Karen Miller Odzyskana magia Dzieci rybaka Tom II
Przełożyła Izabella Mazurek
Dla Roberta B. Parkera, który wyniós...
10 downloads
8 Views
2MB Size
Karen Miller Odzyskana magia Dzieci rybaka Tom II
Przełożyła Izabella Mazurek
Dla Roberta B. Parkera, który wyniósł powieść kryminalną na ekscytujące wyżyny rozkosznej, oszczędnej elegancji, Kage Baker, jednej z najbardziej utalentowanych i konsekwentnie niedocenianych pisarek fantastyki, oraz Dicka Francisa. „Gorący pieniądz” czytałam tyle razy, że książka rozpadła mi się w rękach. Jeśli nie po tym rozpoznaje się geniusz, to nie wiem, jak go rozpoznać. Aż trudno uwierzyć, że w ciągu kilku tygodni straciliśmy troje z moich ulubionych autorów. Dziękuję, dziękuję i wszyscy spoczywajcie w pokoju.
PODZIĘKOWANIA
Stephanie Smith, która zawsze zachowywała czujność. Glendzie Larke, Mary GT Webber, Elaine i Peterowi Shippom za szukanie dziury w całym. Abigail Nathan, która często ratuje mi skórę. Gregowi Bridgesowi za jego wspaniałe dzieła na okładkach. Ethanowi Ellenbergowi, mojemu agentowi. Zespołowi Voyagera. Księgarzom. I, jak zawsze, Czytelnikom.
CZĘŚĆ PIERWSZA
ROZDZIAŁ I
Ponieważ Arlin był Doraninem i w dodatku Garrickiem, nie odwrócił wzroku. „Ze wszystkich rodzajów śmierci ten chyba jest najgorszy”. Gorszy nawet niż utonięcie w chaosie wiru. Klęcząc na zimnych, oświetlonych magicznym ogniem kamieniach posadzki, ostatnia ofiara Morga dygotała i zawodziła, kiedy jej marne życie powoli dogasało. Arlin zadrżał. Gdy po raz pierwszy widział, jak Morg zabił w ten sposób, jego ofiarą był drogi przyjaciel ojca Sarle Baden, który niegdyś w czasie uroczystości pogrzebowych Rodyna Garricka przy pustej trumnie szlochał tak bardzo, że aż zwymiotował. Od czasu Sarle’a były jeszcze trzy inne zabójstwa – a właściwie cztery, łącznie z obecnym – i wszystkie równie makabryczne, Arlin sądził zaś, że przyjdzie jeszcze wiele kolejnych. Tyle, żeby Morg mógł pochłonąć rozproszone cząstki swojej duszy, stać się znów sobą – magiem, którego nikt i nic nie powstrzyma. „Ale przecież Asher rozdzielił jego duszę na części wiele lat temu. Ciekawe, dlaczego Morg tak długo zwlekał z podjęciem próby połączenia tych elementów na nowo? Ciekawe, jak długo zajmie mu osiągnięcie celu?” Nie znał odpowiedzi na żadne z tych pytań. Nie był pewien, czy chce je poznać. Rankiem po zabiciu Sarle’a Badena Morg kazał mu uklęknąć. Potem, rzuciwszy okiem na Fernela Pintte’a, tego przygłupa Gąsiora Martina i pozostałych jeńców, związanych i zakneblowanych, uśmiechnął się. — Jesteś Doraninem, Arlinie. Nie potraktowałbym cię tak, jak traktuję to bydło. Możesz jechać za mną, bez więzów… oczywiście pod warunkiem że będziesz się zachowywał. Mogę na to liczyć? Nie był głupcem. Przysiągł mu posłuszeństwo, a gdy spojrzał w hardą twarz Rafela, nie dostrzegł ani śladu człowieka, którego ciało ukradł Morg. Ale potem, kiedy Morg gestem nakazał mu wstać, miał wrażenie, że przez moment zauważył coś znajomego i rozpaczliwego w ciemnych olkińskich oczach czarnoksiężnika. Zły na siebie, zdusił przypływ współczucia i przestał wypatrywać Rafela. Przez następne pięć miesięcy Morg prowadził ich przez pustkowia za Barlskimi Górami, niejednokrotnie wydawało się, że na chybił trafił, zawsze jednak posuwali się na północ, mila za milą, przez nieużytki, lasy i ospałe rzeki. Jeżeli w wioskach i miasteczkach w krainach, przez które wędrowali, byli jacyś ludzie, czarnoksiężnik trzymał się od nich z dala – a te nieliczne, nieproszone istoty, które napotkali na swojej drodze, schwytał i spętał wraz z Pintte’em i pozostałymi. Ale te przyzwane dusze? Ludzie, których Morg wezwał za pomocą tajemniczego rytuału, bo każdy z nich miał w sobie małą, oddzieloną cząstkę maga? Tych zabijał. Opętani dwukrotnie przyszli do nich nocą, wymizerowani i niemal otępiali, raz natomiast czarnoksiężnik dopadł swą zdobycz i przygwoździł niczym pies gończy, który potrafił wywęszyć jej strach. A może wywęszył siebie samego. Ciągnie swój do
swego. Za każdym razem Morg do cna wysysał życie ze swoich ofiar i szedł naprzód, ale choć porzucił Sarle’a Badena, zostawiając wycieńczone ciało wiekowego Doranina, by zgniło, Rafela nie porzucił. I z każdą śmiercią, z każdym przełkniętym kęsem samego siebie Morg rósł w siłę i nabierał śmiałości. W końcu, obszarpani, brudni i wyczerpani, dotarli do utraconej Dorany – tej prawie mitycznej krainy, do której przez całe życie wzdychał jego zmarły ojciec. A dwadzieścia cztery dni po przekroczeniu niemal nieistniejącej magicznej granicy kraju jego przodków doszli do Elvado, miasta magów, kolebki dorańskiej wiedzy. Było pustkowiem obróconym w perzynę w czasie wielkiej wojny magów i nigdy nie zostało odbudowane. Nie przeżył nikt, kto mógłby je odbudować. Morg powiedział beztrosko: — Wiecie, zabiłem wszystkich, którzy mi się sprzeciwili. W końcu nie został już nikt. – Wzruszył ramionami. – Tak było lepiej. Najskuteczniej działam w pojedynkę. Arlin jechał przez tę niepokojącą ciszę z zamkniętymi oczami. Nieporuszony marnotrawstwem zrujnowanego Elvado, Morg zabrał swoich jeńców do starej, magicznie zachowanej rezydencji położonej około trzech mil od miasta. — Mój niegdysiejszy i przyszły dom – mówił o niej. Nakazał im przewietrzyć i wysprzątać komnaty i korytarze, zająć się terenem wokół posiadłości i poskromić należące do niej pola i sady. Arlin, któremu zakazano posługiwać się magią, trudził się wraz z pozostałymi jeńcami, lecz starannie ukrywał urażoną dumę. Dziewięć dni później, tuż po wschodzie słońca, przybyła kolejna bezmyślna istota, która odpowiedziała na wezwanie Morga jak pies na przenikliwy gwizd swojego pana. A teraz ten człowiek umierał. Młody, zaledwie wyrostek, miał jasnobrązowe włosy i niewielką bródkę. Jego policzki pokrywał zaledwie puszek i nie mógł wydobyć z siebie głosu… ale zanim Morg z nim skończył, wrzeszczał jak pozostali. Arlin poczuł, że ktoś nieprzyjemnie skubie go za rękaw, odrywając go od wspomnień i gorzkich rozmyślań. — Arlinie. To Fernel Pintte, który uparcie okazywał mu odpychającą poufałość – tak bardzo bał się Morga, że nie starczało mu strachu, by okazywać go innym, a przez to nie sposób było uciec od tej zażyłości, chyba że poprzez morderstwo. Ale zamordowanie Fernela Pintte’a nie wchodziło w grę. Był użyteczny dla Morga, dlatego musiał żyć. — Arlinie. Gwałtownym ruchem wyswobodził rękę. — Co? Fernel Pintte miał się niezbyt dobrze. Po tylu miesiącach uciążliwej niewoli był jak worek kości obleczony ziemistą skórą. Jako Olk, w dodatku podrzędny – choć użyteczny – nie był traktowany życzliwie. — Arlinie – szepnął Pintte – o ile ta nowa śmierć wzmocni czarnoksiężnika?
— Skąd mam wiedzieć? – odparł, starając się zachować łagodny ton głosu. – Może sam go zapytasz? Fernel Pintte zachwiał się jak uderzony biczem. — Drań z ciebie. — Cicho bądź, Pintte – powiedział zniecierpliwiony. – Myślisz, że nie usłyszy twojej paplaniny tylko dlatego, że właśnie odbiera komuś życie? Pintte ponownie drgnął i zamknął usta. Stali w podziemnej komnacie pod rezydencją, którą Morg wybrał na miejsce swoich tajemniczych rzezi. Z jakiegoś powodu czarnoksiężnik lubił, gdy oglądali te potworne morderstwa – on, Fernel Pintte, pozostali trzej Olkowie, których imionami nie zaprzątał sobie głowy, i przygłupi przyjaciel Rafela, Gąsior. Nie pojmował, dlaczego Morg trzymał przy życiu tego półgłówka. „Chyba że zamierza torturować Rafela”. A byłoby to dla niego torturą, jeżeli nadal żył i był wszystkiego świadomy w klatce, którą stało się dla niego własne ciało. „Ale nie mam zamiaru rozmyślać o tym po nocach. Jeśli ktokolwiek zasługuje na tortury, to właśnie Rafel. Dlaczego Morg miałby być łaskawy? Ojciec Rafela go zabił. Na pewno pragnie się zemścić”. Skóra wyrostka o rzadkim zaroście właśnie oddzielała się od jego nagiego ciała, jej gnijące pasy ześlizgiwały się z poplamionych krwią i ropą mięśni, jakby były to zwłoki nieżyjącego od tygodnia człowieka. Pintte wymiotował. Na tym etapie zawsze tak było. Zidiociały przyjaciel Rafela pochrząkiwał jak prosię. Pozostali zdołali poskromić swoje żołądki, lecz oddychali ciężko. Szlochali. „Dobrze, że zostałem ulepiony z twardszej gliny. Jako ostatni ocalały Doranin w tym zapomnianym miejscu muszę zachować swoją pozycję”. Skradziona twarz Morga była jak maska, na której malowała się fizyczna przyjemność, gdy pochłaniał kolejny utracony i odnaleziony odłamek swojej rozszczepionej duszy. O ile w ogóle miał duszę. O ile w ogóle był człowiekiem. Czy on wiedział, ile jeszcze kawałków jego samego jest gdzieś w świecie i czeka na odnalezienie i zebranie? Jeśli wiedział, to nigdy o tym nie wspomniał. Morg w ogóle bardzo niewiele się odzywał – przynajmniej do pewnego momentu – Arlin zaś dobrze wiedział, że nie należy zadawać mu zuchwałych pytań. Nie temu magowi. „A ja nie jestem głupcem. Ojciec wybił mi z głowy zuchwałość, zanim skończyłem sześć lat”. Fernel Pintte zaczął jęczeć pośród swoich urywanych oddechów. — Zakończ to, zakończ, na miłość Barl, po prostu zakończ. Pintte był łachudrą, ale nawet łachudra może mieć rację. Morg pożądliwie przeciągający coś, co tak naprawdę było prostym, jasnym zadaniem? Odrażające. Obrzydliwe. „Wiem, po co tu jesteśmy. Przypomina nam, że jesteśmy jego własnością. Jego niewolnikami. Mamy pamiętać, we śnie i na jawie, że oddychamy, bo nasze oddychanie go bawi. A kiedy tylko przestaniemy być zabawni…” Nareszcie martwy – „istne błogosławieństwo” – młody człowiek wysunął się z
objęć Morga i z mokrym plaśnięciem uderzył o kamienną podłogę. Ciałem Pintte’a wstrząsnęły mdłości i odwrócił się. Ignorując go, Arlin obserwował Morga. Z przyciśniętymi do ściany ramionami i plecami czarnoksiężnik drżał i trząsł się, a chłodne powietrze chrypiało w jego gardle, gdy pochłaniał odzyskane moce. Jak za każdym poprzednim razem, z jego twarzą działo się coś osobliwego, jedne rysy nakładały się na drugie, dziwnie łącząc cechy Morga i Rafela. Niebieskie oczy przesłoniły brązowe, jego nos był prosty i haczykowaty zarazem. Jakby umysł mieszkający w tym ciele nie był pewien, które oblicze przybrać. A potem umysł uspokoił się i mag znów wyglądał jak Rafel. Mniej więcej. Morg rozkosznie się przeciągnął, beztrosko niepomny na krwawe plamy na swojej leśnozielonej jedwabnej tunice ze złotymi i obsydianowymi guzikami. Pozwolił, by włosy Rafela urosły, i teraz gęsta, czarna grzywa sięgała mu do ramion. To było takie wymyślne. Rafel z pewnością jej nie znosił. — Pintte – powiedział z sennym półuśmiechem, patrząc na zwłoki wyrostka. – Posprzątaj to z przyjaciółmi. A kiedy się z tym uporacie, zarżnijcie upolowaną zwierzynę i przygotujcie do pieczenia. Arlinie, chodź ze mną. Na skinienie palca Morga Arlin zostawił Pintte’a i pozostałych Olków z ich paskudnymi zadaniami i ruszył u boku czarnoksiężnika, który pozwolił mu na to, gdyż Arlin był Doraninem, odróżniał się od pozostałych i był dla niego swego rodzaju krewniakiem. „Poza tym wie, że nie mam szans mu zaszkodzić”. Wyszli z cuchnącej komnaty, przeszli szerokim korytarzem i weszli po schodach na parter rezydencji. Przez odbijające wszystko echem, milczące pomieszczenie wyszli do świeżo wypielęgnowanych ogrodów, w których rosły nieśmiałe jesienne kwiaty i dorodne, jeszcze nieprzystrzyżone trawy. Niebo miało odcień bladego, mlecznego błękitu, a poranne słońce przesłaniała warstewka chmur. Czekając, aż czarnoksiężnik się odezwie, Arlin dał się pochłonąć okolicznemu krajobrazowi, szukając w nim ucieczki od ostatnich okropności. Rezydencja Morga stała na łagodnym wzniesieniu, z którego rozciągał się widok na dziki las, pełen ptaków i zwierzyny, jakby mieszkali w progu spiżarni. Za lasem we wschodzącym słońcu połyskiwały i błyszczały ocalałe, magicznie pokrzywione iglice Elvado. Na ich widok Arlin poczuł ukłucie żalu z powodu zrujnowanego miasta. Niegdyś, do szpiku kości przesiąknięte dorańską magią, było piękne i tętniło życiem. Gdy wcześniej przemierzał za Morgiem jego puste ulice, słyszał szept zgaszonej mocy i czuł jej westchnienie na swojej skórze. Kiedyś Elvado było kolorowe, jak Dorana w Lur. Teraz pozostały już tylko namiastka i echo jego blasku, po wielu latach będące jedynie posępnym wspomnieniem radości. „Dobrze, że ojciec nigdy tego nie zobaczył. Ruiny Elvado by go załamały”. Dziwnie było czuć takie obojętne współczucie. Jeżeli nużąca, tułacza wędrówka przez skażone ziemie do utraconej Dorany cokolwiek mu dała, to masę czasu na rozmyślania o swoim życiu. O ojcu i ich brutalnych, pozbawionych miłości relacjach. O Rafelu i jego ojcu oraz o tym, dlaczego na ich widok zalewała go fala
wściekłości. „Nie żeby to miało teraz znaczenie. Mój ojciec nie żyje. Asher niewątpliwie też już umarł. A Rafel, cóż, nie będzie tak żył wiecznie. Prędzej czy później Morg go wyprze”. Lekka bryza niosła ze sobą chrypiący głos Fernela Pintte’a wykrzykującego rozkazy dla pozostałych Olków, którzy pozbywali się zapadniętego ciała wyrostka. Wyglądało na to, że na cmentarz wybrał skrawek pola za stajniami, a teraz chciał, żeby przygłupi Gąsior naznosił luźnych kamieni do ułożenia nagrobka – w odruchu przyzwoitości, który musiał być w tym miejscu czymś obcym. „Ciekawe, ile kamieni zostanie na tym polu, zanim Morg tutaj skończy?” Morg chyba czytał mu w myślach, bo ciężko położył dłoń na jego ramieniu. — Muszę przyznać, Arlinie, że mnie intrygujesz – rzekł, krótko bębniąc palcami. – Myślałem, że będziesz bardziej zaciekawiony. Mną. Moimi planami. Całe miesiące podróży… i żadnych pytań. Jesteśmy tu już od wielu dni i nadal żadnego nie zadałeś. Byłem w błędzie? Jesteś tumanem? Niczego nie chciałbyś się dowiedzieć? Kiedy Morg był w ciele Sarle’a Badena, był na wpół obłąkany i nie potrafił zdecydować, czy jest jedną czy dwiema osobami. Od kiedy jednak przyodział się w ciało Rafela, przybrał lekki, żartobliwy ton i nie miał w sobie ani odrobiny szaleństwa. Co ciekawe, w Rafelu było więcej z Morga niż wcześniej w starym biednym Sarle’u. „Dlaczego on nie szaleje z wściekłości? Bo chciałby, żeby jak największa cząstka jego samego pozostała przy zdrowych zmysłach? A może dlatego, że Rafel jest naprawdę wyjątkowym magiem, zdolnym do wytrzymania zjadliwej mocy tego… człowieka?” — Arlinie – powiedział Morg, wbijając palce w jego skórę. – Naprawdę sądzisz, że rozsądnie jest mnie ignorować? Na krótką chwilę wstrzymał oddech. W uszach słyszał odgłos swojego dudniącego serca. „Nie okazuj strachu. Nie okazuj strachu”. — Panie – powiedział. Pod groźbą utraty życia musieli nazywać Morga „panem”. – Wybacz. Nie ignorowałem cię. Po prostu zastanawiałem się nad odpowiedzią. — Jaka zatem jest ta odpowiedź? – spytał Morg, opuszczając rękę. — Nie zadawałem pytań, bo nie chciałem cię rozgniewać. Sądzę, że gdybym miał się czegoś dowiedzieć, powiedziałbyś mi. Morg wpatrywał się w niego szeroko otwartymi i szczerymi oczami Rafela. — Cholera, niech się utopię, Arlinie! Nigdy nie brałem cię za przyziemnego głupca. Arlin był tak zaskoczony, że cofnął się o krok. „Rafel?” — Nie – powiedział Morg z rozbawieniem. – Ale jego sposób mówienia jest taki oryginalny, nie sądzisz? Chciałem go wypróbować. I byłem ciekawy, jak byś zareagował, gdyby Rafel wrócił. „Co bym zrobił? Nie wiem. Pewnie błagałbym go, żeby nas wybawił”. Poniżająca myśl.
— Czy on może wrócić? – zapytał, starając się zachować brak zainteresowania w głosie. – Nie byłem pewien. Prawdę mówiąc, sądziłem, że nie żyje. — Jeszcze żyje – rzekł Morg. Jego głos był przesycony triumfalną złośliwością. – Z jego bólu czerpię zbyt wielką przyjemność. Czyli Rafel zachował świadomość. — Rozumiem. Morg przyjrzał mu się uważnie. — Cieszy cię jego cierpienie? A on cierpi, Arlinie. Dbam o to. „Czy to mnie cieszy? Tak. Ale…” Wzruszył ramionami. — Rafel nie jest moim przyjacielem. Jego słowa rozbawiły Morga. — Wiem. Rafel też o tym wie. Zdziwiłbyś się, gdybym ci powiedział, że nie żywi do ciebie urazy? Prześladuje go śmierć twojego ojca, Arlinie. Syn Ashera jest pogrążony w boleści i żalu z powodu straty Rodyna Garricka. – Znowu śmiech. – Oczywiście wtedy, gdy nie krzyczy. Było mu łatwiej, jeśli nie patrzył na Morga, dlatego utkwił wzrok w kilku odległych iglicach Elvado. — Panie, szczerze mówiąc, uczucia Rafela nic dla mnie nie znaczą. On nic dla mnie nie znaczy. Jak mogłoby być inaczej? Rafel jest Olkiem. Pochodzi z prostego ludu. Jest gorszy… a w dodatku jest kłamcą. — Naprawdę? – Morg mówił prześmiewczym tonem. – A jednak postanowiłem zamieszkać w nim, a nie w tobie. Powiedz mi, że jesteś rozczarowany, Arlinie. Powiedz mi, jaki byłeś zdruzgotany, kiedy minąłem ciebie i na swoje naczynie wybrałem jego. „Jak mógłbym to powiedzieć? Nigdy w życiu tak mi nie ulżyło”. — Panie… Morg szturchnął go w tył głowy. Nieokrzesana siła Rafela sprawiła, że cios zabolał. — Spójrz na mnie, Arlinie Garricku, i powiedz mi, że tak właśnie jest. Powoli, z łomoczącym sercem, odwrócił się i spojrzał na czarnoksiężnika. Czy właśnie przyszła pora? Czy za chwilę miał umrzeć? „Jeżeli tak, to nie umrę jak tchórz. Jestem Garrickiem, a Garrick nie błaga”. — Nie mogę, panie. Wiesz, że nie mogę. — Arlinie, Arlinie. – Łagodny śmiech Morga był przerażający. – Prawdziwy z ciebie Doranin. Taki dumny. Taki arogancki. Nie dostrzegałem tego. Stanowczo zbyt długo nie przebywałem z moimi rodakami. Arlin wpatrywał się w niego niepewnie. Takiego Morga wcześniej nie widział. Kiedy podróżowali przez zmarniałe skażone ziemie dzielące ich od utraconej Dorany, tu i ówdzie zabierając ze sobą pojedynczych mężczyzn i kobiety, i kiedy musiał być świadkiem śmierci tych biednych łotrów, w których zadomowiły się strzępy istoty Morga, czarnoksiężnik trzymał się na uboczu. I choć dni, które minęły od przybycia do tej rezydencji, Morg spędził na nadzorowaniu swoich więźniów,
nadal nie odezwał się ani słowem, wydawał jedynie polecenia i wypowiadał zaklęcia. Ten Morg był… zaskakujący. Mimo że Arlin był wystraszony, był także zaciekawiony. Jego głowa była pełna pytań, lecz nie spodziewał się, że kiedyś będzie mógł je zadać. Może skoro Morg był w takim rozmownym nastroju, mógłby odrobinę zaryzykować. — Czy to znaczy, że wolno mi zadać pytanie, panie? Morg wystawił twarz do bladego słońca. — Tak, Arlinie. Wolno ci. A jestem w wylewnym nastroju, więc może nawet na nie odpowiem. Niepokoiły go niewielkie zmiany w twarzy Rafela, teraz gdy w jego ciele zadomowił się umysł innego człowieka. A to wygięta brew, a to usta zaciśnięte w wyrazie drwiny, a to przechylenie głowy… Zmienił się nawet jego głos. Był mniej szorstki. Słodszy. Nie było po nim widać żadnych oznak bólu. „Zapomnij o Rafelu, głupcze. Zapomnij o nim i jego krzykach. Zachowuj się, jakby nie żył”. — Panie, czy rzeczywiście nie przeżył żaden z nas, poza potomkami magów, którzy uciekli z Dorany razem z Barl? Morg przeczesał włosy palcami w ociężałym geście, który tak bardzo kłócił się z pełną prostoty muskulaturą Rafela. — Wiesz, mylisz się – powiedział zadumanym tonem. – Rafel nie kłamał. Nie miał pojęcia o mocy, którą w sobie ma. Ojciec trzymał to przed nim w tajemnicy. Gdybyś wyczuł jego rozgoryczenie, jego wściekłość z tego powodu. – Znowu śmiech. – Niemal można mu współczuć. Arlin nie miał ochoty rozmawiać o Rafelu ani o jego nic niewartym ojcu. — Skoro mówisz, że był szczery, oczywiście muszę w to uwierzyć. A co z Doranami, panie? Na twarzy Morga zagościło napięcie i zacmokał ze zniecierpliwieniem. — A jakie to ma znaczenie? — Bo magowie Dorany są częścią mnie, panie. Niektórzy z nich byli moimi dalekimi krewnymi. Sądziłem, że gdyby kiedykolwiek udało mi się dotrzeć w to miejsce, mógłbym odnaleźć kogoś, kto jest do mnie podobny z wyglądu. — Rodzinę? – Morg pokręcił głową. – To nieistotne, Arlinie. Niczego nie straciłeś. I nie. Nikt nie przeżył. Usilnie starał się ukryć rozżalenie. — Rozumiem. Panie… jeszcze jedno pytanie? Morg westchnął. — Skoro musisz. — Czy jesteśmy – byliśmy – jedynymi magami na świecie? — Licząc Olków? „Olków?” — Liczysz ich, panie? – zapytał zdumiony. — Liczę – rzekł Morg, tym razem z uśmiechem chciwego wyczekiwania – ale wyłącznie ich czaszki, układające się w stos przewyższający Barlskie Góry.
Arlin spojrzał na trawę. Niegdyś sam mógłby coś takiego powiedzieć. Nawet teraz, po tym wszystkim, jakaś jego cząstka podzielała tę brutalną i potworną groźbę. Jednak większa cząstka wzdrygnęła się, usłyszawszy te słowa. Olkowie byli narodem chłopów nienadających się do niczego prócz grzebania w ziemi. Mimo wszystko… Morg znowu uważnie mu się przyglądał. — Moglibyśmy razem policzyć te czaszki. — Moglibyśmy, panie – powiedział, a w gardle mu zaschło. – A zatem nie ma już innych magów? — Nie ma. A to oznaczało, że nie ma nadziei na przymierze przeciwko niemu. — Panie, chciałbym zadać ci jeszcze jedno pytanie. — Jeszcze jedno – groźnie rzekł Morg. – Kończy mi się cierpliwość. Taka beztroska groźba. Zakotłowało mu się w żołądku. — Panie, gdzie są wszyscy? Pozbawiłeś Doranę jej magów, ale czy nie mieszkali tu inni ludzie? Czy w naszym kraju nie ma ludzi? Czy na świecie nie ma ludzi? — To prawda, że na świecie nie mieszka już tylu ludzi co kiedyś – powiedział Morg, podchodząc do najbliższej, częściowo wypielonej grządki. Oderwał brązowy kwiat od łodygi i musnął szerokimi płatkami swój policzek. – Kiedy byłem sobą, kiedyś, tak dawno temu, nawet po unicestwieniu Doran, rządziłem ludźmi. Rządziłem narodami. Rządziłem każdą krainą, którą przebyliśmy, Arlinie, i każdą z tych, których jeszcze nie widziałeś. I choć w końcu opuściłem prymitywne ciało, i tak rządziłem. Byli tam ludzie i inne stworzenia. Wspaniałe bestie, które sam stworzyłem. – Jego twarz wykrzywił grymas niezadowolenia. – Zginęły, gdy zabił mnie Asher. — A ludzie? Co się z nimi stało po twoim… upadku? — Ci z Dorany zapewne uciekli – powiedział Morg, wzruszając ramionami – do krajów, z których pochodzili ich przodkowie. – Potem uśmiechnął się, pieszcząc kwiatem usta. – A w których teraz kryją się wraz ze swoimi rodakami, sądząc, że ich nie wypatrzę. Głupcy. Arlin przełknął ślinę. — A więc pamiętasz, co się stało? Pamiętasz swoje życie? Chociaż byłeś… — Martwy? – Morg pozwolił, by zerwany kwiat wyślizgnął się spomiędzy jego palców. – Nigdy nie byłem martwy, lordzie Garrick. Nie można mnie zabić. Przynajmniej nie na długo. „Lordzie Garrick”. Ton głosu Morga sprawił, że ten formalny zwrot zabrzmiał obraźliwie. — Panie, wszystkie śmiertelne istoty umierają. — Tak, Arlinie, ale ja jestem nieśmiertelny – łagodnie rzekł Morg. – Przeszedłem przemianę. A gdy na powrót będę cały, przejdę kolejną. Opuszczę to żałosne więzienie z ciała i kości – oczywiście zrujnowane, bo przynajmniej na tyle zasłużył sobie Asher – i jeszcze raz ulecę z wiatrem. Narody, królestwa i księstwa, które niegdyś mi służyły, zostaną ukarane i na powrót będą mi służyć.
— A Lur? Co się stanie z Doranami, którzy tam mieszkają? — Lur… – Morg pieszczotliwie wypowiedział tę nazwę. – Wątpliwy azyl Barl. Ta dziwka zawsze miała szczęście. – Wzruszył ramionami. — Lur umiera. Wiesz o tym. Rafel o tym wie. I ogromnie mu żal z tego powodu. A tobie? Czy było mu żal? Dorastał, nienawidząc Lur jako niechcianego miejsca wygnania, ale czy jego pogarda dla tego królestwa nie była wyłącznie przyzwyczajeniem? Czy tęsknił za utraconą Doraną tylko pod wpływem instynktu samozachowawczego, żeby uchronić się przed cięgami za nieposłuszeństwo i brak lojalności? „Nie wiem”. Ale to nie był czas ani miejsce na przyznanie się do swoich wątpliwości. — Lur było kiedyś ładne – powiedział ostrożnie. – Urodzajne. Spokojne. Pełne Olków, ale nie można mieć wszystkiego. Jednak nigdy nie było naszym domem. Naszym prawdziwym domem jest Dorana. Wielu Doran potajemnie liczy na odnalezienie drogi powrotnej. — Powiedz mi… – Morg zerwał kolejny kwiat, tym razem żółty, i zaczął odrywać płatek po płatku. – Gdybym ich oszczędził, Arlinie. Doran z Lur. Czy zgodziliby się mi służyć? Pokłoniliby się i wykonywali moje rozkazy? — Wielu by to zrobiło, panie – powiedział, mając na myśli przyjaciół ojca. Są tacy zachłanni na magię, pragną więcej i więcej. Gdyby Doranie tacy jak oni mieli okazję stać się prawdziwymi magami, bez wątpienia by służyli. – Ale nie wszyscy. Wiesz, że Barl stała się dla nich obiektem kultu? Są duchowni i świątynie. Wierzą, że ona interweniuje. Morg prychnął z drwiną. — Chyba raczej się wtrąca. Albo wtrącała. Tak, pamiętam. Ten chrypiący starzec – jak on się nazywał? Barlsman Holze. Był zapatrzony w tę sukę jak cielę w księżyc w pełni. Ale ona nie żyje, Arlinie. I, w przeciwieństwie do mnie, nigdy nie wróci. – Bystre spojrzenie. – Rafel mówi, że ty nie jesteś jej wyznawcą. W jakim dziwnym kierunku zmierzała ta rozmowa. Arlin Garrick i czarnoksiężnik Morg gawędzący jak starzy przyjaciele. O teologii. To musiał być sen. — To prawda, panie – powiedział szczerze. – Nie jestem wyznawcą. Barl była magiem. Nie było w niej nic boskiego. Nigdy w życiu nie widział na twarzy Rafela takiego uśmiechu jak ten, którym właśnie uśmiechnął się za niego Morg. — Nic a nic. Chyba cię lubię, Arlinie. „Naprawdę? W takim razie chyba zwymiotuję”. — Panie – powiedział po chwili. Kiedy już był w stanie zaufać samemu sobie. – Doranie z Lur. Oszczędzisz ich? Morg uśmiechnął się przelotnie i chytrze. — Możliwe. – Kawałki żółtych płatków zaśmiecały trawę u jego stóp. — Jeśli będziesz się zachowywał. — A Olków, panie? – Ponownie zawrzało mu w pustym żołądku. – Naprawdę byś
ich wszystkich wymordował? Tym razem śmiech Morga był cichy i złowrogi. — Jesteś zbyt naiwny, Arlinie. Daję słowo, że ci chłopi są całkowicie bezpieczni. Mam wobec nich pewne plany. Wpatrując się w czarnoksiężnika, Arlin miał wrażenie, że w jego oczach widzi uwięzionego we własnym ciele i krzyczącego Rafela. — Plany? — Wiesz, wyczuwam je – szepnął Morg i wyrzucił oskubany z płatków kwiat. Jego lodowate spojrzenie stało się łagodne i ciepłe, kiedy spoczęło na odległym Elvado. – Te rozproszone strzępy mojego istnienia. Gdybyś był na moim miejscu, na pewno byś oszalał, Arlinie. Byłem lustrem i roztrzaskałem się, a w każdym odłamku jest kawałek mojego odbicia. — Czy w takim razie rozmawiam z Morgiem? – powiedział po długim wahaniu. – Gdybym wrócił do świata leżącego za Doraną, czy spotkałbym cię na bezdrożach, panie? Czy odbylibyśmy tę samą rozmowę? Skoro jest wiele części ciebie, to ilu Morgów chodzi po świecie? — Arlinie… – Morg poklepał go po policzku. – Wiesz, Rafel uważa cię za całkiem potężnego maga, ale ja nie jestem co do tego przekonany. Myśl, mój dzielny, mały Doraninie. Gdybyś stanął w sali pełnej luster, to ilu istniałoby lordów Garricków? — Jeden – odparł. – Tylko jeden. — Otóż to – rzekł Morg. Tym razem klepnięcie w policzek bardziej przypominało uderzenie. – Nie zadawaj już więcej głupich pytań, bo zmienię zdanie na temat rozmów z tobą. A lubię z tobą rozmawiać, Arlinie. Po stuleciach milczenia i tych ostatnich latach życia w rozsypce powrót do człowieczeństwa jest zaskakująco pokrzepiający. – Przez jego twarz przebiegł grymas. – To znaczy dopiero teraz. Kiedy mam ciało, które warto wykorzystać. Chociaż Conroyd też mi odpowiadał. Przez chwilę. Póki mnie nie zdradził. Przynajmniej był lepszy niż Durm. Tamten stary, gruby głupiec był obrzydliwy. — Dlaczego nie wybrałeś mnie, panie? Zadał pytanie, zanim zdążył pomyśleć. Oczywiście nie żałował wyboru Morga, ale nie dało się zaprzeczyć, że jego duma ucierpiała. W końcu Morg wybrał Rafela, Olka, zamiast swojego rodaka… „Gdyby ojciec miał grób, właśnie by się w nim przewrócił”. — Miałem swoje powody – powiedział Morg beznamiętnym, chłodnym tonem. — Tak, panie – odparł pośpiesznie i skinął przy tym głową. Może i Morg trzymał się na uboczu przez większą część podróży, ale to nie to samo co ukrywanie swojej prawdziwej natury. Czarnoksiężnik był kapryśny i złośliwy i bez mrugnięcia okiem posługiwał się magią, by wymierzać takie kary, że człowiek żałował, że ma wzrok i słuch. Zapadła cisza, gdy Morg zamknął oczy i smakował świat. — Nadchodzi kolejna osoba – szepnął. – Jest w niej tylko maleńka cząstka mnie. To naczynie jest jedynie szeptem. Słabym i zalęknionym, jak wszystkie kobiety. – Otworzył oczy. – Mam coś do zrobienia. Przyprowadź ją do mnie, Arlinie.
Otworzył usta ze zdumienia. — Ja? — Tak, Arlinie. Ty – rzekł Morg dość łagodnym tonem. – Żyjemy w świecie cielesności. Dopóki nie przejdę przemiany, muszę żyć w ciele, a to znaczy, że nie mogę być w wielu miejscach naraz. Dlatego przyprowadzisz mi mnie samego, lordzie Garrick, i bezpiecznie zaprowadzisz mnie do domu. — Panie, zaufałbyś mi… — Zaufał? – Morg uderzył go, i to mocno. – Nie. Jeszcze nie teraz. Będziesz strzeżony i eskortowany. Nie jestem głupcem. Arlin ponownie pochylił głowę, a policzki mu płonęły. — Tak, panie. — Chodź – rzekł Morg i odwrócił się w stronę rezydencji. – Nie zaszkodzi, jeśli to zobaczysz. Z milczącą uległością i na nowo rozbudzonymi obawami podążył za czarnoksiężnikiem do rezydencji, zszedł po schodach do obszernych piwnic przypominających plaster miodu, w których teraz mieszkali zarówno Olkowie, jak i strzępy człowieczeństwa, które zabrali ze sobą po drodze do Dorany. Łącznie dwadzieścia dwie istoty, w tym osiem kobiet, z trzech różnych krain, porozumiewające się osobliwą, z trudem skleconą odmianą dorańskiego. Morg nałożył na każdego z więźniów silne Zaklęcia Przymusu, dlatego można było bezpiecznie wysłać najsilniejszych i najzwinniejszych mężczyzn na polowanie do lasu. Tych pięciu mężczyzn, których nie tknął. Teraz jednak wybrał sześciu z pozostałych mężczyzn i cztery kobiety. — Chodźcie – powiedział i pstryknął palcami. – Arlinie, możesz popędzać ich z tyłu. Szlochając, wybrani niewolnicy posłuszni magii, którą zostali naznaczeni, weszli za Morgiem po schodach do pustego holu rezydencji, gdzie stłoczyli się jak owce. — A teraz się odsuń, Arlinie – nakazał czarnoksiężnik. – Nie chcę, żebyś znalazł się w zasięgu czaru. Jesteś na to zbyt urodziwy. Arlin oparł się o najbliższą ścianę, czując, jak pocą mu się dłonie, a oddech przyśpiesza. W powietrzu tężało coś mrocznego i groźnego. Moc gromadziła się niczym nadciągająca burza. Poczuł ciarki na odsłoniętej skórze. Włos zjeżył mu się na głowie. Morg śmiał się, a zapłakani niewolnicy się kulili. Dotknął każdego po kolei, wyszeptał coś i po chwili zaczęli się zmieniać. Przypomniawszy sobie opowieści o dniu, w którym Asher zabił Morga, Arlin poczuł, że jego oczy szeroko się otwierają. To była czysta dorańska magia, dzika, pierwotna i niepokorna. Zafascynowany i oburzony patrzył, jak wybranym mężczyznom i kobietom wyrastają sierść, łuski, ogony i rogi. Widział, jak ich skóra ciemnieje i przyjmuje zwierzęce odcienie szarości, brązu, staje się kasztanowa albo cętkowana. Słyszał ich krzyki, pochrząkiwania i sapanie, widział, jak tracą mowę i wszelkie pozostałości człowieczeństwa. Kiedy Morg skończył, odwrócił się. — To twoja eskorta – powiedział. Oczy mu błyszczały, a twarz płonęła. – A
ponieważ cię lubię, Arlinie, dam ci dobrą radę. Nawet gdybyś znał słowa odwracające to zaklęcie, nie mógłbyś tego zrobić. Pogódź się z prawdą, mój mały lordzie. Należysz do mnie, tak jak oni. Jak świat, który był i znów będzie mój. Pojedziesz po wezwane naczynie, a twoja eskorta pobiegnie z tobą. Strzeż się. Moi dravas nigdy nie śpią. Nie czują zmęczenia. Są posłuszni mnie i nikomu innemu. Weź najlepszego konia i znajdź drogę, którą przyszliśmy. Nie zbaczaj z niej. Spotkasz tę kobietę w ciągu jednego dnia. Arlin ukłonił się. — Tak, panie. Wezmę tylko wodę i coś do jedzenia, żeby… — Nie, Arlinie – rzekł Morg, podchodząc do niego. Kobiety i mężczyźni – dravas – podążali za nim służalczo, patrząc swoimi nieludzko ludzkimi oczami. – Nie będą ci potrzebne. Nie będziesz też igrał z myślą o ucieczce. Żar, który rozgorzał w nim, gdy Morg wlał zaklęcie w jego ciało, był po części bolesny, a po części przyjemny. Zmieszany i upokorzony, wbił wzrok w podłogę. — To cię pożywi – powiedział Morg obojętnie. – A teraz ruszaj. Nie zatrzymuj się. I pamiętaj, Arlinie: widzę cię oczami moich dravas. Jeśli będę z ciebie niezadowolony, to po powrocie stłukę cię tak, że manto, jakie spuszczał ci ojciec, wyda ci się pocałunkiem. „Wie o tym? Skąd? Rafel nie wiedział”. Nogi zadrżały pod nim ze wstydu. — Panie – wyszeptał. – Nie będzie takiej potrzeby. Uciekł z holu i przed spojrzeniem oczu Morga, wycofał się na pole za rezydencją, gdzie pasły się konie. Mogliby wykorzystać stajnię, ale nie było siana do wyścielenia boksów ani ziarna na paszę. Dravas podążyli za nim, ich pazury i kopyta postukiwały o kamienną podłogę rezydencji, a potem głucho stąpały po trawie i szarpały ją. W ich zapadniętych, zwierzęcych oczach błyszczała swego rodzaju dzika inteligencja. Mieli kły i szpony. Mogli go zabić jednym ciosem. Czy Morg rozkazałby im to zrobić? „Mógłby, gdybym podniósł na nich rękę. Gdybym podniósł rękę na niego, na pewno by to zrobił. Patrzyłby, jak rozrywają mnie na kawałki, rozbawiony bardziej, niż gdyby zrobił to sam. Są moimi strażnikami tak jak on. Jest osłabiony, a ja nie mogę go tknąć. Jest osłabiony… a ja jestem przerażony”. A jednak Asher pokonał Morga. Przypomniawszy sobie o tym, po raz pierwszy w życiu poczuł podziw dla ojca Rafela. A potem, tuż za podziwem, nadszedł okrutny, przytłaczający żal. „Świat znów jest zgubiony. Nieświadomy Mag przyszedł i odszedł, a teraz nie ma już nikogo. Morg się odrodził i żadna istota nie jest w stanie go pokonać”. Zrozpaczony Arlin, pod czujnym okiem dravas, chwycił się słupka bramy i zapłakał.
ROZDZIAŁ II
Ostatnimi czasy olkiński cmentarz w Doranie stawał się boleśnie zatłoczony. Trzymając się z tyłu, by dać Charis przynajmniej pozorne odczucie, że została z ojcem sam na sam, Deenie przeniosła zamglony wzrok na nowe nagrobki upchnięte bezładnie w każdą wolną przestrzeń pomiędzy starszymi, uporządkowanymi rzędami grobów. Choć niebo przesłaniały łaty chmur, przynajmniej raz nie padało – ale ostatnio spadło tyle deszczu, że niektóre kamienie nagrobne zaczęły się osuwać. Niedługo się poprzewracają, rozgniatając rozmokniętą ziemię. A jeśli wkrótce na dobre się nie rozpogodzi, to ta rozmoknięta ziemia zamieni się z pewnością w błotnistą breję, trumny wypłyną z dołów i spłyną ze wzgórza, na którym stał cmentarz, wprost do leżącego poniżej miasta. Uszczypnęła się. „Przestań. Co za makabryczne myśli. Pomyśl o Charis i jej żałobie”. Niecałe dwa miesiące minęły ospale, od kiedy biedny wujek Pellen wyzionął ducha. Trzymał się znacznie dłużej, niż ktokolwiek się spodziewał. W miesiącu, który przyszedł po odejściu Rafe’a, podsłuchała, jak zielarka Kerril mówiła mamie, że codziennie spodziewa się wieści o tym, że staruszek umarł albo właśnie umiera, ale mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, miesiąc za miesiącem, a były burmistrz Dorany nadal trzymał się przy życiu i nie miał zamiaru umrzeć. Później jednak zmarł, bo przecież nawet wujek Pellen w końcu musiał się poddać, a w Lur działy się tak paskudne rzeczy, że jego pogrzeb odbył się pośpiesznie, był skromny i niemal niezauważony. Zupełnie inaczej niż w przypadku pochówku Darrana na przykład albo rodziny królewskiej, o którym starzec opowiadał jej i Rafe’owi, kiedy byli mali. Deenie poczuła silny ucisk w gardle. Rafe. Zamrugała szybko, żeby utrzymać łzy na wodzy, i ponownie się uszczypnęła. Nie wolno jej myśleć o zaginionym bracie. A przynajmniej nie tutaj, w tym zimnym, ponurym miejscu, pełnym zapadniętych nagrobków i szlochających żałobników, którzy układali żałosne okwiecone gałązki na mokrej ziemi, a potem wracali do domów samotnie, oszołomieni kapryśnym okrucieństwem losu. I nie wtedy, gdy Charis stała rzut kamieniem od niej. „Dwa miesiące? To nic takiego. To nic nieznaczący czas. Ona nie potrzebuje, żebym tu płakała. Potrzeba jej silnej przyjaciółki, a nie Deenie myszki”. Po jej plecach przebiegł dreszcz. Ale nie z powodu chłodnej wilgoci. Tym razem to było ostrzeżenie. Wpatrzyła się w niebo. Znad gór napływały nad królestwo nowe chmury, ciemne i złowrogie, plamiąc rozproszone połacie bladego błękitu. Nadchodziła gwałtowna burza. Jej niechciany magiczny zmysł ponownie drgnął, wywołując ukłucie. Teraz nie było już dnia, a czasem godziny, żeby jej nie drażnił i nie narzekał. Jej jedynym pocieszeniem było kilka wypracowanych w desperacji sztuczek, dzięki którym mogła nieco zdławić swoją moc, stłumić te najgorsze jej przejawy, gdy siła wprost wrzeszczała, próbując zwrócić na siebie uwagę.
Jednak tej kontroli daleko było do ideału. I choć jej magiczny zmysł nie rozbijał jej już tak okrutnie jak w Westwailing tamtego tragicznego dnia, gdy Rodyn Garrick, jego syn i niedouczeni przyjaciele próbowali przełamać Smoczozębą Rafę, nadal wywoływał takie cierpienie, że niekiedy nocą szlochała w poduszkę z bólu w kościach. Charis, choć posiadała własną moc, nie zauważyła zmiany w powietrzu. Była pogrążona w żalu, nie dostrzegała niczego prócz grobu oj ca. „Naprawdę chciałabym, żeby przestała tu przychodzić. To w ogóle jej nie służy”. Ale biedna Charis nie była gotowa, by zostawić ojca i pójść naprzód. Minęło tyle lat od śmierci jej matki, a później była już tylko ona i wujek Pellen. Byli sobie absolutnie najbliżsi. Oczywiście, że Charis za nim tęskniła. Oczywiście, że czuła się osamotniona. „Tak jak mama, mimo że tatko jeszcze żyje”. Ale o tym też nie mogła myśleć – o matce, ostatnio takiej zagubionej i zamkniętej w sobie, i o tatku, w milczeniu leżącym w łóżku, oddychającym, przełykającym papkę i nierobiącym niczego poza tym. Zielarka Kerril powiedziała, że jest bezradna wobec jego choroby i nie potrafi znaleźć lekarstwa. Sama Deenie przestała już mówić o zniszczeniach, jakie wyczuwała w ojcu. Nie było sensu. Nikt jej nie wierzył. Przynajmniej jego stan się nie pogarszał. Chociaż tyle potrafiła wyczuć. Tylko na takie dobre wiadomości mogła liczyć. Ponad głowami ciemne szaro-czarne chmury rozpychały się, szturchając się nawzajem, a temperatura gwałtownie spadała. — Charis! – zawołała ją cicho. – Charis, zaraz będzie burza. Charis przycisnęła dłonie do twarzy, rozmazując łzy, po czym się odwróciła. Ostatnimi czasy jej policzkom zawsze brakowało kolorów. — Wiem. — Musimy iść. W mieście panuje febra, a przecież nie chcemy się zarazić. – Nie wtedy, gdy połowa nowych nagrobków na tym cmentarzu pojawiła się właśnie z powodu febry. — Jeszcze tylko kilka chwil – powiedziała Charis z dramatycznym spojrzeniem. – Tylko kilka. Deenie zdławiła westchnienie. — Tylko kilka. A potem naprawdę musimy iść. — Ty już idź – rzekła Charis. – Dogonię cię. Proszę, Deenie. Wisisz nade mną, a wiesz, że tego nie lubię. „Gdybym nie wisiała, Charis Orrick, usiadłabyś i nigdy nie opuściłabyś tego miejsca”. — W porządku – powiedziała niechętnie. – Ale musisz przyjść, Charis. Nie zmuszaj mnie, żebym zawróciła i musiała cię stąd wywlekać. Oczy Charis na nowo wypełniły się łzami. — Nie bądź wobec mnie złośliwa, Deenie. Kochała Charis jak siostrę, lecz mimo wszystko… — Nie jestem złośliwa. Jeśli złapiesz febrę, będę musiała się o ciebie martwić.
Żadna z nas by tego nie chciała. — Powiedziałam, że przyjdę, to przyjdę – odgryzła się Charis i odwróciła się. – Za kilka chwil. „Niech to”. Deenie ciasno okryła się chustą i ruszyła w stronę żelaznej bramy cmentarza. Pozostali żałobnicy także wychodzili i, skurczeni w płaszczach i innych okryciach, rzucali oburzone spojrzenia na obniżające się ciężkie niebo. Dwoje z nich – prawdopodobnie matka i syn – zauważyli ją. Syn, zbliżony wiekiem do Deenie, szarpnął matkę za rękę i skręcił pomiędzy nagrobkami. Matka szła za nim, a na jej twarzy malował się sprzeciw. — Pani Deenie! – zawołał syn, młody człowiek, w którego oczach malował się taki sam ból jak w oczach Charis. – Pani jest Deenie? Córka Nieświadomego Maga? On i jego matka podeszli do niej i zatrzymali się, więc ona także musiała przystanąć. Nigdy wcześniej nie spotkała żadnego z nich. Możliwe, że byli Olkami ze wsi, którzy uciekli do miasta przed trudami, jakim musieli stawić czoła na południu. Od kiedy tatko zachorował, a Rafe odszedł, nie opuszczała zbyt często pałacowych terenów. Nie lubiła, gdy gapiono się na nią i szeptano z powodu tego, co im się przytrafiło. Nie lubiła, gdy nieznajomi chcieli zamienić z nią słowo. Ale nie mogła odprawić tego uprzejmego młodego człowieka ani jego matki, bo Lur borykało się z poważnymi problemami, a Asher i jego rodzina byli w tym królestwie ostatnimi osobami, które mogły przypominać rodzinę królewską. — Jeden z pozostałych odwiedzających – powiedział młody mężczyzna, wykonując niejasny gest – powiedział nam, kim jesteś. Miał rację, prawda? — Tak – odparła i pozwoliła, by w tym krótkim słowie usłyszał to, czego nie powinna mówić. „Przeszkadzacie mi. Zostawcie mnie w spokoju”. Młody człowiek zrozumiał podtekst, ale go zignorował. — Pani Deenie, chodzi o pani ojca. Jak on się czuje? – Miała wrażenie, że każdy Olk w tym królestwie sądził, że ma cząstkę tatka na własność. Sądzili, że skoro sam był Olkiem i ocalił ich dwukrotnie, mogą zadawać bezczelne pytania i zachowywać się tak, jakby go znali. Gdyby choć przez króciutką chwilę pomyślała, że pytanie tego młodego człowieka dotyczyło tatka, a nie tego, jak bardzo sam jest wystraszony, prawdopodobnie nie miałaby ochoty go spoliczkować. Ale nie dotyczyło, a ona miała ochotę to zrobić. Splotła ręce za plecami. — Czuje się tak samo. Bez zmian. — Przykro nam to słyszeć – powiedziała matka młodego mężczyzny. Jej ciemne włosy były poprzetykane siwizną. Wyglądała na wiekową, zmęczoną i niezwykle smutną. – To udręka dla twojej biednej mamy. Nagle zerwał się zimny wiatr, który zaatakował znienacka. Sękate drzewa rosnące na cmentarzu zatrzęsły nagimi gałęziami i ostatnia przesączająca się przez chmury strużka światła słonecznego zniknęła. — Mama będzie wzruszona, kiedy się dowie, że o niej myślicie – powiedziała Deenie i ponownie ciasno zawinęła szal. – Robi się nieprzyjemnie, proszę pani. Może chciałaby pani gdzieś się schronić, zanim lunie z tych chmur.
Smutnooka kobieta skinęła głową. — Tak. Kiedy jednak Deenie odwróciła się, by odejść, syn ją zatrzymał. — Pani Deenie – powiedział żarliwie, a w jego spojrzeniu pojawiło się coś groźniejszego niż smutek. – Co mówią zielarze? Czy pani ojciec ocknie się na czas, żeby nas ocalić? Miesiące nieszczęść sprawiły, że odpowiedziała ostro. — Jakie macie prawo, żeby mnie o to pytać? I dlaczego miałabym rozpowiadać o moim tatku jakiemuś niewychowanemu człowiekowi, którego nigdy w życiu nie widziałam? — Widzisz, co zrobiłeś, Phinie? – zbeształa go kobieta. – To córka Ashera, a ty ją rozdrażniłeś. Niemądry chłopak. Wracaj do oberży. Młody człowiek o imieniu Phin zrobił się purpurowy. — Nie chciałem pani obrazić. Źle się dzieje i pomyślałem… liczyłem na… — Wiem, co pomyślałeś – warknęła. – I na co liczyłeś. Ale nie masz prawa nic sobie myśleć ani na nic liczyć, jeśli chodzi o mojego tatka. Ruina, w jaką to wszystko się obraca, nie ma z nim nic wspólnego. — Chodź, Phinie – powiedziała kobieta, szarpiąc go. – Chcesz być na dworze, kiedy lunie z tych chmur? Matka i syn pośpieszyli ku bramie cmentarnej. Deenie patrzyła, jak odchodzą, a serce waliło jej w piersi. Łzy szczypały ją w oczy, ale nie miała zamiaru pozwolić im popłynąć. Na pewno nie. — Twój papa by cię nie poznał, gdyby cię teraz zobaczył, Deenie – odezwała się Charis za jej plecami. – Ostatnimi czasy już nie jest z ciebie taka myszka, co? Wyrosły ci kocie pazury i nie boisz się ich używać. Nachmurzyła się, gdy Charis stanęła u jej boku. — Ten młodzik był niegrzeczny. Pytał o tatka. Charis uniosła lekko zaokrąglone brwi. — A to jest niegrzeczne, tak? — Sposób, w jaki zapytał. Ano tak, niegrzeczne. Wysoko nad nimi zamruczał pierwszy złowrogi grzmot. Charis spojrzała na groźne niebo i skrzywiła się. — Nie mamy szans wrócić do wieży – powiedziała. – Ale biegiem chyba uda nam się dotrzeć do mojego domu, zanim całkiem przemokniemy. Deenie wyczuwała niepokój przyjaciółki. Charis nie postawiła stopy pod własnym dachem od dnia śmierci wujka Pellena. — Jesteś tego pewna? — Jestem pewna, że nie chcę złapać febry – rzekła Charis. – I to wszystko, czego jestem pewna. Pobiegły więc, ślizgając się i osuwając po błocie na cmentarzu i brukowanych ulicach miasta, a długie spódnice owijały im się wokół nóg, gdy dziewczęta uskakiwały z drogi zaprzęgom, powozom i Olkom idącym piechotą. Prawie udało im się prześcignąć okrutną burzę.
Nie do końca przemoczone wpadły przez próg domu Orricków. Charis zatrzasnęła frontowe drzwi, by nie wpuścić wiatru ani wody. Deenie, szczękając zębami, przyzwała magiczny ogień, a potem opadła na schody i przyciągnęła nogi do piersi. Nie było jej zimno, choć była mokra. To burza szalała w niej, na niebie i w ziemi pod ulicami i domami zmaltretowanego miasta Dorana. Charis usiadła obok niej i złapała ją za rękę. Deenie zacisnęła palce, żeby przestać myśleć o własnych problemach. — Dobrze się czujesz, Charis? — Powinnam wrócić tu na dobre – wyszeptała Charis. – Nie powinnam odchodzić z opustoszałego domu. Deenie trąciła ją ramieniem w ramię. — Nie możesz sama mieszkać w takim dużym starym domu. Jak miałabyś mieszkać tu sama? Rzęsisty deszcz chłostał okna i bębnił o dachówki wysoko nad ich głowami. Zadudniły kolejne gromy, a szklane szyby zabrzęczały ostrzegawczo. Charis lekko zakwiliła. — Powinnam już przywyknąć do tych burz – powiedziała. – Ale tak nie jest. I chyba nigdy nie będzie. Deenie, nadchodzą drgania? Nie czuła ich. Z reguły wyczuwała niepokoje ziemi, sprawiające, że wszystkie jej kości drżały, zanim te niepokoje wprawiały w drżenie ulice, miejskie budynki i każde inne miejsce w biednym, zrujnowanym Lur. — Nie. Tym razem jest całkowicie cicho. Charis z westchnieniem przycisnęła drugą dłoń do oczu. — To dobrze. Och, naprawdę dobrze. — To prawda – przyznała. – Mam przez nie okropne ataki, a nie mogę już ścierpieć tych ohydnych mikstur zielarki Kerril. Zwłaszcza że nie są już takie skuteczne. Ostatnie wstrząsy pojawiły się sześć dni temu i były naprawdę paskudne – rozdarły pół ulicy Wiśniowej i całą Drogę Księżnej, a większą część targu zwierzęcego zamieniły w ziejącą dziurę. Co prawda niewielu ludzi tam teraz handlowało, jednak nie miało to znaczenia. Poważnie zniszczone było też Staroziemie – w większości z tych kilku pozostałych, nietkniętych zarazą sadów drzewa były powykręcane, owoce pogniły, a z budynków zostały tylko mokry pył i gruzy. Nawet po miksturach Kerril czuła to wszystko, ból ziemi i strach miasta, które przełamały ograniczenia i szalały po kraju. — Deenie – odezwała się Charis drżącym głosem. – Może mogłabym wrócić, gdybyś była tu ze mną. Wbiła w nią wzrok. — I miałabym zostawić mamę samą w wieży z tatkiem? Och, Charis. Nie mogłabym. — To co ja zrobię? – lamentowała Charis. – Nie mogę tam z tobą mieszkać już zawsze, prawda? Deenie objęła ręką smukłe ramiona przyjaciółki.
— Tak nie będzie zawsze. Nie do końca życia. Jeszcze tylko chwilę. Charis, nie możesz zostać tu sama. Tu nie jest bezpiecznie. — Nie jest bezpiecznie, gdy ten dom stoi pusty – odparowała Charis. — Za każdym razem gdy przechodzę obok, mam wrażenie, że zobaczę powybijane szyby, drzwi zwisające na zawiasach albo… — Nie bądź głupią gęsią – powiedziała Deenie i lekko pogroziła przyjaciółce. – Wiesz, że tak się nie stanie. Strażnicy miejscy przychodzą tu regularnie, żeby sprawdzić, czy nie narobiono szkód. Charis chwyciła się poręczy i podciągnęła się na nogi. — I będą pojawiali się tu częściej, kiedy się dowiedzą, że znów tu mieszkam. Ze względu na papę będą dbali o to, żeby nic mi się nie stało. – Zeszła po trzech schodkach i odwróciła się. – Brakuje mi go, Deenie. I… i tutaj czuję jego bliskość. Cóż. Lepsze to niż poczucie bliskości na cmentarzu, ale i tak nie podobało jej się to. — Wiem. Ale… on nie żyje, Charis. Nie możesz zaszyć się tutaj jak królik. — Dlaczego nie? – buntowniczo spytała Charis. – Ty z tęsknoty za Rafe’em zaszyłaś się w wieży. Usłyszała, że przyjaciółka wstrzymała oddech. — To niesprawiedliwe. — Naprawdę? Dlaczego? – zapytała Charis, a jej wilgotne policzki zaróżowiły się. – Tak właśnie się zachowujesz. Minęły miesiące, od kiedy Rafel przekroczył góry, Deenie, a na palcach jednej ręki mogę policzyć, ile razy wychyliłaś nos z wieży. Więc nie mów mi, że się nie ukrywasz. „Rafe”. — Mama mnie potrzebuje, Charis – zaprotestowała. – Wiesz, że mnie potrzebuje. Nie można zostawić tatka samego, ktoś musi przy nim siedzieć, a to nie może być zawsze ona. Akurat ty powinnaś rozumieć to najlepiej. Charis niemal tupnęła nogą. — A ty powinnaś zrozumieć, że czasem chciałabym być sama. Chcę być sama we własnym domu, wspominać papę, śmiać się tu i… i… – Jej twarz zmarszczyła się i Charis opadła na najniższy stopień schodów. – Deenie, dlaczego nigdy nie mówisz o Rafelu? Nawet nie wspomniałaś jego imienia. — Och, Charis. – Deenie przycisnęła czoło do kolan. – Nie potrafię. Rozmowa o nim sprawia mi ból. Nawet gdy wypowiadam jego imię, czuję, jakbym dźgała się nożem. — Nie obchodzi mnie to! – wybuchła Charis. – Deenie, nie powiesz nawet, czy on żyje. Żyje? Proszę, powiedz przynajmniej tyle! — Tak, żyje – oznajmiła, gwałtownie unosząc głowę. – Gdybym sądziła, że nie żyje, gdybym… gdybym czuła, że nie żyje, to nie sądzisz, że bym ci powiedziała? Myślisz, że taką wiadomość zachowałabym dla siebie? — Nie wiem! – powiedziała Charis z wściekłością. – Ostatnio tak się ode mnie odsunęłaś, Deenie. Niemal jak ktoś obcy. Znalazłaś się w miejscu, do którego nie potrafię dotrzeć.
Rozżalone pretensje Charis dotknęły ją prawie do łez. — Przepraszam. — Wiem, że to, co dzieje się z Lur, sprawia ci ból – rzekła Charis, nadal rozgniewana. – Wiem, że musisz pić te okropne mikstury Kerril, żeby złagodzić to, co czujesz, i że jest ci po nich niedobrze i jesteś ospała, ale… ciebie też mi brakuje, Deenie. Przez całe życie, po śmierci mamy, zawsze miałam tatę, miałam ciebie, miałam Rafela. A teraz… Za oknami burza biła grzmotami w miasto. Słyszały wodę spływającą strumieniami z dachów i po pochyłej ulicy, mijającą frontową ścieżkę i bramę. W mroku, przy świetle magicznego ognia, we własnym towarzystwie czuły się tak, jakby na świecie zostały same. Deenie strząsnęła mokrą spódnicę. — On żyje, Charis. Daję słowo. Rafel żyje. — Skąd wiesz? – szepnęła Charis. — Po prostu wiem – powiedziała, wzruszając ramionami. – Nie potrafię ci powiedzieć, gdzie jest, i nie wiem, co robi, ale wiem, że żyje. Uderzyła się kłykciami w pierś. – Wyczuwam go. Tu, w środku. — Aha – odparła Charis, a głos ponownie jej zadrżał. – Chwała Barl. Czyli przynajmniej Charis poczuła się lepiej. „Ale nie ja. Nie wystarczy wiedzieć, że on żyje. Chcę wiedzieć, co się dzieje. Chcę wiedzieć, kiedy wróci do domu. Skoro potrafił magicznie sprowadzić tych głupich członków Rady, to dlaczego nie znajdzie sposobu, żeby przekazać nam, co się dzieje? Skoro jest takim potężnym magiem, to dlaczego pozwala nam się zamartwiać?” Kochała Rafela. Naprawdę. Ale czasami miała też wrażenie, że go nienawidzi. — Przepraszam, Deenie – powiedziała Charis ściszonym głosem. – Nie chciałam na ciebie naskoczyć. W głowie jej pulsowało, a ból uderzał w skronie niczym młot. Mimo całych miesięcy nieustannych burz i drgań Lur nie strząsnęło z siebie magii pogody Barl. Uczepiła się tej ziemi niczym postrzępiony jesienny liść drzewa, uparcie nie chcąc opuścić swojego domu. — W porządku. — Czasami… – Charis wzięła głęboki, drżący oddech. – Czasami nie mogę uwierzyć w to, co dzieje się z Lur. Dlaczego Barl na to pozwala? Dlaczego nie zainterweniuje? W kaplicy Barlsman Jaffee mówi, że to dla nas próba i żeby ocaleć, musimy wytrwać w wierze i przestrzegać praw Barl, ale… – Przygryzła dolną wargę. – Deenie, kaplice nigdy nie były takie pełne, a jednak nic się nie zmienia. Jak myślisz, na co czeka Barl? Choć Charis była dwa lata starsza, czasami sprawiała wrażenie bardzo młodej. — Nadal wierzysz w Barl? — No tak – odpowiedziała niepewnie Charis. – A ty nie? Deenie skrzywiła się. — Już od dawna uważam ją jedynie za zmarłego dorańskiego maga. Myślę, że ten okropny ojciec Arlina Garricka miał rację. Te gadki Jaffeego o tym, że Barl nas ocali,
to bzdura. — Deenie! – Zszokowana Charis znów poderwała się na nogi. – To grzech mówić takie rzeczy. — Naprawdę? Nie obchodzi mnie to – powiedziała, czując, jak jej twarz wykrzywia grymas podobny jak u tatka, gdy się złościł. Gdy kiedyś zwykł się złościć. „Tatko”. – Nie wiem, jak siedzenie i wyczekiwanie, aż Barl nas wybawi, miałoby pomóc Lur, jak sądzisz? — A jaki mamy wybór? – spytała Charis. – Bez względu na to, jak źle się będzie tutaj działo, nie mamy dokąd uciec. Czy to Olkowie, czy Doranie, wszyscy utknęliśmy między górami a rafą. Jedyną naszą nadzieją jest Barl. — I Rafel – przypomniała jej Deenie. – Jest gdzieś tam i próbuje nas uratować, Charis. On i Arlin Garrick. Jeśli Arlin jeszcze żyje. Bo tego nie umiem stwierdzić. — Rafel – powiedziała Charis. Głos jej się załamał, gdy wypowiadała jego imię. – Och, Deenie. Tyle czasu bez słowa. A co, jeśli on ma kłopoty? A jeśli potrzebuje pomocy? „W takim razie musi radzić sobie sam, Charis. Nic nie możemy zrobić”. Ale tego nie mogła powiedzieć głośno. — Da sobie radę. To Rafel. — A Lur? – spytała Charis, wciąż wystraszona. – Deenie, ile jeszcze mamy czasu, zanim nasze królestwo obróci się w całkowitą ruinę? Wiesz? Jesteś w stanie określić? Nie była pewna, miała jednak jakieś paskudne przeczucie. Ale tymi obawami też nie mogła się podzielić, mimo że gdyby to zrobiła, może nie czułaby się taka samotna. Tatko chciałby, żeby była silna, choć była jego malutką, nieśmiałą myszką. Dlatego musiała być silna, prawda? Dla niego, dla mamy, dla Charis… i dla Rafe’a. „Szkoda, że nie ma nikogo, kto byłby silny dla mnie”. — Deenie? Wyrwana z ponurych rozmyślań spojrzała na przyjaciółkę. — Nie wiem, ile mamy czasu, Charis. I nie wiem, co się stanie, kiedy ten czas się skończy. Charis podeszła do okna holu i oparła o nie dłoń, rozkładając palce. — Cały świat szlocha – powiedziała ze smutkiem. – Tak to wygląda. Słyszałam, jak ktoś wczoraj mówił, że niemal jedna trzecia królestwa jest pod wodą, a Rękawka i mniejsze rzeczki występują z brzegów w tylu miejscach. Ciekawe. – Oparła czoło o szybę. – Najpierw utoniemy czy umrzemy z głodu? A może ziemia się rozstąpi i nas pochłonie? Z powodu nawałnicy Deenie czuła ból w każdej kości, zacisnęła więc mocniej ręce wokół podciągniętych kolan. — Nie mów tak. W czym mogą pomóc takie słowa? Charis wzruszyła ramionami. — A co miałabym mówić? Może ty nie chodzisz po mieście, Deenie, ale ja tak. Rozmawiam z ludźmi i słucham ich. Wszędzie kończy się jedzenie. My mamy kuchenne ogrody przy wieży i kurczaki, więc jakoś brniemy naprzód, ale w całym
Lur jest inaczej. Ludzie są głodni i wystraszeni. Rada nie wie, co robić, a magia tych kilku Doran, którzy nie schronili się w swoich posiadłościach na wsi, też niczego nie wskóra. Czeka ich taka sama zagłada jak nas, nawet jeśli się do tego nie przyznają. Wiedziała o tym. Rozmawiała przecież od czasu do czasu z Olkami, którzy przychodzili do pracy w pałacu. Powiedzieli jej to i owo. Oczywiście najczęściej mówili jej o tym, bo liczyli, że ona także im się zwierzy, powie coś o Asherze, o tym, że niedługo odzyska siły i znów ich ocali. Ale nie chciała słuchać ich samolubnych sekretów. Mówili jej tylko to, co magiczny zmysł zdążył już jej uświadomić. „Wszystko się rozpada, coraz szybciej, a jeśli w Lur jest ktoś, kto może to powstrzymać, to cóż, nie wiem, kto to jest”. Przeszedł ją kolejny dreszcz. — Burza mija – powiedziała z ulgą i wstała. – Powinnyśmy pójść do domu. Mama będzie się martwić. Charis odwróciła się od okna. — Idź. Ja chcę tu dzisiaj zostać. — Tutaj? – Deenie zmarszczyła brwi. – Nie, Charis. Nie możesz. Wiem, że tęsknisz za wujkiem Pellenem, ale nie chciałabyś… — Nie mów mi, czego chcę! – odgryzła się Charis. – Chyba wiem to lepiej niż ty. Zraniona Deenie spojrzała za plecy przyjaciółki na coraz łagodniej padający za oknem deszcz. Czyżby dostrzegła przebłysk błękitnego nieba, czy to wyobraźnia spłatała jej figla? — Nie musisz mieszkać w moim pokoju, Charis. Proponowałam ci pokój Rafe’a. Możemy się zamienić. Ja nie mam nic przeciwko temu. — Nie chcę pokoju Rafe’a! – powiedziała Charis, a z jej oczu popłynęły łzy. – Ani twojego. Chcę mieszkać w swoim pokoju, Deenie, we własnym domu. Chcę, żeby papa wrócił. Chcę, żeby w Lur było jak dawniej, żeby świeciło słońce, a nie żeby szalały tu nawałnice. Chcę ufać ziemi pod stopami. Jestem tak bardzo zmęczona tym strachem. Budzę się wystraszona i wystraszona zasypiam. Kiedyś byłam szczęśliwa. Kiedyś śmiałam się i tańczyłam, i śpiewałam. Chcę znowu być tamtą Charis, ale wiem… wiem… że nigdy nie będę. Tamta Charis umarła, papa umarł, Lur umiera, Rafel zaginął, a ja nie mogę tego znieść… nie mogę tego znieść… — Och, Charis – powiedziała Deenie, podeszła do niej i objęła płaczącą przyjaciółkę. Charis nie szlochała tak nawet na pogrzebie wujka Pellena. Widocznie od tamtego czasu oszczędzała łzy. – Proszę, Charis, nie złość się – szepnęła. – Będzie lepiej. Zobaczysz. Będzie lepiej. — Kompletnie nie potrafisz kłamać – powiedziała Charis przez łzy. – Nie powinnaś nawet próbować. Deenie wypuściła ją z objęć i cofnęła się o krok. — Naprawdę chcesz tu zostać? — Tak. Z westchnieniem wygładziła wilgotne włosy Charis. — Dobrze. Ale pamiętaj, tylko dzisiaj. Mama nie pozwoli ci zostać tu dłużej, Charis, ja zresztą też nie. A jeśli ziemia się zatrzęsie i dom się na ciebie zawali albo
zapadnie się w dziurę, a ty razem z nim? Takie rzeczy już się działy. Nie pozwolę, żeby coś takiego przytrafiło się tobie. Załzawione oczy Charis otworzyły się szerzej. — Czujesz zbliżające się wstrząsy? Deenie… Jaka szkoda, że nie umiała kłamać. Gdyby była bardziej podobna do Rafela, powiedziałaby „tak” i sprawiła, żeby Charis wróciła z nią do domu, a potem może do rana zapomniałaby o tych bzdurach. Westchnęła. — Nie, teraz nie. Ale pojawią się kolejne, a ja nie chcę, żeby cię dopadły. — Daję ci słowo, że tak się nie stanie – powiedziała Charis. Odwróciwszy się, ponownie wyjrzała przez okno. – Burza minęła. Idź już. Do jutra. Deenie wiedziała, że nie wyperswaduje Charis tego pomysłu, zostawiła więc przyjaciółkę w domu pełnym wspomnień i mozolnie ruszyła długą, pełną kałuż główną ulicą ku terenom pałacowym. Niebo nie rozjaśniło się całkowicie – pozostało kilka chmur opryskujących miasto deszczem. Zanim minęła otwarte bramy pałacu, stopy miała przemoczone do kostek, a buty nasiąknięte jak gąbka. Światło dnia bledło, nadchodziła jesienna noc. Tym razem Deenie drżała z zimna, a nie z powodu straszliwego wyczekiwania dzikich, zrodzonych z magii zjawisk. — Mamo! – zawołała, wchodząc po spiralnych schodach do pokoju rodziców. – Mamo, już jestem. Mama nie odpowiedziała. Nigdy nie odpowiadała. Wszystkie siły, które w niej pozostały, oszczędzała dla tatka. — Mamo – powiedziała raz jeszcze, stanąwszy w otwartych drzwiach sypialni tatka. – Powinnaś odpocząć przed kolacją. Posiedzę z nim chwilę. Mama nadal nie odpowiadała. Jej drobna postać siedząca w fotelu przy łóżku tatka delikatnie trzymała go za rękę, a jej spojrzenie utkwione było w jego śpiącej twarzy. Zawsze mówiła, że nigdy nie była piękną kobietą, nawet w młodości, ale tatko nigdy tego nie zauważał. Dla niego zawsze była najpiękniejszą kobietą na świecie, zwłaszcza gdy łajała go z ognikami w oczach. Spojrzawszy teraz na matkę, Deenie poczuła ostry ból. „Ostatnimi czasy jej oczy wyglądają jak wypalone węgielki. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni słyszałam jej śmiech”. Jak zawsze ukryła trwogę i po dywanie podeszła do łóżka. — Mamo, proszę. Idź odpocząć. Mama podniosła wzrok. — Deenie – powiedziała, a jej smutek złagodniał niemal do uśmiechu. – Jesteś. Charis jest z tobą? — Nie, jestem sama. Charis śpi dzisiaj we własnym łóżku. — Aha – mgliście odpowiedziała mama. – Cóż, to chyba dobrze. Poczuła, jakby wymierzono jej policzek: mama wyglądała gorzej niż przemęczona. Wyglądała staro. Staro, krucho i jakby za moment miała się poddać. Czyżby przestała wierzyć, że tatko wydobrzeje? Czy tak jak inni myślała, że Rafel już dawno zginął?
„Nie wiem. Boję się spytać”. Ale mama nie mogła się poddać. Była spadkobierczynią Jervale’a. Wbrew najokrutniejszym przeciwnościom losu dopilnowała, by Przepowiednia się dopełniła i Lur zostało ocalone przed koszmarem. Odegrała tak samo ważną rolę w unicestwieniu Morga jak tatko. „Co ja zrobię, jeśli mama się podda?” — Deenie? Czy coś się stało? Z trudem przełknąwszy ślinę, pokręciła głową. — Nie. Oczywiście, że nie. Mamo, proszę cię, idź odpocząć. Mama zmarszczyła brwi. — Nic mi nie jest. — Mamo… – Ale nie było sensu się spierać. Matka potrafiła być taką upartą, naprawdę upierdliwą zołzą. – To idź na spacer. Nie jest jeszcze całkiem ciemno, a trochę świeżego powietrza dobrze ci zrobi. Chciałabym przez chwilę posiedzieć z tatkiem. Tym razem mama naprawdę się uśmiechnęła. — Aha. Deenie patrzyła, jak mama unosi rękę tatka i całuje ją, a potem kładzie ostrożnie na kołdrze. Trudno było się powstrzymać, żeby nie pomóc jej wstać, ale mama przepędzała każdego, kto próbował się z nią cackać. Chociaż rzeczywiście trzeba było się z nią cackać. Chociaż stała się cieniem samej siebie. — Jest kolacja? — Przed wyjściem włożyłam do pieca ciasto jajeczne, żeby powoli się piekło. Mama uścisnęła ją za ramię. — Dobra z ciebie dziewczyna, Deenie. Jeślibyś mnie potrzebowała, będę na krótkim spacerze. — Ale później położysz się przed jedzeniem? — Deenie… — Nie złość się na mnie, mamo – szepnęła ze ściśniętym gardłem. – Po prostu… wyglądasz na zmęczoną. — Tak? – powiedziała w końcu mama, jeszcze raz spojrzawszy na tatka. – Może rzeczywiście jestem odrobinę zmęczona. Ale jeśli tak jest… — Jej głos nagle przygasł niczym zimowe słońce. – Mam powody. Zawołaj mnie, kiedy ciasto się upiecze. Kiedy Deenie została sama z tatkiem, usiadła na fotelu przy jego łóżku. Wzięła go za rękę – zimną, suchą i obojętną. Marzyła, że pewnego dnia kiedy owinie ciepłe, zrozpaczone palce wokół jego palców, poczuje, że się poruszyły, zobaczy, że otworzył oczy, i usłyszy jego kochany głos mówiący: „Cześć, myszko”. Ale już tak długo leżał tu w milczeniu i bezruchu. Kiedy marzenia stają się niemądre? Przybita pogłaskała jego siwiejące włosy. Lubił, gdy były krótko przycięte, ale mama pozwoliła, by urosły, żeby nie niepokoić go nożyczkami, kiedy był taki mizerny. Na ten dotyk też nie zareagował.
— Hej, tatku – powiedziała cicho. – To ja. Deenie. Nie drgnęła mu nawet powieka. Mama do niego nie mówiła. Już nie. Ale ona tak. Musiała. Choć jej głos jeszcze go nie obudził, nie miała zamiaru się poddać. Związowe drewno płonęło w kominku, trzaskając radośnie. Ostatnie wstrząsy powaliły cztery z najstarszych pałacowych drzew. Dotknęło to do głębi nocne ptaki, które się na nich gnieździły, zwłaszcza że te na sąsiednich drzewach nie chciały podzielić się własnymi domami. Wysiedlone ptaki odleciały i już nie wróciły. Może znalazły sobie nowe miejsce. Może zginęły. Nawet ptaki nie były bezpieczne w tych niełatwych czasach. — Tatku, potrzebuję twojej rady – powiedziała, patrząc, jak jego pierś powoli unosi się i opada. – Nie wiem, co robić z Charis. Tęskni za wujkiem Pellenem tak bardzo, a ja nie wiem, jak jej pomóc. Tatko też nie wiedział. Nie odezwał się ani słowem. Zacisnęła palce wokół jego palców. — Jak się czujesz, tatku? Kiedy nie doczekała się odpowiedzi, rozbudziła swój magiczny zmysł i wysłała go w głąb niego, szukając zarazy, którą tylko ona potrafiła wyczuć. Miała nadzieję – modliła się – by tym razem jej nie znaleźć. Ale było inaczej. Była tam, mroczna, pomarszczona zasłona pomiędzy nim a resztą świata. Och, jak bardzo nienawidziła tej zasłony. Jej nienawiść była tak zaciekła, że przyprawiała ją o mdłości. Skręcało ją poczucie winy, że nie wiedziała, jak go przed nią ocalić. — Walcz, tatku – szepnęła. – Proszę. Nie możesz pozwolić jej wygrać. Znajdę sposób, by cię wyswobodzić. Znajdę. Tylko się trzymaj. Jego zapadnięte oczy poruszyły się pod zamkniętymi, przezroczystymi powiekami. Wstrzymała oddech. „Otwórz je, tatku. Spójrz na mnie. Jestem tu”. Ale nie spojrzał. Ucałowała go w czoło, czując, jaki jest chłodny i odległy. A potem opowiedziała mu o swoim dniu, upiększając tę część, gdy babrała się w dorańskiej magii. Musiała to przed nim ukrywać. Całe życie starał się jak najlepiej chronić ją przed działaniem magów. Byłby rozgniewany i rozczarowany, gdyby dowiedział się, co knuła. „Ale muszę spróbować, tatku. Może niedługo w końcu uda mi się sprawić, by jakieś dorańskie zaklęcie działało za każdym razem, a nie tylko co trzeci raz. A jeśli to się uda, może będę w stanie pomóc Lur”. Potem przez chwilę czytała mu jeden z tych ckliwych romansów mamy, którymi kiedyś na pozór tak gardziła. Potem poczuła burczenie w pustym brzuchu. Czas na kolację. A po kolacji miała przyjść nowicjuszka Ulys, nowa asystentka Kerril, żeby posiedzieć z nim pół nocy, tak aby ona i mama mogły zaznać nieco snu. — Tatku – powiedziała, pochyliwszy się bliżej. – Nasz Rafel wciąż gdzieś tam jest. Żyje. Wyczuwam go. Nie trać nadziei, tatku. Ja nie straciłam. I nie stracę. Niekiedy bezpiecznie było na krótko zostawić go samego, wygładziła więc jego nienaruszone koce, ponownie go ucałowała, a potem zeszła do kuchni, żeby pokroić
ciasto jajeczne na kolację. Upewniwszy się, że mama zjadła swoją porcję i wypiła grzane wino z dodatkiem ziół nasennych, przywitała się z zielarką Ulys, a później w końcu opadła na łóżko Rafe’a, by nieco odpocząć. Wycieńczona nawałnicą i niespokojnymi odczuciami innych szybko zapadła w sen. I śniła o swoim zaginionym bracie po raz pierwszy, od kiedy odjechał.
ROZDZIAŁ III
Śnił ci się? – pisnęła Charis. – Deenie! Widziałaś, gdzie jest? Nic mu się nie stało? Mówił do ciebie? Co powiedział? Wraca do domu? Deenie… Deenie złapała Charis za rękę i przegoniła ją z holu wieży, a potem po szerokich schodach z piaskowca na zaniedbany żwirowy dziedziniec i popędzała dalej, dopóki nie dotarły do obsadzonej drzewami drogi prowadzącej do stajni. Tam wciągnęła Charis za pień związu, za którym mogły się ukryć. Liście, które opadły z pobliskich piplinów, zostały zdmuchnięte ku jego odsłoniętym, gruzłowatym korzeniom i szeleściły, gdy wraz z Charis powłóczyła wśród nich nogami. Rozejrzawszy się wokoło, by sprawdzić, czy mogą bezpiecznie porozmawiać, lekko potrząsnęła Charis za rękę. — Ucisz się. Wiesz, jak tutaj niosą się głosy, a przyszła Tibby, żeby pomóc mi dzisiaj posprzątać. Chwilowo utemperowana Charis wygładziła prosty rękaw z zielonego lnu. — Przepraszam. Ale, Deenie… — Mama nie może się dowiedzieć, że mi się śnił – powiedziała Deenie, słysząc swój zawzięty i nieprzyjazny ton. Nie dbała o to. – Nie mogę jej niepokoić, Charis. Jeśli dowie się choćby o tym, będzie chciała wiedzieć o wszystkim, a ja nie mogę… nie mogę jej powiedzieć o… — O czym, Deenie? Proszę… – Tym razem to Charis złapała i potrząsnęła ją. – Przerażasz mnie. Niech to. — Nie tutaj – mruknęła, widząc, jak ku wieży od strony głównej drogi zbliża się zielarka Kerril. – Przejdziemy się w jakieś ustronne miejsce i powiem ci. Tylko najpierw porozmawiam z Kerril. Zaczekaj. Wyczuwając pełne niepokoju spojrzenie Charis na swoich plecach, pośpiesznie wyszła na spotkanie zielarce. Kerril powitała ją ze zmarszczonym czołem. — Deenie. Mizernie dzisiaj wyglądasz. Dorańska zielarka o sokolim wzroku wypatrzyła wszystko. — Naprawdę? A dobrze się czuję. Nie musisz się frasować. Kerril zabębniła palcami o masywną skórzaną torbę opierającą się na jej biodrze. — Nie muszę? Deenie, jesteś młodą dziewczyną, która utknęła w wieży z jednym rodzicem chorym, a drugim u kresu wytrzymałości, twój brat zaginął na pustkowiu, a na twoich barkach spoczywa ciężar królestwa, ciężar, którego nie jesteś w stanie udźwignąć. Więc nie stój tu i nie mów, że dobrze się czujesz. „Cóż, jeśli tak to ująć”. — Sprawy po prostu tak się mają – powiedziała, wzruszając ramionami. – Nie mogę ich zmienić, więc muszę z nimi żyć. Wszyscy musimy. — To prawda – szepnęła Kerril. Spojrzała na rozproszone na niebie chmury, a
potem na blizny pozostawione przez ostatnie wstrząsy: nierówne zagłębienia i fałdy w ziemi, ziejące dziury w miejscach, gdzie kiedyś rosły drzewa, bezładnie rozrzucone kawałki muru wokół pustych w większości stajni. – Ale nie podoba mi się, że zostałaś samotnie uwięziona w tym ponurym miejscu, Deenie. — Nie jestem sama – zaprotestowała. – Mam tatka, mamę i Charis, ludzi, którzy przychodzą tu i pomagają mi utrzymać wieżę w porządku. Jak można twierdzić, że jestem samotna? Przetykane siwizną włosy Kerril były zaczesane do tyłu i odsłaniały jej wąską twarz. Dlatego gdy spoglądała z ukosa, wyglądała jeszcze bardziej surowo. — Wiesz, o co mi chodzi, Deenie. To nie jest życie dla młodej dziewczyny. Chyba już czas, żebyś… — Nie – powiedziała i cofnęła się o krok. „Daj mi spokój, ty natrętna kobieto”. – Nie zrobię tego. Zielarko Kerril, mówiłam, żebyś mnie o to więcej nie prosiła. Kerril westchnęła. — Deenie, zaniedbałabym swoje obowiązki, gdybym nie próbowała cię przekonać. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale… — Tu nie chodzi o mnie – powiedziała. – Chodzi o tatka. Myślisz, że nie wiem, o ile łatwiej byłoby mi w życiu, gdybym przekonała mamę, żeby pozwoliła ci przenieść go do przytułku Barl? Nie mogę tego zrobić. Nie oddam go obcym, nawet jeśli to obcy należący do Barl. To mój tatko. — A gdyby zdrowie twojego tatka nie było tak nadwyrężone – odezwała się zielarka Kerril nieco okrutnie – pozwoliłby ci, żebyś dla niego traciła własne? Na współczujące spojrzenie Kerril odpowiedziała żelazną siłą, choć nawet nie wiedziała, że ma ją w sobie. Siłą, której nie potrzebowała, dopóki nie odszedł Rafel. — Zielarko, proszę – powiedziała. – Nie chcę się z tobą spierać. Twoja opieka nad tatkiem wiele dla mnie znaczy. Jeśli okaże się, że sobie z nim nie radzę, powiem ci o tym. Ale nim przyjdzie ten dzień… „Chociaż nie przyjdzie. Daję słowo. Nigdy go nie opuszczę”. Urażona Kerril kiwnęła głową. — W takim razie czekam na ten dzień. Deenie, bez wątpienia jesteś córką Ashera. – Nie do końca był to komplement, biorąc pod uwagę sposób, w jaki wypowiedziała te słowa. A potem przeniosła spojrzenie. – Jak się ma Charis? Tyle mogła powiedzieć, ale byłoby to swego rodzaju zdradą. — Tęskni za wujkiem Pellenem. — Żałoba ma tyle twarzy, ilu jest żałobników – rzekła Kerril. – Niekiedy mija sporo czasu, nim pozwolimy sobie uwierzyć, że kogoś straciliśmy. Bądź wobec niej cierpliwa, Deenie. Charis się odnajdzie. Tak bardzo chciała uwierzyć zielarce. — Tak myślisz? — Wiem to – odparła Kerril stanowczo. – A teraz idę zajrzeć do twojego ojca. Przyniosłam świeże zioła do jego kleiku i kilka wzmacniających mikstur. — Dziękuję – powiedziała. – Zielarko Kerril… Kerril przystanęła.
— Tak, Deenie? — To coś znaczy, prawda? Że tatko jeszcze nie… że on nie… – Przełknęła ślinę. Nie potrafiła zmusić się do wypowiedzenia tych słów. – Minęło tyle czasu, a on wciąż jest z nami. Przyjmuje kleik i herbatę. Nie jest całkowicie wyniszczony. Nie cackam się ze sobą, prawda? To naprawdę coś znaczy? — To znaczy, że twój ojciec jest najbardziej upartym człowiekiem na świecie – powiedziała Kerril. A potem znowu westchnęła. – Ale jeśli miałoby to znaczyć coś więcej, to przykro mi, Deenie. Nie wiem, co powiedzieć. Zniechęcona Deenie pozwoliła zielarce pójść do wieży i wróciła do Charis, która aż podskakiwała z niecierpliwości. — Chodź – powiedziała, gdy Charis otworzyła usta. – Pospacerujemy po pałacowych terenach. Ale tak naprawdę było tylko jedno miejsce, w którym na pewno nikt im nie przeszkodzi ani ich nie usłyszy. Nie mogła ryzykować przechadzki dostępnymi dla wszystkich ścieżkami, bo gdy Lur zmagało się z takimi kłopotami, ludzie codziennie przychodzili z miasta i włóczyli się po Ogrodzie Pamięci, szepcząc słowa modlitw. Poza tym ciągle ktoś wchodził i wychodził z pałacu, gdzie pracowali sekretarze, posłańcy i rachmistrzowie, którzy ostatnimi czasy mieli wiele problemów do rozwiązania. — Deenie, dokąd idziemy? – spytała Charis po raz trzeci, gdy opuściły pałacowe tereny uprawne i ruszyły w stronę lasu. – I jeśli znowu powiesz: „Zobaczysz, gdy dojdziemy”, to oświadczam, że naprawdę cię trzasnę! Wzdłuż tego odcinka poplątanej, porośniętej jeżynami ścieżki przeszedł niedawno jeden z potężnych wstrząsów. — Uważaj tutaj – ostrzegła Deenie, gdy potykały się i chwiały, pokonując bruzdy. – Jeśli skręcisz kostkę, to za nic nie zaniosę cię do wieży. Charis zatrzymała się, klnąc pod nosem. — Wystarczy. Nie zrobię ani kroku dalej, jeśli… — Niech to, Charis. Czy to ważne, dokąd idziemy? – spytała ostro i obróciła się. – W ciche, odosobnione miejsce. Dlaczego się tak głupio upierasz? Charis zmrużyła oczy. — Chyba wolałam, kiedy byłaś myszką. Nagle skruszona Deenie przygryzła wargę. — Przepraszam. Naprawdę nie chcę się z tobą kłócić, tylko… – Chwyciła się za gruby brązowy warkocz i mocno za niego pociągnęła. – Ostatnio dyryguję tyloma osobami, że weszło mi to w nawyk. Mama, zielarka Kerril, stajenny, Tibby, członkowie Rady, którzy nas nękają, i… – Puściła włosy i westchnęła. – Już prawie zapomniałam, jak to było być myszką. Usta Charis drgnęły. — Zapomniałaś wymienić mnie. Mną dyrygujesz najbardziej. Rzeczywiście tak było. — Tylko dlatego, że tego ci trzeba – powiedziała, zwalczając nieznaczny niemądry uśmiech. – Dobrze się czułaś ostatniej nocy? Sama w domu?
Wokół nich rozciągał się las. Zamiast odpowiedzieć na pytanie, Charis patrzyła, jak mały ptaszek, trzepocząc skrzydłami, przeskakuje z gałęzi na gałąź przechylonego drzewa. Czerwono-białe upierzenie ptaka było jedyną kolorową plamą wśród otaczających je szarości. — Było bardzo… cicho – powiedziała w końcu. – Myślałam, że jeśli tam będę, poczuję, jakby papa był bliżej. Ona liczyła na to samo, śpiąc w łóżku Rafe’a, mieszkając w jego pokoju w wieży i oddając Charis swój własny. — Ale tak nie było? — Nie – powiedziała Charis w zamyśleniu. – Miałam wrażenie, że jest jeszcze dalej niż zwykle. Po twoim wyjściu siedziałam na schodach i wpatrywałam się we frontowe drzwi, czekając, aż przez nie wejdzie. Wiedziałam, że tak się nie stanie, ale i tak tam siedziałam. Chyba mam coś z głową. „Żałoba ma tyle twarzy, ilu jest żałobników”. — Jak każdy, kto stracił ukochaną osobę. Charis spojrzała na pofałdowaną ziemię i mokry las. — Opowiedz mi o swoim śnie, Deenie. Proszę. — Niedługo – powiedziała. – Prawie jesteśmy na miejscu. Chodź. — Czyli gdzie? – narzekała Charis, idąc za nią. – Osłabiasz mnie, Gardenio… — Przykro mi – powiedziała nonszalancko. – Nie znam nikogo o takim idiotycznym imieniu. Uśmiechnęłaby się przez ramię do najdroższej przyjaciółki, niemal siostry, ale znalazły się na końcu błotnistej, zarośniętej ścieżki, co znaczyło, że wreszcie dotarły do celu, w miejsce, o którym nie wiedział nikt spoza jej rodziny. — Och – odezwała się Charis, przeciskając się obok niej. Ton jej głosu był nieśmiały i ściszony. – Deenie. Czy to jest – była – Komnata Pogody? Oszołomiona Deenie utkwiła wzrok w stercie cegieł, szkła i drewna, którą miały przed sobą. Wpatrywała się w silnie pofałdowaną ziemię polany, którą wstrząsy wyniosły, rozerwały i zgniotły niczym chusteczkę. — Skąd wiesz o Komnacie Pogody? – wyszeptała. – Nikt nie miał o niej wiedzieć. To miała być tajemnica. — Tak, ale papa od zawsze był burmistrzem, pamiętasz? – powiedziała Charis. – I był najlepszym przyjacielem twojego tatka. Wiele słyszałam, kiedy byłam szkrabem, bo myśleli, że nie słucham albo że jestem za mała, żeby zrozumieć. A skąd ty wiesz? — Kiedyś przyprowadziła mnie tu mama – powiedziała i zamrugała, by odpędzić wspomnienie tatka wijącego się na podłodze komnaty i Rafela obok niego. – Przyrzekłam, że nikomu o niej nie powiem, ale teraz wszystko się zmieniło. Zaniepokojona Charis objęła się wpół. — Jak dawno według ciebie się zawaliła? To chyba nie dlatego… — Nie – powiedziała. – Pewnie runęła w czasie ostatnich większych wstrząsów. Patrz, na gruzach nie ma mchu, a powalone drzewa nie zmurszały. A źle się dzieje już od dawna. – Wskazała na wyrwany z korzeniami związ. – Usiądźmy.
Przysiadły obok siebie na pochyłym pniu o gładkiej korze i zasępiły się, patrząc na powaloną Komnatę Pogody. — Czy przypadkiem w środku nie było jakichś istotnych dla magów rzeczy? – odezwała się w końcu Charis. — Pewnie tak – powiedziała. – To stąd posługiwano się magią pogody. — Myślisz, że powinnyśmy… — Nie. – Deenie zadrżała, wyczuwając resztki i drobinki mocy, które pozostały po najpotężniejszym miejscu w Lur. – Trzymajmy się z dala. Gdyby spadająca cegła rozbiła ci głowę, to ciekawe, jak byś się wytłumaczyła zielarce Kerril? — To miejsce było pełne magii – powiedziała przejęta Charis. – Chociaż tak długo jest opuszczone, moc nadal tu szemrze. „Szemrze”. Jej brat lubił to słowo. Poczuła ucisk w gardle. — Tak, ale teraz to nieistotne. Charis, Rafe ma kłopoty. Straszne kłopoty. Charis wzięła ją za rękę i mocno trzymała. — Mów. Nawet śniąc, wiedziała, że to nie był zwyczajny sen. Wiedziała, że to wiadomość, ostrzeżenie, rozpaczliwe błaganie o pomoc. Najdziwniejsze było to, że nie widziała twarzy Rafe’a. Była niewyraźna. Choć stał w słońcu, otulał go dziwny mrok, a we śnie słyszała jego krzyk. Charis wzmocniła uścisk. — Krzyczał? Och, Deenie. — Wiem – powiedziała łamiącym się głosem. – To było okropne. Obudziłam się i przez chwilę nie wiedziałam, gdzie jestem. — Widziałaś, gdzie jest Rafe? — Nie. A przynajmniej niedokładnie – wyjaśniła powoli. – Był na zewnątrz. W jakimś ogrodzie. Nie rozpoznałam kwiatów. Niebo było błękitne i świeciło słońce. Za plecami miał wielki dom. Miał na sobie… nie wiem… – Na chwilę zacisnęła powieki, usiłując przywołać jego obraz. – Coś pięknego. Z klejnotami. Pamiętam klejnoty. — Klejnoty? – Charis utkwiła w niej wzrok. – Coś tu się nie zgadza. Skoro ma na sobie klejnoty, jest w jakimś ogrodzie, to jak może mieć kłopoty? Jesteś pewna, że to nie był zwyczajny sen? — Chciałabym tak myśleć – powiedziała i wyswobodziła dłoń z uścisku Charis. – To prawda, że już wcześniej o nim śniłam, ale… — Naprawdę? – Charis klepnęła ją w rękę, aż Deenie poczuła lekkie pieczenie. – Ty paskudo. Nigdy o tym nie wspomniałaś! Nie wspomniała, bo przez te sny płakała. Ona i Rafe kłócili się jak szczeniaki, kiedy dorastali. Denerwowało go, że była taką myszką. Był zuchwałym śmiałkiem, dlatego nigdy nie rozumiał jej nieśmiałości, ona zaś nigdy nie potrafiła mu tego wyjaśnić. Ale pod tą maską opryskliwości naprawdę ją kochał. Wiedziała o tym. Kiedy Rafe odszedł, w snach odtwarzała każdy śmiech, każdy uśmiech, każdą cenną chwilę, kiedy panowała między nimi zgoda. — Tamte sny były inne, Charis. To były tylko wspomnienia. Ale tym razem… mówię ci, że on ma kłopoty. To nie był sen.
Charis zeskoczyła z pnia. Na spódnicy miała teraz wilgotną plamę i przyklejone kawałki kory, ale nie zwróciła na to uwagi. — W takim razie musimy mu pomóc. — Jak? — Nie wiem. Może wysłać kolejną ekspedycję. — Kolejną ekspedycję? – powiedziała, wbijając w nią wzrok. – Oszalałaś, Charis. Rada nigdy się na to nie zgodzi. Nie po całym tym zamieszaniu i poruszeniu, które wybuchło, gdy okazało się, co jest za górami. Członkowie Rady, których Rafe odesłał ze skażonych ziem, tak wszystkich nastraszyli, że nikt nie będzie chciał mnie słuchać. Poza tym Rada ogłosiła, że Rafe i Arlin Garrick nie żyją, pamiętasz? I prawie wszyscy w to wierzą. Jedyna osoba, która wierzy, gdy mówię, że Rafe nie umarł, to ty. Marszcząc brwi, Charis spojrzała na nią niepewnie. — I twoja matka. — Nie sądzę – przyznała po chwili z trudem. – Myślę, że mama… minęło tak wiele czasu bez wieści, dlatego sądzę… — Och – powiedziała Charis i z powrotem usiadła na pniu. – Przykro mi, Deenie. Dlaczego mi nie powiedziałaś? „Bo to kolejna rzecz, która za bardzo boli”. — To nieistotne – szepnęła. – Mama ostatnio nie jest sobą. Poza tym nie w tym rzecz. Nawet jeśli Rada udzieliłaby zezwolenia na kolejną ekspedycję, jedyne, czego jestem pewna, to to, że Rafe jest w jakimś ogrodzie. A co nam z tej informacji? Charis ponownie się poderwała. — Nonsens. Skoro śnił ci się raz, przyśni ci się znowu, a następnym razem może dowiesz się, gdzie dokładnie przebywa. A jeśli chodzi o Radę, to kogo obchodzi to stado starych gęsi? Nie potrzebujemy ich zezwolenia, żeby wyruszyć na poszukiwania Rafe’a. — Charis, Charis – westchnęła. – Postradałaś zmysły. Nie możemy wyruszyć na żadne poszukiwania. Nawet jeśli przetrwałybyśmy na tych skażonych ziemiach, Barlskie Góry są strzeżone i nikt nie może ich przekroczyć, podobnie jak nikt nie może wypłynąć za rafę. — Dlaczego jesteś takim głupolem, Deenie? – spytała Charis stanowczym tonem. – Może i zwykły mag nie potrafiłby wydostać nas z Lur, ale ty nie jesteś zwyczajnym magiem, prawda? — Och, Charis. Nie jestem żadnym magiem – powiedziała zrozpaczona. – Wyczuwam różne rzeczy, to wszystko. A co jakiś czas wychodzi mi jakieś dorańskie zaklęcie. I tyle. Szczerze mówiąc, jestem praktycznie bezużyteczna. Charis położyła pięści na biodrach, a cała jej postawa świadczyła o oburzeniu i determinacji. — Deenie, to naprawdę nie jest dobry moment, żebyś znów zachowywała się jak myszka. Rafe to twój brat i potrzebuje cię. Jak możesz się poddać, nawet nie próbując go ocalić? Deenie poderwała się z pnia i odeszła kawałek od Charis.
— A czego ode mnie oczekujesz, pani Orrick? Że pstryknę palcami i magicznie się do niego przeniosę? Mimo że nie wiem, gdzie on jest? Nie wiem, jak to zrobić? — Rafe’owi się udało – odgryzła się Charis. – Odesłał te pierdoły, Dimble’a, Clyne’a i Hambly’ego, z pustkowia do domu. A skoro jemu wyszło takie zaklęcie, tobie też wyjdzie, Deenie, bo jesteś jego siostrą. Jesteś córką Ashera. Nieważne, że twoja moc jest niepewna i cię przeraża – jakoś musisz znaleźć sposób, by się nią posługiwać. Bo teraz jesteś ostatnią nadzieją Rafe’a. — Ale nie chcę być jego ostatnią nadzieją! Charis chwyciła ją za ramiona i potrząsnęła. — Nie obchodzi mnie to. Tu nie chodzi o ciebie, Deenie. – Puściła ją, lekko pchnąwszy. – W razie gdybyś nie zauważyła, Lur się rozpada, z dnia na dzień coraz szybciej. Głupcy nadal liczą na to, że twój tatko się ocknie i wszystko naprawi, ale obie wiemy, że tak się nie stanie. Jest tylko jeden mag, który zdoła utrzymać to królestwo przy życiu, i jest to Rafel. Jeśli więc Lur ma przeżyć, on musi przeżyć, a to oznacza, że musisz go ocalić, Deenie. My musimy go ocalić. Rafe to ostatnia nadzieja dla Lur! Znała Charis całe życie i ani razu nie widziała jej w takim stanie. Oszołomiona Deenie wróciła na pień i opadła na niego z głuchym odgłosem. — Charis… — A jeśli to nie jest dla ciebie wystarczający powód – powiedziała zdyszana Charis – pomyśl jeszcze o czymś. Kocham twojego brata do szaleństwa, Deenie, i wiem, że on też coś do mnie czuje. Czekałam, aż się odezwie, ale nigdy tego nie zrobił, bo jest głupolem, a potem odszedł i… i… – Z trudem opanowała głos. – Więc jeśli przynajmniej nie spróbujemy go ocalić, to przyrzekam, że nigdy się już do ciebie nie odezwę! — Charis… – Deenie zacisnęła palce. – Oczywiście, że chcę go ocalić. Dałabym wszystko, żeby go ocalić. Ale chcieć to za mało. To niemożliwe. Charis długo tam stała, jej załzawione policzki płonęły, a oddech miała przyśpieszony. Była ładną młodą flirciarą i nigdy nie traciła nad sobą panowania. Nie w ten sposób. „Ona naprawdę go kocha. On ją tu zostawił, a teraz pewnie już nigdy go nie zobaczy. Ja zresztą też nie. Wiedziałam o tym, kiedy odjeżdżał? Czułam w kościach, że Rafe jedzie na śmierć?” Czasami miała wrażenie, że wiedziała. Czasami tak bardzo nienawidziła Rafe’a za to, że odjechał, złamał serce mamie, nie dzielił z nimi brzemienia, jakim był stan tatka. Za to, że nie było go w Lur i nie mógł posłużyć się swoją magią, gdy wszyscy tak bardzo tej magii potrzebowali. „I nienawidzę go chyba też za to, że poprosił mnie o pomoc, choć musi wiedzieć, że nic nie mogę zrobić”. — Charis – odezwała się, walcząc ze łzami. – Proszę, powiedz, że mi wierzysz. — Tak – w końcu odparła cicho Charis. – Wierzę ci. Nie chcę, ale… – Wytarła twarz rękawem, a potem pozwoliła, by ręce opadły jej po bokach. – Czyli tak to się skończy. Rafe ma kłopoty i umrze. Wszyscy umrzemy. Nikt nie może nas ocalić.
Powiedziała to z tak wielkim poczuciem porażki. — Wiesz, jeszcze żyjemy – zauważyła Deenie, ześlizgując się z pnia. – Może Barlsman Jaffee ma rację. Może Barl ześle nam cud, zanim będzie za późno. Charis zasępiła się. — Nie mów tak tylko po to, żeby mnie pocieszyć, Deenie. Nie musisz się ze mną cackać. Ja nie jestem myszką. To zapiekło, ale nie miała zamiaru tego okazać. — Nie cackam się. Staram się dostrzec jakieś możliwości w tej sytuacji. — Wiem – szepnęła Charis. – Przepraszam. Deenie pokręciła głową. — Nie, to ja przepraszam. Charis… — Przestań – powiedziała przyjaciółka. – To nie twoja wina. Objęły się, zagubione i oszołomione. Potem Deenie cofnęła się o krok i spojrzała za plecy Charis na ruiny Komnaty Pogody, dojmująco świadoma głębokiego, bolesnego żalu. Po wszystkim, z czym walczyli i co przetrwali rodzice, trudno było przyjąć do wiadomości, że na nic się to zdało. — Lur było kiedyś takie piękne – powiedziała łagodnie. – Zanim wyczerpała się magia Barl. Charis wytarła oblepione błotem buty o trawę. — Kiedy papa zdał sobie sprawę, że jego czas dobiega końca, zamiast spać, tak jak powinien, opowiadał mi historie z czasów króla Borne’a i mówił o tym, jaki spokój panował wtedy w królestwie, jakie było bezpieczne i jak świetnie prosperowało. Deenie wzięła ją za ręce i westchnęła. — Darran opowiadał mnie i Rafe’owi takie same historie. Mówił, że czasy króla Borne’a to złoty wiek dla Lur. Miał wrażenie, że będzie tylko lepiej, kiedy na tronie zasiądzie król Gar, a tatko będzie jego prawą ręką. — A potem wszystko poszło nie tak – szepnęła Charis. – Papa tak się zasmucił, wspominając, co straciliśmy. Mówił, że serce mu pęka, gdy pomyśli, w jakim niepewnym świecie mnie zostawia. Powiedział, żebym z całych sił walczyła o Lur. I chcę tego. Będę walczyła. Tylko nie wiem jak. Deenie miała palące poczucie winy. — Ja też nie. A szkoda. Szkoda, że jestem taka bezużyteczna. — Nie jesteś – ostro powiedziała Charis. – I walnę cię, jeśli jeszcze raz to powiesz. Gdyby nie ty, Deenie, nie wiedziałybyśmy, że Rafe żyje. — Ale nie mogę mu pomóc. Charis westchnęła zrezygnowana. — To nie twoja wina. Poza tym wszystko może się zdarzyć. Może istnieje jakiś sposób, żebyś go ocaliła, tylko po prostu jeszcze nie wiemy jaki. Zaskoczona Deenie utkwiła w niej wzrok. — Naprawdę tak myślisz? — Muszę – powiedziała Charis po długiej chwili milczenia. – Jeśli stracę nadzieję, rozczaruję papę. – Potem jeszcze raz głośno westchnęła. – Muszę iść. Obiecałam pani Dindle, że pomogę jej w piekarni. Jej siostrzeniec znalazł pszenicę,
która nadaje się na mąkę, więc pani Dindle żwawo handluje, a skoro straciła męża… Pan Dindle zginął trzy – nie, cztery – nawałnice temu. Tamtego dnia burza zabiła dwanaścioro ludzi, w tym dwoje szprotów. Taka strata i ból dla miasta. Czy to się nigdy nie skończy? — Ja też muszę już wracać – powiedziała, tłumiąc smutek. – Czeka mnie trochę prac domowych, gotowania i muszę posiedzieć z tatkiem, żeby mama mogła odpocząć. Próbując ukryć przed sobą nawzajem przygnębienie, zostawiły Komnatę Pogody na pastwę żywiołów i przez błoto ruszyły z powrotem ku publicznym terenom pałacowym. Tam się rozdzieliły, a Charis obiecała, że przyniesie do domu świeży chleb. Deenie wróciła do wieży. Czekała tam na nią ponura zielarka Kerril. — Co się stało? – spytała, czując, jak serce wali jej w piersi. – Tatko? Kerril miała zaciśnięte usta. — Nie, Deenie, twoja mama. Kolana się pod nią ugięły i usiadła na ławie w wyłożonym marmurem holu wieży. — Wiem, że jest zmęczona. — Zmęczona? Jest wyczerpana – warknęła Kerril. – Nigdy nie widziałam, żeby ktoś w ciągu tygodnia tak osłabł. Deenie… — Robię, co mogę, żeby jej ulżyć, zielarko Kerril – powiedziała, chwiejąc się. – Ale nie mogę odciągnąć jej od łóżka tatka jak jakiejś przestępczyni, prawda? — To, jak się wysila, jest przestępstwem – rzekła Kerril. – I tak jej powiedziałam. Mówiłam też, że pora zrobić, co trzeba. Dla niej, dla ciebie, a przede wszystkim dla Ashera. — Przytułek? – Rozwścieczona Deenie poderwała się na nogi. – Zielarko Kerril, rozmawiałyśmy już o… — Nie, Deenie, ja mówiłam do ciebie, a ty nie chciałaś słuchać – odparła Kerril. – Pora, żebyś zakończyła ten absurd. Zmarznięta i niemal drżąca Deenie utkwiła w niej wzrok. — To nie jest absurd. Zielarko Kerril, mama i ja jesteśmy wdzięczne za wszystko, co zrobiłaś, ale to nie daje ci prawa, żeby wkraczać tu i wykrzykiwać polecenia. Skoro nie potrafisz wyleczyć tatka, nie zaburzając naszego życia, to może nie powinnaś już tu przychodzić. — A może ty powinnaś przestać się łudzić, że pewnego dnia twój ojciec się ocknie! – powiedziała zielarka Kerril, odwzajemniając spojrzenie. – Bo tak się nie stanie, Deenie. Daję ci słowo. Jeszcze przez jakiś czas z nami zostanie, bo taki jest charakter jego dolegliwości, ale nigdy do was nie wróci i… — Nie wiesz tego! – powiedziała. – Nie wiesz nawet, co to za dolegliwość. Mówiłam ci, że jest nienaturalna, ale nie chciałaś mnie słuchać. Mówisz, że nie ma w jego ciele żadnych zniszczeń, bo nie potrafisz ich wyczuć. Ale ja je wyczuwam, Kerril. A żeby je pokonać, tatko musi być silny, a zachowa siły tylko tu, w domu, w wieży, pod opieką moją i mamy. Ty położysz go w przytułku z obcymi i powiem ci, że równie dobrze mogłabyś od razu położyć go pod ziemią!
Usta Kerril zacisnęły się mocniej niż kiedykolwiek. — Widzę, że nie ma sposobu, żeby cię przekonać. — Nie ma. — Cóż, jeśli teraz nie dostrzegasz prawdy, dostrzeżesz ją niedługo – rzekła zielarka. – A kiedy tak się stanie, poślesz po mnie. Tymczasem zostawiłam mikstury także dla twojej mamy. Jedną już jej podałam, ale dopilnuj, żeby wzięła pozostałe, dwie dziennie, i jadła odżywcze posiłki. — Je! — Założę się, że tylko parę kęsów – powiedziała Kerril. – A może powiesz mi, że Dathne pochłania trzydaniowe posiłki? Nie. Mama tego nie robiła. Nie lada zadaniem było zmuszenie jej do zjedzenia kawałka ciasta jajecznego. — To moja matka – mruknęła. – Nie pozwoli karmić się jak dziecko. — Wiem, że się starasz, Deenie – powiedziała Kerril łagodniejszym tonem. – Ale ta smutna sytuacja was przerasta. — Radzimy sobie – powiedziała i cofnęła się o krok. – Ale dziękuję za troskę, zielarko Kerril. Za mikstury też. Kerril westchnęła. — Deenie, znam twojego ojca, od kiedy pojawił się w mieście. Bez względu na to, jak okrutnie brzmią moje słowa, mówię je z miłości. – Westchnęła ponownie. – Posłałam po Ulys. Kiedy przyjdzie, namów Dathne, żeby poszła do łóżka. Ty też mogłabyś więcej spać. A jeśli coś cię zaniepokoi, natychmiast po mnie poślij. Gdy Kerril wyszła, Deenie mozolnie wspięła się po kręconych schodach, by znaleźć matkę. Choć dzień nie dobiegł jeszcze połowy, już przepełniał go ból. „Chyba nie powinnam była mówić Charis o Rafelu. Ale musiałam komuś powiedzieć. Nie mogłam ukrywać tej wiedzy jak wysiadywanego jajka”. A co do zielarki Kerril… — Mamo – odezwała się, wchodząc do słodko pachnącej cichej komnaty tatka. – Musimy porozmawiać. Mama obejrzała się. Siedziała przy łóżku tatka i trzymała go za rękę. Jej powieki były ciężkie od ziół dodanych przez Kerril do mikstury. — Donikąd go nie odeślę, Deenie. Nie oddam go obcym. Więc jeśli przyszłaś tu, żeby mnie z tego powodu zwymyślać, możesz… — Nie, mamo, oczywiście, że nie. – Zatroskana pośpiesznie podeszła do fotela matki i przykucnęła. – Jak mogłaś tak pomyśleć? Tak samo jak ty nie chcę, żeby tatko był w przytułku. Mama z westchnieniem pogłaskała ją po włosach. — To dobrze. Musiała zamrugać, żeby zwalczyć łzy. — Ale wiesz, mamo, zielarka Kerril w jednej kwestii ma rację. Musisz więcej odpoczywać. Gdyby tatko widział, jaka jesteś zafrasowana, zacząłby ciskać talerzami. — Deenie. – Mama spojrzała na tatka, który leżał obok, całkowicie milczący. – Jak mogę tracić czas na sen, skoro każda godzina, którą przy nim spędzam, może
być ostatnią? — Mamo… — Biedna Deenie – powiedziała mama łagodnie, nadal gładząc jej włosy. – Przez te ostatnie kilka miesięcy było ci ciężko, prawda? — Tobie też. – „Rafel”. – Ale, mamo… Z głębokim westchnieniem mama stłumiła ziewnięcie. Mikstura Kerril zaczynała działać. — Rozczarowałam cię, Deenie? Chciałabyś, żebym tam była, walczyła o Lur, zamiast gnieździć się tu w wieży? „Tak. Nie. Może”. — W porządku, mamo. Rozumiem. — Nie rozumiesz – powiedziała matka. – Jak miałabyś rozumieć? Pod wieloma względami nadal jesteś dzieckiem. Deenie, byłam młodsza niż ty teraz, kiedy dowiedziałam się, że jestem spadkobierczynią Jervale’a, i niemal codziennie od tamtej chwili walczyłam o to królestwo. Ale nie mogę stanąć do kolejnej bitwy, nie sama. Nie bez twojego ojca. – Jej głos się załamał. – Po prostu nie mogę. Jestem wyczerpana, Deenie. Mam dość. — Mamo… – Usłyszawszy drżenie we własnym głosie, Deenie zaciskała usta, dopóki nie była w stanie się odezwać. – A co z Kręgiem? Jego członkowie nie mogą pomóc? Mama uniosła dłoń tatka do policzka. — Krąg dawno się rozpadł, Deenie. Poza mną została tylko Jinny – a żadna z nas nie posiada mocy, której potrzebuje Lur. — Ale Rafe ją ma – powiedziała zmartwiona. „Powinnam jej powiedzieć? Powinnam”. – Mamo… jeśli chodzi o Rafe’a… I wtedy, pomiędzy dwoma uderzeniami serca, zmieniła zdanie. Ostatnim, czego potrzebowała matka, był kolejny powód do zmartwień. Zwłaszcza że żadna z nich nie mogła mu pomóc. — Co? – spytała mama. Głowa jej się kiwała, a oczy niemal się zamknęły. – Czy coś się stało, Deenie? Deenie pocałowała ją w policzek. — Nie, mamo. Wszystko w porządku. Ich uszu dobiegł odgłos kroków na kręconych schodach, a chwilę później nowicjuszka Ulys zapukała do otwartych drzwi komnaty. Deenie zostawiła więc tatka w towarzystwie Ulys i pomogła mamie przejść do jej komnaty i położyć się w łóżku. A potem, choć czekały ją jeszcze prace domowe i gotowanie, przysunęła sobie krzesło, usiadła na nim i dopilnowała, by matka zasnęła. Zanim mikstura całkowicie zadziałała, mama otworzyła oczy. — Kocham twojego ojca, Deenie – wyszeptała. – Kocham go nad życie. Ale mówię ci, jestem na niego po prostu wściekła za to, co mi zrobił. Deenie pogładziła wychudzoną rękę matki. — Wiem, mamo. Wiem. Matka zapadła w sen, ona sama zaś też nieco przysnęła, ale została wyrwana z
drzemki, gdy mama zaczęła niespokojnie przewracać się pod narzutą. — …Powinieneś był spalić ten dziennik, Asherze. Nie miałeś powodu, żeby go zatrzymać. Nie miałeś prawa kłamać! Zdumiona Deenie utkwiła w niej wzrok. Choć teraz matka mruczała, kiedyś wykrzyczała te słowa. Na jej śpiącej twarzy malowały się krzyk i złość. „Tatko okłamał mamę? Nie do wiary. Nie słyszałam też nigdy o żadnym dzienniku. W każdym razie o żadnym, który należało spalić”. Jakiej w takim razie historii nie opowiedział jej nawet ten stary gaduła Darran? — Obiecaliśmy sobie: żadnych tajemnic – mruknęła oburzona mama. – Złamał słowo, które mi dał. Właśnie mnie. Jak mógł to zrobić? Ten cholerny dziennik. Sprawia więcej problemów, niż jest tego wart. Asherze… – Mama z trudem złapała oddech i gwałtownie otworzyła oczy. Lekko zaspana i zamroczona miksturą Kerril zamrugała w świetle magicznego ognia. – Deenie? Czy coś się stało? Pochyliła się bliżej. — Wszystko w porządku, mamo. Coś ci się śniło. Mamo… – „Mów dalej. Mów dalej. Możesz już nie mieć kolejnej okazji”. – Dlaczego twoim zdaniem tatko powinien był spalić ten dziennik? — Dlaczego? – spytała mama, patrząc na nią zamglonym wzrokiem spod półprzymkniętych powiek. – Oczywiście dlatego, że należał do Barl. Nie miał powodu, żeby go zatrzymać. Coś okropnego. Pełny dorańskiej magii. Powiedział mi, że go spalił. – Jej twarz wykrzywił grymas, jakby miała się rozpłakać. – Ale skłamał. Deenie poczuła, jak serce wali jej w piersi. — Dziennik Barl? To raczej coś ważnego, mamo. Skoro tatko go nie spalił, to gdzie on teraz jest? — Nie mogę ci powiedzieć – oznajmiła mama, a jej oczy z powrotem się zamknęły. – To tajemnica. Serce Deenie nadal łomotało, gdy patrzyła, jak matka pogrąża się we śnie. „Dziennik Barl”. Nic dziwnego, że został ukryty. Nic dziwnego, że tatko skłamał. Dobrze, że skłamał, jeśli dzięki temu Doranie tacy jak Arlin Garrick i jego ojciec nigdy nie dowiedzieli się o jego istnieniu. Mimo wszystko… „Och, Rafe. Gdybyś tylko o nim wiedział. Gdybyś miał przy sobie ten dziennik, może teraz nie miałbyś kłopotów”.
ROZDZIAŁ IV
Usłyszawszy odgłos miękkiego powłóczenia nogami po ceglanym podłożu za swoimi plecami, Arlin przerwał czyszczenie siodła i odwrócił się. To Fernel Pintte i jego wierny cień Gąsior – śliniący się przygłup i najlepszy przyjaciel Rafela. „Powinniśmy byli zostawić go w tej zgniłej wiosce. Do niczego się nie nadaje… i przyprawia mnie o ciarki”. — Znowu wyjeżdżasz? – spytał Pintte, stojąc z przygłupem w przejściu pomiędzy wciąż pustymi stajniami. – Tak szybko? Wrócił do rezydencji zaledwie dwa dni wcześniej, po sześciu dniach poszukiwania i wleczenia za sobą kolejnych trzech żałosnych ofiar noszących w sobie cząstki rozszczepionej duszy Morga. Tym razem dwóch mężczyzn i kobiety. Czarnoksiężnik skonsumował ich i pozbył się pośpiesznie, zbyt zachłanny, by zamordować ich pomału i z namaszczeniem, a potem skrył się za zamkniętymi drzwiami w poszukiwaniu kolejnych dusz. Wyglądało na to, że im więcej cząstek własnej mocy pochłaniał, tym więcej ich potrzebował… i tym mniej miał ochotę zwyczajnie czekać, aż jego naczynia odpowiedzą na wezwanie. „I oczywiście właśnie tego nam potrzeba. Niecierpliwego, nieprzewidywalnego i wszechmocnego czarnoksiężnika”. — Wyjeżdżam wtedy, kiedy każe mi Morg – powiedział i szczotką zeskrobał zaschnięte błoto z popręgu siodła. – Dlaczego pytasz? Moja nieobecność stanowi dla ciebie problem, panie burmistrzu? — Myślisz, że masz powód ze mnie drwić? – spytał Pintte, a policzki zaczerwieniły mu się, przybierając chorobliwy wygląd. – Dlaczego ze mnie drwisz, Arlinie? Czym ci zawiniłem? Stajnie były spowite pajęczynami. Przygłup Gąsior poczłapał do najbliższego brudnego okna i wpatrywał się właśnie błędnym wzrokiem i z otwartymi ustami w muchę zaplątaną w lepkie nici. Arlin przerwał czyszczenie brudnego popręgu. — Czym? Zastanówmy się… – Udawał, że się zastanawia. – Ach tak! Przez ciebie zginął mój ojciec. To chyba dostateczny powód, nie sądzisz? — To nie przeze mnie – powiedział Pintte, unosząc podbródek. – To przez Ashera i jego syna. — Być może. Ale ty też się do tego przyczyniłeś. — A ty jesteś bez winy? – odgryzł się Pintte. – Byłeś tam, Arlinie. Jesteś magiem. A nie przypominam sobie, żebyś choćby kiwnął palcem. — Olk skrzywił się. – Ale przecież między tobą a Rodynem Garrickiem nie było miłości, prawda? Bez zastanowienia, pod wpływem ślepej furii gwałtownie uderzył go pięścią i mocą, aż Pintte przeleciał przez przejście przy stajni i z hukiem uderzył w jej zamknięte drzwi. W powietrze wzbił się kurz. Zagrzmiało echo. Powłóczący nogami przygłup Gąsior upadł na ceglane podłoże i jęcząc, przycisnął ręce do głowy.
Z prawej dziurki w nosie Pintte’a popłynęła strużka krwi. Leżał rozciągnięty na cegłach, niezgrabnie oparty o stare, wyblakłe drewno, a jego pierś z trudem unosiła się, gdy chwytał powietrze. A potem, ku zdumieniu Arlina, roześmiał się. — Myślisz, że mnie wystraszysz, lordzie Garrick? Po Morgu? – Stęknąwszy, przeturlał się, chwiejnie stanął na nogach i burknął do półgłówka. – Już dobrze, Gąsiorze – jęknął, brudną ręką klepiąc go po szerokich ramionach. – Nic się nie stało. Nic. Nie zwracaj uwagi na tego tam, naszego dorańskiego przyjaciela. To hałaśliwy, porywczy gnojek, ale nie może zrobić nam krzywdy. Lekko zawstydzony i zły na siebie Arlin patrzył, jak Pintte pomaga przygłupowi podciągnąć się na nogi. Ich ubrania były niemal w strzępach. Morg nie chciał dać im żadnego porządnego okrycia, które można było znaleźć w rezydencji. Pintte, człowiek o zapadniętych oczach i policzkach, był teraz zabieganym, zaszczutym służącym, który miał utrzymywać w porządku rezydencję i jej niewolników. Przygłupowi Gąsiorowi zostało już tylko na tyle rozumu, żeby mógł przynosić i przenosić przedmioty, rąbać drewno i wybebeszać martwe jelenie i dziki. Żaden z nich nie miał stać się bestią, dlatego ich życie zależało od zachcianek kapryśnego Morga. „Podobnie jak moje. A Pintte o tym wie”. — Czyli on po raz kolejny każe ci wyjechać? – powiedział niegdyś dumny jak paw Olk. – Ile jego kolejnych cząstek przyprowadzisz tym razem? Arlin odsunął się od swojego siodła zarzuconego na drewniany stojak i oparł się ramieniem o ceglaną ścianę. Szczotka do usuwania błota zwisała luźno pomiędzy jego palcami. — Nie wiem. Jedną ręką nadal obejmując przygłupa, Pintte przeciągnął dłonią po swojej wymizerowanej, szczeciniastej twarzy. — Ilu jeszcze ich tam jest? Mówił ci? — Mówi niewiele. — Ale wystarczająco – powiedział Pintte z przykrością, zgorzkniałym z bólu głosem. – Nie możesz go powstrzymać, Arlinie? Poczuł, jak jego usta rozciągają się w dzikim uśmiechu. — Ależ oczywiście, że mogę, Fernelu. Nie zrobiłem tego jeszcze tylko dlatego, że widok mordowanych przez niego niewinnych ludzi i przemienianych w bestie mężczyzn i kobiet tak mnie bawi, że nie zniósłbym, gdyby mi tego zabrakło. Fernel Pintte spojrzał na niego posępnie. — Ani przez jeden dzień nie myliłem się co do was. Wy, Doranie, jesteście zgubą i przekleństwem dla świata. Przynajmniej ten raz nie miał ochoty się o to spierać. Jak mógł, skoro istnienie Morga potwierdzało ten fakt? Mimo wszystko żaden zwykły Olk nie miał prawa okazywać takiego braku szacunku. — Bezczynność jest obraźliwa, Pintte – powiedział zdawkowo. – Dlatego ty i twoje pustogłowe zwierzątko możecie się na coś przydać. Trzeba przyprowadzić
mojego konia z pola i osiodłać go. Zajmijcie się tym. Pod milczeniem Pintte’a krył się niemy bunt, jednak Olk nie miał odwagi sprzeciwić się uprzywilejowanemu asystentowi Morga. Gdyby to zrobił, czekałaby go niewyobrażalna kara. Chwycił więc mocno za poszarpany rękaw przygłupa Gąsiora i wyciągnął tę głupkowatą istotę z zacienionej stajni w jasne, bezlitosne światło dnia. Arlin pokręcił głową. „Ciemniak prowadzi przygłupa. Co za świat”. Wrócił do rezydencji. Każdych drzwi strzegł jeden z bezmyślnych, posłusznych, zezwierzęconych niewolników Morga. Już się z nimi opatrzył, ale to wcale nie znaczyło, że ich lekceważył. Nieważne, ile razy widział pysk, kieł, zrogowaciałą skórę czy pokryty haczykami ogon – zawsze czuł się tak jak za pierwszym razem. Zawsze zapierało mu dech w piersi, serce dudniło, pot występował na skroń i spływał po kręgosłupie. Magia, która stworzyła te bestie, spała niespokojnie pod ich skórą. Psuły powietrze. Przesłaniały słońce. Były tak głęboko nienaturalne, że trudno było przy nich wytrzymać. Kiedy Arlin wszedł do rezydencji bocznymi drzwiami od kuchni, zmuszony do przejścia pomiędzy dwiema bestiami o okrutnie wyglądających kłach, spuścił wzrok na kamienne podłoże. Dravas mogli w mgnieniu oka wybebeszyć każdego – i zrobiliby to, gdyby wyczuli zagrożenie. Widywał to w czasie swoich wypraw po wezwane okruchy duszy Morga. Smród przelanej krwi, gówna i flaków nigdy go nie opuszczał. Odgłos rozrywających zdobycz szponów i zębów. Zwierzęce wrzaski umierających. Zawsze gdy zamykał oczy, te wspomnienia już czekały pod powiekami, by się na niego rzucić. Ostatnimi czasy nie sypiał dobrze. Ociężały z rezygnacji ruszył na najwyższe, przestronne piętro rezydencji pod złotym spadzistym dachem. Morg spędzał tam większość czasu, wysyłając tajemne wezwania i medytując w milczeniu, gdy zbierał siły. Obmyślał drugi podbój znanego świata. „A ja jeszcze mu w tym pomagam. Czy ojciec byłby ze mnie dumny?” Ciężko wlokąc się schodek za schodkiem w górę, zastanawiał się po raz kolejny, dlaczego po prostu się nie zabije. Może jakieś niemożliwe do przełamania Zaklęcie Nakazu sprawiało, że nie mógł zadać sobie cierpienia, ale na pewno gdyby sprowokował któregoś z dravas, zrobiłby to za niego. Problem w tym, że… „Nie chcę. Nie pragnę śmierci”. Rafel bez wątpienia nazwałby to tchórzostwem. Ale tym nie miał zamiaru się przejmować, bo Rafel prawdopodobnie nigdy się o tym nie dowie. W końcu dotarł do samotni Morga. Stanąwszy przed zamkniętymi drzwiami z mosiężnymi okuciami, czekał, aż zostanie wezwany do środka. Nigdy nie musiał pukać. Morg zawsze wiedział, kiedy przychodził. Tym razem jednak Arlin czekał i czekał, ale nie otrzymał wezwania. W końcu więc zapukał. Nie za mocno, lecz delikatnie i z szacunkiem. Nadal nie został wezwany.
Wziął głęboki wdech, z mocno bijącym sercem otworzył zasuwę i pchnął drzwi. Morg jak zawsze siedział na prostym drewnianym krześle z wysokim oparciem, zwróconym w stronę dużego, okrągłego okna komnaty. Poranne słońce padało na niego niczym błogosławieństwo, oblewając go złotym blaskiem. Poza krzesłem pokój był pusty. Nawet przeciętny. Podłogę wykonano z niezdobionego polerowanego drewna, proste ściany pomalowano na nijaki, kremowy kolor. W komnacie nie było niczego, co świadczyłoby o mocy lub okrucieństwie. Tylko pusta przestrzeń, którą całkowicie wypełniała obecność jednego człowieka. Arlin zamknął za sobą drzwi i stał, czekając w milczeniu. Morg także się nie odzywał, upierścienionymi palcami ściskał drewniane podłokietniki krzesła. Czas wlókł się bezcelowo, jakby przeciągał się w blasku słońca. W końcu, chory ze strachu i wściekły za to na siebie, Arlin łagodnie odchrząknął. — Panie? Człowiek na krześle nie odpowiedział i ani drgnął. Ale nie był martwy. Moc w nim wibrowała, kłębiła się w ciepłym, suchym powietrzu. — Panie – odezwał się ponownie. – Przybyłem po kolejne rozkazy. Mimo wszystko Morg się nie odezwał. — Panie – powiedział znowu, a serce biło mu jeszcze mocniej. Niczym maleńki płomyczek w ciemności zamigotała groźna, zdradliwa nadzieja. „Niech to się skończy. Niech się okaże, że siedzi tam otruty przez własną, chorą duszę”. Morg nadal milczał, Arlin zaryzykował więc życie i bez zezwolenia podszedł do krzesła. Obchodził je do momentu, gdy mógł spojrzeć w twarz Morga. Syn Ashera wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami i nie mrugał. Jego pierś pod wysadzaną klejnotami jedwabną tuniką czarnoksiężnika wznosiła się i opadała. Arlinowi niemal odebrało mowę ze zdumienia. Opadł na kolano i wyciągnął rękę. — Nie, nie dotykaj mnie – szepnął Rafel, leciutko i desperacko kręcąc głową. – Obudzisz go. Rafel. To był Rafel. Ale jak to możliwe? I jak to możliwe, że Arlin poczuł taką ulgę? Taką radość? A jednak. To niedorzeczne. „Ten człowiek zamordował mojego ojca. Pomógł zamordować mojego ojca. Jakie to ma znaczenie, że nigdy nie kochałem Rodyna Garricka? Był moim ojcem. Był Doraninem. Olkowie powinni zapłacić za jego śmierć”. A jednak… a jednak… — Wiem – rzekł Rafel, nadal ściszonym głosem. – Ja też nie mogę uwierzyć, że cieszę się na twój widok. Zignorował to. — Czyli Morg śpi? — Niezupełnie. To bardziej jak trans. Arlin z niedowierzaniem oparł pięści na ugiętym kolanie. Och, gdyby tylko miał miecz. Sztylet – albo chociaż kamień. „Mógłbym go tłuc, aż wypłynie mu mózg. Mógłbym go zabić, tak jak siedzi”.
— Nie mógłbyś – szepnął Rafel. – Zostałeś przymuszony do posłuszeństwa, pamiętasz? To dotyczy także morderstwa. Skierowałbyś sztylet najpierw w samego siebie. — Wiesz o tym? Po bladym policzku Rafela spłynęła pojedyncza łza. — Wiem o wszystkim, Arlinie. Wiem, co on zrobił i co zamierza zrobić. Już on o to zadbał. Lubi czuć moje cierpienie, kiedy zabija. Kiedy delektuje się nadchodzącym zniewoleniem każdego kraju, który uniknął jego tyranii po tym, jak tatko go unicestwił. A raczej próbował. W tych słowach była prawda. Dla Morga cierpienie drugiego człowieka było lepsze niż wyszukane wino. — Dlaczego teraz pozwala ci ze mną rozmawiać? Rafel uśmiechnął się, jakby był duchem. O ile duchy w ogóle istniały. — Nie pozwala. Przechytrzyłem go, ale nie mogę wydostać się na długo. — Przechytrzyłeś? – Arlin pokręcił głową z niedowierzaniem. – To niemożliwe. On nie jest magiem, Rafe, to czarnoksiężnik. Jego moce… jego wiedza i możliwości… nawet ty nie potrafisz… — Potrafię – rzekł Rafel. Pod jego udręczeniem kryła się duma. – To nie pierwszy raz. Ale coraz trudniej mi się wydostać. Arlinie… — Jak to robisz? – zapytał stanowczo. – Powiedz mi. Pokaż. Może jest jakiś sposób… — Żebyśmy połączyli siły i go wygnali? – Kolejny upiorny uśmiech. – Sądzisz, że o tym nie myślałem? Nie możemy ryzykować choćby próby. Jeden dotyk i cię wyczuje. On nadal jest w środku, Arlinie. Tyle że w czasie tych cennych chwil jest nieświadomy. Poszukuje. Wzywa. Istnieje jeszcze wiele cząstek, które chce pochłonąć. — Ile? Jak wiele brakuje mu do całości? Kiedy będzie gotowy, by przejść przemianę? — Nie wiem – powiedział Rafel, mrugając powoli. – Niektóre rzeczy mi pokazuje i szczyci się nimi. Inne ukrywa. To jedna z nich. Wiem tylko, że on jest jak artysta tworzący autoportret. A każdy zgromadzony element dodaje kolejną warstwę do tego portretu. Uderzył pięścią w kolano. — Rafelu, musisz wiedzieć coś więcej! — Wiem, że jego dusza jest niezwykle rozproszona na przestrzeni setek mil i kilku krajów. I wiem, że wielu ludzi będących naczyniami mającymi w sobie części jego rozrzuconej mocy choruje i umiera, więc te kawałki są dla niego stracone, dopóki nie odnajdą nowego naczynia, w którym będą mogły dalej żyć. Niektóre przepadły na dobre. Arlin pochylił się bliżej. — W takim razie jeszcze mamy czas. Dopóki ma cielesną formę, jest wrażliwy. Jak go w takim razie zabijemy? Możesz to zrobić, Rafelu? Czy możesz zabić drania, gdy jesteś w nim uwięziony?
Kolejna łza, a potem jeszcze jedna. Rafel pokręcił głową. — Nie. Po kilku miesiącach patrzenia na Morga za tymi ciemnobrązowymi oczami tak dziwnie było patrzeć na syna Ashera. Jeszcze dziwniejsze było to, że wzbudzał w Arlinie przemożne współczucie. — Mówisz, że istnieją cząstki, których nigdy nie odzyska – powiedział szorstko, bo nie miał ochoty odczuwać bólu z powodu cierpienia Rafela. – Czy to może nam jakoś pomóc? — To za mało – powiedział Rafel. – Arlinie… na jego wezwanie czeka jeszcze ogrom mocy. Utrata pojedynczej cząstki tu czy tam to jak dla nas skaleczenie w palec i utrata jednej czy dwóch kropli krwi. Nie zostaniemy w ten sposób pokonani i on też nie. Miał wrażenie, że z frustracji zaraz rozbije okrągłe okno w komnacie. Albo wbije pięść w twarz Rafela, licząc na to, że cios skrzywdzi Morga. — Nie wierzę, że nic nie możemy zrobić! — Nie powiedziałem, że nic, Arlinie – wyszeptał Rafel. – Ale to nie będzie łatwe. Ceną będą łzy, krew i strach. I dziwi mnie, że chcesz ją zapłacić. — Myślisz, że kłamię? — Myślę, że to możliwe. — Myślisz, że obchodzi mnie twoje zdanie! – wypalił. – Ty głupi, ciemny Olku. Usta Rafela wykrzywiły się w uśmiechu. — Oto Arlin Garrick, którego znam i któremu nie ufam. — Nie masz wyboru, Rafelu. Musisz mi zaufać. — Wiem – rzekł Rafel po długiej chwili milczenia. – Bo widzę, kim naprawdę jest Morg. Gorzej. Czuję to. I robię wszystko, co w mojej mocy, żeby pokrzyżować mu plany. Ale za każdym razem gdy pożywia się istotą samego siebie, zakłada kolejny zamek na moją klatkę. Arlin poczuł kłujący strach. — Mówisz o pokrzyżowaniu planów, ale twoje słowa brzmią, jakbyś się poddawał. Nie możesz, Rafelu. Spójrz na siebie. Mówisz do mnie, a on o tym nie wie. Jeśli będziesz bardziej walczył, jeśli bardziej się postarasz, to na pewno… Oczy Rafela zapłonęły. — Walczę z Morgiem z całych sił! Nawet nie wiesz, Arlinie, nie wyobrażasz sobie, co… A potem jego płonące oczy wywróciły się i zaczął drżeć. Spieniona, lekko krwista ślina pociekła mu z ust, a jego palce kurczowo zacisnęły się na podłokietnikach drewnianego krzesła. Arlin chwycił go za nadgarstki. — Rafelu! Rafelu! Słyszysz mnie? „Nie odchodź. Nie zostawiaj mnie i nie każ samotnie stawiać mu czoła”. — Rafelu? – odezwał się Morg i mocno uderzył go w twarz. – Masz czelność wzywać tego olkińskiego zarozumialca? Jesteś głupcem, lordzie Garrick. Mazgającym się, wstrętnym głupcem.
W głowie huczało mu od ciosu, od rwącego i piekącego bólu, opadł więc na podłogę w pozie całkowitej uległości. — Wybacz, panie, ja tylko… Morg wstał gwałtownie. — Co „tylko”, moja mała marionetko? Próbowałeś uwolnić syna mojego największego wroga? Próbowałeś mnie skrzywdzić? Zdradzić? Czyżby czekała go rychła śmierć? Chyba nie. Morg nadal go potrzebował. „Proszę, żeby nie spotkała mnie rychła śmierć”. — Panie, przyszedłem do ciebie, tak jak mi kazałeś, ale byłeś dziwnie milczący – powiedział, wpatrując się w buty Morga. – Czekałem i czekałem, ale się nie odzywałeś. Zacząłem się martwić. Zawołałem cię po imieniu i nadal nie odpowiadałeś. Pomyślałem, że może jesteś chory, ja… — Miałeś nadzieję, że jestem chory! – krzyknął Morg. – Czy ja jestem głupcem, Garrick? Twoim zdaniem myślę, że służysz mi dobrowolnie? Tym razem podniósł wzrok… i nie zobaczył twarzy Rafela. To nie były oczy Rafela. Rafel zniknął, jakby nigdy nie istniał. W Arlinie zakotłowały się żal, strach i panika. „Zostałem sam, prawdopodobnie na dobre. A teraz stoję na rozdrożu. Mogę walczyć z Morgiem sam… albo poddać się i mu służyć”. Usiłował przełknąć ślinę, ale usta miał całkowicie suche. — Panie, nie wiem, co myślisz. Jesteś najpotężniejszym czarnoksiężnikiem, jaki się kiedykolwiek narodził, a ja jestem młodym, niedoświadczonym magiem, któremu wieki temu odebrano dziedzictwo. Morg roześmiał się. — Mam uwierzyć, że mnie szanujesz? — Nie, panie. Zostałem nauczony, by drżeć na dźwięk twojego imienia. Jesteś potworem czającym się pod moim dziecięcym łóżkiem. Cisza. A potem Morg nisko się pochylił. — Mały magu, mały magu… czego ty chcesz? — Panie… – Wzburzony i spocony Arlin zmusił się, by spojrzeć w bezlitosne oczy Morga. – Chcę żyć. Przelotny uśmieszek i Morg się wyprostował. — Czego jeszcze? „Sedno w tym, żeby odwrócić jego uwagę, mówiąc prawdę. Skierować go na inne ścieżki, żebym nie musiał kłamać”. — Panie – powiedział, czując, jak pot przemacza mu koszulę. – Dorastałem, wciąż słysząc dźwięczące w uszach słowa „nie możesz”. Każdego dnia podrzędni Olkowie mówili mi, jak mogę, a jak nie mogę używać swojej mocy. Ale wierzę, że mogę być wielkim magiem. — A dlaczego miałbym chcieć obok siebie wielkiego maga? – spytał Morg leniwie. – My, Doranie, jesteśmy ambitnym ludem. Jeden kęs wielkości pobudza wilczy apetyt na więcej. Czyżbym o tym nie wiedział? Czyżbym ja nie był kiedyś tobą?
Czy Rafel tego słuchał? A jeśli tak, to co sobie myślał? — Pochlebiasz mi, panie. Przyznaję, że jestem ambitny, ale mam pewne ograniczenia. Jestem Arlinem Garrickiem. Nie jestem Morganem Danfeyem. Morg zmrużył oczy. — Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. — Boję się na nie odpowiedzieć, panie – przyznał, spuszczając wzrok. — Widziałem, co się dzieje, gdy jesteś niezadowolony. Morg ponownie nisko się pochylił. Arlin drgnął, gdy czarnoksiężnik ujął jego dłoń w silne, chłopskie palce Rafela i zacisnął je, aż mocno zabolało. — Mały magu, nigdy nie widziałeś mnie niezadowolonego. Mroczna moc Morga przetoczyła się przez niego, wzbudzając ból i strach. — Potrzebujesz mnie, panie. Czarnoksiężnik odepchnął go tak mocno, że Arlin uderzył twarzą o podłogę. — Potrzebuję? Nie pochlebiaj sobie, lordzie Garrick. Zamroczony Arlin, z którego przeciętej brwi popłynęła krew, zabarwiając świat szkarłatem, nie próbował się osłaniać. — Nie pochlebiam. Potrzebujesz mnie. Jesteś Morgiem… ale nie w pełni. Nadal jesteś rozproszony. Nadal poszukujesz. Panie, dopóki nie będziesz cały, potrzebujesz maga, któremu możesz zaufać. — A tym magiem jesteś ty? – Morg roześmiał się. – Arlinie… — Spytaj Rafela – powiedział i ostrożnie usiadł. – Jeśli nadal tam jest. Jeśli nadal żyje. Zapytaj go, jakim jestem magiem. Jakim człowiekiem. Nienawidzi mnie i ma ku temu powody. Nie jestem jego przyjacielem. Nigdy nie byłem. Nigdy nie będę. Jedno prawdziwe stwierdzenie goniło następne. Morg nie mógł wywęszyć żadnego kłamstwa. Czarnoksiężnik odwrócił się i zaczął krążyć po komnacie. — Myślisz, że te poruszające deklaracje sprawią, że uwolnię cię spod Zaklęcia Nakazu? Myślisz, że podzielę się z tobą mocą? — Oczywiście, że nie, panie – rzekł pośpiesznie. – Nigdy nie postąpiłbyś tak lekkomyślnie. — To co sobie w takim razie myślisz? — Myślę… mam nadzieję, że pozwolisz, żebym nie czuł się jak wykastrowany. Posiadam trochę mocy, panie. Pozwól mi ją wykorzystać, bym mógł ci służyć. Pozwól mi jej użyć. Nigdy nie miałem okazji. Nie tak jak należy. Nigdy nie byłem prawdziwym Doraninem. Morg zawrócił. — A pragniesz tego. Aż płoniesz z pragnienia. Chcesz być wolny, wyswobodzić się z kajdan, które ci nałożyłem. Mam rację? — Tak – wyszeptał. Bo była to prawda. Pragnął swojego dziedzictwa tak, jak pragnął oddychać. Przez całe życie stali mu na przeszkodzie Olkowie tacy jak Asher i zdradzieccy, tchórzliwi Doranie, którzy uwierzyli w kłamstwo, że ich lud należy kontrolować i obawiać się go.
— Tak, panie. Pragnę tego. Płonę z pragnienia. Morg uśmiechnął się. To było okropne. — Spłoniesz, jeśli mnie zdradzisz, lordzie Garrick. Będziesz płonął po wsze czasy. Ta groźba – obietnica – niemal przyprawiła go o rozstrój żołądka. — Panie, powiedziałem ci prawdę. Potrzebujesz mnie, co do tego nie ma wątpliwości. Komu innemu zaufałeś, powierzając mu zadanie zebrania rozproszonych fragmentów twojej duszy i przyprowadzenia ich do domu? Nikomu. Nikomu innemu nie możesz zaufać. Ale mogę być kimś więcej niż… niż pasterzem. Pokażę ci. Pomogę ci odbudować wszystko, co straciłeś, kiedy Asher z Restharven próbował odebrać ci życie. Pomogę ci odbudować twoją ojczyznę, Doranę. Była kiedyś błyszczącym klejnotem. Niech znów zabłyśnie. Błagam cię. Pełna ożywienia cisza. A potem Morg ponownie się uśmiechnął. — Rafel szlocha – szepnął. – Och… jego łzy. Jego łzy. Arlin wzruszył ramionami. — Niech szlocha. Jakie znaczenie ma ból Olka? — Interesujące – rzekł Morg. Uśmiech zniknął mu z twarzy. – Niemal uwierzyłem, że nienawidzisz syna Ashera, tak jak ja nienawidzę jego ojca. — Uwierz – powiedział brutalnie. – Panie, uwierz, że nienawidzę ich obu. Czyż nie zostałem przez nich sierotą? Czyż nie zostałem nic nieznaczącym człowiekiem? — Kim jesteś, Arlinie, to się jeszcze okaże – powiedział Morg. – A kim mógłbyś być? Chodź. Teraz będziesz mógł mi pokazać. Morg posuwistym krokiem wyszedł z komnaty, a Arlin wygramolił się za nim. Zeszli po skrzypiących schodach, przeszli korytarzami, a potem przez tylne drzwi kuchni wyszli na tyły wielkiego starego domu, gdzie Fernel Pintte i przygłup pilnowali osiodłanego konia. Jedno spojrzenie na Morga i powłóczący nogami półgłówek dał drapaka. Morg roześmiał się, ale nie próbował go zatrzymać. Został Pintte, pod którym ze strachu ugięły się kolana. — Panie – zaskrzeczał. Kwaśny zapach moczu. Zsikał się. Obojętni dravas, których gruba, zrogowaciała cętkowana skóra błyszczała w słońcu, strzegli drzwi kuchennych i każdego okna na parterze i patrzyli, jak Morg pstryka palcami i przyzywa skądś sztylet. Ostrze było długie, cienkie i połyskiwało obietnicą śmierci. — Weź go, Arlinie – powiedział czarnoksiężnik, podając mu nóż. – I zabij Fernela Pintte’a. Wodze konia wypadły z niezgrabnych palców Olka. Podenerwowane obecnością dravas, kotłującą się w powietrzu mocą i zagrożeniem zwierzę próbowało uciec. Morg zatrzymał je jednym słowem. — Lordzie Garrick. Arlin zacisnął palce na rękojeści sztyletu. W broni nie było nic tajemniczego. Żelazo, kość i klejnot – łza smoka. Śmierć Fernela Pintte’a będzie zwyczajną jatką. „Czy jeśli zamknę oczy, usłyszę szloch Rafela?” — Arlinie…
To był Pintte, skulony i zatrwożony. Ignorując Olka, Arlin zwrócił się do Morga. — Dlaczego? Morg uniósł brew. — A czy to ważne? — Ważne. — Z jakiego powodu? – spytał czarnoksiężnik, przyglądając mu się uważnie. – To Olk. Nienawidzisz go. — Panie… – Wydał z siebie powolne westchnienie. – To ważne dlatego, że jest ważne dla ciebie. — Och. – Uśmiechając się słodko, Morg wyciągnął rękę. – Myślę, że zaczynasz rozumieć, Arlinie. Drgnął pod dotykiem czarnoksiężnika, bo gdyby tego nie zrobił, wzbudziłby podejrzenia. Ale później, gdy dłoń Morga spoczęła na jego policzku, Arlin czekał i czekał, a potem sam oparł się mocniej na jego dłoni, poddając się pieszczocie. „Uwierz mi. Uwierz mi. Rozumiem aż za dobrze”. — Arlinie – rzekł Fernel Pintte. – Nie możesz… nie jesteś… – Oddychał ciężko, z drżeniem usiłując złapać oddech. – Jesteś małym aroganckim gnojkiem, Arlinie, ale nie jesteś mordercą! Morg zabrał dłoń. — Chcesz wiedzieć dlaczego? Bo za klejnoty trzeba płacić, lordzie Garrick. Na zaufanie trzeba sobie zasłużyć. Aby być wielkim, trzeba dokonywać wielkich rzeczy. Wielkich poświęceń. Usunąć wszelkie impulsy człowieczeństwa. Skoro skupiasz wzrok na błocie, jak miałbyś dostrzec gwiazdy? Arlin spojrzał na sztylet, który luźno trzymał w dłoni. „Fernel Pintte i tak by nie ocalał. Od kiedy przekroczył góry, nie zostało mu wiele czasu. A skoro i tak miał umrzeć, to czy to ważne jak?” Oczywiście znał odpowiedź. Ale jeśli śmierć jednej osoby mogła ocalić tysiące… poza tym to Pintte. — Arlinie? – rzekł Morg niezwykle łagodnie. – Pokaż mi, jaki jesteś prawdomówny. Jaki wierny. Pokaż mi twarz, której nikomu jeszcze nie pokazałeś, a może ci uwierzę. Burmistrz Dorany próbował uciekać, ale – podobnie jak wcześniej osiodłany koń – został powstrzymany jednym słowem. Powstrzymany – lecz nie uciszony. Mógł błagać. Mógł szlochać. „Pokaż mi twarz, której nikomu jeszcze nie pokazałeś”. Mógł zabić Pintte’a jednym ruchem. Wbić mu nóż w gardło lub w serce i szybko zakończyć żałosną egzystencję tego człowieczka. Ale Morg patrzył i nie chciał litości. „Jeśli nie przejdę tej próby, świat, który znamy, przegra”. — Nie – szepnął Pintte. – Nie, proszę, nie. Arlin zacisnął szczęki. Przez całe życie był poddawany próbom. A kiedy nie dawał sobie z nimi rady, kara była stanowcza i przychodziła szybko. Bo był Garrickiem, a żaden Garrick nie mógł zawieść. „Jak dobrze mnie wyszkoliłeś, ojcze? Chyba zaraz się dowiemy”.
Ostry sztylet wbił się bez oporu w brzuch starzejącego się ciała Pintte’a i zagłębił się po samą rękojeść przez postrzępioną koszulę. Kiedy Arlin go wyciągnął, z rany gwałtownie popłynęła krew. Pintte wpatrywał się w nią w niemym osłupieniu. Arlin ponownie pchnął Olka, tym razem w kruchą klatkę piersiową. Pintte wydał z siebie bulgoczący okrzyk. Na jego wargach wykwitły plamki czerwieni. Upadłby, gdyby nie Zaklęcie Podtrzymujące Morga. — Ty świnio – wyszeptał Olk. Jego gardło szaleńczo pulsowało. – Ty śmierdzący Doraninie. Ty spłodzony przez maga śmieciu. Ty… Wbił sztylet z powrotem w brzuch Pintte’a. Tym razem go przekręcił, uwalniając zawartość jego wnętrzności. Pintte pisnął. Arlin patrzył, jak Olk pluje krwią i krwawi gównem, świadomy powściągliwego i chłodnego zaciekawienia. Gdzie był żal? Gdzie odraza? Gdzie szokujący ból, że był w stanie zrobić coś takiego drugiemu człowiekowi? „Pokaż mi twarz, której nikomu jeszcze nie pokazałeś”. Od kołyski uczono go urągać Olkom. Uczył się tego chętnie, nie trzeba było go namawiać. Ta słabowita rasa, ci udawani magowie, ci skrywający sekrety ludzie, którzy ośmielili się osądzać lepszych od siebie i ustanawiać prawa ograniczające wielkość, bo wielkość ich przerastała. „Nienawidzę ich. Nienawidzę ich wszystkich”. Dłoń na jego ramieniu. Łagodny oddech przy uchu. — Teraz widzę, Arlinie. Wystarczy. Możesz go dobić. Wbił nóż w serce Pintte’a i cofnął się o krok, patrząc, jak Olk umiera. Morg pstryknął palcami. Pintte upadł na ziemię. — Odnalazłem jeszcze dwie z zaginionych cząstek mojej duszy, lordzie Garrick. Podążają tu z Brantone. Znajdziesz je jakieś sześć godzin drogi stąd, na Chłodnym Szlaku. A kiedy wrócisz, porozmawiamy. Zatrzymaj sztylet. Może ci się przydać. — Panie – powiedział. Nie miał jak bezpiecznie go przypasać. Morg roześmiał się i ponownie pstryknął palcami. Podał mu skórzaną pochwę na sztylet i pas, do którego była przytwierdzona. Arlin z ukłonem wytarł ostrze o rękaw martwego Olka, a potem schował nóż do pochwy i zapiął pas na biodrach. Kiedy podszedł do konia, czarnoksiężnik uwolnił zwierzę. Zarzuciło łbem i przewróciło oczami, czując zapach świeżej krwi. Chwyciwszy wodze, Arlin włożył stopę w strzemię i wskoczył na siodło. Ależ on tęsknił za swoim ogierem – pięknym wierzchowcem o świetnym rodowodzie. Pod sobą miał nędzną szkapę. Wezwani w milczeniu dravas pojawili się na podwórzu pomiędzy rezydencją a pustymi stajniami. Za każdym razem były to te same bestie obdarowane przez Morga szybkością, przebiegłością i zwinnym krokiem. Były niestrudzone. Potrafiły dotrzymać kroku galopującemu koniowi i doścignąć uciekających łajdaków. Morg z dumą i miłością zatrzymał na nich wzrok. A po chwili zmarszczył brwi. — Lordzie Garrick? Ociągasz się. Coś jest nie tak? — Nie, panie – powiedział pośpiesznie. Spiął ociężałego konia piętami i szarpnął
wodze, każąc mu ruszyć. Dravas odsunęli się, by pozwolić mu przejechać. Kiedy jednak ich mijał, usłyszał zniekształcony krzyk. Odwróciwszy się w siodle, zobaczył, jak przygłup Gąsior, powłócząc nogami, wyślizgnął się z cienia przy stajni i podszedł do leżącego na ziemi poranionego ciała. Z jego gardła wydobyły się gulgoczące dźwięki. Poszarpane słowa. Żałosne stworzenie próbowało coś powiedzieć. „W takim razie jeszcze nie postradał wszystkich zmysłów. Tylko większość. Szkoda, że Morg nie sprawdził mnie, każąc zabić jego. Byłaby to dla niego łaska, a rezultat byłby ten sam”. Wyjąc z żalu, wyniszczony przyjaciel Rafela opadł na ziemię przy martwym Fernelu Pincie. Wziął stygnące ciało w ramiona i zaczął kiwać się z Olkiem, płacząc jak dziecko. Morg prychnął ze zniecierpliwieniem i uniósł rękę. Rozsunął palce. Otworzył usta, by rzucić klątwę i uwolnić świat od półgłówka. Obserwujący tę scenę Arlin zauważył, jak coś błysnęło w twarzy czarnoksiężnika. Dostrzegł spięte mięśnie pod zaczerwienioną ze złości skórą i poczuł żywe, niespokojne zawirowanie mocy. Oczy Morga rozszerzyły się. Jego oddech przyśpieszył. Rozpostarte palce przykurczyły się, a potem zacisnęły w pięść. Stał tam jak kamień… stał… a Gąsior Martin żył. „Rafel”. Z wolna Morg opuścił wyciągniętą rękę. Za jego zacienionymi oczami coś się poruszyło. Kolejne drgnienie na jego twarzy bez wyrazu. Ulotna przewaga Rafela dobiegła końca. Spięty przez Arlina koń skoczył naprzód w stronę drogi wychodzącej z rezydencji. Dravas ciężko ruszyli za nim, zmuszeni podążać jego śladem. Zrujnowane Elvado leżało na planie koła, a z jego serca cztery główne szlaki prowadziły ku czterem granicom Dorany. Szlak Kręty prowadził do Trindek. Szlak Szybki do Feen. Aby dotrzeć do Manemli, trzeba było jechać Szlakiem Wąskim, a do Brantone Szlakiem Chłodnym. Mapa w rezydencji ukazywała stare szlaki i dawne krainy. Arlin uważnie ją studiował, ale nie dowiedział się na temat Dorany nic poza tym, jak nie zabłądzić. Wzdłuż Szlaku Chłodnego rosły drzewa, a tworząca go szara kostka z czasem wyblakła. Szkapa Arlina trzęsła nim w jednostajnym truchcie, słyszał stukot kopyt, odgłos miękkiego stąpania i kłapania stóp dravas, on sam zaś zamknął oczy i usiłował nie myśleć o Fernelu Pincie. Lepiej myśleć o Gąsiorze Martinie i o tym, jak Rafel go ocalił. „Nie jestem sam. Nie jestem sam”. Przed sobą widział zbliżającą się całą gromadę dravas. Wracali z napadu – najprawdopodobniej w Brantone, a może dalej w Ranoush. Prowadzili ze sobą kolejnych jeńców – pożywkę dla Morga do stworzenia kolejnych bestii. Powoli tworzył z nich armię. Chciał wykorzystać ich do odebrania ziem wokół Dorany, którymi niegdyś rządził i chciał rządzić ponownie. „Ziem, którymi według niego chcę rządzić z nim. Bo sam sprawiłem, że tak sądzi. Bo sam sprawiłem, że w to uwierzył”. Łatwość, z jaką ciało Pintte’a ustąpiło pod skierowanym w cel sztyletem…
„Pokaż mi twarz, której nikomu jeszcze nie pokazałeś”. I tak zrobił. Musiał. Nie było innego wyjścia. Ale pokazując tę twarz Morgowi, ukazał ją także samemu sobie. „Czy wiedziałem? Czy to naprawdę ja? A może ktoś inny?” Zaczekał, aż miną go nadchodzący dravas i ich brudni, wyczerpani, przerażeni jeńcy, a potem opróżnił zawartość żołądka na drogę. „Nie wierz w to, co pokazałem, Rafelu. Nie zostawiaj mnie samego”.
ROZDZIAŁ V
W mroźnym powietrzu słychać było brzęk i chrzęst całujących się ciężkich mieczy. Surowa jesień wcześnie przyszła do Doliny, błękitne niebo było bezkresne i zimne, ziemia spękała i pobielała, a wszystkie drzewa wcześniej pokryte czerwonymi liśćmi bezwstydnie je z siebie zrzuciły. Ewen Młodszy, obracając się, umknął poza długi zasięg ciosu Tavina, a schowane w rękawiczce palce owinęły się ciasno wokół rękojeści ćwiczebnej broni. Fechmistrz uderzał mocno, a smugi pary kłębiły się jak dym. Stara, poprzecinana bruzdami blizna na nosie zaróżowiła się, a szeroka, płaska twarz mężczyzny dorównywała jej kolorem. — Myślisz, że cwany jesteś, chłopaku? – Zasapany Tavin cofnął się o krok, by ocenić sytuację. Ewen pokręcił głową z uśmiechem od ucha do ucha. — Wcale tak nie myślę. Ja to wiem. No dalej, staruszku. Atakuj. — Ha! – Tavin odsłonił krzywe zęby i trzymając swój pałasz jedną ręką, przeciągnął przedramieniem osłoniętym zarękawiem po naznaczonym kroplami potu czole. – Arogancki szczeniak. — Nie arogancki. Pewny siebie. — Czyżby? No to sprawdźmy, jaki jesteś pewny siebie, kiedy lądujesz na tyłku! Hurrra! Ewen roześmiał się, krzyżując z nim ostrza. Wstrząs wywołany uderzeniem przeszedł przez jego palce i zahartowane nadgarstki, przez siostrzane kości przedramion aż po same ramiona. Pod odzianymi w wysokie buty stopami skrócona przez mrozy trawa szranków zgniotła się i wydarła, a grudki ziemi odrywały się, gdy starł się w udawanej walce z mężczyzną wyższym i cięższym, niż on kiedykolwiek będzie. Ale tak było dobrze. Po raz pierwszy skrzyżował miecze z Tavinem, gdy był czternastolatkiem, a po dziesięciu latach nauczył się już kilku sztuczek. Poza tym w walce z człowiekiem przewyższającym go wagą i zasięgiem ramion uczył się, jak przetrwać, mając nierówne szanse: strategia nie do pogardzenia w tych mrocznych i trudnych czasach. Cios, parada, cios, unik. Cios, parada, cios, unik. Krew buzowała mu w żyłach, wdychane powietrze drażniło, gibkie mięśnie posłusznie reagowały, on zaś utkwił wzrok w głęboko osadzonych brązowych oczach Tavina – świadome myślenie ustąpiło miejsca dziwnie sennemu innemu światu fechtunku, w którym królowała intuicja. Słońce wzeszło niedawno. Dzięki temu mogli ćwiczyć samotnie, tak jak lubił. Wystawne i uroczyste dworskie dni dawno odeszły i zostały pogrzebane, nie przywróciło ich nawet uwolnienie Vharne spod magicznego jarzma. Nie odczuwał z tego powodu smutku. Puste rozmowy to strata czasu. Liczyły się czyny. Tylko czyny. Może gdyby żyła matka, dwór jego ojca mógłby przynajmniej odzyskać swoje pogodne stroje i uśmiechy i na powrót je przywdziać. Ale zmarła i tyle zostało z
radości. A okazało się, że wolność nie uwolniła ich od niczego, dlatego barwy dworskie pozostały ponure i każdego ranka, tuż po świcie, Ewen spotykał się z Tavinem w szrankach i okładali się długimi, ciężkimi mieczami. Walczyli wzdłuż i wszerz szranków, wypatrując tego jedynego momentu, który mogliby wykorzystać, by doprowadzić do postawienia fałszywego kroku. Dzięki któremu można by rozbroić przeciwnika, położyć go na łopatki i rozpłatać od podbródka po klejnoty. Jego mięśnie głośno się już uskarżały. Zgrzytając zębami, z oczami szczypiącymi od potu, Ewen nie zważał na ból i zablokował miażdżące kości ciosy Tavina. Miał na sobie ocieplany kaftan, ich miecze treningowe były tępe, mimo to jednak zapłaciłby wysoką cenę za popełnienie błędu. Tavin mawiał, że mężczyzna, który ćwiczy w bezpiecznych warunkach, umiera nieprzygotowany. Musiał dbać o swoją reputację, więc nigdy nie ułatwiał zadania tylko dlatego, że walczył ze starszym synem króla. Fechmistrz nawet udawaną walkę brał na poważnie i nigdy nie pozwalał sobie, by traktować ją wyłącznie jako zabawę. Swoim uczniom także nie pozwalał myśleć o ćwiczeniach w ten sposób. Tavin nie zważał na pozycję społeczną, szanował wyłącznie miecz i nie bał się używać jego płazu jak laski, którą mógł wygarbować skórę królewskiego syna, gdy ten w jakiś sposób go obraził. — No dalej, dalej, smrodzie, skup się! – wykrzykiwał fechmistrz. – We łbie masz motek wełny, chłopaku, i przez to zginiesz! Aby udowodnić swoje słowa, zamarkował atak, a potem uniósł miecz i machnął nim, obracając się z brutalną siłą wokoło. Ewen, zaskoczony w niekorzystnym położeniu, odbił cios, został wybity z kroku i stracił równowagę. — Ha! – krzyknął Tavin i podciął go ubraną w wysoki but lewą kostką, po czym szarpnięciem przewrócił i cisnął jego kręgosłupem i czaszką o ziemię szranków. – Żółw! Zwinięty i jęczący Ewen spojrzał na niego z ukosa, podnosząc wzrok, lecz nadal ściskał miecz w dłoni. Tavin uśmiechał się szeroko, ukazując wszystkie przerwy między zębami, a mokre od potu krótkie włosy przyprószone siwizną przykleiły mu się do głowy. — Myślisz, fechmistrzu, że mam łepetynę na zbyciu? – powiedział, wydobywając z siebie urywane i poszarpane słowa, gdy jego pozbawione powietrza płuca się kurczyły. — Nie sądzę, żeby została uszkodzona – rzekł Tavin, nadal szczerząc zęby. – Biorąc pod uwagę, że prawie jej nie używasz. – Pochylił się i wyciągnął rękę. – Chłopiec potrzebuje pomocy, żeby wstać, co? — Chłopiec nie jest chłopcem – odparował i poderwał miecz, opierając jego czubek o krocze Tavina. – A teraz spokojnie. Tavin zamarł. — Och, to ci dopiero nieładnie. Stary dzięcioł ma w sobie jeszcze trochę życia, synu. Niech będzie, że mamy remis. Co ty na to? „Chłopcze. Synu”. Tylko Tavinowi mogła ujść na sucho taka poufałość. Zasłużył sobie na tę swobodę i na więcej. Vharne byłoby dziś bardziej ponurym i żałosnym
miejscem, gdyby przez kilka ostatnich posępnych lat nie było tu tego wiernego fechmistrza. Mimo że uścisk, w którym czarnoksiężnik trzymał królestwo, rozluźnił się, pozostała po nim masa innych problemów. Ewen opuścił miecz. — Niech będzie remis. — Ha! – Tavin zgiął palce. – To ci chłopak. Zadowolony z siebie złapał dłoń Tavina i pozwolił pomóc sobie stanąć na nogach. Ale to nie był koniec szkolenia, o nie. Fechmistrz Tavin był pedantem i tyranem. Na początek i koniec zawsze były ćwiczenia, ćwiczenia i jeszcze więcej ćwiczeń. Tavin mawiał, że nie ma człowieka, który walcząc o życie, nie straciłby głowy na krótszą czy dłuższą chwilę pośród krzyków, krwi i całej reszty, dlatego musi mieć na co się zdać, gdy umysł zawiedzie. A w świecie Tavina to oznaczało ćwiczenia. Uniósłszy miecz, Ewen po uczniowsku z szacunkiem kiwnął głową do Tavina i czekał na pierwsze polecenie. Znał takich, którzy nie znosili ćwiczeń, on jednak nie był jednym z nich. W silnym głosie fechmistrza była jakaś otucha, gdy wykrzykiwał niezmienne szermiercze schematy przekazywane uczniom przez nauczycieli od niepamiętnych lat. Przemierzając szranki w tę i z powrotem, raz za razem, energicznie i gładko zmieniając pozy, czuł, że pojedyncze machnięcia mieczem są częścią niego samego, jak ramiona albo kolana czy długie kości ud. Także i z tego powodu z radością podchodził do ćwiczeń z Tavinem. Przelewając każdą myśl i całą swoją energię w ciało, w miecz, który trzymał w dłoniach, i w udoskonalanie postawy, usilnie pragnąc zasłużyć na pochwałę z ust Tavina, nie zaś na jego kąśliwe niezadowolenie, nie mógł tracić czasu na niepewność i gryzący go strach. „Poza Doliną budzi się coś mrocznego. Wyczuwam to”. — Ewenie! – warknął fechmistrz. – Wyżej łokcie. Wyżej. I trzymaj podbródek blisko. Znowu jesteś zamotany, chłopcze. Może chcesz posmakować mojego ostrza na tyłku, co? Rzucił Tavinowi paskudne spojrzenie i przywołał swój umysł do porządku. Wyciszył go na wszystko prócz zamachu miecza od lewej do prawej gardy, do wyprostu nad głową, do wycofania pod rękę i z powrotem nad głowę, a potem zatoczył łuk po skosie do lewego biodra, następnie do prawego, do wyprostu nad głową i bez przestanku zaczął od nowa. Tavin wykrzykiwał nazwy coraz szybciej, aż Ewen osiągnął mordercze, bitewne tempo, jakby walczył z oszalałym fikcyjnym przeciwnikiem. Czas rozmywał się, a wraz z nim rozmywały się myśli. Spływał potem, wydychał ogień, był mieczem i pragnął krwi. Ale wróg był jak szept, jak pogłoska, jak cień. „Nie da się zabić szeptu. Nie da się przeszyć mieczem pogłoski ani skrócić o głowę cienia”. — Dobrze! – odezwał się w końcu Tavin. – Wystarczy na dziś. Ewen dźwignął się po solidnej, drewnianej ściance otaczającej szranki, z łoskotem oparł się ramionami o zniszczone deski i pozwolił, by czubek miecza opadł
na jego prawy but. Serce waliło mu w piersi tak mocno, że bolały go żebra, a gardło go piekło, gdy łapał oddech. — Niech cię, Tavinie, jestem na wpół żywy. W odpowiedzi Tavin wyszarpnął mu miecz ćwiczebny z luźnej prawej ręki, a potem wbił palce w jego ramię, sprawdzając mięśnie. Uścisk sprawił, że Ewen aż krzyknął i próbował się wyrwać, lecz Tavin miał żelazny chwyt. — Stój w spokoju – burknął fechmistrz. – Tylko lekko ścisnąłem. Kobiety w czasie porodu cierpią bardziej, a język za zębami trzymają. — Gdybyśmy zamienili się miejscami, Tavinie, raczej nie nazwałbyś tego lekkim chwytem – odparował, a potem przygryzł dolną wargę, gdy palce fechmistrza sprawdzały mięsień aż do kości. – A niech cię szlag! Tavin dźgał jeszcze przez chwilę, potem puścił i plasnął go w ramię. — Znowu nadużywasz tego ramienia, Ewenie. — Praworęczny przecież jestem, Tav – zaprotestował. – Co ty… — A co to ja, ślepy jestem, żeby tego nie zauważyć? – warknął Tavin i sprzedał mu kuksańca. – Zauważyłbym, nawet gdybym rzeczywiście był ślepy. Prawą stroną walczysz, więc jak ma ci to wyjść na dobre? Masz dwie ręce, chłopaku, i pora nauczyć się obu używać. Jutro będziesz leworęcznym szermierzem, dopóki nie powiem inaczej. Jęknął. — Tavinie… Tavin uniósł zaciśniętą pięść. — To ja tu fechmistrzem jestem i rzekłem. Koszarowa dyscyplina zabiła w nim odruch spierania się. — Fechmistrzem – powiedział i na tym się skończyło. Jutro Ewen Młodszy będzie trzymał miecz w lewej dłoni. — Dobrze – rzekł Tavin i wyciągnął rękę, w której trzymał miecz ćwiczebny. – Teraz na to ramię gorąca kąpiel i mazidło ci się przyda. — Mazidło – zadrwił, odbierając swoją broń. – To dla koni. Walką na miecze powinieneś się zająć. — Zajmę się nadzianiem ciebie na miecz – warknął Tavin. – Jak koń cuchniesz. Chodź. Nie za bardzo masz ochotę na kąpiel w koszarach, co, chłopaku? Tavin potrafił być taką zrzędą. — Niby kiedy kręciłem nosem na kąpiel w koszarach? Tavin bezceremonialnie pociągnął go za sobą. — Nie pamiętam. Ale na pewno raz ci się zdarzyło. — No tak, może kiedy miałem sześć lat, a woda była zimna! – powiedział. – Zachowaj swoją dobrą pamięć na ćwiczenia z mieczem i wspominanie dawnych potyczek. — Zuchwalec – rzekł Tavin i zarzucił mu rękę na ramiona. – Gadaj dalej, chłopcze, a zobaczysz, że woda znów będzie zimna. Przedrzeźniając się przyjaźnie, wyszli ze szranków i wrócili do koszar. Rozbudzone już żołnierskie serce dawnego dworu brzęczało gwarem krzepkich
głosów, warczenia psów walczących o kości i tupotu koni w stajniach. Mężczyźni wygramolili się z prycz i ubrali w skóry, wełnę i wysokie buty, a potem zajęli się koszarowymi obowiązkami, czekając jednocześnie, aż śniadanie będzie gotowe. Fechtunku uczyli się później, gdy mieli już za sobą pozostałe żołnierskie zadania. Zauważywszy swojego księcia i fechmistrza, idących ramię w ramię i dogryzających sobie po przyjacielsku, uśmiechali się szeroko, kiwali głowami i salutowali zaciśniętymi pięściami. Ewen salutował w odpowiedzi, czując się w koszarach jak w domu. W domu wśród szorstkich ludzi, gdzie mężczyzna i jego miecz wiedli szorstkie życie. Miejsce to było mu milsze niż zimny kamienny zamek, gdzie wspomnienia zasypiały, budziły się i zasypiały ponownie, niezadowolone, dopóki nie sprawiły bólu. Zostawił miecze ćwiczebne w zbrojowni, by później je wyczyścić, a potem dołączył do fechmistrza w oświetlonej lampami łaźni o solidnych ścianach. Powietrze pod jej niskim dachem było ciepłe i wilgotne, na wykładanej kamieniami posadzce stało mnóstwo drewnianych balii i ogromnych żelaznych kotłów, w których nad rozżarzonymi węglami grzała się woda. Nad tym miejscem, gdzie można było zaznać odrobiny luksusu, czuwał stary Shyvie, dbający o porządek wraz z młodszymi mężczyznami i dzieciakami, które były tu na każde zawołanie. Tavin po nos zanurzył się w balii, a jego poznaczone bliznami, zgięte kolana wystawały nad powierzchnię wody. W przystrzyżonych włosach miał mydło, które energicznie wcierał w skórę głowy, zupełnie jak stara kobieta. Ewen powstrzymał się od uśmiechu, zdjął buty, skarpety, a potem ocieplany kaftan i wełnianą koszulę z długim rękawem, bawełniany podkoszulek i skórzane obcisłe spodnie. Rzucił bezładnie jedno na drugie na drewnianą ławkę, wdrapał się do drugiej balii, którą Shyvie kazał napełnić parującą wodą, i zaczął krzywić się i syczeć, gdy ukrop gryzł jego schłodzoną skórę. Tavin zadzwonił dzwonkiem. — Skoczyłbyś tam i przyniósł Młodszemu jakieś ubrania nieociekające potem – podpowiedział koszarowemu chłopakowi, który do nich przybiegł. – Zabierz po drodze te zafajdane do zamkowej praczki, ale buty zostaw. — Tak, fechmistrzu – pisnął chłopak. Ewen patrzył, jak tamten odchodzi, chwiejąc się pod ciężarem jego brudnych, przesiąkniętych potem ubrań. — Rozpieszczasz mnie, Tavinie. Obok balii Tavina postawiono wiadro wody do spłukania. — Raczej rozpieszczam Dolinę – powiedział, sięgając po kubełek. – Ranek spędzisz z królem w Sali Tronowej, tak? Posiedź tam do południa w tych ciuchach, a w którąkolwiek stronę się obrócisz, ludziska pomdleją od tego smrodu. Ewen ze śmiechem ściągnął cienki skórzany rzemień, którym miał związane włosy, zrzucił go na podłogę, a potem zanurzył się w balii razem z głową. Z zamkniętymi oczami rozkoszował się ciepłem i ciemnością, wstrzymując oddech, dopóki nie był w stanie dłużej ignorować swojego ciała domagającego się powietrza. — Mydło? – zwrócił się do Tavina, który zmył pianę z głowy i właśnie szorował
plecy pękiem skrawków materiału przytwierdzonym do drewnianej rączki. Fechmistrz przerwał szorowanie i podsunął mu garnek z mydłem. Ewen miał już takie długie włosy, że potrzebował całej garści. Powinien je obciąć, by zadowolić swego ojca, i taki miał zamiar. Mniej więcej. Któregoś dnia. Kiedy się namydlił, spłukał pokryte pianą włosy wodą z własnego kubełka, wypluł mydliny, a potem spojrzał na Tavina. Zadumana twarz fechmistrza sprawiła, że niedbałe pytanie na temat ćwiczeń uwięzło mu w gardle. — Co się dzieje? Oparłszy łokcie o boki balii, z podbródkiem zwieszonym na piersi Tavin zmarszczył czoło, wpatrzony w swoje wiercące się palce u nóg. — Krążą plotki o jakichś problemach. Zeszłej nocy o uszy mi się obiły. Powinieneś je usłyszeć, chłopaku. Król też. Wyprostował się. — Skoro musi je usłyszeć król, Tavinie, to powiedz królowi. — Przecież masz z nim spędzić cały ranek, prawda? Możesz mu powiedzieć – rzekł Tavin, wciąż nachmurzony. Ewen zdusił westchnienie. Jego ojciec – król – i fechmistrz Tavin przeszli obok siebie, ramię w ramię, najwyżej długość szranków. Ojciec króla, Ewen Starszy, mianował Tavina koszarowym fechmistrzem. Nim zmarł siedem miesięcy później, każdy wojak, który znalazł się pod okiem Tavina, potrafił władać mieczem. Murdo, syn Ewena Starszego, wiedział, że nie należy mieszać się w sprawy koszar, dlatego Tavin pozostał fechmistrzem – ale odzywali się do siebie tylko wówczas, gdy było to konieczne. Jeżeli nie mieli do omówienia spraw dotyczących wojaków, starali się nie wchodzić sobie w drogę. Dlaczego tak było – nigdy się nie dowiedział. — Irytujesz mnie, Tav – powiedział. – Kiedy Padrig i ja nadepniemy sobie na odcisk, walisz głową jednego o głowę drugiego, dopóki wszystkiego sobie nie wyjaśnimy. Coś mi się zdaje, że tak samo trzeba by zrobić z głową króla i twoją. — Spróbuj, chłopaku – warknął Tavin. Nie, raczej nie zamierzał próbować. — Powinieneś mi powiedzieć, dlaczego ty i król się ze sobą ścieracie. — Gdyby to była twoja sprawa, to pewnie bym kiedyś o tym wspomniał – rzekł Tavin, patrząc na niego wilkiem. – Chcesz wiedzieć, co wiem, czy chcesz mnie dźgać, dopóki ci palucha nie odgryzę? Powinieneś się zdecydować, i to szybko. Czeka mnie cały dzień pracy. Ciało fechmistrza, niczym beczułkę, pokrywały obręcze i wzory blizn. Za młodu polował na dziki i jelenie, brał udział w potyczkach o granice królestwa i pokonał niejednego zaciekłego zbrodniarza. Jako jedyny człowiek w Vharne zabił bestię. Fechmistrz nigdy nie lękał się cieni. „Skoro więc Tav się niepokoi…” — Mów – powiedział. – Chcę wiedzieć. Zamiast odpowiedzieć, Tavin zanurzył się głęboko w balii i rozchlapał wodę na kamienną podłogę. Rozdrażniony Ewen odczekał, aż wynurzy się z powrotem.
— Tavinie – powiedział, nadając głosowi powagi, gdy fechmistrz na powrót odetchnął powietrzem. – Jestem synem króla. Nie mogę udawać, że cię nie usłyszałem. — Boyde wrócił z podróży po niespokojnych ziemiach – rzekł Tavin po chwili milczenia. – To dobry chłop. Nie zmyśla. Widzi, co widzi, i nie próbuje udawać, że widział coś poza tym. Ewen poczuł, jak zaciska mu się żołądek. — Znam Boyde’a. Co zobaczył? Podziel się tymi wieściami, Tav. Samolubem nie bądź. — Tak jak mówiłem, kiedy objeżdżał niespokojne ziemie, natknął się na zgniłomózgich włóczęgów – powiedział Tavin ściszonym głosem, na wypadek gdyby Shyvie albo jeden z jego chłopaków byli na tyle blisko, żeby usłyszeć. – Bezmyślnych, bełkoczących i zaślinionych, jak to u nich. Litościwie ich uśmiercił. Mówi, że przyszli przez granicę z Manemli. Po wilgotnych ramionach Ewena przebiegł dreszcz. — Jest tego pewien? Pojawili się już włóczędzy z Iringi. Siedmiu w niespełna miesiąc. To i tak zmartwienie. Ale Manemli? — Boyde to rozważny człowiek – rzekł Tavin. – Jest pewien. Pręgowanowłosego Iringanina kiedyś widziałeś, chłopaku? Nie istniał ktoś taki jak pręgowanowłosy Iringanin. Ewen sięgnął przez bok balii po mydło. Ślizgało się jak jego myśli. Popatrzył nachmurzony na napełnioną dłoń, po czym opuścił garnek z powrotem na drewniany stołek, namydlił sobie pierś i pachy, a potem chwycił myjkę i zmył z siebie brud i pot. Następnie wyszorował resztę ciała, nie patrząc na Tavina. Nie wypowiadając na głos swoich myśli. „Wiedziałem, że coś się święci. Czułem to w snach”. Zanurzył się, a po chwili wyłonił, ociekając wodą. — Czyli teraz mamy włóczęgów z Manemli i Iringi. A przecież od kiedy położono kres czarnoksięstwu, żaden Manemlińczyk nie postawił stopy w Vharne. Co to według ciebie oznacza, fechmistrzu? Tavin wpatrywał się w belkowany sufit łaźni. Światło lamp błyszczało na jego mokrych włosach i skórze, pogrążając oczy w maskującym cieniu. — Na północy coś się dzieje, synu. Duchy powstały i wędrują, powiadam. — Jakie duchy? – spytał, a żołądek znów mu się zacisnął. – Przecież nie czarnoksięstwo, Tav. To już mamy za sobą. Dorana jest martwa. — Czyżby? – Fechmistrz uszczypnął się w koniuszek nosa. – Takiś tego pewien? Tavin najwyraźniej nie był tego taki pewien. „Ja zresztą też nie, niech Duch ma mnie w swojej opiece.” — Królowi o swoich obawach powinieneś powiedzieć. Chodź ze mną do Sali Tronowej. Powiedz mu. — Sam mu powiedz. — Tavinie… – Ewen wzburzył wodę nogami. – To sprawa królewska. Ja nie jestem królem.
Tavin spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi. — Pewnego dnia posadzisz tyłek na miejscu króla. — Pewnego dnia. Ale nie dziś. — Nie będę marnował jego czasu – po chwili rzekł Tavin. – Król Murdo wierzy w to, co sprawdzone. Powiem mu, że na północy coś się dzieje, bo sądzę, że tak jest. Czuję to w kościach, a słucham swoich kości. Ale to, co one sądzą, nie wystarczy, żeby przypodobać się twojemu… żeby przypodobać się królowi. Westchnął. To prawda. Jego ojciec, król, był prostym człowiekiem, który cenił proste fakty. Nie miał cierpliwości do zgadywanek, półprawd i czczych przeczuć. — Może trzeba było nie uśmiercać tych zgniłomózgich, których znaleźliśmy – powiedział. – Boyde był w stanie wydobyć z nich chociaż jedno sensowne słowo? Spróbował w ogóle, czy może błyskawicznym ruchem dobył noża na widok pierwszych oznak szaleństwa? — Mówi, że mieli tyle oleju w głowie, co zwierzęta – powiedział Tavin, wzruszając ramionami. – Mówi, że miotali się jak szaleni, tak jak pozostali. Na ciele mieli wrzody, krosty i plamy czarnej krwi. Raczej nie ma co wdawać się z nimi w pogawędkę, nie sądzisz? Boyde mówi, że szybkie poderżnięcie gardła było dla nich wybawieniem. — Może i tak, Tav, ale skąd mamy wiedzieć, jakie duchy czają się za granicami Vharne, skoro nie spróbujemy się wstrzymać i zapytać o to człowieka, który być może takiego ducha widział? — Ewenie… – Tavin pokręcił głową z rozczarowaniem i wyciągnął rękę po garnek z mydłem. – Szkoda, że nie masz moich wspomnień, chłopaku. Może wtedy nie zadałbyś tego głupiego pytania. Mocno rzucił garnkiem. — Nie było głupie. I pamiętam wszystko, co się wydarzyło w przeszłości. Byłem tam, prawda? — W takim razie przypomnij sobie również to, że tylko dzięki łasce Ducha twoja matka też tam była – rzekł Tavin, posyłając mu złowieszcze spojrzenie. – Ze sztyletem w dłoni i bez tych delikatnych kobiecych skrupułów, dzięki czemu król nie został ugryziony i sam nie oszalał. Chwała jej za to, że spojrzawszy zaledwie raz, wiedziała, że z tamtą bestią nie było sensu rozmawiać. Tavin był nie tylko zrzędą. Czasami był bezlitosny. — Tamten człowiek nie był bestią, fechmistrzu. Był zgubioną duszą dotkniętą przez zarazę, jak wszystkie pozostałe. To nie była jego wina. Twierdzisz, że litość króla to coś złego? — Litość jest dobra, gdy niczyje życie nie jest zagrożone, chłopaku – żachnął się Tavin. – Ale litość okazana w nieodpowiednim momencie może zabić tak szybko jak miecz. Mogliby się o to spierać, dopóki woda w ich baliach by nie zamarzła, i niczego by to nie zmieniło. — Z tym szaleńcem mieliśmy do czynienia lata temu – powiedział stanowczo. – Zapomnij o tym, powiadam.
Tavin wtarł masę mydła w swoją szeroką, owłosioną pierś. — Z przyjemnością. — Ale i tak zostaje jeszcze sprawa Boyde’a. Jeśli pojawili się włóczędzy z Manemli, król musi się o tym dowiedzieć. I musi się też dowiedzieć, że to może oznaczać kłopoty na północy. — Wyślę Boyde’a, żeby zdał mu raport – rzekł Tavin. – Lepiej, żeby król usłyszał tę historię z pierwszej ręki. Ale Boyde nie będzie wybiegał poza to, co widział na własne oczy i zrobił własnymi rękami. O kłopotach na północy możesz wspomnieć sam, jeśli masz ochotę. Wtedy to ty się od króla nasłuchasz, nie ja. Ewen pośpiesznie nabrał w dłonie stygnącej wody z balii i chlapnął. — Jak młokos się zachowujesz! — Ha – powiedział Tavin z przelotnym uśmiechem. – Naśmiewasz się ze mnie za trzymanie języka za zębami? — Tak. — W takim razie połóż mnie na łopatki w czasie jutrzejszych ćwiczeń i będziemy kwita – rzekł Tavin. Po chwili westchnął. – Ewenie, jeśli chodzi o króla, to wiesz, nie jestem zamożnym człowiekiem. Nie mogę trwonić grosza na przeczucie. Na to, co czuję w kościach. — Jesteś fechmistrzem Vharne, Tavinie. Król cię zachwala. Tavin skrzywił się. — Nie jest głupi. Wie, że wiernie mu służę. Ale ma powody do wątpliwości. Nie musisz się ze mną cackać, chłopaku. Jeszcze bardziej zapragnął się dowiedzieć, co zaszło pomiędzy jego ojcem a Tavinem. Przyjdzie czas, że się dowie, nawet jeśli miałby upić Tavina, żeby wydobyć z niego tę opowieść. Ale do tego czasu… — Czy mnie pamięć nie myli, że poza Doliną jest jeszcze trzech zwiadowców? Tavin przytaknął. — Zgadza się, trzech. — W takim razie głupio panikujemy. Kiedy wrócą i powiedzą, czego się dowiedzieli, to będzie zupełnie co innego, powiadam. — Chciałbyś – rzekł Tavin. Stanął w balii, a oświetlające łaźnię światło połyskiwało w miejscach po szyciu starych ran. – Ale jedno jest pewne, chłopaku, królowi trzeba przypomnieć. Twardzi musimy być, żeby przetrwać. Żadnych zgniłomózgich włóczęgów w naszych granicach. Ewen utkwił w nim wzrok. — Zabiłbyś wszystkich? — Albo my, albo oni. – Tavin odchrząknął i wygramolił się na kamienną podłogę. – Wiesz, jak szybko przenosi się ta zgnilizna, kiedy wymknie się spod kontroli. To nie pora na łagodność. Może i południe jest martwe, ale mówię ci, że na północy coś się dzieje. A z północy nigdy nie nadeszło dla Vharne nic dobrego. Shyvie wieszał ręczniki na kołkach przy długim palenisku, żeby były ciepłe. Kiedy Tavin wytarł włosy i ciało, Ewen po raz ostatni zanurzył się i wynurzył, plując wodą.
— Możliwe, że się na darmo zamartwiasz, Tav. Fechmistrz podniósł wzrok, naciągnąwszy na siebie ubrania. Wyglądało na to, że nie zważa na własny pot i smród. — Możliwe, synu, a jednak tak nie jest. I wiesz o tym, więc daruj sobie swoje dziecinne odwracanie kota ogonem i spójrz przykrej prawdzie w oczy, jak przystało na królewskiego syna. Ewen trzasnął mokrą dłonią o bok balii, aż głucho zadudniła. — Jeśli odwracam kota ogonem, to tylko dlatego, Tavinie, że wijesz się jak piskorz. — Żaden ze mnie piskorz – powiedział Tav, z przytupem wciągając wysokie buty. – Sam się wijesz, powiadam. Pora ubrać myśli w słowa, chłopaku. Znowu popatrzyli na siebie groźnie. A potem poirytowany Ewen ponownie uderzył w balię. — To prawda, mam pewne przemyślenia. I to niepokojące. Ale nie wiem, Tavinie. A nauczono mnie, żeby nic nie mówić, jeśli czegoś nie jestem pewien. — Cóż, oto, co wiem ja – mruknął Tavin, a jego postura prezentowała się potężnie na tle ognia. – Wiem, że mam dwa razy więcej lat od ciebie i jeszcze kilka na szczęście. Wiem, że kiedy miałem najwyżej tyle lat co ty, świat był mrocznym miejscem, a ja żyłem w nim i przerażał mnie. Wiem, że kiedy byłeś mały, mrok się rozproszył, a ja dziękowałem Duchowi. I wiem… – Oświetlona twarz fechmistrza zasmuciła się. – Wiem, że mrok powrócił, Ewenie. – Wycelował w niego wyprostowanym palcem. – I ty też o tym wiesz. Wstyd, że nie chcesz tego przyznać jak mężczyzna. A teraz idę zająć się swoimi koszarowymi sprawami. Powiedz bratu, że chcę go widzieć w szrankach z mieczem ćwiczebnym dwie godziny po południu. Gdy poirytowany fechmistrz ciężkim krokiem wyszedł z łaźni, minął wracającego chłopaka Shyviego, obładowanego czystymi ubraniami dla księcia. Ewen uśmiechnął się, bo chłopak był mały i nie zasługiwał, by na niego warczeć. — Dziękuję. Szkrab z szerokim uśmiechem rzucił ubrania na kupkę i czmychnął po kolejne zadanie do Shyviego. Ewen wygramolił się z balii, chwycił ciepły ręcznik z kołka i odcisnął włosy z wody, a w uszach wciąż dźwięczały mu ponure słowa Tavina. „Wiem, że mrok powrócił, Ewenie – i ty też o tym wiesz”. Tak. Wiedział o tym. Czuł to w zimnych dreszczach przechodzących go do szpiku kości, w ochrypłym gardle, w umykających cieniach, które dostrzegał kątem oka. Miał przeczucie nadciągającej katastrofy. Przejmowało go grozą to, co mogło się jeszcze wydarzyć. „Król drwi z takich przeczuć. Ale tym razem król jest w błędzie”. Kiedy w nadwyrężone prawe ramię wtarto mu maść, założył wygodne haftowane ubrania z wełny i lnu, które przyniósł mu chłopak, związał wilgotne włosy w gruby kucyk i opuścił koszary, by znów jako książę zasiąść do zwykłego śniadania z królem. Po pięciu minutach w zamku, niedaleko sali jadalnej, znalazł w zakamarku przy oknie swojego brata z ręką pod rozwiązaną bluzką pokojówki. — Au! – krzyknął rozżalony Padrig, pocierając głowę w miejscu, gdzie dostał
kuksańca. – Ewenie! Zlekceważywszy go, Ewen chwycił pokojówkę za nadgarstek i wywlókł ją z zakamarka. — Zachęcaj dalej mojego brata, Maise, a dopilnuję, żeby wyrzucono cię z Doliny. Zrozumiano? — Tak, panie – szepnęła pulchna młoda kobieta, którą było za co złapać. — No to zasznuruj się przyzwoicie i zabieraj się do swoich obowiązków. — Jakim prawem psujesz mi zabawę? – narzekał Padrig, wpatrując się w odchodzącą pokojówkę. – Czy ja psuję ci twoją? — Jakim prawem? – Ewen wbił w niego wzrok. – A co, bękarta chcesz spłodzić? Niespełna dwudziestoletni Padrig nadal potrafił się dąsać. — Vharne potrzeba nowych obywateli. Król ciągle to powtarza. — Może to i prawda – odrzekł. – Dlatego niech Maise znajdzie sobie stajennego albo żołnierza, który popieści jej cycki i spłodzi dziecko dla Doliny. Braciszku, na kogoś lepszego niż pokojówka cię stać. Padrig miał jasne, rudozłote włosy po matce. Miał jej bladoniebieskie oczy i krótki, prosty nos. Ale buńczuczność leżała już wyłącznie w jego naturze. Podobnie jak śmiech, którym zarażał każdego, kto znalazł się w jego towarzystwie. Tak jak aura, jego humor w mgnieniu oka zmieniał się z pogodnego w pochmurny i z powrotem. — Stać mnie – zgodził się. – Ale czy mężczyzna musi się żenić, żeby coś zaradzić na swędzenie? Ewen łupnął brata w ramię. — Nie. Ale jeśli jest synem króla, ostrożnie drapać się musi. Mówiłem ci już. Tym razem sobie to zapamiętaj. Łamałeś się już dziś chlebem czy jesz ze mną i z królem? — Na ciebie czekałem – rzekł Padrig, obdarowując go swoim czarującym, łobuzerskim uśmiechem. Odwzajemnił uśmiech. — Wzruszony jestem. Następnym razem czekaj w bardziej pożyteczny sposób. Szturchnąwszy się ramionami, ruszyli korytarzem do sali jadalnej. Król siedział już przy wysokim stole, a jego starannie upięte ciemnorude włosy połyskiwały siwizną w porannym świetle. Usłyszawszy, że weszli, podniósł wzrok znad pergaminu rozwiniętego na pustym talerzu. — Jedzenie już w drodze. Szybko będziecie jeść musieli – rzekł na powitanie. – I do Sali Tronowej nie pójdziesz, Ewenie. We Wschodniej Dolinie mamy człowieka dotkniętego zarazą. Obu was wysyłam, żebyście uporali się z tymi niepokojami. Zaskoczony Ewen osunął się na krzesło na prawo od króla. Padrig zajął miejsce po lewej stronie, zapomniawszy o dąsach z powodu hożej pokojówki. — Zaraza we Wschodniej Dolinie, ojcze? – spytał zaniepokojony. – Nigdy wcześniej się to nie zdarzało. Długie lata walk w Vharne odcisnęły głęboko swoje piętno na twarzy króla. — To prawda – powiedział z bólem. – Nie dowierzam tym wieściom.
— Przykro mi to mówić, ale są też inne powody do niedowierzania – odezwał się Ewen. – Jeden ze zwiadowców Tavina wrócił z niespokojnych ziem. Uśmiercił trzech zgniłomózgich w pobliżu granicy. Król uniósł rzadkie brwi, a spojrzenie miał zimne i krytyczne. — Dowiedziałeś się tego w czasie walki na miecze? Ostrożnie, ostrożnie. — Tavin wyśle ci zwiadowcę do Sali Tronowej. — A ja wyślę Tavinowi… – zaczął król, ale zamilkł, gdy pojawiła się służba, niosąc tace z jedzeniem i pokaźny dzban piwa. Zwinął pergamin, wsunął go za skórzaną kamizelkę, a potem odchylił się na oparcie, gdy na talerz nakładano mu gotowane jajka, gorące chlebki i mięsną polewkę. Następnie jedzenie podano Ewenowi. Burczało mu w brzuchu, więc z przyjemnością wciągnął do płuc te aromaty. Gdy napełniono talerz Padriga, a resztę jedzenia i dzban zostawiono na bocznym stole, król uniósł nóż i łyżkę. Przełknięty przez niego pierwszy kęs dał sygnał do rozpoczęcia posiłku. Ewen, po ćwiczeniach głodny jak wilk, jadł tak pośpiesznie, jak tylko pozwalały mu zasady dobrego wychowania. Równie dobrze mógłby wrzucić sobie wszystko do ust, ale król krzywo patrzył na brak manier przy stole. — Ojcze – rzekł Padrig znad łyżki polewki – a ten dotknięty zarazą we Wschodniej Dolinie… pochodził z Vharne czy to włóczęga pobłądził tu znad granicy? Król odsunął od siebie na wpół opróżniony talerz, jak gdyby jedzenie budziło w nim wstręt. — Wiadomość mówi, że to człowiek z Doliny. Oparłszy się na krześle, Ewen wymienił spojrzenia z Padrigiem za plecami króla. Jego własny kęs smakowitego chlebka nagle zaczął smakować jak popiół. Popił go piwem. — Ojcze, od miesięcy nikt w Dolinie się nie zaraził. — Wiem, to już blisko rok – rzekł król. Zmarszczki wyżłobione w jego twarzy sprawiały wrażenie jeszcze głębszych. – To niczego dobrego nie wróży. Spuścił wzrok i wpatrywał się w talerz. „Powiedzieć mu? Powinienem mu powiedzieć. Nie będę wspominał o obawach Tavina i będę mówił za siebie”. — Ojcze… Król utkwił w nim spojrzenie. — Wymawiasz to słowo, jakbym ci gardło mieczem przebił. Powiesz coś? Mówże. Czuł, że Padrig też się w niego wpatruje. — Ojcze, nie jesteś człowiekiem, który urojeniom wierzy. Ale nie byłbym dobrym synem, gdybym w tej sprawie język za zębami trzymał. Mam obawy, że na północy panuje pewne poruszenie. Król zabębnił krótkimi paznokciami o stół. — Obawy potwierdzone czy nie? — Włóczędzy z Manemli potwierdzają, że coś jest nie tak – rzekł Padrig. – Człowiek dotknięty zarazą w Dolinie? To też mówi, że coś jest nie tak. A Ewen jest rozważny, ojcze.
— To prawda – przyznał król, a jego marsowe oblicze złagodniało. — A fechmistrz to kolejny rozważny człowiek. Rozmawialiście o tym w łaźni, Ewenie? „Wybacz, Tav”. — Tak, ojcze. Król ponownie zabębnił o wysoki stół. — Na ten temat z nim porozmawiam przed posiedzeniem w Sali Tronowej. Wy dwaj lepiej już wyjeżdżajcie. Ruszajcie do Wschodniej Doliny, sprawdźcie tego włóczęgę i porozmawiamy, kiedy wrócicie. Padrigu… — Tak, ojcze? – rzekł Padrig, roztropnie odkładając na bok niezadowolenie z powodu braku czasu na opróżnienie talerza. Król wskazał na drzwi sali jadalnej. — Idź do koszar. Dopilnuj waszych koni i nikomu ani słowa. Chcę zamienić na osobności słowo z twoim bratem. Padrig wiedział, że lepiej nie sprzeciwiać się królowi. — Tak, ojcze – powiedział, chwycił niedojedzony chlebek i wyszedł. Król wyciągnął rękę, w której trzymał pusty puchar. — Dolej mi piwa, Ewenie. A potem wysłuchaj, co mam do powiedzenia.
ROZDZIAŁ VI
Napełniwszy puchar, Ewen zerknął na króla. — Popełniłem błąd, rozmawiając z Tavinem o Boydzie i północy? Ani ja, ani on nie mieliśmy zamiaru okazać ci braku szacunku. — Nic się nie stało – powiedział król. – Po mojej śmierci opieka nad królestwem spadnie na twoje barki. Urażony byłbym, gdybyś w ogóle nie interesował się Vharne i Doliną. Czyli przynajmniej w tej kwestii Tavin i król się zgadzali. Ewen podał ojcu napełniony puchar, ale nie zajął z powrotem swojego miejsca. — Myślałem, że moje obawy wyśmiejesz. — Wyśmiałbym, gdyby do Vharne nie przedostało się więcej włóczęgów – powiedział król i upił duży łyk. Ewen skrzyżował ramiona. — Ale się przedostało. Źle to wróży. — Bardzo źle – zgodził się król. – Od czasu upadku czarnoksiężnika Vharne jakoś brnęło naprzód. Utrzymaliśmy pokój. Nie mieszaliśmy się w cudze sprawy poza naszymi granicami. Ale wygląda na to, że inni mieszać się w nasze zamierzają. — Czy na pewno winniśmy tak to postrzegać? – spytał po chwili. – Jeśli rzeczywiście pojawiły się problemy, to czy stawienie im czoła samotnie jest najlepszym rozwiązaniem? — Ewenie… – Król zmarszczył brwi. – Lata minęły, od kiedy poza naszymi granicami zapadła cisza. Teraz ta cisza została przerwana, lecz nie poprzez przyjacielskie słowa. O nie. Jedyni sąsiedzi, jakich widzimy, to zgniłomózdzy włóczędzy. Sojusz z szaleńcami? Czy to właśnie doradzasz? — Oczywiście, że nie, ojcze. Ale czy wszyscy ludzie poza granicami Vharne są szaleńcami? — Na to pytanie odpowiedzi nie znam – rzekł król. – Ale nie zaryzykuję, posyłając do tych krain zwiadowców albo wojaków, żeby się dowiedzieć. To była rozsądna decyzja. W Vharne nie było tak wielu mężczyzn, żeby można było marnować ich na takie ryzykowne wyprawy. — Właśnie to chciałeś mi powiedzieć? Król z głuchym łoskotem odstawił puchar na stół. — Nie. „A co?”, chciał zapytać z poirytowaniem. Powstrzymał się jednak, gdyż ojciec był człowiekiem rozważnym, który nie lubił, gdy go poganiano. Czekając na odpowiedź, wziął ze stołu własny puchar i opróżnił go. — Ewenie, chcę, by Padrig zasmakował krwi. Utkwił w nim wzrok, czując, jak polewka i jajka ścinają mu się w żołądku. „Zasmakował krwi?” — Ojcze, jesteś tego pewien? — Należało zrobić to już dawno – rzekł król, a ponure spojrzenie wbił w niebo za
jedynym niezasłoniętym oknem sali jadalnej. – Żaden już z niego wyrostek. Ale jak młodzik się zachowuje. Niepokoi mnie to. Jeżeli nadciągają problemy, muszę wiedzieć, że obaj moi synowie są w stanie stawić im czoła. Spraw, by zasmakował krwi, Ewenie. Takie jest moje życzenie. Ewen przyłożył dłoń do serca i kiwnął głową. — Skoro takie jest twoje życzenie, to oczywiście zrobię to. Ale dlaczego mi o tym mówisz? Dlaczego sam nie powiesz Padrigowi? — Spędzicie niemal pięć godzin w podróży do Wschodniej Doliny, do tego biednego, udręczonego nieszczęśnika – powiedział król. – Przez pięć godzin będzie mógł zedrzeć sobie język od pytań, Ewenie. Ty zasmakowałeś krwi. Od kiedy skończyłeś piętnaście lat, sześciu włóczęgów uśmierciłeś. Łatwiej mu będzie nauczyć się od ciebie. Innymi słowy król chciał powiedzieć, że nie zawsze dogaduje się ze swoim młodszym synem. Murdo był rozważny, Padrig zaś lekkomyślny. Padrig szukał powodów do śmiechu, Murdo zaś wolał poważne dyskusje. Wszystko to wynikało z ich temperamentów, nie z naturalnego uczucia pomiędzy mężczyzną a jego synem. — Ojcze – rzekł Ewen. – O czym jeszcze muszę wiedzieć? Król odsunął krzesło i wstał. — We Wschodniej Dolinie spotkasz się z Nairnem, kuzynem swojej matki. Więzi tego włóczęgę. – Podszedł do najbliższego zasłoniętego okna, otworzył je i wpuścił nieco światła. Następnie podszedł do pozostałych i odsłonił je. – Dopilnuj, by rozprawiono się z nim dyskretnie, Ewenie. Plotki należy uciszyć. Kiedy to zwiadowcy znajdują zgniłomózgich, wieści się nie rozchodzą. W tym wypadku inaczej było. Chcę, by Vharne i Dolina były chronione. Nie chcę, by rozbudziły się w nich niepokoje. — To, co się stało, nie będzie tajemnicą w miejscu, gdzie schwytano tego człowieka – powiedział, czując ruch świeżego powietrza w sali jadalnej. – Ma pewnie rodzinę. Przyjaciół. Jeśli nie został pojmany ciemną nocą, są świadkowie. Król z surowym wyrazem twarzy odwrócił się od ostatniego odsłoniętego okna. — A ty ich uciszysz. Na tobie polegam, Ewenie. Ja muszę zostać tutaj, potrzebny bowiem jestem, by w Sali Tronowej skargi rozstrzygać. Ale nawet gdyby było inaczej, wysyłam ciebie i Padriga. Ewen przełknął ślinę, nadal czując dyskomfort w żołądku, i odstawił opróżniony puchar. — Bo chcesz, by krwi zasmakował? — Tak. I dlatego, że jeśli to wy dwaj pojedziecie, ludzie nie będą plotkować. Jeśli pojadę ja, wszyscy to zauważą. To prawda. On i jego brat dorastali, ścigając się po Dolinie, najpierw na kucykach, potem na koniach. Żaden mężczyzna ani żadna kobieta nie oglądali się za nimi, chyba że z pozdrowieniem. — Dopilnuję, by nie rozsiewano żadnych niestworzonych opowieści, ojcze. Dopilnuję, by Padrig zasmakował krwi. Możliwe jednak, że będziemy musieli na dzień czy dwa zatrzymać się we Wschodniej Dolinie.
— Zatrzymajcie się i na tydzień, jeśli zajdzie taka potrzeba – powiedział król. – Poproście Nairna o nocleg i strawę. Kuzyn waszej matki cieszy się wysoką pozycją, jaką mu zapewniłem. W zamian za to może zaoferować przynajmniej nocleg i baraninę. – Po raz kolejny utkwił surowe spojrzenie w bladoniebieskim poranku. – To wszystko, co mam do powiedzenia. W kuchni dostaniecie chleb i ser. Zanim wyjedziecie z koszar, przyślijcie mi do Sali Tronowej fechmistrza Tavina i jego zwiadowcę. Ewen skinął głową. Pomyślał, że król popełnia błąd, żałując Padrigowi przynajmniej jednego miłego słowa, gdy ma świadomość, że jego młodszy syn po powrocie do domu nie będzie już tym samym człowiekiem, którym jest, wyjeżdżając z niego. Niektóre rzeczy były zarazem niezbędne i okrutne. Zasmakowanie krwi było jedną z nich. Kiedy miał piętnaście lat i po raz pierwszy jej zasmakował, miał jeszcze matkę, która go pocieszyła, gdy kilka prostych słów, które padły z ust ojca, nie potrafiło załagodzić bólu. „Zająć jej miejsca nie mogę. Ale sprawy mają się tak, jak się mają. Padrigowi ja będę musiał wystarczyć”. Ewen ponownie położył dłoń na sercu i nisko się ukłonił. — Ojcze. Padrig siedział już w siodle i niepokoił się przed koszarową stajnią. — Wreszcie – powiedział, spoglądając wilkiem. – Nie odpadła ci szczęka od gadania? Tak długo czekam, że powinna już dyndać ci aż do pępka. Ewen przełknął westchnienie i nie zatrzymał się. Jeden z koszarowych chłopców na posyłki trzymał wodze jego wierzchowca, który zarżał na jego widok i zarzucił siwym łbem. Niecierpliwe stworzenie. Powinien był dać mu na imię Padrig, a nie Granit. — Wytrzymasz jeszcze – powiedział bratu, ostrzegawczo unosząc dłoń. – Muszę słowo zamienić z Tavinem, zanim wyjedziemy. Zignorował jęknięcie Padriga. Podniósłszy torbę, do której spakował czystą koszulę i jedzenie na drogę, zniknął w zbrojowni, gdzie prawie zawsze mógł znaleźć Tavina. Tym razem fechmistrz też tam był, ostrząc długi miecz na obracającym się kamieniu. Czerwone iskry wyskakiwały spod ostrza i trzaskały w powietrzu. — Wyjeżdżasz? – spytał Tavin, wytężając głos ponad dzwonieniem metalu. Nie podniósł wzroku znad starannie ostrzonego miecza. – Padrig mówi, że sprawę do załatwienia macie. „Padrig mówi”. Czy jego brat kiedykolwiek nauczy się dyskrecji? — Zgadza się. Usłyszawszy rozdrażnienie w jego głosie, Tavin uniósł stopę z pedału, a potem podniósł miecz i wzrok. — Tylko tyle powiedział. — Ja też nie mogę powiedzieć więcej. Nie o tym – stwierdził i przerzucił sobie torbę przez ramię. – Król ciebie i Boyde’a chce w Sali Tronowej zobaczyć. Lepiej ruszajcie żwawo. Przez twarz Tava przebiegł grymas.
— W złym jest humorze? — Nie przez to, co mi powiedziałeś – odparł szybko. – Rozzłościła go ta sprawa, którą mamy załatwić. Powie ci pewnie. — Aha – rzekł Tavin, zmrużywszy oczy, jakby nie widział związku pomiędzy obiema sprawami. Wystarczyło mu kilka kropli deszczu, by wiedzieć, że nadciąga burza. – Porozmawiamy, kiedy wrócicie. Żałował, że nie mogą porozmawiać teraz, zwłaszcza o tym, że Padrig ma zasmakować krwi. Ale ta sprawa, podobnie jak nadchodząca śmierć człowieka z Doliny, musiała pozostać tajemnicą, dopóki się z tym nie uporają i król nie pozwoli im mówić. — Dobrze – powiedział, wracając do drzwi zbrojowni. – Tav… jeśli król będzie bardziej zgryźliwy, pamiętaj, że ma zmartwienia. Nie denerwuj się. Tavin burknął coś pod nosem, po czym energicznie wstał zza kamienia. — Bezpiecznej podróży, chłopaku. Skrzyżujemy miecze, gdy wrócicie do domu. — Tak będzie – powiedział z uśmiechem i wymknął się w światło dnia. — Wszystko już obgadane, stara plotkaro? – spytał Padrig stanowczym tonem, szczerząc zęby w uśmiechu i patrząc, jak Ewen wskakuje na Granita. – Możemy już jechać, prawda? „Pozwól mu zasmakować krwi, Ewenie. Takie jest moje życzenie”. Gdy przypomniał sobie polecenie króla, uśmiech zamarł mu na ustach. — Możemy jechać – powiedział i popuścił wodze Granitowi. Koń jednym susem ruszył z placu przed koszarową stajnią, Padrig zaś z okrzykiem spiął swojego wierzchowca jego śladem. — No i czego chciał król? – zapytał, gdy ze stukotem jechali ramię w ramię szeroką drogą wiodącą poza Wzniosłą Dolinę. Słońce zdążyło już omieść las, a to oznaczało, że nie tylko oni byli na nogach. Ewen skinął do Browna Willema, z którym minęli się, gdy prowadził trzy łaciate krowy do mleczarni, gdzie miały zostać wydojone. Willem całkiem pogodnie odpowiedział na pozdrowienie. — Ewenie? Rzucił okiem na swojego brata. — Nie tutaj. Porozmawiamy, kiedy będzie słuchało nas tylko niebo. Padrig spojrzał na niego dziwnie, lecz nie spierał się. Przez jakiś czas przeciskali się obok spokojnych dojnych krów, minęli stadko kóz, które wybierały się na przeżuwanie skraju wspólnego pastwiska, i kilka kobiet niosących tace obładowane wyrobionym ciastem na chleb, które miały upiec w wielkim piecu przy placu Targowym. Znali każdego z widzenia i z nazwiska, kiwali głowami i wymieniali zdawkowe pozdrowienia. Choć byli synami króla, Wzniosła Dolina była za mała, a jej ludność za bardzo przywykła do ich widoku, by się przed nimi płaszczyć. Poza tym król do tego nie zachęcał. Po tym, jak niezliczone pokolenia musiały na kolanach służyć czarnoksiężnikowi, powiedział, że lud Vharne nigdy już nie będzie się płaszczyć przed nikim. W końcu dotarli do Garbatego Mostu, wyginającego kamienny grzbiet ponad
krętym strumieniem Cottle. Stanowił on granicę Wzniosłej Doliny. Za nim nie było już brukowanych dróg, tylko trawiaste szlaki prowadzące przez otwarte tereny i tajemnicze lasy w odległe zakątki Doliny. Dobrze, że kiedy byli dziećmi, a potem młodzikami, często się wałęsali. Tak dobrze znali Dolinę, że nie musieli zabierać ze sobą zwiadowcy. Konie poczuły się beztrosko i zaczęły parskać i wierzgać, przebiegając krótkim galopem przez most. Po drugiej stronie naparły na munsztuki i popędziły jeszcze szybciej. Roześmiany Padrig pozwolił swojemu Figlowi prowadzić. Granit popędził za nimi, Ewen zaś nie protestował, stojąc w strzemionach, gdy torba z koszulą, chlebem, serem i jabłkami obijała mu się o plecy i podskakiwała, a chłodne jesienne powietrze sprawiało, że pasemka jego włosów chłostały go po twarzy. Ściągnęli wodze przy starym, rażonym piorunem drzewie, gdzie trawiastobłotnista droga rozwidlała się. Rozgrzane i prychające konie zwolniły do stępa i skręciły na prawo ku Wschodniej Dolinie… Wspinające się po niebie słońce świeciło im w oczy. — Jeśli to jedzenie tam wieziesz, to zjadłbym coś – rzekł Padrig, wyciągnąwszy dłoń. – Król tak szybko nas przegonił, że dalej burczy mi w brzuchu. Ewen rozsznurował torbę i wyjął jabłko. — To ci wystarczy. Reszta zostaje na przekąskę później. — Gorszy niż Tavin jesteś z tym panoszeniem się – powiedział Padrig, biorąc jabłko do ręki, po czym wgryzł się w niewielki cierpki owoc i po dwóch kęsach wypluł pestki. — Podziękujesz mi jeszcze, kiedy w południe w brzuchu burczeć ci zacznie. — Podziękuję ci, jeśli mi powiesz, czego chciał król – odgryzł się Padrig. – Słucha nas niebo, Ewenie. I ani żywej duszy. Ewen nie odpowiedział, lecz oplątał sobie wodze o zagięte ramię, zdjął skórzany rzemyk z włosów i ponownie go zawiązał. — Ewenie. Niech Duch ma go w swojej opiece – niemal znienawidził za to króla. — Cicho byłeś, gdy o włóczęgach z Manemli mówiłem. — Czekałem, aż król zacznie awanturę o Tavina – powiedział Padrig. — Ale tego nie zrobił. Zdziwiony byłem. Wzruszył ramionami. — Głupcem jest ten, kto spiera się z bratem, gdy płonie dom. — Vharne płonie, prawda, Ewenie? To właśnie powiedział ci król? Padrig był jeszcze na tyle młody, że nie potrafił całkowicie ukryć swojego strachu. — Nie. Nie to. Ale nawet jeśli nie płonie, Padrigu, to wiatr niesie dym. Jego zapach wyczuwam. Chodzi o tych dotkniętych zarazą Manemlińczyków. Kolejni dostali się do naszego kraju z Iringi. A jeśli chodzi o tego zgniłomózgiego ze Wschodniej Doliny. Mówię otwarcie, że nie mam dowodów, lecz przeczucie, że choć jest pierwszy, to nie jest ostatni. Brat utkwił w nim wzrok.
— Ale nie o to chodziło królowi. Nie to cię tak niepokoi. Jak to powiedzieć? Jak mu to powiedzieć? Padrig był śmiały, krzepki i impulsywny. Z taką samą łatwością śmiał się, co zaciskał dłonie w pięści czy podrywał się do tańca. „Od urodzenia go znam, a nigdy nie wiem, co sobie uroi ani co może dotknąć go do żywego”. Ewen poruszył się w siodle i spojrzał bratu prosto w oczy. — Król chce, żebyś zasmakował krwi, Padrigu. Uśmiercić masz tego człowieka we Wschodniej Dolinie. Zaróżowiona od wiatru, ożywiona twarz Padriga pobladła. — To ci powiedział? Tobie, a nie mnie? Co to za gierka, Ewenie? To nonsens. — Padrigu… – Trącił Granita, by zrównał się z Figlem, a gdy dotknął kolanem kolana brata, głośno westchnął, by uspokoić własne wzburzone emocje. – Zrzucenie tego na twoje barki ból sprawia królowi. Pomyślał, że lepiej to zniesiesz, jeśli ja ci to powiem. — W takim razie się pomylił – rzekł Padrig przez zaciśnięte zęby. – To gorzkie wieści, bez względu na to, czy usłyszę je od ciebie, czy od kogoś innego. — Wiem – powiedział z bólem. – Ale poza granicami Vharne czają się mroczne problemy, Padrigu. Musisz zasmakować krwi, bo król chce, żebyś stawił im czoła. Ma dwóch synów i potrzebuje ich obu, zwłaszcza że kolejni szaleńcy błąkają się przy naszych granicach. W odpowiedzi Padrig spiął piętami boki Figla i wystrzelił naprzód. Okiełznawszy oburzenie Granita, Ewen pozwolił bratu odjechać. Pogoń za nim tylko upociłaby i umęczyła oba konie. Niech Padrig sobie galopuje, dopóki się nie zatrzyma. Później będą mogli rozsądnie porozmawiać. Otwarte tereny zaczęły wznosić się i opadać. W oddali pojawiła się smuga lasu. Był to las Branin, a daleko po jego drugiej stronie leżała Wschodnia Dolina. Widział zmniejszającą się sylwetkę Padriga. Czyżby miał zamiar galopować do samych drzew? Przez chwilę myślał, że tak, ale potem brat zaczął zwalniać, aż w końcu się zatrzymał. Kiedy Ewen doszedł do wniosku, że Padrig zostanie w miejscu, pozwolił Granitowi ruszyć szybkim galopem. Dzięki długim krokom konia szybko pokonał dystans, jaki dzielił go od Padriga, kiedy jednak podjechał do brata, ten popędził wierzchowca do powolnego kłusa. — Przykro mi, Padrigu – powiedział, delikatnie zmuszając Granita, by dotrzymał tempa dereszowi. – Nigdy bym ci tego nie życzył. Ale to rozkaz króla. Sprzeciwić mu się nie mogę. Padrig burknął coś pod nosem, utkwiwszy wzrok w lesie Branin, a każdy mięsień jego twarzy był napięty ze złości i przerażenia. — Wiesz, że uśmiercając ich, wyświadczamy im przysługę – dodał Ewen. – Zgnilizna mózgu to śmierć okrutna. A uśmiercenie ich zapewni bezpieczeństwo Vharne, Padrigu. Mężczyzna czy kobieta ze zgnilizną prawdopodobnie zarazi kolejne osoby. Wiesz, że tak się dzieje.
Kolejne burknięcie. Wtem z ukrycia wyskoczył królik i przemknął przez trawiasty szlak, niemal tuż pod końskimi kopytami. Granit i Figiel spłoszyły się i przez kilka chwil bracia byli za bardzo zajęci, by rozmawiać o zasmakowaniu krwi. Gdy konie uspokoiły się, Padrig lekko pacnął pięścią w mosiężny łęk siodła. — Swoje lekcje fechtunku z Tavinem lubisz. Ja nigdy nie lubiłem. — I dlatego ja miałbym bez skrupułów wbić sztylet w ciało dotkniętego zgnilizną człowieka? – Oburzony Ewen utkwił w nim wzrok. – Okrutne słowa, braciszku. — Życie jest okrutne – powiedział Padrig. – To śpiewka króla, prawda? Rozzłoszczony Ewen piętami popędził Granita, a potem go obrócił, stając bratu na drodze i zatrzymując go. — Dobrowolnie jej nie śpiewa. Życie jest, jakie jest, Padrigu. Takie przypadło nam zadanie, bracie, i wykonamy je, jak na dobrych synów przystało. Nad głowami dach zamkowy mamy, a inni śpią pod spleśniałą strzechą i połamanymi dachówkami. Za to się odpłacamy, dbając o bezpieczeństwo Vharne i Doliny. Wzburzony Padrig rzucił mu piorunujące spojrzenie. — To zrujnowaną chatę ze spleśniałą strzechą sobie znajdę. Duch jeden wie, ile ich jest rozproszonych po tym opustoszałym królestwie. Lepiej dostać febry, niż splamić sobie ręce krwią, powiadam! Poruszywszy się znowu w siodle Granita, Ewen pochylił się i złapał brata za nadgarstek. — Padrigu, to nie jest morderstwo. — To ty tak twierdzisz! — To król tak twierdzi. — Twierdzi to, co twierdzi, bo chce, by słuchano jego poleceń – odparował Padrig. – Jeśli ja uważam, że to jest morderstwo, to jest to morderstwo. — Padrigu. – Wzmocnił uścisk. Pod palcami czuł rozszalały puls brata. – Za ciebie bym to zrobił. Ale twoje to zadanie. Pewnego dnia ludzkie życie może zależeć od tego, czy krwi zasmakowałeś. Wiem, że będzie ciężko, ale nie jesteś sam. Będę przy tobie. Padrigu. Padrig wyszarpnął nadgarstek. — Nie obchodzi cię, że wcale tego nie chcę? — Obchodzi – powiedział cicho. – Ale nie bardziej niż to, co dobre dla Vharne. — Aha – rzekł Padrig. Sprawiał wrażenie bardzo młodego i zagubionego. – Ewenie, jestem kochankiem. Żaden ze mnie wojak. Ani szermierz. Parsknął. — Maise ci to powiedziała? — Ten człowiek ze Wschodniej Doliny – rzekł Padrig, ignorując jego słowa. – Co złego zrobił, że muszę wbić w niego sztylet? — Dziecinne to jest – powiedział, myśląc o ciętej reprymendzie Tavina. – Sam wiesz najlepiej, Padrigu. Padrig westchnął po długiej chwili milczenia. Krzyk samotnego orła przeszył chłodny poranek. Figiel tupnął kopytem. — Zastanów się, Padrigu – łagodnie rzekł Ewen. – Co dobrego jest w tym, że
pozwolisz cierpieć człowiekowi, ale nie koniowi ze złamaną nogą? — Wiem – powiedział Padrig i przeciągnął dłonią po twarzy. – Masz rację. Król też. To moje zadanie i wykonam je. Ale o uśmiech mnie nie proś. Ewen wygrał ten spór. Powinien być zadowolony. Kiedy jednak obrócił Granita, schodząc bratu z drogi, żeby razem mogli zmierzać dalej ku Wschodniej Dolinie, nie mógł pozbyć się wrażenia, że w pewnym sensie przegrał. — Tu jest – powiedział Nairn, kuzyn ich zmarłej matki, i wskazał na drugą stronę placu, na przysadzisty kamienny budynek rady. – Porządnie związany, strzeżony przez pięciu krzepkich ludzi z maczugami. Nie ryzykujemy. Ewen skinął głową. Gdyby nie wiedział, że w żyłach Nairna płynie ta sama krew co w żyłach jego i Padriga, nigdy by się tego nie domyślił. Nie byli podobni choćby z nosów. Przedstawiciel Wschodniej Doliny powitał ich na ostatnim odcinku drogi prowadzącej do wioski. Wiekiem zbliżony był do króla, miał jednak mniej włosów na głowie i wszystkie były siwe. Poprowadził ich przez resztę drogi, jadąc na kościstej kulawej szkapie, i nie przestawał mleć jęzorem o schwytaniu tego zarażonego człowieka. — Czy on ma jakieś imię? – spytał Ewen, bo ani razu w tej paplaninie Nairn nie powiedział o człowieku, którego Ewen i Padrig przyjechali zabić, inaczej niż „on”. Nairn otworzył usta, żeby odpowiedzieć, lecz Padrig uniósł dłoń. — Jego imię nie ma znaczenia. Po niemal pięciu godzinach jednostajnej jazdy Padrig wypowiedział pierwsze słowa od czasu ich krótkiej zaciekłej kłótni. Nairn utkwił niepewny wzrok w Ewenie, który rozejrzał się po schodzących się mieszkańcach Wschodniej Doliny. Żaden z nich na szczęście nie usłyszał ostrych słów Padriga. Zebrali się natomiast w niewielkie grupki, trzymając się za ręce i wstrzymując oddech, wzburzeni i milczący z powodu tej tragedii. — Wiesz, po co król nas tu przysłał? – spytał Padrig, a jego spojrzenie było tak zimne, że oczy sprawiały wrażenie całkiem obcych. – Wiesz, jakie wyznaczono nam zadanie? — Myślałem… – Nairn odchrząknął. – Mamy tu, we Wschodniej Dolinie, gospodynie, które znają się na leczniczych ziołach, ale tam, w Wysokiej Dolinie, macie porządnych uzdrowicieli… Myślałem… Ewen położył dłoń na ramieniu Nairna. — Przykro nam, ale na zgniliznę mózgu nie ma lekarstwa. Ten wasz człowiek już jest martwy. A przed śmiercią mógłby próbować coś przeskrobać. — Wiem – powiedział Nairn łamiącym się głosem. – Próbował już. Powstrzymaliśmy go. — Jak to się stało, Nairnie? Wiesz? — Nie mam pewności. – Nairn pokręcił głową. – Jeździł po niespokojnych ziemiach i polował na dzikie kozy. Mięsa i skór nam potrzeba. Może za bardzo do Iringi się zbliżył. Siedmioro zgniłomózgich przy granicy w niespełna miesiąc… — Co wiesz o Irindze?
— Nic – rzekł Nairn i drgnął. – Jakiś czas temu przez Wschodnią Dolinę zwiadowca przejeżdżał. Ostrzegł nas. Powiedział, że najlepiej, żebyśmy nie oddalali się od domów. Większość z nas go posłuchała. Zwiadowca kłapiący jęzorem? „Chciał dobrze, a wywołał niepokoje. Tav będzie wiedział, kto to był. Padną ostre słowa”. — Ale ten dotknięty zarazą człowiek nie posłuchał? Brązowe oczy Nairna wypełniły się łzami. — Ma na imię Jeyk. To mój przyjaciel. Żonę i czworo dzieciaków zostawił. — Król w bólu z nimi się łączy. Nairnie… – Ewen lekko potrząsnął kuzynem matki. – Czekanie niczego nie ułatwia. Zabierz nas do swojego przyjaciela. Z głowy mieć to chcemy. Nairn wydał z siebie cichy, zduszony jęk udręczenia i skinął głową. — No to chodźcie. Mając za plecami milczących, wpatrzonych w nich chłopów, przeszli przez plac do budynku rady, gdzie uwięziono Jeyka. Gdy byli kilka kroków od kamiennych schodów, otworzyły się drzwi, przez które chwiejnie wyszła szlochająca kobieta, a za nią ktoś krzyczał grubym, pełnym nienawiści głosem. — …Suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo! Wypalę ci te kłamliwe oczy, wpakuję ci do brzucha trującą ropuchę! — Joan! – Nairn przyskoczył do niej. – Joan, oszalałaś? Co cię podkusiło, żeby tam wejść? Z daleka trzymać się miałaś! — Pięciu ludzi z pałkami? – spytał Padrig, gdy kobieta drżała i szlochała w ramionach Nairna. – Głuchych, ślepych i głupich? Kobieta uniosła wyniszczoną twarz. — Winić ich nie możesz – powiedziała ochrypłym głosem. – Okłamałam ich. Powiedziałam, że Nairn z moim mężem pożegnać mi się pozwolił. — I uwierzyli? – Padrig pokręcił głową. – Czyżby sami głupcy we Wschodniej Dolinie mieszkali, Nairnie? Ewen dotknął jego ramienia. — Niepokoją się wszyscy, Padrigu – powiedział. – Nie ostrz sobie na nim języka. Nairnie, do kogoś bliskiego ją odprowadź. A potem wróć i zatrzaśnij drzwi. Nikt więcej wejść tu nie może. Gdy Nairn odprowadzał oszołomioną kobietę, Padrig zaklął pod nosem. — Nie chciałem znać jego imienia, nie chciałem wiedzieć, że ma żonę i dzieci. Ewenie, powinni byli przyprowadzić go do nas w tajemnicy, do lasu Branin. Bez względu na to, co by teraz powiedział i jak delikatnie by to zrobił, rozzłościłby Padriga. Westchnął. — Wejdźmy. Weszli do oświetlonego lampami budynku rady, w którym pozasłaniano okna. Okrągły stół narad zepchnięto w kąt, dzięki czemu na środku sali było pusto. Na ich widok pięciu chłopów z pałkami postąpiło naprzód. Ewen skinął do nich głową w geście lakonicznego pozdrowienia. Z wielu powodów nie mogli tam zostać. — Synami króla jesteśmy. I króla polecenie wypełniamy. Zaczekajcie na
zewnątrz. Jeśli będziecie potrzebni, na pewno się o tym dowiecie. Tylko zamknijcie za sobą drzwi. Mężczyźni popatrzyli po sobie i wyszli, żaden nawet nie spojrzał na więźnia. Rozebrany do pasa dotknięty zarazą człowiek przywiązany był do jednego z krzeseł za nadgarstki i kostki, a lina ciasno oplatała jego tułów. Szczupłą twarz pokrywał zarost, a ciemne włosy zlepiał pot. W brązowych oczach, którymi wciąż poruszał, widać było białka. Niewielkie, wypełnione krwią krosty szpeciły jego wąską, przyciemnioną słońcem pierś i brzuch. Niektóre krosty już popękały i sączyły się z nich czerwonawo-czarna krew i rzadkie żółte paskudztwo. Padrig wyjął ostry nóż z pochwy. — Trzeba wypowiedzieć jakieś słowa? Czy mam zadźgać go w milczeniu? Usłyszawszy wściekły ból w głosie brata, Ewen wziął głęboki wdech. Z tak wielką łatwością mógłby wykrzyczeć swoje oburzenie i furię. Król miał rację, że o to poprosił… A jednak… a jednak… „Wybacz, braciszku”. — Ewenie… skoro mam to zrobić, chcę to zrobić – powiedział Padrig, a dłoń zacisnął na wąskiej rękojeści sztyletu tak mocno, że pobielały mu palce. – Skoro więc nie ma… — Zaczekaj – powiedział i chwycił Padriga za ramię. – Zastanowić się muszę. — Zastanowić? – spytał Padrig, wyswobodziwszy się, lecz pozwolił, by sztylet opadł u jego boku. „Skąd mamy wiedzieć, jakie duchy czają się za granicami Vharne, skoro nie spróbujemy się wstrzymać i zapytać o to człowieka, który być może takiego ducha widział?” Właśnie takie pytanie zadał Tavinowi, a fechmistrz udzielił mu krótkiej, zdawkowej odpowiedzi. Ale miał rację. Wiedział, że Tavin miał rację. „Ten Jeyk jest jednym z nas, nie jest Iringaninem, ale i tak może coś wiedzieć”. Ostrożnie podszedł do przywiązanego do krzesła człowieka. — Jeyk. Jeyk. Słyszysz mnie, Jeyk? — Ewenie? Co ty robisz? – zaprotestował Padrig. – Nie rozmawiaj z nim. A co, jeśli cię rozumie i zacznie błagać o życie? Chcesz, żebym go uśmiercił, gdy będzie błagał? Mężczyzna gwałtownie poderwał zwieszoną głowę. W jego dzikich oczach było straszliwe szaleństwo. — Wzywa mnie. Wzywa mnie. Puść mnie. On wzywa. — Kto cię wzywa, Jeyk? – spytał łagodnie. – Jeyk? Jak on ma na imię? Mężczyzna zmrużył oczy o zaczerwienionych obwódkach. — Moc, moc! – syknął, plując przy tym. – Żałosny głupcze, na kolana! — Ewenie, wystarczy – rzekł Padrig. – Zmysły postradał. Nie widzisz? „Tak. Widzę”. Cofnął się o krok z zaciśniętym ze smutku gardłem. — Ćwiczenia w szrankach pamiętasz? Jedno pchnięcie, pewne i szybkie, pomiędzy żebra, ostrzem w górę. Tam jest serce, przebijesz je na pewno. – Odwróciwszy się, spojrzał na brata. – Pchnij całym swoim ciężarem, Padrigu. A gdy
ostrze wejdzie w cel, obróć je. Potnij serce na strzępy, a życie jego zakończysz. Padrig przytaknął, blady jak ściana. — Pamiętam. — I zapamiętać to także powinieneś. Przysługę mu wyświadczasz. Jego przyszłość to czarna krew, ropa i umysł podarty na kawałki. Zrozumieć to potrafisz. Padrigu, jesteś jego wybawieniem. Padrig utkwił w nim wzrok. — Takie tłumaczenie pomaga? Jego młodszy brat zasługiwał wyłącznie na prawdę. — Nie teraz. Ale pomoże później. „Kiedy ich twarze będą nawiedzać cię nocą niczym duchy”. Oddychając ciężko, Padrig zbliżył się do skrępowanego człowieka. Zatrzymał się przy nim, ujął sztylet w lewą dłoń, prawą zaś wytarł w poły swojego ciemnozielonego wełnianego płaszcza. Ewen przełknął ślinę. — Policz jego żebra, Padrigu – powiedział, wpatrując się w kości pod napiętą skórą mężczyzny. – Pomiędzy czwarte a piąte wbić ostrze powinieneś. — Ewenie… — Jestem tu, Padrigu – powiedział, mrugając oczami. – Pora to zrobić, powiadam. Czekanie niczego nie ułatwi. „Ani jemu, ani tobie”. Padrig zesztywniał z napięcia. Mięśnie miał twarde jak skała, a powietrze drapało mu płuca niczym żwir. Wziął nóż z powrotem w prawą dłoń. Związany człowiek wpatrywał się w niego, a z jego gardła wydobywał się jęczący bełkot. — Zasłoń mu oczy – szepnął Padrig. – Proszę, Ewenie. Nie potrafię go uśmiercić, kiedy na mnie patrzy. Nie potrafię. „Nie dotykaj zgniłomózgiego dłużej, niż to konieczne”, powiedział Tavin. „Dotyk wzburzenie u nich powoduje. Kiedy zostaną skrępowani, jedynym dotknięciem, jakiego potrzebują, jest pocałunek ostrza”. Ale prosił go jego młodszy brat Padrig. To Padrig miał właśnie zasmakować krwi. Był wystraszony. „Powiedziałem mu, że pomogę. Co warte jest moje słowo? Nic?” Nie chciał prosić Nairna o chustę, a w budynku rady nie było niczego, co mogłoby posłużyć za przepaskę na oczy, wyjął więc swój sztylet i odciął dół swojej lnianej koszuli. Padrig wpatrywał się w niego oniemiały. — Oczy mu teraz zasłonię – powiedział. – A potem musisz to zrobić, Padrigu. Padrig skinął głową. — Zrobię. Przyjaciel Nairna, Jeyk, splunął i zaklął, gdy poczuł ciasny materiał na twarzy. — Szkoda, że nie możemy go jeszcze zakneblować – rzekł Padrig. — Nie. Wtedy to by była… — Rzeź – mruknął Padrig. – Wiem o tym. Zrozpaczony Ewen ucałował brata w policzek.
— Niech Duch poprowadzi twoją rękę – wyszeptał. – Bądź miłosierny. Bądź szybki. Padrig jednak był zdenerwowany. Nie wbił ostrza mocno, najpierw pozwolił, by tylko drasnęło więźnia, rozcinając skórę do krwi. Jeyk zawył przeszywająco i zamłócił nogami na krześle, zaskakując Padriga na tyle, że ten cofnął się o krok. Ewen poczuł, że zaciskają mu się palce. — Nie, Padrigu. – „Ja powinienem to zrobić. Powinienem. Nie jest gotowy… ale król wydał rozkaz”. – Padrigu… — Wiem! – krzyknął zaczerwieniony Padrig i uniósł sztylet. – Stój, Ewenie. Zrobię to. Lekko dotykając palcami własnego noża, Ewen patrzył, jak brat po raz kolejny podchodzi do skrępowanego człowieka. Tym razem jednak Jeyk był przygotowany, wiedział, że straci życie, i zanim ostrze Padriga mogło po rękojeść zatopić się w celu, zaczął krzyczeć i rzucać się. Jego krzesło przechylało się coraz bardziej i nim zdążyli je złapać, Jeyk runął na podłogę. Stary drewniany mebel roztrzaskał się i dotknięty zarazą człowiek, warcząc i młócąc nogami, wyswobodził się z więzów. Ewen skoczył na niego, Padrig zaś odwrócił się do drzwi. — Pomocy! – krzyknął brat. – Nairnie! Nairnie! Wyjący mężczyzna z zasłoniętymi opaską oczami, nadal przywiązany do kawałków drewna, rzucał się wokoło jak opętany, dziko wierzgając. Ewen został potężnie uderzony kawałkiem drewna w prawe przedramię. Usłyszał trzask kości. Nogi się pod nim ugięły i kompletnie zaskoczony padł na kolana. Gdy uderzył o podłogę, poczuł przeszywający ciało ból i wydał z siebie okrzyk. — Ewenie! – zawołał Padrig, gwałtownie obracając się na pięcie. Oszołomiony Ewen powstrzymał go gestem, a w żołądku wszystko mu się kotłowało. — Nie, Padrigu! Zajmij się Jeykiem! Bądź posłuszny królowi! Rozdarty Padrig zawahał się. A potem drzwi domu rady otworzyły się z hukiem. Wpadł przez nie Nairn, a tuż za nim pięciu ludzi z maczugami. Na wpół zaślepiony przez dławiące, rozpalające do białości fale bólu Ewen ciężko opadł na podłogę, kurczowo ściskając złamaną rękę przy piersi, i patrzył, jak Padrig próbuje zasmakować krwi i uśmiercić biedaka o imieniu Jeyk, któremu zaraza przyniosła zgubę. Padrigowi udało się zadać trzy płytkie rany, lecz żadna z nich nie była śmiertelna. Wywołany nimi ból jeszcze bardziej rozwścieczył zgniłomózgiego, aż zawył, błądząc i rzucając się po sali. Dwukrotnie trafił Padriga kawałkiem drewna wciąż przytwierdzonym do jego nadgarstków, wystarczając mocno, by zrobić mu krzywdę. Przerażony Nairn i pięciu mieszkańców Wschodniej Doliny zatrzymali się. Padrig zadał czwarty cios, tnąc głęboko przez kręgosłup Jeyka. Szaleniec z krzykiem wytrącił ostrze z rozluźnionego uchwytu Padriga. Ewen zamknął oczy, czując, że napływają mu do nich piekące łzy. „Wybacz, Padrigu. Wybacz, ojcze. Zawiodłem”.
— Nairnie! – zaskrzeczał. – Ty i twoi ludzie musicie go dopaść! — Nie! – sprzeciwił się Nairn. – Ewenie, on jest moim przyjacielem! „Bezużyteczny, bezużyteczny…” Ewen niemal przegryzł sobie wargę i słaniając się, wstał. — Wy tam! Brać go! Albo zarazy we Wschodniej Dolinie doczekacie! Opaska zaczęła zsuwać się z oczu Jeyka. Widział już, co się dzieje, i był śmiertelnie niebezpieczny. Krwawe łzy spływały smugami po szpakowatym zaroście, a wszystkie krosty na piersi popękały. Poplamiony krwią i ropą, śmierdzący machał rękami jak cepami, warczał z odsłoniętymi zębami, gotów ugryźć, gotów roznieść śmiertelną, wyżerającą mózg zarazę. Nóż Padriga wślizgnął się pod stół. Padrig wszedł tam na czworakach, żeby odzyskać broń. — Brać go! – krzyknął Ewen, a pięciu ludzi z maczugami usłuchało. Później, gdy zbite na miazgę i połamane ciało Jeyka przyzwoicie zakryto i wyniesiono, a plamy krwi wsiąkającej w podłogę domu rady posypano ziemią, Ewen siedział w milczeniu, a jedna z gospodyń Wschodniej Doliny opatrywała mu rękę. — Jedna kość złamana, jedna pęknięta – oświadczyła, po czym owinęła mu ramię, usztywniając je dwoma kawałkami drewna, i przymocowała je ciasno do jego tułowia, żeby mógł znieść długą podróż do domu. Potem odeszła, on zaś został sam z Nairnem. — Z tym pogodzić się umieli nie będą! – powiedział kuzyn matki, trzęsąc się. – Ci ludzie. Są zrozpaczeni, Ewenie, przez ciebie i twojego brata. Ja jestem zrozpaczony. Tę krwawą jatkę przed oczami będę miał do śmierci! „Tak jak ja”. — Nairnie… – Czuł taki ból, że było mu niedobrze. Gospodyni nie dała mu niczego na jego uśmierzenie. – Przepraszam. Zwróć się do króla. Poskarż się na mnie i Padriga. Języki za zębami trzymać będziemy. To my ponosimy winę za to wszystko. — Zwrócić się do króla? – Nairn prychnął. – Człowiek, którego poślubiła moja kuzynka, czasu nigdy dla mnie nie miał. Ty i twój brat wracajcie sobie do Wzniosłej Doliny, Ewenie. Nie pokazujcie się więcej we Wschodniej Dolinie. Odprawiony Ewen w przepełnionej gniewem ciszy mijał mężczyzn i kobiety, którzy teraz go nienawidzili, i odnalazł brata w stajni Nairna. Zdążył już osiodłać i przygotować konie. — Dzisiaj pełnia – rzekł Padrig. Jego twarz była blada i bez wyrazu. Wypukły siniak na policzku po jednym z wściekłych ciosów szaleńca wyróżniał się intensywną zielenią i fioletem. – Możemy wyjechać po zachodzie słońca. — Padrigu… Brat odwrócił się do niego plecami. — Daruj sobie, Ewenie. Chyba że znasz słowo, które potrafi odmienić to, co się stało. — Padrigu – rzekł ponownie z westchnieniem. Ale nie powiedział nic więcej. Było za wcześnie, a dla brata wszystko było zbyt świeże.
Przepełniony każdym rodzajem bólu, jaki tylko może odczuwać człowiek, wspiął się pokracznie na siodło i u boku Padriga odjechał ze Wschodniej Doliny.
ROZDZIAŁ VII
Jasne światło słoneczne, ciepłe i połyskujące w wodzie fontanny. Staw. Rezydencja. Mniejsza niż biały niczym mewa pałac króla Gara, lecz niemal równie imponująca. Rozgląda się ostrożnie. Ogrody wyglądają znajomo. Już tu była. Na balkonie rezydencji stoi jakiś człowiek. W zdobiących go klejnotach odbija się słońce. Złoto na palcach. Złoto na skroni. Jego tunika jest soczyście fioletowa, jego spodnie czarne jak noc. Odwraca się i patrzy na nią. W brązowych oczach widać ciepły uśmiech. Rafel. To Rafel. Jest bezpieczny. Nie krzyczy. Ale potem zdaje sobie sprawę, że nie. To nie jest jej brat, chociaż ten człowiek ma jego twarz. Może to i jego oczy i jego uśmiechające się usta, ale… to nie jest Rafel. Bez ostrzeżenia przez jego twarz przebiega cień. Uśmiech zamiera, a ciepłe oczy stają się chłodne. – Kto mnie obserwuje? Kto śmie na mnie patrzeć? Czuje z jego strony zagrożenie, przeszywające i pozbawione skrupułów. Zmroziło ją do szpiku kości i sparaliżował ją strach. Nie widzisz mnie… nie widzisz mnie… nie ma mnie tu. Jestem snem. Kiedy jednak wyswobadza się, zanim ten przerażający człowiek naprawdę ją zobaczy, słyszy słaby głos wołający o pomoc. — Deenie, to ja. Deenie, jestem tu. Deenie, proszę, pomóż mi. Musisz mi pomóc, nim będzie za późno. Deenie… proszę… — Deenie! Deenie! Na miłość Barl, Deenie, obudź się! Deenie z niemym okrzykiem wyrwała się ze snu. Lekko zakłopotana otworzyła usta, żeby zbesztać Charis za krzyki, a potem niemal znowu wrzasnęła, gdy poczuła ukłucie nowego, innego bólu. — Deenie! – odezwała się po raz kolejny Charis, chwytając oliwną lampę. W żarzącym się żółtym świetle jej twarz była blada ze strachu. — Och, chwała Barl. Deenie, ja… Słowa Charis stłumił grom, który z hukiem przetoczył się nad ich głowami, a komnata rozświetliła się na purpurowo, gdy nocne ciemności przecięła błyskawica. — Deenie, czy to już? – spytała Charis w niemal dźwięczącej ciszy, która zapadła po grzmocie. – Czy doczekałyśmy końca? Szczękając zębami, Deenie odrzuciła koce i ześlizgnęła się z łóżka. — Nie wiem. Nie wiem. – Czuła się tak, jakby przełknęła wiadro rozgrzanych węgli, ból palił ją z każdym drżącym oddechem. „Rafel”. – Nie wolno ci się posypać, Charis. Nie potrafię… Kolejny grzmot. Następne jaskrawe błyski. A potem spadł przepełniony złością deszcz, któremu towarzyszył grad. Podeszła chwiejnym krokiem do odsłoniętego okna i wyjrzała. Kawałki lodu waliły o szyby, roztrzaskiwały się o kamienne ściany wieży i wybijały dziury w zaniedbanym trawniku. Szalejąca noc rozbłyskiwała
szkarłatem, zamieniając lejący deszcz w krew. — Och, Deenie – szepnęła Charis, podkradając się do niej. – To chyba koniec. – Zaszlochała. – Nie jestem znakomitym magiem jak ty czy Rafel, ale czuję to. Nasze biedne królestwo usiłuje rozerwać się na strzępy… a my umrzemy! Deenie wzięła ją za rękę i mocno trzymała. — Nie mów tak, Charis. To nie koniec, to tylko gwałtowna burza i… A potem wydała z siebie zapierający dech w piersiach krzyk, bo ból, który ją przeszył, był… był… „Czy ja umieram? Czy właśnie tak czuje się umierający człowiek?” Głęboko w ziemi tworzyły się wstrząsy. — Charis… – Poczuła, że upada na podłogę. – Musimy wyjść. Idź się ubrać, załóż na siebie jak najwięcej warstw, a potem spotkamy się w pokoju tatka. Idź już. Szybko. Charis puściła jej rękę. — Deenie, co ty…? — Szybko! – krzyknęła i pacnęła Charis dłonią, by ją popędzić. Gdy znów została sama, chwyciła się kurczowo parapetu i kwiląc, dźwignęła się na nogi. Charis zabrała ze sobą lampę, Deenie przyzwała więc magiczny ogień. Wytrzeszczyła oczy z bólu. Kiedy była pewna, że nie upadnie z powrotem, powłócząc nogami podeszła do szafy. Każdy krok był katorgą. Nawałnica na zewnątrz była niczym, niczym, w porównaniu z nawałnicą szalejącą w jej ciele, a i tak ta na zewnątrz była przecież okropna. Przetaczające się grzmoty niczym toczące się po niebie skały. Strzelające jak z bicza błyskawice, strugi deszczu. Bębnienie gradu o kamień i szkło. Ból głowy w okolicy oczu pozbawiał ją wzroku. Mrugając, chwiejąc się, z drżącymi rękami i tłukącym się w piersi sercem zdjęła nocną koszulę i tocząc walkę z samą sobą, założyła bieliznę, skórzane obcisłe spodnie, długą wełnianą koszulę, a na nią jeszcze dwie zwykłe. Następnie włożyła na siebie najgrubszą wełnianą spódnicę, skórzany płaszcz, wokół którego zapięła pas, a później naciągnęła na stopy dwie pary skarpet i krzywiąc się, zasznurowała najsolidniejsze wysokie buty. Ciężka i niezdarna spojrzała na pozostałe ubrania w szafie. Odwróciła się i popatrzyła za okno na szalejącą burzę. Zamknęła oczy i poczuła, jak ziemia spina się coraz bardziej i wstrzymuje oddech. Podniosła więc podnóżek i cisnęła nim o szybę, po czym chwyciła szczotkę do włosów z toaletki i oczyściła ramę z drzazg i odłamków. A potem wyrzuciła z wieży każdy fatałaszek, każdy pantofel i wysoki but, jaki tylko miała, na wymłóconą przez grad trawę. Wreszcie wywlekła z ukrycia masywną drewnianą skrzynię, w której przechowywała wszystkie swoje pieniądze. Ależ Rafe dokuczał jej, że nie trzyma swoich tronnów i ciułaków w pałacowym skarbcu. Nigdy jednak nie chciała, żeby ktoś wiedział, jak dobrać się do jej fortuny, oszczędzanej skrupulatnie od małego szprota. „I miałam rację, Rafe, prawda? Dobrze, że te pieniądze nie wylądowały w pałacu”.
Wydobyła te zgromadzone tronny i ciułaki, włożyła je do największej skórzanej torby, jaką miała, i poczuła, jak szloch więźnie jej w gardle. „Rafe”. Nie było jednak czasu, żeby o nim myśleć i rozszyfrowywać ten okropny sen. To będzie musiało zaczekać, dopóki wszyscy mieszkańcy wieży nie będą bezpieczni. Nie śmiała wyrzucić ciężkiej torby przez okno w ślad za wszystkimi ubraniami, dlatego przewiesiła jej szeroki pas przez ramiona, oparła brzęczący ciężar o biodro i wstała. W głowie wirowało jej z powodu snu i burzy. Jęknęła, gdy poczuła narastające ożywienie ziemi, i chwiejnym krokiem wyszła ze swojej komnaty, kierując się krętymi schodami ku sypialni tatka. Charis była tam z mamą i zielarką Ulys, która po raz kolejny przyszła posiedzieć z jej ojcem, żeby mama mogła odpocząć. Magiczny ogień przygasał, rozbłyskał i znowu przygasał, gdy szkarłatne pioruny błyskały i znikały. — Deenie! – odezwała się mama, zauważywszy ją w drzwiach. – Co się dzieje? Charis mówi… — Nie teraz, mamo. Musimy iść – powiedziała, wpatrując się w tatka. Leżał bez ruchu pod kocami, ale nawet z daleka czuła szalejącą w nim zarazę. Jakby chorobę wzywała szalejąca nawałnica. – Zbliżają się wstrząsy. Silne. Nie możemy być w wieży, kiedy uderzą. — Jesteś tego pewna? – spytała mama. – To nie kolejny z tych twoich szaleńczych snów? Podniosła wzrok. Matka miała cienie pod oczami. W niespokojnym świetle wyglądała na jeszcze słabszą niż zwykle, a na jej twarzy malowały się dezorientacja i łagodność. Wyglądała przez to obco. — Nie, mamo. To się dzieje naprawdę. Nie czujesz tego? Matka przycisnęła wątłe dłonie do czoła. — Tak. Odrobinę. Nie… czuję raczej… Ulys dała mi jakąś miksturę. — Z trudem otrząsnęła się niemrawo, by wyostrzyć zmysły. – Deenie… — Mamo – powiedziała i wyszła z bezpiecznego schronienia w progu. Była tak okropnie wzburzona, że idąc, miała wrażenie, jakby w stopy wbijały jej się noże. Ale nie mogła się tym przejmować. Podeszła do matki, ujęła ją za nadgarstki i odciągnęła łagodnie od łóżka tatka. — Będziesz się na mnie do woli złościła na dole. Ale teraz musimy opuścić wieżę. Mamo, proszę. Zaufasz mi? Mama utkwiła w niej wzrok. — Kiedyś byłaś taka nieśmiała, Deenie. Gdzie się podziała ta nasza mała myszka? Z ust Deenie wyrwał się szloch i przyciągnęła matkę do siebie w pośpiesznym uścisku. — Ktoś rzucił na mnie czar, mamo, i przemieniłam się w kota. – Wypuściła ją z objęć i odwróciła się. – Zielarko Ulys… Asystentka zielarki Kerril podskoczyła. — Deenie? Przygryzła wargę. Ulys była całkiem miłą młodą kobietą, lecz niezbyt krzepką. „Ale została mi tylko ona, więc będzie musiała wystarczyć. Poza tym tatko nie jest
ciężki. Już nie”. — Ulys, potrzebuję twojej pomocy. W zielonych oczach Ulys błysnął strach. — Oczywiście. W okno komnaty tatka uderzyła nowa fala gradu. Burza ze wszystkich sił chciała wedrzeć się do środka. — Ulys, ty i Charis znieście tatka na dół i zabierzcie go na zewnątrz. Owińcie go we wszystkie koce i nieście za ramiona i kostki. Szybko. Mama i ja będziemy tuż za wami. — Deenie, twój ojciec ma się nie najlepiej – zaprotestowała mama, gdy Charis i zielarka przyskoczyły do łóżka. – Nie można tak nim poniewierać! Naprawdę, nie wolno ci zakłócać jego spokoju. To tylko burza, minie jak wszystkie inne… Cokolwiek było w tej przeklętej miksturze, którą zażyła matka, najwyraźniej porządnie ją zamroczyło. — Nie, mamo – powiedziała Deenie. – Nie minie. — Już dobrze – odparła z powątpiewaniem mama. – Skoro jesteś pewna. — Mamy go, Deenie – powiedziała Charis, mocno trzymając tatka za owinięte w koc kostki. Wczepiona w jego ramiona zielarka Ulys skinęła głową. — No to ruszajcie! – warknęła. – Jak najszybciej. Nie czekajcie na nas… i trzymajcie się jak najdalej od wieży i wszystkiego, co mogłoby się przewrócić. — Ale, Deenie… – Charis wpatrzyła się w nią, skulona z niepokoju. — Ten grad i błyskawice… — Nie są aż tak śmiertelnie niebezpieczne jak ta wieża, która może runąć nam na głowę! – Klasnęła w dłonie, przyzywając mnóstwo kul magicznego ognia na spiralnych schodach i w korytarzu, żeby Charis i Ulys wyraźnie widziały wszystkie stopnie i nie runęły w dół z tatkiem, łamiąc sobie kości. – A teraz ruszajcie! — Idziemy, idziemy – powiedziała Charis. – Deenie… Daleko pod stopami poczuła jęczącą ziemię. — Nie martw się, jesteśmy tuż za wami – powiedziała, usiłując się uśmiechnąć. I nie pokazać po sobie bólu i strachu. – Pośpieszcie się. Charis skrzywiła się. — Same się pośpieszcie. Kolejne głębokie stęknięcie ziemi. Z trudem powstrzymała się, by jej nie zawtórować, odwróciła się od Charis i Ulys, które prędko wynosiły tatka z pokoju, wzięła matkę za ręce i pociągnęła za sobą. — Chodź, mamo. Musimy zejść. — Zaczekaj – powiedziała mama. – Deenie, zaczekaj. Jestem twoją matką, nie będziesz mi rozkazywać. – Wyswobodziła ręce. – A teraz pomóż mi znaleźć suche ubrania dla twojego ojca. Jaki jest sens w ratowaniu go przed trzęsieniem ziemi, skoro może umrzeć na febrę? Nie było sensu, tylko że… — Mamo, proszę… Bez względu na to, czy mama była pod wpływem mikstury, czy nie, nadal
potrafiła być upierdliwą zołzą. — Nie, Deenie! To zajmie tylko chwilę! Potrzeba było kogoś więcej niż kota, żeby zmusić matkę do czegoś, czego nie chciała. — Dobrze już, dobrze – mruknęła. – Tylko proszę, pośpiesz się! Mama gwałtownym ruchem otworzyła garderobę tatka i zaczęła buszować wśród jego koszul, spodni i kamizelek, których nie nosił od miesięcy, od kiedy leżał schorowany w łóżku. — Nie stój tak i nie trzęś się, Deenie! – powiedziała. – Wyciągnij ręce! Roztrzęsiona Deenie spełniła jej prośbę. Każdy zmysł krzyczał w niej: „Uciekajcie… uciekajcie… uciekajcie…”, ale nie mogła przecież wywlec matki z komnaty, a nie miała zamiaru jej zostawić. Mama wyjęła dwie koszule i dwie pary wełnianych spodni, mrucząc coś pod nosem. Zdjęła z wieszaka najlepszy zimowy płaszcz tatka i dołożyła go do sterty. Znalazła wełniane skarpety i jego ulubione buty. — Mamo, chyba wystarczy? – odezwała się, uginając się pod ciężarem tylu wełnianych ubrań i torby, którą wcześniej ze sobą zabrała. – Mamo, proszę, musimy już iść! Mama machnęła na nią ręką i dalej przetrząsała ubrania. — Tak… tak… może jeszcze jedna koszula… Po raz pierwszy od czasów dzieciństwa Deenie tupnęła nogą. — Nie, mamo! – Nowy jęk ziemi i błyskawicznie narastające przerażenie. – Mamo, przestań traktować mnie jak szprota! Nie bądź głupia! Jestem magiem i mówię ci, że zbliża się trzęsienie ziemi, i to ogromne! Matka odwróciła się ze zdumieniem. — Deenie! Przestań… Trzask błyskawicy tak ostry i głośny, że mógł przyprawić o ból uszu… ogłuszający huk gromu i odczuwalne pod stopami przerażające, przetaczające się dudnienie. Upuściwszy ubrania tatka, Deenie chwyciła matkę za nadgarstek. — Uciekaj, mamo, uciekaj! Buntując się przeciw zostawieniu ubrań tatka, mama ruszyła za nią. Nie miała wyboru – mogła pobiec lub zostać stamtąd wywleczona siłą. Szkielet wieży z błękitnego kamienia zadrżał, gdy wzburzenie ziemi szybko znajdowało ujście na powierzchnię. Czując poruszenie uwalniającej się mocy, czując długo skrywane, szaleńcze udręczenie królestwa, Deenie puściła nadgarstek mamy i wypchnęła ją przez główne drzwi na półpiętro tuż przy schodach. Kule magicznego ognia, które wyczarowała, pryskały, sypały iskrami i mrugały. — Szybciej, mamo! – powiedziała, a wzrok miała zamglony. Czuła w sobie ból ziemi, tak dogłębny i palący, że aż ją mdliło. – Nie martw się, jestem tuż za tobą! I była, na pierwszych czterech stopniach. Ale potem musiała się zatrzymać i złapać się poręczy, bo zrobiło jej się tak niedobrze i tak zakręciło jej się w głowie, że niemal upadła. „Chwileczkę, chwileczkę, potrzebuję tylko chwilki…”
— Deenie?! – krzyknęła mama, która zniknęła jej z oczu za pierwszym łukiem spiralnych schodów. — Już idę, mamo! Nie zatrzymuj się, jestem tuż za tobą! Kiedy jednak puściła poręcz, usłyszała odgłos kruszących się grubych kamiennych ścian wieży. Poczuła, jakby kruszyły się jej własne kości, aż krzyknęła. A potem, z iskrzącym trzaskiem, każda wyczarowana kula magicznego ognia zgasła… a stękająca, krusząca się wieża pogrążyła się w ciemności. Ciemność rozdarł przerażający krzyk. — Mamo! – zawołała Deenie i puściła się biegiem, zamroczona nową falą grozy i duszącego strachu. Kolejne stęknięcie przetoczyło się od strony ziemi ku górze, zatrzęsło wieżą, kośćmi Deenie i wzburzyło krew w jej żyłach. Poczuła, jak jej dom wali się dookoła niej. Słyszała, jak różne przedmioty przewracają się, upadają i rozbijają się. Szkło. Ceramiczne wazony. Regały z książkami. Talerze. Przyciskając dłonie do niestabilnej ściany, schodziła po omacku w stronę korytarza. Z żołądkiem podchodzącym do gardła i przełykiem piekącym od żółci próbowała krzyknąć. Musiała spróbować drugi raz. Usiłowała wyczarować nowe kule ognia, ale magia nie chciała zadziałać. — Mamo. Mamo – zaskrzeczała, czując, jak stopy ześlizgują jej się z kolejnych drżących stopni. Czuła, jak serce boleśnie wali jej w piersi. – Mamo! Przewróciła się o nieruchome ciało matki leżące u stóp schodów. Nie było czasu, żeby krzyknąć, płakać ani ją przytulać. Mogła jedynie chwycić za nadgarstki i wywlec ją jak worek mąki po podłodze korytarza, która trzęsła się, drżała i zaczęła się wybrzuszać. Drzwi do korytarza stały otworem, odgłos grzmotu odbijał się od zaokrąglonych ścian, deszcz i grad wdzierały się do środka i tworzyły kałuże. Błyskawice nadal miały barwę szkarłatu i trzaskały zgodnie z rytmem bicia jej serca. Oszalała z powodu bólu ziemi Deenie dotarła do drzwi, puściła nadgarstki matki i wychyliła się przez nie wprost w zawieruchę. — Charis! – krzyknęła. – Charis! Ale Charis nie słyszała. „Nie mogę tego zrobić. Nie potrafię. Nie jestem dostatecznie silna. Jestem myszką”. Niczym staw, do którego ciśnięto głaz, cierpiąca ziemia Lur zafalowała. Wieża zachwiała się. Dachówki zsunęły się i rozbiły o schody z piaskowca. Błyskawica trzasnęła niczym bicz, intensywnie, mocno i głośno, bardzo blisko, a korytarz rozświetliło niezwykłe, jasnoczerwone światło. — Deenie! Deenie! Podniosła wzrok, osłaniając matkę, i w otwartych drzwiach ujrzała przemoczoną do suchej nitki Charis. Usłyszała własny pojedynczy szloch, a potem stłumiła wywołaną rozpaczą panikę. — Pomóż mi, Charis! Szybko! Młócone deszczem i gradem na wpół wyniosły, na wpół wywlekły mamę z korytarza, a potem skierowały się w dół po trzęsących się schodach wieży, przez
drżący żwirowy dziedziniec, ku wylotowi na drogę, gdzie zielarka Ulys czekała na nie z tatkiem. — Pomóż mi, Ulys – powiedziała, szczękając zębami, gdy położyła matkę na ziemi obok tatka. – Mama spadła ze schodów. — Ze schodów? – Ociekając wodą, zielarka odepchnęła ją i uklękła przy mamie. – Z ilu? — Nie wiem. Było ciemno, więc nie widziałam. – Głos jej się załamał. Deszcz tłukł o jej skórę i ściekał niczym łzy po jej zimnej twarzy. — Wszystko z nią w porządku? Zielarka Ulys zawahała się. — Jest za ciemno. Nic nie widzę. — Nie musisz widzieć! – odpaliła. – Jesteś zielarką. Uzdrawiasz ludzi, więc uzdrów ją! Błotnista ziemia zatrzęsła się pod nimi. Deenie skuliła się, przeszywana bólem Lur. Poczuła obejmującą i podtrzymującą ją za ramiona Charis. Kolejny rozdzierający huk. Następne grzmoty. I następne szkarłatne błyskawice, trzask, trzask, trzask, trzask. Deszcz wciąż padał, lecz na szczęście grad już ustał. — Ulys! – krzyknęła wśród odgłosów nawałnicy. – Co jej jest? Kolejny błysk pioruna. Dostrzegła w nim przerażoną twarz Ulys. — Deenie… tak mi przykro. Ona… ona nie żyje. Nie żyje? Mama nie żyje? „Nie, nie, nie. To nie może być prawda”. Choć słyszała szloch Charis i czuła mocno obejmujące ją ramię przyjaciółki, sięgnęła ku zielarce i zacisnęła palce na jej szacie. — Mylisz się. Jesteś tylko nowicjuszką. Co ty możesz wiedzieć? — Przykro mi – ponownie rzekła Ulys. – Ma złamany kark. „Mama nie żyje. Mama nie żyje”. Te słowa zraniły ją niczym drobinki gradu, rozdarły ją niczym wstrząs. Czuła formujący się głęboko w piersi krzyk, napierający, usiłujący się wydobyć. — …przykro, Deenie, tak mi przykro, Deenie, Deenie, wszystko będzie dobrze. Jestem tu, Deenie. To była trajkocząca Charis. Słowa spływały z jej języka niczym deszcz. — A tatko? – usłyszała własny głos. – Co z tatkiem? — Nadal oddycha – powiedziała Ulys. – Jest przemoknięty, ale żyje. „Tatko żyje, a mama umarła. Co on powie, kiedy ocknie się i się dowie?” Jeszcze jedno drżenie ziemi. Jeszcze jedno. Jeszcze jedno. Przy trzecim upadły, twarda ziemia zaczęła zmieniać kształty, falując niczym gniewnie strząsany koc. Gdzieś w pobliżu rozległ się odgłos drzewa wyrywanego z ziemi i upadającego. Łamiącego się. — Deenie! – pisnęła w ciemności przerażona Charis. – Deenie, co się dzieje? Przewrócona na nieruchome, nieoddychające ciało matki Deenie wzięła głęboki wdech. Ziemia się trzęsła. Nie, to świat się trząsł. Deszcz i błyskawice nagle ustały, były już tylko wstrząsy, wzbierające coraz bardziej, niczym gigant szykujący się do gniewnego ryku w ciemności.
— Deenie? – odezwała się Charis, przerywając to okropne milczenie. – Deenie? — Trzymajcie się – szepnęła, a przez jej ciało przetaczały się gorące fale mdłości. – Trzymajcie się… trzymajcie… nadchodzi… Zielarka Ulys szlochała, usiłując zdusić potężne czknięcia, gdy mokra droga wybrzuszała się pod nimi i odkształcała. Deenie po omacku znalazła zimną dłoń zielarki. Odszukała też dłoń Charis i mocno ścisnęła obie. Jakimś sposobem brak światła wszystko pogarszał. Jeśli miała umrzeć, to chciała po raz ostatni spojrzeć w twarz mamy. Mieć okazję po raz ostatni ucałować ojca na pożegnanie. „Przepraszam, Rafe. Przepraszam. Naprawdę chciałam cię ocalić. Po prostu nie wiedziałam jak. Nie…” Wstrząs uderzył w nie niczym kowalski młot. Na otwartej przestrzeni, nie mając dokąd uciec ani gdzie się schować, przetoczyły się po ziemi, poobijały i posiniaczyły. Porozbijały sobie głowy. Poprzygryzały wargi i języki. Ale cieszyły się, czując niewielkie ukłucia bólu, bo to znaczyło, że nadal żyją. Kamień po kamieniu, okno po oknie, dachówka po dachówce wieża rozpadła się i runęła na ziemię. Słysząc to, Deenie załamała się. Usłyszała własny szloch. Spodziewała się, że w każdej chwili ziemia może się rozstąpić i zabrać ją, pochłonąć, zetrzeć na miazgę. Kolejna seria trzasków. Urywane, przerażone wrzaski zwierząt. Stajnie. Stajnie się waliły. Niegdyś duma i radość tatka, jego drugi dom. Jego wielka miłość. Konie. Teraz były martwe albo właśnie umierały jak Lur. „Śpij, tatku. Nie budź się. Nie chciałbyś tego oglądać”. W oddali kolejne huki. Co tym razem? Pałac? Czy pałac też się walił? Czy cały ich świat miał się zawalić? „Charis miała rację. To koniec”. Ból ziemi był jej bólem, przedzierał się przez bezbronne, kruche ciało. Nie miał zamiaru zelżeć, podobnie jak wściekłość ziemi. Albo przeżyje te brutalne wstrząsy, albo umrze. Zrozumienie tego dziwnie ją uspokoiło, nawet gdy zapiszczała, kiedy płomienie zaczęły drażnić jej kości. „Szkoda, że cię tu nie ma, Rafe. Wiedziałbyś, co zrobić”. Biedne Lur. Biedne zrujnowane królestwo. A to wszystko przez Morga. Przez Barl. Wszystko przez to, że Doranie przybyli tu z tobołkami pełnymi kłopotów. „Miałeś rację, że im nie ufałeś, tatku. To wszystko ich wina”. Ból, który odczuwała, na chwilę zelżał, tak powoli, jakby tylko to sobie wyobraziła. Ale potem skulona obok niej, drżąca Charis lekko pociągnęła nosem i uniosła głowę. — Już? Po wszystkim? Zdała sobie sprawę, że ziemia przestała się trząść. — Chyba tak – szepnęła zielarka Ulys. – Barlski cyc, mam nadzieję. Ta niespodziewana wulgarność rozbawiła ją. — Tak. Koniec. Usiadły. Wstrzymała oddech, przyzwała magiczny ogień i tym razem magia
zadziałała. Niewielka, balansująca w powietrzu kula pozwoliła jej dostrzec ubłoconą i zapłakaną Charis. I Ulys, bladą jak mleko. I osłoniętego kocami tatka, którego oczy bezładnie poruszały się pod powiekami. Pozwoliła jej dostrzec śmiertelnie nieruchomą mamę. Charis drżała. — Och, Deenie. — Naprawdę mi przykro – łagodnie powiedziała zielarka Ulys. – Jeśli to przyniesie jakąś ulgę, to mogę ci powiedzieć, że to się stało… szybko. Szybko. Powoli. Jakie to ma znaczenie? Mama nie żyje. Deenie ściągnęła torbę z pieniędzmi, pozwalając jej upaść z łoskotem na błotnistą ziemię, a potem z trudem zdjęła przemoczony skórzany płaszcz i położyła go na woskowej twarzy kobiety, która ją urodziła, kochała i była niczym skała w jej świecie. Ból ziemi pozostawił w niej pustkę i odrętwienie. Poczuje tę straszliwą stratę. Będzie musiała ją poczuć. Nie wiedziała tylko jeszcze, kiedy ani jak. — Ciekawe, która godzina – powiedziała, ciasno krzyżując ramiona – Ciekawe, co się stało w mieście. Doglądająca tatka Ulys podniosła wzrok. — Może powinnam pójść tam i sprawdzić. Pewnie wiele osób jest rannych. Będą potrzebowali jak najwięcej zielarzy. Deenie utkwiła w niej wzrok. — I zostawisz tatka? Nie możesz. — Deenie… – Ulys westchnęła. – Nie mogę nic dla niego zrobić. Nie w ten sposób. Poza tym z tego, co widzę, jego stan się nie zmienił. — Musi znaleźć się pod dachem, w łóżku. Trzeba go ogrzać i osuszyć – denerwowała się. – Ale wieża… – Musiała chwilę odczekać, nim na powrót mogła zaufać własnemu głosowi. „Moja matka nie żyje, a mój dom legł w gruzach”. – Może pałac nadal stoi. Może chociaż jego część. — Może – powiedziała Charis – ale nie damy rady ponieść go tak daleko, Deenie. — W stajni jest… był… wózek. Do przewożenia beli siana. – Dotknęła zimnej dłoni Charis. – Zaczekaj tu. Pójdę sprawdzić. Wyraz twarzy Charis w świetle magicznego ognia mówił, że miała ochotę się spierać, ale skinęła głową. — Dobrze. Ale uważaj na siebie. — A ty zostań tu z nimi, zielarko Ulys – dodała. – Nigdzie nie odchodź. Przynajmniej dopóki nie wrócę. Wyczarowała drugą kulę magicznego ognia i poszła szukać wózka. Jakimś cudem znalazła go – jako jedna z niewielu rzeczy pozostał nietknięty. Znaczna część stajennego podwórza ziała dziurami i piętrzyły się na nim stosy gruzu. Zapadły się wszystkie stajnie prócz jednej. Ale szopa na siano nadal stała. I kuźnia. Nie było jednak koni. Zniknęły. „Och, tatku. Twój stary drogi Tancerz”. Płomienisty Rafe’a. Jej własna klacz, słodka Jade. Chłopak o imieniu Tam też przepadł. „Chcę ich opłakiwać. Naprawdę. Chcę opłakiwać nas wszystkich”. Ale palący ból ziemi sprawił, że jej łzy wyparowały.
Obeszła skrajem gruzy, ostrożnie wydobyła wózek i poprowadziła go z powrotem do tatka, do Charis, zielarki Ulys i mamy. — Będziemy musieli ją zostawić – powiedziała ściszonym głosem, kiedy już podniosły i ułożyły tatka na wózku. – Wrócę rano. Kiedy dowiem się, co z… Charis ścisnęła jej dłoń. — Wrócę z tobą, Deenie. Nie martw się. Dopilnujemy, żeby wszystko było jak należy. Jak należy? Co tu było jak należy? Zostanie pochowana. Ukryta pod ziemią. „Mama”. Deenie wzięła głęboki wdech i ułożyła torbę z pieniędzmi obok tatka. Wyczarowała więcej magicznego ognia i oświetliła drogę, żeby nie wpadły w jakąś dziurę, a potem złapała za jeden z uchwytów wózka. Charis chwyciła za drugi. — Chodźmy. Na wszelki wypadek zielarka Ulys szła przed nimi. Droga była pomarszczona i wyboista, ale nie znalazły w niej żadnych dziur. Znalazły za to pałac. Nowe i stare części zawaliły się, poprzechylały i podchodzenie do nich nie byłoby bezpieczne. Ulys zaparło dech w piersi. — Na łaskę Barl. — Nie do wiary – powiedziała Charis cichym, zdumionym głosem. – To pałac. Był tu od zawsze. Deenie wzruszyła ramionami, zbyt zdruzgotana, by czuć cokolwiek prócz zmęczenia. — Zawsze skończyło się dzisiaj, Charis. — Cóż… – Skąpana w blasku magicznego ognia Charis odwróciła się do niej. – To koniec. Musimy iść do domu. Do mojego domu. Jeśli nadal stoi. Co zostało z miasta po tych straszliwych wstrząsach? Był tylko jeden niełatwy sposób, żeby się dowiedzieć. „A jeśli dom Charis też runął jak wieża? Co wtedy zrobimy?” — Chodź – powiedziała Charis z drżącym podbródkiem. – Twojemu tacie potrzebne jest ciepłe łóżko. Nam zresztą też, jeśli nie chcemy złapać febry. Wypchnięcie wózka z terenów pałacowych było wyczerpujące, ale przynajmniej dzięki temu nie przemarzły po deszczu. To dodało im otuchy… dopóki nie zaszły wystarczająco daleko wzdłuż Górnego Traktu, żeby zobaczyć i usłyszeć, co stało się z Doraną. — Przykro mi – powiedziała Ulys, wpatrując się w odległe pożary, powalone sklepy i domy, oszołomionych i zakrwawionych ludzi tłoczących się na pofałdowanym bruku oświetlonym magicznym ogniem. Kilku strażników usiłowało utrzymać porządek, wyglądali jednak na równie oniemiałych i zagubionych jak pozostali. – Potrzebują mojej pomocy. Przyjdę obejrzeć twojego ojca w domu burmistrza, Deenie, kiedy tylko nie będę tu potrzebna. Obiecuję. — Idź – rzekła zrezygnowana Deenie, bo oczywiście zielarka miała rację. – Damy sobie radę. Gdy Ulys pobiegła, by pomóc poszkodowanym, Charis przełknęła szloch. — Czy nadal myślisz, że zaraz się obudzisz, Deenie?
— Tak – odpowiedziała wprost. – A teraz chodź. Nie powinnyśmy tu zostawać. Upłynęło wiele czasu, nim dotarły do domu Charis pieszo, pchając obładowany wózek, zmuszone do kluczenia po wybrzuszonych ulicach, omijania zawalonych budynków i dziur ziejących w ziemi. Żadna z osób, na które się natknęły, nie zaoferowała pomocy. Wokół było zbyt wiele żalu i problemów, brakowało zdrowych rąk do pracy. — O nie – szepnęła Charis, kiedy w końcu dotarły na jej ulicę. Pierwsze dwa domy, które ukazały się ich oczom, zostały zamienione w stos cegieł, szkła i połamanych dachówek. – Deenie… — Idź dalej – rzekła Deenie, wypowiadając słowa twardym tonem, by powstrzymać żal. – Nie patrz. Nie martw się na zapas, Charis. Mamy już wystarczająco dużo kłopotów. Gdy Charis zobaczyła swój dom, nienaruszony z wyjątkiem dwóch wybitych okien i kilku rozbitych dachówek, zalała się łzami. Popchnęły wózek przed frontowe drzwi, które otworzyła kluczem zawieszonym na łańcuszku na szyi. Deenie wypełniła dom magicznym ogniem i wniosły tatka do salonu. Były zbyt wyczerpane, żeby zabrać go na piętro. Położyły go na starej, zapadniętej sofie, zdjęły z niego mokrą koszulę nocną i ubrały go w jedną z tych, które należały do wujka Pellena – zamknęły oczy, bo pewne rzeczy po prostu nie przystoją – a potem ułożyły go jak najwygodniej na poduszkach i pod kocami, a na stopy założyły mu grube wełniane skarpety wujka Pellena. Nie było drew do rozpalenia ognia. Koce i skarpety musiały wystarczyć. Gdy tatko już leżał, zdjęły z siebie mokre ubrania do ostatniej suchej warstwy i ułożyły je w kuchni i salonie do wyschnięcia. — Herbata – powiedziała Charis, gdy się z tym uporały. – Tego nam trzeba. Został jeszcze kubełek węgla na podgrzanie wody. Przygotuję wszystko, Deenie. Ty sobie usiądź. Nie miała w zwyczaju się spierać, dlatego najpierw przyniosła z wózka torbę z pieniędzmi i wepchnęła ją pod sofę. Potem przysunęła podnóżek i ujęła rękę ojca. Była zimna, jego dłonie ostatnimi czasy nigdy nie były ciepłe, ale nadal było w nim życie. Czuła to. Czuła też zarazę, ale ta się uspokoiła. — Och, tatku – powiedziała bezradna. – Co mam teraz zrobić? Tatko nie odpowiedział, a ona nie miała pojęcia. Wypiła gorącą słodką herbatę, którą podała jej Charis, nie była jednak w stanie przełknąć ciastek owsianych i nie ruszyła się ze stołka. Charis zjadła i wypiła, a potem zwinęła się na fotelu i szybko zapadała w sen. Tatko też spał. Nawet po tak okropnej nocy nie wykazywał najmniejszych oznak przebudzenia. Czas mijał. Za zaciągniętymi zasłonami w salonie noc powoli poddawała się świtowi. Gdy Deenie doszła do wniosku, że światło jest już dostatecznie jasne, włożyła dłoń tatka pod koce i dotknęła kolana Charis. — Co? Co? – odezwała się nagle wybudzona Charis. – Kolejne wstrząsy? Co? — Nie – powiedziała. – Nie denerwuj się. Wychodzę. Muszę znaleźć Kerril.
Muszę się dowiedzieć, jak źle to wszystko wygląda. Zostaniesz za mnie z tatkiem? Obiecuję, że wrócę szybko. — No dobrze – rzekła Charis, ospale marszcząc czoło. – Ale uważaj na siebie, Deenie. I nie trać czasu. Dowiedz się tego, co chcesz wiedzieć, i wracaj szybko. I cokolwiek byś jeszcze zrobiła, nie wpadnij w jakąś dziurę. Deenie jakimś cudem zdobyła się na uśmiech. — Postaram się. Z garstką monet w kieszeni zostawiła ojca pod opieką Charis i wyszła na zewnątrz. Woda po nocnej burzy zajmowała duże powierzchnie, tworzyła sadzawki i kałuże. W ponurym świetle poranka, które usiłowało przebić się przez nisko wiszące chmury, zakres zniszczeń w mieście widać było aż za dobrze. Jeśli wierzyć opowieściom starego drogiego Darrana, nawet upadek Muru nie pozostawił po sobie takich zgliszcz. A wierzyła w nie. Wczesnym rankiem powietrze było wilgotne i przejmowało chłodem, unosił się w nim paskudny odór śmierci i zniszczenia. Wszędzie, gdzie spojrzała, widziała powalone domy, wyrwane z korzeniami drzewa, poszarpane dziury i wybrzuszone garby na ulicach i chodnikach. W zbyt wielu ogródkach przed domami leżały ciała, niektóre pod prześcieradłami i kocami, inne nieprzykryte. Kilkakrotnie mijała strażników miejskich starających się opanować sytuację i schodziła im z oczu. Widziała wielu płaczących Olków. Kilkoro Doran. Niektórzy byli ranni. Nikt jej nie zauważył – ludzie byli zbyt pogrążeni we własnym żalu i przejęci zgrozą. Nie przeszkadzało jej to. Nie chciała stawać z nimi twarzą w twarz, nie miała bowiem ochoty mówić tego, co oczywiste. „Rozumiem, jak się czujecie. Mój dom także obrócił się w ruinę, a moja matka nie żyje”. Wolałaby raczej uciąć sobie język zardzewiałym nożem, niż to powiedzieć. Zostawiwszy za sobą dzielnice mieszkalne, skierowała się powoli i ostrożnie w stronę centralnej części miasta. Żeby uzyskać odpowiedzi na swoje pytania, musiała znaleźć kogoś, kto sprawował władzę, kogoś z Rady Powszechnej… choć ostatnimi czasy liczba członków Rady niestety się zmniejszyła. Albo jakiegoś Barlsmana. Może nawet Barlsmana Jaffeego. Kapitana Masona ze straży miejskiej. Kogoś, w czyim interesie było niedopuszczenie do upadku Dorany i zadbanie o bezpieczeństwo jej mieszkańców. Kiedy jednak dotarła na główny plac, zwolniła kroku… zwolniła jeszcze bardziej… i zatrzymała się. „Och, tatku”. Zabrakło jej słów. Plac był wybrzuszony i popękany, z pomnika Barl zostały porozrzucane kawałki kamieni na porozrywanym bruku. A każdy ważny budynek wokół placu był uszkodzony… albo zniszczony. Pałac Sprawiedliwości w połowie się zawalił. Pałac Sprawiedliwości, w którym tatko pomagał ustanawiać prawa dla królestwa. W którym on i książę Gar po raz pierwszy spojrzeli na siebie jak na
prawdziwych ludzi, a nie obcych, którzy nie mieli ze sobą nic wspólnego. Mimo oszołomienia poczuła ten ból. Właśnie miała przed oczami historię swojej rodziny obróconą w perzynę. Kaplica Barl została doszczętnie zrujnowana, a w zasięgu wzroku nie było żadnego Barlsmana. Podobnie było z miejską wartownią wujka Pellena i wspaniałymi komnatami Rady Powszechnej. Wstrząsy nie oszczędziły niczego i nikogo. Piękna Dorana legła w gruzach. „Och, tatku”. Z wyjątkiem pojedynczego człowieka na chodniku przed budynkiem Rady, zrujnowany, cichy plac był upiornie opustoszały. Podeszła do mężczyzny i dostrzegła, że to burmistrz Stott. Czterokrotnie zawołała go po nazwisku, nim zdał sobie sprawę, że nie jest już sam. Stott spojrzał na nią otępiałym wzrokiem; oczy miał zaczerwienione, posiniaczone czoło poobcierane do krwi, a wąskie ramiona bezradnie opuszczone. Był chyba zbyt wyczerpany, by mógł być zaskoczony. — Deenie. — Panie burmistrzu… – Musiała odchrząknąć. „Dlaczego Charis nie może mieć racji? Dlaczego nie mogę po prostu się… obudzić?” – Burmistrzu Stott… Jego kosztowne szaty były porozdzierane w kilkunastu miejscach. Pod pęknięciami widziała zaschniętą krew. Krew miał także na rękach. Dotknął palcami jej ramienia. — Deenie… jesteś córką Ashera – powiedział ochrypłym głosem. – Możesz nam pomóc? Możesz to naprawić? Nie masz w sobie nic z ojca? Zszokowana Deenie cofnęła się o krok. — Nie… nie ma pan prawa… – Przełknęła podchodzącą do gardła żółć. – Moja matka nie żyje. — Mnóstwo ludzi nie żyje – powiedział burmistrz Stott głosem przepełnionym żalem. – Może setki. Może mieli szczęście. Spotkała ich szybka śmierć. „Jak mamę”. — Panie burmistrzu, co z pozostałymi członkami Rady? — Nie żyją, umierają, załamali się albo zobojętnieli – powiedział, wzruszając ramionami. – Barl jedna wie. Nie widziałem żadnego z nich. – Przeciągnął dłonią po zaroście na twarzy. Oczy miał pełne łez. – Zezwolenie twojemu bratu na przekroczenie gór było błędem. Gdyby tu był, mógłby to naprawić. Mógłby wszystko poukładać. Przełknęła kolejną falę żółci. „Rafel”. — Burmistrzu Stott… — Co ty tutaj robisz, dziewczyno? – zapytał, marszcząc brwi. – Nie powinnaś błąkać się po ulicach. Plączesz się pod nogami. Wracaj do domu, jeśli nie wiesz, jak to naprawić. Zajmij się niedomagającym ojcem. To obowiązek córki. „Tak jakbym potrzebowała, żebyś przypominał mi o moich obowiązkach”. — Nie mam domu – warknęła. Była zbyt zmęczona i wystraszona, żeby zawracać sobie głowę uprzejmościami. – Wieża runęła. Burmistrzu, czy wie pan, gdzie znajdę zielarkę Kerril?
Stott zmarszczył brwi jeszcze bardziej i obojętnie machnął ręką. — Zajmuje się rannymi w okolicy. Deenie… – Na chwilę przycisnął drżące palce do ust. – Twój ojciec… to on musi być jedyną nadzieją tego królestwa. Myślisz, że się ocknie? Myślisz, że… Obróciła się na pięcie i odeszła.
ROZDZIAŁ VIII
Deenie błąkała się po niemal opustoszałych ulicach prawie przez godzinę, ale nie poszczęściło jej się w poszukiwaniach Kerril ani żadnego innego zielarza. W końcu, osłabiona z głodu i świadoma, że Charis będzie się denerwować, wzięła chleb i solone mięso z częściowo zawalonego sklepu przy alei Końcowej za placem i zostawiła srebrnego tronna na ladzie. Potem ruszyła w drogę powrotną do niemal nienaruszonego domu wujka Pellena. Nadal nikt jej nie zauważał. Głowę miała pochyloną i szła szybkim krokiem. Jeżeli jeszcze ktoś zapytałby ją, czy potrafi to naprawić, albo zaczął wypytywać o tatka, pewnie zrobiłaby coś głupiego. Charis poderwała się na równe nogi, gdy Deenie weszła do salonu. — Deenie. Nie było cię całe wieki. Byłam przekonana, że zginęłaś w jakiejś dziurze. — O to nie byłoby trudno – powiedziała. – Barl wie, że jest w czym wybierać. – Podała jej chleb i mięso. – Jesteś głodna? Zbita z tropu Charis wzięła od niej jedzenie. — Jest bardzo źle? Z miastem? Nagle nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Opadła na podnóżek przy sofie. Tatko się nie poruszył. Wzięła jego dłoń i popatrzyła na bladą, milczącą twarz. Pokryła się już zarostem. Niedługo trzeba będzie go ogolić. — Tak. To, co stało się z Doraną… Charis, w życiu nie widziałam niczego gorszego. — Jest gorzej niż w Westwailing? – spytała Charis z zapartym tchem. Przytaknęła. — Znacznie gorzej. Chyba… chyba… Ale nie była w stanie tego powiedzieć. Jeszcze nie teraz. — Przygotuję śniadanie – powiedziała Charis. – A potem zastanowimy się, co zrobić. Wyszła do kuchni. Odwróciwszy się do ojca, Deenie uniosła jego dłoń do swojego policzka. — Oto jest pytanie, co, tatku? – szepnęła. – Co mamy teraz zrobić? Taki nieruchomy, taki nieobecny nie odpowiedział. Ale po raz pierwszy od kiedy popadł w to okropne odrętwienie, nie żałowała tego. Bo dopóki będzie spał, nie dowie się, że mama nie żyje. „A ja też nie mam zamiaru mu o tym mówić. Jeśli mu powiem, może zechcieć pójść za nią… a ja nie jestem gotowa na jego śmierć”. Kiedy zjadły, Deenie opowiedziała Charis o wszystkim, co zobaczyła i czego dowiedziała się w mieście. Charis wysłuchała jej w milczeniu, skulona w salonowym fotelu, a gdy ponura historia dobiegła końca, przez jakiś czas się nie odzywała. W końcu jednak się poruszyła. — Nikt nie stoi na czele miasta? — Chyba burmistrz Stott, ale jedyne, co od niego usłyszałam, to biadolenie o
tym, że tatko ma nas ocalić. Nie sądzę, że wie, co robić, Charis. Chyba nikt nie wie. Nigdy nie wydarzyło się nic podobnego. Nie wiem nawet, ilu członków Rady przeżyło, żeby zająć się rządzeniem, do którego on nie jest w stanie się zabrać. — Papa nigdy nie zachowałby się w ten sposób – mruknęła Charis. – On i twój tatko zaprowadzili porządek w Doranie po upadku Muru. Zaprowadzili porządek w całym królestwie. I… i… – Jej głos był cichy i pełen wahania. – I oczywiście twoja matka. „Mama”. Bez ostrzeżenia salon zaszedł mgłą, gdy jej oczy wypełniły się gorącymi łzami. — Deenie, jeśli chodzi o twoją matkę… — Wiem, Charis – powiedziała, zawzięcie mrugając. – Muszę wrócić do wieży, muszę… „Gdzieś ją ułożyć. Pochować. Zakopać pod ziemią”. — W zasadzie – powiedziała Charis, wciąż z wahaniem – zastanawiałam się nad tym. Może mogłabyś pochować ją w królewskiej krypcie. Jeśli oczywiście nie została zniszczona. Nie musiałabyś wtedy… no wiesz… kopać grobu. „Królewska krypta”. — Myślę, że tatko by tego chciał – powiedziała powoli. – Ja tego chcę. Tylko że… — O tym też myślałam – powiedziała Charis. – Może mogłabyś wykorzystać którąś z pozostałych trumien. Tylko na chwilę. Zanim wszystko wróci do normy. Jeśli kiedykolwiek wróci. Ale nie powiedziała tego na głos. — Nie trumnę księżniczki Fane – rzekła Deenie. – Mama nigdy nie mówiła wiele na jej temat, ale wiem, że tatko nie mógł z nią wytrzymać. — A królowej Dany? – zaproponowała Charis. – Papa mówił, że wszyscy ją kochali. Tak. Trumna królowej Dany. To brzmiało rozsądnie. Tatko zawsze mówił, że mama jest królową jego serca. — Będziesz potrzebowała pomocy – powiedziała Charis. – Będziesz potrzebowała mnie. To coś, czego nie robi się samemu, Deenie. Nie powinnaś. Zdecydowanie nie chciała. — Ale nie mogę przecież zostawić tu tatka samego, prawda? – zauważyła. – To, że się nie poruszył, nie znaczy, że tak się nie stanie. A nie mogę ryzykować, że… Walenie do frontowych drzwi. Obie spojrzały na siebie wystraszone. W mieście nie zapanowało jeszcze bezprawie, ale mogło do tego dojść. Skoro nie miał kto rządzić, wydawać poleceń, a wszyscy byli tacy roztrzęsieni i zdesperowani, to do tego dojdzie. Charis poszła zobaczyć, kto to, i chwilę później wróciła do salonu w towarzystwie zielarki Ulys. Młoda nowicjuszka była brudna, a jej twarz szara z wycieńczenia. Na jej zielonej szacie widać było smugi krwi i innych substancji. — Kerril nie może przyjść – powiedziała bez ogródek. – Przysłała mnie. Mam zbadać twojego ojca i biegiem ją poinformować, jeśli coś się zmieniło. Zielarka Ulys nie wyglądała na kogoś, kto mógłby przebiec choćby trzy kroki, lecz Deenie tego nie powiedziała.
— Dziękuję – odezwała się tylko. – Doceniam to. – Spojrzała na Charis i dostrzegła, że myślą o tym samym. – Wyglądasz na zmęczoną, zielarko Ulys. Jesteś głodna? Ulys odpowiedziała jej połowicznym uśmiechem, który mówił, że za chwilę z jej oczu popłyną łzy. — To była długa, okropna noc i jeszcze gorszy dzień. Tylu rannych. Tylu umierających. — Powinnaś odpocząć – rzekła Charis. – Nie pomożesz nikomu, jeśli będziesz słaniać się na nogach. A gdybyś tu została, zjadła coś, napiła się herbaty i ochłonęła, wyświadczyłabyś mnie i Deenie przysługę. Pamiętając o tatce, Deenie wzięła Ulys za rękę i lekko pociągnęła na bok. — Chodzi o mamę – powiedziała cicho. – Muszę… się nią zająć. I potrzebuję pomocy Charis. Wyraz twarzy Ulys zmienił się. — Och. Tak. W takim razie oczywiście zostanę na chwilę, Deenie. Ale… uważajcie. Teraz gdy mija pierwszy szok po tym, co się stało, na ulicach wrze od strachu. Kolejny rzut oka na Charis. — Byłam na zewnątrz. Miałam wrażenie, że wokół panuje zamieszanie. — Barlsman Jaffee zginął w swojej kaplicy – powiedziała Ulys, patrząc przerażonym wzrokiem. – Przewodniczący Shifrin też nie żyje. Kapitan straży Mason jest ranny. Połowa strażników miejskich jest ranna. A biorąc pod uwagę, że co ważniejsi Doranie dawno stąd odeszli… — Przy władzy pozostaje tylko burmistrz Stott – powiedziała, a serce zamarło jej w piersi. „Barlsman Jaffee? Och, tatku, to dopiero szkoda”. – A burmistrz Stott jest tak roztrzęsiony, że aż dziw bierze, że pamięta własne imię. — Jestem pewna, że z czasem wszystko się ułoży – dodała Ulys. Widać było, że wcale nie jest o tym przekonana, ale potrzebuje w to wierzyć. – Tylko nie zatrzymuj się zbyt długo w pałacu, Deenie. I wróć przed zmrokiem. Jeśli nie dla siebie, to dla mnie. — Wrócę – obiecała. – Ale zanim pójdę, powiedz mi, że tatko nadal się trzyma. Charis wróciła do kuchni, żeby pokroić ostatki chleba i mięsa i zaparzyć świeżej herbaty. Czekając na przekąskę, Ulys szybko obejrzała tatka: przyłożyła mu dłoń do czoła, sprawdziła puls i siłę jego oddechu na swoim policzku. — Z tego, co widzę, nic mu się nie stało zeszłej nocy – powiedziała, gdy skończyła. – To bez wątpienia cud. Deenie odgarnęła z twarzy ojca pozbawione blasku włosy. — To Nieświadomy Mag. — Deenie. – Ulys skrzyżowała ramiona. – Wiem, że coś w nim wyczuwasz. To prawda? Czujesz to? — A uwierzyłabyś mi, gdybym powiedziała, że tak? Kerril nie wierzy. — Zielarka Kerril to kobieta rzeczowa – bardzo ostrożnie rzekła Ulys. — Wierzy w to, co może zobaczyć.
Jeszcze dzień wcześniej nie zwracała na Ulys zbyt wielkiej uwagi – wiedziała tylko, że była Doranką, początkującą zielarką i czasem siedziała przy tatku. To, co Ulys sądziła teraz, wydawało się niezmiernie ważne. — A ty? Ulys obejrzała się, gdy Charis wróciła, niosąc na tacy posiłek i kubek herbaty. — Może tego nie rozumiem, Deenie, i może kłóci się to ze wszystkim, czego uczono mnie jako zielarkę i maga, ale widziałam wczoraj twoją twarz. Widziałam, jak się czułaś w czasie burzy i wstrząsów. To było prawdziwe. Nie potrafiłam tego wyczuć, ale to było prawdziwe. Dlatego… – Z uprzejmym skinieniem głowy wzięła tacę z rąk Charis i wróciła do salonu na drewniane krzesło z prostym oparciem. – Byłabym głupia, twierdząc, że nie wyczuwasz niczego innego, prawda? — Głupia jak Kerril – mruknęła Deenie. – I tak. To prawda. W tatku szaleje jakaś zaraza, która próbuje go zniszczyć. Odbiera mu wszystkie siły i zatrzymuje je. Myślę, że to właśnie dlatego on nie chce – nie może – się obudzić. — A ta zaraza – powiedziała Ulys. – Wiesz, czym jest? Wiesz, co ją wywołało? — Gdybym wiedziała, nie sądzisz, że powiedziałabym o tym dawno temu? – warknęła. „Niemądra kobieto”. – Powiedziałam ci, co wiem, Ulys. Nie wiem nic więcej. — Powinnaś uważnie słuchać każdego słowa, które wypowiada Deenie – rzekła Charis, stając przy sofie w zadziornej pozie ze skrzyżowanymi na piersi rękami. – To córka Nieświadomego Maga, zielarko Ulys. Siostra Rafela. Wiesz, że żadne z nich nie jest zwykłym Olkiem. — Wiem. – Ulys wzięła kęs chleba z mięsem, przeżuła, przełknęła i popiła herbatą. – Mam jeszcze jedno pytanie. Może będziesz na mnie zła, że je zadam, ale… — Przecież wszyscy mnie o to pytają, więc dlaczego ty też nie miałabyś zapytać? – Sfrustrowana Deenie wstała gwałtownie ze stołka i podeszła do okna salonu. Zachowując się w ten sposób, poczuła się jak tatko. Ona i Rafe czasem śmiali się z tego, jak tatko stąpał ciężko, wyglądając przez okno, gdy był zdenerwowany. – Ulys, powiem ci to, co mówię każdemu. Gdyby tatko był przytomny, gdyby nie trawiła go zaraza, to pewnie jakoś ocaliłby Lur. Wcześniej zawsze mu się udawało. Mama… – Musiała chwilę odczekać, ale i tak czuła uparcie grożący jej potok łez. – Mama mówiła, że właśnie po to się urodził. Żeby ocalić nasze królestwo. Tylko że teraz nie może się ocknąć, więc nie może go ocalić, prawda? — A ty? Te dwa krótkie słowa wbiły się w jej serce niczym sztylety. Pokręciła głową. — Nie. — Charis mówiła chyba, że… — Nieważne, co mówiła Charis! – krzyknęła i obróciła się na pięcie. – Charis powinna nauczyć się trzymać język za zębami. Tak, jestem córką Ashera. Tak, jestem siostrą Rafe’a. Ale to nie znaczy, że jestem taka jak oni. Nie jestem. Nie potrafię naprawić pogody. Nie potrafię ocalić Lur. Chciałabym. Barl jedna wie, że trzeba je ocalić! Ulys skuliła się na swoim krześle, zapomniawszy o jedzeniu i herbacie.
— Przepraszam. Nie chciałam… przepraszam. — Deenie… Poczuła się, jakby postawiono ją pod ścianą, i spojrzała na Charis, która nie zasłużyła, by tak ją zbesztać. — Nie, to ja przepraszam – powiedziała niepewnie. – To było podłe. Po prostu… ludzie ciągle pytają, a ja ciągle muszę powtarzać: „Nie, nie potrafię pomóc” i… – Znowu musiała zamilknąć, bo głos całkowicie jej się załamał i drapał gardło. — W porządku – powiedziała pełna współczucia Ulys. Tak naprawdę nie była niemądrą kobietą. Była bardzo, bardzo miła. – Rozumiemy. Tyle że wcale nie rozumiała. Jak miała rozumieć? Deenie przygryzła wargę. — Tam na zewnątrz jest źle, prawda, Ulys? Nic mi się nie śniło. — Jest bardzo źle – rzekła Ulys i oplotła palcami kubek. – Bo… boję się. — Wszyscy się boimy – powiedziała Charis. – Ale nie możemy pozwolić, żeby rządził nami strach. Jest jakieś wyjście. Musi być. Musimy tylko je znaleźć. — Tak – powiedziała Ulys, skinąwszy głową. Próbowała być dzielna. — Tak, na pewno masz rację. A teraz, Deenie, ty i Charis chyba musicie się zbierać, skoro macie zamiar iść. Im szybciej wyjdziecie, tym szybciej wrócicie. Wiem, że jestem tu potrzebna, ale gdy w mieście jest tyle cierpienia, a tak niewielu zielarzy, jestem potrzebna wszędzie. — Wrócimy najszybciej, jak się da, obiecuję. — Dobrze – powiedziała Ulys. A potem odchrząknęła. – Och… Deenie… co do twojej matki. Myślisz, że trzeba zabezpieczyć jej ciało? W czasie mojego szkolenia pracowałam tylko w przytułku i… i jeślibyś chciała, znam pewne zaklęcie. — Och – powiedziała niewyraźnie. Nie pomyślała o tym. Usilnie starała się nie myśleć o tym, że mama nie żyje. – Tak. Charis przyniosła zatem Ulys pióro i papier, zielarka zaś zapisała kilka słów i podała kartkę. — To nie najłatwiejsze zaklęcie, ale jesteś córką Ashera. Na pewno nie sprawi ci kłopotu. Wcale nie była tego taka pewna, ale i tak wsunęła złożoną kartkę do kieszeni spódnicy. — Dziękuję, zielarko Ulys. Za wszystko. Wzburzenie w Doranie było tak wielkie, że prawie nikt nawet nie zwrócił na nie uwagi, gdy bez ładu i składu prowadziły wózek ulicami. Kilka osób się gapiło. Kilka osób pokazywało palcami. Większość jednak była zbyt pochłonięta własnymi zmaganiami i nieszczęściami, żeby przejmować się dwiema olkińskimi dziewczynami. Z ponurą determinacją pchały i pchały skrajem głównego placu, aż dotarły na Górny Trakt. Tam przystanęły, by złapać oddech. — To okropne – szepnęła Charis, gdy w świetle dnia dostrzegła ogrom zniszczeń w mieście. – Jak zabawkowe miasteczko, na które nadepnęło histeryzujące dziecko. Dziwne, ale prawdziwe. Odwróciwszy głowę od zawalonych sklepów i budynków, od przygnębionych Olków trudzących się wśród gruzów, Deenie spojrzała wzdłuż Górnego Traktu i gwałtownie wciągnęła powietrze.
— Och. Przepiękny, biały niczym mewa pałac naprawdę runął. Przez całe ich życie stał nad miastem i błyszczał w słońcu, znajomy widok dodający otuchy. Teraz została po nim paskudna pustka. Charis zakryła dłonią usta. — Na łaskę Barl. Deenie, co zrobimy, jeśli krypta też jest zniszczona? Usilnie starała się o tym nie myśleć. — Nie martwmy się na zapas, Charis. Chodź. Musimy się pośpieszyć albo biedna zielarka Ulys będzie się niepokoić. Przepychając wózek Górnym Traktem na tereny pałacowe, dostały zadyszki, ochrypły i spociły się. Nim dotarły do zawalonego pałacu, omijając porozrywaną ziemię i powalone drzewa, obie były skwaszone i żałowały, że nie znalazły silnego mężczyzny do pomocy. Jeszcze raz przystanęły, żeby odetchnąć i złapać oddech. Charis wskazała na coś palcem. — Patrz. Olkowie i Doranie ostrożnie grzebali w gruzach pałacu, gdzie niegdyś zajmowano się większością codziennych spraw związanych z rządzeniem Lur. Wszystkie te ważne zapisy przepadły. Lata nieopowiedzianej historii Lur. I gdzieś tam mnóstwo skrzyń z pieniędzmi. Skarbiec. Strażnicy miejscy narażający się w tych ruinach z pewnością musieli tam zostać, żeby pilnować tych pieniędzy. — Nie zauważyli nas – powiedziała Charis ściszonym głosem. – Myślisz, że powinnyśmy coś powiedzieć? Deenie pokręciła głową. — Nie. Nie chcę z nimi rozmawiać. Chcę tylko postąpić jak należy z mamą. Ruszyły więc dalej ku wieży, ale tam też byli strażnicy, ryzykujący życie i zdrowie w stercie błękitnych kamieni, które kiedyś były domem. Pierwszy mężczyzna, który je zobaczył, zawołał trzech swoich towarzyszy i pośpieszył im na spotkanie na drodze. Miał na imię Wyn… Przyjaźnił się z Rafe’em. — Pani Deenie! Pani Orrick! – odezwał się, zdumiony i zadowolony. — A my tu was szukamy w tej stercie skał. — Byłyśmy tu, ale uciekłyśmy w porę – powiedziała Deenie. – Większość z nas. Wyn… gdzie jest moja matka? Sympatyczna i prosta twarz Wyna otrzeźwiała. — Pani Dathne. Tak mi przykro. Prze… przenieśliśmy ją w cień, o tam. – Wskazał na coś. – Przyszłyście tu po nią, Deenie? Gdyby nadal patrzyła w twarz Wyna, w jego jasnobrązowe oczy, w głębokie, opuchnięte cięcie wzdłuż lewej kości policzkowej, nie musiałaby patrzeć na wieżę. Na to, co z niej zostało. Nie musiałaby pamiętać, jak się czuła, schodząc po schodach. Co czuła ziemia. Jak krzyczała w jej krwi, gdy czarna jak smoła noc rozbłysła purpurą błyskawicy. — Wyn, muszę pozwolić mamie spocząć w królewskiej krypcie – powiedziała. – Tego chciałby mój tatko. I na to sobie zasłużyła tym, co zrobiła dla Lur. Mam nadzieję, że nie zamierzasz sprawiać mi kłopotów.
— Kłopotów? – Wyn utkwił w niej wzrok. – Nie. Dlaczego? — Pewnie nikt jeszcze nie był w krypcie, prawda? – spytała Charis. – Żeby sprawdzić, czy nadal stoi. — Nie wiem, pani Orrick – powiedział zaniepokojony Wyn. – Nie sądzę. — Może mógłbyś to dla nas sprawdzić? — Dobrze – odparł. – Zostań tu, Deenie. Pobiegnę tam i pędem wrócę. — Dziękuję, Wyn – wyszeptała Deenie. Czasami Rafe naśmiewał się z Wyna, mówił, że to taki trochę wieśniak i prostak. Ale teraz, w jej oczach Wyn był najwspanialszym człowiekiem na świecie. Patrzyła, jak kieruje się w stronę ogrodów pałacowych, w biegu szurając nogami, a potem odwróciła się i spojrzała w miejsce, gdzie on i jego towarzysz uprzejmie przenieśli jej matkę. Była tam – nie tylko przeniesiona, ale i z szacunkiem owinięta w prześcieradło. Znaleźli je w gruzach wieży? Czy pałacu? A może Wyn i jego przyjaciel przynieśli je ze sobą, spodziewając się najgorszego? To nie miało znaczenia. Było błogosławieństwem. Skórzany płaszcz, pod którym zostawiła matkę zeszłej nocy, został złożony i leżał obok niej na nierównej ziemi. Charis chwyciła ją za rękę. — Chodź. Poczekajmy przy niej. Odeszły od wózka i ruszyły wzdłuż powyginanej przez wstrząsy i zawalonej drzewami drogi. Teraz musiała spojrzeć na wieżę. Na to, co z niej zostało. W części jej podstawy w ziemi pojawiła się dziura, w którą wpadła połowa błękitnych kamieni, okien, dachówek i innych części. Deenie usłyszała własny pojedynczy szloch. — Bądź dzielna – szepnęła Charis, zaciskając palce. Nie chciała być dzielna. Chciała krzyczeć i wyć. Ale po co? To nie przywróciłoby życia jej matce. Nie odbudowałoby w magiczny sposób jej zrujnowanego domu. Skórzany płaszcz nie był na tyle duży, żeby obie mogły wygodnie na nim usiąść, dlatego odrobinę przemokły od nasiąkniętej deszczem ziemi. Siedząc ze skrzyżowanymi nogami obok matki, Deenie nie mogła się zdobyć na odsunięcie prześcieradła. Nawet luźno owinięte płótno nie było w stanie ukryć sztywnych jak u lalki kończyn matki. Wiedziała, że gdyby zobaczyła tak samo zesztywniałą twarz mamy, całkowicie straciłaby nad sobą panowanie. — Deenie? – Charis odchrząknęła. – Przykro mi to mówić, ale jeśli masz zamiar użyć tego zaklęcia, które dała ci Ulys… Tak. Najlepiej będzie użyć go teraz, w czasie oczekiwania. Wyjęła z kieszeni złożoną kartkę, rozprostowała ją i przeczytała naprędce skreślone przez Ulys słowa. Zielarka miała rację, dorańskie Zaklęcie Balsamujące było skomplikowane. Zwłaszcza dla niej, bo nie miała odpowiedniej kontroli nad swoimi magicznymi działaniami. Ale najtrudniejsze było to, że będzie musiała dotknąć zmarłej matki. „Och, tatku. Daj mi siłę”. — Mogę ci jakoś pomóc? – nieśmiało spytała Charis. „Nie”.
— Jesteś tutaj. To pomaga. Oczy Charis wypełniły się łzami. — Chciałabym uczynić więcej. Deenie, chciałabym… — Wiem – odparła pośpiesznie. – Już dobrze. A teraz nic nie mów, żebym mogła to zrobić. Jej serce waliło jak oszalałe i było jej słabo, gdy delikatnie położyła dłoń na nieruchomej piersi matki. Nawet przez prześcieradło czuła ten nienaturalny chłód. „Mamo. Och, mamo”. Choć odbierało jej mowę z żalu, wyrecytowała zaklęcie. „Oby zadziałało, oby zadziałało, oby zadziałało”. Gdy wypowiadała jego ostatnią sylabę, ogarnięta strachem przed porażką, poczuła, jak moc rozpala się w niej i wzburza, a potem wsiąka w jej matkę. Miała wrażenie, że czuje zapach wiosennych kwiatów i mrowiące zawirowania ciepła. — Już? – odezwała się Charis po chwili. – Myślałam, że może… sama nie wiem. Iskry albo coś? Przepełniona poczuciem ulgi Deenie cofnęła rękę. — Nie. Już po wszystkim. Tak po prostu. – „Udało mi się. Chociaż raz rzuciłam dorańskie zaklęcie za pierwszym razem. Czy to twoja sprawka, tatku? Pomogłeś?” Głos jej się łamał. – Przepraszam, mamo. Przepraszam. Charis utkwiła w niej wzrok. — Deenie, przestań. To był wypadek. Głosy pozostałych strażników rozlegały się i cichły w rumowisku wieży. Chrupanie kamieni o kamienie. Ostrzegawczy okrzyk. Przekleństwo. Dźwięczny brzęk potłuczonego szkła, uderzenie głazu. Łaskoczący nozdrza ostry zapach soku wyrwanych z korzeniami związów. Wszystkie te biedne nocne ptaki, które straciły swoje domy. „A tutaj ja. Jeszcze jeden zagubiony ptak”. — Deenie, mówię poważnie! – warknęła Charis. – Powiedz mi, że nie jesteś taka głupia, żeby zrzucać odpowiedzialność za tę tragedię na siebie. Z ciężkim sercem spojrzała na przyjaciółkę spod ociężałych powiek. — Pozwoliłam jej grzebać w ubraniach tatka, Charis. Kazałam jej przodem schodzić po schodach. A potem ta burza, wstrząsy… tak bardzo mi dopiekły, że musiałam się zatrzymać. Ale jej kazałam iść dalej. A potem magiczny ogień zgasł. Gdybym zatrzymała ją przy sobie albo gdybym była z nią na schodach, gdybym ją trzymała, pomagała jej. — To mogłaby równie dobrze pociągnąć cię za sobą! – powiedziała Charis. – Siedziałabym tu teraz przy jej zwłokach i przy twoich! — Nie żołądkuj się, Charis – mruknęła. – Nic nie poradzę, że tak się czuję. Charis trąciła ją w kolano. — Cóż, ani ja. A mam ochotę dać ci w twarz, Deenie. To nie twoja wina. Może i tak. A może to, że tatko się nie ocknął, też nie było jej winą, choć wyczuwała w nim zarazę. Za to, że nie była dostatecznie potężnym magiem, żeby ocalić Lur, też nie można było jej winić. Nie mogła nic poradzić na to, kim się urodziła.
„A czy to, co stało się z Rafelem, to moja wina? Że zostawiłam go, żeby zgnił po drugiej stronie Barlskich Gór, gdziekolwiek teraz jest, kiedy mnie potrzebuje i wzywa mnie, a ja nawet nie próbuję do niego dotrzeć? Czy to nie moja wina?” — Deenie? – odezwała się Charis podejrzliwie. – O czym myślisz? „O czymś, o czym naprawdę nie chcę myśleć”. — O niczym – odparła. A gdy Charis zrobiła srogą minę, Deenie dodała: – O niczym, o czym chciałabym mówić. Jeszcze nie jestem gotowa. Nim Charis zdążyła zaprotestować albo namówić ją do zwierzeń, Wyn wrócił z pałacu. Na jego podartym i poplamionym mundurze widać było świeże smugi błota, a jego solidne buty były oblepione ziemią aż za kostki. — Krypta nadal stoi – powiedział. Rana na jego policzku znów się otworzyła i pociekła z niej jasna krew. Chyba nie zauważył. – Przykro mi to mówić, ale większość Ogrodu Pamięci jest zrujnowana. Jeśli jednak… zamierzacie pochować panią Dathne z rodziną królewską, to chyba możecie to zrobić. Możliwe, że ustanowiono w tej kwestii jakieś prawo, może potrzebne jest zezwolenie Rady, ale.. — Nie sądzę, że jest jeszcze jakaś Rada, Wyn – powiedziała Deenie. — Tak czy siak, niewiele z niej zostało. I tak jak mówiłam, moja matka na to zasłużyła. Wyn przytaknął. — To prawda. Deenie… – Poruszył się nerwowo. – Przez to, że twój ojciec nadal jest taki słaby, nie widziałem cię od miesięcy. Chcę ci powiedzieć, że serce mi pęka na myśl o Rafelu. Był moim dobrym przyjacielem. Tak jak Gąsior. Och, Gąsior. Nigdy nie pozwalała sobie na rozmyślania o Gąsiorze Martinie. Wszystkie te jej dziewczęce marzenia okazały się nic niewarte. Ona i Gąsior nigdy nawet się nie pocałowali. Nie przytulili. Zawsze sądziła, że nastąpi to pewnego dnia. A teraz ten dzień nigdy już nie nadejdzie. — To miło z twojej strony, Wyn – odparła bez obrazy, ale tonem, który miał dać mu do zrozumienia, że powiedział już dosyć. – Mógłbyś pomóc nam przy mojej matce? I w krypcie? — Oczywiście – powiedział. – Wezmę Grifa jako wsparcie. Przyglądanie się, jak Wyn i jego przyjaciel Grif podnoszą mamę jak wiązkę drewna na opał i kładą na wózku, niemal ją załamało, ale nie mogła na to nie patrzeć. Nie mogła się odwrócić, bo byłoby to tchórzostwo. Zawiodłaby matkę. Młodzi mężczyźni złapali za uchwyty wózka i zaczęli pchać, Charis zaś wzięła ją za rękę i razem ruszyły za nimi. To był dziwny i ponury orszak, przy którym pogrzeb wujka Pellena wydawał się ekstrawagancją. „Och, mamo, zasługujesz na wiele więcej niż to. Hymny w kaplicy Barl, modlitwy Barlsmana Jaffeego i pożegnanie od każdej z dusz w Doranie, które by się tam stłoczyły”. Tylko że nie było już kaplicy Barl, a Jaffee nie żył. A każda dusza w Doranie opłakiwała własnych ukochanych, których straciła. Charis pochyliła się bliżej. — Nie denerwuj się, Deenie – szepnęła. – Pewnego dnia zrobimy to jak należy.
Dopilnujemy tego, gdy to wszystko się skończy. Obiecuję. Skinęła głową, nie ośmielając się odezwać. Gdyby otworzyła usta, wydobyłoby się z nich żałosne zawodzenie. W końcu dotarli do krypty. Nie zwróciła zbytniej uwagi na zrujnowany ogród, wpatrzona była wyłącznie w Wyna i Grifa, którzy łagodnie unieśli mamę z wózka i zanieśli ją w chłodną ciemność krypty. Wyczarowała słaby magiczny ogień i weszła za nimi wraz z Charis, która była niczym jej kochający cień. Wyn i Grif nie powiedzieli ani słowa, tylko skinęli głowami, gdy wskazała na kamienny sarkofag królowej Dany. Ostrożnie ułożyli mamę na wyłożonej płytami podłodze, a potem, nie okazując strachu ani wahania, zsunęli wieko z podobizną królowej z miejsca jej spoczynku. Było ciężkie, aż stęknęli. Palce Charis owinęły się wokół jej palców – były takie zimne. Deenie także była zimna, lecz w środku, gdzie nikt nie mógł tego zauważyć. Nie wiedziała, co zrobiłaby bez Charis u boku. — Jesteś pewna, Deenie? – rzekł Wyn ściszonym głosem. Bardzo się pilnował, by patrzeć na nią, nie na sarkofag. – Tutaj? — Jestem pewna – odparła. – Ale jeżeli czujecie się niezręcznie, nie frasujcie się. Nikomu nie powiem. W ogóle nie znała przyjaciela Wyna, Grifa – wysokiego, kościstego młodzieńca z pryszczami na podbródku. — Nie czuję się niezręcznie – burknął. – To twoja rodzina. Twój wybór. Z trudem zdobyła się na uśmiech. — Dziękuję. Złożyli mamę w trumnie w taki sposób, jak gdyby była także i ich ukochaną krewną. A potem założyli z powrotem rzeźbione wieko, ponownie stękając pod jego ciężarem, i wyprostowali się. Obaj przyłożyli dłonie do serca i pochylili głowy, w milczeniu oddając jej cześć. — Potrzeba wam czegoś jeszcze? – po wszystkim zapytał Wyn. – Jeśli nie, to ja i Grif powinniśmy… — Nie, nie – odpowiedziała. – Idźcie, jestem wam wdzięczna. Tatko również. Wiem, że byłby bardzo wdzięczny. – Odwróciła się. – Powinnaś iść z nimi, Charis. Wracaj do domu. Lepiej, żeby Ulys nie zaniedbywała przez nas swoich zielarskich obowiązków dłużej niż to konieczne, poza tym… poza tym chcę na trochę zostać sama. Zapłakana Charis pocałowała ją w policzek. — Oczywiście. Gdy w końcu została sama, opadła ciężko na kamienne płyty i oparła się o sarkofag królowej Dany. Może i Charis miała rację, może nie była winna śmierci mamy, lecz nadal czuła się za nią odpowiedzialna. Osunęła się całkowicie na zimną podłogę krypty, niespodziewanie i druzgocąco wyczerpana, ułożyła głowę na rękach i pozwoliła sobie na łzy, spóźnione i płynące gorącym, jednostajnym deszczem. W końcu gdy wypłakała już wszystkie łzy i żal, poczuła, jak osuwa się w mrok i sen… a tam znowu odnalazł ją Rafel. Tym razem mówił własnym głosem, zdesperowanym i znacznie słabszym.
„Pomóż mi, Deenie. Kończy nam się czas. Dasz radę mnie znaleźć. Musisz mnie znaleźć. Jeśli tego nie zrobisz, zapłaci za to cały świat”. A potem krzyknął, wyrywając ją ze snu. Serce biło jej mocno, do oczu napłynęły kolejne łzy i przycisnęła dłonie do chłodnej twarzy. — A jak niby mam cię odnaleźć, Rafe? Myślisz, że wyrosną mi skrzydła i przefrunę przez góry? Albo pstryknę palcami i przełamię rafę, sprawię, że wiry i trąby wodne znikną? Nie odpowiedział. Rozdarta pomiędzy rozpaczą a złością z trudem podniosła się i zaczęła krążyć po pełnej sarkofagów krypcie. Ożywiona i rozkojarzona nie zwracała na nic uwagi i głośno krzyknęła, gdy uderzyła biodrem o ostry róg jednego z nich. Należał do króla Gara. Wieko z jego podobizną nie było dobrze osadzone na miejscu, stanowiąc zagrożenie dla nieostrożnych. Mrucząc pod nosem, roztarła siniak, zrobiła głupią minę do najlepszego przyjaciela tatka i ciężko stąpała dalej. „Och, to takie typowe dla Rafe’a. Mówi, żeby mu pomóc, a nie mówi jak. Skoro nie potrafię latać ani chodzić po wodzie, to może sądzi, że okiełznam trąbę wodną i na niej do niego przyjadę!” Tak jakby była w stanie to zrobić. Jakby ktokolwiek był w stanie. Lur było skalane czarną magią i nie było ucieczki. Ile łodzi próbowało pokonać jego skażone wody? Dziesiątki… setki… i każda zatonęła albo została roztrzaskana na drzazgi o Smoczozębą Rafę. „Dlaczego Rafe sądzi, że akurat mnie się poszczęści?” Tak się nie stanie. Nie uda jej się. Była myszką, która tylko udaje kota. Tylko że… tylko… „Wyczuwam różne rzeczy. Tylko w takiej magii jestem dobra. Jestem w tym lepsza od większości ludzi”. Cóż. Zdaniem mamy lepsza od wszystkich. Zdaniem mamy nikt nie potrafił wyczuwać zawirowań w ziemi tak jak jej Deenie. Do tej pory ta zdolność była wyłącznie przekleństwem, ale… „Co, jeśli dzięki temu mogłabym wyczuć, jak przedostać się przez zatokę i rafę?” A to był szalony pomysł. Skąd się wziął? To chyba przez ten żal i przez obawę o Rafe’a. „Tylko że… jestem córką Ashera. Muszę się na coś przydać. Nie mogę go zawieść”. Z mocno bijącym sercem odwróciła się i spojrzała na podobiznę Darrana, która dzięki tatce była taka piękna i wyglądała jak żywa. — Cześć, stary capie – szepnęła, zbliżając się. Tak lubił zwracać się do niego tatko, gdy chciał się z nim podroczyć. – To ja, Deenie. Tak przy okazji: wiem, że to przez ciebie mam tak głupio na imię. Gardenia. Myślałeś, że się nie dowiem? Rafe mi powiedział. Migoczące od magicznego ognia cienie niemal przekonały ją, że się uśmiechnął. — Pamiętasz, co mi mówiłeś? – spytała, nadal szeptem. – Że jestem wyjątkowa
tak jak Rafe, ale na swój sposób? To prawda, Darranie? Naprawdę tak sądziłeś? Czy po prostu chciałeś mnie pocieszyć, kiedy docinki Rafe’a doprowadzały mnie do łez? Nie odpowiedział. W krypcie panowała cisza. — Darranie, mamy ogromne kłopoty – powiedziała i przesunęła palcami po jego białych kamiennych włosach. – I tylko ja mogę im zaradzić, bo nikogo innego już nie ma. Mama nie żyje. Tatko jest gdzieś daleko. Rafel toczy jakąś walkę za górami. Myślę, że gdyby on i tatko połączyli siły, może zdołaliby ocalić Lur. Tylko że najpierw tatko musi wydobrzeć, a na to nic nie poradzę. Myślę, że Rafe może być jedynym magiem, który potrafi przełamać tę zarazę. Dlatego najpierw muszę ocalić jego. Tylko że… Pochyliwszy się nad kamiennym starcem położyła dłonie na jego dłoniach. Pod swoimi zimnymi palcami poczuła zimny marmur. — Darranie, proszę. Musisz mi powiedzieć. Czy postradałam zmysły, sądząc, że potrafię uciec z Lur? A może jestem wyjątkowa? Może jestem jedynym magiem, który to potrafi? Oczywiście, że postradała zmysły. Oszalała z żalu. Tak jak Charis była sierotą – prawie – a każda rozsądna myśl, jaką miała w głowie, została wypłukana przez łzy. „Nie jestem prawdziwym magiem. Jestem maluteńką myszką tatka. Nie denerwujcie małej Deenie, nie pozwólcie, by się rozzłościła”. Tak mawiał tatko. Przez całe życie starał się ją chronić, zwłaszcza po tym okropnym incydencie, gdy przyzywał wojownicze bestie we śnie, a ona je wyczuła i obudziła się z takim krzykiem, że mogłaby powalić wieżę. Potem pojawiły się mikstury na sen, każdego wieczoru. Uspokajające zioła, które według słów Kerril miały stłumić jej osobliwe magiczne zmysły. Mikstury były paskudne i nie na wiele się zdały. Ale nigdy nikomu o tym nie powiedziała, na wypadek gdyby miała dostać coś jeszcze paskudniejszego. — Och, Darranie – rzekła i przyłożyła swoje chłodne czoło do jego czoła. – Nawet gdybym potrafiła uciec z Lur, to co dalej? Mam włóczyć się sama po tej dziczy za górami? Nie wiedząc, co tam jest? Nie będąc nawet prawdziwym magiem? Znów była bliska łez i z trudem starała się zachować spokój. A potem zdało jej się, że usłyszała czyjś głos. Głos Darrana. Pedantyczny i godny, pełen cierpkiej miłości. Twój potępiony ojciec chuligan był wystraszony, Deenie. Był taki wystraszony, że ledwo był w stanie coś z siebie wydusić. Był też rozgniewany, nie masz pojęcia, jak bardzo. Nigdy nie chciał być Nieświadomym Magiem. Nienawidził każdego, kto mówił mu, że to jego przeznaczenie. Ale to było jego przeznaczenie i w końcu nas ocalił. Deenie, jesteś jego córką. Miałabyś mu nie dorównać? Gwałtownie odsunęła się od sarkofagu i wycelowała drżący palec w marmurową twarz Darrana. — Nie mów tak! Nie… nie chcę tego słuchać, ty… ty… ty stary głupi capie! „Deenie, jesteś jego córką. Miałabyś mu nie dorównać?” Oczywiście znała odpowiedź na to pytanie… i tak się jej bała, że ledwie była w
stanie coś z siebie wydusić. — Dobrze. Dobrze! – krzyknęła do Darrana, do Rafe’a, w pustą przestrzeń, do Barl i do każdego, kto mógł ją usłyszeć. – Zrobię to. Spróbuję. Jeśli nie ma innego wyjścia, spróbuję. A nie było innego wyjścia. „Jestem tylko ja. I jestem myszką. Ale jeśli tego nie zrobię, Lur umrze”.
CZĘŚĆ DRUGA
ROZDZIAŁ IX
Zielarka Kerril czekała w domu Charis. — Ulys została odesłana do swoich obowiązków – powiedziała. W świetle padającym z okien wyglądała na bladą i zmęczoną. – A ja muszę wracać do swoich. Ale najpierw, Deenie, choć wiem, że pewnie na mnie nakrzyczysz, musimy porozmawiać o… Deenie uniosła dłoń. — O przytułku dla tatka. – Tylko o tym była w stanie myśleć, wracając z królewskiej krypty. – Tak, zielarko Kerril. Wiem. Kerril i Charis utkwiły w niej zdumione spojrzenia. Deenie podeszła do sofy, usiadła na podnóżku i odgarnęła nieporządne włosy tatka z jego twarzy. Wezbrały w niej strach, miłość i żal, poplątane i duszące, tak intensywne, że musiała wziąć haust powietrza. „Wybacz, tatku, ale nie widzę innego wyjścia”. — Deenie? – odezwała się Charis. – Czy… — Nic mi nie jest – powiedziała, mrugając, by odegnać szczypanie oczu. Oczywiście to była nieprawda i Charis o tym wiedziała, ale po co miałaby wylewać swoje żale? – Jestem po prostu trochę zmęczona. Zielarka Kerril rzuciła okiem na Charis i podeszła do sofy. — Naprawdę mi przykro z powodu twojej matki, Deenie. Ta strata to tragedia dla całego Lur. — Przede wszystkim dla Deenie – zgryźliwie powiedziała Charis. — Największa. Kerril kiwnęła głową. — Oczywiście. Deenie przygryzła wargę i podniosła wzrok. Jeżeli teraz tego nie zrobi, może zabraknąć jej odwagi. — Zielarko Kerril, chodzi o przeniesienie tatka do przytułku. Jak to zrobić? — Jesteś tego pewna, Deenie? – spytała Kerril, lekko marszcząc brwi. — Żeby była jasność: nadal uważam, że to najlepsze rozwiązanie, ale może powinnaś zaczekać jeszcze dzień, żeby się upewnić. Jesteś w szoku, w żałobie i… — Jestem w żałobie, to prawda – powiedziała, usiłując zachować spokojny ton głosu – ale to nie dlatego zmieniłam zdanie. Mama nie żyje, wieża runęła, więc gdzie indziej tatko może być bezpieczny i znaleźć się pod dobrą opieką? Nie może zostać tu, w domu Charis, a ja nie mogę zajmować się nim sama. Nie wtedy, gdy w Doranie panuje taki niepokój. – Przełknęła ślinę. – Wszystko się zmieniło, dlatego muszę się dostosować do tych zmian. — Nie jesteś sama, Deenie – zaprotestowała Charis. – Pomogę ci. I oczywiście ty i wujek Asher możecie tu zostać. Myślałaś, że wyrzucę cię na ulicę? — Oczywiście, że nie, Charis – odparła pośpiesznie. – Ale to się nie uda. Tatko potrzebuje odpowiedniej opieki, a gdy w mieście jest tylu rannych, nie mogę prosić
zielarki Kerril, żeby przydzieliła mi kogoś tylko dla niego… nawet jeśli to Nieświadomy Mag. Wyobrażasz sobie, jak by się przed tym bronił? Charis skrzywiła się. — Tak. Ale, Deenie… — Przestań – powiedziała, bo była już na skraju płaczu. – Wiem, co robię. „Mam nadzieję. Och, mam nadzieję”. — Deenie, chwalę Barl za to, że podjęłaś tę rozsądną decyzję – oznajmiła zielarka Kerril, odzyskawszy werwę, gdy sprawy ułożyły się po jej myśli. – Ale muszę ci powiedzieć, że jest pewien problem. Jak sama wspomniałaś, w mieście jest wielu rannych, a co gorsza, przytułek w Doranie został zniszczony. Oczywiście mogłabym znaleźć dla niego łóżko, ale prawdę powiedziawszy, mam nadzieję, że pozwolisz się namówić na inne rozwiązanie. Deenie znów poczuła szczypanie w oczach i spojrzała na nieruchomego, niepomnego na wszystko ojca. — Mam odesłać go z miasta? — Przynajmniej na razie – rzekła Kerril. – Dopóki nie odbudujemy przytułku i najciężej ranni nie dojdą do siebie. „Albo nie umrą”. Ścisnęła dłonie pomiędzy kolanami, pozwalając, by ten lekki ból rozproszył jej uwagę. — Dokąd? — Do Billington. Wiem, wiem… – Kerril w przepraszającym geście uniosła ręce. – To prawie dwie godziny jazdy powozem z Dorany. Ale to dobry przytułek, Deenie, pracują tam znakomici zielarze. I daję ci słowo, że gdy twój ojciec zostanie tam przyjęty i będziesz chciała z nim pobyć, jakoś to załatwimy. „Tylko że mnie tu nie będzie. Jeśli nie utonę, to zabłądzę gdzieś w dziczy, goniąc za Rafe’em”. — Chciałabym zabrać go tam jutro – powiedziała, licząc na to, że zielarka jest zbyt zmęczona, żeby dostrzec jej przerażenie. – Czy to możliwe? Oczy Kerril otwarły się szeroko z zaskoczenia, po czym przytaknęła. — Tak. Oczywiście. Wrócę rano z listem do przytułku i wzmacniającą miksturą, żeby twojemu ojcu łatwiej było znieść podróż. Deenie, nie wolno ci się zamartwiać. Tak będzie dla niego lepiej, zobaczysz. Gdy frontowe drzwi zamknęły się za zielarką, Charis zacisnęła dłonie w pięści i położyła je na biodrach. — No dobra, Deenie. Co ty kombinujesz? Unikając srogiego spojrzenia Charis, Deenie wygładziła koce ojca. Był taki spokojny, nie było po nim widać ani śladu walki, którą toczył. Prawie mogła udawać, że po prostu zasnął. „Prawie”. — Trzeba go nakarmić, Charis. Powinnyśmy… — Kerril przyniosła kleik – powiedziała Charis ze zniecierpliwieniem. – Przełknął parę solidnych łyżek. A ty sobie nie myśl, że mnie oszukasz. Co się dzieje? Nie umiała kłamać. A przynajmniej nie Charis.
— Miałaś rację – powiedziała łagodnie. – Muszę odnaleźć Rafela i sprowadzić go domu. Charis opadła na fotel. — Mówisz poważnie? — No pewnie, że tak. — Ale jak? – zapytała Charis stanowczo i zabębniła piętami o podłogę. – Ty też miałaś rację. Nie ma wyjścia z tego przeklętego więzienia, którym stało się to królestwo. Obróciła się na podnóżku i spojrzała krzywo na Charis. — Przyszedł mi do głowy pewien pomysł, ale wątpię, czy ci się spodoba. — Nic mi się tu nie podoba – rzekła Charis z marsową miną. – To jaki masz ten plan? Deenie wstała z podnóżka i zaczęła wędrować po salonie, objąwszy się rękami. — Zamierzam pożeglować wzdłuż wybrzeża Lur na koniec Smoczozębej Rafy, a potem prześlizgnąć się między nią a klifami na otwarte morze i płynąć dalej, mijając skażone ziemie za górami, aż… — Deenie! – Charis poderwała się na nogi i utkwiła w niej wzrok. – Czy ty już całkiem postradałaś rozum? Jak chcesz popłynąć? Sama niedawno mówiłaś, że każdy port w Lur jest zrujnowany. Poza tym minęło wiele lat, od kiedy zeszłaś z suchego lądu! Deenie z westchnieniem przysiadła na głębokim parapecie w salonie. — Żeglowanie jest jak jazda konna, Charis. Tego się nie zapomina. A tatko solidnie mnie nauczył. – Słodkie wspomnienie z dzieciństwa. Leniwy uśmiech. – Powiedział, że mam wrodzony talent, i miał rację. Czuję wodę i wiatr, jakbym była ich częścią. Jakby łódź była częścią mnie. — To miło – rzekła Charis, na wpół oszołomiona, na wpół skwaszona. – Ale nie masz łodzi. Musiałabyś… – A potem niemal krzyknęła. — Deenie. Kradzież? Nie możesz. — Nie mogę zrobić inaczej, Charis – powiedziała. To naprawdę zabawne: teraz gdy już postanowiła pokusić się o to szaleństwo, wszystkie obiekcje Charis, obiekcje, które sama wcześniej miała, wydawały się głupie. – Rafe sam wpakował się w kłopoty – oni wszyscy wpakowali się w kłopoty, każda ekspedycja – przekraczając te góry i próbując przebyć te zatrute ziemie za nimi. Na wodzie trucizna mnie nie dosięgnie. A prędzej czy później, jeśli pożegluję dostatecznie daleko, znajdę krainę, która nie będzie przyprawiała mnie o mdłości. Charis nie wyglądała na przekonaną. — Może i tak, Deenie, ale najpierw musisz przetrwać na zatrutych wodach Lur. A co z wirami i trąbami wodnymi? Co zamierzasz z nimi zrobić? Pstryknąć palcami i sprawić, że znikną? Dreszcz strachu, gdzieś głęboko w trzewiach. — Nie. Przedrę się pomiędzy nimi. — Zwariowałaś – szepnęła Charis. – Nawet twój tatko tego nie dokonał, Deenie, a to najpotężniejszy olkiński mag, jaki kiedykolwiek chodził po tym świecie.
— Tatko jest wielkim magiem, to prawda – powiedziała po chwili ciszy przyprawiającej o szybsze bicie serca. – Ale nawet on nie wyczuwa magii w taki sposób jak ja. Przez całe życie sądziłam, że to moje przekleństwo, ale teraz uważam, że to może być dar. Może właśnie dlatego taka się urodziłam. — Och, Deenie. – Zrozpaczona Charis pokręciła głową. – To pobożne życzenia. — Czyżby? Nie jesteśmy zwyczajną rodziną, Charis – powiedziała. — Mama urodziła się, by strzec Przepowiedni, a tatko, żeby tej Przepowiedni dopełnić, jako jedyny Olk, który potrafił władać dorańską magią. A potem pojawiliśmy się Rafe i ja i też nie jesteśmy zwykłymi Olkami. Może nie ma już żadnej Przepowiedni, ale nadal jesteśmy my. Charis otworzyła szeroko oczy z niepokoju. — Nie, Deenie. Jesteś tylko ty. Nie ma nikogo więcej. Już nie. Przez jedną straszliwą chwilę chciała sprzedać Charis policzek za te słowa. — Mylisz się – powiedziała, zgrzytając zębami. – Tylko mamy już nie ma. Nadal mam tatka i Rafela, a oni mnie potrzebują, Charis. Dla nich muszę przestać być myszką. Charis powoli z powrotem oparła się w fotelu. — Rafe zaginął gdzieś za górami, Deenie! Jak niby zamierzasz go znaleźć? — Tak jak zawsze, kiedy jeszcze byliśmy szprotami – odparła. – Potrafiłam go znaleźć, gdziekolwiek był. Zawsze go to irytowało, ale teraz byłby zadowolony. — Nie rozumiem – powiedziała zmieszana Charis. – Byłaś absolutnie przekonana, że to niewykonalne. Co sprawiło, że zmieniłaś zdanie? Przez chwilę, przez krótką chwilę przeszło jej przez myśl, żeby skłamać. Ale Charis na to nie zasłużyła. — Znowu mi się śnił. W krypcie. Charis zmięła w palcach swoją prostą niebieską spódnicę niczym ścierkę do naczyń. — A to nie twój żal sprawił, że zaczęłaś to sobie wyobrażać? — Nie! – oświadczyła zawzięcie. – To był Rafe. — Poprzednim razem to był Rafe – rzekła Charis. – Czy wtedy przypadkiem nie mówiłaś, że nie można mu pomóc? Nie mogła zdobyć się na powiedzenie Charis, że w krypcie słyszała głos Darrana. Wciąż nie miała pewności, czy tego akurat nie wyobraziła sobie pod wpływem żalu. Poza tym nie chciała też rozmawiać o ocaleniu Lur. Ocalenie Rafe’a było dostatecznie trudne. — Charis, przecież chciałaś, żebym to zrobiła. A teraz zmieniłaś zdanie? Czy ty w ogóle wiesz, czego chcesz? — Oczywiście, że wiem! – Charis ponownie poderwała się na nogi. — Chcę, żeby papa żył, chcę, żeby w Lur było jak dawniej, chcę, żeby Rafel tu był i poprosił mnie o rękę. Chcę, żeby pałac i twoja wieża nadal wznosiły się z dumą i żeby twoi rodzice trzymali się za ręce. Chcę wyjść z tego domu i zobaczyć roześmianą Doranę w jednym kawałku. Chcę się obudzić. — Cóż, Charis, tak się nie stanie – odcięła się i z zaskoczeniem usłyszała chłodną
nutę w swoim głosie. – Dlatego zamierzam znaleźć konia, pożyczyć powóz i rano zabrać tatka do Billington. A kiedy umieszczę go w przytułku, pojadę dalej do Westwailing. Charis starła łzy z policzków. — Nie do Restharven? — To zbyt ryzykowne – powiedziała, krzywiąc się. – Chociaż większość rybackich miasteczek i wiosek opustoszała, to nadal mogą żyć tam jakieś rodziny. Nie mogą mnie rozpoznać. W każdym razie Westwailing to najlepszy port i tam mam większą szansę niepostrzeżenie zabrać jakąś łódź. — Chyba mamy większą szansę. — Nie, Charis. Nie będę cię narażać. To zbyt niebezpieczne. — Na pewno nie bardziej niż pozostanie tutaj! – warknęła Charis. – Gdzie w każdej chwili ziemia może się rozstąpić i mnie pochłonąć! — Charis… — Powiedziałam: nie! – upierała się Charis, poczerwieniała ze złości. — Nie jestem idiotką, Deenie. Nie chodzi tylko o Rafe’a, ale też o Lur. Cóż, ostatnim razem kiedy doszło do walki, twój tatko nie ocalił Lur w pojedynkę. Papa stał u jego boku. Więc skoro możesz kontynuować walkę ojca, to równie dobrze ja też mogę! Deenie poruszyła się na parapecie i wyjrzała przez zniszczone szyby. Popołudnie dobiegało kresu, nadchodziła zimna noc. Gdzieś w myślach narastający niepokój. Przed wschodem słońca będzie kolejna burza. Kolejne nieszczęścia dla Dorany. Czy to się kiedyś skończy? „Byłabym wstrętną kłamczuchą, gdybym powiedziała, że nie chcę, żeby Charis mi towarzyszyła. Ale gdyby coś jej się stało…” — Nie do ciebie należy wydawanie mi poleceń, Deenie – powiedziała Charis cichym i opanowanym głosem. – A obie wiemy, że bezpieczniejsza będziesz w towarzystwie. — Może nas nie być bardzo długo – powiedziała, nadal patrząc przez okno na powalone domy po przeciwnej stronie traktu. – Pewnie nieraz wpakujemy się w kłopoty. — Nie obchodzi mnie to – oznajmiła Charis. – Deenie, jesteś jedyną rodziną, jaką teraz mam. Nie mogę zostać. „Och, Charis, jesteś jak mama – upierdliwa zołza”. Poddała się. — No dobrze. Ale posiedzisz chwilę z tatkiem? Muszę znaleźć nam jakiegoś konia i… — Ja to zrobię – rzekła Charis. – Mogę popytać ludzi, w końcu byłam córką burmistrza. Ty posiedź z tatkiem, póki możesz. Deenie skinęła głową, a wzrok miała zamglony. — Dziękuję, Charis. A teraz pośpiesz się. Znowu będzie burza. Lepiej, żeby cię nie złapała. Gdy Charis nie było, dom sprawiał wrażenie ogromnego i ponurego. Był taki
pusty. Wróciła na podnóżek, wzięła ojca za rękę i mocno ją trzymała. — Chciałabym, żebyś się obudził, tatku, i powiedział mi, że robię to, co należy. Chciałabym usłyszeć, jak mówisz, że we mnie wierzysz. Tatko zrobił wdech i wydech i nie powiedział ani słowa. Głęboko w jego kościach szalała zaraza. — Wiem, że jestem myszką, tatku. Ale chyba potrafię być kimś więcej. Muszę być kimś więcej dla ciebie, dla Rafe’a i dla Lur. Tatko nadal milczał, całkowicie zagubiony w sobie. — Wrócę – szepnęła. – Przysięgam. Nie zostawię cię w tym przytułku, choćby nie wiem jak mili byli tamtejsi zielarze. Tatku… – Delikatnie odłożyła jego dłoń i pochyliła się, przytulając się do niego policzkiem. – Kocham cię. I tak bardzo tęsknię za mamą. Wsłuchując się w jego oddech, czując powolne unoszenie się i opadanie jego piersi, odpłynęła łagodnie w ten stan pomiędzy jawą a snem, gdzie pamięć tańczy i czasem robi psikusy. Na powierzchnię wypłynęło wspomnienie ostatnich bolesnych dni. Mama, zamroczona miksturą i śniąca o sekretach… „Ten cholerny dziennik. Sprawia więcej problemów, niż jest tego wart. Coś okropnego. Pełny dorańskiej magii. Powiedział mi, że go spalił”. Dziennik Barl. Dryfując, Deenie pomyślała: „Chyba będzie mi potrzebny. Myślę, że dziennik Barl może okazać się przydatny”. Wyrwała się ze snu i utkwiła wzrok w ojcu. Przekonanie mruczało i szumiało w jej kościach. — Dziennik Barl, tatku. To dlatego go zachowałeś? Wiedziałeś, że pewnego dnia Lur znowu będzie go potrzebowało? Tatko nie powiedział ani słowa. Pochyliła się bliżej. — Założę się, że wiedziałeś – wyszeptała. – I miałeś rację. Gdzie go ukryłeś, tatku? Kochał ją, ale nie odpowiedział. Był za daleko. — Och, tatku. – Oparła czoło o jego powoli poruszającą się pierś. — Proszę. Gdzie mógłby ukryć coś takiego jak dziennik Barl? Na pewno nie w wieży. Zbyt wielu ludzi przez lata się przez nią przewinęło. Poza tym w wieży mogłaby znaleźć go mama. Albo Rafe, który tak się krył ze swoją magią. Przecież udało mu się przełamać zaklęcia na kufrze tatka z magicznymi księgami. Kiedy usiłowała wymyślić, gdzie ojciec mógł ukryć coś tak niebezpiecznego i tak cennego, jednocześnie masowała palcami bolesne miejsce na biodrze, w które uderzyła się o przesunięte wieko sarkofagu króla Gara. Ten niewielki ból sprawił, że w jej głowie eksplodowała szalona myśl. „Dlaczego wieko było przesunięte? Po co ktoś chciałby otwierać tę trumnę?” Wyprostowała się, łapiąc oddech. — Naprawdę, tatku? Naprawdę? Tam go ukryłeś?
Ale czy to do niego nie podobne: ukryć dziennik Barl w trumnie najlepszego przyjaciela? W królewskiej krypcie, gdzie rzadko pojawiał się ktoś żyjący? Czy to do niego nie podobne, żeby dać biednemu królowi ostatnie ważne zadanie do wykonania, dla Lur? „Och, tatku. Ty spryciarzu”. Gdy Charis w końcu wróciła, uradowana, bo znalazła konia i powóz, które ktoś miał przyprowadzić pod ich dom z samego rana, Deenie znalazła wymówkę, że musi pójść po ubrania, które wyrzuciła z wieży, i zostawiła przyjaciółkę przy tatku. Dotarłszy bez problemów na teren pałacu, tak przejęta, że ledwie dostrzegała zrujnowane miasto, pośpiesznie minęła opuszczony, powalony pałac po drodze do krypty. Najpierw przejechała palcami po krawędzi sarkofagu królowej Dany. — Nie złość się, mamo. Jako spadkobierczyni Jervale’a musiałaś wykonywać trudne zadania. Cóż, ja jestem twoją spadkobierczynią. I muszę to zrobić. Powiedziawszy te słowa, odwróciła się w stronę trumny króla Gara i wpatrzyła się w jego młodą, spokojną kamienną twarz. — Wybacz. Nie przeszkadzałabym ci, gdyby to nie było ważne. Nigdy wcześniej nie próbowała rzucać dorańskiego Zaklęcia Nakazu, ale widziała, jak robił to Rafe. Wspomnienie pozostało jej przed oczami. „Proszę, Barl, oby zadziałało. Nie pozwól, by tym razem moja dorańska magia zawiodła”. Barl musiała jej słuchać. Ciężkie wieko kamiennego sarkofagu drgnęło i szurając, przesunęło się na bok. W samą porę zdołała powstrzymać je od runięcia na podłogę krypty. Ręce miała mokre od potu. Przywołała bliżej wyczarowany magiczny ogień i spojrzała do środka na leżące w trumnie owinięte ciało. „Nie myśl, że to człowiek. Nie myśl, że to najdroższy przyjaciel tatka”. Od razu dostrzegła dziennik, niewielki i oprawiony w skórę, wetknięty pomiędzy ramię zmarłego króla a jego bok. Szybkim ruchem chwyciła go i wyjęła, przekartkowała pośpiesznie i nieco się wystraszyła, gdy okazało się, że napisano go w starożytnym dorańskim. Ale potem pomiędzy kartkami znalazła nabazgrane notatki. Napisane nieznanym charakterem pisma słowa wyblakły, lecz nadal były czytelne. Chwała niech będzie Barl za drobne łaski. Ktoś zdołał przetłumaczyć przynajmniej część. Świadoma upływającego czasu, wsunęła dziennik do kieszeni płaszcza. Choć czuła się okropnie, nie mogła opanować fali triumfu. „Znalazłam. Znalazłam”. Bo właśnie tak dobrze znała swojego ojca. A skoro znała go tak dobrze… „W takim razie wiem, że co do pozostałych kwestii też mam rację. On nadal jest tam w środku i walczy. Nie poddał się i ja też się nie poddam”. Wraz z Charis i tatkiem wyjechali do Billington następnego ranka po śniadaniu, gdy ostatki nocnej burzy wciąż zalewały zrujnowane ulice strugami deszczu. Do powozu zapakowała swoją torbę z tronnami i ciułakami, plecak pełen ubrań, nóż, żyłkę i haczyki, i dziennik ciasno zaszyty w podwójnej warstwie nieprzemakalnego materiału, na razie utrzymując go w tajemnicy, do tego plecak z ubraniami Charis, jej nóż i skromne zapasy jedzenia na drogę. Miały zamiar dokupić prowiant w czasie
podróży na wybrzeże, żeby uniknąć pytań w Doranie i nie pozbawiać miasta zapasów. Niewielkie ilości jedzenia przesyłano ze Staroziemia, lecz i tak zasobów nie było zbyt wiele. — Niech Barl was błogosławi – powiedziała zielarka Kerril, stojąc na nierównym chodniku przed domem Charis. – Bezpiecznej podróży. Trzymając lejce w odzianych w rękawiczki dłoniach, mając Charis u boku na koźle, z tatkiem wygodnie ułożonym w środku, Deenie spojrzała w dół na zielarkę i nagle zaniemówiła. „Czy jeszcze ją kiedyś zobaczę? Możliwe, że nie. Wszystko się może zdarzyć”. — Dziękuję, zielarko Kerril – powiedziała, siląc się na uśmiech. – Za twoją pomoc i rady, i za wspaniałą opiekę nad tatkiem. Potem cmoknęła i szarpnęła lejcami, a solidny koń pociągowy, którego pożyczyła Charis, ruszył. Pokierowała go ulicami dzielnicy mieszkalnej, zmierzając w stronę głównego szlaku prowadzącego poza miasto. Niewielu ludzi było na nogach, ale nikt nie zwrócił na nie najmniejszej uwagi. Każdy miał własne problemy, z którymi musiał się uporać. — Wiesz, masz jeszcze czas, żeby zmienić zdanie – zwróciła się do Charis, gdy przed nimi zamajaczyły otwarte bramy miasta. – Nie stracisz w moich oczach. Charis obróciła się na koźle, by spojrzeć na biedne, zdewastowane miasto. — Oczywiście, że jest już za późno – powiedziała niemal szeptem. – Zawsze było za późno, prawda? Od dnia gdy Barl przeprowadziła Doran przez góry, dla Lur zawsze było za późno. Deenie przytaknęła, przepełniona smutkiem. — Wiem. — Wszystko tak szybko się rozpada – powiedziała Charis. – Myślisz, że coś jeszcze zostanie, kiedy wrócimy? — Chciałabym wiedzieć – odparła i jedną ręką puściła lejce, chwytając na chwilę dłoń Charis. – Lepiej o tym nie myślmy. — Nie – szepnęła Charis. – Lepiej nie. A skoro nie miały już nic do powiedzenia, usadowiły się z nastawieniem na długą podróż do Billington. Na głównym trakcie do miasta minęły kilku innych podróżnych. Niektórzy jechali powozami, inni konno. Gdy w akompaniamencie stukotu końskich kopyt przejeżdżały przez Staroziemie, widziały zniszczenia po nawałnicy i oznaki wstrząsów, ale było ich coraz mniej, gdy skręciły w pochyły Konopny Trakt, którym miały w końcu dotrzeć do odległego celu podróży. Koń, którego znalazła dla nich Charis, był zwyczajny, lecz niezawodny, dlatego w niemal trzy godziny były już w przytułku, który miał stać się domem tatka. Billington było sennym miejscem, centralnym punktem regionu, w którym hodowano owce. Zielarze i kapłani Barl w przytułku z początku powitali je z rezerwą, kiedy jednak dowiedzieli się, kto jest w powozie, i przeczytali list Kerril, ożywili się i zaczęli wspominać o „zaszczycie” i „miłym obowiązku”. Ochocze dłonie ułożyły tatka na noszach i poniosły go pośpiesznie do długiego, niskiego budynku.
Deenie zaproponowała, że zapłaci za jego pobyt, ale starszy zielarz Brye pokręcił głową, jakby powiedziała coś oburzającego. Był wysokim, zgarbionym człowiekiem, a jego dorańskie blond włosy były przerzedzone. — Jesteś dobrą córką – powiedział. – Ale nie potrzebujemy twoich pieniędzy. I nie musisz się martwić, Deenie. Będziemy się ściśle trzymać wskazówek zielarki Kerril. I nie szepniemy ani słowem, że jest u nas twój ojciec. – Kąciki jego ust opadły. – Napisała też o twojej zmarłej matce. Tak mi przykro. Jego współczucie poruszyło ją do łez. Śmierć mamy była kolejną rzeczą, o której nie powinna rozmyślać. Tym razem zbyt łatwo się rozpłakała. Musiała być silna. — Dziękuję. — Dobrze, dziecko – dodał – czy zostaniesz z nami, gdy będziemy zajmować się twoim ojcem? — Chciałabym, ale najpierw muszę wypełnić pewne obowiązki – powiedziała, licząc na to, że zielarz nie wyczyta kłamstwa w jej oczach. – Ale jeśli mogę, to po powrocie chciałabym przy nim być. Zielarz Brye uśmiechnął się. — Oczywiście, że możesz. Jesteś córką Nieświadomego Maga. Nasze drzwi zawsze stoją dla ciebie otworem. Zostawiła Charis, by popilnowała konia i powozu, i weszła do przytułku, żeby pożegnać się z ojcem. Zielarze ubrali go w czystą nocną koszulę i położyli w osobnym pokoju, w którym słodko pachniało świeżymi kwiatami, a przez okno wpadało wiejskie powietrze. Było tam tak spokojnie. Nieszczęścia i zniszczenia w Doranie zdawały się bardzo odległe. Pochyliwszy się nad jego wąskim łóżkiem, Deenie ucałowała go w czoło. — Muszę już iść, tatku – wyszeptała. – Ale wrócę i przywiozę ze sobą Rafe’a. Przysięgam. Więc nigdzie się stąd nie ruszaj, słyszysz? Tatku? Nie odpowiedział. Ucałowała go raz jeszcze i odeszła, nim zabrakłoby jej odwagi i nie mogłaby go zostawić nawet dla Rafela albo dla Lur. Wdrapała się z powrotem na kozioł powozu, wzięła lejce w dłonie i skrzywiła się. — Gotowa? Charis miała blade policzki, lecz jej spojrzenie wyrażało determinację. — Gotowa. Szarpnęła lejcami, nakłaniając konia, by ruszył, i stuknęła Charis w ramię swoim ramieniem. — Cieszę się, że się uparłaś, żeby jechać. Nie sądzę, że odważyłabym się zrobić to w pojedynkę. — Odważyłabyś się – powiedziała Charis. – Może i w duchu jesteś myszką, ale za to zawziętą, Deenie. Z jakiegoś powodu rozbawiło ją to. I choć serce miała złamane, choć usiłowała nie myśleć o tym, że tatkiem zajmują się obcy ludzie, o tym, że mama została sama w trumnie obcej osoby, skierowała konia i powóz na drogę prowadzącą poza Billington i nadal się śmiała.
— Co cię tak bawi? – spytała Charis stanowczym tonem. – Śmiejesz się ze mnie? Deenie otrząsnęła się i pokręciła głową. — Oczywiście, że nie. Nie wiem, dlaczego się śmieję. Może dlatego, że miałaś rację, mówiąc, że jestem szalona. „Szalona, sądząc, że pokonam wiry i trąby wodne. Szalona, sądząc, że potrafię tak daleko pożeglować. Szalona, sądząc, że potrafię odnaleźć zaginionego brata”. — Skoro ty jesteś szalona, to ja też – powiedziała Charis. – I powiedziałyśmy to po raz ostatni. Zgoda? — Zgoda – odrzekła i popędziła konia do kłusa. Podróż do Westwailing zajęła im trzy tygodnie i pięć dni. Nie chciały na siłę się śpieszyć, bo koń nie należał do nich, a biedak starał się, jak mógł, poza tym nie miały w torbie tyle pieniędzy, żeby do syta nakarmić go owsem. Musiały przecież kupić jedzenie dla siebie, tak żeby starczyło do Westwailing i dalej. To było największe zmartwienie – odłożyć tyle zapasów, żeby przeżyć rejs wzdłuż wybrzeża Lur na koniec rafy i na otwarte wody. Bo były przekonane, że zdołają dotrzeć tak daleko. Nie rozmawiały o tym, ale Deenie wiedziała, że Charis się martwi. Ona też się martwiła. Starała się grać pewną siebie, lecz przepełniały ją wątpliwości i strach. Ale zaszły już za daleko, żeby zawrócić. Słońce niemal schowało się za horyzont, gdy wreszcie dojechały do największego miasteczka rybackiego w Lur. Zwolniły, gdy dotarły na cypel, gdzie kręta droga prowadziła do mola, i wpatrywały się w niespokojny port Westwailing, w wiry i trąby wodne, które pożerały go żywcem. Deenie zadrżała. Nawet z tak daleka czuła kotłującą się złośliwą zarazę. Jej magiczny zmysł zareagował na nią wrzaskiem, ból niczym fajerwerki wybuchł pod jej powiekami. — Och, Deenie – szepnęła Charis. – Mówiłaś mi, jak to jest, ale to… to… Z trudem powstrzymała okropne mdłości. — Znacznie gorzej zobaczyć to na własne oczy – powiedziała. – Wiem. W przejmującej dreszczem ciszy patrzyły, jak kapryśne, zrodzone z magii trąby wodne wystrzeliwują, wystrzeliwują, a potem zapadają się w pianę, rozpryskując wodę, po to by wystrzelić gdzie indziej ze zdwojoną siłą. — A co z tymi wirami? – spytała Charis głosem ochrypłym ze strachu. – Są ciągle w tych samych miejscach czy też się przemieszczają? Bo jeśli się przemieszczają, Deenie… Z tej odległości od wody naliczyła siedem – nie, osiem wirów. Mogło być ich więcej, ale mniejszych. Te widoczne były tak duże jak ten, który pochłonął ojca Arlina Garricka i innych magów, a potem przyczynił się do zatopienia kutra rybackiego przy rafie, zabijając tych wszystkich dobrych Olków. — Nie wiem – powiedziała, wzruszając ramionami. – Chyba zostają tam, gdzie powstają. Ale to niczego nie zmienia, Charis. Tak czy siak, muszę tańczyć wśród nich i tych trąb wodnych wzdłuż całego wybrzeża, aż po sam koniec rafy. — Tak daleko – powiedziała Charis, tracąc ducha. – Deenie…
— Dam radę – orzekła, gdy tocząca rafę zaraza, pokrętne dzieło Morga, tężała w jej krwi. – Muszę. Pochyliwszy się na bok, Charis wpatrywała się w miasteczko. — Widzę kilkoro ludzi. To miejsce nie jest całkowicie opuszczone. Może nie, ale takie sprawiało wrażenie. Mając w pamięci krzątaninę, która tu panowała, gdy przyjechała tu z rodziną, ruchliwość i wesołość z czasów jej dzieciństwa, poczuła, jak przytłacza ją nowa fala smutku. „Wszystko zrujnowane, bo ojciec Arlina Garricka i ten okropny Fernel Pintte nie chcieli słuchać tatka”. — Patrz – powiedziała, wskazując na coś. – Łodzie przycumowane do przystani. Nie wszystkie zostały zatopione albo porąbane na opał. Charis spojrzała na nią. — Myślałaś, że tak się stało? — Myślałam, że to możliwe – przyznała. — Co ty powiesz! – odparła skwaszona Charis. A potem westchnęła. – Deenie, jesteś pewna, że musimy kraść? Nie możemy znaleźć łodzi, która ci się spodoba, i zapłacić za nią? Rozmawiały o tym już wielokrotnie. — Charis… — A co z koniem i powozem? – rzekła Charis, niemal jęcząc. – Jak spojrzę panu Barettowi w oczy, skoro obiecałam zwrócić jedno i drugie? Pewnie już się wściekł i mnie przeklął. — Zawsze możesz wrócić do Dorany, Charis. Mogę wyruszyć sama. — Och, nie bądź głupolem – mruknęła Charis. – Wiesz, że cię nie zostawię. — W takim razie nie ma o czym mówić. Pobudziwszy zmęczonego konia lejcami, Deenie poprowadziła powóz spadzistą, brukowaną drogą do Westwailing. Panująca tam pustka była ponura i tak przygnębiająca, że chciało jej się płakać. Dwaj starcy siedzieli na przewróconych do góry nogami beczkach przed zabitą deskami piwiarnią. Wpatrywali się w nią z zaskoczeniem kaprawymi oczami, gdy zatrzymała obok nich powóz i pochyliła się. — Dobrzy ludzie, moja siostra i ja potrzebujemy na dziś noclegu. Czy jest tu jakaś gospoda, gdzie mogłybyśmy się zatrzymać? Wyglądający na rybaków starcy, z twarzami poznaczonymi rysami i bliznami, guzowatymi dłońmi, ubrani w wełniane płaszcze i solidne wysokie buty, chroniące przed chłodem i wilgocią, spojrzeli po sobie, a potem z powrotem na nią. — W Syrenie są łóżka – powiedział jeden z nich głosem skrzekliwym od upływu lat. – To ostatnia gospoda, jaka nam została. Nawet Delfin zamknięty. Hiram odszedł, jak prawie wszyscy pozostali. – Pociągnął nosem. – Westwailing to ostatnio wymarłe miasto, a przynajmniej prawie. I tak nie zatrzymałaby się w Delfinie, na wypadek gdyby ktoś miał ją rozpoznać. Mimo wszystko było jej przykro. Powolna śmierć Westwailing wzbudzała w niej smutek. A zatoka… ta toczona zarazą zatoka… „Jak ja to zniosę, skoro już mi niedobrze, a nawet jeszcze nie zamoczyłam stóp?”
Nie wiedziała. Po prostu jakoś będzie musiała. — Syrena? – powiedziała, szukając w pamięci. – To dalej na tej ulicy, tak? Niedaleko mola? — Byłaś tu kiedyś, dziewuszko? – spytał drugi rybak. – Nie przypominam sobie twojej ślicznej buźki ani buźki twojej siostry. — Wiele lat nas tu nie było – rzekła Deenie. – Dziękujemy, dobrzy ludzie. Karczmarz z Syreny powitał je z ostrożnym zaciekawieniem. Deenie roztoczyła przed nim opowieść, którą obmyśliły po drodze razem z Charis, o tym jak przyjechały na wybrzeże, żeby dowiedzieć się, kto z ich rodziny przetrwał, i przekazać krewnym, że ich matka zginęła na północy w czasie nawałnicy. Usatysfakcjonowany zaprowadził je do pokoju z dwoma łóżkami i zawołał chłopaka, który miał zabrać konia do stajni, odprowadzić powóz i przynieść rzeczy panienek. — Nie kłopoczcie się – rzekła Deenie pośpiesznie, myśląc o swoich pełnych jedzenia torbach. – Nie mamy wiele. Przyniesiemy same. Gdy zapłaciły karczmarzowi, a światło dnia zaczęło zanikać, zeszły na nabrzeże, żeby sprawdzić, jakie łodzie miały do wyboru. Kilkoro mieszkańców miasta, na których się natknęły, wpatrywało się w dwie nieznajome, jakby były najdziwniejszym, co w życiu widzieli. A w tych okropnych czasach pewnie rzeczywiście były najdziwniejszym widokiem. Oparłszy się o kamienny mur nabrzeża, czując, jak skażona magia płonie w jej krwi, obserwując powstające, tańczące i znikające trąby wodne, Deenie zaczerpnęła ostrego słonego powietrza i gwałtownie je wypuściła. „Gdybym tylko z taką łatwością mogła pozbyć się tego magicznego bólu”. — Kiedy pomyślę o tych historiach o Święcie Morza, które stary Darran opowiadał mnie i Rafelowi, ogarnia mnie taki smutek – powiedziała. – Westwailing było takim wspaniałym miejscem. Tam… – wskazała na zatokę – tatko ocalił księcia Gara od utonięcia. W dniu tego straszliwego sztormu, kiedy król Borne tak poważnie zachorował. Charis także westchnęła. — To się wydaje takie nierealne, prawda? Jak opowieści z książki. To prawda. Z książki, której karty były już podarte, wyrzucone i zapomniane. A potem otrząsnęła się, bo rozpamiętywanie przeszłości w niczym by im nie pomogło. Przeniosła wzrok na rozproszone kutry, skify i lekkie łódki zacumowane do mola. — Deenie? – Głos Charis nagle zabrzmiał nerwowo. – Na pewno potrafisz tym pływać? Wyglądają na okropnie wielkie. — Kutry są wielkie – powiedziała. – Nie możemy wziąć kutra. A te lekkie łódki są za małe na otwarte wody za rafą. Musimy wziąć skif. — Skif? A który to? Jak dla mnie wszystkie wyglądają jak łódki. Przymknąwszy oczy, Deenie spojrzała na każdą z unoszących się i opadających łodzi, zakotwiczonych i poruszanych nieprzerwanie przez niespokojne wody. Ze względu na Charis próbowała zachować pewny siebie ton, ale serce mocno biło jej w piersi, a pot spływał po plecach.
„Nie dam rady. Nie potrafię pożeglować poza rafę i całymi dniami płynąć wzdłuż nieznanego wybrzeża. A te trąby wodne? Nigdy ich nie opłynę. Nigdy nie ominę tych wirów”. A przynajmniej dopóki magia będzie przyprawiała ją o takie mdłości. „Ale muszę”. — Deenie? – odezwała się Charis. – Co się dzieje? Nie wiesz, które to skify? Jeśli Charis zapomniała, jak osłabiona Deenie czuła się w Westwailing ostatnim razem, nie miała zamiaru jej przypominać. — Oczywiście, że wiem – mruknęła. – A teraz wracajmy do Syreny. Musimy wszystko porządnie zapakować i wcześnie położyć się spać. Wiesz, sen na łodzi nie będzie zbyt kojący. Zwłaszcza jeśli zacznie padać albo będzie sztorm. „A jedno i drugie jest prawdopodobne. Och, tatku. To nie będzie zbyt przyjemne”. Ale Charis nie odeszła od kamiennego muru nad zatoką. Przechyliła się przez niego, posępnym wzrokiem wpatrując się w kipiące, spiętrzone i zatrute magią wody. — On tam jest, Deenie – powiedziała zaciętym tonem. – Rafel. A ty i ja go znajdziemy, ocalimy go i sprowadzimy z powrotem do Lur. Powiedz, że w to wierzysz. Powiedz, że czujesz to w kościach. „Chcę w to wierzyć, Charis”. Ale same chęci nie miały znaczenia. Nie tu i nie teraz. Nie w obliczu tego okropieństwa, którego się podjęły. „Nie, gdy Charis ryzykuje życiem na moje skinienie”. — Wierzę – oświadczyła uroczyście. – A teraz wracajmy. Robi się ciemno, a ja zmarzłam.
ROZDZIAŁ X
Charis obudziła się tuż przed świtem. Całe miesiące opieki nad umierającym ojcem wykształciły w niej zdolność do budzenia się o takiej porze, o jakiej potrzebowała. Leżąc w ciemności, przekręciła głowę na żałośnie cienkiej poduszce. — Deenie? Cichy szelest pościeli. — Nie śpię. Oczywiście. Czy w ogóle udało jej się głęboko zasnąć? Pewnie nie. Przystań i ta potworna magia tak bardzo ją osłabiły. „Myśli, że tego nie widzę. Że nie pamiętam, co się z nią działo ostatnim razem, kiedy tu była, kiedy Rafe…” Zaparło jej dech w piersi. Na samo wspomnienie jego imienia czuła ból. Od dnia, w którym pojechał przekroczyć góry z tym okropnym Arlinem Garrickiem i tymi głupimi członkami Rady, codziennie żyła w bólu. Kochając go. Tracąc go. Bojąc się, że już nigdy go nie zobaczy. „Ale zobaczę. Nie spiszę go na straty. Nie mogę”. — Charis… Wiedziała, co Deenie chce powiedzieć. Prawie zawsze wiedziała, co Deenie chce powiedzieć. Przyjaźniły się całe życie, były jak siostry, potrafiła czytać w siostrze Rafela jak w otwartej księdze – nawet jeśli nie zawsze ją rozumiała, jeśli nie rozumiała, jak to jest być nią. A tak było w zasadzie przez większość czasu. — Nie, Deenie – powiedziała, ale nie kąśliwie, bo przyjaciółka czuła się kiepsko i zamartwiała się z jej powodu. – Nie zmieniłam zdania. — Wiem – rzekła Deenie cichym głosem w ciemności. – Po prostu pomyślałam, że powinnam zapytać. Więc zapytałam. Były już przygotowane do drogi. Zeszłego wieczoru, po sycącym gorącym gulaszu z królika, którego Deenie prawie nie tknęła, przepakowały swoje plecaki, upychając do nich ciasno swoje ostre noże, żyłki na ryby i wszystkie ubrania, które mogłyby im się przydać. Deenie zostawiła sobie skórzane spodnie, skórzaną kamizelkę, wełnianą koszulę i skórzany płaszcz – ubrania, w których porządna Olkinka raczej by nie paradowała. Charis nie miała niczego podobnego, miała jednak grube wełniane spodnie i starą kurtkę strażnika, należącą do papy. Deenie kazała jej wziąć jedno i drugie, mówiąc, że łódź na otwartych wodach to nie miejsce na falbany i spódnice. — Ale ja lubię falbany i spódnice – spierała się, bo przecież tylko chłopcy noszą spodnie. Deenie spojrzała wtedy na nią z zaciśniętymi ustami, wcale nie przypominając myszki, więc poddała się i spakowała te ubrania. Jedzenie natomiast bezpiecznie czekało w powozie – miały je zabrać po drodze do przystani. Oczywiście żadna normalna osoba nie nazwałaby tego jedzeniem. To było raczej paskudztwo, na którym można było połamać sobie zęby. Suchary i paski suszonej wołowiny. Okropieństwo. Tylko orzechy nadawały się do jedzenia. Miały
też wodę. W czasie podróży do Westwailing napełniły około dwudziestu bukłaków kupionych po drodze i zapakowały je do jutowego worka. Będą musiały korzystać z zapasów bardzo oszczędnie, ale powinno im wszystkiego wystarczyć. „A jeśli nie, będziemy musiały spróbować szczęścia w łowieniu ryb, a to, co złapiemy, jeść na surowo. Albo zaryzykować i wyjść na pierwszy napotkany ląd, bez względu na to, czy będzie magicznie zatruty, czy nie”. Takie myśli wywoływały na jej twarzy grymas i zastanawiała się, co powiedziałby papa, gdyby wiedział, co zamierzała zrobić. Kolejny szelest – Deenie zrzuciła z siebie koce. — Jeśli mamy zamiar ruszać, to lepiej już chodźmy – szepnęła. – O pierwszym brzasku powinnyśmy już odpływać od mola. Lepiej, żeby nikt nie widział, że się tu kręcimy. To prawda, tak będzie lepiej. Nie mogła uwierzyć, że za chwilę ukradnie łódkę albo że już ukradła konia i powóz. Bo to w zasadzie była kradzież. A jej ojciec był kapitanem miejskiej straży, a do tego jeszcze burmistrzem. „Sam powiedz, papo, kto by pomyślał, że córka Nieświadomego Maga będzie miała na mnie taki zły wpływ?” — Co? – spytała Deenie. Rozległ się stukot, gdy po omacku sięgała pod łóżko po nocnik. – Co cię tak bawi? Stłumiła sapiący chichot, bo tak naprawdę nie było w tym nic śmiesznego. Zwłaszcza w tych paskudnych nocnikach. — Nic – powiedziała i pośpiesznie skorzystała z własnego. Po wszystkim zaczekała, aż Deenie wyczaruje maluteńką kulę magicznego ognia, niewiele większą od świetlika, żeby nie porozbijały sobie głów, ubierając się i szukając plecaków. Założyła na siebie lnianą koszulę, szkaradne wełniane spodnie i grube wełniane skarpety, a potem wełnianą kamizelkę i kurtkę papy. Och, jak miło było mieć je na sobie. Zupełnie jakby towarzyszył jej w tej szalonej, wielkiej przygodzie. Wciągnęła i zasznurowała porządne buty, które dostała od Deenie, bo sama nie miała solidnego obuwia. Całe szczęście, że obie nosiły ten sam rozmiar. Na koniec założyła swoje najlepsze skórzane rękawiczki. — Już? – odezwała się Deenie, wciskając się w swoje skórzane ubrania. Na poduszce zostawiła resztę tronnów i ciułaków, a także list, który napisała zeszłego wieczoru, prosząc o to, by pieniądze wydano na odprowadzenie konia i powozu do pana Baretta w mieście Dorana. Deenie stwierdziła, że jeśli karczmarz tego nie zrobi, wina spadnie na niego, nie na nie. Choć sama chyba nie całkiem w to wierzyła. Skinęła głową. — Zrobione. Zarzuciły zatem plecaki na ramiona i przy maleńkim świetliku magicznego ognia, ledwie ważąc się oddychać, zeszły po nierównych schodach Syreny, wyszły bocznymi drzwiami – przy frontowych był dzwonek – a potem skierowały się na tyły budynku, gdzie stał powóz. Och, Deenie zaplanowała wszystko. Jak na myszkę miała zaskakującą
wyobraźnię. Torby z jedzeniem i wodą powiązały liną i zostawiły luźne pętle. Pętle nawlekły na gruby drewniany drąg, który kupiły we wsi zwanej Trimtop, i idąc jedna za drugą, każda oparła jeden koniec drąga na swoim ramieniu. Ciężar był okropny, drąg wbijał się w skórę mimo ubrań, ale to nie miało znaczenia. Ważne było, żeby w czasie ucieczki nikogo nie obudzić. Westwailing pogrążone było we śnie, gdy zmierzały na molo; było tak cicho, że słyszały świszczący ryk wirów i wyższy, dudniący szum trąb oraz łomot, gdy się rozbryzgiwały, a potem gardłowy huk, gdy się odradzały. W przeciwieństwie do miasteczka, trąby i wiry nigdy nie zapadały w sen. Były nieugięte i nieśmiertelne, jak magia, z której się zrodziły. — Lepiej się pośpieszmy – powiedziała Deenie łagodnie, z nutą napięcia w głosie. – Pogoda się zmieni. Przeszedł ją dreszcz niepokoju. — To znaczy, że będzie sztorm? — Możliwe. „Och”. Charis zmarszczyła brwi za plecami Deenie. Miała wątpliwości, czy kiedykolwiek przywyknie do tego, że przyjaciółka w taki sposób wyczuwa pogodę i dorańską magię i że dzięki temu mogłaby odnaleźć Rafela. Przy umiejętnościach Deenie jej własna olkińska moc wydawała się znikoma. „Ma rację co do jednego. Jej rodzina nie jest zwyczajna. I chyba powinnam się z tego cieszyć. Chyba”. Resztki ciemności rozpraszały się, a niebo rozświetlił szarawy blask. Molo było już blisko, słony zapach zatoki był intensywniejszy, wzburzone fale trzaskały o wiekowy kamień, a drewniane kadłuby łodzi uderzały o siebie jeszcze głośniej i z większą natarczywością. Mimo wszystko usłyszała, jak Deenie ostro nabiera powietrza do płuc, i przez łączący je drewniany drąg poczuła, jak przyjaciółka spina się w obronie przed pokrętną magią Smoczozębej Rafy. — Deenie – odezwała się ściszonym głosem, choć oprócz nich nie było tu żywej duszy. – Jesteś pewna, że masz na to dość sił? Jeśli teraz źle się czujesz, to co będzie, gdy znajdziemy się na wodzie? Niemal dotarły na skraj mola. Deenie nie zatrzymała się, lecz odrobinę przekręciła głowę. — Dam sobie radę. Prychnęła. — Tylko tak mówisz, ale ja nie jestem ślepa, Deenie. Powiedziałaś, że ziemie za górami są zatrute, ale ty też, prawda? Jest ci niedobrze i czujesz się coraz gorzej, a nie lepiej. — Tak to właśnie wygląda, Charis – odparła Deenie z westchnieniem. — Właśnie tak przeprowadzę nas bezpiecznie przez trąby wodne i wiry, na skraj rafy, a potem za nią. Wyczuwając je. Czując, jak przyprawiają mnie o mdłości. To dzięki temu wiem, gdzie są i dokąd zmierzają. — Tak, wiem o tym – odcięła się. – I wiem, że pozwolisz, by sprawiły ci ból,
żebyśmy mogły uciec z Lur. Ale jaką cenę za to zapłacisz? — O co ci chodzi, Charis? Boisz się, że to za wysoka cena? Daję słowo, że nie. Och, Deenie. — No dobrze, ale jak długo to będzie mogło trwać? Mówiłaś, że rejs wzdłuż wybrzeża, dopóki nie przedrzemy się przez rafę, zajmie nam wiele dni. Czy będziesz w stanie tak długo znosić ten ból? Bez odrobiny ulgi, przez cały czas zmuszona myśleć o kolejnej trąbie wodnej? O kolejnym wirze? I jeszcze sterować przy tym łodzią? Deenie zdołała dziwnie wzruszyć ramieniem. — Będę musiała, prawda? Nagle tak się zezłościła, że niemal upuściła swój koniec drąga. — Deenie. Nie bagatelizuj tego. Na dnie zatoki na nic się Rafelowi nie przydamy. — Nie przydamy mu się też, stojąc na molo i żołądkując się – oznajmiła Deenie. – Charis, jeżeli nie chcesz płynąć, to nie płyń. Cały czas ci powtarzam, że nie musisz. — Mówiłaś, że się cieszysz, że z tobą pojechałam! — Bo tak jest. Ale nie musisz tego robić. Charis zacisnęła usta. W ostatnich tygodniach życia papa zmiękł i przestał tak uparcie trzymać język za zębami. Opowiedział jej historie z dawnych dni Dorany. Wcześniej, podobnie jak tatko Deenie i Rafela, nie chciał rozmawiać o przeszłości. Ale potem jak gdyby nagle zaczął się obawiać, że jego czas dobiega końca, posadził ją więc przy swoim łóżku, wziął za rękę i zaczął wspominać. Niektóre z tych wspomnień wywoływały łzy, większość jednak, mimo smutku, wzbudzała jego śmiech. Te zabawne opowieści głównie dotyczyły Nieświadomego Maga Ashera. Ona też się z nich śmiała. Były o tym, jak papa i Asher spotkali się po raz pierwszy, gdy rybak wskoczył na służbowy stół w wartowni i zbeształ mistrzów gildii jak bandę niegrzecznych chłopców. O tym, jak odpowiadał ludziom pokroju Conroyda Jarralta, ani razu nie pozwalając zastraszyć się temu zadzierającemu nosa dorańskiemu lordowi. O tym, jak zdobył Królewski Puchar jako pierwszy Olk w historii. O tym, jak zaprzyjaźnił się z księciem Garem. Ocalił mu życie. Poparł go, gdy król i królowa zginęli, i dopilnował, by go nie prześladowano. — To najdzielniejszy człowiek, jakiego znam – powiedział jej papa, a głos niemal mu się załamał. Za chwilę miał ją opuścić. – Morg dręczył go. Dorana zwróciła się przeciwko niemu. Ja go opuściłem, kiedy najbardziej mnie potrzebował. I wybaczył mi. Wybaczył Doranie. Był gotów na śmierć, żeby ocalić nas wszystkich przed Morgiem. Po ziemiach tego królestwa nigdy nie stąpał bardziej wartościowy człowiek, Charis. Nigdy. To błogosławieństwo, że był moim przyjacielem. Wpatrując się teraz w plecy nieustępliwej Deenie, gdy niebo nad ich głowami stopniowo robiło się coraz bledsze, Charis poczuła, że szczypią ją oczy. To właśnie ojca przyjaciółki tak bardzo kochał papa. I nigdy nie mógł sobie wybaczyć, że nie uwierzył w niego, aż niemal było już za późno. „Papa śmiał się z jego uporu. Z tego, jak zapierał się i mawiał: Taki już jestem i się nie zmienię. A czy Deenie nie była taka sama? Czyżby nie była córką swego ojca?
A ja córką swojego?” Owszem, tak właśnie było. — Po prostu pytam, Deenie – powiedziała, gdy chwiejnym krokiem schodziły po kamiennych schodach prowadzących na molo. – Niepokoję się, że może przeceniasz swoje siły. — Nie przeceniam – warknęła Deenie. – Potrafię ocenić swoje siły, Charis Orrick. Mam ich wystarczająco dużo, by tego dokonać. Z tobą czy bez ciebie! A teraz tylko pogorszyła sprawę. „Nigdy bym nie pomyślała, że nazywanie jej myszką tak bardzo jej przeszkadzało”. — Ze mną – rzekła potulnie. – Nie wracam. — To dobrze – powiedziała Deenie. – A teraz bądź cicho. Muszę pomyśleć. Niebo już na tyle się rozjaśniło, że nie potrzebowały maleńkiej kuli magicznego ognia, Deenie zatem ją zgasiła. Gdyby było jaśniej, prawdopodobnie wpakowałyby się w kłopoty, jeśli zauważyłby je ktoś idący portową drogą. Skręciła w lewo, przechodząc na drugą stronę mola, żeby spojrzeć na pierwszy z zacumowanych skifów. — Nie nadaje się – powiedziała. – Na wszelki wypadek potrzebne nam wiosła. Wiosła? Wiosła? To znaczy, że będą wiosłowały? Drugi skif także nie spodobał się Deenie. Trzeci miał już wiosła, ale powiedziała, że maszt jest zbyt patykowaty, a trzy deski przepuszczają wodę. To nie wróżyło dobrze. Zostały już tylko dwa skify. Poza nimi w Westwailing były już tylko lekkie łódki i kutry. Charis była z siebie dumna, że zapamiętała, czym się różnią. — Ten też ma zbyt patykowaty maszt – rzekła Deenie, patrząc spode łba na ostatni skif. – Ale ma lepsze wiosła i nie widać, żeby gdzieś przeciekał. A tam jest zapasowy żagiel, zwój liny i złożona płachta solidnego płótna. Przyda się na schronienie. Weźmiemy ten, Charis. Tak po prostu. Zejście do tej małej łódki było okropnie skomplikowane. Choć Deenie zarzekała się, że trąby wodne i wiry nigdy nie pojawiały się tak blisko wybrzeża, Charis czuła wywołane strachem napięcie swojej opryskanej wodnym pyłem twarzy i pot pod grubymi ubraniami. Był chłodny jesienny poranek, ale było jej nieprzyjemnie gorąco. Obiła sobie kolana, kostki i łokcie o bok mola i wstrzymała oddech, przekonana, że wpadnie prosto do wody. Deenie mówiła, że będzie tu kładka, ale nie było po niej ani śladu. Mruknęła więc i powolutku, powolutku ześlizgnęła się po ostrym, kamiennym boku mola do skifu. „Wolałabym być w kuchni i gotować”. Kiedy tylko dotknęła pokładu stopą, łódź zaczęła szaleńczo się bujać, a horyzont zatańczył, jakby ktoś trzymał go na sznurku. Zdusiwszy pisk przerażenia, zaczęła młócić rękami, by utrzymać równowagę. Gdyby teraz wypadła za burtę, to cóż, byłoby po wszystkim. Na szczęście Barl sprawiła, że utrzymała się w pionie i nie wpadła do wody.
Deenie uśmiechnęła się do niej nieznacznie, dodając jej otuchy, i podała plecaki i jutowe worki z jedzeniem i wodą. Potem dała jej jeszcze drewniany drąg, bo przecież nigdy nie wiadomo, co może się przydać, a na koniec odczepiła łańcuchową cumę i sama zeszła do wybranej łodzi, lądując w niej lekko jak puch. „Nie wolno mi jej zazdrościć”. Chwilę zajęło im pakowanie zapasów pod płótno złożone z tyłu łodzi. Deenie nazywała to miejsce „rufą”. Na przód mówiło się „dziób”. Ale gdy chciało się tam pójść, szło się na „fordek”. Do sterowania służył „rumpel”. Od jednej burty do drugiej biegła drewniana ławka, czyli – jak poinformowała ją Deenie – ławka dla wiosłującego na „śródokręciu”. Charis usiadła na niej z wdzięcznością. Do patykowatego masztu przyczepiony był żagiel, lecz Deenie pokręciła głową. — Od mola musimy odpłynąć, wiosłując. Ach tak. Czyli czekało je wiosłowanie. Charis westchnęła. — Będę miała pęcherze, prawda? Nawet w rękawiczkach. — Pewnie tak – powiedziała Deenie, znów wzruszając ramionami. – To nieistotne. Przeżyjesz. W głowie miała tyle odpowiedzi na jej słowa, ale ugryzła się w język. Mokra i słona twarz Deenie była blada, a jej usta zaciśnięte. Jej ciemnobrązowe oczy były nieładnie podkrążone. Miała oczy po ojcu. Deenie była do niego bardzo podobna. Charis obserwowała, jak przyjaciółka wkłada wiosła w otwory na obu burtach skifu. Nazywała je „dulkami”. Zupełnie jakby znajomość ich nazwy miała w jakikolwiek sposób ułatwić posługiwanie się wiosłami. Stało się już na tyle jasno, że widać było tańczące w oddali trąby wodne. Na tyle jasno, by dostrzec szybko gromadzące się złowieszcze, czarne chmury. Tak jak przewidziała Deenie, zbliżał się sztorm. — No dobrze – rzekła Deenie. – Musimy wiosłować, dopóki nie znajdziemy się w sporej odległości od mola, a potem będę mogła postawić żagiel i jakoś wymanewrujemy z Westwailing. Ale wiesz, Charis… — Nie będzie łatwo – powiedziała. – Zdaję sobie sprawę, Deenie. — Jak na skif, to nie jest duża łódź, ale w zamyśle mieli wiosłować na niej krzepcy rybacy – rzekła Deenie, krzywiąc się. – Podejrzewam, że nim będzie po wszystkim, nadwyrężymy mięśnie i plecy. Charis wydała z siebie kolejne głośne westchnienie. — Pewnie nie potrafisz majstrować z wodą, co? Stworzyć jakiejś fali, która pchnęłaby łódź? Wiesz, tak jak Rafe? — Nie, nie znam takiej sztuczki – powiedziała Deenie. Jej ton był niemal opryskliwy. – Nie wiem, jak udawała się Rafe’owi. Zawsze to umiał. Kiedy był szprotem, robił magiczne sztuczki w kąpieli. Ale kiedy ja próbowałam, nic się nie działo. – Wskazała na prawe wiosło. – To twoje. Obróć się i zaprzyj stopy o te bloczki. Najważniejsze, to ciągnąć za wiosła jednocześnie i z tą samą siłą. Jeśli wiosłujesz nierówno, pływasz w kółko. — Nie wiem nawet, czy w ogóle mam siłę – mruknęła pod nosem.
Deenie udała, że nie dosłyszała. Kiedy obie usadowiły się na ławce, mocno ściskając wiosła w rękach, Deenie skinęła głową. — Na trzy, Charis. Raz… dwa… trzy… Och, barlski cyc. Mogłaby przysiąc, że tym jednym pociągnięciem rozłupała sobie kręgosłup na pół. — Jeszcze raz! – odezwała się Deenie. – No dalej, Charis, jeszcze raz. Pociągnęła więc jeszcze raz i miała wrażenie, że oczy wyskoczą jej z orbit. Czy ten skif w ogóle się poruszył? Nie była w stanie tego stwierdzić. Nie czuła. Słyszała, jak mokre słone powietrze chrypi niczym szloch w jej gardle i piersi. Paliły ją mięśnie rąk i ramion, pleców i nóg. Serce biło mocno, pot spływał po kręgosłupie. — Dobrze, dobrze, ciągnij dalej! – powiedziała Deenie. – Tylko nie zanurzaj całego wiosła w wodzie. Pozwól mu wystawać, a potem obróć, jakbyś chciała nabrać wody, i przesuń. — Deenie, nienawidzę cię – zaskrzeczała, a wytrzeszczone oczy piekły ją od potu i łez. – Nigdy ci tego nie wybaczę. — Wybaczysz – stwierdziła Deenie, niemal chichocząc. – Ciągnij. Ze mną. Dalej, Charis. Ciągnij. Ciągnęła więc i ciągnęła, nabierała wiosłem wody i nie zanurzała go w całości. Skif sunął, powoli tnąc wodę. Ciasno zaplecione włosy Charis zaczęły luzować się i wysuwać. — Przynajmniej mamy dobry wiatr – powiedziała Deenie, ciężko dysząc. – Będziemy mogły się rozpędzić, gdy postawię żagiel. — Kiedy? – Całe jej ciało krzyczało. – Kiedy, Deenie? Po policzku Deenie ściekał pot. — Jeszcze nie. Prawie w ogóle nie odpłynęłyśmy. Kątem oka dostrzegła wirujący słup wody, ciemnozielonej i poprzecinanej bielą. — Deenie! — Nie żołądkuj się – niecierpliwie odparła Deenie. – Nie zbliży się do nas. — Skąd wiesz? – pisnęła i o mało nie wypuściła wiosła. – Deenie, ona idzie w naszą… — Nie, nie idzie. Charis, ufasz mi albo nie! — Przepraszam, przepraszam – burknęła i zgarbiła się nisko nad swoim wiosłem. Zamknęła oczy, żeby nie widzieć piętrzącej się trąby wodnej. Trąba zapadła się w pewnej odległości od nich, ze świstem wzbijając pianę. Niesiony wiatrem wodny pył opryskał im twarze. — Charis – odezwała się Deenie, utkwiwszy w niej wzrok. – Mówię poważnie. Musisz mi zaufać. — Ufam. Przysięgam, że ci ufam. — Więc ufaj mi… i wiosłuj! Z zaciśniętymi zębami, unoszącą się i opadającą piersią i krwią wrzącą w żyłach Charis wiosłowała równo z Deenie, a skif z wielką niechęcią stale oddalał się od mola.
Krzyk, niemal pocięty na strzępy przez wzmagający się wiatr. Potem kolejny. Ktoś odkrył kradzież. — Nie oglądaj się – ponuro rzekła Deenie. – Nie będą nas ścigać. Wszyscy teraz boją się zatoki. — Wcale się nie dziwię – odparła. – Jesteśmy szalone, Deenie. — I co z tego – powiedziała Deenie. Ona także ciężko oddychała, choć wiedziała, co robi. – Przesuń się trochę i weź moje wiosło, Charis. Staraj się z całych sił utrzymać łódź, a ja postawię żagiel. Osłupiała przyjaciółka utkwiła w niej wzrok. — Nie dam rady, Deenie! — Weź je! – warknęła Deenie, w której nie było już ani śladu myszki. – Musimy wykorzystać ten wiatr, póki możemy. Nie wiadomo, czy długo powieje, czy może zostaniemy unieruchomione, gdy całkiem ustanie. Kolejne krzyki, jeszcze cichsze. Zdusiła skowyt. — Jesteś pewna, że nie będą nas ścigać? Deenie spojrzała za siebie. — To mężczyzna z chłopcem, machają rękami na końcu mola. Równie dobrze mogłyby to być wiatraki. Albo strachy na wróble. Charis, proszę… Skulona przesunęła się na środek ławki i chwyciła wiosło Deenie. Ciężar i opór obu kawałków drewna sprawił, że wrząca krew zapłonęła w jej żyłach. Deenie zaczęła robić jakieś dziwne rzeczy przy maszcie i żaglu, mrucząc coś pod nosem. Nie mając odwagi spojrzeć na przystań, Charis pochyliła głowę i z trudem starała się utrzymać oba wiosła, by niewielka łódź nie straciła równowagi. Spocone w rękawiczkach dłonie bolały ją i okropnie piekły aż po nadgarstki, po łokcie i po same ramiona. — Prawie gotowe… prawie gotowe… – dyszała Deenie. – Trzymaj się, Charis. Prawie… jest! Z trzaskiem i trzepotem podniesiony żagiel wybrzuszył się na wietrze. Deenie z piskiem skoczyła na rufę, tuż nad ławką do wiosłowania, i chwyciła za rumpel, gdy skif podskoczył i zahuśtał niczym narowisty koń. Charis poczuła, jak żołądek i żółć podchodzą jej do gardła. — Trzymaj wiosła! – krzyknęła Deenie. – Trzymaj je mocno, Charis! — Trzymam, trzymam! – krzyknęła w odpowiedzi. – Ale nie utrzymam długo. Używając przekleństw, jakich żadna młoda dama znać nie powinna, Deenie mocowała się z tańczącym skifem. — Dobrze – powiedziała po chwili. Serce biło jej krótkimi, ostrymi uderzeniami. – Przywiązałam rumpel. Łódź sama utrzyma kurs, a my możemy się trochę doprowadzić do porządku. Podaj mi wiosło. Charis z radością oddała jej jedno. — Co teraz? — Teraz odkładamy wiosła w dulki – powiedziała Deenie tonem znacznie pogodniejszym, niż miała prawo sobie pozwolić. – I przez chwilę popracuje za nas wiatr. Co ty na to?
Wspaniale. Z pomocą Deenie odłożyła swoje wiosło do dulki, a potem opadła kolanami na ławkę, gdy Deenie odkładała swoje. W całym jej ciele nie było mięśnia ani kości, które nie byłyby obolałe. — Biedna Charis – rzekła Deenie, wróciwszy na rufę, by odwiązać rumpel. – Przepraszam, że krzyczałam. Jęknąwszy, usiadła prosto i z trudem otworzyła piekące od soli oczy. — Dobrze, że przepraszasz. Moje ręce były jak przeżuty sznurek, Deenie. — Jeśli chcesz, możesz ułożyć się wygodnie na pokładzie – powiedziała Deenie, patrząc na nią przepraszająco. Siedziała na skrzyni z długą rękojeścią rumpla w dłoni, trącając go odrobinę to w jedną, to w drugą stronę. – Pożegluję chwilę. A ty mogłabyś się nawet przespać. — Przespać? – Wpatrywała się w szaloną przyjaciółkę, siostrę Rafela, a potem wskazała ponad burtą skifu na trzy trąby wodne, wijące się razem aż za blisko nich. – Jak miałabym spać, wiedząc, że są tam te okropieństwa? Deenie zamknęła oczy. Powoli wzięła wdech, a potem wypuściła powietrze. — Jesteśmy bezpieczne – szepnęła. – Nie będą nas nękać. Chwilę później dwie z trzech trąb zapadły się, wzbijając pianę i młócąc powierzchnię wody niczym wielkie mokre dłonie. Trzecia zaczęła wirować węziej i szybciej, zrobiła się cieńsza, a potem jeszcze cieńsza, aż w końcu trzasnęła jak nić na zbyt szybko wirującym wrzecionie. — Widzisz? – odezwała się Deenie, otwierając oczy. Próbowała powiedzieć to beztroskim tonem, ale nie była w stanie ukryć bólu. – Naprawdę powinnaś trochę odpocząć, Charis. Muszę się zastanowić nad tym, co robię. Innymi słowy: „Trzymaj język za zębami, Charis”. Zrobiła więc to, o co ją poproszono, i umościła się pomiędzy płótnem a ławką, a plecaki posłużyły jej jako poduszki, mające chronić przed najsilniejszymi uderzeniami. Molo w Westwailing wyglądało już jak niewyraźna kreska na wodzie, z miasteczka zostały tylko milczące dachy szybko zostające w tyle, gdy Deenie zrobiła skradzionym skifem szeroki łuk w prawo, podążając wzdłuż wijącego się, najbardziej wysuniętego na południe wybrzeża Lur. Nie za blisko, żeby przypadkiem nie wyrzuciło ich na brzeg, pilnowała jednak, by nie zbliżały się do zatrutej magią rafy. Wiatr zaczął przybierać na sile. Niespokojna Charis zdała sobie sprawę, że nie było prawdziwego wschodu słońca, lecz po prostu posępnie się rozjaśniło. Spojrzała w grafitowe niebo, na którym tworzyło się złowrogie skupisko czarnych chmur. Deenie miała rację. Będzie sztorm. A tutaj były tak bardzo narażone na niebezpieczeństwo. Jeżeli będzie mocno padało albo sypnie gradem, nie będą miały się gdzie schować. Cztery nowe, wijące się trąby wodne przedarły się przez wzburzoną, poznaczoną pianą powierzchnię wód zatoki. Przepełniona nową falą strachu spojrzała na Deenie, lecz na mlecznobiałej twarzy przyjaciółki malował się dziwny spokój. Mimo to pomiędzy jej prostymi ciemnymi brwiami widniała bruzda, a kąciki ust były opuszczone i mocno zaciśnięte. Im dłużej były na wodzie, tym bardziej nasilał się ból wywołany skażoną magią przystani. „I nic nie mogę dla niej zrobić”.
Nic, poza siedzeniem w milczeniu i nieodwracaniem jej uwagi, by mogła być sobą, osobliwą córką Nieświadomego Maga. Tylko że… — Deenie – odezwała się. – Widziałam już trąby wodne, ale żadnych wirów. Gdzie…? — Przed nami – odparła Deenie napiętym głosem. – Kilka. Zaraz… — Kilka? – Charis zatoczyła się i uklękła, złapała za burtę i na nowo poczuła wszystkie bolące od wiosłowania miejsca. – Kilka to znaczy ile? — Zbyt wiele. Pięć. Może sześć. Ułożyły się w nierówny rząd od strony rafy. — Od kiedy o nich wiesz? — Od kiedy odbiłyśmy w bok od przystani. — I nie powiedziałaś? — Miałam zamiar. Oczywiście. — No to… no to… opłyń je, Deenie! Żebyśmy przybliżyły się do brzegu. — Naprawdę, pani kapitan Orrick? Chciałabyś teraz ty posiedzieć przy sterze? — Nie – powiedziała, patrząc na nią wilkiem. – Ale… — Charis, posłuchaj – rzekła Deenie, kierując skif odrobinę w prawo. – Między nami a nabrzeżem zamierza wystrzelić trąba. Jeżeli odbiję za daleko, może roztrzaskać nas na drzazgi. Muszę jeszcze przez chwilę utrzymać ten kurs. — W kierunku wirów? Deenie… — Tak, w kierunku wirów – powiedziała Deenie. – A potem wymknę się zygzakiem. Oby tylko ta trąba nie wystrzeliła. Charis, proszę. Nie pomagasz. — Ani ty – odgryzła się, przechylając się przez burtę najdalej, jak tylko miała odwagę, i usilnie wypatrując, co mają przed sobą. Łódź podskoczyła i opryskała ją rozchlapaną wodą. Sól szczypała i paliła jej wargi. – Deenie, jeżeli przed nami są wiry, to mam prawo o tym wiedzieć! Nie traktuj mnie jak przygłupa. — Przepraszam – powiedziała skruszona Deenie. – Po prostu nie chciałam cię martwić. Jeżeli były tam wiry, to nie mogła ich dojrzeć. Nie słyszała ich też, ale żeglowanie było znacznie głośniejsze, niż się spodziewała: trzepotanie płótna żaglowego, trzeszczenie masztu, pędząca woda i odgłosy wydawane przez drewno, z którego zbudowano skif. Rzuciła okiem na Deenie. — I tak będę się martwić, więc równie dobrze mogę martwić się tym, co naprawdę tam jest, zamiast tym, co sobie wyobrażam. — W porządku. W takim razie tam, znaczy… tam. Widzisz? Spojrzała przed siebie w kierunku wskazywanym przez Deenie i poczuła, jak zaciska jej się gardło. — My… myślałam, że to po prostu kolejne spienione fale. Deenie prychnęła. — Pewnie można by tak powiedzieć. To, co z początku wydawało jej się pianą i wodnym pyłem, było krawędzią pierwszego wiru. Ale teraz gdy już wiedziała i spojrzała raz jeszcze, oczywiście
dostrzegła, że kipiel wód w zatoce wygląda jakoś inaczej. A gdyby się przysłuchała, usłyszałaby gardłowy huk. — Deenie… — Nie frasuj się – rzekła Deenie. – Jeżeli tylko trąby nie połkną nas z boku, dam radę ominąć wiry. — A mogą nas połknąć? – Głos miała piskliwy, ale nie mogła nic na to poradzić. „Wiry. To są wiry. Pochłaniają żywcem ludzi i łodzie”. – Deenie, a jeśli trąba jednak wystrzeli? A jeśli będzie więcej niż jedna? A jeśli… — To je też ominiemy – rzekła Deenie. – Po prostu to nie będzie łatwe. Czuła, że z jej ust próbuje wyrwać się pisk. „Nie tak miało wyglądać moje życie. Miałam znaleźć dobrego człowieka, zakochać się, wyjść za niego, spać z nim i urodzić mu dzieci. Znalazłam dobrego człowieka, zakochałam się i od tamtej pory nic nie ułożyło się jak należy. Och, papo… boję się…” Woda wokoło i pod nimi była coraz bardziej wzburzona. Odległy ryk wirów robił się coraz głośniejszy. I bliższy. A potem uderzył w nie nagle lodowaty szkwał, kłapiąc i trzaskając żaglem o patykowaty maszt skifu. Charis podniosła wzrok i dostrzegła, jak grafitowe niebo błyskawicznie ciemnieje do czerni. Sztorm. — Trzymaj się nisko, Charis – powiedziała Deenie. – Jeśli możesz, schowaj się pod płótno. Przez chwilę może być niebezpiecznie, a lepiej, żebyś nie podskakiwała jak groszek na rozgrzanej patelni. — Nie mogę ci pomóc? – zapytała, czując, jak z zimna i ze strachu dostaje gęsiej skórki. – Deenie… — Pomożesz, jeśli nie będziesz wchodzić mi w drogę! I nie będę się przez ciebie denerwować! W mrocznym sztormowym świetle dnia twarz Deenie była bledsza niż mleko. W tych męskich skórzanych ubraniach, z przesiąkniętymi solą zaplecionymi włosami w ogóle nie przypominała Deenie. Była w niej zawziętość, jakiej Lur nigdy nie widziało. Wpatrując się w nią, zszokowana Charis czuła dziwną otuchę. Była córką Ashera. „Nie zamierzam umrzeć”. Potem zadudniły pierwsze grzmoty, a gdy ich echo wybrzmiało, zmienił się wiatr, gwałtownie kierując skif na lewo. Przewrócona na bok Charis uderzyła o pokład tak mocno, że miała wrażenie, jakby poluzowały jej się wszystkie zęby. Usiadła prosto, a w głowie jej wirowało. Może powinna wczołgać się pod płótno, ale nie mogła. To byłoby tchórzliwe, biorąc pod uwagę, że Deenie walczy o ich ocalenie. Przylgnęła do zakrzywionej burty skifu, opatuliła się jak największą powierzchnią płótna i w ostatniej chwili wpadła na to, żeby wsunąć pod nie także plecaki, aby nie zamokły im ubrania. Gdy po niebie przetoczył się kolejny grom, zaczęło padać – grube, ciężkie krople kłuły i przemaczały. — Trzymaj się! – krzyknęła Deenie. – Charis, siedź nisko i trzymaj się!
Wody zatoki już nie były lekko wzburzone, lecz powstały w nich prawdziwe, solidne fale o pienistych grzywach, które unosiły się i porywały skif ze sobą, a później opuszczały go z powrotem na powierzchnię wody z łomotem, od którego żołądek podchodził do gardła. I choć deszcz był hałaśliwy, a gromy dudniły nieustannie, słyszała głęboki, złakniony huk wirów. Spojrzała na Deenie, bo w tym szaleństwie to ona była jej jedynym pocieszeniem, i zauważyła, jak przyjaciółką wstrząsa ból, a szpony skażonej magii zatapiają się w niej głęboko. A potem Deenie wzdrygnęła się i spojrzała na prawo. Nawet spływający po jej twarzy deszcz nie mógł zamaskować tego szoku. Charis odwróciła się, podążając za jej przerażonym spojrzeniem. I zobaczyła, jak z siekących fal powstaje trąba wodna.
ROZDZIAŁ XI
Tylko niech cię nie zemdli, Deenie. Niech cię nie zemdli. Nie może cię zemdlić. Charis cię potrzebuje”. — Już dobrze, Charis! Ta trąba się nie utrzyma. Nie utrzyma się. Wszystko będzie dobrze! Nie miała pojęcia, jak wyczuwał to jej magiczny zmysł. Tak jednak było. Zrodzona z zarazy trąba wodna nie była dostatecznie silna, by przetrwać. — Patrz! – Charis krzyknęła, wskazując na coś. – Masz rację, Deenie. Patrz! Z pluskiem, rozbryzgiem i nagłym wyzwoleniem magii groźna trąba zapadła się. Przetarłszy zmytą deszczem twarz mokrym, ubranym w skórę przedramieniem i mocno trzymając rumpel, Deenie skinęła głową. — Trzymaj się nisko, Charis. To jeszcze nie koniec. I rzeczywiście. We krwi i w kościach czuła narastający ból i kolejne trąby wodne poruszające się pod poznaczoną kroplami deszczu powierzchnią wody. Jej magiczny zmysł wzburzył się, więc obróciła się wokoło, szukając czegoś. Gdzie? Gdzie? Gdzie? „Tam”. Miała rację. Tym razem strumień wytrysnął poza poszarpaną linią wirów. Był niewielki i słaby, uwięziony wśród odmętów. Usiłując się przebić i wyswobodzić, roztrzaskał się na kawałki. — Charis, proszę, musisz… Z trudem złapała oddech, nie będąc w stanie dokończyć. Przeszył ją zdwojony ból. Szorstki zwrot w zatrutych wodach zatoki i tuż nad ich głowami huknął grom przegniłej magii. Burza we krwi zamgliła jej wzrok i osłabiła zaciekły uścisk dłoni na rumplu. Słyszała krzyk Charis, gdy walczący skif przechylił się na bok, poddając się zasysającemu ciągowi najbliższego wiru. „Nie… nie… nie, proszę, nie!” Chwyciła ster obiema rękami i pociągnęła, wkładając całe swoje mizerne siły, by szarpnąć skif i z powrotem wprowadzić go na kurs, który wcześniej obrała, kurs, który podpowiedział jej magiczny zmysł, a dzięki któremu miały bezpiecznie przemknąć pomiędzy wirami i uparcie walczącymi o wydostanie się na powierzchnię trąbami wodnymi. Niechętnie i ślamazarnie skif jednak zareagował. Zimny wiatr siekł mocno, chłoszcząc ich twarze deszczem, wzbijając fale w powietrze, tnąc pianą i trzaskając żaglem. Czy będzie wiał tak na tyle długo, żeby pchać je naprzód? A jeśli tak, to czy płótno wytrzyma? I ten patykowaty maszt? Czy wybrała odpowiedni skif? Czy obrała odpowiedni kurs? Polegała na swoim magicznym zmyśle tak samo jak na lekcjach tatka z dzieciństwa. Nazywał ją urodzonym żeglarzem, ale co, jeśli się mylił? Większość porannego brzasku skradł sztorm. Skif przedzierał się przez nieprzyjazny mrok, smagały i chlapały go deszcz i wodny pył. Mdliło ją od szalejącej w zatoce w pobliżu rafy zarazy tak bardzo, że ledwo pamiętała, jak to było, gdy nic ją nie bolało. Nie tylko deszcz i słony pył moczyły jej policzki. Szlochała, przerażona do
tego stopnia, że niemal nie mogła oddychać. „Jestem myszką. Jestem myszką. Co ja sobie myślałam?” Rozległo się dudnienie kolejnego gromu, któremu wtórował drapieżny huk wirów. Poczuła, jak skif znów odchyla się na bok, reagując na ich wygłodniałe przyciąganie. Po chwili jej magiczny zmysł ponownie zawirował, gdy tocząca rafę zaraza doprowadziła do powstania kolejnej trąby wodnej. Ta była silniejsza i zaryczała głośno, nim się zapadła. Natychmiast powstała następna, a obok jeszcze jedna. Starły się jednak ze sobą niczym mordercze rodzeństwo i rozpadły się w jeszcze większej chmurze piany i pyłu. Skif ponownie pochylił się, by ucałować fale. Skulona i częściowo ukryta pod płótnem Charis krzyknęła. „Co ja sobie myślałam? Powinnam była kazać jej zostać w domu”. Ale nie miała czasu na takie rozmyślania, bo kolejne trzy trąby budziły się do życia na sterburcie, a ta, która była najbliżej wirów, podsycana sztormem nabierała rozpędu. Nie uda jej się utrzymać skifu z dala od nich bez pomocy. — Charis! – krzyknęła ponad łomoczącym hukiem wiatru i wody. – Charis, jesteś mi potrzebna! Poobijana i posiniaczona Charis przyczołgała się na rufę. Bluza od munduru wujka Pellena i jego paskudne wełniane spodnie były kompletnie przemoczone i ciężko wisiały na rękach i nogach Charis. Jej włosy, częściowo rozplątane, przykleiły się do jej policzków. Wyglądała okropnie, była blada jak ściana i przerażona. — To już, Deenie? – spytała z szeroko otwartymi oczami. – Już po nas? — Nie – powiedziała, przelewając w ton głosu każdą najmniejszą drobinkę gniewu. – Chwyć ze mną rumpel, Charis. Szybko. Musimy zrobić to razem, żeby utrzymać kurs. Ze zduszonym okrzykiem Charis chwyciła rumpel. Ramię przy ramieniu, biodro przy biodrze i kolano przy kolanie, ciągnęły i ciągnęły na przekór przyciąganiu wirów. — Deenie… te trąby… — Wiem, Charis, wiem – wysapała. – Nie patrz na nie. Po prostu zamknij oczy i trzymaj. „Bo zabiją nas albo nie. I tak nic nie możemy zrobić”. Wiatr nadal dął silnie, mocno wybrzuszając żagiel i pchając skif przez ciskane sztormem fale i ponad nimi. Ogłuszona, tonąca w hałasie i bólu, przygniatana deszczem i magią z wirów i trąb Deenie zagryzła wargę i trzymała się mocno. „Może i nie jestem Rafelem, ale dam radę. Dam radę”. Rafel, zaginiony i potrzebujący jej pomocy. Rafel, ich jedyna nadzieja. Siedząca obok Charis krztusiła się, paskudne dreszcze wstrząsały nią od stóp do głów. — Trzymaj się, Charis – powiedziała niemal błagalnym tonem. – Już prawie po wszystkim. Trzymaj się. Ale nie była tego taka pewna. Oszołomiona czuła furię wirów i dzikość wodnych
trąb. Czuła, jak krew w jej żyłach zaczyna tańczyć, kotłować się i wirować. Zrównywały się z linią wirów, które wzywały ją teraz z gwałtownym utęsknieniem, i nawet pomimo ich wołania usłyszała ponowne wycie z lewej strony. Trzy trąby siekły i młóciły wodę, uparcie starając się wirować jeszcze wyżej, by złapać skif i rozerwać go na strzępy. Żeby zabić ją i Charis, i wszelką nadzieję na ocalenie Rafe’a, a wraz z nim całego Lur. I tatka. Opadała z sił. Podobnie jak siedząca obok Charis. Czuła wszystko, ale to nie wystarczało. Czucie to nie działanie. Niczego nie zmieniało. „Jestem córką Ashera. Stać mnie na więcej”. Co zawsze powtarzał tatko, gdy chciał coś osiągnąć? „Jeśli nie możesz z nimi walczyć, przyłącz się do nich, a potem zaprowadź tam, dokąd powinni iść”. Czyli musiała przestać walczyć. Ze szlochem poddała się. Tocząca rafę zaraza natychmiast zaatakowała, wypełniając ją, lecz zamiast tę zarazę odepchnąć, Deenie otworzyła się jeszcze bardziej. Powitała ją, wciągnęła do płuc i pozwoliła, by wypełniła ją od stóp do głów. Poczuła jej zepsuty, gorzki smak na języku. Poczuła jej lodowate palenie ścinające krew w żyłach. Było takie znajome. Ta sama zaraza była w tatku. „A ja jestem jego córką. Skoro on potrafi wytrzymać, to ja też, cholera, potrafię”. A więc zaraza była teraz w niej, uwięziona w drżącym ciele. Co mogła z nią zrobić? Jak mogła skierować to zło przeciwko niemu samemu? „Olkińska magia polega na namawianiu, subtelności i czułości. Magia dorańska jest zuchwała i apodyktyczna. Dąży do swego bez względu na koszt”. Tyle już wiedziała, całe życie obserwując mamę, tatka i Rafela. „Przecież mam w sobie jedną i drugą moc, prawda? Jak Rafel i tatko. Więc musi być jakiś sposób, żeby je scalić. Musi być jakiś sposób, żeby posłużyć się oboma rodzajami magii i nas ocalić”. Z jękiem wyczerpania Charis wypuściła rumpel i drżąc, opadła na zlany wodą pokład skifu. — Wybacz, Deenie – wychrypiała. – Nie mogę… nie mogę… Zgubna magia tak ją przepełniała, że nie była w stanie mówić ani nawet uśmiechnąć się, by dodać przyjaciółce otuchy. To nieistotne. Wyjaśni jej wszystko później. O ile będzie jakieś później. O ile jej rozpaczliwe przeczucie dobrze jej podpowiada. Ignorując cierpienie Charis, zwyczajnie nie mając na nie czasu, Deenie także wypuściła rumpel z rąk. Skif okręcił się wściekle, odpowiadając na chciwe nawoływanie wirów. Charis krzyknęła. Deenie to także zignorowała, podobnie jak wyjące trąby i wiry, które z każdym obrotem przyciągały łódkę coraz bliżej. Czując dziwny spokój, stanęła na nogi, poddając się dzikiemu kołysaniu skifu, jak gdyby ona i łódź stanowiły jedność. A potem wzięła głęboki, przesycony solą wdech i zatrzymała powietrze, trzymała, aż płuca zaczęły ją palić. Zamknęła oczy i wyobraziła sobie zarazę jako strzałę, a siebie jako łuk. I wtedy gdy pomyślała, że płuca pewnie zaraz jej eksplodują, wypuściła zarazę wstrzymywaną wraz z oddechem, wycelowała wprost w trzy siekące trąby… i uwolniła ją. Płonąca w niej skażona magia sprawiła, że głośno krzyknęła z bólu. A potem
wydała z siebie okrzyk triumfu, gdy trąby wodne opadły. Nigdy w życiu nie czuła się jak prawdziwy mag. Aż do tej chwili. I aż do tej chwili nie zdawała sobie sprawy, jak bardzo jej na tym zależało. Rozradowana pozwoliła, by zaraza ponownie ją wypełniła. Zebrała ją w sobie, wymierzyła w wir najbliżej skifu i ponownie ją wypuściła. Jeszcze trzykrotnie huknęła w niego, a po trzecim uderzeniu poczuła, że wir słabnie. Po raz ostatni otworzyła się na zarazę, wchłaniając jej jad, aż miała wrażenie, że jej ciało popęka i rozpadnie się, tak przepełniona bólem, że nie pamiętała już, kiedy ostatnio go nie czuła. Tym razem, ufając intuicji, przelała moc zarazy w wodę pod skifem. Gdy poczuła unoszące go fale, opadła przy rumplu, chwyciła go i skierowała dziób łodzi na wprost. W głowie jej się kręciło, czuła, jak skif sunie w powietrzu, wyniesiony przez fale poza linię wirów i niespokojny obszar zatoki, na którym tworzyły się trąby wodne. Żagiel zmarszczył się, a potem wydął ponownie, ona zaś poczuła na twarzy słony wodny pył. Skulona na pokładzie Charis utkwiła w niej wzrok. — Co zrobiłaś, Deenie? Co zrobiłaś? Nadal czuła ogromny ból, ale musiała się zaśmiać. — Poszłam za przykładem Rafela! – Zabulgotało jej w żołądku. – Charis… Charis… złap za rumpel… Trzymaj kurs na wprost… Charis wygramoliła się i chwyciła ster. Deenie przechyliła się przez burtę i zwymiotowała. Gdy tak wisiała wstrząsana torsjami, poczuła, że przestało padać, i usłyszała cichy pisk Charis. — Deenie, przeciera się! Za nami widać błękitne niebo, rozjaśnia się w naszym kierunku! Wyczerpana wyprostowała się i rozejrzała wokoło, nadal trzymając się burty. Tak. Widać było błękitne niebo. Napięcie, które odczuwała, także nieco zelżało. Wraz z uspokajającym się sztormem uspokajała się także jej zmącona krew. Tylko trochę – bo nadal były za blisko zrujnowanej rafy – ale cieszyła się, że to uczucie złagodniało choć odrobinę. W ustach miała paskudny posmak, a w gardle kwaśno paliło. A potem całkowicie opadła z sił i osunęła się na pokład skifu. — Trzymaj ten rumpel, Charis. Wieje na tyle, że jeszcze pożeglujemy. — Ja? – pisnęła Charis. – Ale ja nie umiem! Jak mam to zrobić? To ty jesteś żeglarzem, nie ja! A co z trąbami wodnymi? Co z… Deenie przycisnęła dłonie do szczypiących od soli oczu, niebezpiecznie bliskich płaczu. — Och, Charis, przestań ględzić – powiedziała trzęsącym się głosem. — Mamy przed sobą spokojne wody. Po prostu… nie potrzebuję wiele czasu. Tylko kilka chwil. Proszę. Czuła wszystko, dlatego wyczuła nagłą urazę Charis i jeszcze bardziej nagły niepokój.
— Deenie? Co się dzieje? — Nico – szepnęła, używając tej zabawnej odzywki tatka. – Jestem odrobinkę znużona, to wszystko. — To odpocznij – rzekła Charis. – Wrzasnę, jeśli coś będzie nie tak. „Nie będziesz musiała. Poczuję”. Ale propozycja sprawiła, że zrobiło jej się cieplej, bo było jej przeraźliwie zimno. Skuliła się na boku, jej skórzane ubranie lepiło się i było poplamione solą, przemoczone włosy ciążyły, ona zaś wsłuchiwała się w przecinaną kadłubem wodę. Uśmiechnęła się, czując pierwszy dotyk promieni słońca na skórze. „Udało się, tatku. Cholera, niech się utopię, udało się”. Tyle że się nie utopiły. Stawiły czoła wirom, trąbom wodnym i zaciekłemu sztormowi na otwartych wodach… i przeżyły. „Tym razem”. Otrząsnęła się i usiadła z jękiem. Wstrzymała oddech, gdy każdy mięsień i każde ścięgno mocno zaprotestowały. Jej skórzane ubranie, pomarszczone i skurczone, także jęknęło. — Dobrze się czujesz, Charis? Przyjaciółka ściskała rumpel tak mocno, że aż dziwne, że drewno nie pękło. Wyglądała, jakby za bardzo się bała wziąć głębszy wdech, zupełnie jakby drgnięcie albo czkawka miały posłać ją w niebo niczym wystraszonego ptaka. — Nie, Deenie – odezwała się Charis. – Nie czuję się dobrze! Jak to zrobiłaś? Papa mówił mi, co się stało, gdy Rafe i twój tatko walczyli z trąbami wodnymi i wirem. Ale teraz było inaczej, prawda? Rafe ma w sobie całą tę moc, a twój tatko ją uwolnił. To właśnie zrobiłaś? Bez niczyjej pomocy? Jak? Deenie… twoja twarz… wyglądała przerażająco. – Głos jej się załamał. – Przeraziłaś mnie. Olśniewające poczucie triumfu zgasło. — Przepraszam, Charis. Próbowałam tylko zapewnić nam bezpieczeństwo. — Wiem i udało ci się – powiedziała Charis. – Ale chodzi o to, jak to zrobiłaś. Proszę, Deenie, powiedz mi. Co zrobiłaś? Zamiast odpowiedzieć, spojrzała ponad uspokajającymi się wodami na odległe wybrzeże po prawej stronie. Gdzie były? Jak daleko się znalazły? W rozpraszających się burzowych ciemnościach była w stanie wypatrzeć skalistą linię brzegową. Widziała bliźniacze wodospady Gantling wpadające z klifu w wody zatoki. „Tak naprawdę nie za daleko. Jeszcze tyle drogi przed nami”. Czy wystarczy im jedzenia? Czy wystarczy wody? Przed iloma trąbami wodnymi i wirami będą musiały uciekać? Przetrwały już jeden sztorm. Ile jeszcze będzie próbowało je dręczyć? „Czy my jesteśmy szalone, że się na to porywamy? Chyba tak”. Czuła się jak szaleńczo łopocząca chorągiewka. W jednej chwili ogarniało ją uniesienie, w następnej tonęła w rozpaczy. „A co, jeśli znowu zaatakuje nas żywioł i drugi raz będę musiała otworzyć się na tę zarazę? A potem trzeci? I czwarty? Ile jeszcze razy będę w stanie to zrobić, żeby sobie nie zaszkodzić?”
— Deenie! – odezwała się Charis. – Jeżeli nie chcesz ze mną rozmawiać, to przysięgam, że zawrócę ten cholerny skif i pożegluję z powrotem do Westwailing! Nadal się wahała. Odwróciła twarz w stronę nieba, patrząc na szybko przerzedzające się burzowe chmury. Taka połać błękitu dodawała otuchy. Nie wyczuwała też kolejnego sztormu nadciągającego zawzięcie od strony Smoczozębej Rafy. Nie wyczuwała w pobliżu trąb wodnych ani wirów. Ta część zatoki była czysta. Nadal jednak wyczuwała rafę, niczym tłuczone szkło w swojej krwi. A gdy zmrużyła oczy, widziała trąby tańczące wzdłuż jej odległej krawędzi. Z westchnieniem odwróciła się i spojrzała na Charis. — Słońce poświeci jeszcze sporo czasu. Zdejmij te mokre ubrania i przebierz się w suche. Lepiej, żebyś nie złapała febry. Charis fuknęła jak rozzłoszczony kot. — Sama wiem, że jestem przemoczona do suchej nitki! Po prostu odpowiedz na moje pytanie, Deenie. I łap za rumpel. To ty jesteś żeglarzem, nie ja. Zamieniły się miejscami, ostrożnie przesuwając się w niewielkiej łódce, a lekka bryza wybrzuszała żagiel i posuwała ją naprzód. Deenie obserwowała, jak Charis na kolanach wyciąga plecak spod osłaniającego go płótna i wyjmuje suchą bluzkę i spódnicę. Potem, gdy przyjaciółka rozpięła mokrą, ciężką kurtkę strażnika, podniosła wzrok i skrzywiła się. — Deenie. — Nie wiem, czy potrafię to wyjaśnić – zaprotestowała. – A jeśli spróbuję, to znowu możesz się wystraszyć. — Uwierz mi – powiedziała Charis, zdejmując bluzę. – Nie mogę już bać się bardziej. Słysząc te słowa, zamrugała oczami. — To znaczy? — Widziałam cienie – mruknęła Charis. – Prześlizgujące się pod twoją skórą. Poczuła, jak po plecach przechodzą jej ciarki. — Cienie? — Nie wiem – rzekła Charis, kręcąc głową. – Może mi się śniło. Może to sztorm przyćmił mi wzrok. Ale tak to wyglądało, Deenie. Kiedy… kiedy posługiwałaś się magią? Widziałam cienie. „Cienie prześlizgujące się pod skórą”. — Wykorzystałam zarazę przeciwko niej samej, Charis – powiedziała cicho. Jak gdyby wypowiedzenie tych słów łagodnym tonem miało pozbawić je siły i mocy. – Ja… wchłonęłam ją, a potem wyrzuciłam, a kiedy to zrobiłam, była już inna. Stała się bronią. Charis rzuciła mokrą kurtkę na ławkę. — Wchłonęłaś ją? – powtórzyła. – W siebie? Zarazę? Deenie! Coś ty sobie myślała? Teraz Charis będzie ją łajać? „Kiedy ocaliłam nam życie? A może trochę wdzięczności?” Zjadliwie zmrużyła oczy.
— Skoro musisz wiedzieć, Charis, to myślałam, że za kilka uderzeń serca obie utoniemy! Charis wpatrywała się w nią z otwartymi ustami. A potem przycisnęła drżące dłonie do twarzy, a ramiona jej opadły. Kiedy w końcu opuściła ręce, na policzkach miała łzy. — Obiecaj mi, że nigdy więcej tego nie zrobisz – powiedziała skonana. – Obiecaj mi, że nigdy więcej nie podejmiesz takiego szaleńczego ryzyka! — Nie mogę – odpowiedziała wprost. – Jak miałabym obiecać? Skoro może od tego zależeć życie Rafe’a i Lur? Jak miałabym obiecać? — Oczywiście, że możesz! – krzyknęła Charis. – Deenie, to zaraza. To pozostałość po trującej magii Morga. Nie możesz babrać się w tym paskudztwie, nie możesz wdychać go jak świeżego powietrza i sądzić, że cię nie zemdli. Słyszałaś, co powiedziałam? Widziałam w tobie cienie! Deenie wzruszyła ramionami. — To niedobrze, Charis. Ale nie mogę – i nie chcę – obiecywać ci, że nie zrobię tego ponownie. Jeżeli mamy znaleźć Rafela, jeżeli mamy go ocalić, nie możemy się ze sobą cackać. Ja nie mogę. Do oczu Charis znów napłynęły łzy. — To zbyt niebezpieczne. Musi być inny sposób. — Jeżeli jakiś przyjdzie mi do głowy, to go wykorzystam. A jeśli nie? Jeżeli nie ma innego? Obserwuj mnie, Charis. To twoje zadanie. Powiesz mi, jeśli zauważysz coś jeszcze. — Co na przykład? O co ci chodzi, Deenie? — Nie wiem! – Znowu zaczął jej dokuczać pulsujący w skroniach ból głowy. – Nie wiem, co robię. Obmyślam to przecież na bieżąco. I właśnie dlatego cię potrzebuję, Charis. Jesteś olkińskim magiem. Wyczuwasz różne rzeczy. Dostrzegasz je. I znasz mnie. Więc jeśli wyda ci się, że się chwieję, jeśli zauważysz, że się zmieniam, to… Charis usiadła z głuchym grzmotnięciem, aż zatrzęsło skifem. — Że się zmieniasz? W co? — Nie wiem, Charis – powiedziała, marszcząc brwi. – Po prostu… zmieniam się. — Zaczynam mieć wrażenie, że to był błąd – rzekła Charis, obejmując kolana. – Może powinnyśmy zawrócić, Deenie. Jeszcze nie jest za późno. Westwailing nie zostało jeszcze tak daleko za nami. — Zawrócić? Charis przytaknęła, znów zapłakana. — Wiem, że wychodzę na tchórza, ale, Deenie, to było takie okropne. Ten sztorm i trąby, i wiry. A teraz jeszcze mówisz mi, że pozwalasz, żeby wypełniła cię zaraza, że możesz się zmienić i że muszę cię obserwować, bo coś może pójść nie tak? A co, jeśli niczego nie zauważę, Deenie? Albo jeśli zauważę, ale będzie za późno, żeby cię ocalić? Biedna Charis. Jakie to niesprawiedliwe, że za wierną przyjaźń musiała odpłacić jej przerażeniem i bólem. Łącząc się z nią w cierpieniu, Deenie zdobyła się na
szyderczy uśmiech. — Myślałam, że to ja tu jestem myszką, Charis. A nie ty. — Przestań, Deenie – powiedziała Charis, spuszczając wzrok. – Już wystarczająco jest mi wstyd. Prawiłam ci takie kazania, wygłaszałam nieustraszone mowy, jak to pognamy Rafelowi na ratunek. Jak to jestem córką swojego papy. Okazuje się, że łatwo mówić. Ale zrobić? To dopiero trudne. Ostatnie chmury burzowe zostały rozdmuchane na strzępy, niebo było przyjemnie niebieskie, wody zatoki zaś ożywione, lecz nie śmiertelnie groźne. Tu były przejrzyste i nie wywoływały drażniącego przeczucia, że gdzieś za chwilę wystrzeli trąba. Skif w podskokach sunął naprzód z żaglem mocno wybrzuszonym przez słoną bryzę. To był idealny dzień na żeglowanie. Albo byłby, gdyby rafa nie była skażona zarazą. Gdyby tylko Deenie mogła udawać, że nie czuje z jej strony mrocznego, majaczącego zagrożenia. — Ano tak, jest ciężko – przyznała po chwili. – Ale jesteśmy tu, Charis, i robimy to. Wiem, że się boisz. Ja też się boję. Ale to nie był błąd. I nie zawrócimy. Charis pociągnęła nosem. — Nie? Zamknąwszy oczy, Deenie wystawiła lepką od soli twarz do słońca. — Nie. — Och. – Stłumiony odgłos, gdy Charis przesunęła się po pokładzie skifu. – Cóż. – Kolejne pociągnięcie nosem. – Jak myślisz, ile zajmie nam dopłynięcie do końca rafy? — Nie potrafię dokładnie ocenić – powiedziała, znów spojrzawszy na Charis. – Powinno zająć kilka dni. Ale jeśli trafimy na kolejne burze albo skupiska trąb i wirów… prawdopodobnie zajmie nam to tydzień. Może dłużej. Nie martw się. Zabrałyśmy dostatecznie dużo zapasów. — To nie o zapasy się martwię – odparowała Charis. – Martwię się, że nie wypoczniesz na tyle, żebyśmy nie utonęły albo żeby nie stało się coś gorszego. Chyba powinna mi pani udzielić paru lekcji żeglowania, pani Deenie. Dzięki temu, gdy zaświeci słońce, a w pobliżu nie będzie trąb ani wirów, będziesz mogła położyć się i odpocząć. Słysząc te słowa, utkwiła w niej wzrok. — Żeglowania? Tobie? Chyba po raz pierwszy od wielu dni Charis uśmiechnęła się szeroko. — Tak, a niby czemu nie? No chyba że twoim zdaniem nie nadajesz się na nauczyciela. — Bezczelna zołza! – powiedziała. – Pytanie, czy ty nadajesz się na uczennicę. — Zobaczymy – rzekła Charis. A potem uśmiech zniknął z jej twarzy. – Nie martw się, Deenie. Będę cię dobrze pilnować. Nie pozwolę, by tknęło cię coś mrocznego. Obiecuję. Deenie skinęła głową, a od tych słów zrobiło jej się cieplej niż od promieni słońca. — A ja obiecuję, że będę chronić cię przed wirami i trąbami, i paskudną zarazą
Morga. „Uda mi się. Ochronię Charis, choćby miała to być ostatnia rzecz, jaką zrobię”. Dopłynięcie wzdłuż poszarpanego wybrzeża Lur do odległego skraju Smoczozębej Rafy zajęło im sześć dni i pięć nocy. Kilka razy widziały jakieś postacie stojące na nieprzyjaznych klifach, ciągnących się niemal całą drogę wzdłuż linii wody. Widocznie z Westwailing doszły słuchy o skradzionym skifie i dwóch szalonych dziewczynach, które nie bały się groźnych wód Lur. Ale tak daleko nie było już żadnych portów ani bezpiecznych zejść do wody, więc nikt ich nie ścigał i tylko to się liczyło. Niech całe królestwo sobie patrzy, byle tylko się nie wtrącało. Charis nie była urodzonym żeglarzem, ale szybko podszkoliła się w posługiwaniu się sterem i żaglem na tyle, że pewnie utrzymywała skif na kursie za dnia, gdy wody były spokojne. Wtedy Deenie wczołgiwała się pod namiot, który zrobiły z płótna, by skraść godzinę czy dwie upragnionego snu. Niestety taki sen nie dawał ukojenia. Gdy tylko zamykała oczy, śniła jej się matka, z pamięci wyłaniały się wspomnienia z dzieciństwa, przez które ciskała się i szlochała. Śniła o ojcu osamotnionym w przytułku w Billington. Miała też sny o Rafelu, kolejne wspomnienia małej dziewczynki. Raz wydawało jej się, że słyszy jego głos, tak jak w królewskiej krypcie. Zbyt słaby. Obudziwszy się z tego snu, pamiętała tylko strach. „Nie poddawaj się, Rafe. Już płyniemy”. Żałowała, że nie mogła sobie pozwolić na przeczytanie nabazgranych w dzienniku Barl notatek, ale jakieś dziwne przeczucie podpowiadało jej, żeby nie pokazywać dziennika. To, o czym nie wiedziała Charis, nie mogłoby przysporzyć jej kłopotów. Poza tym przy tak nieprzewidywalnych pogodzie i wodach istniało ryzyko, że dziennik wypadnie za burtę. To samo przeczucie podpowiadało jej, że byłaby to katastrofa. Obie z bólem przywykły do kiszenia się w słonej wodzie jak zasolone śledzie, znosząc klejące się włosy i skórę oraz brudne, sztywne od soli ubrania. Przedzierając się ku skrajowi rafy, przyzwyczaiły się do otarć, pęcherzy i siniaków. Nie mając wyboru, pogodziły się z bólem z głodu, wydzielając ze swoich skromnych zapasów orzechy, suchary i suszoną wołowinę i oszczędnie pijąc nieświeżą wodę. Zaakceptowały także ordynarną konieczność dzielenia się prowizorycznym nocnikiem w postaci blaszanej miski. Jeszcze trzykrotnie, gdy płynęły wzdłuż wybrzeża, zaatakował je sztorm nacierający przez rafę z niezbadanego, otwartego oceanu. Co gorsza, gdy zła pogoda przedostawała się za rafę, wchłaniała w siebie część zarazy Morga, więc gromy i błyskawice trzaskały, huczały i miotały nimi bez litości, od fali do fali i od rufy po dziób. Przy trzeciej nawałnicy sponiewierany żagiel przedarł się na dwoje. Deenie pobłogosławiła właściciela skifu za ten zapasowy. Był połatany i wypłowiały, ale był – i to je ocaliło. Oczywiście miały też do czynienia z trąbami wodnymi i wirami. Każdego dnia na nie trafiały i każdego dnia Deenie wybiegała swoim magicznym zmysłem, wytężając go do granic, doprowadzała do krwotoków z nosa, rozdzierających bólów głowy i
niemal mdlała, by uchronić skif przed zatopieniem i połamaniem, a siebie i Charis przed utonięciem. To oznaczało, że musiała przyzywać zarazę. Pozwalać, by wypełniał ją mrok, który po chwili mogła wypuścić niczym strzałę, rozpraszając wygłodniałe przyciąganie wirów i załamując trąby wodne w kurzawie wzbijanej wody i pienistego pyłu. Choć kontrolowanie tej mrocznej mocy za każdym razem przychodziło jej z większą łatwością, coraz bardziej dawało jej się we znaki. Widziała to w oczach Charis, w sposobie, w jaki przyjaciółka zaciskała usta i nie mówiła ani słowa o pełzających cieniach, tylko mocno trzymała ją za rękę, dopóki nie ustawały dreszcze. Jedynym pocieszeniem było dla Deenie to, że wykorzystując zarazę jako broń, stała się znacznie bardziej świadoma toczącej ją zgnilizny, jak gdyby magiczny zmysł był ostrzem noża, które Deenie ostrzyła, tak by było śmiertelnie niebezpieczne. Znacznie szybciej wyczuwała nowo powstające trąby czy miejsca, w których czaiły się wygłodniałe wiry z otwartymi paszczami, mogła więc odpowiednio wcześnie przemknąć się na bezpieczną odległość. I to było naprawdę przydatne. Nie mogła tego żałować. Ale przez to się zmieniała. Chciałaby wiedzieć, w co. Za mało spała. Za mało jadła. Karmiła się zarazą… i czuła, jak ta zaraza ją trawi. Czwarty dzień na otwartych wodach był najtrudniejszy. Szacowała, że były mniej więcej na wysokości Basingdown, miasta Dorana i domu, tak blisko, że aż bolało. Gdy tylko słońce minęło zenit i z wolna zaczęło swoją wędrówkę ku horyzontowi, Deenie poczuła kłujący impuls niepokoju, zwiastujący powstanie trąby. — Trzymaj się mocno – odezwała się do Charis, a jej nerwy zaskwierczały bardziej niż zwykle. – Będzie ciężko. I było. Było okropnie. Zagrażało im tyle wodnych trąb, że szybko straciła rachubę. Gdy tylko udało jej się powalić jedną, jej miejsce zajmowały dwie lub trzy kolejne, bliźniaki i trojaczki wirujące w dzikim wodnym tańcu. Skif obracał się jak na młynówce, a one razem z nim. Zaciskały zęby, szarpały się, a każde naciągnięte ścięgno paliło i krzyczało. W końcu nie była już w stanie jednocześnie żeglować i zajmować się ratowaniem im życia, ster przejęła więc Charis, ona zaś klęknęła na dziobie, krzycząc „w lewo” albo „w prawo”, klucząc w poszukiwaniu sposobu na wydostanie się w bezpieczne miejsce gdzieś przed sobą. Dławione trąbami wody wzburzyły się, tworząc szaleńcze, spienione bałwany, które zalewały je co chwila, aż oczy tak piekły ją od soli, jakby za chwilę miała oślepnąć. Później prowadził ją magiczny zmysł. Magiczny zmysł i zaraza. Wypełniała ją tak dogłębnie, że Deenie miała wrażenie, jakby z niej samej została tylko skóra i mrok. Obawiała się, że zmiany zaszły za daleko, by cokolwiek mogło jej pomóc. Potem opadła na przemoczony i zalany pokład skifu, pozwalając, by łódź sama się o siebie zatroszczyła, i wpatrywała się zamglonym wzrokiem w błękitne niebo. Czuła, jak wali jej serce. Czuła pulsującą i wzbierającą w żyłach krew. Czuła każde zadrapanie, krzyk i siniak. — Barlski cyc – wychrypiała Charis. – Już więcej tego nie róbmy.
— Psujesz zabawę – odpowiedziała takim samym głosem. I roześmiała się. I śmiała się. I szlochała. Potem żeglowały bez przeszkód aż do zachodu słońca i przez noc. Następnego dnia miały do czynienia z przelotnym szkwałem, dwoma wirami i dwoma atakami trąb wodnych. Kolejnej nocy padało, ale nie było sztormu, musiały zetrzeć się z pięcioma trąbami, ale nie niepokoiły ich wiry. Gdy szóstego dnia wzeszło słońce, Deenie przekazała Charis ster, wyczerpana wczołgała się pod dach z płótna i zapadła w sen. Pięć godzin później obudziła ją zaraza, mroczna i buzująca w jej krwi. Nim zdążyła otworzyć oczy, usłyszała znajomy huk, głośniejszy i bardziej chciwy niż kiedykolwiek. Czując suchość w ustach, wygramoliła się spod płótna i zobaczyła, że Charis siedzi sparaliżowana na rufie i w milczeniu trzyma w dłoni rumpel. — To koniec, Deenie – powiedziała beznamiętnie. – Przeszłyśmy przez to wszystko na nic. – Wskazała palcem. – Patrz. Po dniach i nocach walki i strachu, wbrew wszelkiej rozsądnej nadziei na przetrwanie, dotarły na skraj rafy. Na jej poszarpanym końcu, pomiędzy pradawną barierą a skalistym wybrzeżem, ryczał wir tak ogromny, że mógłby pochłonąć całą Doranę. Przerażona Deenie utkwiła w nim wzrok. „Och, tatku. Tatku, nie. To po prostu niesprawiedliwe”. Przez jedną zdradliwą chwilę zadrżała, mając ochotę zapłakać nad własnym losem. Bo to było niesprawiedliwe. Po tym, co razem przetrwały. Po tych znojach i cierpieniu, i sikaniu do blaszanej miski. „Nie ma jak go ominąć, a w żaden sposób nie mogę go zniszczyć. Równie dobrze mogłabym próbować zniszczyć słońce”. I choć wpatrywała się w niego, gotowa przyznać się do porażki, poczuła straszliwy przypływ furii, tak potężny i silny jak wir, który właśnie zagradzał im drogę na ocean. „Do ciężkiej cholery, a niech się utopię. Nie po to płynęłam taki kawał drogi, żeby teraz uciec z podkulonym ogonem i zawieść Rafela”. — Deenie? – odezwała się Charis podejrzliwie. – Deenie, co ty knujesz? „Jeśli nie możesz z nimi walczyć, przyłącz się do nich”. — Nic, o czym chciałabyś usłyszeć, Charis – powiedziała i łagodnie odsunęła przyjaciółkę od rumpla. „Czy ja oszalałam, tatku? Oszalałam, prawda? Pewnie nawet ty nie pomyślałbyś, żeby zrobić coś takiego”. — Deenie? – Tym razem głos Charis zabrzmiał nerwowo. – Deenie… kierujesz nas w stronę rafy. Przytaknęła. — Wiem. — Ale… dlaczego? — Bo nie pozwolę, żeby ten cały czarnoksiężnik Morg i jego rafa mnie pokonali.
— Ale, Deenie… — Nie złość się na mnie, Charis – powiedziała. – Muszę pomyśleć. Charis poddała się, mrucząc coś z irytacją. Deenie zamknęła oczy i rozkazała swojemu rozszalałemu sercu zwolnić. „Dam radę. Dam radę. Jestem córką Ashera. Jestem siostrą Rafe’a. I teraz jestem silniejsza niż jeszcze tydzień temu”. Silniejsza… inna… jak naostrzony nóż. Otaczały je czyste wody, tak jakby cała zaraza Morga skupiła się w tym jednym wirze. Deenie trąciła rumpel, kierując skif na tyle blisko krańca rafy, na ile tylko się odważyła. Wraz z poranną bryzą przeskakiwały nad niewielkimi falami. Ryk wiru zdawał się ją rozweselać. O długi rzut kamieniem od poszarpanych, poszczerbionych smoczych zębów ostro obróciła niewielką łódź, by pozbyć się wiatru z żagla i zatrzymać ją, chyboczącą na wodzie. Potem spojrzała na Charis, która ze skrzyżowanymi nogami siedziała na podłodze w rozdartej spódnicy, bez trzech guzików u koszuli, a pokryte pęcherzami dłonie położyła na kolanach. — Weź rumpel, Charis – powiedziała raźnie. – I trzymaj, dopóki nie skończę. — Nie skończysz? – Charis rzuciła jej piorunujące spojrzenie. – Nie skończysz czego? Powinna być przerażona – i po części była – ale jednocześnie szeroko się uśmiechała. Bo właściwie dlaczego nie? Dlaczego nie powinna? Dlaczego myszka od czasu do czasu nie może szeroko się uśmiechnąć? — Zobaczysz – powiedziała. – A teraz rusz się. Weź rumpel. Zrzędząca Charis przywlokła się na rufę. A potem aż się zakrztusiła. — Deenie! Co ty robisz? — A jak myślisz? – odpowiedziała, zdejmując koszulę, lniane spodnie i zostając w samej bieliźnie. Buty zdjęła już wcześniej, podobnie jak Charis. – A teraz utrzymaj skif w tym miejscu, dobrze? Postaram się pośpieszyć. Nim Charis miała szansę ją powstrzymać, wyskoczyła za burtę wprost w zimne objęcia kipiącej wody. Tak bardzo przywykła do buzującej we krwi zarazy, że niemal nie zwróciła uwagi na jej siłę, gdy znalazła się tak blisko rafy. Niemal nie czuła wrzącego mroku, płynąc w stronę smoczych zębów. Poczuła go jednak, gdy dotarła do skał i wczepiła się w nie palcami, otwierając się na źródło zarazy. Czuła w sobie wir, jego skręcającą moc i potęgę. To uczucie w ogóle nie przypominało tego, co czuła, niszcząc trąby wodne i omijając poprzednie wiry. W porównaniu z tym, tamto było jak zabawa dla szprotów. Gdy bezlitosna zaraza tocząca rafę wypłukała z niej wszystko, usłyszała własny krzyk. Czuła, jakby skażona magia Morga rozrywała ją na strzępy. Nie była skalistą rafą, nie mogła tego wytrzymać. Za chwilę połamią się jej kości. Niedługo umrze. „Nie chcę… nie chcę…” Wtem, pośród tego szaleństwa, poczuła coś nowego, coś łagodnego, wplatającego się w jej krew i kości. Usłyszała drugi głos, słodki sopran, tak inny od brutalnego
basu Morga. Oszołomiona usiłowała go zrozumieć, ale gdy wzięła kolejny, głęboki i wstrząsający wdech, na nowo ogłuszyły ją i przytłoczyły czająca się wokół nienawiść czarnoksiężnika i huk tego potwornego wiru, ryczącego głośniej niż setka sztormów. „Pomóż mi, tatku. Pomóż mi. Nie możemy pozwolić Morgowi zwyciężyć”. Ale tatko był za daleko, nie słyszał jej, a jej mysie siły opadały, opadały niczym wody odpływu. Czuła, że grzęźnie w zarazie, że uścisk palców wczepionych w rafę słabnie. I dobrze, bo gdy puści, ból ustanie. „Gdy puszczę, Rafe umrze”. Z szaleńczym okrzykiem ponownie zacisnęła palce na rafie, niepomna na ból i dotyk ciepłej, śliskiej krwi. A potem przestała walczyć. Musiała wykorzystać zarazę, a nie zmagać się z nią, tak jak wykorzystała ją, by pokonać te wszystkie trąby wodne. „Ale to boli. Tatku, to boli”. Doprowadzona niemal na skraj wytrzymałości, wyparła z głowy myśl o pełzających pod skórą cieniach, o przetaczającym się przez nią mroku i skierowała moc zarazy w stronę potężnego wiru. Tańczyła swym magicznym zmysłem wokół jego obracającego się kręgu, szukając drogi do wewnątrz. Szukając… i szukając… „Jest”. Wstrzymała oddech, mgliście świadoma tego słodkiego, wysokiego głosu na krawędzi słyszalności, droczącego się z nią i dręczącego. Ciepłej nuty nadziei. Ale rozpraszał ją, więc go odepchnęła. Z wolna karmiła wir zarazą, niczym Charis dodająca w kuchni cukier do sosu. Z początku odmęt stawiał opór, próbował wypluć w niebo ją, jej magiczny zmysł i przesycającą go zarazę. Ale była teraz silniejsza, o wiele silniejsza. Zmieniła się do szpiku kości. Zacisnęła zęby, wczepiła się mocniej w rafę zakrwawionymi palcami i przeciwstawiła wirowi. „Przepuść mnie! Nie możesz mnie tu zatrzymać. Muszę płynąć dalej. Puść mnie!” Walczyła z nim, a on z nią. Nabrzmiały złośliwością Morga usiłował roztrzaskać ją na kawałki, zetrzeć na miazgę. Szlochając, stawiała mu opór. A gdy znów usłyszała tę słodką, szepczącą nutę nadziei, powitała ją z radością. „Pomóż mi. Proszę, pomóż mi”. Wstąpiły w nią nowe siły… i poczuła, jak wir słabnie. „Tatku… tatku…” Krzyknęła, czując, jak wir umiera, zabity przez zarazę, z której się narodził. Krzyknęła po raz kolejny, gdy poczuła w sobie resztki palącej zarazy. Wszystko pociemniało. „Czy ja umarłam? Czy ja umarłam?” Ale potem otworzyła oczy i zobaczyła błękitne niebo. Słyszała łomoczące jej w piersi serce. Przez bardzo długą chwilę kurczowo trzymała się rafy, zbyt słaba, by się poruszyć, niemal zbyt słaba, by oddychać. Dłoń ściskająca skałę potwornie bolała. Wszystko ją bolało. Poczuła się zmarznięta, skurczona i taka bardzo, bardzo mała. I wtedy usłyszała krzyk Charis.
— Deenie! Deenie! Och, tak. Skif. Musiała wrócić. Ale czy da radę płynąć? Czy w ogóle da radę się ruszyć? Czy nie wolałaby zostać tu i po prostu pooddychać? Tak, ale Charis jej potrzebowała. A to znaczy, że nie mogła zostać. Powoli, osłabiona, rozchlapując wodę, dotarła do skifu. Charis musiała pomóc jej na niego wejść. Jej kości zamieniły się w sznurki. — Och, Deenie. – Charis szczękała zębami, a policzki miał mokre od łez. – Jak tego dokonałaś? Jakim cudem nie zginęłaś? Och, Deenie, spójrz na swoje biedne ręce! Nie chciała. Czuła je i to wystarczało. — Nieważne, kapitan Orrick – powiedziała, lekko nachmurzona. – Idź obsadzić ster. Pora sprowadzić naszego zaginionego Rafe’a.
ROZDZIAŁ XII
Słońce właśnie wspięło się na czubki drzew, a Ewen w samotności zawzięcie ćwiczył prawe ramię w koszarowych szrankach. Choć jego połamane kości zrosły się całkiem dobrze, nie powrócił jeszcze do pełni sił, trenował więc z lekkim mieczem, którego używał jako młodzik. Ociekając potem mimo chłodu, raz po raz zatapiał ostrze w sercu, płucach i brzuchu wypełnionego piaskiem manekina, którego wojacy nazwali Morgiem. Ćwicząc, słyszał głos ojca – tak jak każdego rozwlekłego dnia, od kiedy wrócili ze Wschodniej Doliny – wyniosły i chłodny, przepełniony niemal niepohamowaną wściekłością. „Mówiłem ci, że masz dopilnować, by twój brat zasmakował krwi. To nie jest trudne zadanie. Jeden nędzny, bezmyślny włóczęga przywiązany do krzesła, którego trzeba było łaskawie zabić. I zawiodłeś! Jak mogłeś zawieść, Ewenie? To żadne zasmakowanie krwi, lecz rzeź. Gniewne wieści ze Wschodniej Doliny otrzymałem. Ten tępy Nairn skarży mi się na wasze błędy. I co mam powiedzieć?” Od tamtej konfrontacji minęły całe tygodnie, lecz ból nie ustawał. Podróż powrotna ze złamaną ręką do Wzniosłej Doliny była przyprawiającą o mdłości męką, ale z radością zawróciłby i pojechał do Wschodniej Doliny, zamiast znosić furię ojca przez choćby jedno dudniące uderzenie serca dłużej. „Na następcę mojego cię wybrano!”, krzyczał ojciec. „Czy koronę nosić jesteś w stanie? Po tym wszystkim? Bo już sam nie wiem”. Potem król zamierzył się na Padriga, ciężką ręką dając wyraz oburzeniu i rozczarowaniu. „Mężczyzną jesteś czy może panienką? Czyżbym kastrata spłodził? Jaja ci odpadły, chłopcze? Golisz się? Potrafisz chędożyć? A może mam posłać po krawcową, żeby uszyła ci sukienkę, co?” Nieoczekiwane okrucieństwo tego ataku odebrało bratu mowę. Kiedy jednak Ewen próbował wziąć winę na siebie i ochronić Padriga, ten się odwrócił. On także nie zamierzał mu przebaczyć. Przypomniawszy sobie tę sytuację, na nowo dotknięty jej niesprawiedliwością wbił miecz po samą rękojeść w serce manekina i burknął, gdy siła ciosu wstrząsnęła jego zrośniętymi kośćmi. — Wybacz, Padrigu – odezwał się w pustych szrankach. – Zawiodłem cię. Próbował wtedy powiedzieć to bratu w oczy, ale upokorzony Padrig nie chciał go słuchać. Zawstydzony tym, co zaszło we Wschodniej Dolinie, zawstydzony jeszcze bardziej drwinami króla zamknął się w komnacie z małą lampą oliwną i swoimi książkami. A potem, cztery trudne dni po ich haniebnym powrocie, do koszar wróciło trzech zwiadowców Tavina. Wiadomości, które przywieźli, sprawiły, że zapomnieli o Wschodniej Dolinie.
Kolejni dotknięci zarazą włóczędzy wkraczający na tereny Vharne z Manemli. Jakby tych było mało, włóczędzy z krainy Ranoush, z której od dawna nie nadchodziły żadne wieści. A najgorsze było to, że od nich zaraziła się połowa ludności w pewnej małej wiosce – mężczyźni, kobiety i dzieci. Zwiadowcy uśmiercili wszystkich. Król zrobił się blady jak ściana, słysząc te słowa, i nie odzywał się przez cały dzień. Dwa dni później wyjechał ze Wzniosłej Doliny z dwunastoma solidnie uzbrojonymi wojakami, dwoma bratankami i Padrigiem – choć nadal mu nie przebaczył – by poznać prawdę. „Wolałbym, żebyś to ty ze mną pojechał, Ewenie”, powiedział ojciec bez ogródek poprzedniego wieczoru. „Ale to Wschodnia Dolina o tym zadecydowała. Dlatego zabiorę Padriga. Dopilnuję, by zasmakował krwi na północy”. A to oznaczało, że Ewen musiał posadzić swój książęcy tyłek na królewskim tronie w Sali Tronowej, pielęgnować złamaną rękę i udawać, że właściwym miejscem dla korony jest jego głowa. — Niech Duch cię prowadzi, Padrigu – mruknął w chłodny poranek w szrankach. – Znaleźć wspólny język z królem powinieneś. Próbował powiedzieć młodszemu bratu jeszcze coś, czego ten nie chciał usłyszeć. Padrig chował urazę tak głęboką, jak głęboko sknera chowa monetę. Z kolejnym burknięciem Ewen wyciągnął miecz z manekina i patrzył, jak piasek wysypuje się z rany niczym bladożółta krew. — Co robisz, chłopaku? „Tavin”. Odwrócił się, usiłując zamaskować palący ból w ręce. — A jak myślisz? — Ewenie… – Poznaczona bliznami twarz Tavina skrzywiła się z niezadowolenia, po czym fechmistrz otwartą dłonią pchnął furtkę szranków. – Pomaga ci to? — To ty powiedziałeś, że samą siłą woli nie odzyskam mocy w ręce. — Powiedziałem jeszcze – odparował Tavin, wchodząc w szranki – że gardząc samym sobą, więcej złego niż dobrego sobie czynisz. Łatwo mu było mówić. To nie on rozczarował za jednym zamachem i brata, i króla. — Czego chcesz, Tav? – zapytał, czując palący ból w ramieniu i jeszcze bardziej palący w sercu. – Są jakieś wieści od króla? Tavin pokręcił głową, dołączywszy do niego przy manekinie. — Żadnych. Opuścił przy bucie czubek swojego dziecinnego miecza. Czy będzie bolało, czy nie, jutro poćwiczy z normalną bronią. Kto zaufa księciu władającemu mieczem dla chłopca? — Minął blisko miesiąc od ostatniego gołębia, Tav. — Gołębiami żywią się sokoły – rzekł Tavin, wzruszając ramionami. — To problem gołębia, nie króla. — Zwiadowcy mówili o włóczęgach z Ranoush, Tavinie! Z Ranoush! Ten stary
wróg pozostawał w uśpieniu od czasów jeszcze przed moimi narodzinami! — Kilka płatków śniegu to jeszcze nie zamieć – powiedział Tavin dość łagodnie. – Dobry król nie poci się, jeśli nie musi. „Ale ja nie jestem dobrym królem. Jestem księciem noszącym koronę, o którą nigdy nie prosiłem”. — Fechmistrzu, mówię ci, że to zamieć – warknął. – Przecież to nie żadne plotki o dotkniętych zarazą włóczęgach naszych uszu dochodzą. Widziano ich. Pojmano i zabito. Liczysz ich? Ja tak. Dwunastu, od kiedy król wyjechał z koszar, Tav. Dwunastu. Tavin włożył palec w świeże szczeliny po mieczu na manekinie. — To nie jest dobra wiadomość. — Nie! Nie jest. – Uspokoił się, dysząc ciężko. Podnoszenie głosu na Tavina nie sprawi, że Padrig bezpiecznie wróci do domu. – Ten człowiek ze Wschodniej Doliny. Jeyk. Mówił, że ktoś go wzywa. Musimy dowiedzieć się więcej, Tav. Musimy wiedzieć, kto go wezwał. A potem dowiemy się dlaczego. — Wiesz, kto go wezwał – rzekł pogrążony w myślach Tavin. – Północ. — Północ to miejsce, fechmistrzu. Równie dobrze powiedzieć mógłbyś, że wezwała go jakaś dolina. — Ewenie… – westchnął Tavin. – Król wyjechał w poszukiwaniu odpowiedzi. Zwiadowcy przeczesują niespokojne ziemie w poszukiwaniu odpowiedzi. Gryziesz się tym, od kiedy wróciłeś do domu ze złamaną ręką, chłopaku. Jeśli chcesz, możemy gryźć się dalej. Możemy się gryźć, póki nie połamiemy sobie zębów. Ale nie ma odpowiedzi ani w tych szrankach, ani w zamku, ani w żadnym zakątku Doliny. Więc mówię ci, oszczędź zęby. Fechmistrz miał rację. Z okrzykiem frustracji Ewen chwycił za miecz i przebił nim gardło manekina. Palący ogień przeszył jego rękę aż po samo ramię. Krzyknął ponownie, tym razem z bólu, i mocno przycisnął prawe przedramię do piersi. Tavin słuchał jego przekleństw, uniósłszy siwą brew. A potem wyciągnął miecz z manekina. — Upartym głupcem jesteś, chłopaku. Nachmurzony, wyciągnął lewą dłoń. — Oddaj mi go. — Nie oddam – rzekł fechmistrz i roztrzaskał miecz o udo. — Tavinie! — Jakiś jarmarczny płatnerz go zrobił – powiedział Tavin, z obrzydzeniem przyglądając się kawałkom miecza. – Bez względu na to, czy to dla dziecka, czy nie, należało go lepiej zahartować. — Zaraz ja zahartuję ciebie! – odgryzł się. – Ten miecz był mój. — A mnie kusiło, żeby na twoim tyłku go złamać – powiedział fechmistrz. – A gdyby tak twój koń był ranny, to tak samo jak swoje ramię byś go potraktował? Ten człowiek też zasługiwał na cięgi. — Sam potrafię zadecydować, jak ciężko pracować mogę! Nie ty będziesz mnie pouczał, Tavinie.
Oblicze Tavina złagodniało. — Nie powinieneś obwiniać się za Wschodnią Dolinę, Ewenie. Padrig jest sobie panem. Nie ty podciąłeś mu nogi. Potknął się sam. — Nie masz brata, Tavinie – powiedział, zgrzytając zębami. – Nie rozumiesz. Tavin podał mu oba kawałki złamanego miecza. — Rozumiem, synu. Ale kochać nie znaczy oszczędzać kogoś. Niektóre lekcje brutalne być muszą. „A niektórych nie powinno się doświadczyć nigdy”, pomyślał Ewen. Ale nie mógł powiedzieć tego na głos. Tavin, podobnie jak on sam, był człowiekiem króla. Lojalność wobec korony była ważniejsza nawet od rodziny. — Przyszedłeś tu tylko po to, żeby złamać mi miecz? – zapytał, odbierając części ostrza. – Czy może chciałeś powiedzieć mi coś ważnego? — Jak się czujesz przyszedłem sprawdzić – powiedział Tavin. – Mam zajęcia w koszarach, a ty większość dni spędzasz w Sali Tronowej, polerując tron króla i bazgrząc swoje imię na kawałkach pergaminu, które sekretarz podsuwa ci pod nos. Wydał z siebie cichy niecierpliwy dźwięk. — Nie wiń Clovisa za to, że nie bywam często w koszarach. Król zostawił na mojej głowie koronę. Jest ciężka. — Wiem, chłopaku – rzekł Tavin. Po chwili westchnął raz jeszcze. – Ale jestem twoim fechmistrzem. Odrobinę na moim ramieniu wesprzeć byś się mógł. — I robię to – powiedział, usiłując się uśmiechnąć. – Kiedy podejmuję jakąś decyzję, to twój szept w uszach słyszę. — A nie króla? – cicho spytał Tavin. Poczuł, że policzki mu płoną. — I króla. — W takim razie, skoro mój głos waży tyle co korona, chłopaku, to posłuchaj, gdy mówię ci, że królowi potrzebne są dwie zdrowe ręce do sprawowania władzy – rzekł Tavin, lecz z jego twarzy zniknęła już łagodność. – Poza tym prawą rękę nadwyrężasz, nie odpoczywając pomiędzy dźganiem piaskowych ludzi. Ogień w połamanych i obitych kościach już zgasł. Został tylko dymiący niepokój. — Nie jest tak źle, Tav. Piję mikstury. — Poproś gosposię o miksturę na pomieszanie zmysłów! – odparował Tav. – Takie lekarstwo dobrze ci zrobi. Ewen przetarł twarz lewą dłonią, czując pod nią ostry zarost, którego jeszcze nie zgolił. — Nie mogę się oszczędzać, Tavinie. Wiesz o tym. O każdej porze dnia czy nocy może się tu pojawić zwiadowca albo gołąb może wrócić do gołębnika. Któryś z twoich wojaków może przynieść do domu jakieś wieści. W każdej chwili król może mnie potrzebować. – Upuścił złamany miecz na trawnik i wyprostował zaleczone ramię, usiłując utrzymać je w bezruchu. – Będzie mnie potrzebował do walki o Vharne i Dolinę, Tav. Mojej lewej i prawej ręki. Zawiodłem go w przypadku Padriga. Nie mogę zawieść go znowu. Tym razem to Tavin zaklął. Potem uderzył pięścią sfatygowany manekin i
odwrócił się, zwieszając ciężko ramiona. W chłodnej ciszy poranka słychać było znajome odgłosy dobiegające od strony koszar: rżenie koni, krzyki ludzi, szczekanie psów i stukot kół wozów o bruk. — Szkoda, że królowa umarła, Ewenie – powiedział w końcu głosem łamiącym się z żalu. – Król znałby swoich synów lepiej, gdyby żyła. Opuściwszy rękę, poczuł, jak zaciska mu się gardło. — To nie było tak dawno temu, Tav. Padrig i ja już nie byliśmy w powijakach, gdy ją straciliśmy. — Wystarczająco dawno – powiedział Tavin, znów się odwracając. – Potrzebowałeś go, chłopaku, a jego nie było. — Tavinie… – Ostrzegawczo uniósł dłoń. – Po cienkim lodzie stąpasz. Poślizgajmy się gdzie indziej. Blizna na zniszczonej twarzy Tavina naprężyła się, gdy zacisnął szczęki. — Będę się ślizgał, gdzie zechcę. Jestem stary i zasłużyłem sobie na to. Jak mam postępować wobec ciebie właściwie, trzymając język za zębami? Jeżeli się mylisz, chłopaku, to muszę ci o tym powiedzieć. Muszę przetrzepać ci ten chudy tyłek. — Ale tak właśnie robisz, fechmistrzu – powiedział po długiej, pełnej napięcia ciszy. – Tak robisz. Tavin zrównał się z nim, złapał go za prawy nadgarstek i podwinął długi wełniany rękaw do łokcia. Stanowcze palce badały mięśnie przedramienia, sprawdzając siłę zrośniętych kości pod skórą. Ewen usiłował się nie skrzywić. — Gdy były potrzaskane, a ręka zawiązana, używałem tylko lewej – powiedział. – Miałeś rację. Należało zaczekać, aż się wzmocni. Ale Tav… Tavin odwinął rękaw i puścił jego rękę. Jego oczy spoglądały przenikliwie i uważnie spod ściągniętych brwi. — Jestem twoim fechmistrzem, Ewenie? Słuchasz mnie? — Ja? A czy ty słuchasz, Tavinie? Powiedziałem właśnie… Tavin syknął i szarpnąwszy Ewena za koszulę, przyciągnął go blisko siebie. — Tydzień ją będziesz oszczędzać. Po złamaniu ręki nie wystarczy, że zrosną się kości. Mówię ci to nie jako twój przyjaciel Tav, Ewenie. Mówię jako fechmistrz, który do koszar ma prawo zakazać ci wstępu. Zamrugał oczami. — Zakazałbyś mi? — Synu. – Z krzywym uśmiechem Tavin puścił koszulę Ewena i lekko pacnął go w zarośnięty policzek. – A jak myślisz? „Myślę, że jesteś moim bratem, ojcem i najlepszym przyjacielem”. Pochyliwszy się, podniósł obie połowy kapryśnie złamanego miecza. — Myślę, że jesteś mi winien nowy miecz. Tavin roześmiał się i poszedł przodem do wyjścia ze szranków. Po kąpieli w koszarach i śniadaniu Ewen spędził cały dzień w Sali Tronowej. Zaczął od czytania pism przywiezionych przez posłańców z całej Doliny i leżących za nią rozproszonych wiosek. Listy przekazał mu królewski sekretarz Clovis. Był on skrupulatnym człowiekiem, w pamięci miał mnóstwo imion i twarzy, a także
decyzji, które król podejmował jedenaście lat temu. Gdy Ewen uporał się z czytaniem, Clovis spisał jego odpowiedzi, on zaś podpisał je i odcisnął na nich królewską pieczęć w kropli miękkiego niebieskiego wosku. Zajęło mu to pięć godzin. Potem samotnie zjadł pośpieszny obiad. Po obiedzie przyszła pora na spotkania z ludźmi, którzy przybyli do zamku, by osobiście przedstawić swoje zażalenia i prośby. Clovis i przy tym mu towarzyszył, szepcząc do ucha, gdy wolno było mu to robić. Dzięki niech będą Duchowi – bez Clovisa by zginął. Każdy mężczyzna i każda kobieta, których przyjął, sądzili, że dostaną to, czego chcieli. Czasem im to dawał. A czasem nie. Był księciem Ewenem, a nie królem Murdem, postępował więc po swojemu. Każdą decyzję Clovis wiernie zapisywał w ogromnej, oprawionej w skórę i mosiądz księdze, specjalnie przeznaczonej do tego celu. Sekretarz pisał powoli i starannie, a każdy z interesantów podpisem musiał potwierdzić, że zrozumiał, co otrzymał lub czego mu odmówiono. Wydarzenia w Sali Tronowej podziałały orzeźwiająco. „Po śmierci króla trafię tu na dobre”. Ta myśl była bardziej niż orzeźwiająca. Zmroziła go. „Duchu, spraw, by król żył jak najdłużej. Nie zamieniłbym koszar i jazdy konnej na wysiadywanie na tym tronie, kiedy jestem jeszcze młody”. Tyle problemów w Dolinie i w Vharne. Niektóre były drobne. Niektóre łamały mu serce. Dziecko utonęło w studni, której nie zakrył jakiś nierozważny mieszkaniec wioski. Bezpański pies zaatakował kozy i kto miał za to zapłacić? Nieostrożny zwiadowca stratował kury. Za to miał zapłacić król. Piwowar w jednej ze wsi zbyt intensywnie próbował własnego trunku. Czy król nie mógłby powstrzymać go od śpiewania? Przez jego ryki krowy przestały dawać mleko, a dzieci zaczęły płakać. Problem za problemem, a wszystkie trzeba było rozwiązać. Choć przemawiał w imieniu ojca, najczęściej myślał o matce. O jej zdrowym rozsądku, który miał w pamięci i przekazywał dalej. Popołudnie za odsłoniętymi oknami Sali Tronowej prześlizgiwało mu się przez palce niczym mydło w łaźni Shyviego. Zaczynało się ściemniać, gdy Clovis sprawdził listę osób, które tego dnia miały pojawić się w Sali Tronowej. — Ostatnia osoba, Wasza Wysokość – szepnął dyskretnie. – Spór o ścieżkę do jazdy konnej we wsi zwanej… Wtedy ciężkie drzwi do Sali Tronowej otworzyły się z hukiem i do środka wpadł Tavin. Wzrok miał oszalały ze strachu i z żalu. Tuż za nim weszło dwóch wojaków – Ren i Evon – trzymając między sobą trzeciego człowieka. Odziany był w brudne poszarpane ubrania, jego włosy pokrywała ciemna maź, a głowa opadała mu na pierś. Ręce miał związane z przodu, a bose i pokrwawione stopy wlokły się po kamiennej posadzce. Ignorując pełen zdumienia, zduszony okrzyk sekretarza, Ewen zeskoczył z królewskiego tronu. — Tavinie? Co się dzieje? Kto to jest? Włóczęga? Dotknięty zarazą człowiek we
Wzniosłej Dolinie? Tavinie, odpowiedz! Fechmistrz miał łzy w oczach. — Ewenie. Chłopcze. Usiądź lepiej. Lepiej… Ale nie potrzebował już odpowiedzi Tavina, bo pojmany człowiek poniósł wzrok, pokazując brudną, posiniaczoną twarz i bladoniebieskie zaczerwienione oczy. „Padrig”. Ale to przecież niemożliwe. Padrig wyjechał z królem, od wielu tygodni podróżował po niespokojnych ziemiach wzdłuż granicy. Ścigał dotkniętych zarazą włóczęgów wkraczających na tereny Vharne z Manemli i Ranoush. „To nie Padrig. To niemożliwe”. — Ewenie – odezwał się fechmistrz zakłopotanym i strapionym tonem. – To twój brat. Usiądź lepiej, mówię ci, chłopaku. Czuł, że mruży oczy, choć serce waliło mu w piersi tak mocno, jakby chciało się z niej wyrwać, łamiąc mu żebra. — Tutaj nie mów do mnie „chłopaku”, fechmistrzu. Tutaj mów mi „królu”. Renie… Evonie… puśćcie księcia. I rozwiążcie go! Nie jest przestępcą. Wojacy spojrzeli na Tavina. — Nie mogą tego zrobić, Wasza Wysokość – rzekł Tavin tym samym ochrypłym głosem. – Jest niebezpieczny. — Niebezpieczny? – powtórzył. – Oszalałeś, Tavinie? To Padrig. – Wyjął sztylet z przytwierdzonej do pasa pochwy i przyskoczył do wojaków i młodszego brata. Padrig ostatnimi czasy przestał już być małym chłopcem, był niemal dojrzałym, krzepkim i umięśnionym mężczyzną. Ale to była przeszłość. Był umięśniony, gdy w towarzystwie króla wyjeżdżał z Doliny. Ale teraz… – Wypuśćcie go, powiedziałem. Słyszycie? Oddajcie go mnie! Ren i Evon musieli usłuchać. W tej sali to on był królem. Gdy puścili Padriga i odsunęli się, Ewen przeciął linę, którą związano poobcierane nadgarstki brata. — Padrigu! – odezwał się, opadając na podłogę razem z tym skurczonym człowiekiem, swoim młodszym bratem, którego mocno trzymał w ramionach. – Padrigu, spójrz na mnie. To ja. To ja, Ewen. Spójrz na mnie. No dalej. Nie mów, że nadal się gniewasz. Nie gniewaj się, Padrigu, proszę. Ale Padrig się nie odezwał. Nie spojrzał na niego. Był jak ten manekin w szrankach: wypełniona piaskiem kukła. Ewen potrząsnął nim. — Padrig! Tavin klęczał obok niego, położywszy mu silną rękę na ramieniu. Niemal jej nie czuł. — Wasza Wysokość, twój brat stał się zgniłomózgim. Ze względu na nas wszystkich miej litość. Niczego nie widział. Oczy miał pełne łez. „Padrig”. — To nieprawda, Tavinie. Coś innego stać się musiało. — Ewenie… — On nie jest zgniłomózgim!
Kątem oka zauważył, że Ren i Evon drgnęli, Clovis podskoczył, a Tavin pochylił głowę. Zignorował ich wszystkich. Głupcy. Co oni wiedzą? — Kto go znalazł, Tav? Ren i Evon? — Zgadza się – odpowiedział fechmistrz. – W pół drogi pomiędzy naszą północną granicą a Doliną. — Żadnego śladu króla? — Żadnego. A co to oznaczało? Czyżby ich ojciec nie żył? — Musimy pojechać tam i go odnaleźć, fechmistrzu. — Dobrze, Wasza Wysokość. Ewenie… Nie zważając na Tavina, upuścił sztylet na kamienną posadzkę i zaczął trzeć zimne i suche dłonie Padriga. — No dalej, ty mały smarkaczu. Mówię do ciebie. Nieładnie tak ignorować starszego brata. Co tu robisz sam? Gdzie jest król? Gdzie nasi kuzyni i wojacy, którzy z wami pojechali? Padrigu? Padrigu, spójrz na mnie! Oparta o jego pierś głowa Padriga odwróciła się. A potem uniosły się zaskorupiałe powieki. Jego oczy – oczy matki – były zamglone i nieobecne. Wymizerowaną twarz miał pokrytą zarostem, a świszczący oddech nieświeży. — A w ostatnich dniach wschodziło krwistoczerwone słońce – wyszeptał. – Rozdzielone cząstki spotkały się i, och, połączyły, a skażony świat się radował. — Widzisz? – odezwał się Tavin łamiącym się głosem. – Mówiłem. Zgniłomózgi. Żadnego sensu w jego słowach nie ma. Ewenie… synu… Wiedział, co Tavin chce powiedzieć. — Przestań – warknął. – Wypluj te słowa, fechmistrzu. To mój brat. Tavin złagodził uścisk na jego ramieniu i poruszył się, a ich spojrzenia się spotkały. — To był twój brat, Ewenie, ale teraz to tylko zwłoki. Mają twarz Padriga, ale jego już tam nie ma. Wiesz, co się dzieje później, chłopaku. Wiesz, co się z nim stanie. Wiesz, jak postąpić właściwie i łaskawie. Nie. Nie. — Padrigu – odezwał się i przycisnął dłoń do policzka brata. – Padrigu, to ja. Ewen. Padrigu, proszę… Powiedz coś sensownego. Udowodnij, że nasz posiwiały fechmistrz się myli. Padrig przewrócił oczami jak byk. Kiedy był mały, robił głupie miny, strasząc służbę. Tym razem jego mina mogła przestraszyć mężczyzn. Mogła przestraszyć królów i starszych braci. I doprowadzić ich do łez. — Kłaniajcie się – rzekł Padrig, a między jego popękanymi i zakrwawionymi wargami widać było zęby. – Klękajcie. Kłaniajcie się. Nie wiecie, kto nadchodzi? Nie wiecie, kto wzywa? Wy słabi głupcy. Kłaniajcie się. — Nie, nie, nie, nie mów tak! – błagał, odgarniając pasma brudnych włosów z oszalałych oczu Padriga. – Nie mów tak, Padrigu. Źle ludzie to zrozumieją. Posłuchaj mnie. Posłuchaj, co mówię. Jesteś w Dolinie. Jesteś w Sali Tronowej. Trzymam cię w ramionach. Padrigu, proszę.
— Ewenie – rzekł Tavin, gdy Clovis i wojacy wycofali się, a ich strach sprawił, że w sali zgęstniało powietrze i ściemniło się. – On cię nie słyszy. Nie da się go zrozumieć. Już nie. — Nie! – krzyknął, obrzuciwszy go piorunującym spojrzeniem. – Nie wierzę. Musi odpocząć, trzeba się nim zająć. Clovisie, poślij po… — Za późno na mikstury! – krzyknął Tavin w odpowiedzi. Pochyliwszy się, rozerwał poszarpany płaszcz i koszulę Padriga, odsłaniając jego pierś. – Patrz! Już jest prawie martwy! Ciało na piersi Padriga przypominało gnijącą, ropiejącą miazgę. Ewen zakrztusił się na ten widok. „Duchu, nie. Proszę, nie”. Ale modlitwa była na nic. Tavin miał rację. Było za późno. „Padrigu”. Ewen wyjął rękę spod ciała brata i wyciągnął dłoń. Tavin podniósł sztylet z kamiennej posadzki i zawahał się. — Ewenie… pozwól mi. Pokręcił głową. — Nie. To mój brat. — I właśnie dlatego to ja powinienem… — Powiedziałem, że nie. Uciszony Tavin położył zgrabną rękojeść sztyletu na jego dłoni. Ciężar noża sprawił, że zabolały go zrośnięte kości. To był solidny sztylet. Ostry. Brat nie powinien nic poczuć. „Muszę to zrobić. Muszę. Padrig już jest martwy”. A mogło być gorzej. Mogło. Mogło tu być pięciu ludzi z pałkami. Rozwścieczony, przepełniony żalem i poczuciem winy, przyłożył sztylet do ciała brata pomiędzy wystającymi żebrami i pchnął. Wbił nóż po rękojeść. Padrig umarł, nie wydając z siebie najmniejszego dźwięku. „Ukarany zostałem za tego Jeyka ze Wschodniej Doliny”. Clovis zaczął szlochać. Nie zważając na zagrożenie, Ewen koniuszkami palców dotknął ściekającej z ust Padriga krwi. — Wiesz, co teraz robić, Tavinie. Zrób to. Król zaginął. Odnaleźć go trzeba. — Wasza Wysokość – rzekł Tavin beznamiętnie i wstał, dźwignąwszy na nogi swoje ogromne ciało. Tavin, Clovis i dwóch wojaków łaskawie zostawili go samego. Usiadł na chłodnej kamiennej posadzce Sali Tronowej, trzymając brata w ramionach, wpatrując się w jego nieruchomą twarz, aż dzień dobiegł końca, zabierając ze sobą światło, i zapadły całkowite ciemności. O wschodzie słońca razem z Tavinem spalił ciało Padriga w dole, w którym od najdawniejszych czasów palono zwłoki wszystkich władców Vharne i ich rodzin. Gdy się z tym uporali, a podskakujące płomienie wypaliły się, pozostawiając po sobie tylko żar, niemal wszystkie prochy Padriga prócz małej garstki zebrano do pięknego
niebieskiego ceramicznego słoja, który wykonano dla niego w dniu narodzin, i zapieczętowano go perfumowanym białym woskiem. Pozostawiona garstka prochów zmieszała się z odrobiną prochów każdego mężczyzny, każdej kobiety i każdego dziecka, którzy spłonęli w tym ogniu. Także z prochami ich matki, która zmarła zbyt młodo. Te prochy w dowód pamięci pozostawały w dole. Byli tam tylko oni dwaj. On i Tavin. To był osobisty rytuał, mimo że chodziło o królewskiego syna. Dół mieścił się na szczycie najwyższego wzniesienia w Dolinie. Był zadaszony, lecz wokół nie było ścian, więc chłodna, igrająca pod dachem bryza rozwiewała perfumowany dym znad ognia, w którym spłonął Padrig. Trzymając w dłoniach piękny żałobny słój, wciąż czując brzemię śmierci brata na swoich ramionach, Ewen wpatrywał się w zalewające okolicę blade światło budzącego się dnia. Obserwował, jak ozłacało rozproszone chaty, pasące się konie i wyraźnie zarysowany kamienny zamek wraz z jego koszarami, łaźnią, stajniami i stodołami. Ozłacało mieszkańców Doliny, wcześnie wstających z łóżek i mozolnie zajmujących się swoimi obowiązkami. „To ludność króla. A póki go nie odnajdziemy – moja. O ile w ogóle go odnajdziemy. A jeśli nie…” Tavin westchnął u jego boku. — Masz za sobą kiepską noc, chłopaku. — Zabiłem brata, fechmistrzu. Jaką według ciebie mogłem mieć noc? Tavin spojrzał na niego surowo, ale utrzymał język za zębami. — Czujesz się w miarę dobrze? — Nie dopadła mnie zaraza, jeśli o to ci chodzi. Kolejne surowe spojrzenie. — Pewien jesteś? — Tav. – Ewen opanował się. – On był w połowie przegniły. Dawno minął czas, gdy mógł mnie zarazić. — Ha – burknął Tav. – Pewnie tak. Ale winić mnie za ostrożność nie możesz. Nie miał takiego zamiaru. Ale nie chciał dłużej rozmawiać o Padrigu. Tavin rozumiał to i rzekł: — Czyli teraz jedziemy odnaleźć króla. Kogo zostawisz na tronie? Niewielu masz do wyboru. Ale lepiej, żeby to nie był twój kuzyn. — Nigdy nie polubiłeś Ivyna – powiedział. – Kiedy zdradzisz mi dlaczego? — Z niechęci do kogoś tłumaczyć się muszę? — Do królewskiego bratanka? Myślę, że tak. Przygarbiwszy ramię w widocznym geście zdenerwowania, Tavin gwałtownie wypuścił powietrze. — Chodzi o jego oczy, chłopaku. Są osadzone za blisko siebie. — Oczy? – Gdyby nie trzymał w rękach prochów Padriga, sprzedałby swojemu fechmistrzowi kuksańca. – Człowieka z mego rodu potępiasz za to, jak oczy ma osadzone? — Nie – rzekł Tavin po chwili i bardzo cicho.
— W takim razie mów wprost, Tav. Nie kręć jak złodziej. Złagodzona przez wiek linia szczęki Tavina napięła się. — Będziesz naciskać? — Aż wylądujesz w tym dole, jeśli mi nie powiesz. Zdumiony Tavin odwrócił się do niego. — Z tym słojem w dłoniach? — Tak, Tavinie, z tym słojem! Będziesz naciskać mnie w taki poranek? „Gdy po spaleniu brata czuję dym w gardle? I na języku? Gdy palce wciąż pamiętają wbijający się w cel sztylet?” Nachmurzony Tavin przeczesał zgrubiałymi palcami krótko przycięte, przyprószone siwizną włosy. A potem znowu westchnął, wiedział bowiem, że albo powie, albo odejdzie. A odejście oznaczałoby spór. — Nie chodzi o oczy twojego kuzyna ani o płynącą w jego żyłach krew – mruknął. – Gardziłbym każdym człowiekiem, który próbowałby zakrzyczeć króla w jego własnej Sali Tronowej. Ivyn wyrzuca z siebie zbyt wiele śmiałych, niemądrych słów, Ewenie. Nie zastanawia się, tylko gada. A czy cofnie je, gdy okaże się, że nie ma racji? O nie. Taki człowiek jak on nie może zasiąść na tronie króla. Bo jego bezmyślne słowa doprowadzą do problemów. To prawda, jego najmłodszy kuzyn był zawadiaką. Ale czy z tego powodu można było go od razu potępiać? — To ty jesteś surowy, Tavinie – powiedział, kręcąc głową. – Ivyn jest nieszkodliwy. Po swoim ojcu ma to zawadiactwo. Moja matka była taka sama. Gdy zmarł ich ojciec, byłem jeszcze mały, ale dobrze pamiętam tego staruszka. Zadziorny był jak jego dzieci, ale nie było w tym ani krzty złośliwości. — Twoja matka – rzekł teraz już rozgorączkowany Tavin – nigdy w swym słodkim życiu się nie chełpiła, niech Duch ma ją w swojej opiece. Do króla mówiła wprost, jak każda dobra królowa. Ale nigdy się nie awanturowała ani nie próbowała przegadać go w jego własnej Sali Tronowej. Ewen się skrzywił. To prawda, Ivyn zachował się tak niejeden raz. Prawdą także było to, że Ewen, podobnie jak Tavin, nic sobie nie robił z nachalnego sposobu bycia Ivyna. Ale zachcianek żadnego człowieka nie można było stawiać ponad zachcianki tego, kto nosił na głowie koronę Vharne. — To dobrze, że godnością królewską się przejmujesz. Ale Tav, skoro król przymyka oko na zawadiactwo Ivyna, to kimże jesteś, by nie postąpić tak jak on? — Król przymyka oko ze względu na miłość do twojej matki – powiedział wciąż rozgorączkowany Tavin. – Najlepsza spośród swojego rodzeństwa zawsze była. W żyłach Ivyna płynie jej krew, a nie jego, podobnie jak w żyłach Nairna. Król hołd jej oddaje, pobłażając jej rodzinie. – Przez jego twarz przebiegł grymas. – A przynajmniej tak sądzi. — A ja sądzę to samo co król – odgryzł się Ewen. – Ivyn jest także moim krewnym, Tav. – Lekko poklepał fechmistrza po ramieniu. Mógł poklepać mocniej, ale to nie byłoby zbyt rozsądne. – Skoro król i ja możemy znieść awanturniczość Ivyna, ty też możesz. Poza tym, ty stary drażliwy lisie, nigdy nie zamierzałem
posadzić tyłka mojego kuzyna na królewskim tronie. Za barana mnie masz, sądząc, że taki błąd popełnię? — Pewien do końca nie jestem, Ewenie – rzekł Tavin bez przekonania. – A dzisiejszego ranka jesteś zamroczony żalem. W rękach swojego brata trzymasz, chłopaku, i to swojego brata uśmierciłeś jako nieszczęsną, przegniłą duszę, którą się stał. W tym momencie niemal zapragnął spełnić swoją wcześniejszą groźbę i wepchnąć Tavina do dołu. Fechmistrz zauważył to i sprytnie cofnął się o krok. — Daj spokój, Ewenie… Szturchnąwszy go wyprostowanym palcem, zmniejszył ten sprytnie zwiększony dystans. — Cicho bądź. Ja teraz mówię. Traktuję cię jak własnego krewnego, a ty uważasz, że to ci daje prawo, żeby rozpychać się przy mnie łokciami, tak? Nie masz takiego prawa, fechmistrzu Tavinie. Nie masz… Tavin złapał go za ramiona swoimi zrogowaciałymi dłońmi. Jego spojrzenie przepełniało bolesne współczucie. — Mam, chłopaku. Jakiż inny byłby cel mojego życia, jeśli nie przygotowywanie cię do tego, byś został prawym królem? — Prawym? – powiedział, krztusząc się. – Twierdzisz, że potrzebuję twojej pomocy, by być prawym? Tavinie… — Opłakałeś go już, chłopaku? Naszego biednego, dotkniętego zgnilizną Padriga? Tego psotnego młodszego brata o oczach, które dała mu twoja matka? Opłakałeś go już, Ewenie? Obróciwszy się ze wzruszeniem ramion, Ewen wyswobodził się z uścisku Tavina. — To dzięki opłakiwaniu mam być prawy? — To dzięki spojrzeniu prawdzie w oczy! Mężczyzna nie może zostać królem, jeśli nie potrafi stawić czoła swoim czynom! — Spoglądałem całą noc, fechmistrzu – warknął. – Wiem, co zrobiłem. Jeśli powiesz mi, że łzy przywrócą życie Padrigowi, to płakał będę, dopóki moje łzy Toni nie wypełnią. Ale jeśli nie przywrócą, płakał nie będę. Tavin wpatrywał się w niego, milcząc z kamiennym wyrazem twarzy. — Opłakuję go, Tav – upierał się. – Każdy oddech jest jak sztylet przeszywający mi płuca. Ale nie mogę przez to zachowywać się jak baba. Poza tym jeżeli teraz wyleję wszystkie łzy, na później może mi nie starczyć. Tylko na takie stwierdzenie potrafił się zdobyć, by wyrazić, jak bardzo boi się o króla. W swym pracowitym życiu fechmistrz widział wiele smutku i okrucieństwa. Już dawno nauczył się ukrywać niewygodne uczucia – teraz też to robił. „To kłamstwo, Tav, prawda? A może próbujesz mnie chronić? Ale czy to robi jakąś różnicę w taki poranek jak dziś?” — Z królem najlepsi moi wojacy pojechali – rzekł Tavin po chwili. — Pamiętaj o tym, synu. Jest z nim dwóch braci twojego kuzyna Ivyna i w dodatku jest z nim Ryne. Swojemu przybocznemu zaufałbym w potyczce jak
samemu sobie. W przeciwnym razie nie zostałby moją prawą ręką. Czyż nie szkoliłem go intensywnie przez pięć lat? Nie poniewierałem nim co chwila, by nauczyć go przyjmować silne ciosy? Robiłem to. Sam widziałeś. To go nie pocieszyło. — A ty widziałeś króla przy Padrigu, Tavinie. Jego serce znasz. Rozzłościła go ta rzeź we Wschodniej Dolinie, ale czy chcesz mi powiedzieć, że spuścił swojego syna z oczu? Chcesz mi powiedzieć, że pozwoliłby Padrigowi wędrować po niespokojnych ziemiach, gdyby mógł go powstrzymać? W rozjaśniającym się świetle poranka dostrzegł łzy w oczach Tavina. Dostrzegł ciężką noc czekającą fechmistrza. Dostrzegł rzeki spływające żalem. — Ewenie… – odezwał się załamany Tavin i gwałtownie się odwrócił. Trzymając w rękach słój z prochami Padriga, Ewen podążył za Tavinem na trawiaste wzgórze za dołem. Poniżej w Dolinie mleczne krowy zebrały się na pastwiskach, czekając na dojenie, a psy tańczyły na zielonej trawie, gdy owce i kozy wypuszczono z zagród. Z zamieszkiwanych przez kaczki stawów schodziła mgła. Ziemia błyszczała, upstrzona kroplami rosy. To był przepiękny jesienny poranek… a w Dolinie zabrakło króla. — Tavinie – odezwał się i stanął za szerokimi plecami fechmistrza. – Padrig to już przeszłość. Teraz muszę myśleć o Vharne. To nie tyłek Ivyna zasiądzie na królewskim tronie, gdy wyjadę z Doliny. Tavin z wolna odwrócił się w jego stronę; jego siwy zarost połyskiwał srebrzyście. Nagle zrozumiał. Otworzył szeroko oczy, potem spojrzał na niego z ukosa i zasępił się, marszcząc poznaczoną bliznami twarz. — A to ci dopiero koń, który zrzucił podkowę, Wasza Wysokość. Rób, co chcesz, ale do biegu go nie zmusisz. Właśnie takiej reakcji Tavina się spodziewał. — Sprzeciwiasz się swojemu królowi? — Idę szukać swojego króla! — I zostawisz Dolinę bez opieki. Zostawisz Vharne bez rządzącego. Tak swej przysięgi chcesz dotrzymać? Tavin warknął. — Moja przysięga każe mi mieczem bronić króla. Niebezpieczeństwo, w jakim się znajdzie, mnie także grozi. Kto przelewa jego krew, przelewa też moją, a za takie przestępstwo śmiercią należy odpłacić. – Splunął w trawę. – Mówisz, że nazywam cię baranem, chłopaku. Obrażasz się. Rozumiem to, naprawdę. Więc zrozum, że ja też czuję się urażony, gdy ktoś bierze mnie za starca, który nie pamięta o złożonej przez siebie przysiędze! Ewen niewzruszenie wytrzymał jego wzrok. — Kto zasiada na królewskim tronie, wierny jest swojej przysiędze, powiadam. — W takim razie ty zasiądź na tonie, Ewenie, skoro taki chętny do rozważań o przysięgach jesteś, a ja pojadę odnaleźć człowieka, którego tyłek powinien ogrzewać ten tron! Dobrze, że znajdowali się w uświęconym miejscu, bo w przeciwnym razie pewnie
by się pokłócili. Twarz Tavina poczerwieniała ze złości, a jego ogromne ramiona się przygarbiły. — Nie mogę tego zrobić, fechmistrzu – powiedział, z trudem opanowując gniew. – To prawda, że masz mieczem bronić króla, ale to ja jego synem jestem. Czy z powodu twojej przysięgi swe więzy krwi zerwać powinienem?
ROZDZIAŁ XIII
Tavin wydał z siebie ryk odbijający się echem po wysokim stoku, po czym ciężkim krokiem ruszył w stronę ścieżki, którą wracało się od rytualnego dołu. Kiedy jednak jego odziane w wysokie buty nogi stanęły na ubitej ziemi, zatrzymał się. — Tavinie… – Ewen dołączył do niego z westchnieniem. – Komu innemu mógłbym powierzyć królewski tron? Kto inny mógłby zasiąść w Sali Tronowej i nie przynieść jej wstydu? Wskaż mi takiego człowieka, a usłucham cię. — Ty powinieneś tam siedzieć, powiadam – rzekł Tavin, zwieszając ramiona. – Żaden inny człowiek z Vharne, tylko ty. — Tav, żaden inny człowiek tylko ja muszę stąd wyjechać – odpowiedział. – Co tak naprawdę cię gryzie, stary lisie? Że jestem takim baranem, że pożre mnie pierwszy wilk, na którego się natknę? Tavin odwrócił się. Na jego twarzy malowała się rezygnacja, a w oczach gorycz. — Mnie zostawisz, a kogo ze sobą weźmiesz? — Ivyna – odparł pośpiesznie. – Bez względu na to, czy jest zawadiaką, czy nie, wie, jak władać mieczem. A są tam też jego bracia. Ma prawo ich szukać. Wziąłbym też Bryna z Croft. To przebiegły człowiek. Świetny tropiciel, w dodatku zna północny wschód. I Noyce’a z jego psami. Ze trzech wojaków, gdybyś jakichś znalazł. — Tylko tylu? — Wystarczy. Dla Vharne będzie najlepiej, jeśli nie narobimy zbyt dużego zamieszania. Tavin niechętnie skinął głową, jak gdyby przyznanie racji sprawiało mu ból. — Dokąd pojedziecie? — Śladami króla do Neem – powiedział. – Tam był, kiedy wysłał nam ostatnią wiadomość. Bryn ruszy stamtąd jego śladem. — O ile ostatnia wiadomość od króla przyszła właśnie z Neem – mruknął Tavin. – Sokoły pożerają gołębie, pamiętasz? Fechmistrz potrafił być taki przekorny. — Cóż, Tav, jeżeli nie natknę się na kupkę zakrwawionego pierza i rozdartą wiadomość, to jest to najlepszy plan, powiadam. Tavin burknął. — A jeśli ten człowiek z Croft i moi wojacy nie znajdą żadnych śladów? Myślał o tym długo w czasie tej trudnej nocy. — To pojadę wzdłuż północnej granicy, od zachodu po wybrzeże, ruszę na południe aż do ujścia Toni, a potem zawrócę w głąb kraju wzdłuż rzeki, aż dotrę do Doliny. Znajdę króla. „Mam nadzieję”. Tavin skrzyżował ramiona, a jego skórzany płaszcz zatrzeszczał. — Powinieneś wziąć więcej ludzi, Ewenie. Daleka droga po opustoszałych
ziemiach cię czeka. Mnóstwo tam zakamarków, gdzie czaić się mogą zgniłomózdzy włóczędzy – albo gorzej. — Gorzej? – Ewen utkwił w nim wzrok. – Masz na myśli bestie? Tav, te czasy już dawno minęły. — To ty tak twierdzisz. – Ponownie przygarbił się z uporem. – Ale powtarzam ci. Na północy coś się dzieje. Vharne zaatakowała zgnilizna. Mówię ci, na niespokojnych ziemiach bestie przebywać mogą. Słońce właśnie wschodziło. Powinien wracać do Sali Tronowej. Gdy on i Tavin grzebali Padriga, Clovis rozsyłał osobiste wezwania dla Ivyna, Bryna z Croft i opiekuna psów Noyce’a. Do południa mieli być w zamku. „Nie mam czasu na słuchanie, jak Tav owija w bawełnę. Teraz mówię przecież w imieniu króla”. — Czy mamy jakiś dowód na pojawienie się bestii, fechmistrzu? – warknął. – Przyprowadź mi kogoś, kto je widział albo widział chociaż róg czy ogon. Kawałek zakrwawionej skóry. Jeśli będę miał dowód, zakamarków bał się będę. – Podszedł do Tavina, w rękach mocno ściskając prochy Padriga. – W Vharne żyją ludzie, którzy czasy bestii pamiętają. Chcę spokoju w królestwie, Tav, a nie szaleństwa bez dowodów. Zamiast spierać się z nim, Tavin jedynie przechylił głowę. — Co pamiętasz? O bestiach? Co pamięta? — Dlaczego pytasz? — Po prostu odpowiedz, chłopaku. To było nieuprzejme. „Sprawdzasz mnie, Tavinie”. Ale fechmistrz miał zostać w Dolinie, więc Ewen dał spokój. — Strach – powiedział. – Kły i pazury. Zabijanie. I pamiętam, jak umierały, Tavinie. One i czarnoksiężnik. Tavin w zamyśleniu powiódł wzrokiem po Dolinie. — Słyszałeś o kwiecie haiusa? Jesienią obumiera. Przesypia chłodną zimę. Ale budzi się, gdy ziemia się ogrzewa, Ewenie. Nie wszystko, co martwe, pozostaje martwe. Mocniej objął słój z prochami Padriga. „Ale przeważnie pozostaje”. — Chcę, żebyś mi odpowiedział, Tavinie. Zasiądziesz na tronie czy mam wybierać od nowa, wbrew własnej woli, a potem i tak wyjechać z Doliny bez ciebie? — Zasiądę – rzekł Tavin gderliwie. – Czy mógłbym nie spełnić żądania królewskiego syna? Starannie wybiorę wojaków, którzy wyruszą z tobą na niespokojne ziemie. Zrobię to dla ciebie, Ewenie. A ty zrób coś dla mnie, chłopaku. Nie pozwól, by moje ostrzeżenia prześlizgnęły ci się przez palce jak mydło w łaźni. „Dzięki niech będą Duchowi”. — Nie pozwolę. Ale też nie będę bał się szeptów. Ostrożny jestem, Tav. Od kiedy to coś złego? — Stanąć przed człowiekiem biegnącym na ciebie z obnażonym ostrzem możesz i wmawiać sobie, że z ostrożności nie obnażasz swojego ani nie uskakujesz na bok –
odparł wciąż zgryźliwy Tavin. – Rozpalą dwa stosy: jeden dla twojej ostrożnej głowy, drugi dla ostrożnego ciała. — To ty tak twierdzisz – powiedział po pełnej napięcia chwili. – I masz do tego prawo. Ja twierdzę inaczej. W odpowiedzi Tavin ruszył w dół stromą, ubitą ścieżką, mocno tupiąc. Była to u niego oznaka strapienia. Zwykle chodził lżejszym krokiem. Ewen wpatrywał się w szerokie plecy odchodzącego fechmistrza, które przypomniały mu o masywnych ramionach Padriga. „Przyjaciółmi jesteśmy. To minie”. Fechmistrz był już w połowie zbocza. Zrezygnowany Ewen pozwolił ukarać się milczeniem i podążył za nim. Gdy zrównał się z Tavinem, zwolnił kroku i dalej szli już w jednym tempie. Wrócili do zamku, nie odzywając się ani słowem. Jego kuzyn Ivyn wpadł do Sali Tronowej niedługo przed południem, po przyjeździe Bryna z Croft. Z brązowymi włosami tak długimi, że król zapewne krzywo by na nie patrzył, ubrany w kosztowne szaty Ivyn przeszedł po kamiennej zamkowej posadzce, jakby był u siebie. — Dlaczego po mnie posłano, kuzynie? – zapytał stanowczym tonem. – Mam własne sprawy, nie można mnie rzucać, gdzie popadnie. Ignorując otwartą dezaprobatę Clovisa i stłumiony odruch zaskoczenia przybysza z Croft, Ewen ucałował kuzyna w oba policzki w geście rodzinnego powitania. — Dotarły do nas pewne wieści, Ivynie. Porozmawiajmy chwilę na osobności. Zostawiwszy Bryna przestępującego z nogi na nogę w Sali Tronowej i Clovisa czekającego na przybycie Tavina i Noyce’a, ruszył do zamkowej komnaty dusz. Ivyn znał to pomieszczenie. Od razu zauważył, że słój żałobny Padriga wraz z migoczącym płomieniem przeniesiono ze ściany oczekiwania do niszy w ścianie dusz. Jego ziemista twarz chorobliwie pobladła, opuściła go cała buńczuczność, a blizny po ospie wyostrzyły się. — Kiedy? – zapytał zachrypniętym głosem. – Jak? — Wczoraj – rzekł Ewen, zamykając drzwi komnaty. – Błąkał się, gdy oddział zwiadowców znalazł go i do domu przywiózł. Ivynie, dotknęła go zgnilizna. Ivyn zacisnął dłonie w pięści. — A Van? Lem? — Nie mamy żadnych wieści od króla. — Wszyscy zaginęli? I Murdo, i moi bracia? Założył ręce do tyłu. — Powiedziałem, że nie mamy żadnych wieści. Rodowa komnata dusz była religijnym miejscem poświęconym pamięci i żałobie. Nie zważając na to, Ivyn krążył w tę i z powrotem, jakby miał ochotę kogoś kopnąć. Był o dwa lata starszy i lubił to podkreślać. Starszy wiek oznaczał większą swobodę w lekceważeniu tego, co mu się nie podobało. Taki właśnie był Ivyn. — Mówisz, że Padrig wrócił wczoraj? – dopytywał. – W takim razie to wczoraj
powinieneś był po mnie posłać, Ewenie. Troszczysz się wyłącznie o swojego jedynego brata, a o moich obu już nie? – Przelotne gniewne spojrzenie. – Czuję się zraniony. „Nie masz pojęcia, co to znaczy być zranionym, Ivynie”. — Nie mamy dowodów na to, że król albo Van czy Lem nie żyją. Zatrzymawszy się, Ivyn odwrócił się w jego stronę. — Nie ma dowodów poza tym, że Padrig nie żyje! — Więcej dowodów mi potrzeba – powiedział. – Ale nie zamierzam tego ignorować, Ivynie. Właśnie dlatego wezwany zostałeś. Odwróciwszy się znów do pięknego niebieskiego słoja Padriga, Ivyn przez jakiś czas wpatrywał się w niego w milczeniu. Po chwili westchnął. — Nie żył, kiedy tu dotarł? Czy zapłacił cenę za zgniliznę? „No proszę, teraz wpadłeś na to, żeby zapytać?” — Zmarł w moich ramionach. — Przykro mi – rzekł Ivyn, nawet całkiem szczerze. – Kochałeś go. „A ty nie”. — Ivynie, Vharne ma kłopoty. — Nie – rzekł Ivyn, utkwiwszy w nim wzrok. – Zszokowałeś mnie tą wiadomością, Ewenie. Tak bardzo, jak kochał Padriga, tak nie lubił tego człowieka, będącego jego kuzynem. — Jutro ty i ja wyruszamy po króla i twoich braci. Wezwałem odpowiednich ludzi, którzy mogliby pojechać z nami: Bryna z Croft i człowieka z Doliny, którego być może znasz – Iaina Noyce’a. Fechmistrz Tavin wybiera właśnie wojaków do naszej eskorty. W zamku dostaniesz odpowiednie zapasy. Twój koń do jazdy w trudnych warunkach się nadaje? Jeśli nie, znajdę dla ciebie innego. — Popatrz, popatrz, jak wykrzykuje rozkazy – rzekł Ivyn, zwracając się do słoja Padriga. – Jak król mówi. — Mogłem powiedzieć ci to wszystko w Sali Tronowej, gdy mój tyłek zasiadał na królewskim tronie – rzekł, nie dając się sprowokować. — Wtedy mniej by cię to irytowało? — Byłbym mniej poirytowany, gdybyś posłał po mnie wczoraj – warknął Ivyn, obracając się na pięcie. — Wczoraj byłem zajęty, Ivynie, wbijaniem noża w serce mojego zgniłomózgiego brata! — To bolesne i przecież powiedziałem, że jest mi przykro! – krzyknął Ivyn. – Ale za dzień, dwa lub trzy ja będę musiał zabić obu swoich braci! Czy ja jestem jakimś wojakiem, żeby mnie tu wzywać, mówić mi, co, gdzie, kiedy i z kim mam robić? Szczam na to, Ewenie. Sam zadbam o swoje zapasy, nie potrzebuję jałmużny z zamku. A ty powinieneś był po mnie posłać, gdy ci zwiadowcy przywieźli Padriga. Ewen miał go dość i skierował się w stronę drzwi komnaty. — Zaśpiewaj sobie tę śpiewkę na dobranoc, Ivynie. Wczorajszy dzień to już przeszłość. Gdybym mógł cofnąć czas, myślisz, że traciłbym go na ciebie? – Szarpnął
drzwi. – Zapal Padrigowi świeczkę, kuzynie. Tak się zachowuje rodzina. Wrócił do Sali Tronowej, gdzie nadal czekał Bryn z Croft, wpatrując się w ubrane w wysokie buty palce stóp. — Wasza Wysokość – odezwał się, z szacunkiem skinąwszy głową. Nie powiedziano mu jeszcze, po co został wezwany, ale sprawiał wrażenie zadowolonego, że nie wie. — Brynie. Mam nadzieję, że to już nie potrwa długo. Bryn wzruszył ramionami. — Donikąd mi się nie spieszy, Wasza Wysokość. Bryn był rozsądnym człowiekiem. Miał żonę i dwoje dzieci i nie spędził całego życia w Dolinie. Ze swoich trzydziestu ośmiu wiosen jedenaście pierwszych przeżył na północnym zachodzie Vharne, w sennym miasteczku Croft. Ale potem jego ludność zaatakowały bestie czarnoksiężnika – i w ciągu jednego dnia Bryn został jedynym mieszkańcem Croft w całym królestwie. Znaleziono go zagłodzonego, wałęsającego się po opustoszałym miasteczku, więc stał się jednym z przygarniętych królewskich podopiecznych aż do pełnoletniości. Był cichy i nigdy nie mówił o Croft. „Ale teraz będzie musiał”, pomyślał Ewen, wpatrując się w niego spod przymrużonych powiek. „To jedyny człowiek z północnego zachodu, jakiego znam. I atak bestii przetrwał, a to znaczy, że ma dobre wyczucie w sytuacjach zagrożenia”. Drzwi Sali Tronowej stanęły otworem i do środka wszedł Ivyn, na którego twarzy malowała się nieufność. Za nim wszedł Clovis, z nim zaś Iain Noyce. Pochód zamykał Tavin. — Wasza Wysokość? – odezwał się, uniósłszy brew w porozumiewawczym spojrzeniu, i gestem poprosił go na bok. Ewen podszedł do niego przy oknie. — Co? — Wyślij Clovisa do komnaty króla, synu – szepnął Tavin. – W jego biurku jest mapa, która może nam się przydać. Mapa? O co tu chodzi? — Clovisie. Podejdź. — Tak, Wasza Wysokość? – odezwał się sekretarz, natychmiast przyjmując gorliwy ton. Wciąż wpatrując się w Tavina, Ewen rzekł: — Przynieś mi mapę, którą znajdziesz w prywatnym biurku króla. — Tak, Wasza Wysokość – powiedział nieco zakłopotany Clovis i wyszedł. Tavin dotknął łokcia Ewena. — Powiedziałbym ci wcześniej, Ewenie, tylko że… Tylko że posprzeczali się, a potem rozeszli do swoich obowiązków. — Powiedz mi teraz. — Lepiej nie – odparł Tavin, rzuciwszy okiem na wytrzeszczającego oczy Ivyna. – To poplątane. Ale pomogę ci przez to przebrnąć. „O tak, Tavinie. Albo będziemy gorzej niż posprzeczani”. Odwrócił się.
— Zajmijcie wszyscy miejsca przy stole. Poważne decyzje możemy podejmować, siedząc na tyłkach, powiadam. Noyce i Bryn usiedli, nie robiąc zamieszania, ale Tavin i Ivyn tańczyli wokoło, jeżąc się o to, który usiądzie po prawej ręce króla. Jako fechmistrzowi miejsce to należało się Tavinowi, lecz Ivyn – jak to Ivyn – twierdził, że to jego przywilej. Zwyciężył Tavin. Skrywając ponury uśmiech, Ewen usiadł na miejscu ojca. Chwilę później wrócił Clovis z cienkim zwojem pergaminu w rękach. Podał go Ewenowi. — Wasza Wysokość… Ewen wziął do rąk tajemniczą mapę króla. — Usiądź, Clovisie, i zaczynajmy. Pokonany Ivyn zajął miejsce sekretarza po lewej stronie królewskiego krzesła, Clovis musiał więc usiąść obok Noyce’a. Gdy wszyscy się skupili – nawet Ivyn – Ewen rozwinął przed sobą mapę, ułożył splecione dłonie na stole, a jego wzrok spoczął po kolei na każdej z poważnych twarzy. — Zostaliście wezwani w sprawie dotyczącej króla – powiedział. – Po pierwsze powinniście wiedzieć, że Vharne ma kłopoty. — Kolejni włóczędzy? – fuknął Noyce. Wiekiem zbliżony był do Tavina, pod jego skórą widać było węzły mięśni, a zgryźliwością dorównywał swoim psom. – Może i w naszym królestwie wiele jest opustoszałych chat, ale to wciąż nie jest żadną tajemnicą. Czyżbym nie wysyłał wszędzie swoich ogarów? Żadne zwierzę nie wywęszy zgnilizny lepiej niż moje psy z rodowodami. Moje suki nie nadążają rodzić szczeniąt. Ewen oparł się na królewskim miejscu. „Za chwilę zrujnuję komuś życie. Po mojej trudnej nocy narodził się jeszcze gorszy dzień”. — Problem nie leży wyłącznie we włóczęgach. Książę Padrig nie żyje. Noyce i Bryn utkwili w nim spojrzenia. — Nie żyje? – odezwał się Bryn. Zmarszczył czoło. – Wasza Wysokość. — Tak, to prawdziwa tragedia – powiedział, celowo ostrym tonem. – Lecz mówić o tym nie będziemy. Noyce pochylił się naprzód. — A król, Wasza Wysokość? — Nie wiadomo – rzekł nachmurzony Ivyn. – O Murdzie i moich braciach nie mamy żadnych wieści. Ale mój kuzyn zmarł z powodu zgnilizny, więc możliwe że… — Ty smarku! – wrzasnął Tavin, a Ivyn aż podskoczył. – Ty decydować o tym będziesz? Twój to tyłek na królewskim miejscu zasiada? Tobie to król Dolinę w opiekę oddał? — Fechmistrzu… – Ewen położył dłoń na ramieniu Tavina. Może i wcześniej się posprzeczali, lecz Tav zawsze go wspierał. – Nie denerwuj się. Ivyn ze strachu mówi nierozsądne rzeczy. — Nierozsądne to jest jego popisywanie się! – wypalił Tavin. – To twój tyłek na królewskim miejscu zasiada, Ewenie. A to szacunku wymaga. Wpatrywał się twardym wzrokiem w swojego kuzyna.
— Ivyn jest bratankiem króla Murda, Tavinie. Wie, co to szacunek. Poznaczona bliznami po ospie twarz Ivyna poczerwieniała, a chłopak z sykiem wciągnął powietrze przez zęby. Po chwili sztywno skinął głową. — Nie moja kolej na zabranie głosu była. Mój kuzyn nie żyje. Jestem w żałobie. — To prawda? – odezwał się Noyce, przerywając pełne napięcia milczenie. – Księcia Padriga dotknęła zgnilizna? „I smród, ropa, i jątrzące ciało”. — Tak – powiedział Ewen, mrugając oczami. – To prawda. — Niech Duch ma nas w swojej opiece – wyszeptał Bryn. – W takim razie istnieje możliwość, że króla także dotknęła zgnilizna. — Możliwość, lecz nie pewność, Brynie. Dlatego wyruszam, by go odnaleźć. I chcę, żebyś z nami pojechał. — Ja, Wasza Wysokość? – zapytał Bryn niepewnie. – Jak miałbym pomóc? Sedno w tym, by bez względu na uczucia zachować stanowczy ton głosu. — Król był w Neem. Czyli niedaleko Croft. Możliwe, że to tam wpadł w tarapaty. Ta część Vharne jest ci znana. — Tak, ale… – Bryn potarł twarz. – Znałem te okolice, gdy byłem chłopcem. — To wystarczy. Tereny te będziesz pamiętać, powiadam. Bryn… – Ewen pokręcił głową. – Wiem, że masz rodzinę. Ale spytać muszę. — Chodzi o króla – rzekł Bryn. – Pojadę. — A mnie potrzebujesz ze względu na psy? – powiedział Noyce. – Mam sukę i dwa psy na zbyciu. Ale dla obcych pracować nie będą. Obcych najwyżej pogryźć mogą. — Zatem ty też pojedziesz? Noyce uśmiechnął się, odsłaniając zęby, jakby chciał warknąć. — Pojadę. „Niech Duch ich błogosławi”. Ewen zdobył się na lekki uśmiech. — Czyli nas czterech i trzech wojaków. — A fechmistrz? – Ivyn rzucił Tavinowi piorunujące spojrzenie ponad stołem. — Tavin zajmie miejsce na tronie, gdy mnie nie będzie. Ivyn zakrztusił się. — Fechmistrz? — Czy to do ciebie wybór należy, kuzynie? – odciął się. – Jakoś mi się nie wydaje. Ivyn zacisnął usta i spuścił wzrok. — No dobrze – powiedział Ewen, sięgając po zrolowaną mapę. – Teraz musimy zająć się tym. „Pomóż mi, Tav”. Rozłożył pergamin płasko na stole i każdy prócz fechmistrza pochylił się, by lepiej widzieć. — Co to jest? – spytał Ivyn. – To nie jest mapa, którą wcześniej widziałem. Tavin odchrząknął. — To mapa duchowa. Te czerwone linie oznaczają duchowe ścieżki w Vharne.
Król użył jej, by bezpiecznie Dolinę przebyć. „Co?” Ewen utkwił w nim wzrok. „Ty o tym wiesz, a ja nie?” — Ścieżki duchowe? – zapytał Ivyn z niedowierzaniem. – Co to są… — Miejsca w Vharne, po których można bezpiecznie się poruszać, ukrywając się przed bestiami i wszelkimi stworzeniami dotkniętymi przez czarnoksięstwo – rzekł Bryn. – Duchowa ścieżka pozwoliła mi się uratować, gdy te bestie zniszczyły Croft. Chociaż wtedy oczywiście jeszcze nie wiedziałem, co to jest ścieżka duchowa. – Jego prostą twarz wykrzywił grymas. – Gdybym miał… Niedowierzanie Ivyna przerodziło się w podejrzliwość. — Skąd teraz o tym wiesz? — Brynie – odezwał się Ewen, gdy mężczyzna się zawahał. – Możesz mówić. To ważne. — Król mi powiedział – rzekł Bryn. – Kilka lat temu. Kiedy rozmawialiśmy o Croft i o tym, jak przeżyłem. Nadal ze smutkiem rozpamiętuję ten dzień. Murdo chciał złagodzić moje poczucie winy, ale potem kazał mi milczeć. Mówił, że niektórzy by nie zrozumieli. Lepiej, żeby ścieżki duchowe pozostały tajemnicą. Dlatego język za zębami trzymałem. Ewen wpatrywał się w mapę, a w żołądku mu się przewracało. A więc Tavin wiedział. Bryn wiedział. Komu jeszcze król zaufał bardziej niż swemu najstarszemu synowi? — Ta ścieżka, dzięki której się uratowałeś, Brynie – powiedział, odkładając na bok nową urazę. – Jak ją znalazłeś? Bryn poruszył się na krześle. — Przypadkiem się na nią natknąłem. — Jak? — Cóż… – Bryn potarł podbródek. – Wyczułem ją. Rzucił okiem na Tavina, którego ramię drgnęło w geście zwątpienia. — Jakie to było uczucie? Bryn uśmiechnął się z wolna, a jego twarz się rozpogodziła. — Jakbym spijał promienie słońca, Wasza Wysokość. — Spijał promienie słońca? – zadrwił Ivyn. – I pewnie jeszcze przegryzał tęczą? Ewen rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. — Kuzynie. — Tak jak powiedziałem, chłopcem jeszcze byłem. – Bryn z Croft przyjął obronny ton. – Ale przysięgam, Wasza Wysokość, że to prawda. — A ja ci wierzę – odrzekł pośpiesznie. – Brynie, czy rozpoznałbyś duchową ścieżkę, gdybyś się na nią natknął? — Tak – potwierdził Bryn. – Tego uczucia się nie zapomina. A zatem Bryn musi z nim jechać i nie ma mowy o zmianie zdania. Skoro król nie wspomniał mu ani słowem o duchowych ścieżkach, ten ocalały z Croft mógł być dla niego ostatnią nadzieją. „Dlaczego mi nie zaufałeś, ojcze? Czy po porażce we Wschodniej Dolinie już mnie przekreśliłeś?”
— Ścieżki duchowe… – Clovis przeciągnął palcem po wyblakłej purpurowej linii łączącej Dolinę z odległą wioską Arble na wschodzie. – Przeczytałem każdą książkę w tym zamku i nie natrafiłem na ani jedno słowo o duchowych ścieżkach. Tavin utkwił w nim wzrok. — Tajemnica, człowieku. Słowo takie znasz? — To czarnoksięstwo – oświadczył Ivyn, oparłszy się na krześle. – Spal tę mapę, Ewenie. Żadnego czarnoksięstwa w Vharne. Tak stanowi prawo. Choć cierpiał i był rozzłoszczony, nie mógł pozwolić, by oskarżano króla. — Murdo nie handluje z czarnoksiężnikami, kuzynie. Ścieżki duchowe. Wskazane nam przez Ducha. — To ty tak twierdzisz – wykpił go Ivyn. — Tak! – warknął i uderzył w stół. – To ja siedzę na tronie króla, Ivynie. I do powrotu Murda to ja królem Vharne jestem. Ta mapa to żadne czarnoksięstwo, powiadam. — I to tak królujesz? – zawadiacko spytał nadęty Ivyn. – Waląc pięścią i ustanawiając nowe prawa? Przekrzykiwanie się z Ivynem było stratą czasu. — A czy ciebie ktoś tu przykuł łańcuchem, Ivynie? Możesz wyjść. Nie będę cię zatrzymywał. Ivyn skrzyżował swoje chude ramiona na piersi. — Zaginęli tam moi bracia. Król poprowadził ich tymi duchowymi ścieżkami. Czy Van i Lem w ogóle wiedzieli, po jakich drogach podróżowali? Czy król przyznał się do posiadania tej sekretnej mapy? — Prawdopodobnie tak – rzekł Tavin, przewracając oczami. – Bo wiesz, właśnie w taki sposób utrzymuje się tajemnicę, powiadam. Kłapiąc o tym jadaczką przy każdej możliwej okazji. Oblicze Ivyna zrobiło się lodowate. — Nieokrzesanym człowiekiem jesteś, fechmistrzu Tavinie. — Nieokrzesany czy nie, ma rację – rzekł Ewen. – Rozmowa na temat mapy zostaje między nami albo będziemy mieć kłopoty. – Przesunął mapę nieco bliżej siebie. – A teraz pomyślmy, które ścieżki mógł wybrać król. — Nie wiesz? – spytał Ivyn. – Kuzynie… — Król nawet nie pomyślał, że będę musiał za nim wyruszyć – powiedział, usiłując się opanować. – Ivynie, wystarczy. — Ścieżki duchowe – mruknął Ivyn. – Znakomity to pomysł. A co nas obroni przed zgniłomózgimi włóczęgami? — Będziemy mieli moje psy – rzekł Noyce. – Wywęszą człowieka dotkniętego zgnilizną na długo, nim zbliży się na niebezpieczną odległość. Ręczę własną reputacją. — Czyżby? – ponownie zadrwił Ivyn. – Tak jak duchowe ścieżki nas ukryje? Ta twoja reputacja? — Ivynie… — Kuzynie, mam swoje zdanie! – warknął Ivyn. – Lepiej się do tego przyzwyczaj.
Nie myl mnie z tym koślawym koniem, na którym jeździsz. — Posłuchaj, Ivynie – powiedział niskim głosem. – Murdo to Murdo. To jego sprawa, na co sobie pozwala. Ale ze mną nie będziesz dyskutował w tej sali. Ivyn spojrzał na niego krzywo, a na jego dziobatej twarzy wykwitły plamy. — Padrig nie żyje, Ewenie. Życie moich braci jest w niebezpieczeństwie. Na ten temat będę dyskutował. Na razie zostawmy kwestię zgnilizny. Murdo jechał tymi duchowymi ścieżkami dla bezpieczeństwa. A to znaczy, że w Vharne mamy do czynienia z czarnoksięstwem, tak? I żaden człowiek poza murami tego zamku nie został o tym ostrzeżony? Prawda opieszale się stąd wydostaje, Ewenie. Wiedział, że Ivyn tak łatwo nie odpuści. Zanim jednak zdążył mu się sprzeciwić, Tavin zaczął stukać w podłokietnik krzesła. — Czarnoksięstwo w Vharne? – pogardliwie odezwał się fechmistrz. — Robactwo masz w głowie, Ivynie. Każdy człowiek w Vharne wie, że niespokojne ziemie to groźne miejsce. Duchowe ścieżki to po prostu ostrożność ze strony Murda. Króla za ostrożność winisz? To ci mądre dopiero. Ivyn zignorował go. — Tak jak mówisz, kuzynie, to twój tyłek na królewskim miejscu zasiada. Czy jako król przyrzekasz w obecności świadków, że Vharne nie padło ofiarą czarnoksięstwa? „Na razie to tylko podejrzenia, bez dowodów”. — Przyrzekam – powiedział Ewen, odpowiadając na nieprzyjazny wzrok Ivyna. Czuł na sobie brzemię spojrzeń Bryna i Iaina Noyce’a. – I powiem ci coś, kuzynie. Król wyruszył tymi duchowymi ścieżkami, a ja wyruszam jego śladem i nieważne, jak to się skończy – czy spotka mnie czarnoksięstwo, zgnilizna czy z ulgą znajdę go całego i zdrowego. Rób, co chcesz. Nie będę dłużej cię przekonywał. Ivyn przygryzł wargę, wpatrując się w mapę. — Są tam moi bracia – wyszeptał. Tym razem w jego głosie słychać było ból. Mimo całej swej buńczuczności serce miał we właściwym miejscu. — W takim razie jedź ze mną na poszukiwania – rzekł Ewen i położył dłoń na ramieniu Ivyna. – O bezpieczeństwo twoje zadbam, powiadam. Zamknąwszy oczy, Ivyn skinął głową. Ewen poczuł ból w zrośniętym ramieniu, serce mocno zabiło mu w piersi i zawrzał w nim bolesny smutek z powodu Padriga. Spojrzał na Tavina. — W takim razie postanowione. Z samego rana wyruszamy po króla. Kilka godzin później Ewen w samotności pracował w Sali Tronowej. Było późno, zamek spowił mrok, a w środku zapalono woskowe świece. Zobowiązani do zachowania milczenia Ivyn i dwaj pozostali mężczyźni zostali odesłani do domów, by przygotować się do opuszczenia Doliny o wschodzie słońca. Tavin wrócił do koszar, by zająć się końmi i sprawami wojaków. Gdzieś w zamku Clovis doglądał szykowania zapasów i przygotowywał się na nieobecność księcia. Był dobrym człowiekiem. Lojalnym. Nie był łasy na pochlebstwa. „Dolina będzie bezpieczna w rękach jego i Tavina.”
— Masz, chłopaku – rzekł Tavin, wracając bez zapowiedzi. – Lepiej to weź, powiadam. Duch jeden wie, jakie potyczki cię czekają poza Doliną. Przyniósł swój ulubiony miecz, Krwiopijcę, w wyszukanej skórzanej pochwie. Kiedyś zabił nim bestię, a kochał go jak kobietę. Zgarbiony przy stole Ewen odłożył umoczone w atramencie pióro i odsunął nabazgrane notatki. Wyciągnął dłonie i obserwował, jak Tavin składa miecz na jego ręce. Jego ciężar obudził prawe ramię, ale Ewen nie dał poznać po sobie bólu. — Pewien jesteś? Tavin przysiadł na rogu solidnego stołu. — A jak myślisz? Z największą ostrożnością odłożył miecz. — Prawdziwy zaszczyt to dla mnie. — To prawda. I? Podniósł wzrok. — I sądzę, że powinienem był dowiedzieć się o tej mapie przed tobą. — Srałeś jeszcze w pieluchy, gdy Ewen Starszy powiedział mi o tej mapie – rzekł Tavin. – Każdy król mówi o tym swojemu fechmistrzowi, Ewenie. I nikomu innemu. — Mówi swojemu następcy. Tavin przytaknął. — Na łożu śmierci. — Brynowi powiedział. — Z nim o tym możesz porozmawiać. Obiecałem Ewenowi i Murdowi milczenie, chłopaku. Dotrzymuję słowa. Miał ochotę jeszcze raz huknąć w stół. — Złamałeś słowo. Skoro mogłeś złamać je dzisiaj, Tav, to dlaczego nie tydzień temu? Tavin wpatrywał się w niego spod przymkniętych powiek. — Bo dopiero dzisiejszego ranka pochowaliśmy twojego brata. Fala cierpienia. „Padrig”. Westchnął. — Już dobrze. W Sali Tronowej był kominek, w którym palił się jasny ogień. Tavin zsunął się ze stołu i spokojnie podszedł do paleniska. Pocierając palcami ostry zarost, wpatrywał się w płomienie. Ciepły blask ognia ujął mu lat i odmalował na jego poznaczonej bliznami twarzy oznaki młodości i żywotności. Pod nimi kryły się starość i przemęczenie. Ewen utkwił wzrok w mapie, której jego ojciec strzegł całe życie. „Mam wrażenie, że spierałem się z Tavem cały dzień. A tymczasem rano wyjeżdżam z Doliny na niespokojne ziemie i jeśli mi się nie powiedzie, mogę już nigdy go nie zobaczyć”. — Tavinie… — Przez chwilę powinieneś utrzymać język za zębami, Ewenie Młodszy – rzekł fechmistrz. – Kilka rzeczy mam ci do powiedzenia. Nie tylko przyjemnych.
Położył łokcie na stole i oparł brodę o dłonie zaciśnięte w pięści. — Nigdy nie walczysz ze mną delikatnie, Tavinie, czy to słowami, czy mieczem. Tav rzucił mu przelotne spojrzenie. — Takiś tego pewien? Zdegustowany opuścił pięści na stół. — Czyli skłamałeś w szrankach? Przysięgając, że nigdy mnie nie oszczędzałeś, skłamałeś mi prosto w oczy. — W pewnym sensie – rzekł Tavin z nutą niepokoju w głosie. – Prawda jest taka, że walcząc z tobą, nigdy nie dałem z siebie wszystkiego, Ewenie. Ewen poderwał się na nogi jak oparzony i utkwił wzrok w fechmistrzu Vharne. — Dlaczego? Zgrubiały palec Tavina nagłym ruchem wskazał ponad jego ramieniem na Krwiopijcę. — A jak myślisz, chłopaku? Bo dając z siebie wszystko, zabiłem bestię. Tavin niemal całkowicie się już od niego odwrócił, lecz w jego twarzy wciąż widać było strach, zmęczenie i migoczące niczym płomienie bolesne wspomnienia. — Szermierz, który zasmakował krwi w walce, już tego nie cofnie, synu – dodał łagodnie, patrząc w płomienie. – Ćwiczenia w mgnieniu oka przeradzają się w prawdziwą walkę, Ewenie. Sam widziałem. Synem króla jesteś. Zabić cię miałem, żeby dumy twojej nie urazić? — Mówisz o dumie. – Ewen powoli osunął się na krzesło, dopóki nie usiadł na wypolerowanym twardym tronie. – Możliwe. Możliwe też, że chciałbym usłyszeć, że opuszczam Dolinę jako człowiek do walki gotowy. Tavin obrócił się. Stał plecami do ognia, więc jego twarz pogrążona była w ciemnościach. Blask stożkowych woskowych świec na stole podkreślał białka jego oczu. — Nie wiem, czy jesteś gotowy, chłopaku. Zasmakowałeś krwi, to prawda, ale nasza walka jest znacznie poważniejsza. Z Vharne został już tylko szkielet, Ewenie. Czarnoksięstwo odarło je do kości przed twoimi narodzinami. Nazywamy twojego ojca królem, bo nawet gdy bestie wałęsały się pośród nas, zawsze mieliśmy króla. Ale w Dolinie, Ewenie, żyją psy, które mają więcej pcheł, niż poddanych ma twój ojciec – albo ty jako jego następca. „Nie wiem, czy jesteś gotowy, chłopaku”. Rozzłoszczony Ewen skrzyżował ramiona. — Wiem o tym. Pomiędzy zębami fechmistrza zaświszczało powietrze. — Chłopaku, możliwe, że mam ci do powiedzenia coś pożytecznego. Więc lepiej się zdecyduj – jestem fechmistrzem Vharne czy tym manekinem ze szranków? Ewen odwrócił wzrok. „Za chwilę pewnie chwyci za Krwiopijcę i trzaśnie mnie nim w tyłek”. — Tavinie… – Tym razem to on ze świstem wypuścił powietrze. – Mów. Ja posłucham. Cisza. Po chwili Tavin skinął głową.
— Dolina to miejsce ruchliwe. Tylu ludziom możesz tu w twarz spojrzeć, że nie będziesz miał dnia na nudę. Opuścisz Dolinę, wyjedziesz na tereny Vharne, na niespokojne ziemie, gdzie drzew jest więcej niż twarzy. Obawiam się, że to tam czarnoksięstwo się czai. W kotlinach. W ciszy. W chłodnych ciemnościach nocy. Właśnie dlatego potrzebny ci Krwiopijca. Kiedyś już napił się czarnoksięstwa. Może raz jeszcze go zasmakuje. – Zawahał się. – Jeżeli dość silny się okażesz. „Dość silny?”, powtórzył w myślach i wpatrzył się w swoje płasko rozłożone na stole dłonie. — Tavinie, zabiłem Padriga. Krwią swojego brata przesiąknięty jestem. Obedrzyj mnie z ciała do samych kości, a zobaczysz, że poplamione są na czerwono. Rozpamiętując w rozpaczy, obserwował, jak Tavin podchodzi do stołu, chwyta najbliższe krzesło i siada. Patrzył, jak fechmistrz kładzie dłonie na jego dłoniach i zaciska palce na jego palcach. Jego spojrzenie było opanowane. W jego oczach była miłość. — Wczoraj go uwolniłeś. W nocy trzymałeś go w ramionach. O świcie go pochowałeś. Słusznie postąpiłeś. Ewenie Młodszy… twój ból minie. Czyżby był dzieckiem odnajdującym otuchę w pocieszającym dotyku? Czyżby był dzieckiem zasiadającym na królewskim tronie? — Co się dzieje? – odezwał się Tavin, odchyliwszy się i położywszy ręce na kolanach. – Widzę, że coś ci do głowy przyszło. O co chodzi? Odpowiedział, nim zdołał się powstrzymać. — Szczęśliwy byłem przed wydarzeniami we Wschodniej Dolinie. I szczęśliwy chcę być znowu, Tav. Czy właśnie tak się czułeś, gdy bestie pałętały się po Vharne? Rozpamiętywałeś szczęśliwe dni? Bałeś się, że odeszły na dobre? — Tak – rzekł Tavin bardzo cicho. – Właśnie tak. „Och”. Zagubiony Ewen wpatrywał się w leżącego w pochwie Krwiopijcę. — Naprawdę chcesz, żebym wziął ze sobą ten miecz, Tav? — Naprawdę – potwierdził Tavin. – Źle się wcześniej wyraziłem. Dostatecznie dobrym szermierzem jesteś, żeby go nie zhańbić. — Dzięki tobie – powiedział, kiedy już był w stanie zaufać samemu sobie. — Co do tego wątpliwości nie ma – odparował Tavin. – Ale miło mi, że to powiedziałeś. „A mnie miło, że jestem szermierzem i nie przynoszę hańby. I uśmiechnąłbym się, gdybym tylko pamiętał, jak się uśmiechać, Tav”. Tavin postukał w poplamiony atramentem pergamin. — A co to? — Bezpieczniej będzie, jeśli w twoich rękach duchowa mapa zostanie – powiedział. – Robię prowizoryczną kopię. — Prowizoryczną na tyle, żeby sensu nie miała dla niepowołanych oczu? — Coś w tym rodzaju. Tavin burknął z satysfakcją. — Mam dla ciebie inne wieści. Z koszar wyznaczyłem Duffa, Refyna i młodego Hoba.
Duff i Refyn byli zaprawieni w bojach i twardzi jak skała. Młody Hob był dwa lata młodszy od Padriga, ale zaciekłością nadrabiał lata, których mu brakowało. Często ćwiczyli razem w szrankach pod wiecznie niezadowolonym okiem Tavina. Zwinne ruchy Hoba dorównywały bystrości jego umysłu. — Gotowi są i entuzjazmu pełni – dodał Tavin. – Chcą, by ich król do domu w Dolinie wrócił. — Podobnie jak Ryne i wojacy, którzy pojechali z królem – powiedział Ewen łagodnie. – O nich także pamiętam, Tavinie. — Wiem. – Tavin odchrząknął. – No dobrze, chłopaku, ich właśnie wybrałem. Nie musisz się o nic martwić w towarzystwie tych młodzieńców. — Podobnie jak w towarzystwie Bryna z Croft czy Noyce’a. – Skrzywił się. – Ale mam wrażenie, że nie powinienem był nic mówić Ivynowi, żeby nie musieć zabrać go ze sobą. Tavin zaśmiał się z rozbawieniem. — Nie. Dobrze, że mu powiedziałeś. Ten twój kuzyn to wrzód na tyłku, ale żadne prawo nie zabrania mu podjąć próby ocalenia swoich braci. — Zasiadam na królewskim tronie – powiedział ze smutkiem. – Do rana mógłbym takie prawo ustanowić. Tavin nie miał zamiaru się z nim spierać. Obaj wiedzieli, że Ewen nie mówi poważnie. — Ale będzie mnie dręczył – mruknął. – Wiesz o tym, Tav. Tavin rzucił mu groźne spojrzenie. — Tak. Wiedz zatem jedno. Swoim wojakom ścisłe polecenia wydałem. Co się stanie, gdy tylko twój kuzyn nosa zacznie zadzierać? Do akcji wkroczą i na twardą ziemię go sprowadzą, tam gdzie jego miejsce. Ewen zabębnił palcami o blat stołu. — A skoro już mówimy o zadzieraniu nosa… — Nie zadzieram go ani odrobinę wyżej, niż powinienem – warknął Tav. – Ten Ivyn będzie się chełpił i próbował cię przegadać, będzie twierdził, że niebo jest zielone, a trawa niebieska, i dobrze o tym wiesz. Właśnie taki przekorny jest ten królewski bratanek. A gdy on zacznie się awanturować, a ty zaczniesz krzyczeć? Bryn i Noyce nie staną między wami. Ale moi wojacy tak. — Tavinie, potrafię zadbać o… — Nie – rzekł Tavin i trzasnął w stół tak mocno, że atrament aż zachlupotał w kałamarzu. – Bez względu na to, czy twój tyłek spoczywa na tym tronie, czy nie, chłopaku, głosem króla jesteś, dopóki tego króla żywego nie odnajdziecie. – Uniósł palec. – Powiedz mi, kiedy po raz ostatni słyszałeś, żeby twój ojciec krzyczał na kogoś w tej sali. Albo i poza nią. Jesteś w stanie określić, Ewenie? Stawiam kufel cydru, że nie. Miał rację. Lecz na samą myśl, że będzie musiał znosić awantury z Ivynem przez te wszystkie dni poszukiwań w Vharne, już czuł się zmęczony, choć Ivyna nie było w zasięgu wzroku. — Bardzo się o mnie troszczysz, fechmistrzu Tavinie – powiedział z
wdzięcznością. – Dobrze sobie poradzisz na tym królewskim tronie pod moją nieobecność. Tavinowi nie w smak było przypominanie. Wstał, zmrużywszy oczy. — Dokończ kopiowanie tej mapy, chłopaku. Nie znajdziesz tych ścieżek, plując na palec i wymachując nim na wietrze. I tak wyglądało ich osobiste sentymentalne pożegnanie.
ROZDZIAŁ XIV
Wczesnym rankiem, gdy wszystko spowijała mgła, Ewen – z Krwiopijcą w pochwie przytwierdzonej solidnie do siodła Granita – wyprowadzał swoją drużynę z zamkowych koszar. Słynny miecz ciążył mu, a wątpliwości nie dawały spokoju, choć Tavin w niego wierzył. „Czy jestem szermierzem, który władać tym mieczem powinien? Skoro krew przelać należy, to odwaga i umiejętności do tego potrzebne są we mnie, prawda? Uwolnienie Padriga aktem łaski było. Ale prawda jest taka, że nawet kobieta potrafiłaby tego dokonać”. Żona każdego gospodarza w Dolinie potrafiłaby tego dokonać. Dwa razy w tygodniu te kobiety zarzynały kozy. Mimo że wiele razy zasmakował już krwi, przelewały jej więcej, niż on kiedykolwiek miał okazję. Niezliczone godziny spędzone w szrankach, pchnięcia, cięcia i parowanie ciosów mieczem, zabijanie wypełnionych piaskiem manekinów. A teraz ma przy sobie miecz Tavina, pogromcę bestii. Tylko że w szrankach nie toczył prawdziwych walk ani nie uśmiercał zgniłomózgich włóczęgów. I choć o życiu w Vharne, w Dolinie, nigdy nie można było powiedzieć, że jest łatwe, nie było takie trudne jak życie przez całe lata w kraju opanowanym przez bestie. „Jeżeli niebezpieczeństwo zagraża nam na niespokojnych ziemiach, to czy ja jestem odpowiednim człowiekiem, by stawić mu czoła?” Zagojone ramię zabolało, jakby w niego wątpiło. Ze złością odepchnął od siebie niepewność. „Tavin powiedział, że się nadaję. Muszę w to wierzyć”. Ivyn na swoim smukłym karym wałachu jechał po jego prawicy, zadowolony z siebie, że udało mu się zająć to zaszczytne miejsce zamiast Tavina. Jego mina nie zdradzała żadnych oznak obawy o braci. Za nimi Bryn z Croft jechał u boku Noyce’a i jego trzech ożywionych, dyszących psów. Posłuszne to były stworzenia, czarnobiało-brązowe, o długich ogonach i krótkiej sierści, na szyjach miały kolczaste obroże i reagowały na pstryknięcie palcami i cichy gwizd. Bryn i Noyce siedzieli na wytrzymałych kasztanowatych koniach z Doliny, nawykłych do kłusowania całymi milami bez kropli potu. Na końcu jechali wybrani przez Tavina wojacy na świetnie ułożonych koniach z koszar. Po oczach ludzi Tava widać było, że się nadają i są zawzięci. Spoglądali to na lewo, to na prawo, to znów na lewo, jak gdyby zza drzewa miał wyskoczyć jakiś zgniłomózgi włóczęga. „Oby Duch nas od tego uchronił”. Młodemu Hobowi przypadło niewdzięczne zadanie prowadzenia konia niosącego zapasy. W koszach przytwierdzonych do końskiego grzbietu było jedzenie, bukłaki z wodą i pięć gołębi, które miały zanosić wiadomości do zamku. „Duchu, spraw, bym miał dobre wieści do przekazania. Pozwól mi przeżyć, żebym w ogóle mógł wysłać Tavowi jakąś wiadomość”. Kopyta wierzchowców postukiwały na wiodącej przez Dolinę drodze. Szary
kamienny zamek i otaczające go chaty zostały już w tyle. Dookoła rozpościerały się pola i gospodarstwa Wzniosłej Doliny. Wyjechali tak wcześnie, że niewielu ludzi było jeszcze na nogach. Nawet dojne krowy nie zebrały się jeszcze przy bramach na pastwiska. Owce i kozy w zagrodach wciąż spały, a wiejskie psy im nie przeszkadzały. Garstka ciepło ubranych mężczyzn i kobiet, którzy wstali wraz z zamglonym słońcem, przerwała swoje prace, by spojrzeć na przejeżdżających. Twarz Ewena była dobrze znana, więc ludzie machali do niego z milczącym zaciekawieniem, on zaś odpowiadał na ten gest i jechał dalej, o niczym ich nie informując. Nie musieli wiedzieć o budzącym się na północy zagrożeniu. Jeszcze nie teraz. Przyjdzie na to czas, gdy takich sekretów nie będzie się dało już ukryć. Zamknąwszy oczy, Ewen odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem tej zielonej okolicy. Cokolwiek zdarzy się po jego wyjeździe, Tavin i Clovis dopilnują, by do jego powrotu panował tu spokój. Utrzymają porządek w Dolinie i będą rozstrzygali spory poza nią. Dopilnują, by zwiadowcy patrolowali granice Vharne i szary, posępny pas oddzielający ich od skażonego zarazą południa. Mimo wszystko… „Kłopoty nadchodzą od strony Manemli i Ranoush. Oblężeni jesteśmy tu w Vharne, nie mamy dokąd uciec. Uwięzieni, po tym jak przybrzeżne wioski zostały zniszczone wiele lat temu, a z nimi zaginęła nasza wiedza o żeglowaniu. Jeżeli Tav ma rację i na północy coś się budzi… jeżeli Dorana się budzi…” Dorana. To była przerażająca myśl. Dom czarnoksiężnika, miejsce, które – według ich wiedzy – od dawna było martwe. Na samą myśl o tym mógłby zesztywnieć ze strachu. Mógłby spaść z Granita i skulić się jak mysz pod źdźbłem trawy. Ale na co wtedy miałby mu się przydać Krwiopijca Tavina? Nie miał prawa kulić się ze strachu. „Synem króla jestem. Całe Vharne dźwigam na ramionach”. Skopiowaną przez siebie mapę duchowych ścieżek zwinął ciasno, włożył za koszulę przy ciepłych żebrach i zabrał ze sobą. Szacował, że jeśli pojadą w tym samym kierunku co król, dotarcie do północnego krańca Doliny zajmie im pięć pełnych dni. Stamtąd, z pomocą Bryna, mieli ruszyć pierwszą ze ścieżek, prowadzącą ku granicy z Ranoush, a potem skręcić na zachód na pustkowia, gdzie Neem, Croft i wiele zapomnianych miasteczek i wsi niegdyś, przed nadejściem czarnoksiężnika i jego bestii, tętniło życiem. „Tam znajdziemy króla, całego i zdrowego. Znajdziemy Vana i Lema, wojaków Tava i jego prawą rękę – Ryne’a. Musimy”. Bo nie był jeszcze gotowy, by na dobre zacząć nosić królewską koronę. — Wyciszony jesteś – rzekł Ivyn, zmrużywszy oczy. – Swoje zamiary chcesz zachować dla siebie, dopóki nie będzie po wszystkim? — Co mam powiedzieć, kuzynie? – odparł, a Granit dreptał pod nim drobnymi kroczkami, przechodząc przez szeroki drewniany most nad jednym z wielu rwących potoków w Dolinie. – Swoje zdanie wczoraj w Sali Tronowej wyraziłem. — I teraz już cały czas będziesz milczeć? – Wałach Ivyna nie chciał iść dalej,
usłyszawszy za sobą głuchy stukot kopyt. Ivyn ścisnął go piętami i zaklął pod nosem. – Bezmyślna ślamazara. Powinienem jechać na swoim ogierze. Ewen westchnął. — Twój ogier nie może się zbliżyć na dziesięć kroków do żadnego innego stworzenia, Ivynie. Gdyby nie był taki narowisty… — Narowisty? Ten koń jest słodki jak miód – powiedział Ivyn, podnosząc głos. – To ty zasiadasz na królewskim tronie, Ewenie. Tylko ty możesz jeździć na koniu z jajami. „A ty, Ivynie, jesteś jedynym człowiekiem, który potrafi rozłupać mi głowę samym słowem”. — A ty chcesz zachować swoje jaja, kuzynie? W takim razie liczyć się ze słowami powinieneś – powiedział groźnym tonem. – Wczoraj o tej porze swojego brata nacierałem olejkami i paliłem jego zwłoki. Niewiele mam cierpliwości. Nie wystawiaj jej na próbę. Któryś z jadących za nimi mężczyzn prychnął. Oburzony Ivyn gwałtownie obrócił się w siodle i rzucił im piorunujące spojrzenie. — Ivynie… – Ewen wypuścił powietrze z płuc, patrząc, jak tworzy ono mgiełkę w chłodnym powietrzu, a potem zdjął dłoń z wodzy i ubranymi w rękawicę koniuszkami palców dotknął kościstego kolana kuzyna. Wszyscy byli już za mostem i mijali właśnie jeżynowe krzewy pokryte udrapowanymi, skropionymi rosą pajęczynami. Uroczy poranek. Trzepoczące skrzydłami gołębie w wiklinowym koszu zaczęły gruchać. – Posłuchaj, Ivynie. Łączą nas więzy krwi i zdrowy rozsądek. Chociaż jadę w milczeniu, to wcale nie chcę ci przez to dać do zrozumienia, że nie zasługujesz, bym się do ciebie odzywał. Jadę w milczeniu, bo nie mam nic do powiedzenia. — Dlaczego, Ewenie? – spytał Ivyn. – Twój brat zmarł na zgniliznę. Twój ojciec miał sekretną mapę. Mówisz, że musimy jechać tymi duchowymi ścieżkami i stwierdzasz tylko, że nie mają nic wspólnego z czarnoksięstwem. Każdego dnia do Vharne napływają kolejni włóczędzy, siejąc śmierć i zniszczenie. Z pewnością masz coś do powiedzenia. — Powściągnij język, Ivynie – warknął i spiął Granita do kłusa. Z powodu złej pogody podróż na kraniec Doliny zajęła im blisko siedem dni. Kiedy zaczęło padać, późnym popołudniem drugiego dnia, założyli płaszcze z natłuszczonej skóry i skórzane kapelusze z szerokimi rondami, znosząc niewygody w postaci zimnej wody ściekającej im po karkach. Tak minęły niemal trzy uciążliwe dni. Ivyn codziennie był nadąsany, a humor zmienił mu się, dopiero gdy przestało padać. Mozolnie posuwając się przez szarobrązowe błoto, sięgające koniom prawie po kolana, i wygrzewając się w skąpych promieniach słońca, w końcu dotarli do zwietrzałego głazu granicznego, przestrzegającego, że: „Tu kończy się Dolina”. Okolica była jałowa, rosły tu zaniedbana trawa i karłowate drzewka i wszędzie leżały kamienie. Jeżeli ta gleba kiedykolwiek była uprawiana, to niespokojne ziemie zagarnęły ją wieki temu. Nierówno wiejąca bryza niosła dziwny, nieświeży zapach
zarazy. Niespokojne konie chłostały zlepionymi od błota ogonami i ciężko tupały, idąc naprzód. Kruki tłoczyły się na mizernych drzewach i przedrzeźniały ich. Drobne pobielałe kości wystające z podmokłej ziemi stanowiły jedyne oznaki życia. Ściągnąwszy wodze, w prawym ramieniu czując ból z powodu wilgoci, Ewen wyjął mapę duchową zza koszuli i rozwinął ją. Pozostali powoli zatrzymali się wokół niego, a wojacy Tavina przebierali palcami w pobliżu rękojeści swoich mieczy. Zawsze bacznie wypatrywali problemów. Trzy psy Noyce’a klapnęły brzuchami o ziemię, wystawiając różowe jęzory i nie zważając na błoto. Nastawiły jednak uszu, ich bursztynowe oczy patrzyły czujnie, a nosy ani na chwilę nie przestawały węszyć. — Cóż, Wasza Wysokość – cierpko rzekł Ivyn. – Dokąd jedziemy dalej? „Dobre pytanie, kuzynie. Może byś mi odpowiedział?” Choć czerwone oznaczenia na mapie wskazywały, że duchowa ścieżka rozpoczynała się gdzieś niedaleko miejsca ich postoju, nie widział żadnego drogowskazu ani znaku. A skoro nie miał w tej kwestii doświadczenia z pierwszej ręki, odnalezienie jej nie będzie łatwe. „Chyba że Bryn odkopie wspomnienia z dzieciństwa. Spijanie promieni słońca…” Gdyby tylko król tak usilnie nie strzegł swojej tajemnicy. Ivyn nieco się wyprostował, a na jego twarzy odmalowała się podejrzliwość. — Ewenie, nie wiesz, gdzie jest ta ścieżka, prawda? Nie wiesz nic poza tymi bazgrołami na mapie. Ignorując kuzyna, Ewen zwrócił się do Bryna z Croft. — Czy wyczuwasz tu coś znajomego? Potrafisz duchową ścieżkę w okolicy odnaleźć? Cichy i dobroduszny Bryn, który był całkowitym przeciwieństwem Ivyna, omiótł wzrokiem okolicę. — Wiele czasu minęło – mruknął. – Ale… nie. Za to deszcz znowu padać będzie. Tylko tyle wyczuwam. — Czyli w nieodpowiednim miejscu jesteśmy? Już? – odezwał się Ivyn. Nigdy nie związywał swoich długich włosów, nawet do jazdy konnej. Plątały mu się wokół twarzy, mógł więc się dąsać za ich zasłoną. – To ci dopiero wyczyn. – Odchrząknął i splunął. – W paskudną okolicę nas przyprowadziłeś, i to bez powodu. Ewen poczuł, że palce zaciskają mu się na mapie. — Jeżeli krajobraz cię irytuje, królowi poskarżyć się możesz. — Mojemu brzuchowi się poskarż! – rzekł Ivyn. – Nie ma tu zwierzyny, Ewenie. Co dzisiaj zjemy na obiad, kuzynie? Błotne ciasto? Niechętnie musiał przyznać, że to pytanie miało sens. Z pomocą psów Noyce’a od dnia wyjazdu z zamku kilka razy złapali królika na kolację, jednak ser i wędzone kozie mięso, które ze sobą wzięli, już się kończyły. — Nie tutaj dziś obóz będziemy rozbijać, Ivynie – powiedział, już mniej kąśliwie. – Do zmroku mamy jeszcze dobre cztery godziny jazdy. Mamy szansę znaleźć świeże mięso na kolację. — Szansę – burknął Ivyn. – Oczekuję czegoś więcej niż szansy. Miał już po dziurki w nosie narzekań Ivyna i z chęcią by mu przyłożył.
— A ja od ciebie oczekuję, że przestaniesz się tak czepiać, Ivynie! Spodziewałeś się, że zwiedzać będziemy? Spodziewałeś się po tej podróży czegoś innego niż ponurych nastrojów? Ivyn obrzucił go piorunującym spojrzeniem, które Ewen odwzajemnił. Jak zawsze kuzyn się poddał. — Nie. Nie tego się spodziewałem. — W takim razie opanuj się, powiadam, bo przysięgam, że do Doliny cię odeślę. – Z trudem wypuścił powietrze. – To jest Vharne. Nie umrzemy z głodu, Ivynie. A duchowa ścieżka gdzieś tutaj jest. Bryn znajdzie ją dla nas. Prawda, Brynie? Bryn zamrugał. — Spróbuję, Wasza Wysokość, ale… — Ale niczego nie może obiecać, Ewenie – rzekł Ivyn, patrząc wilkiem. Nie dało się go onieśmielić na dłużej niż kilka chwil i to było jego przekleństwo. – Wiedzieć o tym musiałeś, gdy nas tu przywlokłeś. Więc jeśli Bryn nie będzie miał okazji na spijanie promieni słońca, to co wtedy? Trzymasz język za zębami, od kiedy z zamku wyjechaliśmy. A my podążamy za tobą jak potulne owieczki, bo to ty zasiadasz na królewskim tronie. No więc, kuzynie, królewski tron został wiele mil za nami, a my jesteśmy tutaj, na niespokojnych ziemiach, i nie znaleźliśmy żadnej duchowej ścieżki, którą moglibyśmy podążać. Miał przemożną ochotę trzasnąć Ivyna Krwiopijcą w tyłek. „Głupi byłem, że go nie zostawiłem”. — Ja tu dowodzę, Ivynie. Ochronię cię. — Czyżby? – zadrwił Ivyn. – Tak jak ochroniłeś Padriga? Ewen do połowy wyjął sztylet z pochwy, zanim poczuł swoje palce oplatające jego rękojeść. Psy Noyce’a poderwały się na nogi, cicho powarkując. Noyce pstryknął na nie palcami, a wybrany przez Tavina Refyn trącił konia i podjechał bliżej do Ivyna. — Kuzynem księcia jesteś i bratankiem Murda – powiedział kąśliwie, a w jego szarych oczach malował się chłód. – Więc tym razem nie powalę cię na ziemię. Ale zrobię to następnym razem. Ewen rozluźnił po kolei każdy palec trzymający sztylet. — Powali cię na ziemię, a ja mu na to pozwolę, Ivynie – powiedział, czując ucisk w gardle. – Jeszcze raz wspomnij o moim bracie, a sam cię powalę i możliwe, że wtedy nie wypuszczę ostrza z rąk. – Nadal w nim wrzało i odwrócił się w stronę Bryna. – Gdy zaatakowały bestie, chodziłeś pieszo po Croft. Może wyczujesz duchową ścieżkę, gdy zsiądziesz z konia i przejdziesz się kawałek. — Możliwe – przyznał Bryn, a w jego oczach widać było niepokój. — Spróbuję. — A jeśli ci się nie uda… – Ewen popatrzył na Refyna i Duffa, czując na skórze palące spojrzenie Ivyna. – Dobrzy z was trzech tropiciele. Wy odnajdziecie trop króla. — Taką masz nadzieję – mruknął Ivyn. — Ivynie… – Ewen pokręcił głową. – Powściągnij język, bo słów ci na powitanie
braci zabraknie. Kuzyn uśmiechnął się, odsłaniając zęby. — Mnóstwo mam w głowie słów, Ewenie. Dla moich braci. Dla króla. I dla ciebie. Czując niespodziewane znużenie, Ewen wygładził grzywę Granita. Problem polegał na tym, że wiedział, dlaczego Ivyn jest taki cięty. Pod tymi gniewnymi wybuchami jego kuzyna przepełniał strach. Martwił się o swoich braci i o siebie. Martwił się, że jeśli czeka ich walka, nie zdoła władać mieczem jak na królewskiego bratanka przystało. Był najmłodszy, całe życie w cieniu braci. Ewen dobrze to rozumiał. Mimo to… „Ivynie, powinienem był cię zostawić”. — Brynie – powiedział, ponownie się odwracając. – Postaraj się. Poczekamy. Ześlizgnąwszy się z siodła na błotnistą ziemię, Bryn podał Noyce’owi wodze swojego konia. — Wasza Wysokość – powiedział i zaczął szukać.
*** Bryn odnalazł duchową ścieżkę około piętnastu podskoków kruka od granicznego kamienia, oznaczającego kraniec Doliny. Słysząc jego krzyk, Ewen pogalopował do niego na Granicie, palcami prawej dłoni lekko ściskając wielki miecz Tavina. Zbliżył się gwałtownie, aż koń przysiadł na zadzie, a z pobliskiego karłowatego drzewa z trzepotem skrzydeł poderwał się biadolący kruk. Prosta twarz Bryna z Croft rozjaśniła się niczym poranek. — To tutaj, Wasza Wysokość. Tutaj zaczyna się ścieżka. — Jesteś tego pewien? – Ewen rozejrzał się, ale nie zauważył niczego nadzwyczajnego. Nie widział poruszonej ziemi ani zatartych śladów kopyt – najmniejszych oznak wskazujących na to, że król i jego świta tędy przejeżdżali. Tylko liście, które spadły z drzew, i porozrzucane gałązki. Śpieszące dokądś czarne mrówki. – Brynie… — Jest tutaj, przysięgam – upierał się Bryn. – Zsiądź i poczuj to sam, Wasza Wysokość. Albo zostań na koniu i podjedź tam, gdzie wskażę. Myślę, że wrażenie będzie na tyle silne, że i na koniu to wyczujesz. Pozostali podjechali z wolna, Ivyn na przedzie, gotowy do kolejnej awantury. „Duchu, tylko nie kolejna kłótnia”. Ewen cmoknął, lekko trącił Granita… i wydał okrzyk zaskoczenia. — A nie mówiłem? – rzekł Bryn z Croft z lekkim i nieśmiałym uśmiechem. – Dobrze to opisałem, prawda? Jak spijanie promieni słońca. Granit uniósł łeb, zastrzygł uszami, a każdy jego mięsień był napięty z zaskoczenia. Palce Ewena spoczywały na mieczu Tavina. Rzeczywiście czuł światłość, której jeszcze chwilę temu w sobie nie miał. Wyczuwał także łagodne ciepło unoszące się od ziemi. A potem gdy trącił konia piętą o kolejny krok naprzód, poczuł coś na swojej drodze, choć niczego nie dostrzegał. — To jak próba przekroczenia niewidzialnego strumienia – zdumiony, zwrócił
się do Bryna. – Opór pod kopytami Granita wyczuwam. I czuję wibrowanie w kościach. Wibrowanie, które łagodziło ból w jego zrośniętym po złamaniu ramieniu. Zadowolony Bryn z ulgą pokiwał głową. — Tak to właśnie wygląda. — Ale nadal mnie widzicie. Nie zniknąłem? — Miałbyś zniknąć? – rzekł Ivyn, wstrzymując konia w przezornej odległości. – Umysł ci zamgliło, Ewenie? — Nie – odparł sucho i obrócił Granita. – Z pewnością jest tu moc. Brynie, twierdzisz zatem, że jeśli za tym uczuciem będziemy podążać, to zachowamy bezpieczeństwo? — Tak, Wasza Wysokość – rzekł Bryn, ponownie onieśmielony groźnym spojrzeniem Ivyna. – Tak przeżyłem wśród bestii. — Chłopcem byłeś – powiedział. – Skąd wiedziałeś, że ścieżka cię ocali? Bryn odwrócił twarz, na której malował się smutek. — Nie wiedziałem, Wasza Wysokość. Nie od razu. W czasie ataku bestii był ze mną przyjaciel. Obaj znaleźliśmy duchową ścieżkę. Ale Alun wyprzedził mnie i nierozważnie z niej zboczył. Wtedy dostrzegła go bestia. Mnie nie widziała. — To jakieś szaleństwo – rzekł Ivyn i wbił wzrok w ziemię. – Tam nic nie ma, Ewenie. – Odwrócił się do Noyce’a i wojaków, którzy zatrzymali się z dala od niego. – Zaufać mu chcecie? Bez żadnych dowodów? Mimo że niczego tu nie widać? Refyn spojrzał na swoich towarzyszy, a potem potarł zakrzywiony nos i wzruszył ramionami. — Nasze rozkazy są proste. Podążamy za księciem. Duchowa ścieżka nie wzbudzała niepokoju u psów Noyce’a. Węszyły po skąpych chaszczach, szukając zwierzyny. Ewen skinął do nich głową. — Widzisz te psy, kuzynie? Przeszkolone są, by czarnoksięstwo wyczuwać. W razie problemów już by ujadały i skowyczały. Nie potrafię ci niczego udowodnić, Ivynie. Sam wyczuj duchową ścieżkę. Ivyn rzucił mu piorunujące spojrzenie. — A jeśli nie umiem? „Jeśli powiesz, że tego nie wyczuwasz, kłamcą cię nazwę”. — Jeżeli nie umiesz i nie możesz mi zaufać, jedź do domu, kuzynie. My pojedziemy dalej. Wciąż patrząc spode łba, Ivyn dźgnął konia piętami. Gdy wałach wkroczył na duchową ścieżkę, parsknął i zarzucił łbem. Ivyn niemal krzyknął. Ewen z trudem powstrzymał uśmiech. „Pycha go zgubi. Bądź ponad to”. — Dziwne uczucie, prawda? — Dziwne – rzekł Ivyn i zesztywniał w siodle jak drąg. – W Dolinie nigdy czegoś takiego nie czułem. Ewen też nie. Ponownie spojrzał na Bryna. — A ty?
— Nie – odparł mieszkaniec Croft. – Nie wiem dlaczego. — I nigdy przed nadejściem bestii w Croft tego nie wyczuwałeś? — Nie – rzekł Bryn, kręcąc głową. – Ale nie bawiliśmy się często z Alunem tam, gdzie goniły nas bestie. To wszystko bardzo jest tajemnicze. I teraz także nie mieli czasu, by to rozważać. Ewen ściągnął wodze. — Wsiadaj na konia, Brynie. Jechać dalej musimy. Hobie… Wojak lekko uderzył się pięścią w pierś. — Wasza Wysokość? — Wyślijmy gołębia, żeby Tavin wiedział, że na właściwej drodze jesteśmy. Nasz fechmistrz z radością się dowie, że królewski syn potrafi odczytać mapę. Z szerokim uśmiechem Hob przyciągnął jucznego konia bliżej, otworzył wiklinową klatkę dla gołębi, wyjął jednego ptaka i podrzucił go w powietrze. Przez chwilę Ewen obserwował, jak szaro-białe skrzydła uciekającego gołębia trzepoczą w powietrzu. Potem wzruszył ramionami i odwrócił głowę. Dotrze do Doliny albo nie. Martwić się o to nie ma sensu. — Ivynie – odezwał się. – Jedziesz z nami? Kuzyn wpatrywał się w ziemię groźnym wzrokiem, jak gdyby odpowiednio ostre spojrzenie miało sprawić, że duchowa ścieżka ukaże się ich oczom. — Jadę – burknął, nie podnosząc wzroku. – Ale mówiłem poważnie, Ewenie. W Dolinie rozprawiać o tym będą. O to także nie było sensu się martwić. Ewen skinął głową do swoich towarzyszy. — A zatem jedziemy. Noyce, daj znak swoim psom. Teraz polować będziemy. Wojacy, miejcie miecze pod ręką. Refyn, Duff i Hob opletli palcami rękojeści mieczy. — Wasza Wysokość – powiedzieli, patrząc bystrym wzrokiem. Konie lekko zatańczyły, wrażliwe na zmianę nastrojów. Ewen poczuł, jak rozbrzmiewają w nim wibracje duchowej ścieżki, a we krwi i w kościach wyczuwał śpiew słonecznych promieni. Lecz tam gdzie świeci słońce, zbierają się chmury. Dobył z pochwy miecz Tavina i oparł go na łęku siodła. — Do króla – powiedział i poprowadził towarzyszy na niespokojne ziemie. Leżące poza Doliną tereny Vharne były rozległe i ciche. Widać było ptaki. Widać było króliki. Dzikie owce i inne zwierzęta. Ivyn miał pełny żołądek, dzięki czemu jego narzekania nieco przycichły. Wodę czerpali ze strumieni, czasem z buzujących źródeł. Nie było jednak w okolicy żadnych pól uprawnych. Żadnych pasących się stad. Pierwsza duchowa ścieżka prowadziła przez dwie małe wioski, bezimienne i dawno opuszczone. Na nielicznych stojących jeszcze ścianach leżały zaledwie pozostałości dachów. W gruzach dostrzegli pobielałe kości. Ani żywego ducha. Ścieżka zwęziła się i zanikła około południa trzeciego dnia, jednak po czterech godzinach nerwowej jazdy bez tej osobliwej ochrony dzięki mapie króla znaleźli drugą ścieżkę, prowadzącą dalej na północ. Sen w tych trudnych warunkach nie dawał wygody, przynosił ból pleców i głowy. Jeżeli tylko mieli taką możliwość, rozbijali obóz na ścieżce. Gdy było to niemożliwe, bo o zachodzie słońca ścieżka prowadziła akurat przez wąwóz albo w gęsty las,
zatrzymywali się jak najbliżej niej, a Noyce czuwał wraz ze swoimi psami. Mijał poranek za porankiem i nie natknęli się na ani jednego zgniłomózgiego włóczęgę. Nie natrafili także na ślad króla. Zasypiając każdej nocy z siodłem służącym za poduszkę, Ewen powtarzał sobie: „Jutro. Jutro go znajdziemy”. Ani razu nie wypowiedział na głos wątpliwości, które go gryzły. Widział jednak ich echo w twarzy Ivyna i w oczach Refyna. W spojrzeniach, jakimi wymieniali się Noyce i Bryn, którzy po chwili odwracali wzrok. Szesnastego dnia po opuszczeniu Doliny w oddali, na wschód od duchowej ścieżki dostrzegli domy. „Neem”. Tam przezorni chłopi powiedzieli im, że wiele dni temu przejeżdżał tamtędy król ze swoimi ludźmi. Kierował się do Croft, na zachód, wzdłuż północnej granicy. Nie wiedzieli nic więcej i zupełnie ich to nie obchodziło. Cóż znaczył dla nich król w obliczu samotnego, marnego życia, jakie wiedli. Ewen starał się ich za to nie znienawidzić. To nie ich wina, że Dolina nie była w stanie wyżywić więcej ludności. Skinął więc głową, uśmiechnął się i podziękował im, usiłując nie dać po sobie poznać – zwłaszcza Ivynowi – narastającego poczucia strachu. „Król gdzieś tam jest. Znajdę go”. Wysłał wiadomość do Tavina, informując go, że minęli Neem, a potem spojrzał na duchową mapę. Z Neem prowadziła duchowa ścieżka, prawdopodobnie ta sama, którą jako chłopiec uciekł Bryn. Kończyła się w Croft. Odnaleźli ją po niemal godzinie poszukiwań i jechali nią trzy dni, ale nie spotkali nikogo. I nie znaleźli niczego. Czwartego dnia po wyjeździe z Neem, po dwóch dniach podróży przed Croft, psy Noyce’a wyczuły zapach czarnoksięstwa. Śliniąc się i wyjąc, poprowadziły ich szybkim truchtem przez niepewną okolicę do porośniętego splątanym poszyciem zagajnika… …gdzie znaleźli porozrzucane ciała, przegniłe do samych kości. Mocno ściskając Granita kolanami, Ewen policzył je, czując podchodzącą do gardła żółć, Noyce usilnie starał się utrzymać psy na smyczy, a wojacy Tavina oklepywali ściółkę mieczami w poszukiwaniu niebezpieczeństw. Ivyn i Bryn siedzieli na koniach w przyprawiającej o dreszcze ciszy. Chłodne powietrze zgęstniało od wilgotnego odoru śmierci, który szczypał w oczy i osiadał na językach. Jedenastu ludzi. Niektóre ciała były rozczłonkowane, kończyny przypadkowo porozrzucane, pasy mięsa poodrywane od kości. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że wśród martwych nie ma króla, jednak dla pewności musiałby zsiąść z konia i uważnie przyjrzeć się wszystkim zwłokom. „I tak zrobię. Zrobię to. Tylko muszę złapać oddech”. Nie było koni zmarłych, pozostały jedynie wydeptana ziemia i częściowo wyschnięte ślady kopyt wychodzące z zagajnika. Ktokolwiek – lub cokolwiek dokonało tej rzezi, odeszło. Choć gorliwe psy Noyce’a nadal drżały, ciągnąc smycze, ich gwałtowne wzburzenie zelżało. Nie czekając na pozwolenie, Hob zsiadł z koszarowego wierzchowca, puścił jucznego konia, padł na kolana i zaczął
wymiotować. Duff wskazał na coś palcem z ponurą miną. — To Warin – powiedział i przycisnął do ust wierzch swojej czteropalczastej dłoni. – Sześć lat temu lewe ucho na niespokojnych ziemiach stracił. — A to Bailie – dodał pobladły Refyn, skinąwszy głową na pożarte do połowy ciało obok Warina. – Jego twarz została zjedzona, ale poznaję rękojeść tego miecza. Pozostali to też wojacy, tylko że… Tylko że ich ciała zgniły i zostały sponiewierane, a rozpoznanie każdego z nich będzie makabrycznym zadaniem. Ewen skinął głową. „Cieszę się, że Tavina tu nie ma”. — Przykro mi. Lepiej niż ja ich znaliście, ale wiem na pewno, że dobrzy byli z nich ludzie. — Byli naszymi przyjaciółmi – rzekł Duff boleśnie. – Każdy z nich. Duff był twardym człowiekiem, ale nie był z kamienia. Rozpacz, jaką dostrzegł w oczach jego, Refyna i Hoba, uderzyła w czułą strunę. „Padrig”. Trudna podróż i obawa o króla zasklepiły tę ranę, teraz jednak została rozdarta i krwawiła. Duff trącił konia piętami i zbliżył się o krok. — Przyjrzyj się lepiej, Wasza Wysokość – powiedział cicho, ponurym tonem. – To wyłącznie nasi żołnierze, a niektóre z tych ran to rany po ostrzu. A to oznacza… „To oznacza, że ci dobrzy ludzie miecze ze sobą skrzyżowali, a jednocześnie walczyli z czymś, co porozrywało ich ciała na strzępy”. — Wiem, Duff – powiedział łagodnie. – Czarnoksięstwo. – Zakotłowało mu się w żołądku. „Król. Król”. Zwrócił się do kuzyna. – Ivynie, twoi bracia. Potrafisz rozpoznać… Pobladły Ivyn pokręcił głową. — Nie… nie widzę… – odezwał się cienkim z udręczenia głosem. – Nie jestem pewien. I nigdy nie będzie, jeśli zostanie w siodle. Wyglądał jednak, jakby do niego przyrósł. Ewen spojrzał na Duffa u swojego boku. — Przytrzymaj Granita – powiedział, a gdy wojak wziął wodze konia, Ewen wyjął nogi ze strzemion i zsunął się na ziemię. „Nieważne, że to czarnoksięstwo. Muszę poszukać króla”. Z walącym mocno sercem i palcami zaciśniętymi na rękojeści Krwiopijcy sprawdził każde ciało. Usiłował nie zauważać larw, żuków i kleistego połysku zębów. Ale wśród zmarłych nie było króla. „Och, Duchu”. Nie było wśród nich także Ryne’a, człowieka Tavina. Rozpoznał jednak czterech innych wojaków. Pozostałe ciała uległy zbyt dużemu rozkładowi. Rozpoznał także swoich kuzynów, a braci Ivyna – Vana i Lema. Van został rozdarty na strzępy, a jego czaszka rozłupana na pół. Ewen poczuł, że pieką go oczy. Nigdy, nawet w dzieciństwie, nie był blisko ze swoimi kuzynami, mimo wszystko jednak w ich żyłach płynęła ta sama krew.
Podniósł wzrok. — Przykro mi, Ivynie. Dławiąc się, jego kuzyn pochylił się i zwymiotował na bark swojego wałacha. Ewen wstał i podszedł do niego, rzucając okiem na Refyna. Wojacy, jako doświadczeni ludzie, spojrzeli groźnie po pozostałych i pstryknięciem palców dali im do zrozumienia, żeby się odsunęli. Ivyn anemicznym ruchem strzepnął ochlapane wymiocinami palce. — Jak to możliwe? – bełkotał, a oczy miał pełne łez. – Obaj nie żyją? Tylko ja zostałem? Jak to? — Kuzynie. – Ewen położył dłoń na przedramieniu Ivyna. – Łączę się z tobą w bólu. Wiem… Zasmarkany Ivyn wyswobodził rękę. — Co ty możesz wiedzieć, Ewenie? Tylko jednego brata straciłeś. Ja straciłem dwóch! Straciłem… – Głos mu się załamał. – Niech Duch mnie wybawi. Jak mam powiedzieć o tym matce? Szlochając, nagle bezwładnie spadł na bok z siodła. Ewen upuścił Krwiopijcę i złapał kuzyna, tłumiąc przekleństwo, gdy prawe ramię zaprotestowało. Ivyn opadł ciężko na jego pierś, zanosząc się płaczem jak dziecko. A potem odnalazł w sobie resztki zimnej krwi. — Przepraszam – mruknął. – Niemiłe to było. Jesteś w żałobie po Padrigu. – Odsunął się, oddychając nierówno, i wstał chwiejnie, lecz w miarę prosto. – Król? Ewen pokręcił głową. — Nie ma go. – Przeszył go dreszcz ulgi i strachu. – Ivynie… – Musiał odchrząknąć. – Pojedziesz ze mną, by go odnaleźć, czy wracasz do Doliny? Zrozumiem, jeśli będziesz chciał wrócić. I Hoba z tobą wyślę dla dodatkowej ochrony. Wciąż trupio blady, lecz ze świeżą surowością w oczach Ivyn spojrzał na swoich martwych, okaleczonych braci, a potem przetarł rękawem mokrą twarz. — Nie, Ewenie. Króla chcę odnaleźć. Ewen lekko dotknął policzka kuzyna. — Dobry z ciebie człowiek. Ja też tego chcę. – A potem spojrzał na swoich ludzi, którzy posępnie zebrali się wokoło. – Nie możemy tu zostać, żeby spalić zwłoki – oświadczył brutalnie. – Niech Duch ma ich w swojej opiece. Wrócimy, jeżeli będzie taka możliwość. A teraz ruszamy szukać króla. I stworzeń, które tak okrutnie odebrały nam braci. Tym razem Ivyn nie kwestionował jego decyzji. Poszczute przez Noyce’a psy wkrótce na nowo podjęły trop, teraz jednak Ewen kazał trzymać je na smyczy. Przez trzy dni podążali śladami czarów, wytrwale, lecz ostrożnie, kierując się na północny wschód w stronę granicy z Ranoush. W pobliżu nie było duchowej ścieżki, na której mogliby się schronić. — Nic na to nie poradzimy – zwięźle stwierdził Ewen. – Naprzód idziemy, aż dopadniemy zdobycz. Ani jedna dusza w całym Vharne nie jest bezpieczna, dopóki nie upolujemy tych morderców.
Tym razem także nikt się nie sprzeciwił, nawet Ivyn. Tropili więc dalej i choć trop włóczęgów nadal unosił się w powietrzu, a psy niewolniczo za nim podążały, nie natrafili na żaden ślad króla ani ocalałych wojaków, ani żadnego innego mężczyzny, kobiety czy dziecka. Panująca w Vharne pustka była przygnębiająca. Czuli się jak jedyni oddychający w tej krainie ludzie. A wtedy, gdy tego trzeciego dnia ochłodziło się i długie popołudniowe cienie przyzwały zmrok, psy Noyce’a zaczęły ujadać i wyć, jakby za chwilę miały się udusić, walcząc ze wstrzymującymi je smyczami. Ewen uniósł Krwiopijcę i spojrzał na Refyna, wyczulając wszystkie zmysły. — Zbliżcie się. Obawiam się, że… Spośród drzew, które mieli przed sobą, wytoczyły się dwie pokryte łuską bestie, uzbrojone w szpony i kły i śmierdzące złem. Ewen wpatrywał się w nie z obrzydzeniem, a od trzymania w ręku Krwiopijcy zaczęło boleć go ramię. „Bestie. W Vharne. Miałeś rację, Tavinie. Niech cię szlag”. Oszalałe psy Noyce’a uwolniły się i zaatakowały. Bestie ryknęły, chrząknęły i zabiły je, rozrywając na krwawe strzępy. Noyce zsunął się z konia i zawodząc, padł na kolana. — Bryn! – krzyknął Ewen, wstrzymując Granita, by nie zerwał się do ucieczki. – Zostań z Noyce’em i trzymajcie się z tyłu. Jeśli coś pójdzie nie tak, ruszaj do Doliny, do fechmistrza Tavina! Ivyn i wojacy – ze mną! Nie było czasu na ostatnie słowa. Ociekając potem, zaatakowali. Wściekłe bestie były zwinne i wzrostem dorównywały ludziom, spienione konie zaś oszalałe ze strachu. Z buntowniczym krzykiem i pasją Ewen dobył Krwiopijcy, siekąc i tnąc, trącając Granita piętami do ataku, aż koń przysiadał na zadzie w udawanym odwrocie. Ewen miał mglistą świadomość, że obok walczą wojacy i Ivyn, jednocześnie mając wrażenie, że od buzującej w żyłach krwi wszystko jest przyćmione szkarłatem. Konie rżały. Ludzie krzyczeli. Duff padł, rozdarty na pół, a jego umazany krwią wierzchowiec uciekł. Hob padł następny, z czaszką rozłupaną jednym ciosem. Koń Refyna skończył z wyrwanym gardłem i przygwoździł wojaka do ziemi. Obie bestie były ledwie draśnięte. Niemal wysadzony z siodła, oślepiony potem, z prawym ramieniem wyjącym z bólu Ewen obrócił podrapanego szponami Granita na bok i pokręcił głową, usiłując coś zobaczyć. Koń potknął się o własne kopyta, to jednak wystarczyło, by Ewen wypadł z siodła. Granit spanikował i uciekł zatrwożony. Ewen mocno uderzył o ziemię i upuścił miecz Tavina. Rozdzierający wrzask. Kopyta tłukące o ziemię. Zdyszany i poobijany, szukając Krwiopijcy, Ewen podniósł wzrok i dostrzegł zakrzywione rogi, czerwone oczy i szpony ostrzejsze niż noże. „Zginę”. — Ewen! – krzyknął Ivyn. – Ewen, uważaj, ty głupcze! Poderwał Krwiopijcę i rzucił się na lewo, po czym zauważył, jak Ivyn szarżuje na swoim czarnym wałachu prosto na bestię.
Koń padł z połamanymi przednimi nogami. Bestia padła razem z nim, zatopiwszy szpony w udzie Ivyna. Ivyn krzyknął w agonii. Przygnieciony przez konia i bestię uniósł rękę, w której trzymał miecz, ostrze błysnęło, a potem zatopił je głęboko w granatowej, pokrytej łuskami skórze. Bestia walczyła, szarpiąc pazurami, wyjąc, skrzecząc i walcząc ze śmiercią. Ewen wstał z trudem. „Ivyn”. Nie mógł jednak pomóc kuzynowi, a była jeszcze druga bestia. Odwróciwszy się, dostrzegł ją, obryzganą krwią i prychającą, zbliżającą się do Bryna i Noyce’a. „Nie. Nie. Nie mogą zginąć jeszcze i oni”. Z krzykiem zaatakował bestię. Poczuł koszmarny wstrząs w ramieniu, gdy Krwiopijca przeciął grubą skórę bestii. Usłyszał własne stęknięcia, gdy szpony cięły go po plecach. Jego ciało płonęło, a ból wywołał w nim wściekłość. Był własnym mieczem. Był Krwiopijcą. Cięciem powalił bestię. Oddychając ciężko, ociekając potem i krwią, wpatrywał się w zaszlachtowane cielsko u swoich stóp. A potem usłyszał za plecami cichy głos. Odwrócił się. „Ivyn”. Bestia przygwożdżona z jego krnąbrnym kuzynem pod umierającym karym wałachem wciąż żyła. Wbił Krwiopijcę pomiędzy jej żebra, celując w serce. Stwór zaczął się rzucać. Ostrze pękło. Ewen obojętnie opadł na kolana i, oniemiały, utkwił wzrok w Ivynie. Ivyn odwzajemnił spojrzenie, wypuścił powietrze i umarł. Cichy las. Powoli zachodzące słońce. Ewen rozejrzał się po swoich poległych towarzyszach, martwych koniach i rogatych bestiach o niemal ludzkich oczach. „Bestie? W moim królestwie? Och, Duchu. Świat jest zgubiony”.
ROZDZIAŁ XV
No tak – powiedziała Charis. – Chyba mamy kłopoty. Deenie z westchnieniem spojrzała na to, co zostało z ich zapasów. Sześć pasków suszonej wołowiny, cztery paczki orzechów i półtorej paczki sucharów, tak czerstwych, że nawet skąpo opryskane wodą nie nadawały się do jedzenia. A musiały opryskać je skąpo, bo zostały im tylko dwa bukłaki wody. Próbowały łowić ryby, ale okazało się to nie najlepszym pomysłem. Po zjedzeniu zdobyczy na surowo było im tak niedobrze, jakby za chwilę miały umrzeć. — Mam rację, prawda? – spytała Charis ponuro. Deenie przytaknęła. — Obawiam się, że tak. Skif unosił się spokojnie na lekko falującej wodzie. Żeglowały już wiele dni, od kiedy minęły Smoczozębą Rafę. Po jednej stronie po horyzont niezmiennie rozciągał się ocean. Po drugiej majaczyło tajemnicze wybrzeże, niczym złowieszczy cień. Ciągłe niebezpieczeństwo. Nad głowami miały błękitne niebo, chwilowo bezchmurne. Zmieniało się szybko, więc nigdy nie mogły odpocząć w całkowitym spokoju. A teraz miały kolejny powód do obaw. — Deenie… – Charis odgarnęła z zaczerwienionego oka lepki od soli włos. – Wiem, że pewnie nie będziesz chciała i że na samą myśl źle się czujesz, ale czy mamy wybór? „Nie… nie… Proszę, nie.” — Mogłybyśmy poczekać jeszcze jeden dzień. — Mogłybyśmy – powiedziała Charis lekko kąśliwym tonem. – Mogłybyśmy znowu ograniczyć o połowę to, co jemy i pijemy, i zaczekać jeszcze dwa dni. Albo nawet trzy. Ale czy przez trzy dni miniemy to, co zostało na skażonych ziemiach? Tak bardzo chciała powiedzieć „tak”, że aż bolały ją zęby. — Cóż, nie… może… – Ale nie potrafiła kłamać. A przynajmniej nie wobec Charis. – Nie. — W takim razie nie mamy wyboru, prawda? – Siedząca ze skrzyżowanymi nogami na pokładzie Charis pacnęła ją w kolano. – Musimy zejść na ląd i zaryzykować. Drżąca Deenie obróciła się na ławce i wpatrzyła w leniwe, niskie, unoszące się i opadające fale. Na samą myśl o przemierzaniu terenów za Barlskimi Górami robiło jej się niedobrze. Nawet w tak dużej odległości od brzegu – na tyle daleko, by móc bezpiecznie żeglować, bo jeszcze odrobinę dalej i straciłyby całkowicie ochronę, jaką zapewniało wybrzeże – zaraza przyprawiała ją o mdłości. Pełzła po poruszającym się oceanie niczym trująca mgła. Bez względu na to, czy Deenie spała, czy nie, nie mogła uciec przed jej odrażającym smakiem. Od kiedy otworzyła się na pokrętną magię rafy, miała wrażenie, że stała się całkowicie bezbronna. „Musiałam wpuścić moc rafy do środka. Nie miałam wyboru. Ale pewnie będę
tego żałować do końca życia”. — Przykro mi, Deenie. Naprawdę – powiedziała Charis. – Po prostu nie mam ochoty umrzeć z głodu. — Wiesz, że tam nie będzie bezpiecznie. Charis prychnęła. — Tu też nie jest bezpiecznie. A może nie zauważyłaś? „Tak, ale wolałabym stawić czoła tysiącu sztormów albo znów żeglować wśród wirów, niż postawić choćby jedną stopę na tych skażonych ziemiach”. — Charis, możemy zejść na ląd, znajdziemy jakieś ujście rzeki albo zatoczkę, żeby zacumować, ale to nie znaczy, że znajdziemy coś do jedzenia – zauważyła. – A nawet jeśli znajdziemy, to zdobycz może być zatruta. Albo gorzej. Wiem, że ty niczego nie czujesz, ale ja czuję i… — I to nieistotne! I tak musimy spróbować! – Widząc wyraz twarzy Charis, miała ochotę pacnąć ją nie tylko w kolano. – Deenie, rozmawiałyśmy o tym, jeszcze zanim wyjechałyśmy z Lur. Od początku wiedziałyśmy, że szukając Rafela, będziemy musiały zdobywać jedzenie. Zmarszczyła brwi, patrząc na majaczące w oddali wybrzeże. Niemal zabliźnione zadrapania na palcach swędziały. — Nie chcę zdobywać jedzenia na skażonych ziemiach, Charis. — Gdyby przedarcie się przez rafę nie zajęło nam tyle czasu i gdybyśmy nie straciły prawie trzech dni przez bezwietrzną pogodę i kolejnego dnia po tej burzy za rafą, tobyśmy nie musiały – odparowała Charis. – Ale spotkało nas to wszytko, Deenie, więc musimy. Nigdy nie była tak bliska znienawidzenia swojej najlepszej przyjaciółki. Miała wrażenie, że Charis także za chwilę ją znienawidzi. „Jesteśmy wyczerpane. Jesteśmy głodne. A co gorsza, jesteśmy przerażone”. Spojrzała na płaski wiszący żagiel, zapadnięty jak jej żołądek. — Będziemy musiały wiosłować. — To będziemy wiosłować – powiedziała Charis. – Przysięgam, Deenie, że jeśli będę musiała wyskoczyć za burtę i pchać ten skif, zrobię to. Chcę poczuć twardą ziemię pod stopami. Chcę napić się świeżej wody i zjeść coś, co nie połamie mi wszystkich zębów! — Wyskoczyć za burtę? – Jakimś cudem zdobyła się na uśmiech. – Charis Orrick, nie umiesz pływać. Charis uniosła ręce. — Jestem w takim nastroju, Deenie, że to mnie nie powstrzyma! Najwyraźniej. Charis osiągnęła swoje już i tak nadwyrężone granice. — W takim razie spakuj lepiej tę resztkę jedzenia, która nam została – powiedziała. – Bo jeśli te skażone ziemie nas zawiodą, a myślę, że to prawdopodobne, to zapasy będą musiały nam jeszcze na jakiś czas wystarczyć. Charis włożyła zatem suszoną wołowinę, orzechy, czerstwe suchary i bukłaki do torby, którą ułożyła bezpiecznie pod płótnem w skifie. A potem zanurzyły w wodzie wiosła i skierowały się w stronę lądu.
Im bliżej były brzegu, tym Deenie gorzej się czuła. Do czasu gdy wybrzeże było na tyle blisko, by – po rzucie okiem przez ramię – można było odróżnić szczegóły, jej wnętrzności poskręcały się niczym stare sieci rybackie i ledwie widziała przez zalewający jej oczy pot i pulsujący w oczodołach ból. — Deenie? – odezwała się Charis z niepokojem. Także ciężko dyszała, ale wyłącznie dlatego że wiosłowanie o pustym żołądku było przykrym i męczącym zajęciem. Kiedy wyruszyły na tę wyprawę, była ładnie zaokrąglona. Teraz stała się szczupła jak rybak z Restharven. – Powiedz coś, Deenie. — Przestań na chwilę wiosłować – wydusiła z siebie. – Żebyśmy mogły się zorientować, co jest czym. Charis zaszlochała z ulgą, uniosła swoje wiosło i wyjęła je z wody. Deenie zatrzymała swoje i próbowała ocenić, dokąd dotarły, ale się poddała. — Potrzymaj też moje. Chcę się porządnie przyjrzeć. Po tych wielu dniach nauki Charis stała się całkiem przyzwoitym żeglarzem, czy tego chciała, czy nie. Przesunęła się na ławce, złapała drugie wiosło, po czym zanurzyła oba w wodzie, żeby utrzymać skif na kursie. — No i? Co widzisz? – zapytała po pełnej zniecierpliwienia chwili. – Mamy gdzie podpłynąć do brzegu? — Możliwe – mruknęła Deenie. Klęcząc na dziobie łodzi, pobielałymi palcami kurczowo trzymała się burt i z całej siły starała się opanować rozwścieczone fale zarazy. – Widzę plażę. Małą i chyba kamienistą. — A jakie to ma znaczenie? Mamy wysokie buty. — Tak, ale… – Przymknęła oczy i przysłoniła je dłonią. – Za plażą widzę tylko masę skał i głazów. — Skały? – spytała zaniepokojona Charis. – A trawę albo las? Świeżą wodę? Ludzi? Widać jakieś ślady? Pokręciła głową. — Żadnych. — Och. – Charis sprawiała wrażenie zdruzgotanej. – To może wybrałyśmy nieodpowiednie miejsce. Może znajdziemy coś lepszego trochę dalej. Deenie wróciła na ławkę i wzięła do rąk swoje wiosło. — A jeśli popłyniemy dalej i niczego nie znajdziemy? Charis, wiemy tylko, że to jedyne miejsce, jakie widziałyśmy od wielu dni, gdzie można zejść na brzeg. Stąd wygląda to nie najlepiej, ale może znajdziemy jakieś ślady życia za tymi skałami. — A może nie – powiedziała Charis. – Deenie… Niech to, była najbardziej przekorną kobietą, jaką znała. — Charis, to ty upierałaś się, że musimy zejść na ten skażony ląd. To ty mówiłaś, że nie możemy dłużej czekać. Skoro więc nie możemy czekać, to chyba musimy spróbować szczęścia, prawda? Możesz jechać na koniu albo go prowadzić. Nie możesz robić jednego i drugiego. — Dobrze – Charis westchnęła. – Wyjdziemy na brzeg na tej kamienistej plaży i będziemy trzymały kciuki, żeby zdarzył się cud. — Dobrze. – Deenie opuściła swoje wiosło do wody. – A teraz wiosłujmy dalej.
Minęło południe i cokolwiek byś powiedziała albo jakkolwiek pięknie byś prosiła, nie mam zamiaru przebywać po zmroku na skażonych ziemiach. Charis prychnęła i także opuściła swoje wiosło. — Nie wiem, dlaczego się żołądkujesz. To nie przeze mnie ta plaża jest skalista. — Wiem, że nie przez ciebie – powiedziała skruszona. – Nie przejmuj się mną. Skręca mnie z głodu. Jestem tak samo głodna jak ty. Gładko i bez zbędnego zastanawiania się nad tym, co robią, wiosłowały ku niewielkiej, kamienistej plaży. Zaczynał się odpływ, woda powoli opadała. — To dobrze? – spytała Charis, gdy łagodnie płynęły w stronę lekko opadającej półki z poprzewracanych przez wodę kamieni. Deenie wzruszyła ramionami. — Nie sądzę, żeby miało nam to przeszkodzić. Przynajmniej będziemy mogły wciągnąć skif wysoko, z dala od wody. Skoro nie mamy gdzie zacumować, tylko tak możemy go zabezpieczyć przed zsunięciem się do morza. — A kiedy będzie przypływ? — Dla pewności nie powinnyśmy zostać tu dłużej niż do zmierzchu. — „A mam nadzieję, że będziemy tu znacznie krócej”. – No dalej. Musimy wciągnąć łódkę. Wyskoczyły do wody na mieliźnie i z trudem wciągnęły skif jak najdalej po kamienistej plaży. Jasnoniebieska woda była zimna, aż dostały gęsiej skórki. Powietrze pachniało solą i starością. Było nieświeże. We krwi i w kościach Deenie czuła kipiącą zarazę. „Nie myśl o tym. Przestań. Udawaj, że jesteś w jakimś przyjemnym miejscu”. Gdy zabezpieczyły skif najlepiej, jak umiały, wyjęła jutowy worek pełen pustych bukłaków. Znalezienie jedzenia było ważne, ale uzupełnienie zapasów wody było konieczne. — W takim razie do dzieła – powiedziała, zawiesiwszy torbę na ramieniu. Starała się nie wyżywać na Charis. Starała się sprawiać wrażenie radosnej, pełnej nadziei i niczym niezmartwionej. Charis nie dała się jednak zwieść i delikatnie pogładziła ją palcami po ramieniu. — Przykro mi. Chciałabym jakoś ci pomóc. „Kochana Charis”. — Ja też bym tego chciała, ale nie możesz. Nie przejmuj się. To nie twoja wina. — Może i nie – rzekła Charis. – Ale… – A wtedy pisnęła z zaskoczenia. – Deenie! Nogi odmawiają mi posłuszeństwa! Gdy nie musiała już ciągnąć skifu i mogła przez chwilę postać w spokoju i złapać oddech, poczuła się dziwnie na stałym lądzie po wielu dniach spędzonych na wodach oceanu – i nie była na to gotowa. — Za chwilę wrócą do normy – powiedziała Deenie, rozbawiona mimo wrzącej w niej magii. – Po prostu idź. Przypomni im się, co mają robić. Obie jednak zataczały się, idąc w stronę terenów leżących za plażą. — Jest tak cicho – powiedziała Charis, zatrzymawszy się, by się rozejrzeć po otaczającym je pustkowiu. Szare i brązowe skały, niektóre poplamione, inne
matowe i suche. Pęknięcia i małe szczeliny, ale żadnych uciekających krabów, nieśmiałych trąbików czy skalnych sadzawek pełnych ukwiałów. – Nie ma nawet nadmorskich ptaków. Szkoda, bo tam, gdzie są ptaki, są też jaja. – Jęknęła. – Zjadłabym gotowane jajko. Zatrzymawszy się obok niej, Deenie skrzywiła się. — Byle nie jajko mewy. Rafel zrobił mi kiedyś kawał, gdy byliśmy jeszcze szprotami. Mama i tatko zabrali nas po raz pierwszy na wybrzeże. Opowiadałam ci o tym, pamiętasz? I zaśmiewałaś się, bo przez cały dzień było mi po nim niedobrze. — Pamiętam – odezwała się Charis po długiej chwili milczenia. – I zbeształam go za to, ale tylko mnie wyśmiał. „Rafel”. Rzadko o nim mówiły. Nie było o czym mówić. Deenie odgarnęła zmatowiałe włosy z oczu. — Mama nie tylko go zbeształa. Pacnęła go, i to solidnie. Kolejne ukłucie bólu, kolejne ciernie, przez które trzeba było się przedrzeć. Musiała przygryźć wargę, by powstrzymać łzy. — Będzie ci łatwiej, Deenie – szepnęła Charis. – Naprawdę. — A tobie jest teraz łatwo? Po śmierci wujka Pellena? Charis zmarszczyła brwi, patrząc na ocean. — Nigdy nie będzie łatwo. Ale ból robi się łagodniejszy. Z czasem. „Albo po prostu się do niego przyzwyczajasz. Jak do zarazy”. Ale Charis starała się pomóc, więc Deenie skinęła głową. — Zapewne tak jest. – Spojrzała przed siebie na skalistą ziemię. – No dalej. Zanim się obejrzymy, zapadnie zmrok. Ruszyły w drogę. Wkrótce Charis lekko zadrżała. — Chyba miałaś rację, Deenie. W tym miejscu czuć zło. Wygląda na to, że od lat nikogo tu nie było. Jakby… jakby… było martwe. „Gorzej niż martwe, Charis”. Ale nie powiedziała tego na głos. — Pewnie nigdy nie bywało tu zbyt wielu ludzi. Co tu jest do oglądania? Skały, kamienie i ta paskudna mała plaża. — Mam nadzieję, że coś więcej – rzekła Charis posępnie. – Nie najemy się skałami i kamieniami. Miała rację, a to było niepokojące. Zapadła między nimi krępująca cisza i zaczęły dalej przedzierać się przez trudny teren, wybierając drogę pomiędzy głazami rozrzuconymi bezładnie niczym szklane kulki, którymi bawi się mały szprot. Niebo nadal było bezchmurne, a powietrze chłodne. Ich mokre buty i nogi wysychały powoli, a przesycone solą ubrania ocierały. Ile by dały za gorącą kąpiel i łagodne mydło. Za materac i poduszkę. Za to, żeby żołądek nie był skurczony i nie burczał z głodu. „I za to, żeby móc podróżować przez krainy niewyniszczone przez zarazę”. — Patrz! – odezwała się Charis, wskazując na coś. – To drzewa? To chyba drzewa! Przed sobą miały las. Nie był bujny, nie był gęsty, tylko zielono-brązowa trawa,
pogięte małe drzewka i starsze drzewa pochylone pod ciężarem lat i od uderzeń piorunów. Margines życia na obrzeżach jałowego krajobrazu. Charis roześmiała się. — To dobry znak. Może nasze szczęście powróciło, Deenie. Jak dotąd szczęście nawet im sprzyjało. Nie zostały zatopione, nie utonęły ani nie wychłostały ich trąby wodne. Nie zostały wciągnięte w głębię oceanu przez żaden wir. Nie roztrzaskały się o rafę. Tylko że… „A jeśli to wszystko znaczy, że wykorzystałyśmy już swoje zapasy szczęścia? A jeśli teraz zamiast źle będzie jeszcze gorzej?” Ale tego także nie mogła powiedzieć głośno. Tylu rzeczy nie mogła powiedzieć. Tyle musiała ukryć przed Charis. A zaraza w jej krwi wrzała nieustannie. W lesie widać było ptaki, zwyczajne, brązowe, które z jazgotem wzleciały w niebo, zaniepokojone widokiem dwóch znużonych, poplamionych solą dziewczyn. — Może wysiadują jaja – powiedziała Charis z nadzieją. Deenie pokręciła głową. — Jeżeli tak, to niech je sobie zatrzymają. Nie mam ochoty wspinać się na te drzewa. — Racja – orzekła Charis i westchnęła z żalem. – Są strasznie patykowate. – Spojrzawszy na pokrytą gałązkami ziemię, wydała z siebie pełen zachwytu pisk, a potem przykucnęła. – Królicze bobki. Jeszcze świeże. — Może i tak – powiedziała z zakłopotaniem – ale nie widzę żadnych królików. A ty? — Gdzieś tu są – upierała się Charis. – Wyczuwam je. Ich nora musi być niedaleko. Muszą być praktycznie pod naszymi stopami. I były. Prawie. Pomimo zarazy, gdy Deenie o nich pomyślała, wyczuła maleńkie królicze siły życiowe. Charis to zauważyła. — Ha! Ty też je czujesz, prawda? To dobrze. W takim razie problem kolacji mamy rozwiązany. Jestem pewna, że można tu znaleźć mnóstwo chrustu, więc damy radę rozpalić ognisko. Och, Deenie! – Przycisnęła dłoń do talii. – W końcu gorący posiłek. Tak bardzo pragnę zjeść gorący posiłek. Już nigdy więcej nie chcę jeść suszonej wołowiny, orzechów ani sucharów. Nigdy. Ona także nie chciała. — Charis, żeby ugotować króliki, najpierw musimy je złapać. A żeby je złapać, musimy je wypatrzeć. Wyczuwanie to nie widzenie. Nadąsana Charis wpatrywała się w bobki. A potem z wolna podniosła wzrok. — Deenie… Znała to spojrzenie. I wiedziała, że nie wróży nic dobrego. Wyprostowała się mimo bólu w kościach. — Co? Charis cicho stęknęła z wysiłku, była bowiem bardzo zmęczona – obie były zmęczone – po czym wstała.
— Kiedyś mówiłaś, że Rafel przyzwał ryby w Smoczym Oku. Kiedy był chłopcem. A twoja matka czasami przyzywała dzikie króliki. Rafel mi mówił. — Tak – powiedziała nieufnie. – No i? — No i my mogłybyśmy przyzwać parę królików, prawda? — To znaczy przyzwać je i zabić? Charis ponownie na nią spojrzała. — Raczej nie zjemy ich żywcem. Nigdy nie widziała, jak mama przyzywała króliki, które potem piekła. Sama nigdy tego nie robiła. Na samą myśl o tym chciało jej się płakać. Biedne, bezbronne stworzonka. Rafel naśmiewał się z niej z tego powodu i mówił, że jest fujarą, skoro się tym przejmuje. Skoro potrafiła jeść paszteciki z królika, powinna wiedzieć, jak trafiały na jej talerz. Miał rację, ale to nie miało znaczenia. Nigdy nie poszła z mamą łapać dzikich królików. „Ale to nie znaczy, że nie wiem, jak to wygląda”. — Czyli zrobimy to? – odezwała się Charis. – Chyba musimy, Deenie. Ostatnimi czasy musiały robić tyle okropnych rzeczy. Westchnęła. — Przyzywałaś kiedykolwiek królika? Cały ten czas spędzony na otwartych wodach sprawił, że różowa twarz Charis przybrała kolor głębokiego brązu, nadal jednak był na niej rumieniec. — Nie. Ale mogłabyś mi powiedzieć, jak to zrobić. Wiesz, że jestem całkiem niezłym olkińskim magiem, a mówimy tu o olkińskiej magii. Albo… albo ty mogłabyś je przyzwać, a ja mogłabym je zabić. — Ty je zabijesz? – Deenie utkwiła w niej wzrok. – Co ty wiesz o zabijaniu królików? Charis rozejrzała się wokoło. Wskazała palcem. — Tam jest taka solidna, mocna gałąź. Jedno uderzenie w głowę i po sprawie. — A jeśli nie trafisz? Jeśli tylko zranisz biedaka? Co wtedy? — Wtedy… wtedy walnę jeszcze raz. — Jeśli królik będzie krwawił i piszczał z bólu? – Deenie przycisnęła dłoń do twarzy. – Nie sądzę, Charis. — W takim razie trafię! – powiedziała Charis żarliwie. – Dopilnuję, żeby zabić pierwszym ciosem. Deenie, nie wracam stąd, dopóki w moim brzuchu nie znajdzie się pieczony królik! Opuściła rękę. — Nie wystarczy ich zabić, Charis. Trzeba je jeszcze oskórować i wypatroszyć. — No i? Mamy przecież noże, prawda? — Tak, ale… — Deenie, jeśli będę musiała, oskóruję i wypatroszę je zębami! – krzyknęła Charis, po czym chwyciła za solidną gałąź, którą wcześniej wskazała. – A teraz przyzywaj te przeklęte króliki! Jestem głodna. Chcę jeść. Bez Charis nigdy nie byłaby w stanie przedrzeć się przez skażone wody Lur. Bez Charis nie miałaby szans na odnalezienie Rafela.
— Odłóż tę okropną gałąź, Charis – powiedziała, niezwykle zmęczona. – I odsuń się. Stój spokojnie. Nigdy wcześniej tego nie robiłam. Nie chcę wpływać na ciebie. Charis upuściła gałąź i wycofała się pod osłonę najbliższego patykowatego drzewa. Miała szeroko otwarte oczy i nagle wyglądała niepewnie. — Deenie? Co zamierzasz zrobić? — To, co należy zrobić. — Och, Deenie. – Charis przygryzła wargę. – Jesteś pewna? – Jakie to typowe dla Charis, żeby nagle zacząć się zastanawiać, czy to, co powiedziała i czego chciała, na pewno było właściwe. Nie mogła powstrzymać lekkiego uśmiechu, choć czuła ogromny smutek. — Tak, Charis. Jestem pewna. – Jej poplamione skórzane spodnie zatrzeszczały, gdy usiadła na chłodnej ziemi. – A teraz bądź cicho. Zamknąwszy oczy, wzięła głęboki wdech, a potem powoli i rozważnie nieco zwolniła mocny uścisk, w którym utrzymywała swój magiczny zmysł. Zaraza natychmiast się wzburzyła, chciwie szukając jej słabych punktów. Szukając części, których dotknęła i zmieniła rafa, których nie mogła już zmienić z powrotem, choćby nie wiadomo jak się starała. Wewnętrznych blizn, których nikt nie mógł dostrzec. Deenie dotknęła swoim magicznym zmysłem królików w ich norze. Pięć. Pozwoliła temu zmysłowi wywołać wśród nich poruszenie. Omamić je. Uspokoić, by myślały, że nie stanie im się krzywda. „Przepraszam. Przepraszam. Ale nie możemy umrzeć z głodu”. Usłyszała zduszony okrzyk Charis, gdy króliki wyłoniły się z leśnych zarośli. Usłyszała, jak przyjaciółka po raz kolejny złapała oddech, jak niemal krzyknęła, gdy po kolei siłą woli Deenie złamała każdemu królikowi kark. — Deenie! Jak to… to nie jest olkińska magia. Olkińska magia nie zabija. Drżąca i zawstydzona Deenie wpatrywała się w miłosiernie zabite króliki, choć wiedziała, że tak należało postąpić. — Wiem. — To jak je zabiłaś? Podniosła wzrok. „Powinnam jej powiedzieć. Zasługuje na to, żeby znać prawdę”. — Charis, ten ostatni wir… był taki silny. Zbyt silny. Żeby go przełamać, musiałam… musiałam wpuścić w siebie zarazę rafy. – Głęboki wdech. Powolne westchnienie. – A część tej magii pozostała we mnie. Charis szeroko otworzyła oczy. — Mówisz o czarnej magii? O magii Morga? — Po części tak – powiedziała, z trudem patrząc w zdumione oczy Charis. – Ale to Barl nasyciła rafę mocą jako pierwsza, pamiętasz? Jakaś część niej także jest we mnie. Tak sądzę. Trudno to usłyszeć. Zaraza krzyczy tak głośno. Ale jestem pewna, że czuję Barl. A przynajmniej czuję coś, co nie jest mroczne. — Deenie. – Charis zamrugała, by powstrzymać łzy. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? — Nie chciałam cię wystraszyć. I sama cały czas próbuję to zrozumieć. Ale to trudne. Jestem taka zmęczona.
Charis zmarszczyła brwi, ciągnąc się za przesiąknięte solą włosy. — Jeżeli nie mylisz się co do Barl, to dobrze. Musimy chyba wykorzystać wszelką pomoc, jaką mamy. Tylko że… to nie magia Barl pokazała ci, jak zabić te króliki. Prawda? — Nie – powiedziała bardzo cicho. – To nie magia Barl. — Masz rację, wystraszyłaś mnie – odezwała się w końcu Charis. – Przykro mi, że czuję się urażona, ale tak właśnie jest. — Nie przejmuj się, ja też jestem wystraszona – powiedziała, obejmując się za żebra i czując, jak mocno tłucze w nie serce. – Ale co się stało, to się nie odstanie, Charis. Nie potrafię się tego pozbyć. Muszę więc nauczyć się z tym żyć. I wykorzystać w odpowiednim celu. Tak jak teraz. Po chwili Charis skinęła głową. — Chyba tak. – Ale potem znowu się nachmurzyła. – Ale szkoda, że nie powiedziałaś mi wcześniej. „Co miałam ci powiedzieć, Charis? Że mam w sobie mrok i nie wiem, co z nim zrobić?” — Chciałam – odezwała się, wpatrując się w martwe króliki. – Ale bałam się, że spojrzysz na mnie, jakbym była… — Potworem? Jak Morg? – Charis tupnęła nogą. – Wstydź się. Jak mogłabym tak pomyśleć?! — Powiedziałaś przed chwilą, że się wystraszyłaś! — Bo się wystraszyłam! – zripostowała Charis. – Ale to nie znaczy, że według mnie zmieniłaś się w potwora. — Może według ciebie nie, Charis – odparowała. – Ale może ja sądzę, że tak jest. Czuję się jak wywrócona do góry nogami i na lewą stronę. Widziałaś, co wyprawiałam, od kiedy ukradłyśmy ten przeklęty skif? Jestem myszką Deenie! Nikt nigdy mi nie powiedział, że posiadam taką moc! Nikt nigdy mi nie powiedział, że mogłabym zabić królika myślą! — Nie krzycz, Deenie – upomniała ją Charis ściszonym głosem. – Jestem tak samo skołowana jak ty. Jeszcze niedawno wcale nie miałam zostawać żeglarzem. Jestem śliczną córką burmistrza Orricka. Prowadzę dom, tańczę i flirtuję z młodymi mężczyznami. Nie miałam wałęsać się po skażonych ziemiach w męskich wełnianych spodniach i z nożem przypasanym do biodra. Oddychając szybko, rzuciły sobie piorunujące spojrzenia. A potem Charis opętańczo się roześmiała. — Nie, nie, to nie jest śmieszne – powiedziała. – Ale nie chcę płakać. Słonej wody mam dość na dwa życia. – Na chwilę przycisnęła dłonie do twarzy, a potem opuściła je. – Idź poszukaj wody. Ja tu zostanę i upiekę te króliki. Możemy się najeść, a potem zabrać resztę na skif. Przyrządzone i zabezpieczone mięso nie zepsuje się od razu. To była rozsądna propozycja, ale… — Potrafisz to zrobić? — Oczywiście, że potrafię – powiedziała Charis lekceważącym tonem.
— Jestem sto razy lepszą kucharką od ciebie, panienko Deenie. A dzięki swojej mocy jednym dotknięciem potrafię rozpalić ogień. Idź. Bez problemu sobie poradzę. „Teraz to ja mam wątpliwości”. — Na pewno? — Na pewno. Tylko… wykorzystaj tę swoją wymyślną moc i sprawdź, czy jesteśmy tu same. Właśnie miała to zrobić. Zamknąwszy oczy, Deenie uwolniła zmysły i przeczesała przesycającą wszystko zarazę. — Nikogo nie ma. Jesteśmy same. — No to nie guzdraj się – żwawo odparła Charis. – A jeśli się zgubisz, kieruj się zapachem pieczonego królika. Nie przyznała się do tego Charis, ale z bolesną ulgą na chwilę została sama. Bliskość na tym małym skifie, sikanie w towarzystwie, próby mycia się w słonej wodzie w towarzystwie, ubolewanie w towarzystwie… a do tej pory w jej życiu panował spokój i przeważnie była sama. Nie samotna. Nigdy nie była samotna. Dobrze się czuła we własnym towarzystwie. I nie miało znaczenia, że kocha Charis jak siostrę. Potrzebowała pobyć sama ze sobą. Zwłaszcza teraz. Okolica za wąskim pasem lasu była na swój sposób tak samo jałowa jak skaliste wybrzeże. Porośnięta kępkami trawy otwarta przestrzeń przypominała jej niezmierzony spokój Wrzosowiska Cechowego. Tyle że wrzosowisko słodko pachniało kwiatami, a w rześkim, nieskażonym powietrzu unosiły się piski orłów. Tutaj panowała twarda surowość, splamiona wszechobecną trującą magią. Ze świadomością, że słońce powoli zsuwa się ku horyzontowi, Deenie ruszyła przez kłujące trawy z zarzuconą na ramię torbą, w której niosła puste bukłaki, usilnie szukając źródła, strumienia lub stawu. Błogosławiona możliwość spaceru, uderzania obcasami o ziemię była tak ożywiająca, że prawie udało jej się odpędzić przytłaczającą zarazę. Prawie. „Źle się tutaj czuję, bo to skażone ziemie. Gdy je miniemy, poczuję się lepiej. A wtedy znów będę mogła wyczuć Rafela”. Nie wyczuwała jego obecności od wielu dni. Od kiedy poddała się rafie i przełamała ostatni wir. Nawet jej się nie śnił. Nie miała snów z dzieciństwa ani żadnych innych. To odczucie, które ich łączyło, które dawało jej znać, że zmierza w dobrym kierunku, że zbliża się do niego… zniknęło. „Nie przepadło. To niemożliwe. Gdyby przepadło, to znaczyłoby, że umarł, a przecież nie umarł. Nie mógł umrzeć. Poczułabym”. Zupełnie jakby spędzili życie spętani, a teraz ona nierozważnie się odłączyła. I co oznaczała cała reszta? Magiczny zmysł i magia, którą wypaliła w niej rafa? Rozwiązanie tej zagadki będzie musiało zaczekać. Jeżeli dzięki temu mogła przyzywać króliki i litościwie je zabijać – jeżeli dzięki temu ona i Charis nie umrą z głodu, idąc na ratunek Rafelowi – to wszystko jest w porządku. Prawdę mówiąc, tylko tyle chciała wiedzieć.
Oddychała teraz z większym trudem, gdyż teren wznosił się łagodnie, lecz stale. Zaczęła się pocić w skórzanych ubraniach. Gdyby tylko nie była taka głodna, taka spragniona. Gdyby tylko prastara mroczna magia przepełniająca ziemię nie była taka nieokrzesana. Zanim doszła na szczyt wzniesienia, dostała zawrotów głowy z wysiłku i wdychała powietrze niczym chora na dychawicę szkapa. Każde uderzenie z trudem bijącego serca przypominało walenie pięścią w wielkie drewniane wrota. Kiedy jednak jej zamglony wzrok wyostrzył się, okazało się, że pot, ból i to łomotanie serca nie poszły na marne, bo w oddali dostrzegła rozległą połać jasnej zieleni, a kapryśna bryza niosła ze sobą chropawy chichot płynącej wody. Z ulgą, nie mając już sił na łzy czy śmiech, zaczęła biec na chwiejnych nogach. „Chwała ci, Barl. Jeżeli tam jesteś. Jeżeli czuwa nade mną jakaś moc”. Znalazła źródło wypływające z głębi w skalnej kolebce. Zimna i słodka woda – była pewna, że to jedyna słodycz na tych przeklętych ziemiach – wyżłobiła sobie ciasne koryto i spływała po zboczu bystrym, wąskim strumieniem. Deenie spróbowała jej pośpiesznie, po czym rzuciła jutowy worek z bukłakami i padła na trawę. Piła wielkimi haustami, dysząc ciężko, rozpaczliwie usiłując wypłukać z siebie całą morską sól, którą wcześniej przełykała i wdychała. Gdy była już tak pełna, jakby za chwilę miała pęknąć, poczuła pilną potrzebę, żeby się wysikać. Nikt nie mógł jej zauważyć. Zdjęła buty i skarpety, zrzuciła z siebie skórzaną kurtkę i koszulę, a potem skórzane spodnie i ukucnęła na trawie jak trzyletni szprot na wsi. Potem napiła się jeszcze. Znowu się wysikała. I napiła się zachłannie po raz trzeci. A później, nie zważając na to, jak zimna była woda, żałując jedynie, że nie pomyślała, żeby wziąć ze sobą swój maleńki kawałeczek mydła, umyła się najdokładniej, jak się dało. Och, gdyby tylko mogła umyć też włosy. Były tak okropnie brudne, że miała ochotę się rozpłakać. Żeby się osuszyć, położyła się na ziemi i zaczęła tarzać się jak koń. A biedna Charis gotowała króliki. Gdyby miały czas, też mogłaby tu przyjść, napić się i umyć, a potem ogrzać nagie ciało w czystych, wolnych od soli promieniach słońca. Tak byłoby sprawiedliwie. Odprężyła się pod gołym niebem, mając wrażenie, że nawet ciężar zarazy już tak jej nie przytłacza. Po raz pierwszy od dawna czuła, że może oddychać. Szkoda, że musiała z powrotem założyć na siebie te wstrętne ubrania. Ale słońce nadal chyliło się ku zachodowi, a miała jeszcze napełnić bukłaki. Zaniesienie ich z powrotem do lasu, do Charis, było męczącym zadaniem. Ale ból, jaki sprawiał jej ten ciężar, zniknął, gdy zobaczyła, jak przyjaciółka z wdzięcznością wyżłopała cały bukłak. — Jest tam tyle wody, że można się wykąpać – powiedziała, gdy Charis myła ręce i nóż po patroszeniu królika. – Ja się wykąpałam. — Och – odezwała się Charis z tęsknotą w głosie. A potem spojrzała na ognisko, rozgrzane płomieniami kamienie i pokrojone, upieczone króliki. – Może po jedzeniu. Nie wierzę, że to mówię, ale wolę zjeść.
Poparzyły sobie palce, języki i usta od wewnątrz, ale w ogóle się tym nie przejęły. Po tak długim czasie jedzenia samych orzechów, suszonej wołowiny i sucharów aromatyczna uczta sprawiła, że o mało się nie rozpłakały. Zjadły trzy i pół królika, a potem, nasycone, rozłożyły się na ziemi. — Chyba pęknę – powiedziała Charis. – Ale naprawdę mi to nie przeszkadza. Deenie uśmiechnęła się w blednące błękitne niebo. Nadal było jej żal królików, ale ich śmierć nie wywoływała w niej już wyłącznie żalu. Nie teraz, gdy po raz pierwszy od wielu dni miała pełny brzuch. — Wiem, że te ziemie są skażone – dodała Charis. – Ale nie mogę pozbyć się wrażenia, że są też spokojne. Ciekawe, jak się nazywa to miejsce. Poczuła, jak uśmiech znika z jej twarzy. Poczuła, że promienie zachodzącego słońca stają się chłodniejsze. — Wolę nie wiedzieć. Myślę, Charis, że ci wszyscy ludzie, którzy kiedyś nazywali te ziemie domem, już nie żyją. Ogarnia mnie smutek, kiedy o nich myślę. — To nie myśl – rzekła Charis bez ogródek. – Nie zabiłaś ich, Deenie, i żadnemu nie przywrócisz życia. Zmarli pozostają zmarłymi, a żywi muszą iść dalej bez nich. – Westchnęła. – Nadal źle się czujesz? Wytchnienie, jakie dało jej źródło, nie trwało długo. Mrok zarazy powrócił, mrucząc w jej krwi i kościach, usiłując zepsuć przyjemność płynącą z posiłku. — Tak. — Deenie? – Charis usiadła; we włosach miała kawałki suchej trawy i obumarłych liści. – Nie chcę cię dręczyć, ale muszę zapytać. Co się dzieje z Rafelem? Zamknęła oczy, czując wzburzenie w żołądku. — To znaczy? — Wiesz, o co mi chodzi – powiedziała Charis. Sprawiała wrażenie zlęknionej. – Gdzie on jest? I jak daleko jeszcze musimy żeglować, żeby go odnaleźć? — Przykro mi, Charis. Nie wiem. — Ależ musisz wiedzieć – nalegała Charis. – Musisz coś wiedzieć. Nie możemy podróżować na oślep, Deenie. Prawda? „Charis, Charis… dlaczego musiałaś zapytać?” — A jeśli ci powiem, że jednak podróżujemy na oślep? Co byś zrobiła? Zażądała powrotu do Lur? — Czyli? – oddech Charis przyśpieszył. – Właśnie to chcesz mi powiedzieć? Ociągając się z odpowiedzią, Deenie zakryła twarz przedramieniem. — Deenie! – Tym razem głos Charis zabrzmiał ostro. – Byłam cierpliwa. Nie prosiłam, żebyś dzieliła się ze mną wszystkimi odczuciami, ani nie skarżyłam się, gdy całymi godzinami siedziałaś w milczeniu, udając, że mnie nie ma, więc mogłabyś przynajmniej być ze mną szczera. Na tyle chyba zasługuję. Nie sądzisz? — Na tyle, a nawet więcej – powiedziała, siadając. – Ale jedyne, co wiem na pewno, to że Rafe żyje. A co do reszty? Nie wiem. Musimy po prostu płynąć dalej na północ i zobaczyć, co znajdziemy. Oczy Charis wypełniły się łzami. — Myślałam, że znajdziemy Rafela.
— Znajdziemy. Uda nam się. – „Mam nadzieję. Och, proszę”. – Ale teraz nie jestem w stanie ci powiedzieć, kiedy, gdzie albo jak. Przykro mi, Charis. Staram się, jak mogę. — Wiem – powiedziała Charis, pociągając nosem. – I wiem, że cierpisz, i wiem, że pobyt tutaj sprawia ci ból, i wiem, że prawdopodobnie żałujesz, że nie zostałam w Doranie. Deenie pochyliła się i złapała Charis za rękę. — Nie. Kolejne pociągnięcie nosem. — To dobrze. A teraz lepiej wracajmy na skif. Im szybciej odpłyniemy z tego miejsca, tym lepiej zaczniesz się czuć, a potem może… – Charis uniosła brwi. – … może z pomocą Barl znowu przyśni ci się Rafel. Och. — Nigdy nie powiedziałam, że przestał mi się śnić. — Nie musiałaś – rzekła Charis, z trudem podnosząc się na nogi. – Nie jestem ślepa, Deenie. Widzę to w twoich oczach. Wolała o tym nie rozmawiać. — Jesteś pewna, że nie chcesz się wykąpać? Wiesz, jesteś trochę brudna. Charis zmarszczyła nos. — Przykro mi to mówić, ale ty się wykąpałaś i nadal jesteś brudna. Nasza jedyna nadzieja to gorąca woda i mydło. — Racja. – Deenie westchnęła i wyciągnęła dłoń. Charis pomogła jej wstać i razem zakopały ognisko, zadeptały żar, włożyły resztę przyrządzonego króliczego mięsa do torby, w której miały bukłaki, a potem ociężale ruszyły w długą drogę na plażę, do skifu.
ROZDZIAŁ XVI
Dwa dni później, o świcie, napędzane silnym, wiejącym w plecy wiatrem minęły granice skażonych ziem. Czując mrok ustępujący niczym chmura odsłaniająca słońce, Deenie zalała się łzami. Charis usiadła zaspana. — O co chodzi? Co się dzieje, Deenie? Przechylona przez rumpel skifu była w stanie tylko pokręcić głową i zaszlochać. Charis jęknęła. — Och, niech Barl ma nas w swojej opiece, chodzi o Rafela, prawda? On… on… — Nie – powiedziała, prostując się. – Nie chodzi o niego. Chodzi o mnie. Znowu potrafię myśleć. Znowu potrafię czuć. Jak należy. – Odetchnęła z drżeniem. – Spójrz na wybrzeże, Charis. To ziemie wolne od zarazy. — Wolne od zarazy? – Odwróciwszy się, Charis się roześmiała. – Och, Deenie. Tak długo czuła się przytłoczona, że miała wrażenie, jakby ożywiony słony wiatr miał ją zdmuchnąć. — Weźmiesz rumpel, Charis? Czuję się tak dziwnie. Muszę się przespać, chociaż trochę. Muszę odnaleźć równowagę. Charis uciszyła ją. — Dobrze. Dobrze. Poradzę sobie. Teraz jestem już tak wprawnym żeglarzem jak ty. Słońce ledwie minęło horyzont, jeszcze nie grzało, ale Deenie i tak schowała się w cień, pod prowizoryczną budkę z płótna. Choć oszczędnie zjadały resztki pieczonego królika i pozostałe zapasy, zeszłego wieczoru jedzenie się skończyło. Była przez to głodna. Miały jednak mnóstwo wody. Dadzą sobie radę. Ważne było tylko to, że minęły te wstrętne, skażone ziemie. Kiedy odpocznie, pożeglują do wybrzeża i wyjdą na ląd przy pierwszej okazji. Na myśl o spacerze po czystej, wolnej od zarazy trawie, o oddychaniu wolnym od zarazy powietrzem niemal znowu się rozpłakała. „Jesteśmy w drodze, Rafe. Jestem w drodze. Trzymaj się. Nie poddawaj się”. Niczym pływak z łatwością wślizgujący się pod powierzchnię wód jeziora osunęła się w przytulną ciemność snu. I po raz pierwszy w życiu – a przynajmniej takie miała wrażenie – śnił jej się brat. Sam, w głębokich ciemnościach, błąka się zagubiony i wystraszony. Nie jest już starszym, zuchwałym Rafe’em, znowu jest szprotem, podenerwowanym, jak tego dnia, gdy przyzwał ryby w Smoczym Oku. Wyczuwa go. Nie widzi go. Jego ból jasno lśni, ale i tak Rafe jest w ciemnościach. Woła go po imieniu, ale on jej nie słyszy. Nie może mówić. To też czuje – wyczuwa, że odebrano mu głos. Jakaś pięść zacisnęła się na jego gardle. Na jego sercu. Wymyka się jej. Gubi go, gubi… — Deenie… Deenie! — Rafel – powiedziała i otworzyła oczy. Ale to nie brat ją wołał. To Charis.
— Deenie, obudź się! Chodź zobacz, co znalazłam. Deenie! Obudziłaś się? — Tak! – krzyknęła w odpowiedzi. Musiała jednak zaczekać, aż jej oddech się uspokoi, a szalejąca w niej nawałnica żalu złagodnieje. „Rafelu, co się dzieje? Dlaczego jesteś taki wystraszony? Trzymaj się. Proszę. Nigdy cię nie znajdę, jeśli nie będziesz się trzymał”. Ta osobliwa łącząca ich więź tak bardzo osłabła. Tak szybko. Czy to przez nią? Czy jakoś ją zniszczyła, na przykład wtedy gdy otworzyła się na mroczne moce rafy? Gdyby jednak tego nie zrobiła, nadal byłaby uwięziona w Lur, nadal zagubiona… i byłaby w niebezpieczeństwie. — Deenie! Och, Charis. Co mogło być aż tak ważne? Rozdrażniona wyczołgała się spod płótna, żeby zobaczyć, co tak bardzo przejęło tę przeklętą dziewczynę. — To wieloryb? – spytała, mrużąc oczy. Położenie słońca wskazywało, że południe minęło przynajmniej dwie godziny temu. Spała całe wieki. – Powiedz mi, że to wieloryb. Jeśli to nie wieloryb, to włażę z powrotem pod… Słowa zamarły jej na języku, słonym i zaschniętym z przepełnionego zdumieniem niedowierzania. — Charis? – wychrypiała. – Barlski cyc, co… Szalona córka wujka Pellena uśmiechała się promiennie jak panna młoda w czasie ślubu. — Nie, to nie wieloryb. To coś lepszego niż jakaś głupia wielka ryba. Patrz! Skif płynął rzeką. Oszołomiona Deenie gapiła się na nią. — Charis Orrick, coś ty zrobiła? — A jak myślisz? – spytała Charis. Jeszcze chwila i chyba pękłaby z dumy. – Znalazłam dla nas miejsce, gdzie możemy się zatrzymać i odetchnąć. Gdzie nie będzie ci niedobrze. Rozejrzyj się po tej okolicy. Wspaniała, prawda? Założę się, że królików jest tutaj pod dostatkiem. Podobnie jak czereśni, jeżyn i jajek, które możemy zjeść. Była tak diabelnie z siebie zadowolona. Nie miała pojęcia… Deenie zacisnęła zęby. Tylko tyle mogła zrobić, żeby nie zacząć tupać po całym skifie, krzyczeć i machać rękami. Dobrze, że Rafe’a tu nie było. On wyrzuciłby ją za burtę, głową w dół. — Charis, to było… to było głupie – powiedziała w końcu, kiedy już miała pewność, że nie zacznie wrzeszczeć. – Zupełnie nie znasz tej rzeki. Nie wiesz, jaka jest głęboka ani szeroka, ani czy prądy są silne. Nie wiesz, dokąd ona płynie. A co jeśli zawraca i płynie na skażone ziemie? A co jeśli osiądziemy na mieliźnie i tutaj utkniemy? Albo jeśli pożeglujemy na tyle daleko, że naprawdę skończymy z powrotem na skażonych ziemiach i utkniemy tam? Charis… – Gdyby się nie starała, naprawdę zaczęłaby wrzeszczeć. A potem prawdopodobnie rzuciłaby się na pokład skifu i bębniła piętami, dopóki łódź nie zaczęłaby przeciekać. – A co, jeśli tą drogą oddalimy się od Rafela, zamiast się do niego zbliżyć? Powinnaś była obudzić mnie wcześniej. Powinnaś była mnie obudzić,
kiedy znalazłaś ujście rzeki, żebyśmy – żebym ja mogła zdecydować, czy to najlepszy wybór. Charis rozluźniła po kolei każdy palec zaciśnięty na rumplu. — A od kiedy to ty decydujesz za mnie, pani Deenie? — Od kiedy moim tatkiem jest rybak, który spędził większość życia na wodzie i nauczył mnie paru żeglarskich sztuczek – zripostowała. — Od kiedy to ja mam magiczny zmysł, którym wyczuwam czekające nas zmagania. Od kiedy to ja straciłam brata. Właśnie tak, Charis. — Deenie, ale jaki sens ma żeglowanie prosto do Rafela, jeżeli mamy umrzeć z głodu albo z pragnienia, nim zdążymy się do niego zbliżyć? — Żadnego, wiem o tym, ale… — Co w takim razie zrobiłabyś na moim miejscu? – spytała Charis stanowczym tonem. – Minęła ujście i popłynęła dalej? Trzymała kciuki, żebyśmy znalazły miejsce do zejścia na ląd gdzieś dalej wzdłuż tego nieszczęsnego wybrzeża, skoro nie wiesz lepiej niż ja, co leży przed nami? Nagle znużona Deenie, wciąż pod wrażeniem męczącego ją snu o Rafelu, usiadła ciężko na ławeczce, oparła łokcie o odziane w lniane spodnie uda i podparła dłońmi bolącą głowę. — Nie, Charis. Pewnie wpłynęłabym w ujście i pożeglowała dalej, trzymając kciuki, żebyśmy nie wpakowały się w żadne kłopoty. Tak jak ty. — W takim razie kim jesteś, żeby mnie łajać i upominać? Nie wystarczy, że jesteś córką Ashera i siostrą Rafe’a. Może ja nie jestem, ale ryzykuję życiem tak samo jak ty. Nagle równie zawstydzona, co znużona Deenie podniosła wzrok. — Przepraszam. Tylko… byłam taką myszką, Charis. A potem wszystko poszło nie tak i musiałam przestać być myszką, a teraz boję się, wiesz, boję się, że… — Że jeśli przestaniesz się panoszyć, to znowu będziesz myszką? – spytała Charis, tym razem już łagodnym tonem. – Deenie, nie musisz być jednym albo drugim. — Możliwe – mruknęła. – Ale wiesz, Charis, nie mogę ryzykować, że jeśli przestanę cię upominać, to znowu będę myszką i tak już zostanie. Rafe jest taki zagubiony, więc potrzebuje mojej siły. Potrzebuje mojego panoszenia się. Dlatego ja potrzebuję, żebyś pozwoliła mi się panoszyć. Dla niego. Charis wpatrywała się w nią. — To dopiero perfidne! Najoszczędniejszy uśmiech. — Wiem. Nauczyłam się od Rafela. Po krótkim westchnieniu Charis pociągnęła za rumpel i obróciła skif, żeby odwrócić żagiel od wiatru i pozwolić łodzi się kołysać. Zrobiła to bardzo szybko, jak urodzony żeglarz. Z kiepsko zaplecionymi włosami i spieczoną na brąz twarzą, w swojej koszuli i wełnianych spodniach, bosa i z uniesionym podbródkiem w ogóle nie przypominała córki burmistrza. Młodzi Olkowie z Dorany, z którymi flirtowała, a może nawet wujek Pellen, z trudem by ją rozpoznali.
„Ta nowa Charis jest imponująca”. — No dobrze, nie odpłynęłyśmy jeszcze daleko od ujścia – powiedziała Charis rześko. – Lepiej dopilnujmy, żeby nie wpakować się w kłopoty. – Machnęła ręką. – A skoro to ty jesteś tym potężnym magiem na pokładzie, mogłabyś wyczuć, co nas czeka. Jeśli kłopoty, to cóż, rzeka jest na tyle szeroka, że możemy zawrócić i powiosłować z dala od niebezpieczeństwa. „Wyczuć, co nas czeka”. Tak po prostu, co? Jak czarodziej z bajek dla dzieci? Kiedy czuła się taka odmieniona i miała nie najlepszy humor? Kiedy, mimo usilnych starań, nie była w stanie dokładnie określić, ile się w niej zmieniło i jakich przerażających rzeczy oprócz zabijania królików myślą potrafi jeszcze dokonać? Zmarszczyła brwi. — Spróbuję. Charis miała rację przynajmniej co do jednego. Rzeka była w tym miejscu szeroka, dzięki czemu miały miejsce na zawrócenie. Kiedy pierwszy szok niedowierzania i złości złagodniał, była w stanie właściwie spojrzeć na miejsce, do którego dotarły. Mając ujście za sobą, na dobre wpłynęły już na wody rzeki. Brzegi w tej okolicy były pionowe i skaliste. Nie dawały nadziei na zejście na ląd. Wątłe drzewa na obrzeżach, gałęzie opadające na zielonkawo-brunatną powierzchnię leniwych wód. Głęboka cisza. Bogaty zapach zieleni, wzrastającej roślinności. Stłumione nawoływania ptaków. Odległe bzyczenie jesiennych owadów. Spokój. „Ale ile to potrwa?” Gdy popołudniowe słońce przesączyło się aż do jej kości, Deenie opuściła powieki i sięgnęła po swój magiczny zmysł. Ponownie zdumiała się, gdy wyczuła zmiany, które w niej zaszły. Ile czasu minie, zanim przyzwyczai się do tej nowej Deenie, patrzącej na świat takim zmienionym wzrokiem? „A może nigdy się do niej nie przyzwyczaję. Może nawet nie powinnam próbować. Może…” Ale nie mogła sobie pozwolić na takie myślenie. Bez względu na to, skąd pochodziła ta moc, musiała ją zaakceptować, bo pomagała jej i pomagała Rafe’owi. — No i? – odezwała się Charis. – Siedzimy tutaj, dopóki nie zapuścimy korzeni, czy płyniemy dalej? — Cicho – szepnęła i wypuściła swój magiczny zmysł na wędrówkę po otaczającej je nieznanej okolicy. Pustka. Bezruch. Szemrzące wspomnienie zarazy. Nie nasączyła szkieletu tej krainy tak jak rafy, była jedynie rozmazaną smugą na jej powierzchni. Ale nawet takie szemranie przyprawiało ją o dreszcze. Czuła rozproszone w bezszelestnej pustce życie drobnych zwierząt, lecz nie ludzi. Wyglądało na to, że są same. Same i bezpieczne – przynajmniej na razie. Skinęła głową do Charis. — Nic nam nie grozi. — A Rafel? Czujesz, że się zbliża, gdy płyniemy, czy będziemy musiały zawrócić,
kiedy znajdziemy coś do jedzenia i wodę? Mogła kierować się wyłącznie swoim ostatnim snem. Ale przecież nie śniłaby o nim, gdyby podróżowały w nieodpowiednim kierunku. — Myślę, że możemy płynąć dalej. W ten sposób chyba się do niego zbliżamy. Charis ponownie uśmiechnęła się promiennie niczym panna młoda i szarpnęła za rumpel, odwracając skif tak, by żagiel złapał rześką bryzę. Gdy zatrzepotał i wypełnił się, łódź popędziła naprzód. Deenie zsunęła się z ławeczki, oparła się o nią plecami i wyciągnęła nogi w stronę dziobu. Obróciła twarz ku bezchmurnemu niebu, usadowiła się i westchnąwszy, wysłała magiczny zmysł na poszukiwania. Nic. Nic. A potem wyczuła obecność brata, tak słabo, jakby było to tylko mgliste wspomnienie snu. Poczuła szarpnięcie tej osobliwej więzi. Mrugając zawzięcie, odepchnęła od siebie kłujące łzy. „To ja, Rafe. Jestem w drodze. Nie bój się. Nie jesteś sam”. Upłynęły niemal trzy godziny, nim minęły skaliste klify wzdłuż sennie wijącej się rzeki. Na długich odcinkach bryza bawiła się z nimi w chowanego i kaprysiła, były więc zmuszone do wyjęcia wioseł. Ale potem obudziła się znowu i nie zanikała, zmieniwszy więc przy sterze Charis, żeby zdrzemnęła się godzinę, Deenie obserwowała coraz bardziej kurczące się klify, ustępujące miejsca brzegom porośniętym trawą i mchem. Były wysokie, wciąż nie pozwalały wyjść na ląd, ale słabnące nadzieje Deenie odżyły. W miarę jak klify zmniejszały się, rzeka się zwężała, z początku stopniowo, a potem coraz intensywniej, aż w końcu było już tak wąsko, że gdyby miała kamień, przerzuciłaby go z jednego ukwieconego brzegu na drugi. Z góry, zza łagodnego zakola, dochodził natarczywy odgłos pędzącej, rozchlapywanej wody. Deenie poczuła ciarki na skórze, a jej magiczny zmysł się rozbudził. Ruszyła sterem, by wypuścić wiatr z żagli. — Charis. Charis, obudź się! Chyba możemy mieć kłopoty. Prowizoryczny namiot poruszył się i Charis wynurzyła się na światło dnia. — Kłopoty? Jakie kłopoty? — Nie wiem. Ucisz się. Nasłuchiwały w milczeniu. A potem Charis skrzywiła się. — To nie brzmi za dobrze. Wciąż nie znalazły miejsca, gdzie mogłyby zostawić skif i wspiąć się na brzeg. Rzeka nie była przyjazna. Deenie skrzywiła się, gdy jej magiczny zmysł po raz kolejny został gwałtownie rozbudzony. — Lepiej zajmijmy się wiosłowaniem, dopóki się nie dowiemy, co to jest. Obie zajęły swoje miejsca na ławeczce i chwyciły za wiosła dłońmi, które mimo rękawic już dawno pokryły się odciskami, niczym dłonie rybaka. — Tylko pamiętaj, powoli – ostrzegła. – Nie mam ochoty pływać ani wpaść do wody. Charis przewróciła oczami i zaczęły wiosłować. Gdy zbliżyły się do szerokiego zakola rzeki, woda zaczęła płynąć bystrzej, walcząc
z naporem ich wioseł. Rzuciwszy okiem za burtę skifu, Deenie poczuła, jak serce zamiera jej w piersi. — Zrobiło się znacznie płycej. Całe szczęście, że od spodu mamy płasko. Zlana potem i ciężko dysząca Charis rzuciła jej szeroki uśmiech. — Mów za siebie. Ja jestem całkiem kobieco zaokrąglona, dziękuję ci bardzo. W uszach słyszała szum magii, ale zdobyła się na uśmiech. — Uważaj tam na swoje wiosło, panienko Orrick. Jeszcze chwila, a będziemy pływać w kółko. Charis prychnęła ironicznie, ale zajęła się wiosłem. Odgłos pędzącej, rozbryzgującej się wody stopniowo narastał. Ryk stał się jeszcze głośniejszy, gdy minęły zakole – ujrzały połać spienionej białej wody, pędzącej przez szerokie pasmo porozrzucanych ostrych, śliskich skał. Niektóre były niewielkie i podstępne, inne przerażająco duże. Charis prawie wypuściła wiosło. — Barlski cyc! Jak mamy przepłynąć przez to? — Nie wiem – rzekła Deenie, zaciskając zęby. – Ale musimy. Patrz… Niedaleko za zdradliwą białą wodą rzeka z powrotem zachęcająco się wygładzała. Po obu jej stronach, za niskimi i łagodnie opadającymi brzegami rozciągały się otwarte tereny porośnięte rzadkim lasem. Na lewo, w średniej odległości majaczyły podłużne, niskie dachy. Wioska, może nawet miasteczko. Nie wyczuwała ludzi, była jednak okrutnie zmęczona. Może ktoś tam był, ale przez to znużenie nikogo nie wyczuwała. — Niech się utopię – powiedziała Charis i odwróciła się z szeroko otwartymi oczami. – Deenie… „Żeby tylko nie panikowała. Jeśli ona spanikuje, to już po nas”. — Po pierwsze, „niech się utopię” to chyba nie najszczęśliwsze sformułowanie w tej sytuacji – odparła. – Masz. Weź moje wiosło. — Po co? – spytała zaskoczona Charis. – Co ty… — Mam pewien pomysł. Charis, moje wiosło! Charis przesunęła się i chwyciła je z buntowniczym wyrazem twarzy. — Deenie, chyba nie zamierzasz znowu wyskoczyć za burtę? Dlaczego zawsze musisz wyskakiwać za burtę? Nie możesz… — Ależ mogę – powiedziała. – Muszę. A teraz utrzymaj skif dokładnie w tym miejscu. Muszę założyć buty. Dobrze, że nie miała dziś na sobie skórzanych ubrań, bo straciłaby jeszcze więcej czasu, gdyby musiała je zdejmować. Ciasno zasznurowała buty, ociężale dźwignęła się za burtę, a Charis aż zaklęła, starając się powstrzymać skif od zbytnich przechyłów. Woda sięgała Deenie za pas i była tak zimna, że dziewczyna od razu zaczęła szczękać zębami. — I czego się dowiedziałaś? – zapytała Charis, starając się utrzymać oba wiosła pod kontrolą. – Deenie, proszę, wracaj na łódź. Idąc powoli, lekko balansując, czując, jak rzeka próbuje zwalić ją z nóg, Deenie brodziła w wodzie, dopóki nie znalazła się poza zasięgiem wiosła.
— Nie. – Pokręciła głową. – Wszystko w porządku. Dalej będzie już tylko płycej. Ty też w końcu będziesz musiała wyjść, ale na razie zajmij się wiosłami, a ja będę starała się iść blisko dziobu. Razem powinno nam się udać utrzymać skif, żeby nie uciekł ani się nie wywrócił. — Nie wywrócił? – Charis otworzyła usta. – Deenie… — Och, przestań ględzić – warknęła. – Nie możemy zawrócić, Charis. Musimy iść naprzód, a to oznacza, że trzeba będzie trochę popracować nogami, żeby minąć tę paskudną wodę. Ruszajmy, dobra? Chyba że chcesz zawieść Rafe’a. To było okrutne, ale nie potrafiła wymyślić niczego innego, żeby dodać Charis odwagi. Ślizgając się i potykając o kamieniste dno, szła obok skifu, Charis zaś walczyła, by utrzymać go pod kontrolą za pomocą wioseł. Deenie też próbowała utrzymać go pod kontrolą, używając swojej odmienionej mocy, nie znała jednak mogących jej w tym pomóc zaklęć, a nie potrafiła na razie zmusić magii, którą zyskała dzięki rafie, do działania na jej korzyść. Pozostawały tylko mięśnie i szczęście. Chlupiące wody rzeki stopniowo opadały, najpierw do wysokości bioder, potem do połowy uda. Jeśli woda opadnie do kolan, będą miały kłopoty, bo pierwsza grupa głazów była już coraz bliżej. — Niedobrze, Charis – powiedziała, dysząc ciężko. – Musisz wyjść. Nie możemy pozwolić, żeby skif uderzył o dno. Pęknie pokład i będzie po wszystkim. Charis zahaczyła więc wiosła, założyła buty i przez burtę wskoczyła do zimnej i płytkiej pędzącej wody. Stanęły przy obu burtach, chwyciły za dulki i ciągnęły, a czasem podnosiły łódź, walcząc z prądem rzeki. Nawet dla wysokich krzepkich mężczyzn byłoby to potwornie trudne zadanie. Raz po raz traciły oparcie dla stóp i upadały kolanami na gładkie skały na dnie. Obijały sobie o skif piszczele, łokcie, a nawet podbródki. Wbijały im się drzazgi. Robiły się pęcherze. Skóra ocierała się do krwi. Dwukrotnie prawie wypuściły skif, a raz tak mocno uderzył o skałę, że Deenie już myślała, że łódź rozpadnie się na kawałki. Przedarły się przez pierwsze skupisko skał. Potem przez drugie. Zostało już tylko jedno. Woda sięgała im teraz ledwie do połowy łydek, co dodatkowo utrudniało zadanie. Musiały się schylić, by utrzymać skif, przez co bolały je plecy, a ręce i ramiona płonęły. Rzeka była tak płytka, a nurt taki bystry, że trudno było zrobić krok i nie dać się porwać. A skif… skif… — Cokolwiek zrobisz, Charis – wystękała Deenie – nie pozwól mu odpłynąć! Ale łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Rzeka wyrwała łódź z ich rąk, gdy mijały trzecie skupisko skał. Podskakując i wirując, skif uwolnił się z rozpaczliwego uścisku ich dłoni, przewracając Charis, która upadła na bok i uderzyła ramieniem o garbaty głaz. — Charis! – krzyknęła Deenie. Po chwili jednak nie mogła dłużej przejmować się przyjaciółką, bo skif w podskokach śmignął z nurtem przez bystrze. Ich ubrania. Bukłaki. Noże. I dziennik Barl.
— Deenie! Deenie, co ty robisz? Ignorując udręczone krzyki Charis, Deenie rzuciła się w pogoń za łodzią. „Wracaj… wracaj… musisz wrócić!” Choć rafa ją zmieniła, nadal nie była na tyle silna, by przyzwać skif myślą. Chwiejąc się jak pijany żeglarz, goniła niewielką, zbłąkaną łódź. Skif uderzał raz po raz o skały i głazy, przechylał się i kręcił, lecz nadal płynął. Im dalej Deenie go ścigała, tym głębsza była woda, co spowalniało ją, hamowało, aż w końcu niewiele już widziała, z trudem oddychała, a całe jej ciało płonęło. „Ale tam są nasze ubrania i bukłaki, i noże, i dziennik Barl”. Skif huśtał się przed nią, niesiony prądem rzeki. Gwałtownie minął pierwsze skupisko skał i skręcił w stronę zakola. Gdy woda była dostatecznie głęboka, Deenie zaczęła płynąć. Kiedy tatko nie nazywał jej myszką, nazywał ją swoją małą rybką. W końcu dogoniła skif – ale tylko dlatego że połowa desek się poluzowała i zaczął kołysać się i tonąć. Otumaniona z wyczerpania wygramoliła się na przechyloną burtę. Mogła uratować jeden plecak, tylko jeden. Nie dałaby rady zabrać dwóch. Czołgając się po tonących deskach pokładu, sięgnęła po płótno, odsunęła je na bok i wyciągnęła swój plecak, bo właśnie do niego schowała dziennik Barl. Wszyty w nieprzemakalny materiał, och, dzięki niech będą Barl. Znalazła jednak nóż Charis i włożyła go do plecaka razem ze swoim. Wyjęła połowę swoich ubrań, upewniwszy się, że zachowała te skórzane, i dołożyła do nich część ubrań Charis. Puste bukłaki pływały po skifie. Chwyciła cztery i upchnęła je na ubraniach. To wszystko. Nie miała już czasu. A potem coś sobie przypomniała: „Charis nie umie pływać”. Niedbale zarzuciwszy plecak na ramię, młócąc wodę, rozchlapując ją i chwiejąc się na nogach, dotarła do dulek. Jedno wiosło zdążyło się wyślizgnąć, drugie roztrzaskało się na kawałki i unosiło na wodzie, uderzając o ławkę. Chwyciła największy kawałek – na szczęście było to pióro – a potem zdołała wydostać się za burtę i weszła do wody, gdy skif na dobre zaczął tonąć. Ciężar plecaka pociągnął ją pod wodę razem z łodzią. Wtedy zdarzyło się coś dziwnego. Znużona i osobliwa kapitulacja. Wody rzeki zamknęły się nad jej głową i przypomniała sobie opowieść Darrana o tatku i królu. Wtedy jeszcze księciu. O wydarzeniach w Westwailing. O okropnym sztormie. O tym, jak książę Gar wypadł za burtę, a tatko zanurkował za nim. Odnalazł go. Uratował. „Okrzyknięto go bohaterem”. Tym razem to ona, wiele okrutnych lat później, była pod wodą. Miała utonąć. I nie miał jej kto uratować. Nie była księciem Garem i nie miała swojego czempiona. „A to znaczy, że muszę uratować się sama, prawda?” Przez jej ciało przebiegła gorąca fala furii. „Nie utonę. Nie dziś. Mam zbyt wiele do zrobienia”. Kopiąc i ciskając się, wydostała się na powierzchnię, w rękach wciąż trzymając plecak i kawałek złamanego wiosła. Nie mogła wypuścić ani jednego, ani drugiego,
bo Rafel potrzebował dziennika Barl, a Charis nie umiała pływać. „Płyń, Deenie. Jesteś rybką, nie myszką”. Dopłynęła najdalej, jak zdołała, a potem zaczęła iść – a właściwie zataczać się – po płyciźnie na szczyt bystrza, gdzie czekała na nią Charis. Siedząc w wodzie, oparta plecami o głaz wyglądała na przerażoną i wściekłą zarazem, a w dodatku drżała z zimna. — Deenie… – powiedziała, dławiąc się wodą. – Deenie… gdzie jest skif? Ze stęknięciem pozwoliła, by plecak zsunął się z jej obolałego ramienia. — Pewnie już zdążył opaść na dno. Przerażona Charis utkwiła w niej wzrok. — Deenie! — Nie patrz tak na mnie – powiedziała, szczękając zębami. – To wszystko twoja wina. To ty powiedziałaś „niech się utopię”. Mówiłam, że to nie najlepszy pomysł. Słyszały tylko szum pędzącej wody. A potem obie wybuchnęły śmiechem. — To nie jest śmieszne, to nie jest śmieszne – lamentowała Charis, masując posiniaczone ramię. – Co my teraz zrobimy, Deenie? Deenie spojrzała w górę rzeki, na niskie brzegi, otwarte przestrzenie i dach utworzony przez drzewa. — Wyjdziemy z tej paskudnej wody. A kiedy się wysuszymy, zjemy coś ciepłego i wyśpimy się, dalej pójdziemy piechotą. — Piechotą – niewyraźnie powtórzyła Charis. A potem zmarszczyła brwi, spojrzawszy na mokry plecak leżący na mniejszej skale. – Deenie, nie chcę być niewdzięczna, ale tylko tyle zdołałaś ocalić? — Przykro mi – powiedziała, wzruszając ramionami. – Uwierz mi, mamy szczęście, że ocaliłam aż tyle. Charis westchnęła. — Wiem. – A potem zmarszczyła czoło, patrząc na rzekę dzielącą je od odległej łąki. – Jak niby mam się dostać na ląd? — Dzięki temu – oświadczyła Deenie, podając jej wiosło. – Będziesz się tego trzymała i przebierała nogami jak piesek. Ja będę tuż obok ciebie, Charis. Nie pozwolę ci utonąć. — To się wydaje takie proste, kiedy o tym mówisz – rzekła Charis, siląc się na uśmiech. Deenie ponownie wzruszyła ramionami. Nie było sensu osładzać gorzkiej prawdy. — Nie jest proste. Ale dasz radę. Jesteś córką burmistrza, pamiętasz? Córką bohatera. Nie masz wyjścia. I Charis dała radę. Ledwo. To był okrutny sprawdzian dla nich obu. Najbliższy odcinek brzegu na tyle niski, by mogły się na niego wdrapać, nie leżał nawet bardzo daleko od krańca zdradliwego bystrza na płyciźnie, ale obie były druzgocąco zmęczone, posiniaczone, zmarznięte i oszołomione. A ciężki od wody plecak wcale nie ułatwiał sprawy. Na czworakach, ze zwieszonymi głowami, ociekając wodą, wspięły się na brzeg i
doczołgały na rozciągające się przy nim pole. A potem, w bladym cieple z wolna zachodzącego słońca, padły twarzami w dół na trawę i na zmianę śmiały się i płakały. W końcu Deenie usiadła i trąciła Charis w żebra. — Chodźmy, panienko Orrick. Pośpieszmy się. Nie możemy tu zostać na całą noc. Kwiląc, Charis obróciła się. — Ja chyba muszę. Nie mam kości. Rozpuściły się w rzece. Ignorując to stwierdzenie, Deenie zmrużyła oczy i spojrzała w stronę najbliższej kępki drzew. — Tam będzie chrust. Możemy rozpalić ognisko. Daję słowo, że mogłabym pójść spać na stercie rozżarzonych węgli. — Mówię ci, że nie jestem w stanie kiwnąć palcem – powiedziała Charis, ponownie jęknąwszy. – Od stóp do głów jestem jednym wielkim siniakiem. — Ja też. I co z tego? – Stękając, Deenie z wolna stanęła na nogach. — No dalej, Charis. Jeśli szybko się nie ogrzejemy, umrzemy na febrę. Zesztywniałe i zziębnięte z trudem doczłapały do kępki drzew, niosąc plecak na złamanym wiośle, które każda trzymała jedną ręką. Chrustu było mnóstwo. Rozpaliły ogień i cieszyły się jego ciepłem. Były też króliki. Tłumiąc żal, który mimo wszystko odczuwała, Deenie przyzwała je i zabiła, a gdy Charis obdzierała ze skóry, patroszyła i ćwiartowała te biedactwa, Deenie obróciła plecak do góry dnem i rozłożyła jego zawartość do wyschnięcia. — Co to jest? – spytała Charis, wskazując na coś. – Nie widziałam tego wcześniej. A niech to. Dziennik. Owinięty i zaszyty w podwójnej warstwie nieprzemakalnego materiału, nienaruszony przetrwał namaczanie w rzece. — Charis… – Deenie przygryzła wargę. – Czy jeśli poproszę, żebyś zapomniała o tym, co zobaczyłaś, to mnie posłuchasz? Zrobisz to? Charis, której skóra migotała od gry płomieni z cieniami, patrzyła na nią spokojnie w milczeniu. Nagle wydawała się starsza, przygnieciona zmartwieniami. A potem skinęła głową. — Tak. — To nic złego – dodała. – Tylko że… zatrzymanie tego w tajemnicy może okazać się najbezpieczniejsze. Nadal cisza. A potem Charis uśmiechnęła się przelotnie, pokazując dołeczki. — Śniło mi się, czy z rzeki widziałam zarys dachów? Była kochana. — Też je zauważyłam. Przy odrobinie szczęścia znajdziemy wioskę, której mieszkańcy powiedzą nam, gdzie jesteśmy. — Tak – rzekła Charis, nagle pełna wątpliwości. – Tylko że nie będą mówili po olkińsku. Kolejny problem. „Dość mam już tych cholernych problemów”. — Jakoś sobie poradzimy. Gotowy już ten królik?
— Jeszcze nie – powiedziała Charis. – Cierpliwości. Kiedy skończyły jeść, niebo było już rozgwieżdżone. Gdy nie mogły już przełknąć kolejnego kęsa, dołożyły do ogniska cały uzbierany chrust i zbyt zmęczone, by przejmować się snem na twardej ziemi, zwinęły się w kłębek, by nie zmarznąć, i natychmiast zasnęły. Kilka godzin później, w przejmującym chłodzie nocy, Deenie obudziła się, magicznym zmysłem wyczuwając wzburzenie. Otworzyła szczypiące oczy i zobaczyła, że ona i Charis już nie są same. Odór zarazy niemal odebrał jej oddech. — Charis. – Usiadła powoli, wpatrując się w cztery sylwetki na obrzeżach światła rzucanego przez dogasający ogień. Nie poruszały się. Po prostu stały. Mamrotały coś. Aż włos jeżył się na głowie. – Charis, proszę. Obudź się. Charis mruknęła. Zaskomlała, a potem jęknęła. — Co? Och, wszystko mnie boli. Wszystko… — Cicho bądź, Charis – powiedziała cicho i nagląco. – I nie ruszaj się. Nie chcę ich wystraszyć. — Kogo? – spytała Charis. – O czym ty… – A potem gwałtownie wciągnęła powietrze. – Niech Barl ma nas w swojej opiece. Kim oni są? I co z nimi nie tak? — Nie wiem – szepnęła. – Ale na pewno wypełnia ich zaraza. I chyba… są niespełna rozumu. Bardzo powoli Charis wyciągnęła rękę. — Czego oni chcą, Deenie? — Tego też nie wiem, Charis – powiedziała, starając się nie mówić zjadliwym tonem. – Skąd miałabym wiedzieć? Charis zdusiła kolejny pisk. — Obserwują nas, od kiedy się tu znalazłyśmy? Wpatrywała się w cztery cienie, przysuwające się coraz bliżej… Serce szaleńczo waliło jej w piersi. A potem sama ostrożnie wyciągnęła rękę i mocno chwyciła dłoń Charis. — Nie. Przysięgam, że ani przez chwilę ich nie wyczuwałam. Ale spójrz na księżyc. Spałyśmy wiele godzin. Mogli przyjść z bardzo daleka. Może z tej wioski. — Dlaczego? — Może wyczuli dym. Albo pieczone króliki. Charis pokiwała głową. — Może. Ale czego oni chcą? Cienie ponownie się przysunęły, tak blisko, że tym razem ogień oświetlił twarze przybyszów. I ich ciała. Czując w sobie szalejącą, tężejącą i gnijącą zarazę, Deenie zmusiła się, by spojrzeć, co ta zaraza zrobiła z nimi. Otwarte wrzody. Wyciekająca ropa. Zwisające płaty miękkiego, przegniłego mięsa. Cztery osoby, same kobiety. Przeważnie nagie, o całkowicie zgniłych ciałach. Odór zepsucia sprawił, że Charis odwróciła głowę i zwymiotowała. Zastygła w bezruchu Deenie, której było równie niedobrze, nie była w stanie tego zrobić. Patrząc na nie, czując je, ledwie mogła oddychać.
„To właśnie z tym walczy tatko. Gdyby to nie był tatko… gdyby nie był Asherem z Restharven, Nieświadomym Magiem… tym właśnie by się stał. Właśnie tak by umarł”. Nie miała pojęcia, skąd to wie. Po prostu wiedziała, że taka jest prawda. A ta prawda była niczym wbity między żebra sztylet. Najwyższa z dotkniętych zarazą kobiet zacharczała gardłowo i okrutnie. Zakaszlała. Splunęła. U jej stóp wylądowały zęby. — Nadejdzie w blasku – powiedziała ochrypłym głosem. – Jest potężny. Świat będzie dla niego płakał krwawymi łzami. — Krwawymi łzami – wybełkotały trzy kobiety, a z ich ran kapała czerwona ropa. – Krew. Krew. Wywróciwszy oczami, wysoka kobieta próbowała unieść gnijące, śmierdzące ręce. — A o świcie ostatnich dni wzeszło krwistoczerwone słońce – zaskrzeczała. – Rozdzielone cząstki spotkały się i, och, połączyły, a świat się radował. — Deenie… – odezwała się Charis drżącym głosem. – Czy ty w ogóle wiesz, o czym one mówią? Kompletnie tego nie ogarniam. Oszołomiona Deenie słuchała dudnienia swojego serca. — Nie? To ciekawe. Ja rozumiem każde słowo. Tylko że to nie było ciekawe. Było okropne. „To znowu magia rafy. Na pewno. Och, tatku. Czym ja się stałam?” Kobieta o potwornie przegniłym ciele wydała z siebie przeszywający okrzyk. — Wzywa nas! On wzywa. Musimy stać się całością! I jak gdyby na komendę czy sygnał, powłócząc nogami, wszystkie cztery ruszyły naprzód. — Deenie! – krzyknęła Charis i pośpiesznie odczołgała się w tył. – Na litość Barl, nie możemy pozwolić, żeby nas dotknęły. Deenie… Te cztery odrażające stworzenia, powłóczące nogami i zbliżające się do nich niczym drapieżniki, o oczach, w których nie było już człowieczeństwa, otoczone całunem zarazy, były jak koszmar na jawie. — Deenie, nie możemy próbować im uciec – powiedziała Charis, bliska płaczu. – Z dala od ogniska jest kompletnie ciemno. Poprzewracamy się i połamiemy sobie karki. — Wiem. — Czy możesz… Deenie, musisz chyba… Ale Charis nie umiała tego powiedzieć, podobnie jak ona. Nie na głos. „Zabić je? Za pomocą magii? Jakby były królikami?” Poczuła, jak żołądek podchodzi jej do gardła. „Nie”. Jak mogłaby? To wywołałoby w niej jeszcze gorsze zmiany niż te, które spowodowała Smoczozęba Rafa. To Morg zabijał za pomocą magii. „Nie mogę zmienić się w niego”. — Deenie! – krzyknęła Charis. – Zrób coś, Deenie! Proszę! Rozkładające się stworzenia rozdzielały się, próbując otoczyć je niczym stado
polujących psów zapędzających swoją zdobycz w pułapkę. Jej oczy zalały się łzami, które zamgliły jej wzrok. Gardło wypełnił szloch. „Tatku… tatku… co mam robić? Mamo. Pomóżcie mi!” Była jednak zdana sama na siebie. Sięgnęła więc do odmienionej mocy i zabiła te rozkładające się kobiety jak króliki. A potem siedziała z Charis przy ognisku, bezgłośnie szlochając i czekając na świt.
ROZDZIAŁ XVII
Chciałbyś mi służyć, mały Doraninie? Mały lordzie Garricku? Świetnie. Możesz mi służyć. Ale najpierw musimy zadbać o twoją żałośnie marną edukację”. Takie uroczyście wypowiedziane słowa usłyszał Arlin od Morga, gdy wrócił z kolejnymi zebranymi cząstkami jego duszy. Po tym, jak Morg skonsumował je, a następnie niedbale się ich pozbył. Robił się bardzo silny. Gdy zabrał Arlina do zamkniętej na klucz biblioteki, miejsca, do którego nie wolno mu było wchodzić pod groźbą śmierci w straszliwych męczarniach, patrzył w milczeniu, jak czarnoksiężnik najpierw zdejmuje potężną ogólną osłonę, a potem z uwagą przygląda się zwartemu szeregowi półek. Obserwował, jak następnie Morg przesuwa palcami po starych i upstrzonych plamkami grzbietach ksiąg. Stuka w jeden z nich. Potem w następny. Zostawia w spokoju kolejną księgę. Zostawia pół półki. Całą półkę. Wybierał jakby bez konkretnego powodu czy schematu. Na grzbiecie każdej książki, której dotknął, zaczynała jarzyć się szkarłatna pieczęć. Kiedy skończył, oznakowane było jakieś trzy czwarte książek. — Tych książek nie wolno ci dotykać, Arlinie – zwrócił się do niego Morg. – Reszta jest bezpieczna. Nie pytał, co by się stało, gdyby dotknął chronionej książki. Odpowiedź czaiła się w głębokim błysku w oku Morga. Nie pytając o pozwolenie, zakładając, że je otrzymał, skoro został wpuszczony do biblioteki, wybrał bezpieczną księgę z najbliższej półki i pozwolił, by otworzyła się w jego rękach. Czy Morg widział, że drżały? Prawdopodobnie tak. Ale to nie miało znaczenia. Niech czarnoksiężnik sobie z niego kpi. Niech się śmieje. Niech drwi. Były to księgi magiczne, o jakich jego ojciec marzył przez całe życie. „Tak jak ja. Ja też o nich marzyłem. Też tego chciałem”. — To nie jest całość naszej wiedzy – rzekł Morg. – Barl i jej tchórzliwe ofiary zdołały ukraść kilka tomów w czasie ucieczki. Podniósł wzrok. — Sekretna biblioteka Durma? — Tak – rzekł Morg ze skąpym uśmiechem. – Czy książki nadal tam są? — Nie – powiedział z poczuciem gorzkiej wściekłości. – Zbiory kazano zniszczyć po tym, jak… — Jak Asher mnie zabił. I Doranie z Lur je zniszczyli? — Tak. — No dobrze. – Morg prychnął z drwiną. – Z tchórzy zawsze narodzą się tchórze. — Przykro mi – przyznał szczerze. Ani jeden Doranin nie podniósł głosu przeciwko temu haniebnemu czynowi. Nawet jego ojciec nie śmiał zaprotestować, przynajmniej nie publicznie. Oczywiście prywatnie potępiał to każdego dnia swojego życia.
— A czy ty byś się odezwał, Arlinie? – spytał Morg z leniwym zaciekawieniem. – Nie byłeś wtedy przypadkiem kwilącym w kołysce niemowlęciem? Potępiłbyś to bezsensowne zniszczenie? Nauczył się, że nie w tym rzecz, by okłamywać czarnoksiężnika. To było bezcelowe. Sedno w tym, by mówić mu prawdę, która w rzeczywistości była kłamstwem. Albo oczywistą prawdę, która nie mogła zaszkodzić. — Nie wiem – powiedział, czując ciężar cennej magicznej księgi w rękach, nadgarstkach i przedramionach. – Lubię myśleć, że tak. Lubię myśleć, że nie jestem tchórzem. Ale w tamtych czasach panowało zamieszanie. Emocje były niebezpiecznie intensywne. Niektórzy Olkowie sądzili, że Doran należy zabić. Morg ponownie się uśmiechnął. — Z mojego powodu? — Tak, panie. Z twojego powodu. — A jednak tego nie zrobili. Dlaczego? — Asher na to nie pozwolił. — Asher. – Twarz Morga nieładnie się wykrzywiła. Zawsze tak się działo, gdy ktoś wypowiadał imię tego rybaka. – Jego niefortunne miłosierdzie doprowadzi go do zguby. Nie mogę się doczekać, aż wydobędę go z tego odrętwienia, żeby obdarować go śmiercią, na którą zasłużył. Arlin znów popatrzył na księgę, żeby Morg nie mógł spojrzeć mu w oczy. Dzięki wieloletniej nauce w dzieciństwie potrafił bez większych problemów przeczytać oryginalny dorański tekst. Atrament już wyblakł, a gruby papier ze starości pokrył się plamami. Wyglądało na to, że księga stanowi traktat na temat transformacji niskiego poziomu. Nie zawierała jednak ani słowa o tym, skąd się biorą bestie. Ani w jaki sposób można by zagrozić czarnoksiężnikowi. Choć i tak nie dałby rady nic mu zrobić, biorąc pod uwagę, jakie zaklęcia były na niego nałożone. Morg machnął ręką, wskazując na każdą z dozwolonych ksiąg w bibliotece. Były ich dziesiątki. — Masz tu cały czas przebywać, Arlinie, chyba że cię wezwę. Uzupełnij wykształcenie. Niedouczony człowiek na nic mi się nie zda. Ostrzegam cię jednak. Żadnego eksperymentowania. Wyłącznie teoria. Powiem ci, kiedy przyjdzie odpowiednia pora, byś rozpostarł swoje skrzydełka. — Tak, panie – odparł z ukłonem i z zadowoleniem usłuchał polecenia. Za murami rezydencji mijał dzień za dniem. Jednak w jej murach upływ czasu nie miał żadnego znaczenia. Służba zmieniała mu pościel, zaopatrywała go w czyste ubrania i przygotowywała gorące kąpiele. Gotowała posiłki, które zidiociały Gąsior przynosił na tacy do biblioteki, drżąc z przerażenia, od kiedy Arlin na jego oczach pod przymusem zabił Fernela Pintte’a. Wolałby, żeby przysyłano kogoś innego, wiedział jednak, że nie może się uskarżać. Za każdym razem gdy półgłówek na niego spoglądał, Arlin czuł, jakby Fernel Pintte umierał po raz kolejny. Po Morgu nie było ani widu, ani słychu. Czarnoksiężnik zamknął się w swoim orlim gnieździe. Zagadkowy i nieodgadniony. Czekając na wezwanie, Arlin pogrążył
się w starożytnej magii. Teksty, które miał przestudiować, obejmowały niesamowity zakres wiedzy. Translokacje. Transmutacje. Okiełznanie żywiołów i panowanie nad nimi: wiatrem, błyskawicami, wodą, ogniem, a nawet mocami drzemiącymi głęboko pod powierzchnią ziemi. Nauczył się sposobów pozwalających magowi topić skały i tworzyć z nich dowolne kształty. Przenosić góry. Zamrażać rzeki. Myślą zamieniać piasek w szkło, a szkło w dostojne wieże. Przypomniawszy sobie mizerne czary, którymi wolno mu było posługiwać się w Lur, przypomniawszy sobie wściekłość ojca i Ain Freidin, czuł, jak w nim samym wzbiera złość. Ojciec przynajmniej w tej kwestii miał rację. Nigdy nie należało zabraniać im dorańskiej magii i utrzymywać jej w tajemnicy. Barl nie miała prawa zostawiać ich na śmierć w Doranie. „To było nasze dziedzictwo. To była nasza spuścizna. A ze strachu pozwoliliśmy się wykastrować i staliśmy się Olkami. Pogubiliśmy się. Nie. Odrzuciliśmy samych siebie”. Jak wygłodniały karmił się księgą po księdze. Nasycał się i przeklinał każdą przerwę na jedzenie, sen czy sikanie. Świat zewnętrzny przestał się liczyć. Znaczenie miała dla niego tylko magia. Pewnego razu, stojąc przy oknie biblioteki i pozwalając, by nowo zdobyta wiedza przeniknęła go do szpiku kości, dostrzegł hordę bestii maszerujących w stronę drogi prowadzącej do Elvado. Choć przechodziły go ciarki, był pełen podziwu dla ich zwierzęcej doskonałości. Innym razem widział, jak bestie prowadziły przed sobą grupę najróżniejszych ludzi, zaganiając ich do rezydencji. Naliczył około pięćdziesięciorga jeńców. Nie wyglądali na żywicieli rozdzielonych cząstek duszy Morga, a to oznaczało, że wkrótce wyjdą tą samą drogą z rogami, ogonami i pokryci zwierzęcą skórą. Poza tym gdyby Morg wyczuł zbliżających się żywicieli, wysłałby po nich swoich potulnych, uległych Doran. Z każdym oddechem płonęła w nim pokusa posłużenia się magią, o której się uczył. Wiedział jednak, że nie powinien tego robić. Nieposłuszeństwo oznaczałoby utratę zaufania Morga, na które do tej pory udało mu się zasłużyć, a pokonanie takiego czarnoksiężnika wymagało jego całkowitego zaufania. „I pokonam go. Muszę. Dopóki Morg żyje, nie mogę zwrócić Doranom ich kraju”. Czasami nie mógł się powstrzymać, by nie myśleć o Rafelu. Zastanawiał się, czy Olk nadal żyje w ciele, które mu skradziono – i czy w jakiś sposób można się z nim porozumieć. Ale za każdym razem gdy pozwalał sobie pomyśleć, że może jednak, może jest to wykonalne, natychmiast porzucał wszelką nadzieję. Przez ten krótki moment, gdy dojrzał syna Ashera, zdał sobie sprawę, że ten człowiek powoli gaśnie. I z pewnością nawet gdyby w chwili pokonania Morga pozostawała w nim nadal jakaś cząstka Rafela… gdyby Morg został pokonany… ta cząstka nie mogłaby pozostać nieuszkodzona. Sarle Baden i ten zidiociały Gąsior, tak samo jak każdy bezmyślny, bełkoczący żywiciel, którego Morg sprowadzał z bezdroży, dowodzili, że umysł zwykłego śmiertelnika nie wytrzymywał choćby najkrótszego kontaktu z
przechowywaną cząstką Morga. A w Rafelu było tych cząstek więcej niż w kimkolwiek innym – i były tam dłużej. „Gdybym tylko wiedział, ilu ich jeszcze brakuje. Gdybym tylko wiedział, o ile potężniejszy stanie się Morg”. Ale nigdy się tego nie dowie, jeżeli nie zapyta czarnoksiężnika wprost. Nie dowie się, dopóki nie zobaczy na własne oczy jakiegoś wielkiego magicznego wyczynu. Ale do tego czasu… do tego czasu… może być za późno. „O ile już nie jest za późno. O ile Dorana i mój lud już nie zginęli”. Osiemnaście dni po rozpoczęciu przez Arlina nauki Morg powolnym krokiem wszedł do biblioteki. — Co słychać, Arlinie? Skończyłeś? Posiadłeś już wiedzę? Arlin spojrzał na stos ksiąg, z którymi jeszcze miał się uporać, starannie ułożony na podłodze obok krzesła przy dużym stole do czytania. Ile jeszcze zostało? Około trzydziestu? Całkiem dobrze, biorąc pod uwagę, że zaczynał z niemal sześćdziesięcioma. Był tak przepełniony nową magią, że czuł, jakby pękał w szwach. Ukłonił się, gdyż tego oczekiwał Morg. — Panie, umiem teraz zdecydowanie więcej niż w czasie naszej ostatniej rozmowy. Czarnoksiężnik roześmiał się. — Miło mi to słyszeć. Coś się w nim zmieniło. Wydawał się kruchy. Rozdrażniony. Obserwując, jak krąży od ściany do ściany, od półki do półki, Arlin odchrząknął. — Potrzebujesz czegoś, panie? Mogę coś dla ciebie zrobić? — Tak – od razu odparł Morg. – Możesz przestać ględzić, lordzie Garrick. I radzę ci się do tego zastosować – jeśli chcesz zachować język. Och. Przysunął do siebie księgę, którą odłożył po wejściu Morga, opuścił wzrok i zajął się czytaniem. Trzy strony później Morg przestał krążyć po bibliotece. — Rafel naprawdę wierzył, że mi się przeciwstawisz, Arlinie. Nie wierzył, że zabijesz Fernela Pintte’a. Sądził, że mimo tego, co was dzieli, stworzycie wspólny front przeciwko mnie. Arlin wzruszył ramionami. — Mylił się. — Czyżby? – W padającym z okna świetle wysadzane klejnotami pierścienie Morga zalśniły, gdy przeczesał ręką włosy. Znajomy gest, teraz bardziej obcy, bo podszyty napięciem. – A ja mam uwierzyć w tę korzystną dla ciebie deklarację, tak? Po raz kolejny odsunął od siebie cenną magiczną księgę. — Panie, czy zrobiłem coś, co ci się nie spodobało? — Nie wiem – rzekł Morg, mrużąc oczy. – Zrobiłeś? „Oddychaj, Arlinie. Bądź uprzejmy. Pokaż mu swoją najlepszą twarz”. — O ile wiem, to nie, panie. Wszystko, co zrobiłem, zrobiłem na twoją prośbę. Czy to może się nie spodobać? Morg odszedł od okna, zbliżył się do stołu i spojrzał z góry na Arlina.
— To było zuchwałe. — Przepraszam, nie chciałem… Uderzenie było silne i szybkie, zrzuciło go z krzesła na podłogę. Morg wpatrywał się w niego beznamiętnie. — Dlaczego sądzisz, że będę znosił twoją zuchwałość? Jeden z pierścieni Morga przeciął mu skórę na prawej kości policzkowej. Czuł wypływającą krew, w bólu żłobiącą cienką linię. — Nie odpowiesz? – zapytał Morg. – Och, lordzie Garrick, co się stało z tym twoim wyszczekanym językiem? Niemal powiedział: „Sam kazałeś mi go trzymać za zębami”. Ale to by było równoznaczne z poderżnięciem sobie gardła. Oparłszy się na łokciach, uniósł głowę. — Nie wiem, co powiedzieć, panie. Jesteś rozzłoszczony. Nie wiem dlaczego. Obawiam się, że cokolwiek odpowiem, okaże się, że jestem winien… i zostanę ukarany. Morg z sykiem obrócił się na pięcie i wrócił do okna. Arlin pozwolił sobie na chwilę zamknąć oczy. Czuł, jakby po raz kolejny żył u boku swojego ojca. Gwałtowne napady szału. Przypadkowe lanie. Jego pełne szacunku posłuszeństwo, które zawsze, ale to zawsze było kwestionowane. „Przetrwałem to. Przetrwam i teraz”. Nieufnie usiadł, ale nie wstał. To również byłby śmiertelny błąd. Czuł, jak posiniaczone, krwawiące ciało puchnie. Pulsuje. Przypomniał sobie Zaklęcie Uzdrawiające, które znalazł w jednej z ksiąg czarnoksiężnika, ale przyzwanie tej mocy było zbyt ryzykowne. Lepiej było zachowywać się jak Olk i w milczeniu siedzieć na podłodze. Długie minuty ciszy. A potem, wciąż stojąc plecami do komnaty, Morg naprężył plecy. — Wiesz już, Arlinie, że moja dusza jest rozczłonkowana. To żadna tajemnica. Tajemnicą jest jednak to, co zaraz ci powiem, a mianowicie że nie potrafię sprowadzić do siebie wszystkich cząstek. – Głos miał napięty, jak gdyby mówienie niemal go przerastało. – Niektóre z nich nie żyją. Niektóre właśnie umierają. A gdy umierają, czuję to. Jakby to Asher miał w ręku nóż, którym odcina kawałki mojego ciała. Krwawię. Jestem… osłabiony. Serce podskoczyło Arlinowi w piersi. „Gdybym był hipokrytą, wychwalałbym za to Barl”. Dopilnował, by odezwać się spokojnym tonem. — Trudno w to uwierzyć, panie. Morg roześmiał się, lecz bez rozbawienia. — Jednak uwierz. Lordzie Garrick, nie jestem już czarnoksiężnikiem, którym byłem. „Skoro to prawda, to dlaczego mi to mówisz?” — Panie – odezwał się z największym współczuciem, na jakie był w stanie się zdobyć – jeszcze będziesz tym czarnoksiężnikiem. Odwróciwszy się, Morg pokiwał głową z posępną miną. — Tak. Ale na to potrzeba czasu.
— A nie masz czasu, panie? Nie masz tyle czasu, ile tylko zapragniesz? Kolejny gniewny syk. Twarz Morga wykrzywiła się z pogardą. — Gdybyś wiedział, co straciłem, mały człowieczku, nie zadawałbyś takich prostackich pytań. — Wybacz, panie – powiedział pośpiesznie. – Staram się zrozumieć. — Naprawdę? – Morg skrzyżował ręce na piersi i postukał palcami w przedramię. – Może i tak. – Powiódł wzrokiem po niekończących się regałach z książkami. – Nie zastanawiałeś się, dlaczego ta rezydencja nadal stoi, podczas gdy reszta Elvado – i Dorany – legła w gruzach? Oczywiście, że się zastanawiał, ale poddał się niewiedzy. — Zastanawiałem się, panie. Przelotny uśmiech. — Ale mnie nie spytałeś. — Gdyby ta wiedza była mi potrzebna, powiedziałbyś mi. Tym razem śmiech Morga był pełen rozbawienia. — Arlinie… Arlinie. Twój ojciec dobrze cię wyszkolił. „Mój ojciec wyszkolił mnie tak, jak nigdy ci się nie śniło”. Krztyna zapału. Odrobinka płonnej nadziei. — Przyznaję, że chciałbym wiedzieć, panie. Gdybyś był skłonny mi powiedzieć. — O tak, jestem skłonny – rzekł Morg. – Ale tylko dlatego, że to korzystne dla moich planów. Nie bierz tego zaufania za oznakę równości. Arlin spuścił wzrok. — Nie, panie. Nigdy. — Po wojnie magów, gdy pokonałem każdego z moich wrogów – kontynuował Morg, przerywając własne milczenie – potrzebowałem miejsca, w którym mógłbym żyć i doskonalić się. Wróciłem tutaj, do mojej rodowej rezydencji. Miałem służbę. Dbano o moje potrzeby. I pracowałem. Arlinie, pracowałem tak, jak żaden mag przede mną ani po mnie. Nie jestem w stanie ci powiedzieć, ile razy nieomal zginąłem, ani podzielić się z tobą swoim cierpieniem, gdy zgłębiałem najwspanialsze tajniki magii. Szkoda. Chciałby dowiedzieć się więcej o bólu Morga. — I odniosłeś sukces, panie – powiedział z czystym podziwem. – Wyswobodziłeś się z klatki ciała i kości i stałeś się… — Powietrzem – szepnął Morg. – Byłem wolny. Arlinie, ja byłem magią. Głos Morga był przepełniony takim bólem i tęsknotą, że sam Arlin niemal miał wrażenie, że mu współczuje. Z pewnością czuł zazdrość. — To musiało być wspaniałe. Oczy Morga błyszczały żarem hołubionego wspomnienia. — Było. — Ile czasu potrzebowałeś? Płomienny błysk zgasł. W oczach Morga pojawił się gorzki chłód. — Całe stulecia. Arlin poczuł to przeszywające go zimne ostrze, jakby w każdej chwili z sufitu
mógł spaść śnieg, a trzaskający mróz miał ściąć okno i podłogę. „Nie mam stuleci. I jemu też nie mogę pozwolić, by miał tyle czasu. Ale musi myśleć, że tego mu życzę”. Prawda. Prawda. Musiał kłamać, posługując się prawdą. — Tak, za pierwszym razem trwało to całe stulecia – powiedział ciepłym, zachęcającym tonem. – Ale czy za drugim też musi tyle trwać? Teraz już wiesz, co robić, panie. Wiesz. — Tak, wiem! – krzyknął Morg. – Ale nie jestem dostatecznie silny! Mówiłem ci już, Arlinie, że jestem osłabiony. A odbudowanie tej utraconej siły zajmie mi całe lata. Te martwe i umierające cząstki mojej duszy to całe lata trudu i bólu. Nie wystarczy, że pstryknę palcami, żeby stać się prawdziwym sobą! Tak wiele nieokrzesanej udręki. Tak niewiele samokontroli. Z bijącym mocno sercem Arlin zaryzykował i stanął na nogach. — Ile przepadło, panie? Jak bardzo jesteś osłabiony? Morg uniósł palec. — Nie na tyle, żebym nie mógł cię zabić na miejscu. „Och, ostrożnie. Ostrożnie”. — Tak, panie. Oczywiście. Zastanawiam się jednak… – Musiał się dowiedzieć. Musiał zaryzykować to pytanie. Z odrazą zmusił się, by spojrzeć w straszliwe oczy Morga. – Panie, dlaczego mi o tym mówisz? — Bo dopóki znów nie będę sobą, muszę żyć na tym świecie – rzekł Morg, jakby te słowa go ubodły. – Muszę żyć w tym więzieniu o imieniu Rafel, w tym śmiertelniku. Gdy znów będę rządził, będę musiał rządzić jako śmiertelnik. Dlatego muszę odbudować Elvado. Dlatego potrzebuję wpływowych ludzi, którzy będą wydawać rozkazy. Jego serce biło jak oszalałe. — Ludzi takich jak ja, panie? — A czy są jeszcze ludzie tacy jak ty, Arlinie? – Morg uśmiechnął się z leniwą pogardą. – Rafel tak nie uważa. Rafel sądzi, że gdybyś nie był taki zepsuty, mógłbyś być najpotężniejszym dorańskim magiem w Lur. Ty też tak sądzisz, prawda? W porządku. Możesz się przyznać. Nie powiem, że jesteś próżny. Rafel sądzi? A cóż on może wiedzieć? Nie miał pojęcia, co to znaczy być dorańskim magiem. — To, co Olkowie nazywają zepsuciem, ja nazywam ambicją, panie. Posiadam moc. Nie wstydzę się jej. Ale w Lur nie mam szans naprawdę być sobą. Lekko i uprzejmie Morg podszedł na tyle blisko, że musnął palcami jego zranioną twarz. — Tu masz na to szansę, Arlinie. W Doranie. Ze mną. — Wiem – powiedział. – Jak myślisz, dlaczego zabiłem Fernela Pintte’a? Jeszcze jeden uśmiech, tym razem okrutny. — Myślę, że zabiłeś Fernela Pintte’a, bo nie chciałeś umrzeć. Z przeciętym policzkiem nadal pulsującym z bólu Arlin uklęknął na podłodze. Opuścił głowę, aż podbródkiem dotknął piersi.
— Panie, jestem na twoje rozkazy. Jestem twój. — Tak, Arlinie. Myślę, że jesteś – wyszeptał Morg. – Rafel też tak uważa. Znowu szlocha. Mówię ci, lordzie Garrick, że od jego łez mógłbym utyć. — Chciałbym utyć od nich razem z tobą, panie. – Z uśmiechem podniósł wzrok. – Czy on mnie słyszy? — Jeśli na to pozwalam. Tak. A zatem to była jego szansa. Odpowiedni dobór słów, odpowiedni ton i Morg nigdy więcej w niego nie zwątpi. „Czy zrobienie krzywdy Rafelowi robi mi jakąś różnicę? Czym jest jego ból w porównaniu z tym, co muszę osiągnąć? Przecież uwięziony we własnej głowie nie może mi pomóc”. — W takim razie niech usłyszy te słowa – powiedział z mocą. – Fernel Pintte to tylko początek, Rafelu. Kiedy skończymy tu, w Doranie, kiedy Elvado odzyska swoje piękno, a moc Morga znów zatrzęsie wszystkimi krainami, Olkowie wrócą na swoje miejsce. Każdy mężczyzna, każda kobieta i każde dziecko w Lur będą mieli twarz bestii, bo tylko tym zawsze był twój chłopski lud. Głupimi, tępymi zwierzętami, narodzonymi i hodowanymi, by służyć. Morg roześmiał się uradowany. — Usłyszał cię. I zawodzi. A teraz, lordzie Garrick, wstawaj. Mamy przed sobą wiele pracy. W eskorcie dravas wyjechali z rezydencji do Elvado. Nastała już późna jesień, powietrze było przerzedzone i chłodne, niebo miało odcień wyraźnego błękitu, a słońce było daleko. Arlin założył na siebie skórzany płaszcz, Morg podróżował jednak w jedwabiach, delektując się kąsaniem świeżego wiatru. Prowokując go, by mu dokuczał. W końcu przybyli do zrujnowanego miasta magów, kolebki nauki w Doranie. Było takie ciche, takie upiorne. Całe jego piękno zniszczało. Spękanymi, wyboistymi ulicami dotarli do jego serca. Morg ściągnął wodze. Arlin zatrzymał swojego konia, słysząc, jak dravas ze stukotem stanęli za nim, i rozejrzał się wokoło z żalem i podziwem. Ile nocy ojciec śnił o tym miejscu? O takiej chwili? Jak często wraz z przyjaciółmi – zwłaszcza z Sarle’em Badenem – siedzieli przy kominku w gabinecie, pijąc brandy i wyobrażając sobie, co by odkryli, gdyby znaleźli się w dawno utraconym domu Doran? „Zapłakałbyś, gdybyś to zobaczył, ojcze? To zdewastowane i zapomniane Elvado?” Przed sobą mieli ogromny zdobiony basen pełen śmieci, obumarłych liści i martwych, wysuszonych ptaków. Wyłożony był kaflami tworzącymi wymyślne mozaiki, lecz stworzone w ten sposób obrazy skryły się pod warstwami gromadzącego się tu od stuleci brudu. Nie mógł tego znieść. Szeptem wypowiedział jedno słowo, czując w sobie bolesną, nowo odnalezioną magię, przesunął palcami w powietrzu i przywrócił piękno temu, co niegdyś było piękne.
Morg utkwił w nim wzrok. — Przepraszam, przepraszam – powiedział, wzdrygnąwszy się, i wbił spojrzenie w potarganą czarną grzywę swojego wierzchowca. – To nie było zaklęcie, którego nauczyłem się w bibliotece. To moja własna magia. Okiełznana. Nieszkodliwa. Ale… musiałem, panie. Siedział tak, czekając na kolejny cios w twarz. — Oczywiście, że musiałeś – rzekł Morg. – A po cóż innego tu przyjechaliśmy? Zaskoczony zaryzykował i podniósł wzrok. — Panie? — Czy mógłbym rządzić w łachmanach, Arlinie? – spytał Morg, unosząc brwi. – A czy mógłbym postawić swój tron na brudnym podeście? Elvado znów musi błyszczeć. Musi na powrót stać się najjaśniejszym klejnotem w mojej koronie. Mały lordzie, ty i ja przybyliśmy tu do pracy. Razem sprawimy, że Elvado powróci do dawnej świetności. Dopiero wtedy – i tylko wtedy – będę mógł wezwać moich nieposłusznych poddanych, by klęknęli przede mną i odnowili przysięgi wierności. Za pomocą magii odbudować całe miasto? Sami? Ale… — Panie, to potrwa wiele dni. A nawet tygodni. Morg wzruszył ramionami. — No i? To ty powiedziałeś, że mam tyle czasu, ile tylko zapragnę. — Całe miasto – wyszeptał, wyobrażając to sobie. – Znów jak nowe. Znów piękne. — Ha – odezwał się zadowolony Morg. – Spodobał ci się ten pomysł. Uderzył w romantyczną strunę, w tę smutną dorańską słabość. Ale przymknę na nią oko, bo może zadziałać na moją korzyść. „Za pomocą magii odbudować całe miasto”. Zadziwiający pomysł. I rzeczywiście mu się spodobał. Wpatrując się w zdobiony basen, wzrokiem pieszcząc niebieskie, karmazynowe, szmaragdowe, czarne, złote i purpurowe kafle, syreny, jednorożce, delfiny i orły, Arlin przypomniał sobie, jak w gabinecie ojca transmutował kryształowy kielich w sokoła. Przypomniał sobie, jaki był dumny z tego pięknego przedmiotu – i jak żałował, kiedy kazano mu go zniszczyć. — Wiesz, w tym basenie jest fontanna – rzekł Morg. – A raczej ma być. Spraw, by znów zatańczyła, lordzie Garrick. Pokaż mi, ile jesteś wart. A to już nie oznaczało jakiegoś słabego zaklęcia, które przywiózł ze sobą z Lur. Tym razem musiał posłużyć się magią, której nauczył się w bibliotece Morga. Przez chwilę siedział w bezruchu, zamglonym wzrokiem wpatrując się w mozaikę. „Jeśli to zrobię, coś się we mnie zmieni. Jeśli to zrobię, zbliżę się o krok do niego. Zabiłem dla niego i to było straszne. Dlaczego zatem boję się, że rzucenie dla niego zaklęcia będzie gorsze?” — Arlinie? Kiedy chciał, potrafił mówić takim łagodnym tonem. Uprzejmym. Ujmującym. Całkowicie racjonalnym. „Muszę to zrobić. Muszę. Albo zabiłem tego wieśniaka Fernela Pintte’a na darmo”.
Poza tym… naprawdę tego chciał. Magia wyczekiwała. Nawet nie musiał się zastanawiać. Otworzył usta i słowa w starodorańskim czekały tam już, na ochoczym języku, a wywołujące je pieczęcie paliły ogniem jego palce. — Hync ateah – wyszeptał. – Tavek. Rot’u. M’hal. – Przy każdym słowie rysował w powietrzu pieczęć, śmiejąc się na widok rozbłyskujących i prędko gasnących zielonych płomieni. Nic. A potem we krwi poczuł dreszcz. Odległe dudnienie w ziemi pod kopytami jego wierzchowca. Przez chwilę miał wrażenie, że w jego myślach pojawiło się słowo „wstrząsy”, i z zapartym tchem miał ochotę uciec. Morg roześmiał się. — Głupek. To słowo było tak typowe dla Rafela, że wyrwało go z przerażenia. — Panie? — Patrz – powiedział Morg i wskazał palcem. – Całkiem ładnie, lordzie Garrick. To doprawdy dobry początek. Ale przed nami jeszcze daleka droga. Woda podskakiwała i bulgotała pośrodku zdobionego basenu, ochlapując radosne mozaiki i zdobiąc jesienne powietrze barwnymi tęczami. Konie zastrzygły uszami i zarzuciły łbami, prychając. Stojący za nimi dravas sapali i tupali. Niedorzecznie zadowolony z siebie Arlin przyglądał się tryskającej fontannie. A potem spojrzał na Morga. — Co dalej? — Widzisz to? – odezwał się czarnoksiężnik, wskazując na spękaną i wyblakłą wieżę z dziurami ziejącymi w ścianach, rozbitymi oknami i zniekształconym dachem. – To było najważniejsze i najbardziej czczone miejsce w całej Doranie. Dom Wiedzy, gdzie najświetniejsi, najbardziej błyskotliwi magowie tamtych czasów zbierali się, by się wymieniać spostrzeżeniami na temat magicznych zaklęć. Wypełniała go taka zagorzała światłość, Arlinie. Zapłakałbyś, gdybyś to zobaczył. Ja płakałem. W tym Domu Wiedzy mieliśmy świadomość, że magia jest wszystkim. Twarz Morga rozświetlały wspomnienia i pasja. Minęło sześć wieków, a on nie zapomniał. Sprawiał wrażenie, jakby jeszcze wczoraj przemierzał korytarze wieży. — Po raz pierwszy spotkałem Barl właśnie w Domu Wiedzy – powiedział łagodnie. A potem jego twarz wykrzywił grymas nienawiści. – Tę sukę. Dziwkę. Tę zdradziecką kurwę. Czujni dravas zaszurali kopytami i nogami, poruszeni tym zjadliwym tonem. Ich pokryte łuską ogony zacinały na boki, a pazury i szpony stukały o bruk. — Stójcie spokojnie! – rozkazał Morg i dravas zamarli. Arlin poruszył się w siodle, by obejrzeć pozostałe zawalone budynki otaczające zdobiony basen. Żaden z nich wysokością nie dorównywał Domowi Wiedzy, w każdym jednak zachowała się odrobina minionej chwały, teraz będąca dla świata jedynie zrujnowaną wspaniałością. — Dom należy do mnie – rzekł Morg. – Nie tkniesz go. Ty, Arlinie, zabierzesz ze sobą połowę dravas i udasz się na przedmieścia Elvado. Zadbają o twoje
bezpieczeństwo, gdy rozpoczniesz tam pracę. Chyba raczej będą go miały na oku. — Tak, panie. Morg znów się uśmiechał. — Nie obawiaj się, że mnie zawiedziesz, Arlinie. Magia, której do tego potrzebujesz, jest w tobie. W przeciwnym razie po co kazałbym ci nauczyć się tego wszystkiego w bibliotece? Zaufaj samemu sobie, mój mały magu. Pod koniec dnia spotkamy się tutaj, przy twoim pięknym basenie. Nie zabrali ze sobą nic do jedzenia. Ani wody. A intensywne rzucanie zaklęć wymagało od maga bardzo wiele. — Arlinie – odezwał się Morg z westchnieniem. – Obym nie żałował, że dałem ci szansę, byś mi służył. Nauczyłeś się Zaklęć Translokacji czy nie? Poczuł, jak pali go twarz, budząc ból w przeciętym policzku. Sposób, w jaki Morg potrafił czytać w nim niczym w otwartej książeczce dla dzieci, był przerażający i przyprawiał go o mdłości. Ukłonił się. — Panie. Oczywiście. – Bo ojciec zawsze bił go, gdy Arlin zapomniał raz przeczytanego zaklęcia. — Oczywiście – odezwał się Morg z drwiną. – Tylko dopilnuj, żeby w spiżarni w naszej rezydencji zostało dosyć jedzenia na kolację. – Obróciwszy się w stronę dravas, pstryknął palcami i ostrym tonem wydał komendę. Pięcioro wystąpiło naprzód. – Idźcie z lordem Garrickiem. Strzeżcie go za cenę własnego życia. — Panie – odezwał się Arlin z kolejnym ukłonem i odjechał pod eskortą dravas, zostawiając za sobą basen i czarnoksiężnika. Ulica, którą podróżował obrzeżami Elvado, była – podobnie jak wiele innych ulic tego miasta – podziurawiona i zniszczona przez upływający czas i pogodę. Z uśmiechem naprawił te uszkodzenia, a potem, niezwykle zadowolony z gładkiej drogi, pozwolił sobie nieco odejść od zadania, które wyznaczył mu Morg, i odnowił każdą zrujnowaną ulicę, jaką znalazł. Elvado od razu zaczęło sprawiać inne wrażenie. Wkrótce jednak panująca w mieście pustka zaczęła go niepokoić. Niegdyś żyły tu tysiące ludzi, a jednak nie zauważył nigdzie nawet najdrobniejszej kosteczki. Najmniejszych oznak tego, że kiedykolwiek mieszkał tu jakiś Doranin. Owszem, widział ptasie gniazda. Maleńkie kości ptaków, szczurów i innych dzikich zwierząt, które zadomowiły się w opuszczonych budynkach miasta. I owszem, wyczuwał pozostałości dorańskiej magii, która przeniknęła głęboko do ziemi, oraz zgrzytanie i brzęczenie rozsierdzonych, potężnych zaklęć. Ale nie ludzi. Skoro jednak był w stanie wyczuć ich moc sześć wieków po zniszczeniu miasta, to na samą myśl o tym, co działo się w Elvado w czasach apogeum wojny magów… „Koniec zabawy z ulicami, głupcze. Masz miasto do odbudowania”. Jego pradawni przodkowie lubowali się w strzelistych, lekkich budynkach. Ta lekkość konstrukcji świadczyła o lekkości ich myśli. Jasne barwy, zabrane do Lur
przez Barl i tych, którzy z nią uciekli, dało się dostrzec tutaj, wyblakłe, lecz rozpoznawalne. Zielenie, żółcienie, róże i błękity – przez jedną obezwładniającą, niespodziewaną chwilę zatęsknił za Lur. „Jesteś prawdziwym głupcem, co? Lur już zapewne legło w gruzach, zostało rozerwane na strzępy, zalane i zatopione. Nie myśl o nim. Twoja stopa już nigdy tam nie postanie”. Dravas obserwowali go niegdyś ludzkimi oczami, czekając obojętnie. Gdyby spróbował uciec, dopadliby go. Gdzieś na obrzeżach świadomości poczuł dreszcz, który kazał mu odwrócić głowę w stronę centrum miasta. Morg już pracował. Chyba powinien wziąć przykład z czarnoksiężnika. Był przecież lordem Arlinem Garrickiem, gorliwą prawą ręką Morga. „A przynajmniej tak sądzi Morg. Bo mi wierzy – i oczywiście wierzy Rafelowi”. Rafel. „On aż zawodzi”. A jednak ból i rozpacz Olka z pewnością były podstępem. „Na pewno wie, że tylko udawałem. Bo jeśli mi uwierzył…” To mógł po prostu się poddać. Ale Rafel nie mógł. Po prostu nie mógł. Nie wtedy, gdy zależało od niego życie każdego Olka. „Nie może się poddać. Czy może?” Nie wiedział. Nie był pewien. Musiał po prostu mieć nadzieję, że gdzieś w głębi swojego więzienia, w tej klatce ze znajomego ciała i kości, Rafel pracuje nad pokonaniem czarnoksiężnika. „Tak jak ja, uwięziony w tym otwartym świecie”. Przywrócenie piękna Elvado zajęło im trzy tygodnie i cztery dni. Pod koniec pracy nad miastem Arlin był tak wyczerpany, że ledwie mógł usiedzieć prosto na koniu i w ogóle utrzymać się w siodle. Umęczony z boleści przeszywającej całe ciało, z kłującym bólem głowy, walcząc o utrzymanie jedzenia w żołądku, stał w sercu Elvado, przy zdobionym basenie z bulgoczącą fontanną, i usiłował nie paść u stóp Morga. Jeśli te długie dni rzucania zaklęć w jakiś sposób przeciążyły czarnoksiężnika, niczego nie było po nim widać. Wyglądał raczej na pokrzepionego. Zainspirowanego tym, czego dokonali. Dom Wiedzy wyglądał imponująco, niczym niebosiężna dedykacja dla wszystkiego, co w magii słuszne i prawdziwe. Potrzeba było tylko magów, by na nowo zatętnił życiem. — Nie sądzę, Arlinie – leniwie rzekł Morg. Znowu czytał w jego twarzy. Pod niewymuszoną beztroską był jak świeżo naostrzona klinga. — Na razie myślę, że dwóch magów wystarczy. Ale wiesz, czego nam naprawdę brakuje? Był za bardzo zmęczony, żeby bawić się w gierki. — Nie. Czego? — Poddanych. Błagalników. Służących. – Morg uśmiechnął się. – Niewolników. Lordzie Garrick, przyszedł czas, by przypomnieć światu, kim jestem. Klasnął w dłonie. Pogłos rozszedł się i odbił od pięknych, magicznie odnowionych budynków. Kilka uderzeń serca później powietrze zadrżało,
zamigotało i wyłoniła się z niego grupa dravas, gnających przed sobą siedmiu nagich jeńców. Arlin zdusił oszołomienie. W ten sam sposób Rafel wysłał tamtych trzech bezużytecznych olkińskich członków Rady z przeklętych ziem za górami. Syn Ashera potrzebował jednak pieczęci i słów, a Morgowi wystarczała jedynie myśl, by coś stało się rzeczywistością. „To tyle z moich nadziei, że jego wybrakowana dusza może być jego słabością”. Dravas popychali jeńców i zmuszali ich, by szli w prostym rzędzie po wypolerowanym marmurze głównego dziedzińca Elvado. Odrętwiali z osłupienia i przerażenia, nie stawiali oporu ani nie wydali z siebie żadnego odgłosu. Wszyscy byli młodzi. Wysocy. Zdrowi i dobrze zbudowani. Niczym klient na bydlęcym targu, Morg sprawdzał każdego po kolei, szturchając w mięśnie, chwytając ich twarze w dłonie. Łapiąc za nadgarstki i sprawdzając siłę ich kości. Gdy skończył, skinął głową. — Nadadzą się. Arlin zmarszczył brwi. Przez te ostatnie tygodnie pracy miał wrażenie, że między nim a czarnoksiężnikiem buduje się jakaś nić porozumienia. Wiedział, że Morg był zadowolony z niego i pracy, którą wykonał. Z natychmiastowego posłuszeństwa. Z uległości i nieustannego podporządkowania każdej jego zachciance. A to znaczyło, że cieszył się teraz pewnym niewielkim zakresem wolności. — Do czego, panie? — Do moich celów, lordzie Garrick – powiedział Morg, nie patrząc na niego. – Przestań zadawać głupie pytania. — Tak, panie – odparł i cofnął się o krok. Jesień już prawie minęła. Zimne poranne powietrze zgęstniało, niemal tworząc mgłę. Znad zdobionego basenu uniosły się opary. Poczuł poruszenie mocy, a para poruszyła się razem z nią. Morg stał przed pierwszym jeńcem i koniuszkiem palca dotknął czoła mężczyzny między przerażonymi oczami. — Iringa. Mężczyzna przewrócił oczami. Morg pstryknął palcami, a wystraszony człowiek zmienił się. Stał się bestią o ludzkiej twarzy i niemal ludzkim ciele. Jego skóra pociemniała i zrobiła się grubsza, aż w końcu zaczęła przypominać skórę, z jakiej robiono siodła. Jego ręce się wydłużyły, palce zniknęły i zamieniły się w szpony, a wielkie płaty skóry niczym nietoperze skrzydła połączyły jego górne kończyny z żebrami. Jego usta się rozszerzyły, zęby zaczęły wystawać i przeobraziły się w ostre kły. Morg ponownie skinął głową. — W sam raz. Milczący Arlin, któremu aż bulgotało w żołądku – choć do tej pory powinien już do tego przywyknąć – przyglądał się transformacji sześciu mężczyzn. Słuchał, jak Morg wypowiada inne słowo do każdej z nowo stworzonych bestii. Trindek. Feen. Manemli. Ranoush. Vharne. Brantone. „Brantone”. Tę nazwę rozpoznał. A zatem to byli posłańcy, tak? Zwiastujący
zgubę. Po zakończonej transmutacji Morg się roześmiał. — Zachwycające. Znacie swój cel? Bestie zgodnie kiwnęły głowami. — Tak, panie – odpowiedziały świszcząco. — W takim razie spełnijcie moje życzenie. Wróćcie do mnie, gdy skończycie. — Tak, panie – powiedziały ponownie, sepleniąc przez zakrzywione kły. Morg po raz drugi pstryknął palcami, a stwory nabrały powietrza w skórzaste, trzepoczące skrzydła. Ohydne. Arlin przyglądał się, jak odlatują, a gdy ostatnia z nich zniknęła, spuścił wzrok i zauważył, że Morg go obserwuje. — Niepokoi cię stwarzanie bestii. Nie było sensu kłamać. — Tak. — A jednak obiecałeś Rafelowi, że wszyscy jego ludzie bez wyjątku skończą jako bestie. Zmusił się do uśmiechu. — Dla Olków, panie, gotów jestem stłumić swoje przerażenie. Słysząc te słowa, Morg roześmiał się, tak jak Arlin przewidywał. — Chodź, mój mały lordzie – rzekł czarnoksiężnik. – Koło zostało wprawione w ruch, ale jest jeszcze wiele pracy.
CZĘŚĆ TRZECIA
ROZDZIAŁ XVIII
Tavin miał zasiadać na królewskim tronie, dlatego nie mógł wyjechać na spotkanie królewskiemu synowi i jego towarzyszom, gdy wjechali do Doliny z terenów Vharne. Jednak dzięki temu, że poinformowali o swoim powrocie, mógł wysłać po nich eskortę dziesięciu wojaków. Strasznie hałasowali, zmierzając w kierunku zamku. Tavin na stojąco czekał na nich w Sali Tronowej, gdzie zapalono lampy i woskowe świeczki, a w kominku płonęły grube polana. Na ścianach tańczyły złowrogie cienie. Po wielu tygodniach spędzonych na niespokojnych ziemiach, po wszystkim, co Ewen tam widział i zrobił, na widok Tavina musiał z całych sił powstrzymać łzy. Zwłaszcza gdy przepełniony ulgą szeroki uśmiech fechmistrza znikł z jego twarzy, kiedy Tavin dostrzegł, że do sali wchodzi tylko trzech zarośniętych, brudnych i śmierdzących mężczyzn. Clovis zamknął za nimi drzwi. — Wasza Wysokość – rzekł fechmistrz dziwnie oficjalnym tonem, a w jego oczach pojawił się przeraźliwy strach. – Król? Ewen zatrzymał się. U jego boku ciężko wisiał złamany, nasycony krwią miecz Tavina, a na lewym ramieniu ciążyły mu juki. — Nie znalazłem go, fechmistrzu – powiedział ochrypłym głosem. – A Ivyn, Refyn, Duff i Hob zmarli w czasie poszukiwań. Bracia Ivyna także nie żyją, podobnie jak jeszcze dziewięciu wojaków. Tavin przełknął ślinę. — A moi wojacy? Mój przyboczny? Ryne? Zmusił się, by popatrzeć Tavinowi w oczy. — Zniknęli tak jak król. Jeszcze trzej wojacy przepadli razem z nimi. — Żadnego śladu po Murdzie? – Tavin rozluźnił i zacisnął palce. – Jesteś pewien? „Nie, Tav. Zgaduję”. — Przez pięć dni szukaliśmy, fechmistrzu – rzekł Bryn, robiąc krok naprzód. – Po samą granicę. Na czworakach przemierzyliśmy niespokojne ziemie. Po królu i twoich ludziach nie znaleźliśmy nawet włosa. Tavin zasępił się. — Psy nie podjęły żadnego tropu? — Psy zdechły – odparł Ewen. A Noyce z płaczem spalił ich poszarpane ciała. – Tavinie… Nie słuchał. — Mówisz, że wszyscy trzej moi wojacy, których dla ciebie wybrałem, zginęli, Ewenie? A twój kuzyn? Ewen wzdrygnął się. „Rozczarowany, starcze? Na pewno nie tak jak ja”. — Tavinie… tam były bestie.
To Tavin usłyszał. — Bestie? – powtórzył fechmistrz. Nagle usiadł na królewskim tronie. – Czyli rację miałem. Niech Duch nas chroni. — Dwie bestie tam były. Książę zabił obie – rzekł Noyce łamiącym się głosem. Nie był już młody i było to widać. – Ewen dał królowi i Vharne powody do dumy. — Zabiłem jedną, Iainie – powiedział ostro. – Drugą zajął się przede wszystkim Ivyn. – Odwróciwszy się na chwilę od Tavina, spojrzał na dwóch mężczyzn, którzy przetrwali razem z nim. – Chciałbym zamienić kilka słów z fechmistrzem. Jeżeli macie ochotę, idźcie do koszarowej łaźni. Shyvie i jego dzieciaki dobrze się wami zajmą. Kiedy się wykąpiecie, zapraszam na posiłek w zamku. Jeszcze jedno: nie mówcie poza Doliną o tym, co się stało. Przynajmniej dopóki wam nie pozwolę. Bryn i Noyce wymienili się spojrzeniami. W czasie tych wielu tygodni zaprzyjaźnili się ze sobą. A potem Bryn poruszył się niespokojnie. — Wasza Wysokość, ja muszę do domu, a nie do łaźni ani na posiłek. Moja żona mnie oskóruje, jeśli nie wrócę. — Twój wybór – powiedział, siląc się na uśmiech. – Nie będę się spierał. Iainie? — Chętnie skorzystam z jednego i drugiego – rzekł Noyce. – W domu jest tylko mój pomocnik z psiarni. – Jego poznaczona zmarszczkami twarz wykrzywiła się. – I moje psy. — W takim razie idźcie – odezwał się. – Przyjmijcie wyrazy mojej wdzięczności. Skinęli tylko głowami, nie kłaniając się, i razem wyszli z sali. Po zamknięciu drzwi zapadła cisza. W oczach Tavina pojawiły się łzy. — Chłopaku… – powiedział szorstko. – Ewenie… Z bólem kości i mięśni, czując pieczenie w częściowo zagojonych, poobcieranych śladach po walce z bestią, Ewen zsunął juki z ramienia i pozwolił, by opadły na podłogę. A potem odpiął od pasa schowanego do pochwy Krwiopijcę i podał go Tavinowi. — Ostrze zostało strzaskane, Tavinie. Złamałem twój miecz. — Pieprzyć miecz – rzekł Tavin, poderwał się na nogi i wziął go w ramiona. Niekończące się dni rozpaczliwej podróży. Ani jednej nocy bez snu o tych bestiach. O Ivynie. O Padrigu i zaginionym królu Vharne. Strzaskany Krwiopijca wysunął mu się z palców. „Pieprzyć miecz. Pieprzyć to wszystko”. — Wiedziałem, że wrócisz do Doliny, chłopaku – odezwał się Tavin zapalczywym szeptem. – Wiedziałem, że w tej sali mnie nie zostawisz. — Jego uścisk się zacieśnił, a potem zelżał i Tavin cofnął się o krok, patrząc spode łba. – Ewenie, mógłbym po tyłku cię wytrzaskać! Dwa gołębie mi wysłałeś? Chłopaku, wziąłeś ze sobą pięć! — Straciłem jucznego konia – powiedział i przygryzł wargę. – Wiózł pozostałe gołębie. Tavin odsunął krzesło od stołu i usiadł. — Opowiedz mi o wszystkim. Powoli krążąc po sali, Ewen przedstawił mu wydarzenia z ostatnich tygodni.
Zanim dotarł do ataku bestii, śmierci Ivyna i trzech wojaków, drżał w ciepłej komnacie, a twarz Tavina zrobiła się niemal popielata. A potem… — Nie mogliśmy przywieźć ze sobą żadnego ze zmarłych, żeby tutaj go spalić – powiedział, wciąż czując z tego powodu ból. – Więc spaliliśmy ich ciała tam, gdzie zginęli. – Spojrzał na juki. – Przywiozłem tyle prochów, żeby starczyło do ich słojów i rytualnego dołu. Przywiozłem też ich miecze. Do koszar je zabrano. Później oddzielę miecze moich kuzynów od mieczy wojaków. Moja ciotka będzie chciała dołączyć je do prochów. — Postąpiłeś właściwie, synu – rzekł Tavin, ponurym wzrokiem patrząc na juki. Potarł szczypiące oczy. — Tav, żałuję, że nie lubiłem go bardziej. Ivyna. Żałuję też, że jego braci nie lubiłem bardziej, ale tak właśnie było. Bardziej szkoda mi Refyna, Duffa i Hoba. Ale w żyłach moich kuzynów płynęła moja krew. Czy takie myślenie jest na miejscu? — Nie jest. – Tav wzruszył ramionami. – Ale uczucia to uczucia. Odpuść sobie. Większe problemy mamy. „To prawda. Znacznie większe”. Ukucnął, rozplątał torby, położył jedną na stole i na oczach Tavina odwrócił ją do góry dnem. Wysypały się z niej poniszczone rogi i szpony, poobijane kły. — Próbowaliśmy spalić też bestie – powiedział ze wzburzeniem. – Ale płomienie się ich nie imały. Zakopaliśmy je więc płytko i przykryliśmy kamieniami. To opustoszałe tereny, ale nie chciałem, żeby jakiś zwiadowca albo myśliwy natknął się na nie. Nawet na niespokojnych ziemiach takie plotki szybko się rozejdą. Tavin nie poruszył rękami, ale wzrokiem pożerał szczątki bestii, a jego twarz nachmurzyła się od przerażających wspomnień. Przykucnąwszy ponownie, Ewen podniósł odrzuconą na bok pochwę z Krwiopijcą. Chwilę potrzymał ją w rękach, czując ból w ramieniu i na nowo przeżywając rozpacz i przerażenie. A potem delikatnie położył miecz na stole obok rogów, kłów i szponów. — Wybacz, Tav. Oba kawałki przywieźć ci chciałem, ale… – Pokręcił głową. – Nie było miecza, by rozciąć tę bestię, która porwała połowę twojego ostrza. Tavin koniuszkami palców lekko dotknął rękojeści Krwiopijcy. — Kowal, który go wykuł, już dawno nie żyje. Żaden człowiek w Vharne nie dorównywał Nilymowi w kuciu mieczy. Ten miecz należał do ojca mojego dziadka. Przekazywano go z ojca na syna. – Podniósł wzrok. – Zawsze sądziłem, że do ciebie należał będzie. Przez całe życie wiedziałem, że syna nie spłodzę. — Niech Duch ma mnie w swojej opiece – mruknął Ewen. – Sprawę tylko pogarszasz. Tav, ja go złamałem. Tavin huknął pięścią w stół. — Chłopaku, ty i Krwiopijca zarżnęliście dwie bestie! Gdy żywot ostrza ma dobiec końca, to jaka lepsza śmierć może je spotkać? A potem walnął w stół obiema pięściami i wstał, piekląc się. — Głupcami byliśmy, Ewenie! Ja i Murdo, i Ewen Starszy. Byliśmy głupcami. Wierzyć, że zło, z którego zrodziły się bestie, stopnieje jak śnieg latem? To było takie
naiwne. Powiedziałem ci, kiedy przy dole staliśmy. Kwiat haiusa. I powinienem był o tym pamiętać wiele lat temu. Północ nigdy nie umarła, tylko zasnęła, a teraz się przebudziła. Ewen obserwował, jak fechmistrz krąży po pokoju, po drodze kopiąc w krzesła i waląc pięściami o kamienne ściany. Wyglądał jak szalejący niedźwiedź. Ubranie miał zmięte, włosy sterczały, a oczy płonęły żądzą krwi. — Tav, jak to może być twoja wina? Wymień mi chociaż jednego człowieka, któremu choćby się przyśniło… — To moja wina, bo to ja jestem fechmistrzem! – krzyknął Tavin. – Przysięgałem strzec króla. Strzec Vharne. Zostałem najmłodszym fechmistrzem w historii. A dlaczego? Dzięki swojej intuicji, Ewenie. Bo zabiłem bestię i zawsze rozpoznawałem zło, gdy tylko próbowało chyłkiem przekroczyć moją ścieżkę. Właśnie dlatego mi ufano i co zrobiłem? Przespałem moment, w którym zło podkradło się pod moje drzwi. Jeżeli kogoś tu trzeba zbesztać, to mnie, właśnie mnie. Stanąwszy przed fechmistrzem, Ewen ujął go za ramiona. — Powściągnij język, Tavinie. Murdo jest królem Vharne. Służysz mu. Mówiłeś, żeby na włóczęgów uważał, gdy tylko się pojawili. Król powiedział „czekajcie”. A potem pojawili się kolejni włóczędzy, a król nadal mówił „czekajcie”. Potem jeden dotarł do Doliny. Murdo oznajmił: „Pojadę to sprawdzić”. Tavinie, powiedziałeś mu: „Nie rób tego”. Powiedziałeś: „Wyślij mnie. Wyślij kolejnych zwiadowców. Vharne nie może stracić króla”. Murdo nie chciał słuchać. Tavin rzucił mu groźne spojrzenie. — Winny się poczuł. Wiedział, że wcześniej powinien był posłuchać. A potem swoją wartość chciał udowodnić. Ale, Ewenie… – Jego wzrok był upiorny. – Różne rzeczy się zdarzają. Gdyby Padrig zasmakował krwi we Wschodniej Dolinie… gdybyś to ty pojechał z Murdem… gdybyś pojechał zamiast Murda… „To teraz byłbym martwy. To moje prochy w jukach by były. Moje kości na niespokojnych ziemiach zostałyby spalone”. Odwrócił się. — Wiem. — Różne rzeczy się zdarzają, to prawda – upierał się Tavin, odepchnąwszy go od siebie. – Nie obwiniaj się, synu. Nikogo innego nie chciałbym bardziej przy boku mieć w tej walce niż ciebie. Te słowa powinny go pocieszyć. Ale w Dolinie nie było pocieszenia. Już nie. — A co nas czeka, Tav? — A jak myślisz? – wyszeptał fechmistrz. – To ten czarnoksiężnik. — Morg? – Poczuł wzbierające mdłości. – Jak to możliwe? Morg nie żyje. — Bestie w Vharne? – Tavin szturchnął go. – Myśl, Ewenie. To jego stworzenia. Skoro są bestie, jest i on! Czarnoksiężnik żyje! Ewen próbował cofnąć się o krok, lecz fechmistrz, ciężko dysząc, złapał go za poplamiony skórzany płaszcz. — Ale, Tav…
— Nie! – Trzymając mocno, Tavin potrząsnął nim. – Chłopaku, nie idź teraz w ślady swojego ojca. Nie bądź głupcem i nie zamykaj na mnie oczu ani uszu. Nie ma czasu. Skoro w Vharne pojawiły się dwie bestie, to daję ci słowo, że jest ich więcej. Ty i ja musimy przygotować ludzi. — Przygotować ich? – Podważył palce Tavina, ściskające jego płaszcz. — Jak? Kiedy bestie rządziły w Vharne, żaden czyn Ewena Starszego nas nie ocalił. Żaden czyn mojego ojca nas nie ocalił. Wcześniej bestie przez całe pokolenia tu rządziły, fechmistrzu, i żaden król nie był w stanie ich powstrzymać. — Ewenie, zarżnąłeś dwie! – rzekł Tavin z rozszalałym wzrokiem. – Więcej niż jakikolwiek król, jakikolwiek człowiek, od kiedy bestie po raz pierwszy przekroczyły nasze granice. — Zarżnąłem dwie i złamałem najwspanialszy miecz, jaki kiedykolwiek wykuto – odparował zrozpaczony. – Czego ode mnie chcesz, Tav? Chcesz, żebym przekuł ludzi z Vharne w miecz, żebym teraz ich mógł złamać? — Chłopaku, czy ich przekujesz, czy nie, i tak się załamią! – ryknął Tavin. – Bestie Morga krwi są żądne. Żaden stos połamanych ciał nie będzie według nich na tyle wysoki, żeby nie chciały usypać go wyżej. — To co tu przygotowywać? Oprócz mnóstwa dołów do palenia zmarłych. — Ewenie… – Jęknąwszy z westchnieniem, Tavin usiadł na jednym z wolnych krzeseł przy stole. – Skoro to ty jesteś teraz królem Vharne, nie potrzebujemy… — Nie jestem królem, Tavinie – powiedział gorączkowo. – A przynajmniej dopóki słój Murda nie zostanie po brzegi napełniony jego prochami. Będę chronił królestwo najlepiej, jak potrafię, będę siedział na królewskim tronie, wysłuchiwał sporów i składał podpisy, zrobię, co Clovis każe mi zrobić jako królowi Vharne. Ale przywłaszczyć sobie koronę, dopóki nie mam pewności, że ojciec nie żyje? Nie mogę. Tavin pokręcił głową. — Nie rób tego, Ewenie. Wiesz, jaka jest prawda. Wiesz, co się przytrafiło Murdowi. Jest jak leżący w dole Padrig, tylko nie znalazł się nikt, kto litościwie wbiłby mu nóż w serce. — Nie! Tav, nie będzie leżał martwy w jakimś dole, dopóki nie znajdę go martwego. – Drżąc, Ewen oparł pięści na stole, po czym pochylił się nisko, zbliżając twarz do Tavina. – Król gdzieś tam jest, powiadam. I mówię ci, że jest jeszcze szansa, że żyje. Kiedy się wykąpię i napełnię żołądek, wybiorę najlepszych wojaków z koszar i znajdę go. — Nie możesz tego zrobić – odparł Tavin brutalnie. – Daj spokój, Ewenie. — Dać spokój? – powtórzył, jakby nie zrozumiał. – A gdybyś ty miał syna, Tavinie, to chciałbyś, żeby coś takiego powiedział? „Daj spokój”. Kim w takim razie jest dla mnie król? Zaginionym psem? — Pies czy człowiek, to nie ma znaczenia – rzekł Tavin. – Jest zgubiony. — Nie wiesz tego! — Wiem! I ty też to wiesz, synu. – Oddychając chrapliwie, Tavin uspokoił emocje. – Faktom czoła musisz stawić. Gdyby Murdo żył, odnalazłbyś go. Gdyby żył,
usłyszałby twoje wołanie, nawet na duchowej ścieżce. A gdyby cię usłyszał, biegiem by się przy tobie znalazł. Nie zrobiłby tego tylko wówczas, gdyby wcześniej uciekł. To właśnie chcesz powiedzieć, prawda? Murdo uciekł, podczas gdy jego bratankowie i wojacy stali się zgniłomózgimi, kiedy polowały na niego bestie i chciały go dopaść? Synu, czy tak się zachowuje król? „Powściągnij język, Tavinie. Powściągnij język, starcze”. Przycisnął dłoń do oczu. — Nie. — W takim razie to ciebie królem nazywać będę. — Nie! – Opuścił rękę. – Nazwij mnie opiekunem, jeśli już musisz, Tavinie. Ale nie królem. Tavin skrzyżował ramiona na piersi i oparł się na krześle. — Ależ się spierasz, Ewenie. Robisz ze słów świński pęcherz, który kopiesz po tej sali, jakbyśmy w coś grali. Król czy opiekun, jeśli potrafisz, to wskaż mi różnicę. – Uniósł brwi. – Nie potrafisz, prawda? — Wskazał na pusty tron. – W takim razie tam powinieneś posadzić swoje dupsko. Za odsłoniętym oknem wieczorne niebo szybko ciemniało. Grube polana nadal płonęły w kominku, lecz Ewen i tak zadrżał. Było mu zimno w środku, dokąd nie mogło sięgnąć ciepło żadnych płomieni. Po raz kolejny zaszczypały go oczy. Poczuł wzbierające i spływające po zimnych policzkach łzy. Był zbyt zmęczony, by je powstrzymać. — Kurwa – powiedział Tavin. Nigdy wcześniej tak nie klął. Chyba że w ferworze udawanych pojedynków w szrankach. – Ewenie… Odwrócił się zawstydzony. — Nic mi nie jest. — Ale mnie tak – rzekł Tavin. Odsunął krzesło, wstał i obszedł stół. — Niech no cię obejrzę. Pozwolił, by Tavin przyciągnął go bliżej dymiącej lampy i obejrzał go od stóp do głów w jej migoczącym żółtym świetle. — Nie masz pogruchotanych kości, a twarz masz w jednym kawałku. Ale wyczerpany jesteś. – Nagle spochmurniał i popatrzył podejrzliwie. – Podrapały cię bestie? — Nie jest tak źle. — Ewenie! – Tavin uderzył go w twarz, udzielając mu fechmistrzowskiej nagany. Ewen potarł policzek. — To raczej nie pomoże. — Biegiem do łaźni – warknął Tavin. – Zgól tę rozczochraną brodę, zabierz ten smród z dala od mojego nosa i nasmaruj się maścią Shyviego, gdzie trzeba. Potem zjedz coś i przyłóż głowę do poduszki, a rano wróć i o tym, co należy zrobić, porozmawiamy. Speszony Ewen utkwił w nim wzrok. „I to ja jestem królem, tak?” — Tav, prochy moich kuzynów. Ja… — Zajmę się nimi – rzekł Tavin. – I powiem wojakom, kogo i jak straciliśmy.
Pokręcił głową. — Nie. To ja powinienem im powiedzieć, Tav. Kolejne groźne spojrzenie. — Ja tu fechmistrzem jestem. — A czy ja cię na niego mianowałem? – zapytał, naciskając nieco, sam bowiem nie chciał, by go naciskano. „Bo jestem zmęczony”. Tavin wycelował w niego palcem. — Ostrzegam cię, chłopaku… — Powściągnij język, fechmistrzu – rzekł niemal z westchnieniem. – Masz rację. Potrzebuję kąpieli. W milczeniu wyszli z Sali Tronowej i razem poszli do koszar. Okazało się, że w łaźni są tylko Shyvie i jego dzieciaki. Noyce był tu wcześniej, a pozostali wojacy zajmowali się swoimi sprawami w koszarach. Tavin wykrzykiwał rozkazy, Ewen mógł jednak kazać przygotować sobie kąpiel we własnej zamkowej komnacie – ale po co służba miała biegać z wiadrami, skoro wielkie kotły u Shyviego nigdy nie były puste, a koszarowe balie i garnce pełne mydła czekały bezczynnie. Woda była taka gorąca, że niemal się poparzył, ale nie dolał zimnej z drugiego kotła. Potrzebował gorącej kąpieli, by odtajać. Z każdym kolejnym oddechem ukrop rozplątywał węzły jego mięśni i ścięgien, koił miażdżący ból w zrośniętym ramieniu. Ślady po pazurach bestii paliły, aż zasyczał, ale bolały chyba najmniej. Zaginiony ojciec, trzech zmarłych kuzynów i spalony na popiół brat. Matka Ivyna i Nairn we Wschodniej Dolinie byli jego ostatnimi krewnymi. „Sierotą w zasadzie zostałem. Dzięki Duchowi za Tavina”. Został sam, mógł więc pozwolić sobie na poczucie wyczerpania. Na przyznanie przed samym sobą, ile kosztowała go wyprawa śladami króla, i przypomnienie sobie wyraźnie – a nie we śnie – swojej walki z bestiami. Na rozważania nad tym, co oznaczało pojawienie się bestii. „Morg”. Jakaś maleńka, dziecinna cząstka jego duszy chciała udawać, że to wszystko się nie działo, że z Padriga nie zostały już tylko prochy, podobnie jak z jego kuzynów, że król nie zaginął, a wraz z nim świetni wojacy, że wieczny czarnoksiężnik Morg nie powstał z martwych. Ale to wszystko było prawdą i musiał stawić temu czoła. Po raz pierwszy od dawna żałował, że nie ma kobiety. Zasada mówiła: żadnych bękartów w zamku, dlatego, choć od czasu do czasu sypiał z chętnymi dziewkami, przeważnie trzymał się od nich z dala, by król był zadowolony. Szkoda. Przynajmniej dziś. Jeżeli kiedykolwiek potrzebował, by jakaś kobieta go przytuliła, by mógł się w niej zatracić, to właśnie teraz. Bo po królestwie wałęsały się bestie… „…a mój ojciec prawdopodobnie nie żyje”. Ale siedzenie nago w balii nie zwróci mu Murda i nie zabije żalu – ani żadnej bestii. Wziął do rąk garnek z mydłem, namydlił włosy i ciało i starł z siebie
zaschnięty pot i brud. Starł też strupy z ran zadanych przez bestię na plecach, ramionach i prawym udzie. Popłynęła krew, aż zasyczał przez zęby. Musiał jednak to zrobić. Słynna maść Shyviego najlepiej działała na otwarte rany. Obok wiszących na ścianie ręczników i pudełka z maściami i mazidłami Shyvie trzymał jeszcze jedno pudło pełne świeżo naostrzonych brzytew. Ewen wziął jedną, wszedł z powrotem do balii i oskrobał twarz do gołej skóry. Obciął tą brzytwą także paznokcie u rąk i nóg, choć Shyvie krzywo na to patrzył. A potem, gdy uporał się już z myciem i goleniem, wygramolił się z balii, wytarł ręcznikiem i przez pięć minut wyklinał maść Shyviego, która paliła żywym ogniem. Zadrżał, spojrzawszy na swoje ubrania. Śmierdzące, podarte, brudne i poplamione krwią – ależ był głupcem, że nie posłał po czystą koszulę i spodnie. Potrzebował niańki w postaci Tavina. Wrzucił do płonącego w łaźni ognia wszystko oprócz butów, założył je na bose stopy, okrył się ręcznikami i ze stukotem wrócił do zamku, by najpierw zjeść posiłek, a potem położyć się spać. Wojacy, których spotkał po drodze, zatrzymywali się i gapili na niego, lecz żaden się nie zaśmiał. I dobrze, bo nie był w nastroju do śmiechu. Następnego dnia wczesnym rankiem po śniadaniu spotkał się w Sali Tronowej z Tavinem i Clovisem, żeby porozmawiać o ocaleniu Vharne. Rogi, kły i szpony bestii, które przywiózł ze sobą z niespokojnych ziem, zostały na noc na stole. Czekając, aż Clovis przygotuje atrament i papier, zadumał się, patrząc na te okropieństwa, lecz nie pozwolił, by odebrały mu odwagę. „Skoro zabiłem dwie, mogę zabić dwie kolejne. A jeśli będę musiał, zabiję dwieście. Zróbcie krzywdę mojemu ludowi w Vharne, a zabiję was wszystkie”. Ale to było tylko chełpienie się i miał tego świadomość. Clovis zanurzył pióro w atramencie i ostukał je niemal do sucha. Sekretarz całkiem dobrze się trzymał, nawet gdy części ciała bestii leżały tak blisko. Wszelki żal, jaki odczuwał z powodu króla, starannie schował pod zapiętą koszulą. Podniósł wzrok. — Jeżeli jest coś, co ma pozostać między nami, Wasza Wysokość, powiedz tylko słowo, a nie będę tego zapisywał. — Dobrze. W takim razie… – Ewen przeniósł wzrok z sekretarza na Tavina, który siedział na prawo od niego. – Po pierwsze, potrzeba nam więcej zwiadowców, powiadam. Te bestie skądś przyszły. Z Ranoush albo z Manemli. Myślę, że z Ranoush. Leży najbliżej. – Mimo gorącej kąpieli i nocy spędzonej we własnym łóżku bolał go kark. Potarł go mocno, wbijając palce w spięte mięśnie. – Te granice regularnie sprawdzać należy. Podobnie granicę z Iringą. Jak największe tereny niespokojnych ziem, powiadam. Jak szybko będziesz w stanie nowych zwiadowców wyszkolić, Tavinie? — A jak szybko jesteś w stanie ich znaleźć? – odparował Tavin. – Jeżeli mężczyzna albo kobieta potrafią jeździć konno na tyle dobrze, żeby nie narobić sobie pęcherzy na tyłku i nie zsunąć się z siodła w czasie drzemki, jeżeli wiedzą co nieco o nożach i nie boją się zabić tego, co zabić należy, to na zwiadowców w ciągu tygodnia wyszkolić ich mogę.
To szybko, nawet jak na Tavina. „Cieszę się, że swoje szkolenie mam już za sobą”. — Clovisie, prawo stanowi, że mogę wydać rozkaz, zamiast rekrutować, prawda? — Prawda – rzekł sekretarz po chwili. – W razie palącej potrzeby. Nazywa się to królewską proklamacją. „Jeżeli w obecnej sytuacji nie jesteśmy w palącej potrzebie, to chyba nigdy nie byliśmy”. — W takim razie wydaję właśnie taką proklamację – powiedział. – Od ilu zaczniemy, fechmistrzu? Tavin burknął. — Dwudziestu pięciu. Będzie nam potrzeba więcej, ale uważam, że nie powinniśmy za bardzo straszyć ludzi. Jeszcze nie teraz. „Nie. Jeszcze nie teraz”. — Rozkaz wydamy w ostateczności, Clovisie. Jak wygląda sytuacja w koszarach, fechmistrzu? — Mam ludzi, którzy ochronią Dolinę – rzekł Tavin, mrużąc oczy. – Ale przydałoby się ich więcej. Oczywiście, skoro ostatnio tylu zginęło. — Dostaniesz ich. Ale myślę o terenach poza Doliną, Tav. O tych wioskach na niespokojnych ziemiach. O ludziach, których tam spotkałem… – Pokręcił głową. – Oni nie mają koszar. Bezbronni ludzie nie mają jak stawić oporu bestiom. Tavin skrzywił się. — Nawet z mieczami w rękach mało prawdopodobne, że byliby w stanie, chłopaku. Gdyby było inaczej, nie nazywano by mnie potężnym Tavinem Krwiopijcą od jednego krańca Vharne po drugi. — Wiem – powiedział niecierpliwie. – Ale jak mógłbym zostawić tych ludzi bez ochrony na niespokojnych ziemiach? Skoro w Ranoush i Manemli pojawiły się bestie, które wkraczają na tereny Vharne i przeganiają tamtejszą ludność przez granice, by ukryć się na naszych niespokojnych ziemiach… — Czyli chcesz, żeby proklamacja objęła i zwiadowców, i wojaków, tak? I ja mam ich wyszkolić, a potem wysłać na niespokojne ziemie? – Tavin zgarbił się na swoim krześle. – Ze mną szkolić ich możesz. Próbował się uśmiechnąć. — Tak zrobię. — A gdzie mam ich zakwaterować? Brakuje nam czasu i rąk do pracy, żeby rozbudować koszary. Zwłaszcza jeśli mam szkolić ludzi do walki z bestiami. Miał tego świadomość. Zastanawiał się nad tym po kąpieli. — Mogą stacjonować w Dolinie. Clovis zachłysnął się lekko. — Mamy wyrzucić ludzi z domów, Wasza Wysokość? — Wyrzucić? Nie – powiedział dość łagodnym tonem. – Ale nikomu nie zaszkodzi, jeśli użyczy miejsca pod swoim dachem. Clovis uniósł brwi, dając w ten sposób do zrozumienia, że się nie zgadza.
Ignorując go, Ewen ponownie zwrócił się do Tavina. — Tydzień na wyszkolenie zwiadowców, powiadasz. A ile na wyszkolenie wojaków? — Ewenie… – westchnął Tavin. Sięgnął po kieł bestii i raz po raz przeciągał palcem po jego ostrym, paskudnym zakrzywieniu. – To zależy, co przez szkolenie rozumiesz. Utrzymać miecz prosto to jedno. A nie poucinać sobie nóg w kolanach albo głowy sąsiadowi w czasie potyczki? To co innego. Och. — Czyli mówisz, że to niemożliwe? Że nie da się walczyć z bestiami? — Nie. Da się z nimi walczyć. — Ale nie pokonać. Spojrzenie Tavina stało się posępne. — Nie, jeśli miałby to zrobić jakiś biedny głupiec, którego wyciągnięto z niespokojnych ziem i przez tydzień czy trzy uczono władania mieczem. Miał rację. To się nigdy nie uda. „Ale nie mogę ich tak zostawić”. Zrozpaczone twarze mieszkańców Neem także nawiedzały go w snach. — Ale przecież nie możemy im tego powiedzieć – dodał Tavin i cisnął kieł na stół. Clovis skrzywił się. – Muszą myśleć, że mamy szansę. Jeżeli odbierzesz człowiekowi nadzieję, synu, to lepiej przy tym poderżnij mu gardło. Nie mówić im, jakie marne mają szanse? — Tav, nie mogę okłamać mieszkańców Vharne. Fechmistrz wzruszył ramionami. — Ewenie, czasami kłamstwo jest największą uprzejmością, jaką możesz wyświadczyć człowiekowi. Czasami kłamstwo dostatecznie często powtarzane staje się prawdą. Chcesz przemierzyć Vharne, mówiąc ludziom, że wyciągną nogi, że już po wszystkim i zginą? — Oczywiście, że nie! Kolejne wzruszenie ramion. — W takim razie ty im powiedz, że pora chwycić za miecze, widły albo pogrzebacze, jeżeli to wszystko, co mają. Ty im powiedz, że Vharne jest ich domem i przyszła pora o niego walczyć. — Przeciwko bestiom – powiedział i poczuł ukłucie bólu w ramieniu. I w sercu, na myśl o nadchodzącym rozlewie krwi. — Jeżeli to bestie przyjdą ich zabić? – W ponurych oczach Tavina igrały cienie. – Tak, synu. Przeciwko bestiom. Spojrzał na Clovisa, który odłożył pióro i wpatrywał się w częściowo zapisaną kartkę. Tym razem widać było po nim żal. Tym razem jego skryty ból się ujawnił. Poczuł ukłucie własnego bólu. „Miałem Krwiopijcę i szkoliłem się całymi latami, a niemal zginąłem”. — Tav, to będzie rzeź. Fechmistrz roześmiał się ponuro na te słowa. — Ewenie, to będzie rzeź bez względu na to, czy będą mieli w rękach miecze, czy gałęzie.
— W takim razie najlepiej, żeby mieli miecze – powiedział, czując, że ma już tego dość. – Jeśli jednak zamierzamy poprosić ludność Doliny, by udostępniła swoje łóżka i podłogi, to zakwaterujemy także w zamku mieszkańców niespokojnych ziem. Skoro sam nie umiałbym żyć w warunkach, jakich wymagam od ludzi, to nie mam prawa o to prosić, powiadam. Zaciśnięte usta Tavina rozciągnęły się w uśmiechu. — Jak król to powiedziałeś. „Ale nie jestem królem. Vharne już ma króla”. Zwrócił się do Clovisa. — Mam dla ciebie zadanie. Sprawdź każdy dom w Dolinie. Sprawdź, ile w nich osób mieszka. Kto się z kim przyjaźni i kto się z kim spiera. Chcę wiedzieć, ile izb jest pod każdym dachem i ilu silnych mężczyzn w każdej rodzinie. Kogo można przeznaczyć na zwiad, kogo do koszar, a kogo nigdzie. Część z tych rzeczy już wiem, ale nie wszystko. Jeżeli będą pytać o przyczyny, powiedz, że to sprawa króla. Kiedy uzyskam odpowiedzi na te pytania, wydam proklamację. Clovis skinął głową, notując. — Wasza Wysokość. — Rozsądny jesteś, chłopaku. Zanim jednak cokolwiek ogłosisz, trzeba czemuś zaradzić. „Oczywiście”. — Czemu? — Wszyscy o twoim bracie plotkują. A gdy wyruszyłeś na niespokojne ziemie, zwiadowcy uśmiercili garstkę zgniłomózgich w Południowej Dolinie. Nie da się tego ukryć, Ewenie. Zbyt wielu włóczęgów przekracza granice. „Teraz jeszcze Południowa Dolina? Na Ducha, niedługo będzie ich zbyt wielu”. Ewen spojrzał wilkiem na swojego fechmistrza. — Nie mogłeś mi o tym powiedzieć wczoraj wieczorem? Tav uniósł brew. — A czy wczoraj coś byś z tym zrobił? „Nawet dzisiaj nic nie mogę zrobić”. — Nie. — Nie możesz wydać proklamacji, żeby zebrać zwiadowców i wojaków, jeżeli nie przerwiesz milczenia i nie poinformujesz ludności Vharne o wydarzeniach na północy. Przemilcz to, synu, a tego kłamstwa nikt ci nie wybaczy. „Przerwać milczenie i złamać ludziom serca. Zamienić dzień w noc i karmić ludzi koszmarami zamiast owsianką”. — Powiem ci, jakiego jeszcze kłamstwa Vharne mi nie wybaczy – powiedział, odpowiadając na ponure spojrzenie Tavina. – Ogłoszenia śmierci Murda bez odnalezienia jego zwłok. Tavin zacisnął palce. — Ewenie… — Tav, skoro rozniosła się wieść o Padrigu, a on był młodszym synem Murda, to wiadomość o zaginięciu króla rozprzestrzeni się po Vharne jak pożar. A ja mam
zasiąść na tronie i przywłaszczyć sobie koronę? Vharne uzurpatorem mnie nazwie i to nie będzie kłamstwo. Clovis aż podskoczył, gdy Tavin walnął w stół. — Ewenie, to przekonanie wczoraj umarło. Kiedy mnie wreszcie posłuchasz, chłopaku? — Słucham, Tavinie. Gdybym cię nie słuchał, nie zabiłbym dwóch bestii. Ale to nie znaczy, że zawsze masz rację. — Ale w tej kwestii mam! — Dlatego powinienem posłuchać, kiedy mówisz mi, że nie mogę być dobrym synem? Tavin bez namysłu chwycił go za prawe przedramię. — Ważniejsze, żebyś był dobrym królem. Zacisnął szczęki z bólu. — Jak mogę być dobrym królem, skoro opuszczam dobrego króla? — Dbając o bezpieczeństwo jego królestwa, chłopaku – rzekł Tavin. — Poza tym nie można opuścić martwego, powiadam. — Tavinie… – Nie mógł tego znieść. Wyswobodził rękę. – Nie. — Wasza Wysokość, fechmistrz ma rację – niespodziewanie odezwał się Clovis. – Opuszczając Dolinę, Murdo powierzył Vharne tobie. Bez względu na to, czy on żyje, czy nie, do ciebie należy strzeżenie jego bezpieczeństwa. Lepiej nie narażać ludności na niepewność. Lepiej założyć koronę i się z tym uporać. Oniemiały Ewen wpatrywał się w sekretarza. — I jeszcze jedno – rzekł Clovis. – Chociaż możliwe, że już o tym pomyślałeś. Chodzi o duchowe ścieżki, Wasza Wysokość. Nie można ich wykorzystać, by poprawić bezpieczeństwo Vharne? „Ewen, ty głupcze”. — Można – powiedział, zapominając o rozbudzonym bólu w ramieniu i o frustracji, jaką wywołały słowa Tavina. – Clovisie… ucałować cię powinienem. Clovis oparł się na krześle, mrugając oczami. — Potrzebne nam kopie mapy – powiedział. – Całe mnóstwo kopii. I zwiadowcy, którzy zawiozą je na niespokojne ziemie. Bryn i Noyce mogą pokazać zwiadowcom, jak odnaleźć ścieżki, jak wyczuć… Za drzwiami Sali Tronowej jakaś kobieta wrzasnęła z przerażenia. A potem znowu. Usłyszeli kolejne krzyki. Gdy Ewen poderwał się na nogi, drzwi stanęły otworem. — Lepiej chodźcie tutaj – powiedział Typher, jeden z wojaków Tavina. Był blady, a głos miał ochrypły ze zdumienia. – To… to bestia. Bestia? Zostawiając Clovisa z wybałuszonymi oczami, Ewen wystrzelił naprzód, a Tavin w ślad za nim. Nagle Tavin przepchnął się obok niego i tym razem to Ewen został w tyle. Nieustraszona bestia stała na zamkowym dziedzińcu, otoczona uzbrojonymi w miecze wojakami. Była wysoka, chuda i pokryta brązową skórą. Naga. Bezwłosa. Bezpłciowa. Oczy miała zielone i przerażająco ludzkie. Zamiast zębów miała kły, a
zamiast palców u rąk i nóg – szpony. Miała też swego rodzaju skrzydła. Z walącym sercem, żałując, że nie ma Krwiopijcy, Ewen wpatrywał się w tego okropnego stwora, podczas gdy Tavin wycofał swoich ludzi za próg zamku. — Co to ma być, Typher? – spytał Tavin ostrym tonem. – Co robią twoi ludzie? Myślisz, że miecz to kutas i potrzeba mu kobiety, żeby… — To przemówiło, fechmistrzu – powiedział drżący Typher. – Kazało przyprowadzić króla. Tavin go grzmotnął. — Przemówiło, a ty wykonałeś polecenie? Człowieku, czy ty masz przegniły mózg? — Daj mu spokój, Tav – warknął Ewen. „Przemówiło? Bestia przemówiła?”– I przepuść mnie. — Nie. – Twarz Tavina była spięta z przerażenia. – Ewenie, nie, nie możesz… „Powściągnij język, Tav. Muszę”. Odepchnąwszy fechmistrza i wojaków na bok, wyszedł przez główne wrota na dziedziniec. — Ewenie… Zatrzymał się, bacznie przyglądając się bestii. — Nigdy nie słyszałem, żeby mówiły, fechmistrzu. A ty? — Tylko za pomocą mieczy, pałek i szponów – rzekł Tavin. – Ale nie słów. Ewenie, nie możesz… — Zaczekaj tu, fechmistrzu. Tavin jęknął pod nosem, ale jakimś cudem przestał się spierać. Milczący wojacy otaczający bestię Morga byli wystraszeni, lecz zostali na pozycjach. Przechodząc pomiędzy nimi, Ewen wziął miecz od stojącego po prawej stronie Fergila. Szedł dalej, a palce pociły mu się na rękojeści, aż doszedł na odległość miecza. Zatrzymał się. Bestia zamrugała zielonymi, ludzkimi oczami. Ślina w kolorze żółci kapała z jej kłów. — Ty jesteś królem Vharne? „Dzisiaj tak. Niech Duch mnie wybawi”. — Jestem Ewen, pogromca bestii – powiedział lodowatym tonem. – Wracaj, skąd przyszłaś, bestio. Nie chcemy cię tutaj. Bestia pozostała obojętna na jego słowa. — Przynoszę wiadomość od mojego mistrza. Mój pan Morg chce ujrzeć króla Vharne. Mój pan Morg chce ujrzeć go na kolanach. Mój pan Morg posiądzie Vharne. „Morg”. Niech szlag trafi Tavina i jego rację. „Jeżeli okażę strach, bestia może mnie zabić”. — Morga także tutaj nie chcemy. Bestia ponownie zamrugała. — Jesteś królem, Ewenie, pogromco bestii? Ewen mocniej ścisnął miecz Fergila. Ależ żałował, że nie ma Krwiopijcy. „Wybacz, ojcze”. — Jestem królem, bestio.
Zostawiając za sobą brązową smugę, bestia wzbiła się w powietrze. Zaskoczony Ewen uniósł miecz, ale nie miał czego zabijać. Obrócił się na pięcie, wypatrując stwora, ale dostrzegł jedynie kolejną brązową smugę. A potem rozerwanych na strzępy wojaków. Zanim był w stanie obronić pozostałych, zginął kolejny, a potem następny i jeszcze jeden tak nagłą i brutalną śmiercią, że nie zdążyli nawet krzyknąć. Poczuł krew rozbryzgującą mu się na piersi, twarzy i ustach. Dwunastu ludzi zostało w mgnieniu oka zaszlachtowanych na dziedzińcu, a on nie miał nawet szansy zaatakować. „Och, Duchu. Duchu”. Bestia Morga wylądowała lekko na przesiąkniętej krwią ziemi. — Ewenie, pogromco bestii, uklęknij przed moim panem Morgiem w Doranie i oddaj mu Vharne. Albo… – Bestia uniosła ramię, szponem wskazując na poodcinane głowy i porozrzucane części ciał i kości, które jeszcze niedawno należały do ludzi – …tak będzie wyglądało Vharne. Mój pan Morg czeka w pięknym mieście Elvado. Mój pan Morg nie będzie czekał wiecznie. Tworząc brązową smugę, bestia ponownie wzbiła się w powietrze i zniknęła przy wtórze łopotu skrzydeł. Pochyliwszy się, Ewen zwrócił jajka na bekonie, które zjadł na śniadanie. — Nie możesz tam jechać – powiedział Tavin, podszedłszy do niego i chwyciwszy go za ramię. W zamku rozbrzmiewały kolejne zatrwożone krzyki, gdy ludzie wyglądali przez okna albo przychodzili na dziedziniec, a ich wzrok padał na zmasakrowanych wojaków. – Ewenie, nie możesz… — Tav… – Ewen położył dłoń na ramieniu Tavina. Palce miał pochlapane czyjąś krwią. Wciąż czuł na języku jej palący, metaliczny posmak. – Muszę. Na poznaczonej bliznami twarzy fechmistrza malowała się udręka. — Ewenie… — Tavinie, muszę. – Miał ochotę jeszcze raz zwymiotować. Przez całe życie nigdy nie odczuwał takiego strachu. – Żeby ocalić lud Vharne… i zyskać dla ciebie czas. — Na co? – stanowczym tonem spytał Tavin. – Chłopaku… Położył dłoń na policzku Tavina. Lekko go poklepał. — Na przykład na rozesłanie wieści o duchowych ścieżkach. I na przygotowanie Vharne do walki. Pomyśl, Tavinie. Czy czarnoksiężnik kiedykolwiek wysyłał posłańców? Coś się zmieniło. Coś jest nie tak. I możemy wykorzystać to przeciwko niemu. Tavin pokręcił głową. — Nie. Nie, to jest jakaś sztuczka, to musi być jakaś sztuczka, nie możesz… — Mogę – upierał się Ewen. – I gdy będę klęczał przed moim panem Morgiem, będę mu się przyglądał i szukał jego słabości. Bo ma jakąś słabość, Tav. Czuję to. A kiedy już wstanę z klęczek, wtedy do domu do Doliny wrócę… i razem obmyślimy, jak go pokonać.
ROZDZIAŁ XIX
Zabłądziłyśmy? – spytała Charis. – Mam rację, prawda? Zabłądziłyśmy. Dennie z głuchym odgłosem uderzyła czołem o chropowatą korę drzewa i tylko dzięki niemu utrzymała się w pionie. — Charis, nie wiemy, gdzie jesteśmy, od chwili gdy zostawiłyśmy za plecami Smoczozębą Rafę. — Pewnie tak, tylko że chodzi mi o to… Niedobrze. Musiała usiąść, bo za chwilę by upadła. Pozwoliła, by nogi się pod nią ugięły, a potem osunęła się po pniu i klapnęła na wilgotną trawę. — Tak, Charis. Wiem, o co ci chodzi. „Chodzi ci o to, że wyprowadziłam nas daleko, daleko na bezdroża. Chodzi ci o to, że jest ryzyko, że błądzimy w kółko. Chodzi ci o to, że popełniłaś błąd, kiedy mi zaufałaś”. Pewnie tak było. Pewnie bezkrytyczna wiara w ten dziwny magiczny zmysł zaślepiła ją na bolesną prawdę: że od samego początku szaleństwem było twierdzenie, że będzie w stanie odnaleźć Rafela tak daleko. Od wielu dni nie wyczuwała go nawet w najmniejszym stopniu. Teraz ledwie potrafiła sobie przypomnieć to buzujące odczucie towarzyszące ich więzi. Chwilami wątpiła, czy w ogóle kiedykolwiek istniało. Biedna, sponiewierana Charis patrzyła na nią z góry, na jej twarzy widać było smugi brudu i strużki potu po jednostajnej wędrówce. Gdzie się podziała ta pogodna flirciara? Gdzie się podziała dziewczyna, która tańczyła na ulicach Dorany? — Deenie, wyglądasz okropnie – powiedziała takim zrezygnowanym tonem. – Na pewno dobrze się czujesz? — Na pewno – odparła, choć czuła się tak okropnie, jak można było wnioskować z miny Charis. – Muszę tylko trochę odpocząć. Charis odgarnęła z twarzy potargane, wilgotne włosy. — Dobry pomysł. Odpocznij. Ja się tu trochę rozejrzę i sprawdzę, czy da się znaleźć coś do jedzenia. Och, to dopiero wywoływało poczucie winy. — Nie, ty też powinnaś odpocząć. Wiem, że nie zostało nam zbyt wiele czasu do zmroku, ale zdążymy jeszcze usiąść, zanim ruszymy dalej. — Nie wygłupiaj się – powiedziała Charis, zbierając się w sobie. – Mam mnóstwo energii. Nie ma sensu się mną przejmować, Deenie. Właśnie, że jest sens. Wcale nie wyglądała na pełną energii. Była blada, chuda i wymizerowana po tych wszystkich przygodach. Tak usilnie starała się nie okazywać, jak bardzo się boi. „Nie ciskała się nawet o to, jakim cudem potrafiłam zrozumieć tych biednych gnijących ludzi. Ale wiem, że ją to przeraża. Na pewno. Mnie przeraża”. — Charis… Charis przykucnęła.
— Cicho bądź. Zamknij oczy i o niczym nie myśl. Nawet o Rafelu. Obiecuję, że nie odejdę daleko. Nie zgubię cię. Gdyby straciła Charis, byłaby naprawdę zgubiona. — Mam nadzieję. Charis pomachała palcami. — Do zobaczenia. Posłusznie zamknąwszy oczy, Deenie słuchała oddalającego się odgłosu posuwistych kroków na trawie i łamiących się gałązek. Miło było posiedzieć na tym skrawku ziemi oświetlonym przez promienie słoneczne, które przebiły się przez gęsty baldachim liści. Choć nie dawały wiele ciepła, i tak były niczym przyjazny szept na jej skórze. Gdzieś w pobliżu odezwał się ptak – trzykrotnie zaćwierkał wysokim tonem, a potem niżej przeciągle zagwizdał. Tak ładnie. Nigdy wcześniej nie słyszała takiego ptasiego śpiewu. Otworzyła ciężkie powieki i poszukała go wzrokiem. Znalazła, usłyszawszy trzepot skrzydeł. Mały ptaszek, może wielkości jej pięści. Miał ciemnobrązowe i jasnożółte pióra, a na gładkiej, wąskiej główce białą czapeczkę. Dziób ostry jak igła. Jasne, ciekawskie oczy. Zaśpiewał raz jeszcze i zatrzepotał skrzydłami. Miały czarną otoczkę. Taki ładny. Bez ostrzeżenia jej oczy wypełniły się łzami. „Och, mamo. Jestem taka zmęczona. I wystraszona. Nie wiem, gdzie jesteśmy… i chyba czeka nas śmierć”. Straciła wszelkie poczucie czasu. Nie miała pojęcia, ile dni i nocy minęło, od kiedy skif zatonął na rzece. Od kiedy ona i Charis obudziły się na chłodnej ziemi i zobaczyły te… te… „Przestań. Przestań o tym myśleć. Nie miałaś wyboru. Zabiłyby ciebie i Charis albo zrobiłyby coś jeszcze gorszego”. Rzeczywiście tak było. Uratowała życie Charis i swoje. Ale ta świadomość w niczym nie pomagała… Zabijanie królików było już dostatecznie okropne. Ale zabijanie ludzi? Nawet takich, szalonych, gnijących i rozpadających się na kawałki? „Teraz wiem, jak się czułeś, tatku. Kiedy zrobiłeś, co było trzeba, żeby powstrzymać Morga, a król Gar zginął. Musiałeś to zrobić, bo też nie miałeś wyjścia, ale teraz dokładnie wiem, co czułeś”. A ponieważ z nim dorastała, obserwowała go i wyczuwała, wiedziała, że bez względu na to, ile lat minie, nigdy nie będzie czuła się lepiej w związku z tą okropną rzeczą, którą musiała zrobić. Po twarzy popłynęły jej wyczekujące strużki łez, a ciepło promieni słonecznych nie wystarczyło, żeby je osuszyć. Była zbyt zmęczona, żeby je otrzeć. Ręce miała takie ciężkie, jakby ktoś zamienił je w kamień. „Och, tatku”. Od tamtej strasznej nocy nie widziały najmniejszych oznak życia. Ale kiedyś na tych terenach żyli ludzie. Po znalezieniu opustoszałej wioski w pobliżu rzeki natrafiły na kolejne rozpadające się chaty. Kamienne ściany były strzaskane, porozrzucane fragmenty porośnięte bluszczem i ślicznymi pnączami o różowych
kwiatkach. Z dachów nie zostało nic – ani belki, ani strzechy. Za drugim razem znalazły drzewa owocowe, zdziczałe i późno kwitnące. Rosły na nich dziwne czerwone owoce przypominające jabłka. Deenie wzięła maleńki kęs jako pierwsza, Charis bowiem bała się spróbować. Może nie było to najmądrzejsze, ale jej osobliwy magiczny zmysł nie przestrzegał jej przed tym, a miała już naprawdę dość królików. Owoce były wysuszone niemal na wiór. Nie było w nich zbyt wiele soku, ale miały przyjemny smak. Zjadły po kilka garści, a potem upakowały do plecaka, ile tylko się dało. Jednak po obiedzie – na który znowu jadły króliki – obie miały potworną kolkę. Od tamtej pory jadły tylko po jednym owocu dziennie, dopóki zapasy się nie wyczerpały. Dostały solidną nauczkę. Chwała Barl, że utrzymywała się ładna pogoda. Nie padało. Ale po zachodzie słońca było zimno. Gdyby nie duże ilości chrustu, mogłyby do tej pory umrzeć z zimna albo zapaść na straszliwą febrę. Mimo wszystko ubrały się najcieplej, jak tylko się dało. Ależ brakowało jej skórzanych ubrań. To nurkowanie w rzece po tylu dniach wystawiania ich na działanie morskiej soli stanowczo im zaszkodziło. Były zbyt sztywne, żeby dało się je założyć. Prawdopodobnie zniszczone. Kolejny powód do zmartwień. Ostatnimi czasy tak łatwo było się martwić… albo płakać. Irytowały ją najmniejsze drobiazgi. Włosy zaplątane w kłujące krzaki, zadrapany palec. Ciężar plecaka na ramieniu i furkoczące chrapanie Charis przez pół nocy. „To dlatego, że straciłam Rafela. To dlatego, że nie wiem, gdzie on jest, gdzie my jesteśmy i dokąd zmierzamy ani jak mamy go ocalić, gdy go znajdziemy. O ile go znajdziemy. To przez te sny”. W snach, które teraz miała, nie pojawiał się jej brat. Śniła o istotach, które je zaatakowały, i o okropnych bestiach z rogami i kłami. Uwięziona w tych snach słyszała krzyki, czuła zapach spalenizny. Wiedziała, że stoi na skraju czegoś koszmarnego i nie może zrobić nic, żeby tego uniknąć. Miała tylko jeden przyjemny sen. A przynajmniej coś w rodzaju snu. Przelotną wizję męskiej twarzy. Ciemnorude włosy. Zielono-złote oczy. Już raz o nim śniła, dawno temu, tej nocy, gdy tatko przyzwał wojownicze bestie, nadal jednak nie wiedziała, dlaczego jej się przyśnił. Tym razem przynajmniej nie płakała krwawymi łzami. Łagodna bryza zaszeleściła liśćmi na gałęziach nad jej głową. To było dziwne miejsce, w jakimkolwiek kraju teraz się znalazły. Nadal dało się tu wyczuć wspomnienie zarazy, ale pod nim wyczuwała coś jeszcze. Coś ciepłego. Coś śpiącego. Nie potrafiła jednak tego obudzić ani usłyszeć, jak szepcze w jej śnie. To bardzo dziwne. Usłyszawszy szelest w leśnych zaroślach, gwałtownie odwróciła głowę. Charis? Nie, Charis by zawołała. Czyżby to następni szaleńcy? Raczej nie. Jej magiczny zmysł niemal nie zareagował. Z bijącym mocno sercem, czując strużki potu spływające pod podłym ubraniem, wstrzymała oddech. Tłusta, rdzawa kura weszła na polanę, rozejrzała się ciekawskimi,
bursztynowymi oczami, przechyliła głowę na bok i zagdakała gardłowo. Za nią pojawiły się jeszcze dwie tłuste kury, jedna brązowo-biała, druga czarna. „Kury?” Oszołomiona Deenie utkwiła w nich wzrok. Kury odwzajemniły spojrzenie. „To kury”. Niewiele myśląc, bez wahania posłużyła się swoją mocą i zabiła je. Chwilę później usłyszała kolejne poruszenie w zaroślach. Tym razem to był odgłos kroków. Obecność kogoś znajomego. Charis. — Deenie! Deenie? Nie zgadniesz, co… Szlochając nad martwymi kurami, tuląc je w ramionach, Deenie podniosła wzrok. — Nigdy nie zgadnę, że co? Charis, niosąca pełne garście lśniących gruszek, aż otworzyła usta. — Kury? Deenie wzruszyła ramionami. — Przynajmniej jakaś miła odmiana po królikach. — Kury! – powtórzyła zachwycona Charis. – Skąd się wzięły? Nie widziałam ich we wsi. — We wsi? – Deenie koniuszkiem palca wciąż gładziła błyszczące czarne pióra najokrąglejszej kury. – Jakiej wsi? — Za tym pasem lasu – powiedziała Charis, klękając ostrożnie, by odłożyć gruszki. – Opuszczona tak jak pozostałe. Chyba od lat nikogo tam nie było. Ale jest tam przyzwoity sad, Deenie. Dziki, ale jest. I oprócz gruszek są jeszcze jabłka. I wiśnie, tylko że nie zgadza mi się pora roku. I jest też studnia z wodą! Upuściłam kamień i usłyszałam plusk. Jest blaszane wiadro na łańcuchu, ale korba zardzewiała. – Skrzywiła się. – Próbowałam ruszyć ją za pomocą magii, ale nie dałam rady. Tobie by się udało. A wiesz, co jest najlepsze? – Uśmiechała się promiennie, przypominając tę dawną Charis, która beztrosko tanecznym krokiem szła przez życie. – Niektóre domy nie są zawalone. W środku jest trochę paskudnie, ale możemy je magicznie posprzątać. Och, Deenie. – Zaśmiała się. – Kiedy ostatnio spałyśmy pod normalnym dachem? Chciałaby być tak podekscytowana jak Charis, ale nie potrafiła. „Biedne kury. To był ich las, ich dom”. A ona błąkała się po nim i tylko dlatego, że była głodna i że miała tak dosyć królików, posłużyła się swoją niechcianą mieszanką olkińskiej i dorańskiej magii i zabiła je. Charis westchnęła. — Deenie, zlituj się. Wiesz przecież, że te kury i tak pewnego dnia by zginęły, prawda? Albo padłyby ze starości, albo dopadłby je lis. Czy to naprawdę takie ważne, że umarły po to, żebyśmy mogły je zjeść? — Nie jestem lisem – powiedziała, gwałtownie podnosząc wzrok. – Skoro mam zamiar zabić jakieś stworzenie, to wydaje mi się, że dla mnie powinno to być ważne. Bo jeśli nie będę się tym przejmować, Charis, jeśli po prostu będę szaleć, gdzie popadnie, zabijając i nie przejmując się, to cóż…
— Deenie, już o tym rozmawiałyśmy – rzekła Charis i opadła na pięty. — Nie musisz zabijać ich magią. W ogóle nie musisz ich zabijać. Dlaczego nie pozwolisz, żebym to ja skręciła im karki? Albo czymś je walnęła? — Wiesz dlaczego, Charis – mruknęła. – Robię to łagodniej. Nie zdążą się wystraszyć i niczego nie czują. — Ale to robisz – powiedziała Charis, marszcząc czoło. – A potem się z tego powodu zamartwiasz. To prawda. Próbowała z tym walczyć, ale bezskutecznie. Charis rzuciła jej przelotne spojrzenie. — Szkoda, że nie chcesz ze mną porozmawiać. Wiem, że nigdy do końca nie zrozumiem twojej magii ani zmian, jakie wywołała w tobie rafa, ale chciałabym spróbować. Chciałabym pomóc. — Wiem, Charis – powiedziała. – Ale problem polega na tym, że nie możesz. „Nikt nie może. Jestem inna i nienawidzę tego, ale nic nie można z tym zrobić”. Szturchnęła gruszki palcem. — Jeśli mamy spędzić noc w tej wiosce, to po co je tu przyniosłaś? Zaskoczona i rozkojarzona – bo na taki rezultat liczyła Deenie – Charis zamrugała oczami. — Nie wiem. Chyba chciałam ci zrobić niespodziankę. Jesteś głodna? — Głupie pytanie. Zawsze były głodne. Wędrując od świtu do zmierzchu, dzień za dniem, od czasu do czasu posilały się kawałkiem królika, garścią jagód, niekiedy orzechów laskowych w połowie przeżartych przez robaki. Biorąc pod uwagę, że przez całe życie miały do dyspozycji dobrze zaopatrzone kuchnie, piekarnie i stoiska ze słodyczami i nigdy nie musiały się zastanawiać, skąd wezmą posiłek, przeszukiwanie bezdroży było przerażające. Nawet cierpienia w Lur i załamująca się pogoda nie przygotowały ich na to, że z powodu zwykłego pecha mogą skończyć z pustym żołądkiem. — Zastanawiałam się nad czymś, Deenie – powoli powiedziała Charis. – Uważam, że powinnyśmy zostać na trochę w tej okolicy. Widzisz, jestem zmęczona. Nie wiem, jak sobie to wszystko wyobrażałam, ale nigdy nie przypuszczałam, że… Sięgnąwszy ponad kurami i gruszkami, Deenie złapała przyjaciółkę za brudną rękę. — O nie, obie nie przypuszczałyśmy. Tak bardzo martwiłyśmy się o Rafe’a – ja tak bardzo martwiłam się o Lur, o tatka – a potem jeszcze zmarła mama i… przepraszam, Charis. Poszłaś ze mną, bo uwierzyłaś mi na słowo, że potrafię znaleźć Rafela. Ocalić wszystkich. – Spojrzała na otaczający je spokojny las. – A teraz, cóż. Sama powiedziałaś. Zabłądziłyśmy. — Tak – rzekła Charis, pociągając nosem. – Zabłądziłyśmy. Ale zabłądziłyśmy i mamy kury, Deenie. Zawsze mogło być gorzej. Zaskoczona Deenie utkwiła wzrok w postrzelonej przyjaciółce. A potem się roześmiała. — Masz rację. Mogłoby. Zjedzmy więc po gruszce, a potem możesz mi pokazać tę wioskę.
Prawdopodobnie postąpiły niemądrze, że nie poszły naprzód. Były jednak naprawdę zmęczone. Cóż złego może się stać, jeżeli przez dzień czy dwa dadzą sobie chwilę wytchnienia? Nie będą spały na suchej ziemi w chłodne, wilgotne noce? Na pewno nic złego nie mogło z tego wyniknąć. A może, gdyby choć trochę odpoczęła, udałoby jej się ponownie wyczuć Rafela. „Gdybym przez jakiś czas posiedziała w spokoju, gdybym nie była taka przemęczona, taka głodna…” Zjadły wszystkie gruszki. A potem, palcami klejącymi się od soku, pozbierały resztki, wzięły martwe kury i poczłapały przez las, dopóki drzewa nie zaczęły się przerzedzać. I oto zobaczyły opuszczoną wioskę, zarośniętą i posępną, jak cała ta dziwna kraina. Charis zajęła się oskubywaniem i oczyszczaniem obiadu – paskudne zadanie. Pozwoliła jej na to bez słowa sprzeciwu. — Deenie, wybierz jakąś chatę – powiedziała Charis, a potem zdmuchnęła sobie kurzy puch z koniuszka nosa. – Użyj tej swojej wymyślnej magii, żeby posprzątać. Żadnych pająków. A potem… – Jej twarz rozjaśniła się na myśl o czymś. — Deenie, studnia. Możemy wykąpać się w gorącej wodzie! Deenie spojrzała na nią. — W maleńkim blaszanym wiaderku, Charis? Naprawdę? Bez mydła? — Och, nie psuj zabawy – odparowała Charis. – Poradzimy sobie. Możemy namoczyć jakąś koszulę i się nią obetrzeć. Lepsze to niż nic. – Zmarszczyła nos. – Lepsze to niż śmierdzieć. Nie myłyśmy się, od kiedy wpadłyśmy do rzeki! Poza tym będziemy mogły wypłukać z włosów resztki soli. Bo nawet nurkowanie w rzece do końca jej nie zmyło. — To prawda. — No to uśmiechnij się! – powiedziała Charis. – Jest lepiej! Popołudnie upłynęło szybko, gdy zajęły się wszystkim, co miały do zrobienia. W końcu gdy miały już posprzątaną chatę, w której mogły się zadomowić, a wszystkie trzy kury piekły się, poporcjowane i nabite na nasączone wodą zielone patyki ułożone nad ogniem, po kolei umyły się w tym absurdalnym blaszanym wiaderku. Licząc na znalezienie drugiego wiadra, przeszukały wszystkie dwanaście opuszczonych domów w maleńkiej wiosce, ale nie zostało w nich ani kawałka mebla ani wiadra. Nic, co mogłoby im powiedzieć, jacy ludzie tu mieszkali i dlaczego odeszli. Nadal nic. Ale ani niewygoda, ani mozolne tempo całej czynności nie były w stanie umniejszyć przyjemności płynącej z dotyku ciepłej wody na skórze i ze spłukania klejących się włosów. Namoczoną, zgniecioną koszulą starły z siebie zaschnięty pot i wielodniowy brud. Kiedy już były na tyle czyste, na ile tylko mogła pozwolić im kąpiel bez mydła, i ubrały się w swoje ostatnie wstrętne koszule i spodnie, jak najdokładniej wyczyściły pozostałe ubrania i rozwiesiły je na niskich gałęziach gruszy do wyschnięcia. Do tego czasu słońce zaczęło szybko zsuwać się ku horyzontowi, a kury się upiekły. Przyjaciółki rozdzieliły porcje między siebie i dołożyły drew do ognia, podsycając płomienie. Światło i ciepło zafalowały, one zaś pochłaniały posiłek.
— Myślałam jeszcze nad czymś – powiedziała Charis, ze zmarszczonym czołem wpatrując się w poplamione tłuszczem palce. – Jutro powinnyśmy zapolować na kury. Muszą mieć jakąś kryjówkę w okolicy. Mogłybyśmy… o co chodzi? Deenie? Co się stało? Nie była w stanie odpowiedzieć. Ledwie mogła oddychać, gdy przeszyło ją okrutnie ostre ukłucie zarazy. Żołądek podszedł jej do gardła i na wpół zjedzony kawałek kury wypadł jej z rozluźnionych palców. — Deenie! – Charis wyciągnęła do niej ręce, a jej widoczna w blasku ognia twarz zamarła z niepokoju. – Na Barl, co się dzieje? Co czujesz? Deenie… A potem usłyszały dudniący w zapadającym zmierzchu odległy tętent kopyt i krzyki. Trzask w lesie. Kolejna przerażająca fala zarazy. Chwyciwszy Charis za nadgarstek, Deenie chwiejnie wstała. — Musimy się ukryć. Szybko, Charis! Uciekaj! Potykając się, pokonały niewielką odległość, która dzieliła ognisko od domu. Pośpiesznie przemierzyły otwartą przestrzeń i dysząc ciężko dopadły do miejsca, gdzie kiedyś były frontowe drzwi. — Charis, padnij – syknęła Deenie, ściągając ją na podłogę. – I nie ruszaj się. Ani piśnij. Bez względu na to, co zobaczysz albo usłyszysz. — Ale… Szybkim ruchem położyła dłoń na otwartych ustach Charis. Trzymała ją tam, nawet gdy przyjaciółka próbowała podważyć jej palce. Kolejne krzyki, tym razem głośniejsze, tuż obok nich. Pośpieszny tętent kopyt na wilgotnej ziemi. Charis próbowała ugryźć ją w palce, więc zabrała rękę. A potem okropny wrzask, wysoki zwierzęcy skowyt agonii. Zaciekle krzyczący głęboki męski głos. — Jedźcie dalej! Dalej! No dalej, na Ducha! Z lasu wypadli jeźdźcy na galopujących, oszalałych koniach. Deenie wyjrzała zza futryny i dostrzegła przerażone twarze, krew i trwogę, gdy jeźdźcy skręcali, co chwilę zmieniając kierunek, i uciekali… uciekali… Charis krzyknęła. Magiczny zmysł Deenie także krzyczał i wrzeszczał. Oszołomiona, zalana falą mdłości oparła się o futrynę i patrzyła, jak cztery bestie wypadają z lasu. Jedna miała skórę szkarłatną, druga niebieską, trzecia czarną, a czwarta skórę w kolorze mułu. Rogi, ogony, kły i szpony. Bestie, o których śniła, bestie, o których kiedyś opowiadał jej Darran, ludzie, którzy zostali paskudnie przemienieni. Ale tocząca je zaraza nie była pradawna, jak w Smoczozębej Rafie. Była nowa i żywa, świeża niczym kwiat. Kolejny przeraźliwy kwik konia. Gwałtownie obróciła głowę i zauważyła jeszcze jedną bestię, atakującą z innej strony. Konie i jeźdźcy zostali uwięzieni między nimi i nie mieli dokąd uciec. Wierzchowiec, który przed chwilą zakwiczał, padł, a połowa jego jasnokasztanowatej szyi została wyrwana. Skąpany w gorącej krwi jeździec wypadł z siodła, a atakująca bestia rzuciła się na niego. Nawet miecz, którego dobył, nie był w stanie go ocalić.
Nie potrafiła policzyć, ile jeszcze koni i ilu jeźdźców brało udział w tym zamieszaniu. Widziała tylko krew i rzeź. Z jękiem wbiła paznokcie w futrynę i podciągnęła się na nogi. Poczuła szczypiące ją w łydkę palce Charis. — Deenie… Deenie, nie, co ty… Bestie to nie króliki. To nie kury. Nie narodziły się naturalnie. Ale były żywe, więc mogły umrzeć. Kolejny koń padł z kwikiem, a jeździec zawtórował mu, gdy został przygnieciony jego ciężarem. Niemal oślepiona od łez Deenie wyszła z chaty. Otworzyła swój magiczny zmysł na żądne krwi bestie. Zaraza płonęła w niej i rozpalała pędzącą w żyłach krew. Nie przejmowała się tym. Nie mogła się przejmować. To tylko ból, przecież nie umiera. To ci biedni ludzie umierali, a ona miała moc, dzięki której mogła ich ocalić. Łagodnie wypuściła powietrze i zamknęła oczy. Szkarłatno-czarne obrazy tańczyły jej pod powiekami. Zarysy ogonów, kłów i rogów. Głęboko w ciele każdej bestii pulsowało mroczne serce skażonej magii, trucizna, która przekształcała ludzi w bezmyślne, mordercze rzeczy. „Przepraszam. Przepraszam. Teraz zaznacie spokoju. Mam nadzieję”. Niewiarygodny krzyk. To nie Charis. Jakiś mężczyzna. — Dziewczyno! Dziewczyno! Co ty robisz, dziewczyno? Uciekaj! Otworzyła oczy i zobaczyła szarżującą bestię, płonącą i rozwścieczoną. W tym stworzeniu nie było żadnej litości. Ani śladu po człowieczeństwie. Bała się? Może. Ale przede wszystkim czuła dziwny spokój. Jej ręka się uniosła, palce rozpostarły. — Umieraj – nakazała stworowi. – Padnij trupem, bestio. Poczuła wzbierającą magiczną moc. Poczuła, jak magia rozświetla jej krew. Bestia padła w biegu. Padła trupem u jej stóp. Pozostałe bestie szalały po opustoszałej wiosce. Zabiła każdą z nich, a potem osunęła się na ziemię. — Deenie! To była Charis. Skulona na zimnej trawie, bez sił, by odezwać się albo wstać, Deenie podniosła wzrok, gdy przyjaciółka kucnęła obok niej. — Wszystko w porządku, Deenie? Jak to zrobiłaś? — A jak myślisz? – odpowiedziała słabym głosem. – Wiesz, są niewiele większe od kur. Charis niemal się roześmiała, a potem prawie znowu wrzasnęła. — Dziewczyno – powiedział mężczyzna, który wcześniej krzyknął. Zsiadł z konia i szedł w ich kierunku z mieczem w dłoni. Miał długie, ciemnorude włosy związane tak, żeby nie opadały mu na twarz, i zielono-złote oczy. Znała go. Ten niecierpliwy nieznajomy był człowiekiem z jej snów. Jego głos był niczym wyraźne dzwonienie dzwonu. „Och. To ty”. Za jego plecami ocaleli towarzysze zebrali się na koniach w ginącym świetle późnego zmierzchu z uniesionymi w gotowości mieczami. Było ich dziewięciu;
wszyscy milczeli. Wszyscy się w nie wpatrywali. O co chodzi? Nigdy nie widzieli dziewczyny? Bestia, która na nią szarżowała, leżała ciężko na trawie, a płomienie migotały ciepło w jej martwych otwartych oczach. Gdzieś w środku Deenie czuła ból. To stworzenie było człowiekiem, nim dotknęła je zaraza. Ktoś powinien go pożałować. — Dziewczyno – powtórzył mężczyzna z ciemnorudymi włosami i zatrzymał się tuż przed nią. Jego szczupłą twarz pokrywał ciemny, rudawozłoty zarost, a te same migoczące płomienie tańczyły od koniuszka po rękojeść jego miecza. – Kim jesteś? Skąd przybyłaś? – Skinął głową w stronę martwej bestii. – I jak dokonałaś tego? Charis wpatrywała się w niego zakłopotana. — Znowu bełkot? Proszę, Deenie, powiedz, że go rozumiesz. Słysząc słowa Charis, jego towarzysze poruszyli się niespokojnie. Mężczyzna rzucił na nich okiem, uniósłszy dłoń, a potem z powrotem się odwrócił. — Dziwny twój język jest. Pewnie z Vharne nie pochodzisz. „Vharne”. Czy tak nazywała się ta kraina? Vharne. Nigdy wcześniej o niej nie słyszała. — Tak, Charis – powiedziała łagodnie. – On chce wiedzieć, kim jesteśmy i skąd pochodzimy. Charis zadrżała. — To ta magia rafy. Deenie… – A potem spojrzała wilkiem na mężczyznę. – Nie możemy im nic powiedzieć. Skąd wiesz, że to przyjaciel? Był przyjacielem. Czuła to w kościach, choć nie potrafiła wyjaśnić, jak i dlaczego. — Już dobrze, Charis. Nie zrobi nam krzywdy. — Nie wiesz tego! Mógłby w mgnieniu oka przeszyć cię mieczem. Deenie, przysięgam… — Charis, cicho bądź. – Spojrzawszy na nią groźnym wzrokiem, Deenie wstała. Mężczyzna o rudych włosach, który był taki znajomy, choć nigdy wcześniej się nie spotkali, ostrożnie cofnął się o krok. Położyła sobie dłoń na piersi. – Deenie. Mam na imię Deenie. Zmarszczył brwi. — Deenie. — Zgadza się. – Dotknęła palcami jego piersi. – A ty? Strzepnąwszy jej dłoń, jeszcze raz nieufnie cofnął się o krok i uniósł miecz. Nie był przystojny, przynajmniej nie w typowym tego słowa znaczeniu, ale w jego twarzy było coś zadziwiającego. Jakaś siła. Jakaś niezłomność. A pod nimi głęboki smutek. Poruszył ją i sprawił, że krew w jej żyłach zatętniła mocniej i szybciej. „Gąsior, Gardenio. Pamiętasz o Gąsiorze?” Pamiętała. Oczywiście, że pamiętała. Bardzo lubiła Gąsiora. Ale śnił jej się ten człowiek. To musiało coś znaczyć. Coś niezwykłego. „A gdy na niego patrzę, czuję… czuję…” Wpatrując się w jego zielono-złote oczy, czuła, jak jej serce zaczyna bić szybciej. — Jestem Deenie – wyszeptała. – Powiesz mi, jak ty masz na imię?
Z zakłopotaniem dotknął swojej piersi. — Moje imię chcesz poznać? Przytaknęła. „Zaufaj mi. Proszę, zaufaj mi”. — Tak. — Moje imię. – Spojrzał na swoich ludzi, potem na martwą bestię, a potem z powrotem na Deenie. Zacisnął szczęki. – Ewen. — Ewen. – Odwróciła się do Charis. – Ma na imię Ewen. — No i? – spytała Charis, wciąż podejrzliwa. – Mam wywinąć hołubca? – Ostrożnie wstała, jednym okiem obserwując ludzi z mieczami. – Co się dzieje, Deenie? Dlaczego tak bezkrytycznie mu ufasz? — Trudno to wyjaśnić. — Spróbuj. Deenie przygryzła wargę. „To na pewno jej się nie spodoba”. — Śnił mi się. Raz zanim wyjechałyśmy z Lur i raz kilka nocy temu. — Och. Naprawdę? – powiedziała Charis niewzruszenie. – A kiedy zamierzałaś mi o tym wspomnieć? — Nie zamierzałam. Pomyślałam, że to głupie. Nie miałam pojęcia, że wpadniemy na niego na tym pustkowiu. – Pokręciła głową. – To bardzo osobliwe. — Osobliwe? – Charis prychnęła. – Tak to się teraz nazywa. Deenie, co to za ludzie? Co oni tu robią? I dlaczego ci się śnili? — Nie oni. On. I naprawdę nie wiem, Charis. Ale… Przerwała, bo Ewen zaczął się wycofywać do swoich towarzyszy. Zebrali się blisko wokół niego i rozmawiali ściszonymi głosami, więc niczego nie słyszała. — Deenie, te… te stwory – odezwała się Charis. Wpatrywała się w bestię, która zwaliła się na trawę. – Zwariowałam czy jednak one… — Nie, nie zwariowałaś – powiedziała ponuro. – To z nimi walczyli tatko, mama i twój papa w dniu, w którym zginął Morg. To właśnie przez taką bestię stracił nogę. — I chcesz powiedzieć, że kiedyś to był człowiek? – szepnęła Charis, przerażona. – Że te wszystkie stwory były ludźmi? Och, to okropne. A ty… Deenie… Była naprawdę wspaniałą przyjaciółką. — Nic mi nie jest, Charis – powiedziała, nagle znużona. – Musiałam je powstrzymać. Wybiłyby nas do nogi. — Wiem. Ale… Tak. Ale. Kolejne wspomnienie, które będzie prześladować ją do śmierci. Drżąca Charis objęła się rękami. — Czegoś nie rozumiem. To Morg stworzył bestie, z którymi papa walczył w Doranie. Więc skoro były jego dziełem, a on nie żyje, to kto stworzył te tutaj? Ktoś opanował jego magię? Deenie wpatrywała się w martwą bestię. Wciąż wyczuwała w niej zarazę, ten gryzący dotyk plugastwa. Poruszył w niej mrok, który przekazała jej rafa. Wywołał mdłości i osłabił. „To jest to samo, tatku. W tobie, we mnie, w rafie – i w tej bestii. To samo”. — Nie, Charis. Nie wydaje mi się.
— Ale musi tak być – powiedziała Charis. – W przeciwnym razie to znaczy, że… – Otworzyła szeroko oczy. – Och, Deenie. Deenie, nie. Pomyślała o swoich snach. O Rafelu na tym nieznajomym balkonie, który jednak nie do końca był Rafelem. O tym, że miała wrażenie, jakby był stłamszony. Uciszony. Otoczony mrokiem. O tym jak… zniknął. Serce jej pękało na myśl, że ma to powiedzieć. — Myślę, że tak, Charis. Myślę, że to Morg. On żyje. — Ale to niemożliwe – szepnęła Charis. – Twój tatko go zabił. Król Gar umarł, żeby go uśmiercić. Deenie, to niemożliwe, że on żyje! Wpatrując się w bestię, pokręciła głową. — Nie. Chcemy, żeby nie żył. A to nie to samo. — Ale… ale… skoro on żyje… choć nie rozumiem, jak to możliwe, ale skoro tak, to kto go powstrzyma, Deenie? My? Przechyliła podbródek. — I Rafe. Bo znajdziemy go, Charis, a kiedy go znajdziemy, dołączy do walki. Zobaczysz. Na twarzy Charis malowała się udręka. Po jej policzkach popłynęły łzy, zostawiając ślady jak ślimaki. Deenie otworzyła usta, żeby powiedzieć coś odważnego, ale rozproszyły ją podniesione głosy. O czymkolwiek rozmawiali Ewen i jego ludzie, atmosfera robiła się coraz gorętsza. — Nie, Ibbie – rzekł Ewen, patrząc groźnie. – I mówić tak jest niemądrze. — Deenie? – Charis z wolna przysunęła się do niej, gdy mężczyźni dalej się spierali. – Powinnyśmy się wymknąć, kiedy nie patrzą. Bo jesteśmy tylko dwie i w dodatku jesteśmy dziewczynami. A jeśli… — Nie zrobią tego – powiedziała. – Już ci mówiłam. Możemy zaufać Ewenowi. Tym razem to Charis spojrzała na nią groźnie. — I taka jesteś tego pewna, biorąc pod uwagę, że znasz go tak niesamowicie długo? — Ty tam! Dziewczyno! Odwróciła się. Ewen będzie musiał przestać tak się do niej zwracać. — Deenie – powiedziała ostrzejszym tonem. Zostawił swoich ludzi i wrócił do niej. Schował już miecz do pochwy, ale dłoń nadal trzymał na jego rękojeści. — Deenie. Rozumiesz mnie. Kiwnęła głową. — Tak. — Unieś trzy palce, żebym się upewnił. Z westchnieniem uniosła trzy palce. — Widzisz? Umiem też liczyć. Jego usta drgnęły. — Dziwny jest ten twój język… ale buńczuczna jesteś, powiadam. — Buńczuczna? Nie znam tego słowa. Tam, skąd pochodzę, powiedziałbyś
pewnie „upierdliwa”. – Wzruszyła ramionami. – W każdym razie nie mam zamiaru przepraszać. Kiedyś byłam myszką, ale tamta Deenie utonęła po drodze. — Przestań trajkotać – powiedział. – Sensu to przecież nie ma, skoro cię nie rozumiem? — Nie – powiedziała. – Pewnie nie. Ponurym wzrokiem spojrzał na martwą bestię. — To czarnoksięstwo je zabiło? Och. To w tym był problem. — Chyba można tak powiedzieć. Spojrzał na nią ze złością. — Tak czy nie? Skinęła głową. — Tak. W takim razie przynajmniej tyle zrozumieli. Jego ludzie zaszeptali gniewnie i każdy uniósł miecz. — Czarnoksięstwo – rzekł Ewen. W jego oczach płonęła żądza mordu. Nie odwracając wzroku od jego twarzy, uklęknęła przed nim, a potem odgarnęła na bok wilgotne, splątane włosy i odsłoniła gardło. — Nie zrobię wam krzywdy, Ewenie. — Deenie, co ty robisz? – spytała Charis stanowczym tonem. – Chcesz, żeby uciął ci głowę? — Nie zrobi tego – powiedziała, a serce mocno biło jej w piersi. – Wystraszyłam go. To wszystko. — A teraz wystraszyłaś mnie! — Przepraszam. Nie frasuj się. Nic nam się nie stanie. — Deenie… Wciąż na niego patrzyła. — Mama była strażniczką Przepowiedni, pamiętasz? A ja jestem jej córką. Śnił mi się. Nie skrzywdzi mnie. — A co ze mną? Nie chcę, żeby moje życie zależało od niego! — Nie zależy, Charis – stwierdziła pewnie. – Zależy ode mnie. Charis jęknęła. — Mam ochotę cię walnąć, Deenie! Dobra. Ale jeśli to zacznie wyglądać podejrzanie, to masz go powalić tak jak te bestie. Mówię poważnie. Musisz. Ewen patrzył nachmurzony, palcami wciąż obejmując rękojeść miecza. — To jest Charis? Boi się? — Tak. — A ty się boisz, Deenie? Pokręciła głową. — Nie. — Czarnoksięstwo – burknął. – Powinienem cię uśmiercić, dziewczyno. — Jego spojrzenie padło na martwą bestię. – Ale życie ci zawdzięczamy. Ukucnęła. — Nie ma o czym mówić.
Kotłowały się w nim wątpliwości. — Kim jesteś, dziewczyno? Skąd pochodzisz? Iringa? Trindek? Feen? — Jesteśmy Olkinkami z Lur. — Lur? To wasz kraj? Nie znam go. – Przeciągnął dłonią po twarzy, a potem zaskoczył ją, przyklęknąwszy na jedno kolano. Ujął jej podbródek pomiędzy kciuk a palec wskazujący i wpatrzył się w jej oczy. — Zaufać ci mogę, dziewczyno? Czy zamordujesz nas, gdy zapadniemy w sen? Może i nie rozumiał jej słów, ale przy odrobinie szczęścia wyczuje, że Deenie nie jest dla niego zagrożeniem. — Nie, Ewenie. Nie zrobię tego. Puścił ją. — Na Ducha – mruknął. – Cieszę się, że Tava tu nie ma. – Podniósł się płynnym ruchem. – Wstań. Ty i Charis bezpieczne jesteście. — Co? Co powiedział? – dopytywała Charis. — Że jesteśmy bezpieczne – rzekła Deenie, wstając. Ewen przyglądał się jej i nie wyciągnął ręki, żeby jej pomóc. Charis prychnęła. — I pewnie na świecie nie było nigdy mężczyzny, który wypowiedział takie słowa, a potem ich nie dotrzymał? — Do wschodu słońca tu zaczekamy – powiedział Ewen, spojrzawszy na swoich ludzi. – Gdy wstanie świt, pojedziecie z nami. — Nie mów, sama zgadnę – rzekła Charis. – Jesteśmy jeńcami? — On tak uważa – mruknęła Deenie. Ewen wskazał na chatę. — Spać w środku będziecie? Skinęła głową. — Tak. — W tych częściach niespokojnych ziem mnóstwo jest paskudnych bestii – powiedział. – Pilnować was będę. – Zwrócił się do mężczyzn. — Zróbcie sobie jakieś pochodnie, a potem zadbajcie o konie i… — Niepotrzebne wam pochodnie – powiedziała Deenie i pstryknięciem palców przyzwała magiczny ogień. Wszyscy bez wyjątku krzyknęli – nawet Ewen się wystraszył – i nagle wszystkie miecze celowały w jej gardło. Ewen splunął w trawę. — Czarnoksięstwo. — Nie – powiedziała. – To tylko światło. Ale jeśli wam się nie podoba… – Jeszcze raz pstryknęła palcami i magiczny ogień zgasł. Zamrugał oczami, patrząc na nią w dogasającym blasku ogniska. Nachmurzył się, widząc, że jest ciemno. Rzucił okiem na swoich ludzi. Spojrzał wilkiem na nią. — Zapal je z powrotem. Uniosła brew. — Proszę. — Co? – spytał zakłopotany. – Dziewczyno… Deenie… zapal je z powrotem. Nie
wypatrzymy bestii w ciemnościach. Z westchnieniem przywołała kilka kul magicznego ognia, rozsunęła je tak, by każdy dobrze widział, a potem złapała Charis za ramię i odwróciła się w stronę domu. — Będzie nas niańczył. Porozmawiamy później. W świetle własnej, kołyszącej się kuli dostrzegły futrynę chaty i gołą, czystą podłogę wewnątrz. Ewen był kilka kroków za ich plecami. Dały nura do środka i usiadły przy swoim niemal pustym plecaku, a potem patrzyły, jak on siada przy pustej futrynie naprzeciwko, kładzie wyjęty z pochwy miecz na kolanach i opiera się plecami o ścianę. Spojrzeniem obiegł pojedynczą niewielką izbę chaty. Kolejna, szybko stłumiona fala smutku. A potem popatrzył na nią. — Dziwną dziewczyną jesteś… Deenie. Deenie wzruszyła ramionami. — Nie jestem dziwniejsza niż ty, Ewenie. — Co on mówi? – spytała Charis. — Nic ważnego. – Poklepała Charis po dłoni. – Połóż się. Możesz sobie zrobić poduszkę z plecaka. Tylko… zaczekaj chwilę… Kiedy jednak wyjęła swoje zesztywniałe poskładane ubrania ze skóry, żeby sobie też zrobić poduszkę, natknęła się na zaszyty w nieprzemakalne płótno dziennik Barl. Przeszedł ją dziwny dreszcz, budzący tę drugą, łagodniejszą stronę magii, którą pochłonęła z rafy. Pod wpływem impulsu czy odruchu upchnęła dziennik w skórzane ubrania i wyjęła wszystko razem. Rzuciwszy Ewenowi ostatnie złowrogie spojrzenie, Charis osunęła się na podłogę. — Wiesz, że nie zasnę – burknęła. – Przynajmniej dopóki on siedzi tam z tą posępną miną. Z uśmiechem sprzedała Charis kuksańca w ramię. — Zaśniesz. Jak przestaniesz ględzić. Charis fuknęła. — Naprawdę wolałam cię, kiedy byłaś myszką! Ułożyła się jednak i po chwili – znużona – zasnęła, wypełniając cichą chatę odgłosem łagodnego pochrapywania. A Deenie i Ewen – mężczyzna z jej snów, o ciemnorudych włosach i zielono-złotych oczach – zostali sami w milczeniu, w świetle magicznego ognia. „No dobrze, tatku. Co teraz?”
ROZDZIAŁ XX
Dziewczyna drzemała, oplótłszy rękami kolana, które przyciągnęła do płaskiej piersi i za którymi schowała twarz. Z ramionami przyciśniętymi do chropowatej ściany i palcami lekko oplatającymi rękojeść miecza Ewen obserwował ją spod półprzymkniętych powiek. Deenie. Co to za imię dla dziewczyny? Ale z drugiej strony, jaka dziewczyna potrafiłaby zabić bestie jednym słowem? „Taka, która jest czarnoksiężnikiem, ot co. Tav zabić by mi ją kazał”. Ale skoro była czarnoksiężnikiem, to jak miałby to zrobić? Gdyby spróbował ją skrzywdzić, powaliłaby go tak jak tamte bestie. I było coś jeszcze. Musiał zrobić to, co uważał za stosowne, bez względu na to, o co według niego ciskałby się Tavin. „Szranki za sobą już mamy. Jako syn szukający ojca na niespokojne ziemie pojechałem. A gdy wróciłem, byłem już mężczyzną z koroną na głowie”. Mimo wszystko brakowało mu rad Tavina. Po uszy zagrzebany w rozpaczliwych planach ocalenia ludności Vharne przed Morgiem fechmistrz niezbyt długo sprzeciwiał się, by po raz kolejny, i to po tak krótkiej przerwie, zostawiono go na królewskim tronie. Wiedział, że nie ma innego wyjścia. Po śmierci bratanków Murda Ewen nie miał już krewnych w Dolinie, dlatego tylko Tavinowi mógł zaufać. No może poza Clovisem. Ale Clovis był zajęty. „Przetrzepiesz mi tyłek, kiedy się o tym dowiesz, fechmistrzu. Jakbym już cię słyszał. Żadnego czarnoksięstwa w Vharne, chłopaku. Zabij tę dziewczynę. Znajdź jakiś sposób”. Tylko że Ewen nie chciał. Może dlatego, że uratowała im życie. Może dlatego, że będzie mu potrzebna, żeby zrobić to jeszcze raz. Zgodnie z tajemną mapą króla w tych częściach niespokojnych ziem nie było żadnych duchowych ścieżek, na których mogliby się ukryć przed bestiami i włóczęgami. Nie było też czasu, żeby sprawdzać, czy mapa się nie myliła. Morg czekał na niego, a za spóźnienie cenę zapłaciliby mieszkańcy Vharne. „A może dlatego, że u moich stóp uklęknęła i przed moim mieczem odsłoniła gardło”. Mogła go zabić, ale poddała mu się. Gdy na niego spojrzała, zobaczył w jej oczach coś nieodpartego. A jej głos brzmiał przyjaźnie. Nie wyczuwał w nim żadnego okrucieństwa. „Mizerna z niej osóbka. I niepozorna jak myszka. Ale kiedy na mnie patrzy…” Nie chciał o tym myśleć. Dziwne światło, które stworzyła, unosiło się wysoko w kącie. Pstryknęła palcami i przygasło, żeby jej przyjaciółka Charis mogła się przespać. I dziewczyna rzeczywiście spała. Chrapała. Nawet bestia nie wyrwałaby jej ze snu. Deenie spokojnie mogła nie przyciemniać światła. Światło na pstryknięcie palcami? Jak to możliwe?
„A jak to możliwe, żeby zabić jednym słowem?” Dziewczyna – Deenie – wzięła głęboki wdech i uniosła ciemnowłosą głowę. Jej zamglone spojrzenie wyostrzyło się, po czym złagodniało. Uśmiechnęła się. — Ewenie. Nieufnie kiwnął głową. — Deenie. Powiedziała coś jeszcze. Nie zrozumiał ani słowa. Była z Lur? Gdzie to jest? Na pewno nie na toczonym zarazą południu. Tam nie było życia. Na pewno kłamie. Była z Feen. A może z Brantone. Wpatrywała się w niego nachmurzona, ściągnąwszy proste, brązowe brwi, a dolną wargę przygryzła drobnymi, białymi zębami. Gdy tak patrzyła z namysłem, jej dłoń powędrowała niemal ukradkiem ku zesztywniałym, zniszczonym ubraniom ze skóry, które miały jej posłużyć za poduszkę, ale jednak szybko porzuciła ten pomysł. Poszperała między fałdami i wyjęła rękę, w której trzymała jakieś zapakowane w materiał zawiniątko. Spojrzała na nie zaskoczona. Jak gdyby nie zdawała sobie sprawy, że tam było – albo nie zdawała sobie sprawy, że próbowała je wyjąć. Wyraz jej szczupłej, kanciastej twarzy był dziwny, gdy powiodła palcami po paczuszce. Deenie w ogóle była dziwna. Drobna, wątła i nieustraszona. „I rozumie każde słowo, które wypowiadam”. Czarnoksięstwo. — Dziewczyno – odezwał się. – Deenie. Co masz w ręce? Wydała z siebie odgłos zniecierpliwienia i zmrużyła oczy. Powiedziała coś pogardliwego. I oczywiście miała rację. Czyżby nie zbeształ jej za trajkotanie, choć oboje wiedzieli, że on nigdy jej nie zrozumie? Pokręciła głową i sięgnęła po nóż przypasany na biodrze. Nie zabrał go jej, podobnie jak noża jej chrapiącej przyjaciółki, sądząc, że dzięki temu nie będą wobec niego takie nieufne. Tavin stwierdziłby, że to błąd. Uniósł miecz. — Dziewczyno… Powiedziała coś jeszcze, tym razem uspokajającym tonem. Wypowiedziała jego imię. Poczuł, że się rozluźnia, a to nie było mądre. Nie miał powodu, żeby jej ufać. „Więc chyba zgnił mi mózg, bo jednak jej ufam”. Przez chwilę nie użyła noża, tylko trzymała go luźno i wpatrywała się w zawiniątko. W tym przyćmionym, magicznym świetle dostrzegł zapowiedź łez w jej oczach. Dostrzegł strach i zakłopotanie w jej zacienionej twarzy. Zauważył smutne, ponure postanowienie. Widząc to, poczuł, jak budzi się jego własny ból. Powiedziała coś jeszcze. Mówiła do kogoś. Ale nie do niego. W jej głosie słyszał rzewność. Tęsknotę. A potem jej twarz się napięła, zesztywniała i stłumiła ból. „Naprawdę jej ufam”. Ignorując go, koniuszkiem ostrza przecięła szwy zawiniątka, a potem położyła nóż na twardym klepisku, odwracając go ostrzem od Ewena. Czy coś chciała przez to przekazać? „Nie chcę zrobić ci krzywdy”.
Obserwował, jak Deenie rozwija materiał, który osłaniał cienką, oprawioną w skórę książkę. Oczy dziewczyny sugerowały, że to coś ważnego i przerażającego. A skoro to przerażało ją – czarnoksiężnika… — Powinienem się obawiać? – zapytał. – Tej książki. Może mam ją spalić. Zszokowana pokręciła głową, a potem zaczęła coś trajkotać. Jej słowa zabrzmiały groźnie. Zacisnął palce na rękojeści miecza. — Dziewczyno… — Deenie! – warknęła. To obce imię. Ależ był wściekły, że było to jedyne słowo, które bez wątpienia rozumiał. — Deenie, czy ta książka może mnie skrzywdzić? Skrzywdzi mnie? Chciała zaprzeczyć, widział, jak ze sobą walczyła, ale tylko wzruszyła chudymi ramionami. „Może”. Czy to znaczyło, że była szczerym czarnoksiężnikiem i że go nie okłamie? „Naprawdę chcę jej wierzyć. Czy rzuciła na mnie jakieś zaklęcie? Może zamieniła mnie w bestię gdzieś w środku, tak żeby nikt nie widział?” — Daj mi to – powiedział i wyciągnął rękę. Wpatrywała się w niego szeroko otwartymi oczami, w których malowała się lekka wrogość. Ponownie pokręciła głową, a szczupłymi palcami ściskała książkę. A zatem bała się – ale chodziło o coś ważnego. „Jeżeli spróbuję jej to zabrać, może mnie zabić”. — Deenie, chcesz wykorzystać tę książkę, żeby zrobić mi krzywdę, tak? Po raz kolejny pokręciła głową. Powiedziała coś, co zabrzmiało poważnie, przyciskając dłoń do serca. — Mam ci w tej kwestii zaufać, tak? Przytaknęła. — Ewenie. – Po raz drugi położyła dłoń na sercu. — Ale ty nie zaufasz mnie. Opuściwszy wzrok na książkę, ponownie przygryzła wargę i koniuszkami palców dotknęła poplamionej okładki. Nie padło ani słowo, ale jej odpowiedź była dość jasna. „W tej kwestii nie zaufam”. Gdyby miał postąpić po swojemu, wkrótce przemierzaliby niespokojne ziemie razem. Nie mógł jednak mieć jej pod ręką na każdym kroku. A skoro mu nie ufała, mogłaby sprowadzić śmierć na nich wszystkich, nie z powodu czarów, lecz sporów. Może gdyby zrobił dla niej coś miłego… Skórzane ubrania, które wyrzuciła, najwyraźniej nie nadawały się do niczego, a powinna je nosić. Do podróży po niespokojnych ziemiach bardziej nadawała się skóra niż wełna i len. — Zaczekaj tu – powiedział i odłożył miecz. – Zaraz wrócę. Uniosła brwi, ale nie odpowiedziała.
Czarnoksięskie kule światła, które stworzyła, nadal błyszczały przed chatą na tyle jasno, że widział, jak stąpać, żeby nie skręcić kostki. Podszedł do koni. Jego własne skórzane ubrania były miękkie i elastyczne. Opadłe z sił konie zostały rozsiodłane, a ich ogłowia i siodła poukładano starannie z boku. Znalazł swoje juki, przetrząsnął je, wyjął porcję suszonej wołowiny, a potem upewnił się, że z jego wojakami wszystko jest w porządku. Ocalałymi wojakami. Dwóch zginęło, mieli zostać spaleni o wschodzie słońca: Grame, jego przyboczny w czasie tej podróży, i młody, śmiały Drooe. Serce zabolało go na myśl o tej stracie. A teraz musiał wybrać sobie nowego pomocnika. „O wschodzie słońca o tym pomyślę”. Wojacy patrzyli na niego z powagą, gdy dołączył do nich przy ognisku, które podsycali świeżym chrustem. — Wszystko w porządku? — Wszystko w porządku, Wasza Wysokość – rzekł Robb, który najprawdopodobniej zostanie teraz jego przybocznym. On albo Hain. — Niedługo… — Kapitanie, a nie Wasza Wysokość – powiedział stanowczo. – Nasze sprawy są naszymi sprawami. Trzymać języki za zębami przy tych dziewczynach powinniście. — To nie dziewczyny – burknął Neel. Gderliwy był strasznie, ale był jednym z najlepszych szermierzy wyszkolonych przez Tavina. – To kłopoty. Zmarszczył brwi. — Być może. Ale zajmę się nimi. Wypatrujcie bestii i odpocznijcie. O wschodzie słońca dalej jedziemy. Zostawiwszy szemrających mężczyzn, wrócił do chaty. Deenie podniosła wzrok, gdy wślizgnął się do środka. Nadal trzymała w rękach książkę. Jej przyjaciółka Charis wciąż spała. Kiepski byłby z niej wojak. Usiadł na podłodze i wyciągnął rękę. — Daj mi swoje skóry. Uniosła proste brwi. — Oddam ci je – powiedział. – Miałbym je ukraść? Skoro nie pasują? Zawahała się, a potem rzuciła mu ubrania. To będzie wyzwanie– w dotyku były jak kora starego drzewa. Wrzucił sobie do ust suszoną wołowinę, żeby uciszyć burczenie w brzuchu, a potem otworzył torbę z łojem i zabrał się do pracy. Zapewne zużyje wszystko do ostatka. Będzie musiał wyprosić więcej od swoich wojaków, żeby jego własne skórzane ubrania zachowały miękkość. Przyglądała mu się, gdy smarował jej spodnie, by znów mogła je nosić. Rzucił na nią okiem i dostrzegł przychylność w jej oczach. Widząc to, spuściła wzrok. Na jej policzkach pojawił się lekki rumieniec. Po chwili otworzyła książkę. Niemal krzyknęła ze zdumienia, przez co wypuścił torbę i sięgnął po miecz. — Co się dzieje, dziewczyno? Czarnoksięstwo? Dyszała ciężko, urywanym oddechem, ale pokręciła głową. — To co? Powiedziała coś, starając się wyjaśnić, a potem skrzywiła się.
Jak wrzód na tyłku to było. Skoro potrafiła go zrozumieć dzięki czarnoksięstwu, to dlaczego nie zrobi czegoś, żeby on też mógł rozumieć ją? — Deenie. To nie czarnoksięstwo? Pewna jesteś? Tym razem skinęła głową. Potrząśnięcie głową – nie, kiwnięcie – tak. Tyle przynajmniej rozumiał. — To nie bestie? Ponownie pokręciła głową. — Coś nam może zaszkodzić? Kolejne potrząśnięcie głową. Gdy nie przestawał patrzeć, poklepała się dłonią na wysokości serca, spoglądając na niego błagalnie. „Zaufaj mi”. Powoli opuścił miecz. — Skoro tak twierdzisz – mruknął, a potem, zażenowany, dalej smarował skóry. Z powrotem zajęła się książką, przeglądając ją kartka po kartce. Sądząc po jej przyśpieszonym oddechu i wyrazie twarzy, coś wprawiło ją w zdumienie. Dziwne to było. Czyżby nie znała własnej książki? W końcu, z westchnieniem, pozwoliła, by książka opadła jej na kolana. — Ewenie. — Co? – spytał, wciąż nieufnie. W jej oku dostrzegł błysk, przez który nieprzyjemnie wzburzyła mu się krew w żyłach. Na chwilę się zamyśliła. A potem znowu położyła sobie dłoń na piersi i uniosła te proste zdecydowane brwi. Pytanie. — Czy ci ufam? Przytaknęła z zadowoleniem. On w ogóle nie był zadowolony. — W jakiej kwestii, dziewczyno? Pstryknęła palcami i przyzwała maleńką kulę ognia, a potem dmuchnęła na nią, aż przetańczyła dzielącą ich odległość. Zmusił się, by siedzieć spokojnie. Gdy tylko kula dotknęła jego policzka, taka ciepła i miękka, Deenie sprawiła, że zniknęła. — Czarnoksięstwo? – zapytał, czując, jak zasycha mu w ustach. Kolejne skinienie głową. — Wymierzone we mnie? Jej spojrzenie było ciepłe. Pełne zrozumienia. — Po co? Za pomocą dłoni pokazała dwie kwaczące do siebie kaczki. Wpatrywał się w nią, próbując domyślić się, o co chodzi. — To znaczy… żebyśmy mogli porozmawiać? Uśmiechnęła się. „W myślach mi czyta? To czarnoksięstwo!” Odłożył torbę z łojem i jej powoli mięknące skórzane ubrania. A potem położył miecz na podłodze obok siebie; na jego skórę wystąpiły kropelki potu i oparł dłonie na kolanach, zmusiwszy się, by nie zaciskać palców. — Będzie bolało?
Jej ramiona drgnęły. „Może. Nie wiem”. — Jeżeli w bestię mnie zamienisz – powiedział z mocno bijącym sercem – to cię wybebeszę. Przewróciła oczami. — Ewenie. – Równie dobrze mogła powiedzieć „głupcze”. — I głupcem jestem, pozwalając, by dotknęły mnie czary – odgryzł się. – Więc zrób to szybko, dziewczyno. Zanim zmienię zdanie. Złościła się, gdy tak się do niej zwracał, ale dzięki temu poczuł się lepiej. Zmrużywszy oczy z rozdrażnieniem, łagodnie odsunęła się od ściany naprzeciwko i swojej śpiącej przyjaciółki Charis i przysunęła się do niego na wyciągnięcie ręki. A potem go dotknęła. Poczuł na twarzy jej smukłe, zrogowaciałe, chłodne i niepewne palce. Czuł, jak drżą. Zamknęła oczy, chowając się przed nim, a potem wyszeptała coś pod nosem w nie swoim języku. Przeszył ją dreszcz. Po chwili także jego. Poczuł zalewające go ciepło. To dziwne, ale przypominało mu duchowe ścieżki. A potem wzdrygnął się, gdy coś zaczęło jakby odsłaniać się w jego głowie. Dotykające jego zarośniętego policzka palce opadły. Utrata kontaktu z nią sprawiła mu ból. Chciał chwycić jej dłoń i przyciągnąć ją z powrotem. — Ewenie – szepnęła. – Rozumiesz mnie teraz? Aż otworzył usta. Duchu, Duchu, co ona zrobiła? — Dziewczyno… — Daję ci słowo – powiedziała, a na jej wychudzonej twarzy pojawiło się groźne spojrzenie – że jeśli jeszcze raz powiesz do mnie „dziewczyno”, znajdę zaklęcie, od którego wypada język. — Czarnoksięstwo – oznajmił, słysząc swój ochrypnięty ze zdumienia głos. — To nie czarnoksięstwo, Ewenie. To magia. I tam, skąd pochodzę, nie należy się jej bać. Mnie też nie musisz się bać. „To ty tak twierdzisz”. — Te bestie, które zabiłaś. Z magii się narodziły, prawda? — Nie – powiedziała z niezwykłą pewnością. – To jest czarnoksięstwo. Moc wykorzystana niegodziwie. Widział, że w to wierzyła, ale nie tak łatwo było go przekonać. — A magia te bestie zabiła? W jej oczach zagrały cienie. — Tak – stwierdziła po długiej chwili milczenia. Widział, że walczyła ze sobą. – Ale obiecuję, że nie skrzywdzę ciebie ani twoich ludzi. „I uwierzyć w to mam? W samo twoje słowo?” Z trudem powstrzymał się od podniesienia miecza. — Znamy w Vharne czarnoksięstwo. Przychodzi z północy. – Jego wnętrzności zacisnęły się. – Z Dorany. A ona znała tę nazwę. Dostrzegł, że ją ukłuła. Zanim jednak zdążył o to spytać, ta druga dziewczyna, Charis, poruszyła się i usiadła, ziewając. — Deenie? Co się dzieje?
Deenie odwróciła się. — Znalazłam zaklęcie, dzięki któremu on rozumie olkiński. — Naprawdę? – spytała Charis, nastroszona niczym jeż. – Wzięłaś je z powietrza, co? Och, ta to dopiero jest dowcipna. Zauważył, że Deenie spuściła wzrok. — Nie. Oprawiona w skórę książka leżała na podłodze. Charis spojrzała na nią ostrym wzrokiem. Nieufnie. To było ciekawe. — A czy to zaklęcie działa też w drugą stronę? – spytała stanowczo. – Jeśli tak, możesz wykorzystać je na mnie. Męczy mnie już, że nie wiem, co on do mnie mówi. Deenie użyła zatem swojej mocy na dowcipnej przyjaciółce, a tamta nie okazała strachu. Czy powinno go to uspokoić? Kiedy już było po wszystkim, dziewczyna o imieniu Charis spojrzała na niego. Choć była taka chuda i strudzona, i tak była piękna. Ale – co dziwne – nie poruszała go. To Deenie sprawiała, że jego serce łomotało. Niech Duch ma go w swojej opiece. Czy to też było zaklęcie? — No i? – warknęła Charis. – Nie siedź tak i nie gap się jak dureń. Powiedz coś! Powiedz coś. — Chcę wiedzieć, gdzie Lur leży. Oczy Charis otworzyły się szerzej. — Udało się! – A potem skinęła na niego podbródkiem. – Ale nie myśl sobie, że dzięki temu powiemy ci coś o Lur. Deenie westchnęła. — Charis. — Nie, Deenie. Nie powiemy mu niczego ważnego, dopóki nie dowiemy się, kim jest, skąd pochodzi i co się dzieje w tej okolicy. Pełno tu bestii i szaleńców. Z tego, co wiemy, on też jest szalony. — On nie jest szalony, Charis – stwierdziła Deenie z kolejnym westchnieniem. Charis pociągnęła nosem. — Dlaczego? Bo ci się śnił? Słysząc te słowa, zamrugał i zapomniał o „szaleńcach”. — Śniłem ci się? — Nie słuchaj jej – powiedziała Deenie, rumieniąc się. – Wszystko jej się plącze. Biedactwo za mało sypia. — Deenie! – Charis dźgnęła ją palcem w żebra, a potem zwróciła się do niego. – Nie odpowiedziałeś na moje pytania. Wzruszył ramionami. — Na moje najpierw odpowiedzieć możecie. — Na pewno nie – odparowała dziewczyna o imieniu Charis. – Mamy znacznie więcej powodów do obaw niż ty. Silni mężczyźni z mieczami. Moglibyście nadziać nas na rożen jak kurczaki i nie mogłybyśmy zrobić zupełnie nic, żeby was powstrzymać. Uśmiechnął się, lecz bez uprzejmości. — Deenie zabić by nas mogła.
— Ale tego nie zrobi – rzekła Charis. – Nawet jeśli byście na to zasłużyli. Spojrzał na Deenie. — Dlaczego? — Bo nie jestem mordercą, Ewenie. Przycisnął plecy i ramiona do ściany. — To ty tak twierdzisz. Deenie opuściła wzrok i spojrzała na kolana, a potem przygryzła wargę. — Lur leży daleko stąd, Ewenie. To… — Deenie! – odezwała się Charis błagalnym tonem. – Przestań. — Muszę, Charis. To jego dom, nie nasz. Dlaczego miałby nam ufać, skoro mamy jakieś tajemnice. – Podniosła wzrok. – Lur leży za dotkniętymi zarazą ziemiami, na południe stąd. Za górami. Wpatrywał się w nią z niedowierzaniem. — Przemierzyłyście te ziemie? — Nie. Są zatrute. Minęłyśmy je, żeglując wzdłuż wybrzeża. „Żeglując?” Znała się na łodziach? — Po co? Żeby uciec ze swojego kraju? Czy to Lur też jest skażone? Deenie i dziewczyna o imieniu Charis wymieniły ostrożne spojrzenia. — Nie było – rzekła Deenie. – Ale teraz jest. Nasze królestwo umiera, Ewenie. A to nie było kłamstwo. Ale dlaczego jej ból miał sprawiać ból także jemu… — Wasz król stwierdził, że Vharne może wam pomóc? Dlaczego? Dziewczyny znów na siebie spojrzały. — Król Lur nie żyje – powiedziała Charis. Czy to była prawda? Chyba tak. Ale to nie była cała prawda. I nie wyjaśniała, skąd Deenie wiedziała o Doranie. „Tę odpowiedź z niej wydobędę”. — To dlaczego… — Nie przybyłyśmy tu celowo, Ewenie – powiedziała Deenie z przejęciem. – Popłynęłyśmy w górę rzeki, żeby znaleźć coś do jedzenia i wodę, a potem straciłyśmy skif na skałach. To na pewno było kłamstwo. — Wy płynęłyście rzeką Spate. Dwie dziewczyny. W oczach Charis pojawił się błysk. — Dwóch magów. I tak, płynęłyśmy rzeką. I co z tego? — Dwóch magów? – Uniósł brwi. – Pogromczynią bestii jesteś, tak jak Deenie? — Nie – przyznała z niezadowoleniem. – Deenie jest magiem jedynym w swoim rodzaju. To także było ciekawe, ale nie miał zamiaru pokazać im, że się przejął. — Skoro to nie wasz król wysłał was w rejs, to dlaczego opuściłyście Lur? – Uderzyła go pewna myśl i wyprostował się. – Czy pojawiła się u was jakaś bestia? Zostałyście wezwane do Dorany? Ta nazwa ponownie do głębi dotknęła Deenie. Dotknęła je obie. Deenie pokręciła głową.
— Dziś po raz pierwszy widziałam bestię, Ewenie. Charis i ja wypłynęłyśmy z Lur, żeby odnaleźć mojego brata Rafela. Wiele miesięcy temu przekroczył góry i znalazł się na skażonych zarazą ziemiach w poszukiwaniu pomocy dla naszego królestwa. – Ale… – Jej głos zaczął drżeć. Oddychała głęboko, żeby go uspokoić. – Ale coś musiało się stać, coś strasznego, bo nie wrócił. Więc Charis i ja postanowiłyśmy go odnaleźć. Jej ból był szczery. Tak jak jego. Rozpoznał jej cierpienie, tak jak rozpoznawał własną twarz w lustrze. Król. Padrig. A jednak… — W Lur nie ma żadnych wojaków? – zapytał szorstko. – A twój ojciec? Dlaczego wysłał cię w poszukiwaniu brata w towarzystwie tylko jednej dziewczyny? Zaparło jej dech w piersi. — Tatko jest poważnie chory. Nie wie o Rafelu ani o mnie. Poza tym wszyscy stwierdzili, że Rafe zginął. Tylko ja i Charis wierzymy, że on nadal żyje. – Jej głos załamał się po raz drugi. – Musimy go odnaleźć, Ewenie. Posiada moc, dzięki której można ocalić Lur i jego mieszkańców. I ocalić tatka. Och. — On też jest magiem, ten twój brat? — Najpotężniejszym, jakiego widziało Lur. Spojrzał na nią zadumany. Każde słowo, które wypowiedziała, było prawdziwe, mógł przysiąc na swój miecz. Mimo wszystko opowiedziała mu bez wątpienia historię pełną luk. — Skoro zaginął w Vharne, to gdzie twoim zdaniem jest? — Nie wiem dokładnie – mruknęła w końcu. – Jestem tylko pewna, że musimy wciąż iść na północ. Na północ? Zmroziło go i zacisnął palce, żeby nie sięgnęły po miecz. — Skąd wiesz? — Jeśli spróbuję ci to wytłumaczyć, to nazwiesz mnie kłamczuchą. — Wytłumacz, a ja zdecyduję, czy kłamczuchą jesteś. Uparcie zacisnęła szczęki. — Dobrze. Ale nie mów, że nie ostrzegałam. Wyczuwam go, Ewenie. Wyczuwałam go całe życie. Tak działa mój magiczny zmysł. Wyczuwam różne rzeczy. A od chwili jego zaginięcia widzę go w snach. Słyszałam, jak wzywa pomocy. Jest sam, wystraszony i cierpi, a skoro tylko ja mogę go ocalić, to właśnie dlatego tu jestem. „Śnił jej się brat, śniłem jej się ja…” — Chcę o tych snach się dowiedzieć. Znowu spuściła wzrok, ukrywając się przed nim. — Moje sny należą do mnie, Ewenie. Nie opowiadam o nich. — Ale za to ty mógłbyś o czymś opowiedzieć – powiedziała Charis drażliwie. – Opowieść za opowieść. Tak będzie sprawiedliwie. Co się dzieje z tym twoim krajem? Wędrujemy od wielu, wielu dni i nie ma tu nic oprócz opustoszałych wsi. Gdzie są mieszkańcy Vharne? To znaczy ci, którzy nie oszaleli i nie zaczęli się rozkładać.
Poczuł, że ma gęsią skórkę. — Natknęłyście się na włóczęgów? — Skoro ci włóczędzy to rozpadający się na kawałki szaleńcy, to tak. Charis zadrżała. – Natknęłyśmy się. Na cztery kobiety. Kobiety? „W takim razie nie było tam Murda”. Mimo wszystko… — Gdzie? – spytał natarczywie. – Gdzieś w pobliżu? — Nie – powiedziała Deenie. Na to wspomnienie w jej oczach pojawił się mrok. – Niedaleko rzeki. Za daleko, żeby zawracać i szukać króla. — Co się z nimi stało? — Umarły – powiedziała Charis i ponownie zadrżała. — Umarły? Wszystkie? Deenie przytaknęła, uważnie mu się przyglądając. — Były chore, Ewenie. Nie było dla nich nadziei. Wiesz, co im było? — Nazywamy to zgnilizną mózgu – powiedział, zastanawiając się, czy Deenie wyczuwa jego ból. „Padrig”. – Jej przyczyna jest zagadką. — Ale nie dla mnie – oznajmiła. – Dotknęła je zaraza, jak krainy na południe od Vharne. A teraz jeszcze Lur. To coś w rodzaju czarnoksięskiego zakażenia. Czarnoksięstwo? W takim razie należy winić za to Morga. Niech Duch ma go w swojej opiece – wolałby się mylić co do niej, ale… — Skąd wiesz? Odpowiedziała na jego spojrzenie wzrokiem, w którym nie widać było oszustwa, mógł jednak przysiąc, że nadal miała coś do ukrycia. — Już ci mówiłam. Jestem magiem, który wyczuwa różne rzeczy. Zawsze wyczuwam zarazę. Bez względu na to, czego dotknie. Pokręcił głową, wytrącony z równowagi. — Dziwna jesteś, dziewczyno. — Nie tobie to oceniać – warknęła Charis. – I nie myśl, że nie widzę, jak z powrotem sprowadzasz rozmowę na nasz temat. Ja nie jestem idiotką. Powiedz lepiej, dlaczego ty i twoi ludzie miotacie się po takim pustkowiu. Jaka szkoda, że nie mógł jej zmusić, by zatrzasnęła jadaczkę. — Mogę wam odpowiedzieć – powiedział, wzruszając ramionami. – Ale odpowiedź krew wam w żyłach zmrozi. — Uwierz, że trudno zmrozić nam krew w żyłach – rzekła Charis. – Przetrwałyśmy rzeczy, o jakich ci się nie śniło. Deenie zbeształa ją spojrzeniem. — Charis. Dziewczyna o imieniu Charis prychnęła, ale nic już nie powiedziała. Oparłszy się łagodnie ramionami o ścianę, Ewen lekko przymknął powieki. Całej prawdy mu nie powiedzą? Cóż, on też ma swoje tajemnice i na razie je zachowa. Ale część prawdy powinny poznać, a wtedy może same też coś wyjawią. — Wasze królestwo. Lur. Nigdy o nim nie słyszałem. — To możliwe – powiedziała Deenie. – Przez setki lat świat nie wiedział o Lur.
Ale teraz zostało odkryte na nowo. Czy to ma jakieś znaczenie? Możliwe, ale to przemyśli później, sam. — Odkryte czy nie: czy w Lur kiedykolwiek słyszano o Morgu? W głębokim milczeniu, które zapadło po tych słowach, usłyszał wiercące się i tupiące konie. Usłyszał okrzyk polującego ptaka i odległe szczekanie lisa. Słyszał przyśpieszony oddech Charis. W oczach Deenie dostrzegł przerażające wspomnienia. — Krążą pewne opowieści – odezwała się w końcu. – Bardzo stare. Chyba był czarnoksiężnikiem. Ewen spojrzał na swoje zaciskające się palce. — Był. Wieloma krajami rządził. Vharne było jednym z nich. — Przykro mi to słyszeć. Miał wrażenie, że powiedziała to szczerze. — Nigdy nie rządził w Lur? — Nie – powiedziała. – Nigdy. Znowu prawda. Bez wątpienia. — Co was ocaliło? Wzruszyła ramionami. — Nikt tego nie wie. Tym razem skłamała, mógłby przysiąc na swoje życie. Wiedział jednak, że straci ją, jeśli zakwestionuje jej słowa. Poza tym była magiem, który potrafił zabijać bestie. Po cienkim lodzie stąpał. — Lur miało dużo szczęścia – powiedział cicho. – Morg przez całe wieki w Vharne rządził. Jego czary pomogły mu przeżyć więcej lat, niż zwykłemu człowiekowi. Ale w końcu umarł. – Poczuł ukłucie bólu. – Sądziliśmy, że umarł. Ale wrócił ze swoimi bestiami i czarną magią. I na północ wezwany zostałem, na jego nowy dwór w mieście Elvado. W Doranie. Vharne zapragnął i zdobyć je zamierza. — Ty zostałeś wezwany? – spytała Charis, unosząc brwi. – A kim ty jesteś, że wezwano cię w imieniu Vharne? To także chciał na razie zachować dla siebie. — Człowiekiem króla jestem. Kapitanem w jego koszarach. Nie mógł wyruszyć w podróż, więc mnie wysłał. Siedząca ze skrzyżowanymi nogami na klepisku Deenie pochyliła się naprzód. W jej oczach malowało się niedowierzanie… i obrzydzenie. Wobec niego. — Żebyś oddał Morgowi swoje królestwo? Z własnej woli? „Z własnej woli?” Nie mógł usiedzieć w miejscu, usłyszawszy te słowa. Odepchnął się od ściany i wstał. Gęsta żółć szybko podchodziła mu do gardła. — Nigdy nie czułem się bardziej zniewolony, dziewczyno. Ale Morg bestię wysłał do Doliny, do domu króla. Zarżnęła królewskich wojaków. Obiecała, że zarżnie każdą duszę w Vharne, jeżeli nie damy Morgowi tego, czego chce. — Nie możecie z nim walczyć? — Jak, dziewczyno? W Vharne nie ma magów. Nie ma tu żadnej mocy, która
mogłaby przeciwstawić się czarnoksięstwu. Tym razem w jej oczach pojawiło się współczucie, jakby wiedziała, jak to jest czuć taką bezsilność. — Mimo wszystko musi być jakiś sposób, żeby mu się przeciwstawić. Jedyną bronią Vharne były duchowe ścieżki – niczym łamliwa brzytwa, której chwyta się tonący. Ale w tej kwestii nie miał zamiaru im zaufać. — Łatwo ci mówić. Potrafisz zabić bestie jednym słowem. Jego drwina ją zabolała. Cieszył się – i było mu przykro. — Rafel wam pomoże – powiedziała. – Jeżeli go znajdę. Zaśmiał się. — Myślisz, że jakiś człowiek może w pojedynkę zabić czarnoksiężnika? W pojedynkę? Dziewczyno… dziewczyno… jesteś… — Przestań nazywać ją dziewczyną – odezwała się Charis. – Ty głupi, arogancki kapitanie. Co ty wiesz o magii? Albo o Rafelu! Rafe potrafi… — Przestań, Charis – ofuknęła ją ponownie Deenie. Ostrzeżenie? Na to wygląda. – On nie rozumie. Nie ufa magii. I dlaczego miałby ufać? — Przeszył ją lekki dreszcz. – Po Morgu? — Zrozumie, jeśli posłucha, zamiast gadać! – odgryzła się Charis. – Ale jest taki zajęty podawaniem naszych słów w wątpliwość, że nie da sobie powiedzieć, że możemy mu pomóc! — To niesprawiedliwe, Charis – powiedziała Deenie. – Wpadłyśmy na niego bez ostrzeżenia. Daj mu trochę czasu na oswojenie się z nieproszonymi magami wałęsającymi się po jego królestwie. Charis skrzyżowała ramiona. — Przysięgam, że jeśli znajdę zaklęcie, które sprawi, że znowu będziesz myszką… Ignorując ją, Deenie odwróciła się do niego. — Ewenie, proszę, wiem, że to trudne. Ale daję słowo, że nie kłamię. Rafel może pomóc. Ja też. Patrzył na nią z góry, chcąc uwierzyć w tę obietnicę. Wiedział, że to głupie. Pomysł, że ktokolwiek może sprzeciwić się Morgowi, był nadzieją głupca. „I głupcem jestem, sądząc, że jedna dziewczyna i jej brat mogą coś zmienić”. Spojrzał za jej plecy na podłogę. — Ta twoja książka. Służy do czarowania, prawda? Zawahała się, po czym pokiwała głową. — Tak. — Użyć jej przeciwko Morgowi możesz? — Nie. Taką magią potrafi władać Rafe. Ja nie potrafię. „Nie?” Poczuł ukłucie wątpliwości. — Ale zaczarowałaś mnie dzięki niej i teraz możemy rozmawiać. — To inne zaklęcie – powiedziała, niezmiennie patrząc na niego. – Nie potrafię posługiwać się pozostałymi. Wyciągnął rękę. — Daj mi ją obejrzeć.
— Nie – powiedziała Charis. – To nie ma z nim nic wspólnego. Deenie wstała z podłogi i spojrzała mu w oczy bez wahania. — Przykro mi, Ewenie. Złamię słowo, jeżeli ci ją dam. Nie wiedział, czy jej wierzyć. — Słowo dane choremu ojcu? — I matce. Ona nie żyje. Dostrzegł, że to świeża rana. Wolałby tego nie wyczuwać. Straciła matkę, straciła brata, a jej ojciec umiera gdzieś daleko stąd. Sprawy źle się miały. „Ale co dla mnie znaczy jej ból? Królem i opiekunem Vharne jestem. To ból Vharne, a nie tej dziewczyny ma znaczenie”. — Czego chcesz, Deenie? – spytał szorstko. Przechyliła głowę. — A czego ty chcesz? — Nie chcę żadnego czarnoksięstwa w Vharne! To królestwo już się od niego dusi! Podeszła bliżej i dotknęła koniuszkami palców jego ramienia. — W takim razie chcemy tego samego. Chcę przepędzić czarnoksięstwo z Vharne, z Lur, z każdego kraju, którego dotknęło. Chcę, by Morg naprawdę umarł i nigdy więcej nie powstał. Była taka drobna, taka wątła i taka zwyczajna – i taka zjadliwa, że musiał cofnąć się o krok. Wrzała w niej nienawiść. Gdyby wyciągnął dłonie, mógłby się ogrzać od tego uczucia. „Czego mi nie powiedziałaś, magu? Co wiesz o Morgu, czego nie wiem ja?” Gdyby spytał, okłamałaby go. To też potrafił w niej wyczytać. Jeśli jednak będzie cierpliwy… jeśli da jej czas… „Tavin mówi, że ludzi potrafię zjednywać. Jestem człowiekiem, który zasiada na królewskim tronie i wyczekuje, wysłuchuje i nakłania do wyjawiania sekretów niczym myszy wychylających się ze swoich norek”. A gdyby wydobył z niej te sekrety? Czy to by zrobiło jakąś różnicę? Ta dziewczyna mag i jej brat – o ile on w ogóle żyje i uda jej się go odnaleźć – nigdy nie przeciwstawią się czarnoksiężnikowi takiemu jak Morg. „Mrzonki jakieś snuję. Tav by mnie za to zdzielił”. Mimo wszystko… — Oboje kierujemy się na północ. Razem podróżować możemy. Płonący w niej ogień zgasł i został z niego tylko żar. — Tylko że Charis i ja nie mamy koni. — Nie jesteście ciężkie – powiedział niedbale. – Ze mną jechać możesz. Jeden z moich wojaków weźmie Charis. Masz rację co do Vharne. Pełno tu włóczęgów i bestii. Nie jest bezpiecznie nawet dla magów. A to moje ziemie. Nie pozwolę, żebyśmy się tu zgubili ani umarli z głodu czy z pragnienia. — A poza Vharne? — Od dawna nie przekraczaliśmy naszych granic – przyznał. – Ale i tak znamy więcej krain za tymi granicami niż wy.
Deenie ściągnęła usta i spojrzała na przyjaciółkę. Przez twarz Charis przebiegł grymas. — Przynajmniej w tej kwestii ma rację. — Wiem – rzekła Deenie. – No dobrze. Ewenie, pojedziemy z tobą, przynajmniej dopóki będzie to pomocne dla mnie i Rafe’a. Ale choć jesteś człowiekiem króla, a Vharne to twoje królestwo, to wcale nie znaczy, że jesteśmy twoimi więźniami. Odłączymy się i ruszymy własną drogą, jeżeli będziemy musiały albo jeżeli tego będzie oczekiwał od nas Rafe. Musiał się zaśmiać. — I co to według was oznacza? Że jestem człowiekiem króla i nie mam władzy, żeby was zniewolić? — Ewenie. – Spojrzała mu w oczy bez strachu. – Jestem magiem. Jesteś w stanie mnie zniewolić? Naprawdę? Zamarł. Była drobna i wątła, i nosiła w sobie ból, który on wyczuwał, który go do niej przyciągał… „Ale ona jest czarnoksiężnikiem, choć sama magiem siebie nazywa”. — Teraz rozumiem – powiedział i splunął na klepisko. – Jeśli coś ci się we mnie nie spodoba, to w mgnieniu oka bestią się stanę, tak? Jestem twoim niewolnikiem, dźwigającym łańcuchy wykute z twojej magii? Głupcem jestem, sądząc, że ufać ci mogę. Jest pewien człowiek, który mnie zna – całe szczęście, że go tu nie ma i tego nie widzi. Bo złamałbym jego dzielne serce, gdyby zobaczył, że wam pomagam. Gdy w oczach Deenie zaszkliły się łzy, dziewczyna o imieniu Charis poderwała się na nogi. — Jakie to typowe dla mężczyzny – odezwała się z pogardą – że bańka jego dumy pęka, gdy nie może szorstko potraktować kobiety. Głupol. Powiedziała tylko, że postąpi zgodnie z sumieniem i zrobi to, co właściwe. Tak właśnie zawsze zachowuje się Deenie. Nawet jeśli miałaby przy tym zginąć, postąpi właściwie! Rzucił dziewczynie piorunujące spojrzenie spod przymkniętych powiek. — Czarnoksiężnikami jesteście. Czarnoksiężnicy kłamią. — Nie, głupolu, ja jestem magiem! – powiedziała Charis, teraz już rozzłoszczona. – I uwierz mi, że nie ma powodów, żeby się mnie bać. Przyzywam magiczny ogień, sprawiam, że kwiaty rosną, i wabię króliki do garnka. Tyle właśnie robię. – Wskazała palcem. – Ale Deenie zabija bestie! I do tego wyczuwa, kiedy się zbliżają. Wyczuwa też tych waszych paskudnych włóczęgów. A ty bajdurzysz, że przy tobie będziemy bezpieczniejsze? Zaufaj mi, kapitanie, to ty będziesz bezpieczniejszy z nami! Zasępiony i oburzony odwrócił się w stronę milczącej Deenie. — To prawda, że zniewolić was nie mogę. Ale ty możesz przyłączyć się do mnie, dziewczyno, jeżeli chcesz mieć przewodnika. Kapitanem waszym będę. Zadbam o bezpieczną podróż. Bo znam tereny Vharne, których wy nie znacie. Bo wiem, jak dotrzeć do granicy i gdzie ją przekroczyć, żeby nikt nie zginął ani nie został ranny. Tak podpowiada mi moje sumienie, powiadam. Uszanować to możesz? Deenie skinęła głową, cicha i drobna, a nienawiść już w niej zgasła.
— Tak, Ewenie, mogę. I uszanuję. Obiecuję. Potarł dłonią twarz. „Tav położyłby mnie na łopatki za to, że jej zaufałem. Ale Tav mówi, że mądry człowiek głosowi swojego serca ufa. A głos mojego serca podpowiada, żeby jej zaufać”. — Śniłem ci się, dziewczyno? – Pokręcił głową. – Szczęśliwszy byłbym, gdyby to się nie powtórzyło. Jej usta drgnęły. — Postaram się. Wyglądała na taką wyczerpaną. Podobnie jak Charis, choć Charis bez wątpienia wyglądała przede wszystkim na jędzę. — Przespać się powinnaś – powiedział. – Wyjeżdżamy wcześnie. Zgaś swoje światełko. — Magiczny ogień? – Deenie podniosła wzrok i spojrzała w światło. — Nie potrzebujesz go? — Nie do smarowania skóry. — Och. Tak. Moje ubrania. – Policzki Deenie zarumieniły się. – To miłe z twojej strony, Ewenie. — Dziewczyno – powiedział, chcąc się podroczyć. – Bo miłym człowiekiem jestem. Po tych słowach obie fuknęły, żachnęły się i położyły, odwracając się do niego plecami. W ciemności, przy akompaniamencie chrapania Charis, pewnymi ruchami natłuszczał skórzane ubrania Deenie. Rozmyślał o swoich pytaniach i o ich odpowiedziach, i o wszystkim, czego nie powiedziały. Na jego twarzy pojawił się grymas. Ale przecież podjął decyzję, prawda? Było za późno, żeby zawrócić. „I Duch jeden wie, dokąd ta decyzja nas zaprowadzi”.
ROZDZIAŁ XXI
Uwięziony we własnym ciele Rafel oczami Morga patrzył, jak mag zmienia świat. I choć starał się tak usilnie, że miał wrażenie, jakby darł swoją duszę na pasy i strzępy, nie mógł się uwolnić ani zniszczyć czarnoksiężnika, który ukradł mu ciało. „Myślałem, że Arlin mi pomoże. Jestem cholernym głupcem”. Trudno było sobie teraz przypomnieć, dlaczego zaufał Arlinowi Garrickowi. Dlaczego uwierzył w to, co zobaczył i usłyszał przez tę krótką, rozpaczliwą chwilę, gdy udało mu się przemówić. Lord Garrick był Doraninem, a ostatni porządni Doranie zginęli w czasie walki z Morgiem. Wystarczyło, żeby człowiek, który obiecał mu pomóc, posmakował mocy, a jego prawdziwa twarz wyszła na jaw. „Jak mam mu zaufać, skoro znam go całe życie?” Czasami nie mógł się zdecydować, kogo nienawidzi najbardziej: Morga, Arlina… czy samego siebie. Życie w tym więzieniu z kości było dziwne. Czasami słyszał i widział wszystko. Czasami Morg tłumił go i usypiał. Po przebudzeniu Rafel zawsze wpadał w panikę. Nie mijała, dopóki nie ustalił, ile czasu minęło i co zrobił Morg, gdy on był niczego nieświadomy. A potem, gdy się dowiadywał, przychodził żal… i gniew. „Tatku, gdybyś tylko mi zaufał. Gdybyś tylko nie trzymał tych moich przeklętych mocy w tajemnicy! Gdybyś tego nie zrobił, mógłbym to powstrzymać. Mógłbym nie wpuścić Morga”. Ale starał się o tym nie myśleć. Morg lubił podsłuchiwać. Karmił się bólem. Tuczył się cierpieniem innych. „Za każdym razem gdy denerwuję się na tatka, on się śmieje”. Były jeszcze inne rzeczy, o których nie śmiał myśleć, nawet gdy Morg był zajęty, tak jak teraz. To nie było bezpieczne. Nie dla niego. Dla nikogo. Tak bardzo liczył na Arlina, na to, że wspólnymi siłami pokonają Morga. Ale ta nadzieja przepadła. Wstyd. Żal. Rozpacz. Strawiły ją. Uwięziony we własnym ciele czuł, jak bardzo jest ograniczony. Za każdym razem gdy Morg połykał kolejną cząstkę siebie, dla Rafela zostawało coraz mniej miejsca. Był wypierany z własnego ciała, przepychany i zapędzany w kąt i robił się coraz mniejszy. „Mówi, że stracił nieco mocy, ale nie wydaje się słaby. Niech to jasna cholera, skoro teraz jest słaby, to co będzie, kiedy odnajdzie wszystkie cząstki siebie i je pochłonie?” Morg tym także lubił go dręczyć. Wszyscy mieszkańcy Lur sądzili, że tatko zabił czarnoksiężnika, ale okazało się, że jedynie skierował magiczne światło na cień. Tatko i jego przyjaciel król wszystko pomieszali. „Chciałbym wiedzieć, jak się czuje tatko. Chciałbym wiedzieć, czy…” Ale to była kolejna rzecz, o której nie powinien myśleć. Nie tylko dlatego, że Morga to bawiło, ale też dlatego, że obawa o tatka mogła kompletnie go załamać, a
był już bardzo bliski załamania i bez tego. Drapał i drapał jak krab w wiaderku. On i Deenie – gdy byli jeszcze szprotami – spoglądający w morze. Pluskanie się w stawach o kamienistym dnie. Mama i tatko brodzący w pobliżu, trzymający się za ręce i roześmiani. Obserwowanie wydętych wiatrem żagli na łodziach rybackich. Tworzenie maleńkich fal za pomocą magii, gdy rodzice nie patrzyli. I Deenie z szeroko otwartymi oczami, wyczuwająca, co zrobił. „Nie, ty przeklęty głupcze! Nie myśl o Deenie”. Morg był w swojej samotni za zamkniętymi drzwiami na najwyższym piętrze rezydencji. Zamknął skradzione oczy, a jego bystry, okrutny umysł gdzieś odpłynął. Bywał tu codziennie, wzywając porozrzucane cząstki siebie… wyostrzając swoją rosnącą moc… planując… „I nie mogę zrobić kompletnie nic, tylko go obserwować. Nie mogę z nim walczyć. Nie mogę mu zaszkodzić. Nie mogę…” — To prawda – rzekł Morg z uśmiechem. – Nie uciekniesz. Przeszył go rozdzierający ból. Morg potrafił skrzywdzić swojego więźnia, nie robiąc krzywdy sobie. Postępował tak nieustannie wobec Sarle’a Badena. Dorański mag walczył z Morgiem z całych sił, ale przegrał. Morg westchnął. — Oczywiście, że przegrał, Rafelu. Każdy przegrywa. Ale Sarle był idiotą, więc oczywiście za to zapłacił. Czasami miał dziwne wrażenie, że słyszy krzyk Badena. — Ale nadal w to nie wierzysz, prawda, Rafelu? – pytał zadumany Morg. – Nawet teraz, po tak długim czasie, jakaś część ciebie nie chce przyjąć do wiadomości porażki. Ależ jesteś żałosny. Godny pożałowania buntownik. Nie odpowiedział. — Rafelu! – warknął Morg, po raz kolejny sprawiając mu ból. Godny pożałowania buntownik – krab w wiaderku – zamarł i skulił się najbardziej, jak potrafił. „Rań mnie do woli, ty cholerna rozdymko. Nie muszę ci odpowiadać”. Urażony Morg wyszedł na zewnątrz, by się uspokoić, delektując się ostatnią nocą w rezydencji. Rankiem wraz z hołotą swoich dworzan przeniesie się do nowego pałacu. Słońce chyliło się ku zachodowi, błyszcząc ciemnozłoto na błękitnym niebie. Odbijało się od odległych iglic odrodzonego Elvado. Wiedząc, co oznaczało to odrodzenie, Rafel próbował odwrócić wzrok. Ale Morg mu nie pozwalał. — Chcesz zabronić mi czegoś, co mi się należy? – spytał czarnoksiężnik, wbijając swoje magiczne szpony w jego umysł. – Ależ z ciebie obmierzła, mała ropucha, Rafelu. Ależ robal. Ależ larwa. Wiedziałeś o tym, że śmierdzi od ciebie zazdrością? Nawet Arlin to czuje. Myślałeś, że się ukryjesz? „Nie jestem zazdrosny, Morg. Niech cię cholera, jeśli chcę tego co ty”. — Niech mnie cholera? Niech mnie cholera? Och, Olku, za chwilę… A potem z pokrytych pajęczyną stajni na z wolna gasnące światło wyszedł Gąsior,
powłócząc nogami. — Gąsior! – odezwał się Morg radośnie, ze złośliwą rozkoszą. – Ty idioto. Ty bezużyteczny kołku. Chodź tutaj. Rafel poczuł wybuch innego rodzaju bólu w swoim zniewolonym umyśle. „Uciekaj, Gąsiorze. Na litość boską, ocknij się, bądź znowu sobą i uciekaj”. Ale Gąsior nie był już Gąsiorem. Noszenie w sobie cząstki Morga zamroczyło go. Gdyby była w nim dłużej niż jeden dzień, z pewnością by go zabiła, ale ta niewielka oderwana okruszyna duszy czarnoksiężnika szybko przeskoczyła do Sarle’a Badena. Przez chwilę myślał, że jego przyjacielowi się poprawia. Ale wtedy Gąsior zobaczył, jak Arlin morduje Fernela Pintte’a, i jego na wpół zaleczony umysł ponownie zaniemógł. „No dalej, Gąsiorze, dasz radę. Uciekaj!” Posłuszny, lecz niepewny Gąsior, powłócząc nogami, podszedł do Morga i zatrzymał się. Postukał się kłykciami w czoło i wpatrywał w niego z niepokojem. — Cymbał – rzekł Morg, chwycił Gąsiora za włosy i okręcił nim, podcinając mu kolana i powalając go na trawę. Gąsior wytrzeszczył oczy ze zdumienia. — Rafe? Nie mógł nic zrobić. Morg sterował nim jak łodzią. „Cholera, Gąsior. Cholera. Szkoda, że nie umarłeś”. — Ha – odezwał się Morg z uśmiechem. – On też żałuje, że nie umarł… prawda, mój mały, okrąglutki Gąsiorku? Gdy Morg krzywdził Gąsiora, ból i przerażenie na twarzy przyjaciela sprawiły, że Rafel zaczął kopać, krzyczeć i walić w kraty, za którymi był uwięziony. Morg prawie tego nie poczuł. Roześmiał się tylko i odepchnął go. Ale nie na tyle daleko, by nie widział, jak Gąsior płaci cenę za jego dumę. W końcu – i po zbyt długim czasie – Morg się znudził. Widząc, jak szlochający Gąsior czołga się z powrotem do stajni, wytarł ręce o swoją błękitną aksamitną tunikę. — Kiedy się wreszcie nauczysz, Rafelu? – spytał łagodnie mrożącym krew w żyłach poufałym tonem. – Nie wolno się przeciwko mnie buntować. Nie wolno mi się sprzeciwiać. Ta zdradziecka dziwka, którą kochałem nad życie, wolała zabić się na moich oczach, niż stawić czoła mojemu niezadowoleniu. Jak to możliwe, że nie wyciągnąłeś z tego żadnej nauki? Drżąc w ciemności, gdzieś głęboko we własnej głowie, ponownie słysząc rozpaczliwe dyszenie Gąsiora, Rafel płonął z wściekłości. „Wyciągnąłem nauki, ty cholerny draniu. A wiesz, czego nauczyła mnie Barl? Nauczyła mnie, że można cię powstrzymać. Może nie zrobię tego ja. Bo dla mnie już chyba jest za późno. Ale jest ktoś, kto potrafi tego dokonać. Jeszcze nie jesteś niepokonany”. — No dobrze, ty mała ropucho – rzekł Morg, wpatrując się w odległe, błyszczące Elvado. – Masz rację co do jednego. – Z westchnieniem podpalił swój wewnętrzny świat. – Dla ciebie rzeczywiście jest za późno.
Stojąc wraz Morgiem na najwyższym balkonie Domu Wiedzy, Arlin oglądał odbudowane Elvado. Miasto piękna i cudów, które pomógł podnieść z popiołów i przywrócić mu chwałę i świetność. „Powinienem był patrzeć, jak płonie po raz drugi. Powinienem był sam podłożyć ogień”. Stojący u jego boku uśmiechnięty czarnoksiężnik gładził szorstkimi, upierścienionymi palcami swoją szkarłatną tunikę. Był tak niesamowicie zadowolony z siebie, że gdyby był kotem, pewnie by mruczał. — I tak oto przeszłość staje się teraźniejszością. To, co kiedyś istniało, istnieje znowu i będzie istniało zawsze. – Zaśmiał się. – No dalej, Arlinie. Przyznaj się. Nigdy byś nie pomyślał, że to możliwe. — Panie, nigdy nie wątpiłem, że tego dokonasz – powiedział z ukłonem. – Wątpić w ciebie to jak wątpić w słońce. Ale w siebie? W siebie wątpię zawsze. — Malutki magu – rzekł Morg. – Malutki lordzie. Nie osądzaj siebie tak surowo. Powiedział to niemal czule. Ale to było zwodnicze. Tego ranka w czarnoksiężniku było coś dziwnego, jakaś zdradliwa wybuchowość. Coś go rozgniewało. Za ich plecami na drodze zostało trzech dravas, spalonych na śmierdzący popiół po tym, jak narazili się swojemu stwórcy. „Ciekawe… czy to Rafel. Czy on nadal żyje? Nadal walczy?” Miał taką nadzieję. Czy mu się to podobało, czy nie, wciąż potrzebował pomocy tego Olka. — Arlinie? Odpłynąłeś myślami. — Wybacz, panie – powiedział pośpiesznie. – Zdumiewa mnie ten widok. Morg położył mu dłoń na ramieniu w przyjaznym geście, który w każdej chwili z łatwością mógłby zacząć sprawiać mu ból. — I tak powinno być, Arlinie – odparł. – Swoim szczęściem też powinieneś być zdumiony. Przyznaj, skoro już jesteśmy w nastroju do wyznań. Każde najdrobniejsze marzenie, jakie miałeś w Lur, tym zgniłym królestwie zgniłych głupców, spełnia się tu, w Elvado. Spełnia się dzięki temu, że mi służysz. Zaprzeczenie Morgowi byłoby nie tylko głupie, ale i niezgodne z prawdą. Dzięki niezrównanej bibliotece Morga nasycił się magią. A w Elvado, gdy nic go nie ograniczało, znacznie przerósł swojego ojca, Ain Freidin i każdego dorańskiego maga, którego kiedykolwiek poznał. „Przerosłem Ashera i Rafela. W tym miejscu, o którym marzył mój ojciec, dokonałem znacznie więcej, niż mi się śniło”. Morg zacisnął palce. — Arlinie… sądzisz, że przez to, kim i czym jestem, nie potrafię zrozumieć twojej walki. Mylisz się. — Mojej… walki, panie? – Z trudem udało mu się zachować beztroski ton. – Panie… — Arlinie. – Morg ponownie się zaśmiał, ale w jego głosie nadal pobrzmiewała groźba. – Kiedyś byłem człowiekiem. Kochałem. Straciłem. Pożądałem. Płakałem. Pragnąłem wielkości. A kiedy wydawało mi się, że tej wielkości nie dostąpię,
popadłem w rozpacz. Talent to brzemię, lordzie Garrick. A człowiek, który niesie to brzemię, rzeczywiście czuje przygnębienie – bo przez to staje się wyobcowany. Nie patrzy na świat tak jak inni. Nie potrafi się po nim poruszać jak inni, pomniejsi ludzie. Arlinie, ty mały magu, wielkość wymaga odwagi. Zboczenie ze ścieżki pomniejszych ludzi wymaga podążania własnymi ścieżkami i wytyczania ich na tym świecie. Ale jeżeli chcesz być wobec siebie szczery, to musisz wytyczyć te ścieżki. Nie można inaczej dążyć do wielkości. — Panie… – Odchrząknął, zbity z tropu. „Jak ktoś tak zły może jednocześnie mieć tyle racji?” – Mówisz jak mój ojciec. — Zapominasz o czymś, Arlinie – odezwał się Morg, wykrzywiając usta w oschłym uśmiechu. – Choć mam twarz młodego człowieka, spokojnie mógłbym być twoim ojcem. I twoim dziadkiem, i pradziadkiem, i tak dalej, i tak dalej. Powiedz mi… – Opuściwszy rękę, przeszedł kilka kroków po balkonie. – Przywykłeś już do oglądania tej twarzy? Do tego, że Morg patrzy na ciebie oczami Rafela? Co to miało znaczyć? Podchwytliwe pytanie? A może szczere? Czarnoksiężnik po prostu się nim bawił czy miał na myśli coś więcej? Próby odczytania jego zamiarów były wyczerpujące. I przerażające. I trudne. — Panie… – Arlin zwilżył usta, by nieco zyskać na czasie. – Nie zastanawiałem się nad tym zbyt wiele. Moim zdaniem ta twarz przestała należeć do Rafela, gdy ty… gdy ty… — Gdy ją ukradłem? – łagodnie odezwał się Morg. – A może… przywłaszczyłem ją sobie? — Gdy ją zdobyłeś. — Zdobyłem? – Zaintrygowany Morg sprawdzał brzmienie tych słów na języku. – Zdobyłem. Tak. Podoba mi się to określenie, Arlinie. Masz rację, zdobyłem ją. Stoczyłem bitwę, zwyciężyłem, a Rafel jest moim łupem. — Otóż to, panie – powiedział. – Syn Ashera zginął na dotkniętych zarazą ziemiach. Jego twarz należy do ciebie. Rafel? A kto to jest? Zima szybko opanowywała Doranę, lecz słońce dawało jeszcze odrobinę ciepła. Gdy stali na tym balkonie, tak wysoko nad miastem, chłodna bryza zatrzepotała ich ubraniami i potargała włosy. Wraz z jej powiewem ochłodził się wzrok Morga. — Powiedz mi coś jeszcze, lordzie Garrick. Brakuje ci syna tego rybaka? „Tym razem nie musisz kłamać”. — Tak jak brakuje mi febry, panie. — Żałujesz go? — Panie, żałuję jego śmierci tak samo jak upadku Muru Barl – powiedział pośpiesznie. – Czyli wcale. To także była przewrotna, gorzka prawda. Bo runięcie Muru pokrętnymi ścieżkami doprowadziło go tu, do Elvado – i to tu, w Elvado, został magiem, którym miał być z racji swojego urodzenia. Był to tak wielki zaszczyt, że czasami kusiło go, by nie zważać na koszt, porzucić swoje potajemne opory i oddać się tej chwale. Czasami.
Uśmiechnąwszy się raz jeszcze, ani trochę nieprzypominający Rafela Morg podszedł do balustrady i spojrzał na ulice Elvado, daleko w dole. Mając jak zawsze na uwadze nastrój czarnoksiężnika, Arlin podszedł do jego boku i podążył za jego łakomym spojrzeniem. To, co zobaczył, wywołało w nim plątaninę uczuć. Niewiele tygodni wcześniej te szerokie, magicznie zmienione drogi były puste. Opuszczone. Teraz tłoczyła się na nich ciżba oszołomionych mężczyzn, kobiet i dzieci, wyselekcjonowanych z krain, którymi Morg niegdyś rządził i ponownie rządzić zamierzał. Czarnoksiężnik zaplanował wszystko drobiazgowo. Zaczął od skrzydlatych bestii. Niestety spotkało go niepowodzenie, bo dwie z siedmiu, które stworzył, nie wróciły. Stworzył więc dwie kolejne i wysłał je na bezdroża poza granicami Dorany. Potem stworzył jeszcze dziesięciu skrzydlatych dravas. Zostali jego zaufanymi emisariuszami, bystrym wzrokiem obserwującymi świat. W kilka dni po tym, jak wyruszyli w drogę, do Elvado cienką strużką zaczęli napływać ludzie będący daniną z krajów leżących najbliżej granic. Ta strużka zdążyła już przyjąć rozmiary powodzi. Miasto odżywało, z wolna, lecz zdecydowanie, a prastarą ciszę wypełniał coraz intensywniejszy gwar głosów. Sam widok sprawiał radość, pod warunkiem że nie słuchało się słów wypowiadanych przez te głosy. Ta danina z krwi i kości była niczym owce zgromadzone w stada i popędzane z miejsca na miejsce przez bezlitosnych dravas. Wkrótce jednak ci ludzie mieli zostać podzieleni na klasy. Najbardziej ulegli mieli dołączyć do bestii i egzekwować przestrzeganie praw wśród pozostałych. Spośród reszty poddanych mężczyźni i dzieci mieli pracować, a kobiety służyć do rozrodu. Każdego, kto okazałby się na tyle głupi, by się sprzeciwić, czekała śmierć. Morg odezwał się rozsądnym tonem: — Musimy przecież pamiętać o jednym: jestem władcą. A władca musi mieć kim władać. — Oczywiście, panie – odparł, bo cóż innego mógł powiedzieć? A Morg się uśmiechnął. — Cieszę się, że się ze mną zgadzasz, lordzie Garrick. Bo to do ciebie będzie należało dopilnowanie tego. Nie tutaj, w Elvado, lecz w całej Doranie… i poza nią. Przypomniawszy sobie o tym, Arlin zadrżał. — To wspaniały widok, prawda? – zapytał Morg, poruszywszy się obok niego. – Rozmawialiśmy wcześniej o żalu. Wiesz, Arlinie, powiem ci szczerze: dziwnie się czuję ze świadomością, że czegoś żałowałem. Z własnej woli pozbyłem się swojego ciała. Przyjąłem moc, która przyszła wraz z jego utratą. Nie da się jednak zaprzeczyć, że przyjemnie jest mieć ciało. – Uniósł twarz do chłodnego słońca i zmrużył oczy, prawie jakby się rozmarzył. – Pamiętam, jak przejąłem tego opasłego głupca Durma. Pierwszy kęs śniadania? Myślałem, że umrę z rozkoszy. Wiesz, zapomniałem, jak to jest. Przypomniałem sobie jednak, że życie oparte na zmysłach nie jest do końca godne pogardy. Nie może trwać wiecznie. W końcu je przerastam. Ale do tego czasu…
W jego głosie słychać było ogromną chciwość. Arlin ponownie zadrżał. „Ale do tego czasu masz słabe strony. To jedyna nadzieja, jaka mi pozostała”. — Panie, skoro dotknąłeś już tej kwestii… mogę zapytać, czy nadchodzą tu jeszcze kolejne cząstki twojej rozszczepionej duszy? — Dlaczego pytasz? – Morg utkwił w nim wzrok. – Po co chcesz to wiedzieć? Jego ton znowu zabrzmiał ostro. Morg szybko się oburzał. Po raz kolejny prawda mogła rozbroić go najlepiej. Dotychczas okazała się najskuteczniejszą bronią. Arlin splótł dłonie przed sobą i opuścił głowę. — Wybacz, panie. Nie istnieje większy zaszczyt niż troska o ich bezpieczeństwo, ale… przyznaję, że nie chciałbym opuszczać biblioteki. Jeśli musisz wiedzieć, to wręcz upajam się wiedzą zawartą w twoich księgach. A zostało mi tyle do nauki, że mógłbym służyć ci jeszcze doskonalej. — Och. – Morg uśmiechnął się, a jego napięcie złagodniało. – W takim razie powiem ci, Arlinie, że w tej chwili ostatnie ocalałe cząstki mojej rozerwanej duszy pełzną ku Doranie. A jestem już na tyle silny, że mogę kierować nimi samodzielnie, nie wykorzystując ciebie jako ich pasterza. Nie próbował kryć ulgi, mając świadomość, że Morg i tak błędnie ją zinterpretuje. „Czyli nadal mam czas na odblokowanie chronionych ksiąg i odnalezienie zaklęcia, które go zniszczy”. — Pełzną tu także – dodał Morg – władcy tych podległych krajów, którzy zapomnieli, a teraz zostanie im przypomniane, że ktoś będzie nimi władać. A gdy ostatnie nędzne książątko przypełznie do moich stóp, nauczę ich wszystkiego, co muszą wiedzieć, by mi służyć. Arlin uniósł głowę. — Co do tego nie mam wątpliwości, panie. — Dlatego ciesz się samotnością w bibliotece, lordzie Garrick, ale pamiętaj: wkrótce poproszę cię, byś nieco ograniczył te przyjemności. Bo gdy mój dwór zacznie przypominać dwór z prawdziwego zdarzenia, gdy moje królestwo wróci do normalności, będą cię czekać inne obowiązki. Nauczył się już zręcznie ukrywać uczucia, gdy któreś ze słów Morga go dotknęły. Uśmiechnął się, gdy czarnoksiężnik położył dłoń na jego policzku. Arlin patrzył, patrzył – ale wciąż nie widział ani śladu Rafela w tych ciemnych olkińskich oczach. — Panie. Morg odwrócił się, nagle znów oziębły. — Idź, człowieczku. Twoje ambicje mnie męczą. Zawsze, ale to zawsze było tak samo: po uśmiechu nadchodził cios. Ukłonił się. — Tak, panie – szepnął i wycofał się. Gdyby odkrył jakiś pradawny tekst w bibliotece, świadczący o tym, że jego ojciec i Morg byli w jakiś sposób spokrewnieni, nie byłby ani odrobinę zdziwiony. Morg wybrał Dom Wiedzy na swoją nową siedzibę. Idąc holami, korytarzami i schodami do swojego azylu – biblioteki – Arlin po raz kolejny podziwiał majestat i doskonałość samotnej pracy czarnoksiężnika. Witraże,
alabaster, marmur i złoto odbijały i podsycały popołudniowe światło słoneczne. W powietrzu unosiła się łagodna, cicha i wdzięczna muzyka. Wysoki, słodki lament kobiety. Zastanawiał się, czy to jakaś magiczna wizja Barl z dalekiej przeszłości. Nie śmiał o to pytać. Minęło około dziesięciu dni, od kiedy tu zamieszkał, a pałac – podobnie jak miasto – nie był już opustoszały. Słudzy kłaniali mu się, gdy mijał ich posuwistym krokiem, onieśmieleni jego złotymi włosami i władzą, jaką obdarował go czarnoksiężnik. Dravas Morga stali na straży przy każdych schodach i każdych drzwiach. Do tej pory czarnoksiężnik stworzył już tyle bestii, że aż roiło się od nich w Elvado niczym od przerośniętych szczurów. Drugiego dnia swojej samotnej pracy nad miastem, gdy za towarzystwo miał wyłącznie eskortujących go dravas, próbował skierować swoją magię w jedno z tych stworzeń. Nie było to bezpieczne, ale zbyt kuszące, by tego nie zrobić. Odbite zaklęcie oszołomiło go i sprawiło, że stanął w bezruchu na ulicy, krwawiąc. Przerażony na myśl, że Morg się o tym dowie, że odkryje jego nieszczerą lojalność, porzucił pracę i odszukał czarnoksiężnika. — Panie, wybacz – powiedział uniżenie, padając na kolana. – Dravas nie usłuchał mojej prośby o pomoc. Chciałem tylko nakłonić go do posłuszeństwa, pomyślałem, że może dzięki temu będę lepszym sługą. Morg przyjął przeprosiny, a potem ukarał go, tak jak wcześniej obiecał. Minął cały dzień, nim Arlin znów mógł wstać, a potem jeszcze jeden, zanim mógł powrócić do rzucania zaklęć. Gdyby nie wychował się pod dachem Rodyna Garricka, bez wątpienia właśnie wtedy by się załamał. „Dziękuję, ojcze”. Zdesperowany, by odnaleźć inny sposób na udaremnienie planów czarnoksiężnika, wszedł do biblioteki, gdzie znalazł zidiociałego Gąsiora starannie polerującego okrągły stół do czytania, który wcześniej był ozdobą rezydencji Morga. Idiota podniósł wzrok, gdy drzwi się zamknęły, upuścił szmatkę i wosk, a potem szybko podszedł kilka kroków bliżej. — Arlinie. Tak, wyniszczony przyjaciel Rafela znów mówił. Cóż. Bełkotał. Jedno słowo tu. Drugie tam. Nic więcej. Żadnej prawdziwej rozmowy. Wciąż niewiele różnił się od psa, ale był przydatny. Arlin okrutnie i bezceremonialnie dręczył półgłówka, co niezmiernie bawiło Morga – i uspokajało. Ale to było tylko na pokaz. Tak naprawdę od kiedy Pintte zginął, Arlin dbał, by idiota miał co na siebie włożyć, miał co zjeść i miał dach nad głową. Trzymał go także z dala od dravas, licząc na to, że Rafel zauważy jego starania. Chciał, by syn Ashera zrozumiał, że Arlin Garrick tylko odgrywa pewną rolę. Że nie jest skwapliwą, posłuszną marionetką Morga. Bo jeśli Rafel się podda, jeśli zaakceptuje niewolę… „Powinien mi pomagać. Zarzekał się, że jest wrogiem Morga. Ale jedyne, co widzę, to że Morg z każdym dniem rośnie w siłę. Ależ byłem głupcem, ufając sile jakiegoś Olka”.
— Arlinie – ponownie odezwał się zidiociały Gąsior. Jego oczy były wilgotne i widać w nich było usilne pragnienie przypodobania się. Najgorszy ból po śmierci Pintte’a już minął. Zdany na łaskę świata, którego nie był w stanie zrozumieć, kurczowo łapał się każdej uprzejmości, z jaką się spotkał. Wybaczał te bezceremonialne, celowe okrucieństwa, bo wiedział, że w przeciwnym razie zostałby sam. To było żałosne. — Dziękuję, Gąsiorze, tak, wiem, jak mam na imię – powiedział i zatrzasnął za sobą drzwi biblioteki. – Zajmij się polerowaniem, bałwanie. Nie mogę już znieść twojej pustej gadaniny. Ale zostaw ten stół. Jest mi potrzebny. Znajdź sobie coś innego do polerowania. Gąsior drgnął i ze szmatką i woskiem przeszedł do drugiego stołu w bibliotece, wracając do swoich obowiązków. „Idiota”. Ignorując go, Arlin wybrał jedną z kilku niestrzeżonych ksiąg, których jeszcze nie przestudiował, osunął się na pachnące woskiem krzesło i otworzył ją w losowym miejscu. Paragraf dwudziesty trzeci: rozprawa o wpływie faz Księżyca na prądy rzeczne, mianowicie: względne nasilanie się i cofanie zapaści płucnej. Zapaści płucnej? Zamknął księgę i przeczytał wyblakły odręczny napis na kruchej jak papier skórzanej okładce. Napary ziołowe. Och. To był podręcznik dla zielarzy. Nie miał zamiaru być zielarzem. Chociaż… jednak nie. To było bardzo mało prawdopodobne, żeby Morg pozwolił mu czytać podręcznik dla zielarzy, który zawierałby przepis na miksturę mogącą mu zaszkodzić. — Ale zaszkodzić można na różne sposoby – mruknął, lekko poklepując książkę palcami. Przecież zielarze nie są doskonali. Zdarza im się podać mikstury, które gryzą się ze sobą w żołądku. – Ciekawe, czy… — Arlinie? – odezwał się idiota Gąsior z zaskoczeniem i pogrzebał w puszce z woskiem. Nawet nie podniósł wzroku. — Cicho bądź. Nie mówię do ciebie. Zielarstwo. Tak. Jak powiedział Morg, jest teraz człowiekiem z krwi i kości i przez jakiś czas jeszcze nim zostanie. Czarnoksiężnik czy nie, ciało było podatne na zranienie przez coś więcej niż magia i noże. „Jeżeli nauczę się zielarstwa… jeżeli będę w stanie odkryć zestawienie mikstur, które go osłabią…” Przygotowanie takiego ataku trwałoby długo. Najpierw musiałby się dowiedzieć, jakie zioła będą mu potrzebne, potem musiałby je znaleźć, tak żeby nikt nie odkrył jego planu, a wreszcie musiałby otruć nimi Morga. To było największe wyzwanie. Wciąż był strzeżony i nie mógł obrócić żadnego zaklęcia przeciwko Morgowi. Ale czy zielarstwo było magią? Czy nałożone na niego Zaklęcie Ochronne zareagowałoby na miksturę? I czy dotyczyło zamiarów w równym stopniu co czynów?
Nie wiedział. Aby się dowiedzieć, musiałby coś zrobić, ale to by go zdradziło. Najlepiej w takim razie najpierw przeczytać tę i podobne księgi, które znajdzie w bibliotece. Takie, które mu nie zaszkodzą. To bez wątpienia żmudne zadanie. „Chwytam się brzytwy. Ale skoro nie mogę chwycić się niczego innego…” Otworzył księgę na pierwszej stronie i zaczął czytać. Lekarstwo na wzdęcia wywołane łojem z baraniny. Co? Lekarstwo było oczywiste: unikać jedzenia baraniny. „Obawiam się, że to będzie więcej niż żmudne”. Czas mijał. Za oknem biblioteki słońce chyliło się ku zachodowi. Zidiociały Gąsior skończył polerować stół i zajął się półkami. A potem zaczął chrapliwie nucić pod nosem jakąś fałszywą melodię. Arlin pacnął dłonią w stół. — Idioto! Jak mam się skupić, skoro… Ponownie zaskoczony nieporadny Gąsior obrócił się na pięcie. Ręką dotknął rzędu strzeżonych ksiąg z zaklęciami i z krzykiem padł na podłogę, odrzucony uderzeniem mocy. — Gąsiorze! Przyskoczył do niego, przewracając krzesło, i poczuł palący ból, gdy moc Zaklęcia Ochronnego otarła się o jego odsłoniętą skórę. Fala czarnoksięskiej magii zwaliła go z nóg. Wylądował na biodrze i łokciu obok porażonego Olka. Idiota skamlał, wpatrując się ze zdumieniem w swoje pokryte pęcherzami palce. — Przestań bełkotać – powiedział oschle. – Mogło być gorzej. Mógłbyś leżeć tu martwy. I pewnie byś leżał, gdyby Morg nie był wobec mnie taki ostrożny. – A czarnoksiężnik musiał być ostrożny, w przeciwnym razie bowiem zwiększyłby moc Zaklęć Ochronnych tak, żeby zabiły. – Więc uratowałem ci życie, bałwanie. Ciekawe, czy zostało ci na tyle oleju w głowie, żeby okazać wdzięczność. Zidiociały Gąsior, pociągając nosem, wyprostował palce jak dziecko. — Tak, głupcze, boli. Widzę, nie jestem ślepy! – warknął. – Co niby mam z tym zrobić? Po policzku idioty spłynęła duża łza. — Nie jestem zielarzem, Gąsiorze! Przeczytałem sześć stron na temat zielarskich porad. Gdybyś pierdział jak owca, tobym ci pomógł. Może następnym razem nie będziesz woskował akurat półek! Kolejna łza. I jeszcze jedna. Pośród bezradnego smutku półgłówka straszliwa oznaka zrozumienia. Widząc to, Arlin poczuł zalewającą go falę mdłości. — Dość, ty bezużyteczny, głupi Olku! Nie jestem niańką ani zielarzem! Po prostu trochę się oparzyłeś, to wszystko. To nie koniec świata. Nie umierasz. A teraz wracaj do pracy i pozwól mi zająć się moją! Pęcherze głupka podeszły krwią, znacząc jego dłonie szkarłatnymi obwódkami. Wyciągnął zdrową dłoń, patrząc na Arlina udręczonym wzrokiem. „Pomóż mi. Proszę, pomóż mi”. Arlin wyszarpnął swój rękaw z rąk Gąsiora i z trudem podniósł się na nogi. — Zostaw mnie w spokoju! Pozwoliłem, żebyś mnie dotknął? Pozwoliłem ci na
siebie spojrzeć? Pintte, Pintte, Pintte. Tego właśnie chcesz? Gdy wszystko inne zawodziło, imię tego przeklętego głupca zawsze zdołało wystraszyć przyjaciela Rafela. Zidiociały Gąsior oplótł głowę rękami i zapłakał. „A niech to, a niech to, niech szlag trafi wszystkich magów i magię”. Nie zważając na wiek i kruchy papier zielarskiej księgi, przerzucał strony w poszukiwaniu jakiegokolwiek sposobu na to, by Olk się zamknął. Urok łagodzący pomniejsze rany. Wyrwał z księgi stronę z zaklęciem, wrócił do Olka i chwycił jego zranioną dłoń. Idiota krzyknął, jakby ktoś chciał go zamordować. — Głupcze! – warknął na niego Arlin. – Mam ci pomóc czy nie? Gąsior – z szeroko otwartymi zapłakanymi oczami – przestał walczyć. — Dobrze – powiedział ostro. – A teraz siedź spokojnie, ty zezwierzęcony bałwanie. I cicho bądź. Spróbuj mi przeszkodzić, a spalę cię na popiół. Gąsior skulił się i zacisnął drżące usta. Urok obejmował cztery linijki tekstu i pieczęć, wszystko to należało powtórzyć trzykrotnie. Arlin niechętnie je wyrecytował i nakreślił magiczny znak w powietrzu. Moc zadziałała. Urok zapłonął. Bolesne wypukłe pęcherze zniknęły. „No proszę. Spójrzcie no tylko. Może minąłem się z powołaniem, ojcze. Może powinieneś zrobić ze mnie zielarza”. — Idiota – odezwał się do oszołomionego Olka. – Można by pomyśleć, że nigdy wcześniej nie miałeś do czynienia z magią. Zostawiwszy głupca z jego służalczym polerowaniem, cisnął wyrwaną stronę z zielarskim urokiem na stół i zadumał się, patrząc na rzędy ksiąg zapieczętowanych przez Morga. Ich naznaczone grzbiety lśniły, urągając mu w milczeniu. Złościło go niepomiernie, że taki pretensjonalny głupiec jak Durm zdołał niegdyś złamać pieczęć niemal tak potężną jak te. Jego ojciec nigdy nie nazwał Wielkiego Maga króla Borne’a inaczej, jak ropuchą. A świadomość, że pragnął dorównać ropusze, była niemal nie do zniesienia. „Jest jakiś sposób na złamanie tych pieczęci. Musi być. Zagłębiam się w magię Morga od świtu do zmierzchu. Spędziłem wiele tygodni, rzucając zaklęcia u jego boku. Razem odbudowaliśmy Elvado. Znam go. Cuchnę nim. Te ograniczenia nie staną mi na przeszkodzie. Nie mogą”. Problem polegał na tym, że na żadnej z niedostępnych dla niego ksiąg nie powtarzała się ta sama pieczęć. Jeśli zatem złamałby jedną, pozostawało jeszcze sto innych, a każda z nich różna. Skoro klucz do zniszczenia Morga był gdzieś w tej bibliotece, to należy odpieczętować każdą księgę, której treść czarnoksiężnik postanowił utrzymać w tajemnicy. „A nie potrafię otworzyć nawet jednej”. Skrzywił się na powracające wspomnienie. Ostry ból karcącej ręki ojca za każdym razem, gdy śmiał przyznać się do słabości albo zwątpienia. Był Doraninem i Garrickiem. Nie miał słabości. Nie wątpił. Rafel wziął ze sobą za góry pewne zaklęcia. Starożytne dorańskie zaklęcia, lecz z
ich posiadania nic dla niego nie wynikało. Pozostałości po Barl, które nie zostały zniszczone. Teraz te pergaminy miał Morg. Czy było w nich rozwiązanie dylematu męczącego Arlina? Może. Ale nawet jeśli, Morg nigdy nie pozwoliłby mu do nich zajrzeć. Może z czasem, gdy udowodni, że jest wart zaufania, dostąpi tego przywileju. Ale kiedy? I czy do tego czasu nie będzie za późno? Z każdym kolejnym wschodem słońca czarnoksiężnik był coraz bliższy niezniszczalności. Brutalnie stłumił pierwsze nieśmiałe oznaki rozpaczy. Był Arlinem Garrickiem, dorańskim magiem. Jednym z najpotężniejszych, jacy kiedykolwiek się narodzili. A ta cała paplanina o Przepowiedni, o tym, że Olk ma ocalić świat? Idiotyczne kłamstwa. Olkowie zawiedli, prawda? Najpierw Asher, a teraz jego arogancki syn. Okrzyknięci bohaterami Lur… a za nimi kroczyły tylko śmierć i zniszczenie. Trąby i wiry wodne, które wciągnęły jego ojca. „Teraz to na mnie spoczywa to brzemię. Na Arlinie Garricku, powołanym do wielkości”. I odpowie na to wezwanie. Musi. „Nie mogę zawieść”. W ciszy, w odosobnieniu Morg przechadzał się po swoim pałacu. I po raz pierwszy od kiedy zakończyło się jego wygnanie na dotknięte zarazą ziemie, nikt mu nie przeszkadzał. Żaden inny głos nie niepokoił go, krzycząc w jego głowie. Najpierw był Sarle Baden, ten jazgotliwy, niedowierzający Doranin. Po tylu latach, gdy został mu jedynie cień dawnych wspomnień, znów pragnął usłyszeć głos jakiegoś maga. Tak długo jego dusza była rozszczepiona, rozerwana. Jak roztrzaskana mozaika. Miał mgliste wspomnienia pozbawionych magii ciał, w które wnikał przed Sarle’em. Ale każde z tych kruchych, bezużytecznych naczyń zawodziło go, jedno po drugim. I gdziekolwiek był, każda z tych porozrzucanych cząstek wyczuwała najmniejszą śmierć jego tymczasowych żywicieli. Śmierć oderwanej cząstki jego samego. Straszliwa. Niszcząca. Żal palił bardziej niż kwas, wciąż i wciąż, i wciąż na nowo, w ciągu tych rozpaczliwych, niekończących się lat. Dopiero w ciele Sarle’a Badena odnalazł swój prawdziwy dom. Ale w końcu nawet Sarle Baden okazał się rozczarowaniem. Wyglądało na to, że dorańska krew zamieniła się w wodę. Cóż. Z wyjątkiem Arlina. Mały lord Garrick miał w sobie odrobinę ognia z dawnych dni. Szmer prawdziwej mocy. „A jednak przy Rafelu moc Arlina jest jak mgiełka”. Syn Ashera na pustkowiu. Syn Ashera opierający się zarazie. Syn Ashera, którego moc przewyższała nawet jego własną, gdy był człowiekiem. „Syn Ashera”. Gdyby nie Rafel, wiele miesięcy temu spotkałaby go śmierć. Oczywiście pamiętał samego Ashera. Jak mógłby zapomnieć tego bezczelnego, aroganckiego Olka i jego małego blond przyjaciela? Książę eunuch. Bezpłodny król. Niepomiernie cieszyła go świadomość, że Asher poświęcił Gara, by go zabić. Świadomość, że Asher cierpiał każdego dnia z powodu tego morderstwa.
Świadomość, że choć Asher podniósł się triumfalnie, jego przyjaciel gnił w grobie. „Bo zwyciężyłem. Zawsze zwyciężam”. Ogromną przyjemność sprawiało mu także dręczenie Rafela cierpieniem jego ojca. Asher – ten tchórz – nigdy nie opowiedział synowi całej historii. Więc on to zrobił. Z najdrobniejszymi szczegółami. Sprawił, że Rafel przeżył ją na nowo, jakby to były jego własne wspomnienia. Krzyki syna, będące echem krzyków ojca, ukoiły wzburzone cząstki jego duszy. Ale nie dziś. Dziś odgrodził Rafela i odebrał mu głos. Zwykle cieszyło go, gdy olkiński mag ciskał się, złorzeczył i rozbijał umysł o własną czaszkę, ale dziś nie był w nastroju. „Dziś jest czas na wspomnienia”. Jego stojący na straży dravas nawet nie drgną, jeśli nie wyda im polecenia. Ludzie będący jego służącymi zostali pod strażą zamknięci w podziemiach. Arlin spał, a jego złamane olkińskie zwierzątko warowało na podłodze przy jego łóżku. On zaś przechadzał się po pałacu w towarzystwie duchów z przeszłości. O tam. Tamten korytarz. To właśnie tam po raz pierwszy dostrzegł Barl. Czekała na spotkanie z lordem Hahrenem, taka wystraszona, taka pełna nadziei, że zostanie zauważona i doceniona. Dopiero przybyła do Elvado, nie miała ani jednego przyjaciela. Sam tego dnia spotkał się z Hahrenem w sprawach magii i oznajmiwszy temu głupcowi swoje życzenia, wyszedł z jego komnaty. Zrobił krok za drzwi i wtedy ją zauważył: drobna i smukła, z koroną złotych włosów na głowie, ubrana w niebieskie płótna. Pachnące powietrze mieniło się wokół niej, poruszone jej naturalną mocą. Serce zamarło mu w piersi. Krew przestała płynąć w żyłach. Zapomniał, jak się oddycha. To była miłość. I była bolesna. Nigdy by nie pomyślał, że miłość może sprawiać ból. Nie zauważyła go. Nie tak jak należy. Nie wtedy. Ale kiedy już zauważyła? Och, wtedy… „Ta suka, ta dziwka, ta zdradziecka kurwa”. Uniósł palec i w korytarzach zabrzmiał jej głos. Słuchał jej śpiewu. Pozwolił, by oczy Rafela wypełniły się łzami. „To było idealne, Barl. Byliśmy idealni. Co sprowadziło cię na manowce? Kto cię przekonał, żeby mnie zdradzić? Oddałem ci swoją duszę, kobieto. Czy to za mało?” Nie odpowiedziała. Nigdy nie odpowiadała. Przez sześćset lat zadawał sobie te pytania i nadal nie wiedział. Powstrzymał łzy. Uciszył muzykę. Szedł w milczeniu. Sam.
ROZDZIAŁ XXII
To Charis znalazła duchową ścieżkę cztery dni po tym, jak dołączyły do kapitana i jego wojaków. Deenie niczego nie zauważyła. Pochłonięta strachem o Rafela, rozkojarzona z powodu wieści o przetrwaniu Morga, z powodu narastającego uczucia mrożącej krew w żyłach zarazy w miarę zbliżania się do granicy Vharne z krainami Manemli i Ranoush wystraszyła się tak samo jak Ewen, gdy przyjaciółka popędziła z powrotem do ich prowizorycznego obozowiska. — Deenie! Chodź tu szybko. Musisz to poczuć! Lekceważąc wszelkie sugestie o niebezpieczeństwach – „Deenie wiedziałaby, gdyby w pobliżu były bestie, kapitanie” – ruszyła na poszukiwania grzybów i jagód. Ewen usiłował ją zatrzymać, ale była nie do powstrzymania, chyba że przywiązałby ją do drzewa. Puścił ją, tak poirytowany, że niemal rozbawiony. „Ale jeśli wpakujesz się w kłopoty, dziewczyno, to na pomoc wzywać mnie nie powinnaś”. Teraz wstał, nieco wysunął miecz z pochwy, a wojacy ruszyli za swoim kapitanem. — Co mamy poczuć? – spytał stanowczym tonem. – Dziewczyno… co ty… Charis machnęła na niego ręką. — Cicho. Ty nie jesteś Deenie. — Charis, nie bądź taka nieznośna – westchnęła Deenie. – Co znalazłaś? Charis z niepokoju przestępowała z nogi na nogę. — Nie wiem. A przynajmniej nie do końca. Musisz tam pójść i poczuć, mówię ci. Z kolejnym westchnieniem odłożyła podartą koszulę, którą właśnie cerowała dzięki Ewenowi, który miał igłę i nici. — Charis sobie tego nie wymyśliła, kapitanie. Miał dziwny błysk w oku. — We troje pójdziemy. – Zwrócił się do wojaka, który został jego nowym przybocznym. – Robb. Bądź czujny. Wyraz twarzy mężczyzny zdradzał niezadowolenie, ale kapitan to kapitan. Skinął głową. Idąc za Charis, zagłębili się w otaczający ich gęsty las, oddalając się od mocno zarośniętej ścieżki, którą podążali na północ, i od nędznego strumyczka oraz maleńkiej jak chusteczka polany, gdzie spali ostatniej nocy. Wierzchołki drzew przesłaniały zachodzące słońce, a ziemię przytłaczały jeżyny, gnijące gałęzie, pnącza winorośli i skupiska podejrzanych grzybów. W cieniu panował chłód, zwiastując nadejście zimy. Deenie poczuła na sobie wzrok Ewena, gdy przechodzili nad wywróconym młodym drzewkiem. — Nie, kapitanie. Nadal nie czuję w pobliżu żadnych bestii. Ani włóczęgów. — Wiesz, o czym myślę, zanim zapytać zdążę, prawda? – zagadnął, rzucając jej piorunujące spojrzenie. – Znowu czarnoksięstwo, dziewczyno?
Dziewczyno. Zacisnęła zęby. — Oczywiście, że nie. Tylko że praktycznie nie pytasz mnie o nic innego. – Bo wprawiała go w zakłopotanie, choć nigdy się do tego nie przyznał. – Więc się domyśliłam. — Mam o czym myśleć, zamiast bez sensu paplać. – A potem spojrzał na Charis, która posuwała się naprzód. – Jak myślisz, co znalazła? Deenie poślizgnęła się na gałęzi ukrytej w stercie gnijących liści. Ewen złapał ją za łokieć, żeby się nie przewróciła. Ten niespodziewany dotyk wstrząsnął nią. Było w nim bezpieczeństwo i ciepło. Wyswobodziła się. — Nie wiem, kapitanie. Może ty mi powiesz? — A kto powiedział, że ja wiem? — Ty – odparowała. – Przez cztery dni jechałam z tobą w siodle, pamiętasz? Nie jesteś już kimś nieznajomym, jak przy naszym pierwszym spotkaniu. Niezbyt mu się to podobało. — Czarnoksięstwo – mruknął i ruszył za Charis. Pozwoliła mu odejść. Łatwiej było wyczuć bestie, włóczęgów i inne kłopoty, gdy jego bliska obecność nie przyćmiewała jej myśli. „Męczy mnie już to, że mam przy nim taki zamglony umysł. Wolałabym, żeby zostawił mnie w spokoju”. Charis prowadziła ich dalej w las, niemal nie zerkając za plecy, żeby sprawdzić, czy idą za nią. — Daleko jeszcze, dziewczyno?! – zawołał Ewen. – Kawał drogi od obozu jesteśmy. Nie podoba mi się to. Charis zaśmiała się. — Boisz się leśnych chochlików, kapitanie? Nie żołądkuj się, już prawie jesteśmy na miejscu. — Nie żołądkuj – powtórzył niezadowolony Ewen. – Sama się nie żołądkuj, dziewczyno. Każesz mi się miotać po jakimś lesie. Ale Charis tego nie usłyszała albo po prostu zignorowała. Nagle zaczęła zwalniać, uniósłszy dłoń. A potem, równie niespodziewanie, Deenie też to poczuła. Dziwne mrowienie mocy. Łaskotanie przypominające o czyjejś uśpionej obecności, którą czasami wyczuwała w tej krainie. — Deenie? – odezwała się Charis, odwracając się. – Teraz to czujesz, prawda? Zdumiona i zmartwiona – „powinnam była poczuć to pierwsza” — przytaknęła. — Czuję. — Tam! – wskazała Charis. – Zaznaczyłam. Widzisz? Skrawek zielonej lnianej koszuli Charis trzepotał na gałęzi niskiego krzewu obwieszonego granatowymi jagodami. — Stań tam – powiedziała Charis, a oczy jej błyszczały. – Tam, gdzie zaznaczyłam. No idź. Nic ci nie grozi. Zamiast jednak potwierdzić racje Charis, Deenie spojrzała na Ewena. — Co odkryję, kiedy tam stanę, kapitanie?
— Ależ zapytaj go, oczywiście – rzekła Charis z pogardą. – Dlaczego miałby nam ufać, przecież tylko uratowałaś mu życie? Ewen zmrużył oczy, ale nie odpowiedział. „Barlski cyc, ależ on jest irytujący”. Odwróciła się do niego plecami i stanęła przy krzewie, na którym falowała maleńka flaga Charis – wtem jej magiczny zmysł zadrżał, gdy stopami dotknęła płomienia mocy gorejącego głęboko w szkielecie ziemi. W głowie jej wirowało i opadła na czworaki. Wbiła palce w pokrytą liśćmi ściółkę, w wilgotną glebę, czując w sobie dudnienie tej nieoczekiwanej siły. A potem utkwiła wzrok w Ewenie. — Co się dzieje? Powiedz! Charis uśmiechnęła się z wyższością. — Może on nie wie. — Wie. On… – A potem musiała przestać mówić i tylko oddychała, bo fale światła i ciepła przelewały się przez nią i trudno jej było przypomnieć sobie, co chciała powiedzieć. — Deenie! — Wszystko… wszystko w porządku. Chyba – mruknęła, a Charis uklęknęła obok niej. – Tylko że… to takie dziwne, Charis. Zaraza zniknęła. A przynajmniej jej nie wyczuwam. No i to obrzydlistwo, które przejęłam z rafy. Tego też nie czuję. Czuję… czuję się… bezpieczna. Tak jak wtedy gdy jechała za Ewenem, mocno obejmując go ramionami w wąskim pasie. A potem poczuła się jak szprot przy tatce. Jakby żadne okropności tego świata nie mogły jej tknąć. Ale nie miała zamiaru o tym myśleć. — Cóż – powiedziała nachmurzona Charis – nie wyczuwam zarazy, więc będę musiała uwierzyć ci na słowo. Ale tutaj na pewno coś jest. Wiesz… coś niemal znajomego. Trochę jak wtedy gdy pracowałam w ogrodzie. Charis miała rację. — Myślisz, że to olkińska magia? Ale jak to możliwe? — Nie, nie olkińska. Może coś pokrewnego. Ale jeśli to prawda, to… Nie dane im jednak było zastanawiać się dalej, bo Ewen stanął o rzut kamieniem od nich, na wysokości krzewu z jagodami. — To duchowa ścieżka – rzekł spiętym głosem, jak gdyby wypowiadanie słów sprawiało mu problem. Deenie wzięła kolejny głęboki wdech, opierając się zalewającemu ją ciepłu tej dziwnej mocy. — Co to znaczy? — Nie wiem – powiedział. – Niedawno się o nich dowiedziałem. To największa tajemnica w Vharne. — Do czego służą? Ewen zawahał się, po czym westchnął. — Ukryć się przed bestiami pozwalają. Mam mapę… – Wsunął dłoń pod koszulę, wyjął kawałek brudnego pergaminu i rozwinął go. – Tylko że…
— Ta ścieżka jest na mapie? Podniósł wzrok, marszcząc brwi. — Nie. — Czy to takie dziwne? – spytała Charis, wstając, by rozejrzeć się po okolicy. – Jesteśmy strasznie daleko od utartego szlaku. Może to zapomniana ścieżka. Wiedząc, że Ewen nie odda mapy, Deenie podniosła się, otrzepała dłonie i kolana z uschniętych liści i podeszła do niego. — Mogę zobaczyć? Ewen przechylił mapę w jej kierunku, stukając palcem w konkretne miejsce. — Tutaj jesteśmy. Mniej więcej. — A te wszystkie kręte linie… – Podążyła wzrokiem za jedną z nich. — To duchowe ścieżki w Vharne? W takim razie masz rację. Tej nie ma na mapie. Ale ta… – Tym razem ona wskazała palcem – To do niej próbujesz dotrzeć? To dlatego tak bezładnie kierujemy się na północ? Skinął głową, a potem złożył mapę i schował ją z powrotem za koszulę. — Tak. Ścieżki duchowe udaremniają działania czarnoksiężników i czarnoksięstwa. — Czyżby? – Charis uniosła brew. – To może wreszcie przestaniesz się bać, że w każdej chwili możemy zamienić cię w żabę, kapitanie. Bo oto ja i Deenie weszłyśmy na tę twoją duchową ścieżkę i żadna z nas nie stanęła w płomieniach. Co, moim zdaniem, znaczy, że jednak nie jesteśmy czarnoksiężnikami. Deenie stłumiła uśmiech. Zafrasowana mina Ewena przywiodła jej na myśl tatka i Rafela – i tym razem wspomnienie nie wywołało bólu. — Jeśli nie mylisz się co do mocy tych ścieżek – powiedziała – to zgadzam się, że powinniśmy nimi podróżować, jeśli tylko mamy taką możliwość. Poczuła, że jego napięcie łagodnieje. — Taki jest plan – powiedział. – Ale tą nie będziemy podróżować. Bo nie wiem, dokąd nas zaprowadzi. – Spojrzał w ciemniejące niebo. — Zmierzch nadchodzi. Robb będzie się martwił. Do obozu, dziewczyny. Wcześnie rano wyruszać będziemy. Przepchnął się obok nich i pewnie ruszył naprzód. Deenie została w tyle, nie mając ochoty oddalać się od ciepła duchowej ścieżki. Wiedziała, że kiedy tylko z niej zejdzie, znów zaleje ją fala zarazy. Czuła się tak dobrze bez tej niespokojnej, tężejącej skazy. Charis wpatrywała się groźnym wzrokiem w Ewena. — Dziewczyny – burknęła. – Powiedz mi, Deenie, czy potrafiłabyś zamienić go w żabę? Jeśli tak, to chciałabym, żebyś to zrobiła. Tylko na jedną noc, żeby dać mu nauczkę. „Potrafiłabym? Nie wiem. I nie chcę wiedzieć”. — Ma dobre intencje, Charis – powiedziała i wzięła przyjaciółkę pod ramię. – Poza tym mówi tak tylko po to, żeby się z tobą podroczyć. Śmiej się z tego. To będzie najlepsza zemsta. — Pewnie tak – zgodziła się Charis z westchnieniem.
— Dziewczyny! – krzyknął Ewen, który już niemal zniknął im z oczu. — Chcecie piechotą na północ iść? Charis prychnęła. — Deenie, proszę. Proszę. Maleńka żabka? Na pięć minut? — Nie – powiedziała z uśmiechem. – Charis Orrick, powściągnij język! To było jedno z powiedzeń Ewena, a wyraz twarzy Charis, gdy usłyszała te słowa, sprawił, że znowu się roześmiała. Przestała jednak się śmiać, gdy zeszła z niewidzialnej ścieżki i ponownie ogarnęła ją fala zarazy, bardziej drapieżna niż kiedykolwiek. Zacisnęła zęby i ruszyła dalej. Dwóch wojaków Ewena przyniosło z polowania mizerną dziką kozę, którą zdążyli już oskórować, poćwiartować i przygotować do pieczenia. Pozwolili zająć się tym Charis – jak zwykle nieufni, ale gotowi na to, by ktoś ich trochę porozpieszczał. Ewen sarkastycznie spytał, czy została do tego przymuszona. — Lubię gotować – odparowała Charis. – Dzięki temu przynajmniej wiem, że dzisiaj zjem więcej mięsa niż węgla. Na to już nie mógł nic odpowiedzieć, bo zeszłego wieczoru jego ludzie kompletnie spalili przyrządzanego na kolację królika. Podsłuchująca Deenie musiała zdusić śmiech. Później, gdy zjadła swoją porcję, z ulgą przyjąwszy fakt, że nie musiała najpierw zabić swojej kolacji, zatopiła wzrok w podskakujących płomieniach ogniska, przy którym siedziała z Charis, i starała się uśpić wyczuwaną w sobie zarazę. Charis siedziała obok na niewielkiej płachcie nieprzemakalnego materiału, którą Ewen dał im dla ochrony przed wilgocią. W workowatej skórzanej kurtce – pożyczonej z zapasów jednego z wojaków – wełnianych spodniach i wysokich butach nigdy nie była mniej podobna do Charis Orrick. Westchnęła. A potem jeszcze raz. A później odchrząknęła. — Deenie. Wyrwana z zamyślenia Deenie przygryzła wargę. — Co? — Wydaje mi się, że zachowywałam się jak należy – rzekła Charis. – Wydaje mi się, że byłam cierpliwa. Ale ty nie powiedziałaś jeszcze ani słowa, a wydaje mi się, że zasługuję na to, żeby wiedzieć. — O czym? — O wszystkim! Ale choć powiedziała „o wszystkim”, chodziło jej o dziennik. — Ciszej, Charis – mruknęła, rzucając okiem na Ewena i jego ludzi. Byli na tyle blisko, że mogli słyszeć ich podniesione głosy. Co prawda towarzysze Ewena nie zrozumieliby ani słowa. Nie rzuciła na nich zaklęcia pozwalającego na rozumienie ich języka – tak zadecydował Ewen. Ale on by zrozumiał, a jego ludzie znowu zaczęliby zachowywać się podejrzliwie. – W każdym razie nie ma o czym mówić. — Nie ma? – Charis niemal pisnęła. – A o tym, że rzuciłaś na mnie zaklęcie, o którym w życiu nie słyszałam, i nagle rozumiem każde słowo Kapitana Głupola? A o
tym, że w żywe oczy okłamujesz go w sprawie swoich umiejętności? Naprawdę, Deenie? Nie ma o czym? Charis była naprawdę rozgniewana. Sprawiała wrażenie urażonej. I jak mogłaby ją za to winić? Miała rację. Była cierpliwa i zaufała jej. Spędziły cztery dni na szybkiej jeździe przez niespokojne ziemie, podskakując na końskich grzbietach i uderzając o nie, i nie skarżyła się. Niczego nie żądała. Wytrzymała to wszystko i ani razu nie dręczyła jej, by powiedziała prawdę o tym tajemniczym małym oprawionym w skórę dzienniku. „Trochę szczerości, Deenie. Wiedziałaś, że nie będziesz mogła na zawsze ukryć swoich tajemnic”. — Bezpieczniej jest nie mówić mu, co potrafię, Charis. Chyba o to nie będziesz się żołądkować. — Nie – po chwili powiedziała Charis. – To rozsądne. Ale ta książka? — To dziennik Barl – powiedziała, wciąż wpatrzona w płomienie. – Tatko skłamał. Nigdy go nie zniszczył, choć twierdził inaczej. — Och – odezwała się Charis ściszonym głosem. – Dziennik Barl. – Objęła się wpół. – A to ci dopiero. I potrafisz go przeczytać, chociaż napisany jest w starodorańskim. To przez rafę? — Tak. Pewnie tak. Ta cholerna rafa tyle w niej zmieniła. — Czyli jest w nim Zaklęcie Rozumienia Mowy – stwierdziła Charis, usilnie starając się, by zabrzmiało to praktycznie i rzeczowo. – Co jeszcze? „Żale Barl. Wojownicze bestie. Sposoby na utrzymanie bezpieczeństwa w maleńkim królestwie. Inne drobne i pomocne zaklęcia. I Zaklęcie Unicestwienia, najstraszliwsze z całej dorańskiej magii”. — Nic, co mogłoby pomóc nam odnaleźć Rafela – powiedziała w końcu. – A tylko taka magia mnie obchodzi, Charis. Charis zadrżała. — Nadal go nie wyczuwasz? — Nie – szepnęła. – Ciągle próbuję, ale go tam nie ma. Trzaskające w ciszy płomienie. Przestępujące z nogi na nogę konie wojaków. Szept głębokich głosów ludzi Ewena, zabijających czas grą w kości. Ewen grał z nimi. Nie trzymał się na uboczu. Podobał jej się w nim brak wyniosłości. Pod tym względem przypominał jej tatka. Charis sięgnęła po leżący z boku patyk i ze złością wbiła go w ziemię. — Czy to znaczy, że on nie żyje, Deenie? – Żadnych łez. Żadnego drżenia w głosie. Ta wyprawa zahartowała ją niczym wykutą w kuźni stal. – Czy Rafe nie żyje? Odwróciwszy głowę, Deenie spojrzała w rozwścieczone oczy przyjaciółki. — Nie. — To prawda czy tylko tak mówisz? — Wyczułabym, gdyby umarł, Charis. Wyczułabym. I powiedziałabym ci o tym. — Deenie… – Charis znowu zaczęła grzebać patykiem w ziemi. – Skoro żyje, to zastanawiam się… myślisz, że został uwięziony w Doranie?
Deenie poczuła, jak serce wali jej w piersi. — Przez Morga, tak? — Mhm – mruknęła Charis. – Może. To by wyjaśniało, dlaczego już go nie wyczuwasz. „Morg”. — Nie rozumiem – wyszeptała Charis, ostrożnie rzucając okiem na zajętych grą mężczyzn po drugiej stronie obozowiska. – Papa widział, jak twój tatko zabija Morga, a przecież by mnie nie okłamał. Ani twoja mama, niech Barl czuwa nad jej duszą. Wszyscy mówili, że Morg nie żyje. Ale te bestie i to wezwanie dla Kapitana Głupola… — A kto powiedział, że kłamali, Charis? – zripostowała, także szeptem. – Tatko mógł popełnić błąd. — Błąd? – Charis niemal się roześmiała. – A na ile to prawdopodobne? Asher z Restharven, Nieświadomy Mag, który popełnił błąd w takiej kwestii? Deenie zacisnęła palce wokół nadgarstka przyjaciółki. Przez cztery dni nie rozmawiały na ten temat i z chęcią unikałaby tego przez sto kolejnych. — Charis, powściągnij język. — Przestań – powiedziała Charis, a oczy miała szeroko otwarte. Prawie jakby była wystraszona. – To boli. „A niech to”. Odsunęła rękę. — Przepraszam. Charis, przepraszam, po prostu… – Potarła piekące oczy. – Nie wiem, jak mam walczyć z Morgiem. Skoro tatko go nie pokonał… — Znajdziesz jakiś sposób – powiedziała Charis. Tym razem jej głos zadrżał. Tym razem brzmiał tak, jakby za chwilę miała się rozpłakać. — Ale myślisz, że on uwięził Rafe’a? „Och, Charis, dlaczego musisz mi zadawać takie pytania?” — Nie wiem. Ale Charis potrafiła być upierdliwa. Nie miała zamiaru tak tego zostawić. — Kiedy ci się śnił – dociekała – mówiłaś, że był ubrany w aksamity i klejnoty. Gdyby był więźniem Morga, to nie byłby tak traktowany, prawda? Kiedy twój tatko był więźniem Morga… „Tak, Charis. Robił straszliwe rzeczy”. Oczywiście o tym miała nie wiedzieć. Pewien strażnik, próbując kiedyś zrobić na niej wrażenie, wyjawił jej kilka zasłyszanych historii z tamtych czasów. Poszła prosto do Darrana i wypytała go o to. Stary cap powiedział, że to bzdury – ale nie był w stanie ukryć prawdy, którą widać było w jego oczach. — Deenie? — Nie – powiedziała i musiała odchrząknąć. – Kiedy Rafe mi się śnił, nie wyglądał jak więzień. „Ale kiedy śnił mi się po raz drugi, wiedziałam, że coś jest nie tak. A kiedy przyśnił mi się znowu, w ogóle go nie widziałam”. Charis nadal o tym nie wiedziała, a Deenie nie zamierzała jej mówić. Nie w chwili, gdy ich nadzieje wisiały na włosku.
— Dobrze – powiedziała Charis. – To już coś. – Postukała patykiem w kolano, strzepując z niego brud, a potem wrzuciła go w ogień. – Ale on wciąż może być w Doranie, Deenie. Myślisz, że to możliwe? — Znasz Rafe’a – odezwała się ostrożnie. – Jeśli dowiedział się, że Morg żyje, to ruszył jego śladem. — A Arlin Garrick? „Och, Charis. Jedno nieszczęście naraz”. — Nie wiem. — Ale jesteś absolutnie pewna, że jeśli nadal będziemy jechały na północ z Kapitanem Głupolem i jego wojakami, to natkniemy się na Rafe’a? Absolutnie pewna? „Skąd mam wiedzieć? Czasami wydaje mi się, że nie jestem pewna nawet własnego imienia”. Ale o tym Charis także nie musiała wiedzieć. Tym razem lekko chwyciła nadgarstek przyjaciółki. Pod palcami poczuła silny, szybki puls. — Znajdziemy go. Obiecuję. — Jak? – szepnęła Charis. – Skoro już go nie wyczuwasz. Dobre pytanie. „Pora na optymistyczne kłamstwo”. — To przez zarazę, Charis. To dlatego straciłam z nim kontakt. Kiedy dotrzemy do duchowej ścieżki, która będzie nam po drodze, możliwe, że znowu pozbędę się zarazy. I wtedy będę go szukać. Charis cicho prychnęła i ściągnęła usta. — Lepiej najpierw spytaj o to Kapitana Głupola. Kiedy się dowie, że chcesz uprawiać czarnoksięstwo na tej jego drogocennej duchowej ścieżce, to wpadnie w histerię. „Kapitan Głupol”. Charis tylko tak mówiła o Ewenie. Zawzięła się na rudowłosego, zielonookiego królewskiego przedstawiciela i nie przepuściła okazji na złośliwości i docinki. Znosił to nawet dobrze, ale… „To pewnie przede wszystkim dlatego nie pozwala mi rzucić Zaklęcia Rozumienia Mowy na swoich ludzi. Nie chce przez Charis źle wypaść w ich oczach”. — Jesteś niesprawiedliwa – upomniała ją cicho. – On się stara. Ale magia wzbudza w nim niepokój… a twoje dokuczanie z tego powodu też nie pomaga. — Niepokój – powtórzyła Charis z pogardą i przyciągnęła kolana do piersi. – Jakoś nie widzę po nim niepokoju, kiedy ta magia ratuje mu życie albo ma dzięki niej pełny brzuch. Wtedy jest spokojny, Deenie… Nie zaprzeczysz. Nie powinna, bo tak rzeczywiście było. Kiedy musiał, korzystał z jej magicznego zmysłu i zaklęć, które pomagały zadbać o bezpieczeństwo. To wcale nie znaczyło, że nie czuje się nieswojo, wychował się przecież w kraju, któremu nie poszczęściło się tak jak Lur, skrytemu przed Morgiem za magicznym murem. — Jesteś dla niego taka surowa, Charis – powiedziała, patrząc, jak Ewen uśmiecha się od ucha do ucha na słowa jednego ze swoich wojaków, Robba. – Szczerze mówiąc, jest trochę podobny do nas. To znaczy do Olków. Takich, jakimi musieliśmy być, zanim spotkaliśmy Barl. Przed pojawieniem się Doran nigdy nie
mieliśmy do czynienia z taką natarczywą magią. Musieli napędzić niezłego stracha tamtym Olkom. Ewen wcale nie jest inny. Potrzebuje tylko trochę czasu. Charis przewróciła oczami. — Posłuchaj, co ty mówisz. Ewen. Śnił ci się, a teraz jedziesz u jego boku i rozmyślasz o nim. Deenie… — Rozmyślam? – Urażona Deenie rzuciła grudką ziemi. – Nie rozmyślam, Charis Orrick. — Myślałam, że podoba ci się Gąsior Martin – ponuro rzekła Charis. – Jesteś zmienna, co? To było naprawdę krzywdzące. Gąsior zniknął za górami i prawdopodobnie zginął gdzieś na dotkniętych zarazą ziemiach. — Charis! Światło płomieni połyskiwało kapryśnie na twarzy zbitej z tropu przyjaciółki. — Przepraszam. To nie miało tak zabrzmieć. Nie chciałam… – Zgarbiła się, zła na siebie. – Po prostu jest tyle rzeczy, których Kapitan Głupol nam nie mówi, Deenie. Policzki nadal miała zarumienione po tej gafie na temat Gąsiora. — Na przykład? – spytała z lekkim powątpiewaniem. — Na przykład dlaczego tak się żołądkuje, że trzeba szukać włóczęgów? – powiedziała Charis, pochylając się bliżej. – Według mnie powinniśmy trzymać się od nich jak najdalej. Są okropni. Są niebezpieczni. A ile razy dziennie pyta, czy jakiegoś wyczuwasz? — Kilka – mruknęła. — Więcej niż kilka i chciałabym wiedzieć dlaczego. Powinnaś go spytać, Deenie. — Pytałam. — I? „Nie chciał mi powiedzieć. Ale i tak już go nie lubisz, więc nie będę pogarszać sytuacji”. — Martwi się o Vharne, Charis. Tak jak powiedziałaś, ci włóczędzy są niebezpieczni. Martwi się o ludzi, których mogą skrzywdzić. Charis znała ją zbyt dobrze. Zmrużywszy oczy, nie próbowała nawet ukrywać wątpliwości. — Hm. Myślę, że kryje się za tym coś więcej. Może jeśli natkniemy się na jakiegoś włóczęgę przed północną granicą, dowiemy się, dlaczego naprawdę Kapitan Głupol się martwi. — Może. – Deenie westchnęła. – Ale mam nadzieję, że się nie dowiemy. Wolałabym nigdy więcej nie oglądać tych stworzeń. — A ja wolałabym, żeby Ewen powiedział nam prawdę – odparła Charis. – Wiem, że nie jestem córką Ashera, a moja matka nie była spadkobierczynią Jervale’a, ale mój papa był kapitanem miejskiej straży, burmistrzem i bardzo, bardzo sprytnym człowiekiem, a ja mam to po nim. Więc może choć raz to ty posłuchałabyś mnie. — To niesprawiedliwe, Charis – zaprotestowała. – Zawsze cię słucham. — A potem i tak robisz po swojemu! Ewen i jego wojacy skończyli grać i układali się do snu. Prowizorycznie ogrodzili
obozowisko, a z juków zrobili sobie poduszki. Pierwszy z wartowników tej nocy z mieczem w dłoni stanął na czatach na skraju polany. Wysoko nad ich głowami księżyc świecił jak świeżo wybity tronn – mały, srebrny krążek wśród gwiazd. Deenie wyjęła kłodę ze sterty drewna na opał i dorzuciła ją do ognia. — Jest późno, Charis. Lepiej już się połóżmy. Mamrocząc, Charis posłuchała jej rady. Chwilę później zamknęła oczy i chrapała – ale Deenie nie mogła spać. Nie z powodu zimna czy niewygód. Ewen dał im śpiwory należące do dwóch wojaków zabitych przez bestie w wiosce, więc miały się czym porządnie okryć. Nie. Nie mogła spać, bo jej myśli kotłowały się bez wytchnienia, tępo łomocząc z obawy. „Rafel. Tatko. Morg. I Lur”. Z czym teraz zmagało się królestwo? Czy przechodziły przez nie kolejne nawałnice? Kolejne wstrząsy? Czy coś jeszcze zostało z miasta Dorana? Nigdy w życiu nie czuła się taka bezbronna i samotna. „Przebyłam taką daleką drogę i nic się nie poprawiło. Co najwyżej pogorszyło. Och, gdzie jesteś, Rafelu? Ja jestem tutaj. Znajdź mnie. Proszę”. Wzdychając i wiercąc się, zwinęła się w kłębek i próbowała zmusić się do snu. Nie pomogło. A potem, niech to cholera, zachciało jej się sikać. Wracając po wszystkim ukradkiem z lasu przy świetle maleńkiej kuli magicznego ognia, zauważyła, że sprzączki uprzęży dwóch koni zaczepiły się o siebie. Zwierzęta położyły uszy po sobie, zaczęły zarzucać łbami i za chwilę narobiłyby hałasu. — Spokojnie, spokojnie – powiedziała, wyciągając do nich ręce. – Przestańcie. Narobicie rabanu w całym obozie. Zaaferowana wyswobodzeniem tych głuptasów niemal krzyknęła, gdy ktoś z tyłu dotknął jej ramienia. Obróciła się na pięcie, straciła równowagę i musiała chwycić się ręki Ewena. — A niech cię rozdymka cmoknie! – krzyknęła, z trudem łapiąc oddech. – Nie uczyli cię, że nie można podkradać się do ludzi? Jego zielono-złote oczy błyszczały, muśnięte światłem unoszącej się obok kuli. — Nie podkradałem się. — Nie? Jak dla mnie jednak się podkradałeś! Zawstydzona znów odwróciła się do koni i zajęła się ich uprzężami. Sięgała Ewenowi zaledwie do ramienia. Był wysoki jak Doranin i lubił to wykorzystywać. Czuła, jak wali jej serce, nie tylko z powodu zaskoczenia. I czuła, że Ewen się uśmiecha, rozbawiony, jakby się z nią droczył. — Co cię obudziło? Włożyła skórzany pasek w odpowiednią sprzączkę. — Żadne bestie ani włóczędzy. Poza tym nie spałam. — Dzień lub dwa drogi od granicy jesteśmy – powiedział. – Jeśli się pośpieszymy i nie natkniemy się na kłopoty. — A kiedy tam dotrzemy? — Wszystko zależy od tego, na co po drodze trafimy. Nie miała już powodu, by dalej majstrować przy uprzężach. Musiała się do niego
odwrócić albo wyjść na głupka. — A jak myślisz? – spytała, obracając się. Ewen wzruszył ramionami, skryty wśród plam z cieni. — Nie wiem. Pewnie na bestie. — Bestie. – Zadrżała posępna. – Będziesz chciał, żebym je zabiła? — To bestie, dziewczyno – powiedział, jakby zadała głupie pytanie. Koń, który stał obok niej, parsknął i potrząsnął łbem. Pogłaskała go po kasztanowatym pysku. — Kiedyś były ludźmi. — Były – powiedział. – Ale teraz są potworami. — Wiem. Ale… — Deenie… – Złapał ją za rękę i obrócił do siebie. – To potwory. — Wiem! – powiedziała, wyswobadzając się. – Jeśli natrafimy na kolejne i będą stanowić dla nas zagrożenie, to tak, zabiję je, kapitanie. Ale nie musi mi się to podobać, prawda? Poza tym wydaje mi się, że tego nie przemyślałeś. Nie miał zamiaru zawzięcie oponować. — Co ty powiesz? — Właśnie, że powiem! – odparowała i dźgnęła go palcem w pierś. – Są kimś więcej niż potworami, Ewenie. To potwory Morga. On je stworzył, a jest czarnoksiężnikiem. A co, jeśli on wyczuwa, kiedy umierają? A co, jeśli nas znajdzie, bo będę uganiać się po niespokojnych ziemiach, zabijając bestie za pomocą magii? Skrzyżował ramiona na piersi i w zamyśleniu patrzył na nią z góry. W świetle magicznego ognia widziała jego związane w kucyk ciemnorude włosy i błyszczące, podejrzliwe oczy. — A tak jest? – spytał w końcu. – Czy może mówisz tak, bo nie lubisz zabijać? Więc jednak kiedy trzeba, potrafił być pokrętny. — Może jedno i drugie. Parsknął. — Może… ale czy na pewno? Nie chciała mówić o sobie. Chciała, żeby zrozumiał, że miała rację. — Jesteś dzielnym człowiekiem, Ewenie – powiedziała, chcąc go ugłaskać. – Ale czy jesteś też nierozważny? Naraziłbyś dla kaprysu życie swoich wojaków? — Nie. – Sprawiał wrażenie urażonego. – To dziewczyńskie pytanie jak na maga, który od wielu mil ze mną podróżuje. — Och, przestań mówić, że coś jest „dziewczyńskie”, kiedy chcesz się odgryźć – warknęła. – Albo pomyślę, że Charis ma rację, nazywając cię Kapitanem Głupolem. Choć był rozzłoszczony, roześmiał się na te słowa. — Nie lubi mnie twoja przyjaciółka. — Nie ufa ci. Nasz dom jest tak daleko, Ewenie. — To prawda – przyznał. A potem jego usta lekko się wykrzywiły. – Ale ty mi ufasz, myślę. Po czterech dniach urywanych rozmów z tym człowiekiem niemal zapomniała,
że to dorańska magia, magia Barl, pozwalała im się rozumieć. Ale co jakiś czas jej ucho wyłapywało słowa w dziwnych formach, a to przypominało jej, że jego język bardzo różnił się od tego, którym mówiła ona. Mimo skąpego uśmiechu w jego oczach wciąż malowała się powaga. — Ufasz mi, bo ci się śniłem? Ależ chciałaby sprawić, żeby zapomniał akurat o tym. — Bo raz czy dwa poszłam spać z pełnym żołądkiem – powiedziała, rzucając mu piorunujące spojrzenie. – Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to pewnie śnił mi się tylko jakiś upiór z bagien i pomylił mi się z tobą. — Upiór z bagien – powtórzył, a oszczędny uśmiech rozciągnął się od ucha do ucha. Jej serce znów zabiło mocniej. – Dziewczyno, naprawdę stać cię na więcej. – Ale potem znowu spoważniał. – Przejmujesz się, bo zabijasz magią, powiadam. Dopiero ją poznał. Jak mógł znać ją tak dobrze? — Już ci mówiłam, Ewenie. To Rafe jest magiem w naszej rodzinie. On i tatko. To ich moc jest wyjątkowa. – Poczuła, że drżą jej wargi. – Zabijanie? To nie ja powinnam mieć takie zdolności. Ale coś się stało i zmieniłam się. Czekała, aż zapyta, jak się zmieniła, ale nie zrobił tego. Zawahał się jednak, a potem odgarnął niesforny kosmyk włosów z jej policzka. — Chcesz, żeby było mi przykro z tego powodu? Gdy stoję tu cały, a moi ludzie spłonęli na popiół? „Spłonęli na popiół”. Te stosy pogrzebowe w opuszczonej wiosce były okropne. Gdy przemierzała niespokojne ziemie, czasami miała wrażenie, że znowu czuje ich zapach w rześkim powietrzu. Zawiesisty, palący odór płonących zmarłych. — Nie. — Mam żałować, że udało ci się znaleźć sposób na zdobycie jedzenia, żebyście obie z Charis się nie zagłodziły? — Nie. — Dziewczyno – powiedział łagodnie. – Dlaczego nie możesz spać? Zamrugała, by powstrzymać piekące łzy. — A dlaczego ty nie możesz? — Spałem. Ty mnie obudziłaś. Deenie… Było jeszcze tyle rzeczy, których nie odważyłaby się mu powiedzieć. Ale potrafił wywęszyć kłamstwo. — Boję się o brata. Pokiwał głową i spojrzał na drugą stronę obozu, gdzie jego wojacy zmieniali się właśnie na warcie. — Deenie, co zrobisz, jeśli nie będzie go w Elvado? Zacisnęła usta. — Będę szukać dalej. — A jeśli tam jest, ale nie będzie w stanie pomóc ci pokonać czarnoksiężnika? — A kto mówi, że chcę pokonać Morga? — Ty powiedziałaś, wtedy we wsi. Czyżbyś zdanie zmieniła? Gdyby tylko mogła.
— Nie. — No więc… jeśli brat nie będzie mógł ci pomóc? — Myślisz, że kłamałam na temat jego mocy? Skórzane ubrania Ewena zatrzeszczały w ciszy nocy, gdy uniósł dłoń i palcami pogładził ją po policzku. — Myślę, że czasem sprawy toczą się nie po naszej myśli. Jeżeli nie czeka na ciebie brat, to czy sama możesz czarnoksiężnika pokonać? To pytanie zmroziło ją w jednej chwili. „Sama miałabym pokonać Morga? Nawet tatko nie dał rady. Potrzebował pomocy króla Gara”. Chociaż… wcale nie. On znał zaklęcie, którym można było zabić Morga. On znał Zaklęcie Unicestwienia stworzone przez Barl. Mógł użyć go samodzielnie i umrzeć, zabijając Morga, tylko król Gar mu na to nie pozwolił. „I to dlatego Morg nie umarł? Bo gdy król zaczął manipulować przy zaklęciu, popełnił błąd?” Nigdy wcześniej się nad tym nie zastanawiała. W zasadzie nigdy nie musiała. Jednak gdzieś w głębi duszy intuicja podpowiadała jej, że przypadkiem odkryła prawdę. „A teraz ja mam dziennik. I właściwe Zaklęcie Unicestwienia”. — Co się stało? – spytał Ewen. – Co się dzieje, Deenie? Stała przed nim, drżąc, i czuła, jak gorące łzy napływają jej do oczu. Rafel. Gdyby znalazła go i powiedziała mu, że ma dziennik Barl, że jest w nim to zaklęcie, zabrałby go i unicestwił sam siebie, by zniszczyć Morga. Bo był synem Ashera i nie był w stanie ocalić tatka, gdy magia pogody zawiodła. Czuje się winny. Więc zabije się z przeprosinami na ustach. — Deenie! – odezwał się Ewen i złapał ją za ramiona. – Powiedz coś! Wystraszyłaś mnie, dziewczyno! Nie była w stanie się odezwać. Kolana się pod nią uginały i bała się, że upadnie. „Och, tatku. Co mam robić? Nie mówić mu, że mam dziennik, i pozwolić, by Morg robił, co chce? Dać go Rafelowi i patrzeć, jak umiera? Czy w ogóle nie próbować go szukać… i stanąć twarzą w twarz z Morgiem, a potem wypowiedzieć Zaklęcie Unicestwienia?” Nie wiedziała. Przytłoczona, oparła głowę o pierś Ewena i zapłakała. Mocno objął ją ramionami i przyciągnął do siebie. Pachniał natłuszczoną skórą, końmi i potem. Znajomy zapach. Uspokajający. Podobał jej się ten zapach. Podobał jej się Ewen. „Czy to nie szaleństwo? Przecież on pochodzi z Vharne, a ja nie”. — Nie płacz, Deenie – powiedział błagalnym tonem. – Znajdziemy twojego brata, znajdziemy. — Wiem! — To dlaczego płaczesz, dziewczyno? Odsunęła się i pięścią uderzyła go w osłonięte skórzanymi ubraniami żebra. — Nie płaczę. I nie mów do mnie „dziewczyno”!
Uśmiechnąwszy się znowu, koniuszkiem palca dotknął jej łez. — Deenie… Kolejne wyznanie. Ból, który ją dusił. — Brakuje mi matki. Jeszcze raz przyciągnął ją do siebie. — Och. Z takiego powodu płakać można, dziewczyno. Wylewanie łez za zmarłymi krewnymi to żaden wstyd. Czuła bicie jego serca, stłumione pod jej policzkiem. Czuła, jak w jej żyłach tętni gorąca, żwawa krew. Przy nim czuła się bardziej niż bezpieczna. „Myliłam się. To nie szaleństwo. Miałam być tutaj, z nim”. Zamknęła oczy. — Kogo straciłeś, Ewenie? Długie milczenie. Gdzieś w otaczającym ich lesie zahukała sowa. Powietrze robiło się coraz chłodniejsze i gdyby jej nie obejmował, pewnie byłoby jej zimno. Konie przy belce kręciły się i tupały. — Padriga – powiedział ściszonym, pełnym wspomnień i bólu głosem. – Mojego brata. — Och. – Wsunęła ręce pod jego ramiona i także go objęła. – Przykro mi. Co się stało? — Czarnoksięstwo – powiedział, po kolejnej dłuższej chwili milczenia. – Nic nie dało się zrobić. Czarnoksięstwo? W takim razie nic dziwnego, że jest nieufny. Nic dziwnego, że niepokoją go bestie i włóczędzy i martwi się o bezpieczeństwo swoich ludzi. „Dziwne jest to, że w ogóle mi ufa, wiedząc, że jestem magiem, podobnie jak mój tatko i brat. Że mogłabym zabić go myślą”. — Nie martw się, Ewenie – powiedziała i odchyliła głowę, by spojrzeć mu w oczy. – Zadbam o bezpieczeństwo nas wszystkich, dopóki nie znajdziemy duchowej ścieżki, której szukasz. I zabiję wszystkie bestie, na które trafimy. Bez mrugnięcia okiem. Włóczęgów też, obiecuję. Już… Za późno przypomniała sobie, że Ewen jest królewskim przedstawicielem. — Ewenie, przepraszam – niemal wyjąkała. – Przysięgam, że nie chciałam zabić tych biednych kobiet, ale… Położył jej palec na ustach. — Cicho. Wpatrywała się w niego z mocno bijącym sercem. Był rozgniewany? Czy ona była morderczynią? Jego twarz znów skryła się w cieniu. Nie była w stanie tego stwierdzić. — Naprawdę wszyscy ci włóczędzy to były kobiety? – Jego głos był taki lodowaty, że mógłby zmrozić świeże mleko. – Nie powiedziałaś mi, że je zabiłaś; czy to było jedyne kłamstwo? Przechyliła głowę na bok. — Nie skłamałam. Po prostu nie powiedziałam ci, jak umarły. – Wpatrywała się w niego oszołomiona. – O co chodzi, Ewenie? Jakie to ma znaczenie, czy one…
Odwrócił się od niej i przycisnął rękę do oczu. — Prześpij się, dziewczyno – mruknął. – Deenie. Fatalnie będziesz się jutro czuła, jeżeli dzisiaj nie zaśniesz. Patrzyła, jak Ewen odchodzi do swojego ogniska, i czuła jego ból. Wiedziała, że chodziło o coś przerażającego, ale nie miała pojęcia, jak złagodzić jego cierpienie. — O co tu chodziło? – spytała Charis, wyściubiając nos ze śpiwora. Deenie zgasiła kulę światła i wsunęła się do swojego. — O nic. Śpij. — Cholera – powiedziała Charis. Nawet w niemal całkowitych ciemnościach łatwo było dostrzec, że się nachmurzyła. – Miałam rację. Masz przez niego motyle w brzuchu. Poczuła, że się rumieni. — Wcale nie. — Motyle – upierdliwie powtórzyła Charis. – Facet z rudymi włosami i kocimi oczami, który mówi do nas „dziewczyny”, żeby nas zdenerwować… i tyle o nim wiemy. — To nieprawda. Wiemy, że jest odważny. Wiemy, że jego ludzie go kochają, a on kocha ich. Wiemy, że jego król ufa mu na tyle, by pozwolić mu przemawiać w imieniu swojego ludu. Poza tym, Charis… — Śnił ci się – jęknęła Charis. – Wiem. Chciałabym tylko… Deenie zwinęła się w kłębek. — Żeby przyśnił mi się Rafel. Uwierz mi, Charis, ja też bym chciała. Rafel unosi się w ciemnościach, uwiązany na łańcuchu jak pies. Morg nie jest głupi. Pamięta Conroyda Jarralta. Pamięta, jak uwięziony Doranin sprowadził na niego tymczasową śmierć. Dlatego ten jeniec jest solidnie spętany. Przekonany o swoim mistrzostwie i wierząc w karę, którą wymierzył, Morg przykuwa Rafela głęboko i odchodzi zadowolony. Opuszczony, porzucony Rafel dogląda cienkiej niczym pajęcza nić więzi łączącej jego umęczoną duszę z siostrą. Oto i ona. „Deenie”, szepcze. „Deenie. To ja”. Nie słyszy go. Jest za daleko. Mimo wszystko wyczuwa ją. Lecz to, co czuje, wywołuje w nim strach. Deenie się zmieniła. A w tych zmianach on wyczuwa nowe zagrożenie. Dla niej… i dla Morga. Jeśli czarnoksiężnik to wyczuje, będzie ją ścigał. Jego siostra umrze. Jest uwiązany jak pies, ale pies na uwięzi nadal może szczekać. A jeśli morderca podejdzie za blisko, uwiązany pies może ugryźć. Głęboko w ciemności Rafel słyszy własny śmiech. Ale cichy, żeby jego dręczyciel nie usłyszał. A potem kieruje swój umysł ku myśli o zemście i o tym, jak ukryć siostrę przed Morgiem. Jest magiem. Synem Ashera. Potrafi tego dokonać. Musi.
ROZDZIAŁ XXIII
Półtora dnia później Ewen i jego wojacy odnaleźli duchową ścieżkę, która miała poprowadzić ich bezpiecznie przez pozostałe tereny niespokojnych ziem na północy Vharne. A dziewczyna o imieniu Charis, uczepiona pleców Robba, znowu wyczuła ścieżkę jako pierwsza, nawet przed Deenie. — Stop! – odezwała się głośno, a jej głos trząsł się w rytm kłusa. – Kapitanie Głupolu! Stop! Ewen zazgrzytał zębami. „Kapitan Głupol”. Naprawdę żałował, że nie była jednym z jego wojaków, że nie mógł trzasnąć jej mieczem w tyłek. „Kapitan Głupol”. Piękna czy nie – Charis Orrick była jędzą. „Ciekawe, czy Kapitanem Głupolem by mnie nazywała, gdyby wiedziała, że koronę Vharne noszę”. Pewnie tak. Pewnie wzruszyłaby ramionami i nazwała go Królem Głupolem, bo właśnie taką kobietą była. Robb jechał o rzut kamieniem na lewo od Ewena, wystarczyło więc, że Ewen odwrócił głowę. — Zanim ruszyliśmy po ostatnim postoju, mówiłem ci, żebyś się wysikała, dziewczyno – pouczył złośliwą i nonszalancką przyjaciółkę Deenie. – Nie możemy co pół mili zatrzymywać się na sikanie. — Ewenie – Deenie odezwała się do niego przez ramię, gdy Robb parsknął z uznaniem pod swoją kędzierzawą, niedawno zapuszczoną brodą. – Ona chyba nie musi… — Na sikanie?! – krzyknęła Charis. – A kto tu mówi o sikaniu? Jeśli was to interesuje, to gdzieś niedaleko jest ta wasza cudowna duchowa ścieżka. — Deenie? – spytał, bo bardziej ufał jej magicznemu zmysłowi niż mocy jej przyjaciółki. To nie Charis potrafiła zabijać bestie jednym słowem. Poczuł, jak jej ręce napinają się wokół jego pasa. Usłyszał, jak wydycha powietrze, co bardziej przypominało westchnienie. — Lepiej się zatrzymaj – powiedziała. – Żebym mogła się skoncentrować. Uniósł zaciśniętą pięść, po czym spojrzał na lewo i prawo na swoich wojaków. — Stać! Konie wojaków znały tę komendę i w jednej chwili zatrzymały się z kłusa. Charis pisnęła i podskoczyła – żaden był z niej jeździec. A potem zsunęła się w tył z konia Robba, chwytając się ogona wierzchowca, by złapać równowagę, gdy stopami uderzyła o nierówną ziemię. Robb spojrzał na niego porozumiewawczo. „Dlaczego ja?” W odpowiedzi Ewen na chwilę krzywo się uśmiechnął. A potem obejrzał się za siebie na Deenie. — Zsiadasz, prawda? — Tak – powiedziała, puszczając go. – Lepiej zatrzymaj tu swoich ludzi i konie. Patrzył, przygryzając wargę, jak dwie dziewczyny odchodzą kilka kroków i coś
między sobą szepczą. Deenie nie czuła się najlepiej. Policzki miała kredowo białe, pod oczami cienie i była cicha jak nigdy dotąd. Czy to dlatego, że okazał się głupcem i wystraszył ją, mówiąc o włóczęgach? Pewnie tak. I pewnie mógłby zaufać jej i opowiedzieć o swoim ojcu. Ale nie był gotów zaryzykować. Jeszcze nie. Nie w sytuacji, gdy jego krew aż płonęła z pożądania, a w dodatku dziewczyna była magiem. Podejrzewał, że to wpływało na jego decyzję. „Zaplątałem się, Tav. Szkoda, że nie ma cię tu ze mną”. Powiała chłodna bryza, która westchnęła wśród wysokich traw, poruszając jego włosami i końskimi grzywami. Podróżowali przez otwartą, poznaczoną króliczymi norami okolicę. Musieli przez to jechać wolno, żeby konie nie połamały sobie nóg. W oddali widać było plamę, która zapowiadała kolejne leśne tereny. Nie znał tej części Vharne, ale Hain ją pamiętał. Jako młodzik przyjeżdżał tu na zwiady. Rzucił na niego okiem i kiwnął głową, by przywołać go do siebie. Hain trącił konia piętami i podjechał. — Tak, kapitanie? – zapytał ze zwyczajną miną. Wszyscy wojacy już przywykli do zwracania się do niego w ten sposób. — Hainie… – Ewen wyjął mapę ścieżek duchowych i rozwinął ją między nimi. – Ta dziewczyna, Charis, mówi, że wyczuwa ścieżkę w pobliżu. Wiesz, gdzie jesteśmy. – Wskazał na coś. – Ku tej ścieżce się kierujemy. Czy ona ma rację? Czy to w tym miejscu się zatrzymaliśmy? Hain był człowiekiem o przebiegłym wyrazie twarzy. Miał spiczasty nos, bystre oczy, przerzedzone, rude włosy i nitki siwizny w rozczochranej brodzie. Ta przebiegła twarz znieruchomiała i straciła wyraz, a Hain przeniósł spojrzenie na szorstkie kasztanowate uszy swojego konia. — Hain? – Patrząc na niego, Ewen zmarszczył brwi. – No wyrzuć to z siebie. Myślisz, że pochwalę cię za to, że coś ukrywasz? — Nie, kapitanie – burknął Hain, a potem wytarł usta przedramieniem. – To coś, o czym się nie mówi. Jeśli się na to trafi. O niektórych rzeczach się nie mówi, prawda? My, zwiadowcy – niektórzy – wiemy. Nie rozmawiamy o tym. Czarnoksięstwo, rozumiesz, kapitanie? Nic nie mówisz, nic nie tracisz. Tak to właśnie wygląda. Wpatrywał się w swojego wojaka, na chwilę zapomniawszy o Deenie i Charis. — Hainie, chcesz mi powiedzieć, że wiedziałeś o duchowych ścieżkach? Hain nerwowo oblizał usta. — Nie wiedziałem, że tak się nazywają. A przynajmniej dopóki nie powiedziałeś nam w dniu, w którym opuściliśmy Dolinę. — Ale podróżowałeś już nimi? — Raz czy dwa – rzekł Hain. – Tu i tam. Na niespokojnych ziemiach. Natknąłem się na tę, której szukamy, ale wiele lat temu to było. Nie potrafiłbym teraz jej wskazać. – Przeniósł wzrok na Deenie i Charis, które w oddali próbowały wywęszyć ścieżkę. – One pewnie ją znajdą. — Zadrżał. – Te wiedźmy. — Są magami – warknął. – A to jest różnica. Hainie, ile innych ścieżek odkryłeś
w Vharne? — Nie jestem w stanie określić, kapitanie. Tylko niektórzy ludzie na niespokojnych ziemiach wiedzą. Ale o tym nie mówią. – Hain wzruszył ramionami. – Bo nie ma sensu. Nic te ścieżki nie dają, tylko w nogi łaskoczą. Ewen zdusił przekleństwo. „O czym jeszcze nie wiem?” — A ludzie, którzy je wyczuli, nic nie mówią, na wypadek gdyby chodziło o czarnoksięstwo. — Tak to właśnie wygląda – przyznał Hain. – Tak jest najbezpieczniej pod każdym względem. No i… Krzyk. To Deenie. Gdy Charis skoczyła ku niej, Ewen wypuścił wodze i zsunął się z siodła. — Deenie! – krzyknął w biegu. – Deenie! Charis jako pierwsza dopadła miejsca, w którym Deenie na plecach leżała na trawie. — Deenie? Cholera, powiedz coś! Deenie zamrugała, patrząc w blade niebo i rozproszone chmury. — Wszystko w porządku – powiedziała sennie. – To po prostu ogromna ulga. Gdy tylko Ewen postawił stopę na ścieżce, poczuł jej rozgrzewające wibracje. — Ulgę czujesz? – spytał, wpatrując się w Deenie z góry. „Zmusiła mnie, żebym tu przybiegł i przy swoich ludziach pokazał, że się wystraszyłem”. – Dlaczego? Cmokając z dezaprobatą, Charis chwyciła go za ramię, pociągnęła, żeby zszedł ze ścieżki, i zaczęła go łajać. — Ślepy jesteś? – rzuciła oskarżycielskim tonem. – Nazywam cię Głupolem, tylko żeby się podroczyć, ale widzę, że miałam rację. – Obróciła go i wskazała na Deenie. – Spójrz na nią, kapitanie. Jest wyczerpana do granic. Mówiła ci, że wyczuwa czarnoksięstwo. A im dalej na północ, tym gorzej. Czuje się przez to wzburzona i jest jej niedobrze. Nie był ślepy. Zauważył to. Ale nic nie mógł zrobić i wiedział, że nie chciała o tym rozmawiać. — Lepiej na duchowej ścieżce się czuje? — Tak – rzekła Charis. – I chwała Barl. Deenie teraz będzie mogła trochę odetchnąć, przynajmniej do granicy. — Nie będę mogła – odezwała się Deenie, siadając. Źdźbła suchej trawy i kawałki zwiędłych kwiatów wczepiły jej się we włosy. – Jeśli zostanę na ścieżce, nie wyczuję bestii ani włóczęgów. — Jeśli zostaniemy na ścieżce, to co za różnica! – odparowała Charis. – Przecież oni też nas nie zobaczą, więc będziemy mogli się obok nich przemknąć. — Tylko że to może nie odpowiadać kapitanowi Ewenowi – rzekła Deenie, patrząc na niego ciemnymi udręczonymi oczami. I nie odpowiadało. Nadal bowiem liczył na to, że jeden z zagubionych włóczęgów okaże się królem. Charis położyła dłonie na biodrach. — Czyżby? A co mnie to, do cholery, obchodzi, czy to mu odpowiada, czy nie!
Deenie z westchnieniem wstała, zanim Ewen zdążył jej pomóc. — Mam rację, prawda, Ewenie? Chcesz trzymać się z dala od bestii, ale włóczęgów nie chcesz omijać? — Możliwe, że będą mogli przekazać nam jakieś ważne informacje – powiedział, krążąc wokół prawdy. – Przynajmniej ci, którzy jeszcze do końca nie oszaleli. Lekko się zarumieniła. — W takim razie postaram się ich dla ciebie odnaleźć. Charis niemal krzyknęła. — Deenie… — Wdzięczny ci jestem, Deenie – powiedział pośpiesznie. – Ale Charis mówi, że mizernie czuć się będziesz poza duchową ścieżką. Moglibyśmy na zmianę jechać ścieżką i obok niej. — Nie – powiedziała Charis. – To za mało. Ona musi porządnie odpocząć, musi… Deenie uniosła dłoń. — To wystarczy. Obróciwszy się, gwizdnął – a potem przypomniał sobie, że jechał na muskularnym, wychowanym twardą ręką w koszarach koniu, a nie na swoim Granicie. Hain zauważył go i podjechał do nich, prowadząc jego konia. Ewen wziął do ręki wodze i wskoczył na siodło, a za jego plecami Charis robiła awanturę przyjaciółce. — Wolałabym, żebyś tego nie robiła, Deenie. Na nic się nie przydasz, jeśli spadniesz z konia. — W takim razie lepiej, żebym nie spadła, prawda? – odpowiedziała. — Nie żołądkuj się, Charis. Poradzę sobie. Kapitanie? Bez wątpienia była odważna. Spodobałaby się jego matce. Pomyślał, że nawet Tavinowi by się spodobała, gdyby tylko fechmistrz zapomniał, że Deenie jest magiem. Pochyliwszy się, chwycił ją za wyciągniętą rękę i pomógł jej wskoczyć na siodło za swoimi plecami. Gdy się usadowiła i objęła go ramionami, a Robb podjechał do pozostałych wojaków, Hain odchrząknął. — Powoli rozpoznaję okolicę, kapitanie – powiedział. – Wioska tu była, za tym lasem przed nami. Ewen skinął głową. — W takim razie naprzód jedziemy, żeby sprawdzić, czy wszystko tam w porządku. Charis, dlaczego tak stoisz z otwartymi ustami? Muchy chcesz jeść na kolację? Na konia Robba wsiadaj, powiadam. Charis spojrzała na niego spode łba, ale spełniła prośbę. Spiąwszy konia łydkami, skierował go na duchową ścieżkę i poczuł w nogach ten dziwny napór, po czym rzucił okiem za siebie. — Przez jakiś czas zostanę na ścieżce, Deenie. Ale potem… — Wiem. Czuł się paskudnie ze świadomością, że będzie odczuwać ból, nawet jeśli miała cierpieć dla dobra Vharne. — Masz moje podziękowania.
— Nie ma o czym mówić, Ewenie – powiedziała, ostrzegawczo zaciskając ramiona. – Ale uważam, że po wszystkim należą mi się z twojej strony porządne wyjaśnienia. Mówiła jak Charis. Parsknął. — Wytłumaczę, jeśli będę mógł, dziewczyno. Ale jeśli nie będę mógł, to nie wytłumaczę. Nie odpowiedziała, ruszyli więc w milczeniu, a słońce jednostajnie wędrowało po niebie. Nie natrafiwszy na ślady bestii ani włóczęgów, dotarli na skraj lasu i rozbili obóz na noc. Ze skupieniem na twarzy Deenie zabiła na kolację dwadzieścia tłustych gołębi, które nabrały ciała przed zimą. Po pośpiesznym posiłku bez przeszkód spali do wschodu słońca, po czym napełnili brzuchy zimnym gołębim mięsem i wkrótce ruszyli duchową ścieżką w leśny cień. Dróżka pomiędzy ciasno rosnącymi drzewami była wąska, ale w dobrym stanie, więc galopowali, kłusowali i znowu galopowali, żeby nadrobić ten czas, gdy zmuszeni byli jechać stępa. — Spałaś? – zapytał Ewen cicho, żeby tętent kopyt stłumił jego głos. Deenie trąciła go głową w plecy, przytakując. — Odrobinę. — Przykro mi, ale dzisiaj nie mogę tak długo na duchowej ścieżce zostać – powiedział, czując się jak okrutnik. – Przynajmniej dopóki drzewa są takie gęste. Bestiom i włóczęgom łatwo by się ukryć było. — W porządku. Rozumiem. Sprawiała wrażenie znużonej. — Deenie? Jak to jest wyczuwać czarnoksięstwo? — Nie umiem tego wyjaśnić – odpowiedziała zwięźle. – Ale ciesz się, że tego nie potrafisz. Cieszył się, ale miał przeczucie, że nie należało tego mówić. Godzinami jechali przez tę zieloną ciszę upstrzoną plamami cieni i światła słonecznego, na zmianę chłodnymi i ciepłymi. Powietrze było zimne i wilgotne, przesycone zapachem gnijącej ściółki, żywicy i lekką nutą kwitnących pnączy. Wśród gałęzi nad ich głowami gruchały gołębie. Gdy tylko Ewen zbaczał z duchowej ścieżki, czuł, jak ręce Deenie się zaciskają, a oddech przyśpiesza. W krótkich chwilach wytchnienia, które jej dawał, czuł, ile kosztuje ją pobyt w Vharne, gdy ciężko opadała na jego plecy, z trudem łapiąc powietrze, a jej ciałem wstrząsały dreszcze. Niemal się przez to złamał. „Ale nie mogę bardziej przejmować się nią niż tym królestwem. Nie takim królem miałem być według Tavina”. Około południa, o ile trafnie ocenił po promieniach słonecznych padających prostopadle na leśne runo, po raz kolejny z żalem zboczył z duchowej ścieżki. A gdy przestrzeń pomiędzy ścieżką a wdzierającym się na nią lasem poszerzyła się, ruszył kłusem. Kilkanaście kroków dalej Deenie ostro wciągnęła powietrze. — Ewenie! Stój! Uniósł pięść.
— Stać, powiadam! Stać! Obok rozległy się parskanie, tupot kopyt i przekleństwa, gdy wciąż jadący duchową ścieżką wojacy zatrzymali konie. — Co się dzieje, dziewczyno? Bestie czy włóczędzy? Dławiła się, chwytając powietrze, a ręce tak mocno zacisnęła wokół niego, że sam ledwie mógł oddychać. — Nie wiem – powiedziała zduszonym głosem. – Chyba bestie. Przed nami. Niedaleko. Och, Ewenie, całe mnóstwo. – Niemal szlochała. – I ludzie… wyczuwam ludzi… są przerażeni… Ludzie? To by znaczyło, że wioska, którą pamiętał Hain, wciąż tam była. Chwycił wodze lewą ręką, a prawą osłonił jej lodowate palce. — Deenie, posłuchaj. Wszystkie zabić potrafisz? Jeśli szybko dojedziemy do tej wioski i, tak jak mówisz, będzie tam horda bestii, to czy zdołasz je uśmiercić? Nie chcę narażać swoich ludzi. Przeszył ją dreszcz. — Tak. Ale, Ewenie… — Jeśli Morg ma to wyczuć, to niech sobie wyczuje – powiedział ostro. — Ale jestem kr… – „Głupcze, pomyśl, zanim coś powiesz!” – Ale kapitanem Vharne jestem, dziewczyno. Nie mogę pozwolić, by nasi ludzie wpadli w łapy bestii. – Spojrzał na Robba, Haina i pozostałych wojaków. – Dobądźcie mieczy, ale narażać się nie będziecie. Z dala się trzymajcie. Ty, Robb… z tyłu zostań. Charis nie potrafi zabijać bestii, ale jest magiem. Może będzie nam potrzebna. Charis wychyliła białą jak kreda twarz zza ramienia Robba. — Deenie? Wszystko w porządku? — Zachowaj swoje kobiece współczucie na później, dziewczyno – warknął. – I trzymaj się Robba. Upadek mógłby cię zabić. — Wszystko w porządku, Charis – powiedziała Deenie, dławiąc się. — Rób, co mówi Ewen. I ani mi się waż spaść! Ewen, którego serce biło jak oszalałe, wyjął miecz z pochwy, a potem lekko przyłożył łydki do boków koszarowego konia. — Deenie? — Jedź – powiedziała. – Jedź. I jak najdłużej zostań na ścieżce. Muszę zebrać siły. Przy wtórze tętentu kopyt wyprowadził swoich ludzi z lasu, trzymając się ścieżki wzdłuż ślepych zaułków, podjeżdżając nią pod strome wzniesienia i zjeżdżając z nich. Jednym susem pokonali strumyczek, pędzili po ściółce i przeskakiwali powalone drzewa. Ogarnięty strachem i furią z powodu czekającego ich starcia ledwo wyczuwał duchową ścieżkę pod końskimi kopytami. Drzewa przed nimi przerzedzały się, a mrok lasu ustępował jasnemu światłu. — Deenie? – odezwał się ponad dudnieniem kopyt. – Jesteś gotowa? Nie odezwała się, tylko poklepała go po brzuchu. Potraktował to jako odpowiedź twierdzącą. Ścieżka biegła długim, powolnym łukiem, a gdy go minęli, kurczowo trzymając
się koni, Ewen dostrzegł małą wioskę skrytą za najdalszym skrajem lasu. Leżała dość daleko od ścieżki… i właśnie plądrowały ją bestie. Poczuł w sobie nową falę wściekłości, oślepiającą i przyprawiającą go o siódme poty. Ściągnął wodze konia krótko przy pysku, zmuszając zwierzę do nagłego zatrzymania się, i naliczył siedem… dziesięć… nie, jedenaście bestii. Niezasłonięte przez chmury słońce połyskiwało na ich skórze, rogach i kłach, gdy zaganiały tłum zawodzących i szlochających mieszkańców Vharne – jego lud – na otwartą przestrzeń pomiędzy domami a lasem. Były tam dzieci. Niemowlęta uczepione matczynych piersi. Słyszał ich przerażone krzyki niesione przez wiatr skryty przed wzrokiem bestii na duchowej ścieżce. Widział też porozrywane, zakrwawione ciała porozrzucane na trawie. Ale bestie nie zabijały nikogo więcej. Zmrużył oczy i zdawało mu się, że na głowach pomordowanych widzi siwe włosy. A więc to była kradzież. Bestie kradły ludność Vharne. Ale tylko silne jednostki, zdolne do przetrwania. Silne na tyle, by okazały się przydatne, gdy zostaną zmuszone do pracy. Jęk przerażenia Deenie. Obejmujące go ramiona zacisnęły się, prawie łamiąc mu żebra. Za sobą słyszał stłumione przekleństwa swoich wojaków i zduszony szloch dziewczyny o imieniu Charis. Słyszał własny urywany oddech, a w uszach dudnienie swojego serca. Wszystkie historie, które kiedyś opowiedział mu król – każda opowieść Tavina, którą podzielił się z nim w łaźni – rozgrywały się właśnie na jego oczach w tej wiosce. „To świat Morga. Jeśli on żyje, to tak jego świat wygląda”. — Dziewczyno – odezwał się, a w żołądku wszystko mu się przewracało. – Zdołasz stąd tyle bestii zabić? — Może – odpowiedziała Deenie, pełna zwątpienia. – Ale wolałabym podejść bliżej. Bliżej, czyli poza osłonę, jaką dawała duchowa ścieżka. — Deenie, nie – zaprotestowała zapłakana Charis. – To zbyt niebezpieczne. Nie możesz… — Muszę, Charis. Ten jeden raz chciał stanąć po stronie Charis. Ale wtedy miażdżący uścisk Deenie zelżał i zsunęła się na ziemię. Usłyszał zduszony okrzyk Charis i ostrzegawczo uniósł miecz. „Powściągnij język”. Ale nie spojrzał na nią ani na żadnego ze swoich wojaków. Utkwił wzrok w Deenie. Drobnej. Kruchej. Jeszcze prawie dziewczynce. Z niedbale zaplecionymi włosami, odziana od stóp do głów w skórzane ubrania, które tak usilnie starał się zmiękczyć, stała na osłaniającej ich ścieżce, wpatrując się w przerażającą rzeź rozgrywającą się na ich oczach. — Cokolwiek się stanie, Ewenie, nie wtrącaj się – oznajmiła. Mówiła jak Tavin. – Pewnie masz dobre intencje, ale daję ci słowo, że tylko narobisz zamieszania. A potem, zanim zdążył odpowiedzieć, zanim zdążył zmienić zdanie, zeszła ze ścieżki. — Hej, wy tam! – krzyknęła wyraźnym głosem, który dobrze się niósł.
— Wy tam! Bestie! Mieszkańcy wioski przestali zawodzić. Zbite z tropu bestie obróciły głowy, sapiąc i postukując szponami, smagając ogonami. — Hej, bestie! – ponownie krzyknęła Deenie i pusząc się, ruszyła w ich stronę niczym panujący nad światem czarnoksiężnik. — Deenie… Deenie… co ty robisz? To był oszalały szept Charis, ale Ewen nie miał jej tego za złe. Ubierała w słowa jego własne przerażenie. — Bestie! – wołała Deenie, wciąż krocząc dumnie. – Chodźcie tu i wyjdźcie mi naprzeciw. Chodźcie i gińcie. Jedna z bestii zauważyła ją. Stwór tupnął rozszczepionym kopytem. Pozostałe podążyły wzrokiem w kierunku, w którym wskazał, i wszystkie ją zauważyły. Warczenie i kłapanie kłów. Okropne, zwierzęce pomruki. A potem porzuciły swoją zdobycz i ruszyły w kierunku Deenie. Powoli. Niepewnie. Węsząc w powietrzu. — Nie, to wam się nie śni – prowokowała je Deenie. – Jestem prawdziwa. Ciekawa jestem, czy Morg to słyszy. Obserwuje? A niech się utopię, cholera. Niech sobie patrzy. Nie obchodzi mnie to. Zatrzymawszy się, gwałtownie wyciągnęła rękę wysoko nad głowę i szeroko rozpostarła palce. Cały kontur jej dziewczęcego ciała wyrażał furię. A potem zacisnęła palce w pięść i potrząsnęła nią – i wtedy bestia o matowoniebieskiej skórze, rozgałęzionych rogach i szponach niczym małe kosy padła martwa, nie wydawszy z siebie najcichszego odgłosu. Dziesięć pozostałych spojrzało na zabitego towarzysza. A potem zarzuciły swoimi nieludzkimi łbami i zawyły. Usłyszawszy je, mieszkańcy wsi zajęczeli z przerażenia. Deenie uniosła lewą rękę. Choć Ewen nie widział jej twarzy, wiedział, że dziewczyna się uśmiecha. Wiedział, że mieszkający w niej mag popuścił wodze swej furii. — Bestie – odezwała się raz jeszcze głosem pełnym pogardy. – Nie jesteście potrzebne tu, w królestwie Vharne. Gdy wypowiedziała ostatnie słowo, bestie rzuciły się w jej stronę, wyjąc i warcząc. Deenie nie ruszyła się z miejsca i zacisnęła pięści. Kolejna bestia padła. I kolejna. I jeszcze jedna. Ale wciąż pozostawało siedem, a zbliżały się… zbliżały… — Kapitanie, co robisz, co ty… ty głupolu? – spytała wciąż zapłakana Charis ostrym tonem. – Nie siedź tak, pomóż jej! — Nie – odparł Ewen, nie odrywając wzroku od Deenie. Pot ściekał mu po żebrach i kręgosłupie. Jego koń dreptał podenerwowany. Zwierzę aż nazbyt dobrze pamiętało, co się stało ostatnim razem, gdy trafili na bestie. – Na miejscu mi zostać kazała. A tobie mówiłem, żebyś powściągnęła język! Gniewne protesty dziewczyny umilkły, gdy zaniepokojony koń Robba odwrócił się nagle, przysiadając na zadzie. Pozostali wojacy także walczyli ze swoimi wierzchowcami, ale nie mógł się tym przejmować. Jego troski starczało wyłącznie dla Deenie.
Wciąż stała w miejscu. Kolejne dwie bestie padły, ale pięć nadal się zbliżało… a ona zaczynała drżeć. „Pomóż jej, Duchu. Pomóż jej”. Gdyby zszedł ze ścieżki, gdyby bestie wyczuły jego zapach i zauważyły go, jednocześnie walczyłaby, żeby go ocalić, i starałaby się je zabić. „Zginęłaby szybciej, niż gdybym teraz mieczem ją przeszył”. Więc został tam, gdzie był. Czekanie go wykańczało. Pięć ostatnich, odrażających bestii niemal ją dopadło. Z bólem serca patrzył, jak Deenie drży, a potem opada na kolana. Krzyknęła z udręki, gdy jej wiotkim ciałem wstrząsnął spazm, a małe piąstki waliły w powietrze. A potem zaciśnięte palce rozsunęły się. Bestie runęły w biegu, przetaczając się i ślizgając po kępkach trawy. Osłabiona Deenie przekoziołkowała, by zejść im z drogi. Po chwili on i Charis pędzili już do niej na wyścigi. — Och, patrzcie – wyszeptała w końcu Deenie, gdy Ewen kołysał ją w ramionach. – To Kapitan Głupol. Charis, która przybiegła wolniej, pocierała dłoń Deenie. — Ty… ty makówko – zbeształa ją, szlochając. – Ty upierdliwa zołzo. Gdyby był tu twój tatko… gdyby cię zobaczył… Twarz Deenie była trupio blada. Spod jej na wpół przymkniętych powiek jak łzy sączyła się krew. — Powściągnij język, Charis – powiedziała, siląc się na uśmiech. – Jesteś gorsza niż ten stary cap Darran. — Mam to gdzieś – odparowała Charis. – Deenie, tyle bestii! – Rzuciła okiem na ich straszliwe, porozrzucane ciała. – Nie mogę w to uwierzyć. Ty. Deenie – myszka. Teraz będziemy musieli na ciebie mówić Deenie pogromczyni bestii. Ocaliłaś tylu ludzi! Kapitan Głupol będzie musiał powiedzieć swojemu królowi, żeby zorganizował pochód na twoją cześć. – Odwróciła się. – Możesz to zrobić, prawda? Ewen stłumił uśmiech. — Poprosić go mogę. I wrażenie mam, że się zgodzi. — No proszę! – powiedziała Charis. A potem zaszlochała. – Deenie, przyrzekam, że jeśli jeszcze raz tak mnie wystraszysz… Deenie lekko poklepała przyjaciółkę po ręce. — Przepraszam. Nie chciałam. Zjechawszy z duchowej ścieżki, Robb i pozostali wojacy z szacunkiem trzymali się na odległość, Ewen czuł jednak ich zdumione spojrzenia. Czarnoksięstwo pod gołym niebem. Pomyślał też, że czuli się nieswojo, widząc, że syn króla trzyma w ramionach wiedźmę. „A ja nie czuję się nieswojo? Oczywiście, że się czuję. W czym to przypomina moje życie?” — Robb – odezwał się cicho, rzucając okiem za siebie. – Jedźcie dalej. Zobaczcie, co z ludźmi. Zaraz do was dołączę. — Tak jest – odparł Robb i oddelegował wojaków do nowych obowiązków. Konie
kwiczały i płoszyły się, gdy kłusem mijały martwe bestie. — Ewenie… Spojrzał z góry na przeraźliwie bladą twarz Deenie. — Leż spokojnie, dziewczyno. Solidnie sterana jesteś. – Po chwili zmarszczył brwi, kiedy ulgę podszył strach. – Jedenaście bestii, Deenie. Myślisz, że czarnoksiężnik to wyczuł? Z wysiłkiem dotknęła palcami jego nieogolonego podbródka. — Nie wiem. Miejmy nadzieję, że nie. Oplótł palcami jej palce. — Dłużnikiem twoim jestem. Ludzi moich ocaliłaś. — Cóż… – Zakaszlała i skrzywiła się. – W takim razie mógłbyś zapomnieć, że ja i Charis wdarłyśmy się do twojego kraju. Roześmiał się z ogromną wdzięcznością. A ona roześmiała się razem z nim. Potem się rozpłakała. A później wyswobodziła się z jego objęć i zwymiotowała śniadanie na trawę. Zostali, by pomóc chłopom spalić ciała zmarłych i pogrzebać bestie w lesie. Charis zostawiła Deenie, by w ciszy posiedziała na trawie i ogrzała się w słońcu, sama zaś zajęła się rannymi i wystraszonymi ludźmi najlepiej, jak potrafiła. Deenie oferowała swoją pomoc, ale Charis nawet nie chciała o tym słyszeć. Choć raz Ewen zgodził się z tą dziewczyną. Zanim uporali się z pogrzebaniem bestii i zaczęli palić zmarłych, a Charis zużyła wszystkie balsamy i maści, opatrując rannych, popołudnie niemal dobiegło końca. Mieszkańcy wioski błagali, by zostali na noc, byli bowiem wdzięczni… i liczyli na pomoc na wypadek pojawienia się kolejnych bestii. — Jedną noc – rzekł Ewen, rozmawiając na osobności z Robbem w pobliżu miejsca, gdzie pomagali zakopać bestie. Dym unosił się z dołów pogrzebowych wykopanych za wsią, a świeże leśne powietrze zostało paskudnie skażone odorem śmierci. – Ale wyruszamy o wschodzie słońca. — Zgoda – rzekł Robb, którego szczupłą twarz i łysiejącą głowę pokrywały popiół, pot i brud. – Jak sądzisz, chyba pozwolą nam się wykąpać, co? Słowa jego przybocznego zabrzmiały tęsknie. Nie chciał go strofować. Sam rozpaczliwie pragnął się umyć. — Dobra to myśl, ale nie chcę, by tym ludziom skończyła się woda. — Zapytam – odparł zadowolony Robb. A po chwili otrząsnął się. – Wasza Wysokość… kapitanie… — Wiem – powiedział. – Jeżeli pojawią się kolejne bestie, to ich porwą. Cóż mogę zrobić, Robb? Odrzucili moją propozycję, by do Doliny się przenieść. Nie mogę zostać tu i ich chronić ani nie mogę kazać im odejść. Nie mogę, dopóki jestem prostym wojakiem. — To prawda – rzekł Robb ze smutkiem. – Zaryzykują. – A potem spojrzał w miejsce, gdzie Charis dotrzymywała towarzystwa Deenie. – To był dopiero widok. Wszystkie te bestie powalone przez tę dziewczynę. — Pogodziłeś się już z tym?
Przez twarz Robba przebiegł grymas. — Wasza Wysokość, to czarnoksięstwo. — A dzięki niemu wioskę całą ocaliła. Ocaliła nas. — Tym razem – mruknął Robb. – O tę kąpiel pójdę zapytać. Ewen zasępił się na chwilę, patrząc na odchodzącego Robba, a potem zbliżył się do Deenie. — Nie denerwuj jej, ty… – odezwała się Charis pod nosem, odsuwając się. – Ona nadal to czuje. Właściwie jeżeli chcesz się na coś przydać, Kapitanie Głupolu, zmuś ją, żeby przeniosła się na ścieżkę. Nie chce mnie słuchać. — Naprawdę nie przejmuj się Charis – powiedziała Deenie ze słabiutkim uśmiechem. – Jest dla mnie jak siostra. Usiadł obok niej, zadowolony, że może dać odpocząć swoim obolałym kościom. — Rację ma. Nadal wyglądasz na steraną. — „Sterana”. Zabawne słowo. — Nie bardziej niż „żołądkować się”, powiadam – stwierdził, chcąc poprawić jej humor odrobiną przekomarzań. Ale nie słuchała. Wpatrzyła się gdzieś na północ, za wioskę. — Jesteśmy już prawie przy granicy, prawda? — Prawie. Pojutrze, pod koniec dnia, powiadam. Skąd wiesz? — Och… – Zadrżała. – Czuję to. Zaraza i czarnoksięstwo robią się tak intensywne, i to tak szybko, że aż boli mnie serce. — Powinnaś posłuchać tej Charis i posiedzieć na duchowej ścieżce – powiedział, niemal wstając z niepokoju. Jej zimne palce zacisnęły się na jego nadgarstku. — Nie. Muszę to czuć. W każdym razie jeszcze przez chwilę. Muszę wiedzieć, z czym będę walczyć. – Puściła go i wskazała na północny wschód. – Musimy jechać tam. Tam jest Dorana… i Elvado. Utkwił w niej wzrok, nagle wzburzony, jak Robb. — Pewna tego jesteś? — Tak – powiedziała cicho napiętym tonem. – Jestem bębnem, Ewenie, a zaraza bije we mnie z taką siłą, że drżą mi kości. „Dziewczyno… Dziewczyno…” — Deenie, usiądź na ścieżce. Sterana jesteś. Spojrzała na niego po żołniersku. — Sterana to będę, kiedy ta duchowa ścieżka się skończy. Więc równie dobrze mogę się z tym oswoić, kapitanie. Wiesz, że nic nie poradzimy. Dzieła Morga przyprawiają mnie o mdłości. Zawsze tak było. Ale mówiła, że Morg nigdy nie władał jej krajem, więc jak to możliwe? O czym mu nie powiedziała? Tak bardzo jej zaufał, ale co tak naprawdę o niej wiedział? „Wiem, że serce bije mi przy niej jak oszalałe. Wiem, że jest najbardziej zawziętą pogromczynią bestii, jaką widziało Vharne. Jej ojciec jest chory, matka zmarła, a ona kocha swojego brata. Ale ufając jej, Vharne narażam. Muszę wiedzieć więcej”. Jedenaście pogrzebanych bestii, zabitych jednym słowem.
— Dziewczyno, kim ty jesteś? — Nie… – Zamrugała, patrząc na niego. – Już ci mówiłam, Ewenie. Nie miał zamiaru dać się omotać tym słodkim oczom i wdzięcznemu głosowi. — Jak masz na imię powiedziałaś. I skąd pochodzisz. Nic mi to nie mówi. Ilu Olków potrafi jednym słowem bestię powalić? Skuliła się niczym kwiat tknięty mrozem. — Ewenie… Tym razem to on chwycił ją za nadgarstek, ale nie po to, by opleść jej palce ani by pocałować jej słodką, pokrytą odciskami dłoń. — Ilu? — Nie wiem – powiedziała, ani drgnąwszy. – Ale chyba… tylko ja. — Dlaczego nie Charis? Mówisz, że jest magiem. — Ewenie, już o tym rozmawialiśmy – powiedziała zmieszana. Albo tylko udawała zmieszanie. – Olkińska magia jest jak… jak duchowa ścieżka. Jest ciepła i delikatna i nie można jej użyć, by komuś zaszkodzić. — Ale dziewczyno, przecież ty jesteś Olkinką! Jeśli to prawda, to jakim cudem potrafisz zabijać? — Nie mogę ci powiedzieć, Ewenie – rzekła łagodnie. – Bo nie wiem. Mógłby przysiąc na własne życie, że nie kłamała. Tylko że… — Ale jedno mi możesz powiedzieć. Dlaczego Morg nie zrujnował Lur tak jak Vharne, Iringę i pozostałe kraje? Jej spojrzenie zrobiło się zimne jak u czarnoksiężnika. — Musiałbyś spytać jego. To nie moje czasy. Ewenie, puść mnie. Boli mnie nadgarstek. Tym razem kłamała, jednocześnie mówiąc prawdę. Brak zaufania ukłuł go niczym dźgnięcie nożem. Nawet jedenaście martwych bestii nie ułatwiło sprawy. Puścił ją. — A Rafel? Znalazłaś go już? — Nie – powiedziała, obejmując się ramionami. – Ale znajdę. A kiedy mi się to uda, on nam pomoże. Tym razem w jej głosie słychać było chorobę i przemęczenie. Ona i Charis przebyły daleką drogę, by odnaleźć jej brata, jeśli jednak go nie znajdą… „Albo jeśli go znajdą, ale coś się nie uda, nie pokonamy czarnoksiężnika. Zabijanie bestii to jedno. Ale zabicie Morga? Ona nie da rady. Nie w pojedynkę. Więc klęczał u jego stóp będę. A potem oddam mu Vharne i jego lud. A raczej tych ludzi, których jeszcze sam nie ukradł”. — Ewenie… Spojrzał z góry na koniuszki jej palców dotykające jego kolana. Podniósł wzrok i jeszcze raz popatrzył w jej ciepłe oczy. — Jeżeli cię wystraszyłam, zabijając te bestie – powiedziała łagodnie – jeżeli to właśnie dlatego nagle tak się zafrasowałeś, to przepraszam. Jeśli jakoś cię to pocieszy, to sama się wystraszyłam. Struchlał ze strachu, ale nigdy by się do tego nie przyznał. Spochmurniał.
— Lepiej, żebyś nie myliła się co do swojego brata, powiadam. — Nie mylę się. — W takim razie, dziewczyno, przyrzeknij mi na własne życie, że to mag, który potrafi zabić Morga. Jej oczy wypełniły się łzami. — Nie rozumiem, Ewenie. Myślałam, że mi ufasz. Chciał tego aż do bólu, ale prawdę mówiąc, nie wiedział, co ma o tym sądzić. A wszystko przez te tajemnice, które aż kłębiły się w powietrzu. Żałował, że zostawił Tavina w Dolinie. — Wojakiem jestem, dziewczyno – oznajmił ponuro. – Ufam ćwiczeniom z moim fechmistrzem i swojemu mieczowi. — W takim razie, Ewenie, pomyśl o mnie jak o swoim mieczu – wyszeptała i przycisnęła swoją dłoń do jego dłoni. – Pomyśl o mnie jak o ostrzu, które trzymasz w zaciśniętej pięści. Jedenaście pogrzebanych bestii zabitych jednym słowem. „A skoro ona jest moim mieczem, to czy oznacza to, że Vharne jest ocalone?” — Dobrze – powiedział, zawzięcie kiwnąwszy głową. – Jesteś moim mieczem. Ale Deenie… jeśli mnie zranisz? Wtedy wpół cię złamię. Serce jej pękało, gdy musiała opuścić mieszkańców wsi. Nie rozumiała, dlaczego Ewen nie wysłał ich do Doliny, gdzie byliby bezpieczni. Wyjaśnienie im, w jaki sposób skorzystać z osłony duchowych ścieżek, to za mało. Nie mogli przecież na nich mieszkać, prawda? A prędzej czy później prawdopodobnie znajdą ich kolejne bestie. — A kiedy tak się stanie – rzekł Ewen zdawkowo – pobiegną na ścieżkę i schronią się tam, dopóki bestie nie odejdą. To jest Vharne, dziewczyno. Robimy wszystko po swojemu, nie po twojemu. Och, był taki zafrasowany. Po części z powodu świadomości, że z pomocą ścieżki czy bez wieśniacy nie przeżyją długo spotkania nawet z jedną bestią – ale przede wszystkim dlatego, że nie powiedziała mu całej prawdy, a on o tym wiedział. — A niech go rozdymka cmoknie. Powiedz mu tak – rzekła Charis, roztrząsając tę okropną rozmowę, gdy Ewen i jego ludzie siodłali konie. – Pytam się: kim jest ten Kapitan Głupol, że narzeka, chociaż dzięki tobie w tym lesie leży jedenaście pogrzebanych bestii?! I choć się roześmiała, wiedziała, że to nie takie proste. W gorzkim milczeniu Ewen prowadził swoich ludzi, oddalając się od wioski, ona zaś, zrezygnowana, siedziała za nim w siodle. Przynajmniej miała duchową ścieżkę, mogła więc stłumić narastający ból, wzmożony przez zarazę. I przynajmniej, zgodnie z tą jego małą śmieszną mapą, będzie mogła odetchnąć aż do samej granicy Vharne. Tyle że wcale tak się nie stało. Około dwóch godzin przed zachodem słońca, po bezlitosnym dniu jazdy, ścieżka nagle się skończyła, zupełnie jakby spadli z jakiegoś urwiska. Wroga, pełzająca moc zarazy uderzyła ją z taką siłą, że puściła opryskliwego Ewena i niczym szmaciana lalka zwaliła się z konia na gołą, kamienistą ziemię.
— Stać! – krzyknęła Charis i trzasnęła Robba w ramię. Ale i tak nie czekała, aż wojak jej posłucha, tylko ześlizgnęła się w tył po zadzie konia – bo właśnie w taki sposób zawsze zsiadała – i pośpieszyła do przyjaciółki. – Deenie! Co się dzieje? Dlaczego aż tak źle się poczułaś? Jej zniszczone w podróży skórzane ubrania uchroniły ją przed ranami i otarciami, ale nieco podrapała sobie lewą rękę. Potrząsnęła nią, bo zapiekło, po czym pozwoliła, by Charis pomogła jej wstać. — To zaraza Morga – powiedziała i przycisnęła pięść do brzucha, w którym aż się kotłowało. – Ona stopniowo się rozprzestrzenia, Charis. Myślę, że pochłonęła ścieżkę. — Jak to, dziewczyno? – stanowczym tonem spytał Ewen i spiął konia łydkami, by podjechać bliżej. W wiosce wszyscy mieli okazję się wykąpać, więc zgolił większość zarostu. Dziwnie było znowu widzieć jego twarz. Teraz była szczuplejsza, a oczy wydawały się bardziej zielone niż kiedykolwiek. – Ścieżka została pochłonięta? Ale przecież na niej stoję, prawda? Lojalna Charis rzuciła mu piorunujące spojrzenie. — A jeśli ci to wyjaśnimy, Kapitanie Głupolu, to nam uwierzysz? Czy oskarżysz o jakąś nikczemną sztuczkę? — Przestań, Charis – mruknęła Deenie, a potem popatrzyła na Ewena. – Tak, teraz stoisz na ścieżce, ale już niedługo. – Wskazała przed siebie. – Kończy się tam. Zniszczyła ją magia Morga. Przykro mi. Już się nie ukryjemy przed bestiami i włóczęgami. Od razu położył dłoń na rękojeści miecza. Po chwili częściowo wyjął go z pochwy. To samo zrobili jego wojacy, każdy z nich gotów o walki. — To sprawka Morga? — Tak, jego magii. Właśnie tak działa, Ewenie. Wszystko zatruwa. Jego oczy mówiły, że miał ochotę spytać: „A skąd o tym wiesz?”. Ale nie zrobił tego. Wsunął miecz z powrotem do pochwy i spojrzał na Robba. — Jedziemy dalej. Bądźcie czujni. — Deenie. – Zmartwiona Charis przygryzła wargę. – Znowu wyglądasz okropnie. Czuła się okropnie. — Nie jest tak źle. W każdym razie czego nie można uleczyć, trzeba wytrzymać. Tak mawiał stary Darran i miał rację. — A jeśli natkniemy się na kolejne bestie? Skoro walczysz z zarazą… „Czy starczy mi sił, żeby je zabić?” Nie wiedziała. Ale skąd miała wiedzieć. — Nie frasuj się. Zadbam o nasze bezpieczeństwo. Ewen wysunął stopę ze strzemienia i pochylił się z wyciągniętą ręką. Chwycili się za nadgarstki, Deenie włożyła stopę w strzemię, podskoczyła, a on pociągnął. To było jak znajomy taniec, tyle że tym razem bez uśmiechu na jego twarzy. Ze smutkiem usadowiła się z tyłu. Czuła się źle. W czasie dalszej drogi w towarzystwie wojaków u obu jego boków zaskoczył ją pytaniem. — Mówisz, że duchowa ścieżka jest zatruta. Jak szybko trucizna dotrze do tamtej
wioski? Kolejne pytanie, na które nie chciała odpowiadać, ale przynajmniej tym razem mogła powiedzieć prawdę. — Nie wiem. Burknął pod nosem. — Mieszkańców też zatruje? Zaraza Morga? Czy tylko ścieżkę? — Przykro mi, ale nie wiem. – Obejmując go luźno, czuła, jaki jest spięty i zły. – Ewenie, dlaczego król nie ochroni tych wieśniaków, tylko zostawia ich tutaj, żeby tak daleko bronili się na własną rękę? — Powściągnij język, dziewczyno – warknął. – Król robi, co może. Historia Vharne to plątanina przykrych wydarzeń. Najwyraźniej. A potem uderzyła ją jeszcze jedna straszliwa myśl. — Ewenie, czy ty w ogóle wiesz, ile takich zaginionych wiosek leży na niespokojnych ziemiach? — Nie – powiedział po długiej, niezręcznej ciszy. – To niespokojne ziemie. I brakuje nam zwiadowców, żeby pod każdym kamieniem i źdźbłem trawy sprawdzać. „A więc nie przesadzał, mówiąc, że Morg zrujnował jego kraj”. Jego głos przepełniały ból i wstyd. Ale to nie była jego wina. Był kapitanem w koszarach, nie mógł kazać królowi odnaleźć wszystkich zaginionych na pustkowiach Vharne. — Przykro mi – powiedziała raz jeszcze. – Nie chciałam… – Westchnęła. – Przykro mi. — Wiem – powiedział. I nie pozostało już nic innego do powiedzenia.
ROZDZIAŁ XXIV
W szybko nadciągającym zmierzchu, przyświecając sobie magicznym ogniem, ostrożnie wybierali drogę przez kolejne pasmo zacienionego lasu, gdy nagle kotłująca się w Deenie zaraza przeszyła ją ostrzejszym spazmem bólu. Niemal krzyknęła. — Ewenie. Włóczędzy. — Jesteś pewna, dziewczyno? – spytał przez ramię. – To włóczędzy, a nie bestie? — Jestem pewna – odparła wśród ogarniających ją mdłości. – Wyczuwam ich inaczej. — Ilu? — Nie wiem. Kilku. – Przycisnęła wierzch dłoni to ust. – Ewenie, proszę, możemy jechać dalej? Nie możemy zostawić ich w spokoju? „Bo jest mi tak niedobrze, że nie wiem, czy zdołam ich zabić”. Wydał z siebie zdawkowy pomruk zniecierpliwienia. — Nie. Gdzie oni są? Nie. Tak po prostu. Zawrzał w niej gniew. Czyli jej uczucia się nie liczyły? Ona się nie liczyła? „A jeśli mu nie powiem, to co? Zostawi tu mnie i Charis, tak jak jego król zostawił tych biednych bezbronnych wieśniaków?” Pomyślała, że skoro jest w takim nastroju, to pewnie tak by zrobił. Jadący obok niego Robb trzymał dłoń na rękojeści miecza. Jego skryta pod niezgoloną brodą twarz była napięta z niepokoju na myśl o zbliżających się włóczęgach. Charis ciężko siedziała za nim w siodle, lekko obejmując go rękami, i drzemała z policzkiem rozpłaszczonym na jego szerokich plecach. Niezbyt delikatnie szturchnął ją łokciem, żeby się obudziła. — Co? Co? – Rozejrzała się wokoło, zamroczona. – Deenie? — Włóczędzy, Charis – powiedziała. – Otrząśnij się. Charis pisnęła. — Włóczędzy? Niech Barl ma nas w swojej opiece. Gdzie? — Powiedz jej, Deenie – rzekł Ewen. – Wtedy oboje się dowiemy. — Nieważne, gdzie są – oznajmiła Charis, chwytając się wąskiej talii Robba. – Nie ma ich tutaj i to jest najważniejsze. No więc? Na co czekamy? Galopujemy dalej czy nie? Ewen zignorował ją. — Deenie. Czy nie była zadowolona, że go spotkała? Czy serce nie zamierało jej w piersi na dźwięk jego głosu? Czy nie czuła się bezpiecznie w schronieniu jego ramion? „Głupolem jestem”. Ale musiała mu powiedzieć. Obiecała, że powie. Pod naporem bólu, mdłości i przeszywającej męki wskazała palcem. — Tam.
Ewen spłoszył konia, spinając go ostrogami, i ostro skręcił w lewo. — Wojacy! – krzyknął. – Wojacy, do mnie! – A potem ponownie wbił ostrogi w boki wierzchowca i pochylił się naprzód, popuszczając wodze. Koń podskoczył dziko, o włos mijając wysokie cienkie drzewo. Te lasy były inne, ziemi nie pokrywały liście, lecz gruba warstwa igieł, które opadły z drzew. Powietrze także pachniało inaczej, było czyste i rześkie, nie miało intensywnego, torfowego aromatu. Nie plątali się w poszyciu, więc mogli jechać szybko, co Ewen wykorzystał. Jego ludzie dotrzymywali mu kroku za plecami, a zasapane protesty Charis niemal zniknęły w stłumionym dudnieniu kopyt. Deenie schowała twarz i trzymała się mocno, nie zważając na to, czy połamie Ewenowi żebra. „Nie spadnij, Charis, bez względu na wszystko. On się nie zatrzyma, żeby ci pomóc, i pewnie zostaniesz stratowana”. Och, to było szaleństwo. Światło dnia niemal zgasło, ponure cienie zamazywały drogę przed nimi, a magiczny ogień, który dla nich wyczarowała, przy tym tempie nie robił żadnej różnicy. Cwałowali i cwałowali, jadąc slalomem niczym grupka pijaków pomiędzy smukłymi, przypadkowo rosnącymi drzewami. Jeden fałszywy krok, jeden błąd i dojdzie do nieszczęścia. — Ewenie! – wrzasnęła mu do ucha, bezlitośnie podskakując i miotając się na niespokojnym i podrygującym pod nią końskim zadzie. – Niech się utopię, zwolnij, głupcze! Ktoś tu zaraz zginie. — Powściągnij język, dziewczyno! – krzyknął w odpowiedzi. – Prowadź do włóczęgów! Stracił rozum. Na pewno. Zaryzykowała spojrzenie na prawo, gdzie Robb żwawo cwałował w jednym tempie z nimi, a Charis wciąż rozpaczliwie wczepiała się w jego plecy. „Och, Charis”. Co ten Robb sobie myślał? Był przybocznym Ewena, jego zaufaną prawą ręką. Dlaczego pozwalał Ewenowi tak dziko pędzić? I po co? Do włóczęgów? Nazywał ich zgniłomózgimi i niewiele się mylił. Czego mógłby się dowiedzieć od tych biednych zagubionych dusz? Przelotnie spojrzała na Charis i dostrzegła, że ze strachu krew odpłynęła przyjaciółce z twarzy. Przez chwilę czysty gniew przyćmił zarazę. — Ewenie! Stój! Ale on nadal nie słuchał. Kusiło ją tak bardzo, żeby wpleść palce w jego związane w kucyk rude włosy i pociągnąć, aż zawyje albo spadnie z konia. „Mogę posłużyć się magią. Mogę wykorzystać jakieś zaklęcie z dziennika i unieszkodliwić go, bez konieczności tknięcia go choćby palcem. Chyba potrafię. Mogłabym spróbować. Tylko…” Tylko że nigdy by jej tego nie wybaczył, a był jej potrzebny, żeby dotrzeć do Rafela. Szanse na bezpieczne dotarcie z Charis do Elvado w Doranie bez niego i wojaków były niewielkie. — Deenie! – krzyknął ponad tętentem kopyt i brzęczeniem uprzęży. — Gdzie oni są? Jak daleko? „On i ci jego cholerni włóczędzy”.
— Nie mogę ci powiedzieć! Nie potrafię jasno myśleć! – krzyknęła w odpowiedzi. – Zwolnij, to może ich wyczuję! Usłyszała, jak warknął z frustracji, a potem uniósł zaciśniętą pięść. — Stać! Stać! W chmurze gorących oddechów i potu parującego z sierści wojskowe konie zwolniły z galopu do kłusa, z kłusa do stępa, a ze stępa zatrzymały się. Zanim Deenie w ogóle zdążyła otworzyć usta, Ewen rzucił Charis gniewne spojrzenie. — Powściągnij język, dziewczyno. Jedno słowo i cię tu zostawię. Zszokowana Charis otworzyła usta ze zdziwienia, dysząc ciężko. Uwierzyła jednak w groźbę Ewena. Tylko głupol by nie uwierzył. — Deenie – warknął. Z trudem łapał oddech. – Włóczędzy. Nagle bliska łez oparła czoło o jego plecy. Gdy się skoncentrowała, ich zgniły posmak uderzył ją złośliwie niczym trąba wodna. Bała się, że utonie w nim jak w wirze wodnym. Żeby dokładnie ich zlokalizować, musiałaby przestać walczyć z zarazą. „Ale nie chcę przestać. Nie chcę”. Nieznośny. Obrzydliwy. Stęchły niczym mięso, które już obsiadły muchy. Rozkład toczący włóczęgów wyniszczał ją, aż zajęczała. — Przed nami. Miej oczy otwarte. Ewenie… — Jedziemy – zwrócił się do wojaków. – Za mną. Jeżeli ktokolwiek mnie wyprzedzi, to go tu zostawię. Deenie, więcej światła potrzebować będziemy. Wyczarowała nową kulę magicznego ognia. Ta drobna magiczna czynność sprawiła, że zaraza się rozszalała. „Barlski cyc. Nie zniosę tego”. Ale liczył na nią Rafe, podobnie jak tatko i Lur. „Nic dziwnego, że tatko nigdy nie chciał być Nieświadomym Magiem, skoro tak właśnie się czuł”. Ewen pośpieszył konia do jednostajnego, paradnego kłusa. Wojacy dumnie jechali za nim. Potem swobodnie przeszedł do lekkiego cwału, a za jego plecami zatańczyły kopyta podążających za nim koni. Magiczny ogień balansował nad nimi, jakby uwiązany za pomocą magii, oświetlając ziemię dookoła. A potem leśne tereny zaczęły się obniżać, tworząc płytką nieckę. Po chwili obniżyły się jeszcze bardziej. Parskające konie skróciły krok, podskakując. Deenie poczuła napływającą falę. — Ewenie. Skinął głową, lecz nie zrobił nic więcej. Gdyby nie jego mocne, jednostajne bicie serca, mógłby być z kamienia, zupełnie jak król Gar na swoim sarkofagu. Pochyłość złagodniała, drzewa się przerzedziły, a przed sobą mieli polanę. Na niej zaś dostrzegli gromadę ubranych w łachmany, śmierdzących, mamroczących i błąkających się zgniłomózgich włóczęgów. Ewen odchylił się w tył, wbijając łopatki w twarz Deenie i zatrzymując konia niemal na zadzie. Biedne zwierzę prawie przysiadło, przez co Deenie wyleciała z siodła. Znowu. Mocno uderzyła o miękką od igieł ziemię i przetoczyła się po leżących gałęziach i ostrym, na wpół ukrytym pod ziemią kamieniu, o który
posiniaczyła bok. W głowie jej się kręciło; usiadła, plując ziemią i gałązkami, i w świetle magicznego ognia zauważyła, jak Ewen zsuwa się z siodła. Dobył miecza i uniósł go, po czym złowieszczo ruszył w stronę włóczęgów. Smród tych stworzeń sprawił, że wszystko się w niej wzburzyło. Jej magiczny zmysł zbuntował się. Żołądek podszedł jej do gardła. Chwiejnie wstała i zrobiła krok śladem Ewena. — Stój! – odezwał się Robb, wiedząc, że Deenie go zrozumie. – Nie ruszaj się, dziewczyno, bo kapitan cię uśmierci. Obróciwszy się, zauważyła, że on i pozostali wojacy – także z mieczami w dłoniach – zsiedli z koni, ale żaden z nich nie wyglądał, jakby zamierzał ruszyć za Ewenem i go ubezpieczać. Co oni robią? Czy to ludzie Ewena, czy nie? Robb dostrzegł jej dezorientację. — Czekamy, dopóki nas nie wezwie, dziewczyno. Rozumiesz? — Słuchaj go, Deenie – rzekła Charis, która zsiadła z konia i oparła się o pobliskie drzewo. Wyglądała, jakby miała chorobę morską. — I ani mi się waż ruszyć palcem. Niech te obrzydlistwa zedrą Kapitanowi Głupolowi twarz. Dobrze mu tak. Ogarnięta zarazą Deenie zdołała pokręcić głową. „Och, Charis. Nie rozumiesz? Coś poszło straszliwie nie tak”. — Robb – odezwała się i ostrzegawczo wyciągnęła rękę. – Muszę wiedzieć, co się dzieje. Trochę bliżej. Kilka kroków. Proszę. Robb był nieufny, ale zrozumiał jej błagalny ton, nawet jeśli nie rozumiał jej słów, i nie zaprotestował, gdy zbliżyła się o kilka kroków do Ewena. Sądziła, że skoro Robb jest lojalny, to boi się o swojego kapitana. Obserwowała go uważnie i miała wrażenie, że skinął głową. Z wolna podsunęła się więc jeszcze trochę, żeby widzieć twarz Ewena. Robb zmrużył oczy i zacisnął palce na rękojeści miecza, więc się zatrzymała. Ewen był już prawie przy włóczęgach. Zagubieni we własnym szaleństwie nie zauważyli go albo ich nie obchodził. Miał przy sobie magiczny ogień, ona zaś była już na tyle blisko, że widziała, że to trzech mężczyzn, kobieta i mizerny, toczony zarazą młodzik. — Chcę dobrze was widzieć – odezwał się do nich Ewen, a jego miecz błyszczał niczym płynny ogień. – Chcę was zobaczyć! Jak gdyby jego głos przełamał jakieś zaklęcie, włóczędzy krzyknęli i przestali tłoczyć się razem. Byli zakrwawieni, gnijący i pokryci krostami, ich ubrania wyglądały jak łachmany, a w szybko ochładzającym się powietrzu unosił się straszliwy smród. — Potrzebuję więcej światła! – krzyknął. – Deenie… Stłamszona przez zarazę i cierpiąca z bólu Deenie przyzwała więcej magicznego ognia. A potem bezradnie obserwowała, jak ominął kobietę i młodzika i przyciągnął najbliższego mężczyznę do światła. Patrzyła, jak Ewen wpatruje się w upiorne rysy jego twarzy z niepokojącą zaciekłością. Spojrzała z powrotem na Robba. Jego pokryta zarostem twarz była stężała i opanowana, ale w niebieskich oczach widać
było współczucie i strach. — Deenie? – odezwała się Charis, odpychając się od drzewa. – Deenie, co on robi? Pokręciła głową. — Nie wiem. Cicho. Porzuciwszy pierwszego mężczyznę, Ewen zaczął równie intensywnie wpatrywać się w jego towarzyszy. Ale kogo on szuka? O co tu chodzi? Rozczarowany Ewen cofnął się o krok. — Ludźmi z Vharne jesteście – powiedział łamiącym się głosem. – Moimi ludźmi. Widzę, że tyle w was jeszcze pozostało. Odezwijcie się do mnie. Jak to się stało, że dopadła was zgnilizna? Deenie ponownie przygryzła wargę. Niemal błagał. Cierpienie w jego głosie sprawiało jej niemal taki sam ból jak zaraza. — Powiedzcie mi, jak się nazywacie! – zażądał. – I z których wsi pochodzicie. Rodziny wasze znajdę. Dam im wasze prochy, by umieściły je w ścianie dusz. Nie pozwolę im żyć w nieświadomości. Nie bądźcie okrutni, powiadam. Całe dnie jazdy, ucieczki przed deszczem, zimnem i bestiami i nigdy nie widziała go takiego. Zrozpaczonego. Niemal oszalałego. Zamiast mu odpowiedzieć, włóczędzy zaczęli się kołysać. A potem nucić. Ich ochrypłe głosy brzmiały przygnębiaj ąco w oświetlonym magicznym ogniem mroku. „A o świcie ostatnich dni wzeszło krwistoczerwone słońce. Rozdzielone cząstki spotkały się i, och, połączyły, a świat się radował”. Ewen cofnął się o krok i uniósł miecz, jak gdyby musiał się bronić przed tymi bezsensownymi słowami. Usłyszawszy za sobą jakiś odgłos, Deenie odwróciła się i zobaczyła zbliżających się Robba i wojaków. Widok ich przepełnionych gniewem, bólem i strachem twarzy zmroził ją. — Pochodzicie z Vharne! – krzyknął Ewen wśród obłędu włóczęgów. – Króla waszego szukam! Znaleźć mi go pomóżcie, powiadam! Zszokowana Deenie ponownie odwróciła się do Robba. Wojak spojrzał jej w oczy i odwrócił wzrok. — Czy on powiedział „króla”? – spytała Charis z szeroko otwartymi oczami. – Szuka króla Vharne? Ale mówił… — Zaginął Murdo – burknął Robb. – Kapitan sądził, że na niespokojnych ziemiach go odnajdzie w drodze do Dorany. „Król Vharne”. Nic dziwnego, że Ewen z taką determinacją ścigał włóczęgów. Deenie utkwiła w nim wzrok. „Dlaczego mi nie powiedział? Mógł powiedzieć”. Włóczędzy, których znaleźli i złapali, wciąż mruczeli – ale w ich głosach pojawiła się narastająca nuta zagrożenia, to samo ostrzeżenie, które słyszała u włóczęgów nad rzeką. Czy Ewen to słyszał? Czy może ogłuszył go żal? Robb słyszał. — Kapitanie! – zawołał. – Kapitanie… skończyłeś tu już!
Nawet jeżeli Ewen usłyszał swojego zastępcę, nie zareagował. — Kapitanie! – ryknął Robb. – Jestem ci potrzebny? W sposobie, w jaki Robb zadał pytanie, było coś dziwnego. Przyjaciółki wymieniły spojrzenia, a potem Deenie zbliżyła się jeszcze o krok do Ewena. Robb gwałtownie uniósł dłoń. — Stój, dziewczyno. Kapitana zostaw w spokoju. — Rób, co mówi, Deenie – powiedziała Charis. – To cholernie wielki miecz. — Kapitanie! – ponownie zawołał Robb, gdy pozostali wojacy zaczęli się wiercić, a ich niepokój unosił się w powietrzu niczym zaraza. – Jestem ci potrzebny? — Nie – odezwał się Ewen z napięciem w głosie. – Stój w miejscu, Robb. To moja sprawa. A potem, bez ostrzeżenia, pięcioma błyskawicznymi ciosami miecza, w którym odbijał się magiczny ogień, zabił każdego z dotkniętych zarazą włóczęgów. A gdy wszyscy już nie żyli, miłosiernie uciszeni, opuścił miecz i szlochając, osunął się na kolana. Przejęta grozą Deenie przycisnęła palce do ust. — Dziewczyno – odezwał się Robb, kładąc rękę na jej ramieniu. – Brat kapitana. Padrig. On też tak umarł. Co? — Nie! To okropne. Kto go… Domyśliwszy się jej pytania, Robb wzdrygnął się. — Kapitan. „Och, Ewenie”. Podbiegła do niego, nie zważając na miecz i wszelkie niebezpieczeństwo. Jej dotknięte zarazą serce pękało, kiedy jednak do niego dotarła, oparł się na poplamionym krwią mieczu, by wstać, i odwrócił się. Jego twarz była gorzej niż skamieniała. Wyglądała jakby wyrzeźbiono ją z lodu. — Jechać dalej musimy – powiedział. – Nie będę obozu rozbijał w tym lesie. A potem minął ją, nawet na nią nie patrząc, jak gdyby nigdy nie przytulał jej, gdy szlochała, ani nie wplatał palców w jej włosy. Nastała trudna noc, zimna i wilgotna, a do zjedzenia mieli tylko dwa króliki. Przerażona, ogarnięta zarazą Deenie nie spała, na wypadek gdyby pojawili się kolejni włóczędzy. Ewen także nie spał, ale nie odzywał się ani słowem. Próbowała porozmawiać z nim o Padrigu. O zaginionym królu. Gdyby Ewen był czarnoksiężnikiem, padłaby trupem pod jego rozwścieczonym spojrzeniem. O świcie osiodłali konie i pojechali dalej, a tuż po południu dotarli do granicy Vharne. — A więc teraz decyzję podjąć musimy – rzekł Ewen, w zamyśleniu wpatrując się w wystający z ziemi zwietrzały głaz graniczny. – Czy pojedziemy przez Ranoush, czy przez Manemli, i tak do Dorany dotrzemy. Charis wychyliła się zza Robba i spojrzała na równinę porośniętą brunatną trawą i porozrzucanymi karłowatymi drzewkami. — Która droga jest prostsza? Ewen wskazał na wschód.
— Manemli. Na zachód jest Ranoush, potem Brantone, a potem trzeba skręcić na wschód do Dorany. — W takim razie nie mam pojęcia – odparła zrezygnowana Charis. – Deenie? Czy twój magiczny zmysł coś ci podpowiada? Deenie puściła Ewena i po końskim zadzie zsunęła się na ziemię. Podeszła do głazu i zamknęła oczy, opuściła swoje kruche magiczne osłony i posmakowała zarazy. Tu było gorzej. Znacznie gorzej. Jak gdyby zgubna magia Morga przesiąkła do samego serca ziemi. W gardle czuła zwietrzały, metaliczny posmak. Krew w jej żyłach gryzła i paliła. Otworzyła oczy. — Nie przez Manemli. — Dlaczego? – spytał Ewen napastliwie. – Wiele tygodni dłużej to potrwa, jeżeli pojedziemy przez Ranoush, a potem Brantone. — Manemli jest najgorzej dotknięte zarazą. Nie pojadę tamtędy. Obróciła się, gdy nie odpowiedział. Wpatrywał się w nią, a jego ciepła osobowość skryła się za tą kamienną, lodowatą maską. Nie zdjął jej, od kiedy zabił włóczęgów w lesie. Jego wojacy także na nią patrzyli, czekając na reakcję kapitana. — A kiedy przekroczymy granicę Vharne – powiedziała chłodnym i powściągliwym tonem, ignorując ich – nie będę już pomagała ci znajdować włóczęgów ani ścigać bestii. Pomogę ich omijać i będę zabijała zwierzynę, żebyśmy mieli co jeść na kolację, ale to wszystko. Jeśli się na to zgodzisz, kapitanie, to ja i Charis pojedziemy z tobą. Jeśli odmówisz, to tutaj się rozstajemy. Ewen potrzebował jej zdolności, by wyczuwać kłopoty, i oboje mieli tego świadomość. Na chwilę zacisnął usta, a potem skinął głową z niechęcią. — Zgoda. Tylko… co się stanie, jeśli bestie albo włóczędzy będą nas ścigać? — Nie martw się – powiedziała zwięźle. – Tak samo jak ty nie mam ochoty zginąć. Jeżeli będę miała wybierać pomiędzy śmiercią a zabiciem… „To zabiję, prawda? Nie jestem głupolem”. — Kapitanie, przykro mi z powodu zaginionego króla – dodała, ryzykując wybuch jego gniewu. – Naprawdę. Ale to nie z jego powodu tu jestem i nie zboczę z drogi. Ewen przemierzył wzrokiem kuszącą równinę. — Mamy tylko mapy Vharne. Zaprowadzić nas do Dorany potrafisz? Skinęła głową. — Przecież mówiłam, prawda? I tak miała zamiar zrobić. Potrafiła ich poprowadzić, nawet bez Rafe’a. Morg będzie ją tam wabił jak paskudny pająk w pajęczynę utkaną z zarazy. Ewen wyjął nogę ze strzemienia i wyciągnął dłoń. — W takim razie jedźmy – powiedział. – Do Elvado daleko jeszcze. Podróż rzeczywiście okazała się przykra. Przytłoczyła ich pogoda – trzy dni ulewnego deszczu. Nie mieli się gdzie schronić, a Ewen i tak nie chciał się zatrzymywać. Jeśli w Ranoush były duchowe ścieżki, to ani Deenie, ani Charis nie udało się ich odnaleźć. Wybierali więc drogę
przez błotniste równiny, przez kamieniste wąwozy, zdradliwe rzeki i lasy zamieszkane przez wilki i niedźwiedzie, a żeby zadbać o ich bezpieczeństwo, Deenie otworzyła się na zarazę. Charis poddała się i przestała zadawać pytania. Męczyło ją, że wciąż ucierano jej nosa za troskę. Deenie miała z tego powodu wyrzuty sumienia, ale nie znalazła siły, żeby jej to wynagrodzić. Zaraza tłukła się w niej bezlitośnie. Nie zostało już miejsca na uprzejmość. Nie przeżyje, jeśli znowu stanie się myszką. Ranoush nie było opuszczone do tego stopnia co Vharne, ale i tak było opustoszałe. Przynajmniej mieszkało tu niewielu ludzi. Wyczuwała mnóstwo bestii – ale nie włóczęgów – i zmuszała Ewena, by je omijał, nawet jeśli musieli z tego powodu zwolnić albo podróżować przez niebezpieczne tereny. Kilka razy wypatrzyli pozostałości miasteczek, uczęszczane niegdyś drogi i dachy w oddali. Ale zawsze najsilniej wyczuwała tam obecność bestii, dlatego nigdy się nie zbliżali. Dwukrotnie bestie podeszły do nich, bo było jej zbyt niedobrze i była zbyt przemęczona, żeby je wyczuć. Raz natknęli się na nie, bo zaraza była tak intensywna, że je ukryła. Za każdym razem je zabijała, a potem pozostali musieli czekać i czekać, aż odzyska siły do dalszej jazdy. Tylko w takich chwilach Ewen okazywał jedynie odrobinę uprzejmości. Porzuciła nadzieję, że ich relacje powrócą do dawnego stanu, bez względu na to, jak wyglądały i jak krótko trwały. Zagubił się na pustkowiu własnej zarazy i chyba nie miała siły, by go ocalić. Nawet gdyby chciał ocalenia – a dał jej jasno do zrozumienia, że nie chce. Dziennik Barl wciąż miała schowany pod ubraniem. Wyjmowała go każdej nocy, gdy wszyscy zasnęli, i czytała w blasku magicznego ognia, nie dziwiąc się już, że rozumiała, co w nim napisano, i znajdując pociechę we fragmentach, gdzie Doranka opisywała kraj, który kochała i z którego uciekła. Opisywała trudy, przez jakie przechodziła wraz z innymi magami po drodze do bezpiecznej przystani, jaką stanowiło Lur. Czytając te wpisy w dzienniku, miała wrażenie, że czuje dziwne pokrewieństwo z Barl, mrowienie w cząstkach jej duszy odmienionych przez rafę i nienależących do Morga. Nauczyła się także zawartych w dzienniku zaklęć, nawet tego straszliwego Zaklęcia Unicestwienia. Trudno było choćby o tym myśleć, ale nie mogła uciec przed prawdą, że być może te słowa okażą się jedynym sposobem na powstrzymanie Morga. Za każdym razem gdy zamykała oczy i powtarzała zaklęcie, uważając, by nie drgnęły jej palce rysujące pieczęci, przeszywał ją zimny dreszcz. Pamiętała o rafie, o dotyku czarnoksiężnika, i wiedziała, że z powodu zmian, które w niej zaszły, z pewnością będzie potrafiła posłużyć się tym dorańskim zaklęciem. Nie była nawet w stanie czuć oburzenia, bo bez tego wspomnienia Morga i jego zarazy pewnie nie potrafiłaby odnaleźć Dorany. Choć każdy długi dzień jazdy przybliżał ich do Elvado, wciąż – mimo usilnych starań – nie wyczuwała Rafe’a. Poczucie porażki załamałoby ją, gdyby pozwoliła sobie je odczuwać, dlatego o tym także nie chciała myśleć. Nie rozmawiała o tym z Charis. Tę ranę zachowała dla siebie.
Biedna Charis. Bez wątpienia to ona była tu przegrana. Z dnia na dzień robiło się coraz chłodniej. W końcu dotarli na kraniec Ranoush, po czym wkroczyli do Brantone, kierując się na wschód. — Charis – odezwała się Deenie, odciągając ją na bok, gdy Ewen i jego wojacy oporządzili konie i wypatroszyli ryby, które przyzwała z rzeki i zabiła na kolację. – Charis? Możemy porozmawiać? Charis skrzywiła się. — Nie wiem, Deenie. A możemy? To było jak policzek po tylu dniach milczenia w odosobnieniu. — Proszę. To ważne. Urażona Charis z niechęcią się podniosła. — Możesz pomóc mi napełnić bukłaki. Wzięły ze sobą tyle bukłaków, ile tylko zdołały zanieść nad rzekę bez nazwy, którą mieli przekroczyć następnego dnia. Charis – wychudzona jak nigdy dotąd – przykucnęła na jej kamienistym brzegu i zanurzyła pierwszy pod powierzchnię z wolna płynącej wody. Promienie słońca osuwającego się ku horyzontowi ukazały ulgę na jej twarzy, a także wszystkie nowe zagłębienia, które na niej powstały. Dwa dni po wkroczeniu do Ranoush wzięła nóż i obcięła sobie włosy na chłopaka. Ich postrzępione końce okalały jej policzki i szczękę, przez co jej oczy wyglądały na dwa razy większe. Ukucnąwszy obok niej i zapomniawszy o bukłakach, Deenie odchrząknęła. — Charis, chodzi o Doranę. Myślę, że dotrzemy tam w ciągu tygodnia, jeżeli nie będą nas niepokoiły kolejne bestie. Charis zatkała bukłak, odłożyła go i sięgnęła po następny. — Nadal ani śladu Rafe’a? — Przykro mi – szepnęła. – Naprawdę staram się go znaleźć. Charis ostrożnie zanurzyła bukłak w rzece. — Wiem. Nie winię cię, Deenie. Po prostu pytam. Jej głos był taki znużony… i pełen cierpienia. Ogarnięta falą nagłej, palącej skruchy Deenie utkwiła w niej wzrok. — Och, Charis, nigdy nie powinnam była pozwolić ci jechać. To było z mojej strony głupie, samolubne i paskudne. – Głos jej się załamał i zaczęła szlochać. – Charis, Charis, czy kiedykolwiek mi wybaczysz? — Wybaczę? – Charis wyjęła bukłak z wody i upuściła go. – To był mój wybór. Od kiedy to mi rozkazujesz? Jeśli się na ciebie złoszczę, Deenie, to dlatego że tak zamilkłaś i oddaliłaś się ode mnie! — Nie miałam takiego zamiaru – powiedziała urażona. – Nie chciałam być ciężarem. — Ciężarem? – Charis lekko ją szturchnęła. – Ty… ty głupolu! Objęły się mocno, obie zapłakane. Rzeka szeleściła i chichotała w ciszy wśród cieni, a z dalszej części nabrzeża słychać było śmiech wojaków Ewena. Odważni byli z nich ludzie, skoro potrafili odnaleźć pogodę ducha, gdy wokół nich panował taki mrok. Rozpalili ognisko. Zapach pieczonej ryby był kuszący.
Deenie wypuściła ją z objęć i rękawem otarła twarz. — W każdym razie, co do Elvado… Tak sobie myślałam, że to chyba nie jest najlepszy pomysł, żebyśmy zostały z tymi wojakami, kiedy dotrzemy do miasta. Mają tam przysiąc Morgowi wierność, ale my mamy odnaleźć Rafela, a kiedy go znajdziemy, zabić Morga. Ewen zapewne pragnie śmierci czarnoksiężnika, ale zastanawiam się, czy z naszego powodu Vharne może spotkać jakieś nieszczęście. Cóż… — Hmm – odezwała się Charis po chwili. – A już myślałam, że przez tego faceta nadal czujesz motyle w brzuchu. Nachmurzona zajęła się bukłakiem. — A kiedy to wymieniliśmy choćby dwa uprzejme słowa od czasu spotkania z tymi włóczęgami? Nie wygłupiaj się, Charis… — Już dobrze – powiedziała Charis, biorąc do rąk kolejny bukłak. – Nie żołądkuj się. – A potem uśmiechnęła się od ucha do ucha. – Mam pomysł. Mogłybyśmy ukraść konia i pogalopować do Elvado, a wtedy Kapitan Głupol i ten zgorzkniały Robb sami mogliby sobie jechać w jednym siodle przez resztę drogi. Należy im się. Choć zaraza siała w niej spustoszenie i dręczyły ją złe przeczucia, musiała się roześmiać. — Nie. Nie mogę narażać żadnego z nich przez taki szalony plan. — Szkoda – rzekła Charis, pociągając nosem, i wymieniła napełniony bukłak na kolejny pusty. – A jaki ty masz pomysł? Długo się nad tym wcześniej zastanawiała. — Kiedy dotrzemy do miasta, będziemy musiały wymknąć się Ewenowi. Ale nie będziemy mogły udawać żadnych wojaków. Co prawda ja może trochę bym jakiegoś przypominała w tych skórzanych ubraniach. Ale tobie zostały tylko wełniane spodnie, a poza tym, Charis. — Wiem – powiedziała Charis, krzywiąc nos z niezadowolenia. – Cerowałam je i zszywałam, ale się rozpadają. To co w takim razie… Obie odwróciły się, słysząc zbliżający się odgłos kroków. — Dziewczyny – odezwał się Ewen, całkiem uprzejmie. – Lepiej napełnianie tych bukłaków sobie odpuśćcie. Rzeki w tych okolicach nie są w nocy bezpieczne. W tych wodach nie tylko ryby pływają. — Naprawdę? – spytała Charis, rzucając mu piorunujące spojrzenie. — A nie mogłeś nas ostrzec, zanim zaczęłyśmy je napełniać? Wzruszył ramionami. — Nie zauważyłem, kiedy odeszłyście. — Głupol – mruknęła Charis pod nosem, zbierając swoje bukłaki. A potem podniosła wzrok. – Rozmawiałyśmy z Deenie. Przed wkroczeniem do Elvado będziemy musieli się zatrzymać, żebyśmy mogły przebrać się w damskie ubrania. W skórach i spodniach będziemy rzucać się w oczy. Będziemy musiały udawać ladacznice. Zaskoczona Deenie utkwiła w niej wzrok. Doprawdy? Kiedy to podjęły taką decyzję?
Ewen uniósł brwi. — Ladacznice? — Tak – rzekła Charis ze zniecierpliwieniem. – Kobiety lekkich obyczajów. Nie mów, że nie wiesz… — Nierządnice – rzekł Ewen. – Wiem. – Przeniósł wzrok. – Deenie? Nie możesz się tam dostać, wykorzystując magię? Zawahała się, po czym wzruszyła ramionami. — Mogłabym przyzwać wojownicze bestie. Znalazłam odpowiednie zaklęcia w dzienniku Barl, ale obawiam się, że to będzie zbyt kłopotliwe. Poza tym Elvado to miasto Morga. Z pewnością wyczuje tam moją magię. — Jeszcze jej nie wyczuł, powiadam. — A ja powiadam, że mieliśmy szczęście. Nie zaryzykuję rzucania zaklęć tuż pod jego nosem! Coś w jego zimnych, zielonozłotych oczach złagodniało, jakiś cień bólu albo żalu przemknął przez jego mocno zarośniętą twarz. Zamiast się spierać, skinął głową. — Rację masz. Przepraszam. Poczuła, że mięknie. — Masz dużo na głowie. — Odejdźcie już od tej rzeki – powiedział z miną najbliższą uśmiechu od wielu dni. – Obiad gotowy. — Idź – powiedziała. – Zaraz przyjdziemy. Gdy Ewen odszedł, Charis westchnęła i pokręciła głową. — Co ja mówiłam? Motyle w brzuchu. A teraz chodź, zanim zjedzą nam wszystkie ryby. Jechali kolejne pięć dni przez zielone milczące Brantone, mijali opuszczone wioski i wyludnione miasteczka. Tuż przed południem szóstego dnia, po przekroczeniu rzeki, natknęli się na wąską, utwardzoną brukowaną drogę. Poorana była dawno wyjeżdżonymi koleinami i ciągnęła się niemal w linii prostej aż po odległe zarysy budynków. To pierwsza solidna droga, na jaką trafili, a końskie kopyta postukiwały o nią wesoło. Deenie przycisnęła twarz do pleców Ewena. Nie udało jej się stłumić jęku. Daleko jej było do wesołości. Zaraza szalała w niej niczym usiłujący wciągnąć ją wir. Ewen lekko obrócił głowę. — Deenie? — Wszystko w porządku – mruknęła. – Nie przejmuj się mną. W odpowiedzi zaczął śpiewać. Eryn hożą dziewką była, co niebieskie oczy miała. Kiedy Eryn w tan ruszyła, słońce w pląsy podrywała. Tańczyła tak wraz z sercem mym, a potem je złamała i co ja teraz – hoży chłopak – dalej począć mam? To była skoczna, radosna piosenka i mimo bólu wywołała uśmiech na jej twarzy. Miał mocny, głęboki głos, który łagodził szalejącą w niej zarazę. Gdy zaczął od nowa, Robb i pozostali wojacy dołączyli i nagle, słysząc chór męskich głosów, poczuła się jak w domu, w Westwailing na przystani, gdy słuchała pieśni przyzywających ryby w
czasie Święta Morza. Łzy zapiekły ją w oczy i pozwoliła, by cudowne głosy wypełniły jej bolącą głowę. By zagłuszyły zarazę i każdą jazgoczącą w niej obawę, i ukołysały do łagodnego snu. Ukłucie zarazy nadeszło tak gwałtownie, że niemal spadła z konia. Rozpaczliwie uczepiła się Ewena i prawie wyszarpnęła go z siodła. — Co? – spytał ostro, a piosenka stopniowo zaczęła zamierać na ustach wojaków. Z bijącym mocno sercem zauważyła, że przejeżdżają właśnie przez małe miasteczko. Ale w przeciwieństwie do innych wsi i miasteczek, które dotąd widywali w Brantone, to nie było wymarłe. — Bestie – syknęła. – Ewenie… Krzyk jednego z wojaków. — Kapitanie. Tam! Bestie pokazały się – było ich sześć – i weszły na główną drogę z zacienionej bocznej uliczki. Prowadziły ze sobą porwanych ludzi – zakrwawionych, szlochających i wystraszonych. Jedna z bestii odróżniała się. Owszem, miała kły i szpony, była jednak wysoka i koścista, a jej szorstka skóra zwisała niczym wielkie skrzydła. Obróciła gołą głowę i zauważyła ich. Ewenowi zaparło dech w piersi. — Znajomy widok? – szepnęła. – Już ją widziałeś? — Tę albo podobną – powiedział. – Ani słowa, Deenie. W mgnieniu oka te bestie zabijają. – Uniósł zaciśniętą w pięść dłoń, dając znak swoim ludziom. – Stójcie tu. To było do niego niepodobne. Czuła jego urywany oddech. — Ewenie, mogę ją zabić. — Nie – powiedział ostro. – Ta bestia nie zachowuje się jak zwierzę. W imieniu Morga przemawia. Jeśli ją zabijesz, Vharne na niebezpieczeństwo narazisz. Zsiądź lepiej, dziewczyno. Słodki mężczyzna, który przed chwilą śpiewem ukołysał ją do snu, zniknął. Deenie zsunęła się z konia i patrzyła, jak kapitan Ewen podjeżdża do wpatrującej się w nich bestii. Ta leniwie machnęła skrzydłami, po czym wyszła mu na spotkanie, stukając szponami o zakurzoną drogę. — Człowieku Vharne – powiedziała dziwnie oschłym tonem. Jej oczy przyprawiały Deenie o mdłości: były burzowo szare i tak niepokojąco ludzkie. – Klęknij. Ewen uniósł głowę. — A zatem mnie znasz. — Morg cię zna. Pozostałe bestie, rogate, z kłami i kopytami, grubymi skórami i szponami przypominającymi kosy, ciasno otoczyły uprowadzonych, którzy wpatrywali się w Ewena i jego wojaków tępym, zrozpaczonym wzrokiem. Nie było wśród nich włóczęgów. Tylko biedni, zniewoleni ludzie. Nie chciała wiedzieć, co ich czeka. „Jeżeli nie powstrzymam Morga, to samo stanie się w Lur. Jego bestie zabiorą wszystkich Olków, a nawet Doran”.
Skrzydlata bestia oblizała wargi cienkim, spiczastym językiem. — Człowieku Vharne, masz przy sobie miecz. To błąd. W Elvado nie wolno nosić mieczy. Ewen uniósł głowę. — W takim razie go odłożę. – Drżał mu głos. – Wyrzucę go. Moi ludzie także. Tylko nie… Bestia syknęła i uniosła jedno z uskrzydlonych ramion. W świetle słońca błysnęły jej zakrzywione szpony. Ewen gwałtownie obrócił głowę, a okropny wyraz jego twarzy zaparł Deenie dech w piersi. — Robb! – krzyknął. – Opuśćcie miecze! A potem usłyszeli przejmujący krzyk dziecka. Ewen znów się odwrócił, by spojrzeć na skrzydlatego stwora, a chwilę później Charis także krzyknęła, bo rogata bestia, która wyrwała małego chłopca ze schronienia w ramionach ojca, warknęła i rozerwała wątłe ciałko dziecka na pół. Deenie upadła. Wrzaski uprowadzonych, ryk bestii, krzyki Charis i brzęk mieczy upuszczonych na brukowaną drogę brzmiały dziwnie i odlegle. Patrzyła, jak skrzydlata bestia jednym ciosem przewraca Ewena. Patrzyła, jak pochyla się nad nim i podnosi jego miecz. Łamie go z pogardliwą łatwością i rzuca na niego szczątki broni. Chciała ją zabić, chciała zabić każdą bestię, która tam była, lecz Ewen powiedział „nie”. Ale tak trudno było usłuchać tego polecenia, gdy skrzydlata bestia za włosy podniosła go na nogi, a potem dwukrotnie uderzyła w twarz, aż zwalił się na kolana. — Człowieku Vharne – powiedziała. – Nieposłuszeństwo oznacza śmierć. – Roześmiała się, a jej śmiech przypominał bulgoczący syk. – Zapomniałeś o tych, którzy zginęli w twoim ślicznym zamku? — Nie – powiedział Ewen. Jego głos przepełniał ból. – Nigdy. — To dobrze – rzekła bestia i wypuściła go. – Chodźcie z nami do Elvado. Morg czeka. Zostawcie konie. Zostawcie miecze i noże. Idźcie pieszo. Ewen podniósł się po omacku i odwrócił się. Deenie, wciąż leżąc na ziemi, zdusiła krzyk, widząc krew, która splamiła jego policzki i czoło, rozerwane paskudnymi szponami tego stwora. Podszedł do nich, powłócząc nogami. — Już po wszystkim. – Wzrok miał błędny, tak jak wtedy w lesie po spotkaniu z włóczęgami. Jego oddech był nierówny, gdy walczył z bólem wywołanym ranami. – Zdejmijcie im siodła i uzdy. Konie radzić sobie potrafią. Zostawcie przy nich też broń. Charis zsunęła się z konia Robba. — Deenie. Ojciec zamordowanego chłopca wył z rozpaczy w ramionach jednej z porwanych osób. Krew jego zmasakrowanego syna płynęła i tworzyła kałuże pomiędzy kostkami bruku na drodze. Porzucone szczątki dziecka zwabiły muchy. Z pomocą Charis Deenie wstała. — Ewenie – odezwała się natarczywie, gdy zaczął zdejmować siodło z ich
wierzchowca. – Wciąż mogę je zabić. — Nie – odparł oszczędnie. – I nie proś więcej. — On ma rację – szepnęła Charis. – Nie możemy ryzykować, że zabiją kolejne dziecko. Deenie, proszę, nie patrz tak. To nie twoja wina, nic nie możesz zrobić. Nie. To nie była jej wina. To tyle, jeśli chodzi o nadzieję na samodzielne odnalezienie Rafela i zabicie Morga. Miała ochotę położyć się i płakać z rozczarowania. Ewen ułożył siodło, juki i jej plecak na drodze. Schyliwszy się, przetrząsnęła juki w poszukiwaniu glinianego pojemniczka z maścią, którą Ewen stosował na stłuczenia, rany i otarcia w czasie podróży. Wzięła maść, w połowie pełny bukłak i jedną ze swoich koszul z plecaka, a gdy wojacy zajmowali się rozsiodływaniem koni, otarła zakrwawioną twarz Ewena zwilżoną koszulą, a potem nasmarowała rany maścią. Każdy delikatny dotyk sprawiał mu ból, ale ani pisnął. — Gotowe – powiedziała, gdy skończyła. Odłożyła zniszczoną koszulę i opróżniła bukłak, po czym włożyła pojemniczek do kieszeni. Dziennik Barl był bezpieczny pod jej ubraniem. – Może w Elvado znajdzie się zielarz, który założy na nie kilka szwów. A może Morg cię uzdrowi. Domyślam się, że jest kapryśny. — Człowieku Vharne! – zawołała bestia. – Pora ruszać. Ewen spojrzał na nią, a błędny wzrok zastąpiło rozpaczliwie smutne spojrzenie. — Ty i Charis odłóżcie noże i idźcie między nami. Bestie was teraz nie widzą. Niech tak zostanie, powiadam. Deenie skinęła głową, czując, jak zimne palce Charis oplatają jej dłoń. Tym razem nie przygadywali sobie z Ewenem. Otaczała ich śmierć. Otaczała ich brutalność. A w Deenie szalała zaraza. „To się dzieje naprawdę. Podróż się skończyła. Zabierają nas do Morga”.
ROZDZIAŁ XXV
Straszliwy dzień, którego każda chwila wydawała się wiecznością, wreszcie dobiegł końca. Niechętnie zachodzące słońce pociągnęło za sobą półmrok, powietrze ochłodziło się, z początku z wolna, a potem coraz szybciej, aż wreszcie nawet marsz nie pozwalał odegnać chłodu. Po krótkim wieczorze nadeszła ciemność, w której gwiazdy wyglądały niczym porozrzucane odłamki kryształów. Sierpowaty i przechylony księżyc sprawiał, że Brantone skrywały cienie. Deenie z trudem maszerowała naprzód w niewoli wraz z Charis, Ewenem i jego wojakami, daleko w tyle za bestiami i jeńcami z Brant. Był to drobny gest buntu, ale skrzydlata bestia nie zwróciła na to uwagi. Dopóki nikt nie próbował uciekać, była zadowolona. Ewen mozolnie maszerował w milczeniu, kilka kroków przed Deenie. Cóż mogła powiedzieć? Spełniając wolę swojego zaginionego króla, miał zamiar oddać Vharne Morgowi. Mimo bólu malującego się na jego poranionej twarzy głowę trzymał uniesioną wysoko, a ramiona ściągnięte – miał bowiem swoją dumę – Deenie wiedziała jednak, że w duchu płakał. Czuła to. W niej zaś szalała wyłącznie paląca zaraza Morga. Na każdym kroku walczyła, by nie dać się pochłonąć mrokowi. Surowy żar mocy Morga usiłował powalić ją na kolana. Czy wtedy przy rafie czuła się przytłoczona? Rafa była niczym w porównaniu z tym, co działo się teraz, jak płomień świecy w porównaniu ze słońcem. Zapadła już głęboka noc. Szli i szli, a popędzające ich bestie były bezlitosne – szczękały kłami i błyskały szponami na widok pierwszych oznak ociągania się. Bojąc się panicznie o życie pozostałych dzieci, jeńcy z Brant przekazywali sobie je z rąk do rąk, żeby tylko nie zostały w tyle. Nikt nie śmiał zostać w tyle. Kiedy się potykali z przytłaczającego wyczerpania, jakimś cudem odnajdowali siłę w nogach i szli dalej. Odwaga czy przerażenie? Może to było to samo. Bez magicznego ognia Deenie nie widziała twarzy Charis, czuła jednak, że przyjaciółka z determinacją kroczy u jej boku. Czasami ich dłonie zderzały się, a palce splatały. Biedna Charis. Była taka smutna, że powinna była zostać tam, na cmentarzu, opłakując ojca. „A ja powinnam była zostać w Billington i patrzeć, jak tatko powoli umiera? Być posłuszną córką i opiekować się nim jak zielarka?” Na to pytanie nie potrafiła odpowiedzieć. Jedyne, co do czego miała pewność, to że tatko chciałby, żeby była odważna, i że musi go ocalić. Cierpiała po stracie matki i okropnie bała się o Rafe’a. Wszystkie te uczucia były skomplikowane i poplątane, każde łączyło się z pozostałymi. Była tu teraz i szła dalej dla tatka. Dla mamy i Rafela. Bo nie była w stanie ocalić jednego z nich, a potrzebowała pomocy drugiego, by ocalić trzecie. No i był jeszcze Morg. Była tak przepełniona zarazą, tak umordowana i zbolała, że nie wiedziała, czy potrafi wyczuć jego. Pomyślała, że może to, co czuje, to właśnie jego straszliwa moc.
Że może Morg jest jak wrzucony do stawu kamień – a to, co widać, to tylko zmarszczona woda. I ten kamień czekał na nią w mieście Elvado. — Deenie – szepnęła Charis. – Wszystko w porządku? Zdała sobie sprawę, że pisnęła. Pozwoliła, by ból, strach i wątpliwości znalazły ujście. — Tak, w porządku – odpowiedziała szeptem. – Nie frasuj się, Charis. Nie przejmuj się. Bez względu na to, co się stanie, wrócimy do domu. Zobaczysz. Oddech Charis na chwilę się zatrzymał. — Obiecujesz? — Tak, Charis. – Ponownie splotła palce z jej palcami. – Obiecuję. — Ja też obiecuję – szepnął Ewen przez ramię, choć musiał wiedzieć równie dobrze jak ona, że te słowa były tylko nic nieznaczącą brawurą. — A teraz powściągnijcie języki, dziewczyny. Niepotrzebne nam kłopoty. — Kapitan Głupol – burknęła Charis. Tym razem jednak w jej głosie dało się słyszeć niespodziewaną sympatię. Ewen. Ciemnorude włosy i zielono-złote oczy. Wysoki i wspaniały przyśnił się jej nie bez powodu. Trzymając się tej myśli, Deenie szła dalej, rozpaczliwie wyszukując Rafela… …a zaraza coraz głośniej ryczała w jej krwi, sprawiając, że każdy krok był udręką. Próbowała zgnieść ją na miazgę. Maszerując przez opustoszałe, otwarte okolice pod odległym i obojętnym nocnym niebem, tuż po nadejściu świtu dotarli do kolejnego opustoszałego miasteczka. Tam skrzydlata bestia pozwoliła im chwilę odpocząć, przykucnęli więc przy drodze, poczerwieniali z wysiłku i tak wyczerpani, że byli w stanie mamrotać tylko pojedyncze słowa. Potem pomniejsze bestie poiły z głównej studni po kilkoro jeńców naraz. Później, gdy ugasili okrutne pragnienie, zostali z powrotem zagnani na drogę. — Po co w ogóle dają nam wodę? – burknęła Charis. – I tak przecież padniemy z głodu. — Z pragnienia szybciej niż z głodu padniemy – rzekł Ewen. – Powściągnij język, dziewczyno. Nie przyciągaj do nas uwagi. Gdy Charis już otwierała usta, żeby go zbesztać, nie zważając na bestie, Deenie chwyciła ją za nadgarstek. — On ma rację – powiedziała wyczerpana. – W każdym razie do Dorany już niedaleko. Tam nas nakarmią. Muszą. Martwi na nic im się nie zdamy. We troje szli teraz obok siebie, za plecami mając Robba i pozostałych wojaków. Gdy Charis z powątpiewaniem mruknęła pod nosem, Ewen złapał Deenie za łokieć. — Dorana jest blisko? Pewna tego jesteś? Rzuciła na niego okiem, a serce mocniej zabiło jej w piersi. Pod maską odwagi kotłowały się żal i strach – ona zaś nie mogła złagodzić jego bólu, tak samo jak nie mogła złagodzić własnego cierpienia z powodu zarazy. — Jestem pewna – odparła, mrugając piekącymi oczami. — A twój brat?
Gdyby pozwoliła mu zobaczyć swoją twarz, wyczytałby w niej kłamstwo. Wiedziała o tym, bo zdążył już ją poznać. Charis spięła się u jej boku. Deenie spojrzała przed siebie na gromadę jeńców. „Och, tatku. To może się okazać strasznie poplątane”. — Sądzę, że… — Przestań zachowywać się jak głupol – warknęła Charis. – Będzie wiedziała, gdzie go szukać, kiedy dotrzemy do Elvado. Wypytywanie jej o niego nic nie pomoże. Poza tym jest zbyt zmęczona, żeby czuć cokolwiek poza zarazą. Prawda, Deenie? „Kochana jesteś, Charis”. — Nie jest dobrze – przyznała. Zawstydzona, lecz zmuszona sytuacją, pozwoliła, by głos zadrżał jej z powodu okrutnego bólu, jaki sprawiała jej zaraza. – Właśnie dlatego wiem, że Dorana jest już blisko. Ku jej zaskoczeniu Ewen wsunął palce w jej dłoń. Były zimne. A może to tylko jej wrażenie. — Może niepotrzebnie w ogóle mi pomagałaś, Deenie. Może śniłem ci się jako koszmar. — Nie – powiedziała, a zaraza zażarcie pulsowała w jej żyłach. – Nigdy tak nie mów. To nie koniec, Ewenie. Jeszcze nie dotarliśmy do końca naszej drogi. Musisz być silny. Jak mam czegokolwiek dokonać, jeśli ty nie będziesz silny? — Motyle – powiedziała Charis, udając, że odchrząknęła. To tyle, jeśli chodzi o kochaną Charis. Rzuciła przyjaciółce ponure spojrzenie. „Powściągnij język”. — Mówię poważnie, Ewenie. Jesteś potrzebny mnie i Charis. Robbowi i swoim wojakom. Nie możesz teraz stracić nadziei. Nie masz prawa. Puścił jej dłoń. — Język masz jak sztylet, dziewczyno. — To prawda – przyznała Charis. – Ale jeśli nie będziesz gadał głupot, to nie będzie go sobie na tobie ostrzyła. Zrozumiano? A skoro już wszystko mieli zgrabnie ustalone, mozolnie posuwając się naprzód, pogrążyli się we własnych rozmyślaniach. Osuwające się słońce zwiastowało nadejście drugiej nocy w niewoli Morga, gdy Deenie poczuła, że pod napierającą zarazą drgnęło coś nowego. Idąca obok niej Charis – utykająca lekko, lecz bez narzekania – wstrzymała oddech. — Deenie! Co to jest? Wydaje mi się czy to dorańska magia? Ze zdumieniem spojrzała na przyjaciółkę. — Ty też to czujesz? — Co? – spytał Ewen, odruchowo sięgając po miecz, który wcześniej musiał zostawić. – Deenie… — Nie wiem – powiedziała z półprzymkniętymi oczami, sięgając do stłumionego przez ból magicznego zmysłu. – To chyba jakaś magiczna bariera. — Nie, to bardziej jak dzwonek na drzwiach sklepu – powiedziała Charis. – Taki, jaki twoja mama miała w księgarni, Deenie. Ktoś chce wiedzieć, gdy zbliża się jakiś
mag. — Chyba masz rację, Charis – mruknęła. – To czysta dorańska magia. Nietknięta zarazą. I chyba jest tu już od bardzo dawna. — W takim razie… — Tak – powiedziała i szeroko otworzyła oczy. – Dotarliśmy do utraconej Dorany. Gdy wypowiadała te słowa, skrzydlata bestia wzbiła się w ciemność zmierzchu, z sykiem wydając polecenia. Popędzające ich bestie ryknęły, świsnęły ogonami i zaszczękały kłami, zmuszając zastraszonych jeńców do nagłego zatrzymania. Gdy oni także stanęli, wciąż przezornie trzymając się na odległość od pozostałych, Ewen rzucił wojakom ostrzegawcze spojrzenie – „głowy w dół i nie sprawiać kłopotów” — a potem spojrzał na nią. — Jak daleko do Elvado, Deenie? Jesteś w stanie określić? Przez ostatnią godzinę wyczuwała w zarazie chłodniejszy, ostrzejszy cień, jak gdyby w końcu zaczął zarysowywać się kształt tego wrzuconego do wody kamienia. Tym cieniem bez wątpienia był Morg. A to mogło oznaczać tylko jedno. — Już niedaleko, Ewenie – wyszeptała. – Niedługo będzie po wszystkim. Pod wieloma względami. Narastało w niej bowiem przekonanie – kiedy tak szli i szli, i szli – że skoro los Rafe’a jest nieznany, a wszelkie ich plany legły w gruzach przez to uprowadzenie, to będzie w stanie pokonać Morga tylko wówczas, kiedy sama wypowie straszliwe słowa Zaklęcia Unicestwienia. Nie chciała tego. Za każdym razem gdy o tym myślała, niemal dostawała spazmów. Ale za nic nie przychodził jej do głowy inny pomysł. „Charis będzie na mnie wściekła, kiedy się dowie”. — Deenie? – odezwała się nagle Charis z podejrzliwością w głosie. – Co się dzieje? Wszystko. — Boli mnie głowa. I jestem głodna. Charis prychnęła. — To jest nas dwie. Ciekawe, czy… — Powściągnijcie języki – ponaglająco rzekł Ewen. – Dziewczyny… Skrzydlata bestia zbliżała się, drapiąc pazurami o brukowaną drogę. Deenie spojrzała Charis w oczy, a potem chwyciła ją za nadgarstek i obie schowały się za Robbem i pozostałymi wojakami. Wojacy zacieśnili się, starając się jak najlepiej je ukryć. — Zachowuj się, jakbyś była w dawnym Lur – wyszeptała. – Udawaj, że nie masz pojęcia o tym, że nosisz w sobie jakąkolwiek moc. Schowaj ją głęboko. Jeśli ta bestia zbliży się dostatecznie blisko, to może będzie potrafiła ją wywęszyć. A raczej nie wyszłoby nam to na dobre. A potem sama zastosowała się do swojej rady, z trudem starając się stłumić swój magiczny zmysł, nim podejdzie do nich bestia Morga. Wśród szelestu skórzastych skrzydeł i z chytrym, szyderczym uśmiechem stwór zatrzymał się przed Ewenem.
— Człowieku Vharne – powiedział syczącym głosem. – Oto jest Dorana. To tu klękniesz przed Morgiem. Lecę do swojego mistrza. Dravas zostają. Dravas zabijają za nieposłuszeństwo. Rozumiesz? — Rozumiem – rzekł Ewen. Jego ton był ponury i zrezygnowany. Poraniona twarz znów go bolała, a ten ból słychać było w jego głosie. – Jak to jest możliwe, pytam? Jak bestia może znać język mojego ludu? Skrzydlaty stwór zaśmiał się. — Morg mówi wszystkimi językami. A ja mówię językiem Morga. Ewen miał przemożną ochotę splunąć. — Czarnoksięstwo? — Skoro tak mówisz – powiedziała skrzydlata bestia i ponownie się roześmiała. – Ja odchodzę. Trzepocząc skrzydłami, wzbiła się w powietrze. W strzępach światła dnia widać było jej pełne wdzięku ruchy, gdy oddalała się niczym ciemny wirujący kształt, lecąc na północ, coraz wyżej i wyżej, aż w końcu zniknęła. Deenie ostrożnie wyszła zza pleców Robba. — Co teraz? — Mnie pytasz? – Ewen wpatrywał się w bestie – dravas – które miały teraz pilnować jeńców. Stwory nie ruszyły się, by popędzić ich do drogi, a to było dziwne. – Czas tylko tracisz. Drgnęła. W jego głosie słychać było ogromne poczucie porażki. — Ewenie… – Zaryzykowała i położyła dłoń na jego ramieniu. – To nie twoja wina. — Nie? – W jego oku nagle pojawił się dziki błysk. – A co ty możesz wiedzieć, dziewczyno? O mnie? O Vharne? Skąd… — Przestańcie – odezwał się Robb, przechyliwszy głowę na bok. – Kapitanie? Coś słyszę. Wtem usłyszeli już wszyscy: zbliżające się skrzypienie drewnianych kół i rytmiczny stukot końskich kopyt. Ewen podszedł na sam skraj drogi, ryzykując, że zostanie ukarany przez pilnujące ich bestie. Najbliższa z nich spojrzała na niego groźnie i smagnęła kolczastym ogonem, ale nie zrobiła nic więcej, widząc, że Ewen tylko patrzy przed siebie. — Wozy – powiedział, doszedłszy do siebie. – Trzy. Wygląda na to, że do Elvado jechać będziemy. — Chwała Barl – Charis niemal jęknęła z ulgą. – Bo zaraz odpadną mi stopy. Cofnął się, świadomy wzroku wpatrującej się w niego bestii, i zmarszczył brwi. — Często tę Barl chwalicie. Deenie wzruszyła ramionami, siląc się na obojętność. „Cholera, Charis”. — To tylko takie powiedzenie. Tak jak ty mówisz „Duchu”. — No właśnie – prychnęła Charis. – W każdym razie co cię obchodzi, kogo chwalę? Albo na przykład kogo przeklinam. Ewen spojrzał na nią twardym wzrokiem.
— A dlaczego ty na mnie warczysz przy każdej okazji, dziewczyno? — Nie zadawaj głupich pytań, a ja nie będę musiała warczeć – odparowała Charis i tym razem w jej głosie nie było ani odrobiny sympatii. – Daję słowo, że jesteś jak Deenie z tym swoim panoszeniem się. Tym razem Deenie nie zważała na ich sprzeczkę, skoro dzięki niej Ewen miał nie zadawać kolejnych pytań o kobietę, którą niegdyś kochał Morg. Tylko że ta wpatrująca się w nich bestia przyglądała im się uważniej, słyszała ich, a smagający kolczasty ogon zwiastował nadchodzące niebezpieczeństwo. „Nie mogę jej zabić, jeśli zaatakuje. Nawet jeśli mogłabym się ujawnić, jestem zbyt zmęczona. Za bardzo mnie boli”. — Ewenie… Charis… cicho. Skoro to ona miała się panoszyć, to trudno. Zamilkli, patrząc na siebie spode łba. A potem wszyscy zapomnieli o sprzeczce, podobnie jak o Barl, bo wozy były już prawie przy nich, a bestie rykiem i ciosami dzieliły jeńców na grupy, nie zważając na rodziny desperacko pragnące być razem. — Deenie! – Odwróciwszy się z rozpaczliwie szeroko otwartymi oczami, Charis wyciągnęła do niej rękę. – Jeżeli zostaniemy rozdzielone, jeżeli oni… Nie mogła znieść choćby myśli o tym. — Znajdę cię – obiecała. – Nie opuszczę cię, Charis. Przysięgam. I dotrzyma słowa, choćby miała zginąć, zabijając Morga. Jakoś dopilnuje, by Ewen zadbał o Charis, bez względu na to, czy Charis będzie tego chciała, czy nie. Okazało się jednak, że niepotrzebnie się obawiały, bo bestie zagoniły ich na ostatni wóz razem z garstką szlochających jeńców z Brant. Wyglądało na to, że człowiekowi z Vharne i jego ludziom okazany zostanie względny szacunek. Milczący niewolnicy prowadzący wozy zawrócili jeden po drugim i skierowali się tam, skąd przyjechali. Popędzone do jednostajnego kłusa konie stukały głośno kopytami w nadchodzącym chłodnym zmierzchu. Głośny był także odgłos postukiwania i drapania kopyt i pazurów bestii, które eskortowały jeńców, biegnąc lekkim truchtem. W wozie, którym jechali do Elvado, były kosze z chlebem i serem oraz beczułka wody. — No dobrze – powiedziała Charis, odrobinę rozchmurzona. – Przynajmniej nie umrzemy z głodu. Deenie z trudem próbowała się uśmiechnąć. — Tak. Przynajmniej tyle. Dziarsko przejmując dowodzenie, Charis zaczęła rozdzielać jedzenie pomiędzy jeńców i wojaków Ewena. Choć Deenie także burczało w brzuchu z głodu, miała złe przeczucia, patrząc na suchy chleb i śmierdzący ser. Nieustanne wzburzenie zarazy sprawiało, że myśl o jedzeniu wydawała się nierozsądna. Ewen pochylił się blisko, ustami niemal dotykając jej policzka. — Ukrywasz coś. Czego nie powiedziałaś Charis? Czego nie powiedziałaś mnie? Pokręciła głową. Tak okropnie się czuła. Była taka smutna. — Niczego, co mogłoby zmienić choćby odrobinę naszą sytuację.
Spiął się i odsunął, urażony i pełen zwątpienia. — To ty tak twierdzisz. — Ewenie, proszę, nie złość się na mnie – wyszeptała. – Proszę… po prostu weź mnie za rękę. Przez jedną okropną chwilę myślała, że jej odmówi. Ale potem westchnął, ujął jej dłoń i już się nie złościł. A wozy pełne jeńców w ciemności jechały do Elvado. „Nawet jeśli dożyję wieku tysiąca lat… jeśli Morg pozwoli mi żyć tak długo… wiem, że nigdy do tego nie przywyknę”. Nagie i bezwłose, najbardziej zaufane, najinteligentniejsze bestie o wydłużonych kończynach, skórzastych skrzydłach i błyszczących oczach – „och, te oczy” – stały przed Arlinem w jednej z komnat Domu Wiedzy, którą Morg oddał mu na własność. — Lordzie Garrick – odezwała się bestia, która niedawno wróciła z Brantone. – Wszystko gotowe. Ostatni z wezwanych przywódców siedzi na dole w lochach pana. Och. Morg będzie zadowolony. On sam był zadowolony. Ostatnimi czasy czarnoksiężnik robił się groźnie niecierpliwy. — A niewolnicy? Przyprowadzono do Elvado tylu, ilu kazałem? Dravas pochylił głowę. — Lordzie Garrick, przyprowadzono ich. Są w zagrodzie dla niewolników. Sam możesz ich zobaczyć. Tak, będzie musiał, choć odór przyprawiał go o mdłości, a przez ich niedolę później nie mógł spać. — A co z ostatnimi cennymi naczyniami mistrza? Sycząc z dumy, dravas zatrzepotał skrzydłami. — Zostały odnalezione, lordzie Garrick. Czekają na mistrza. „Odnalezione?” Raz jeszcze surowe wychowanie ojca okazało się przydatne. Nawet Morg nie zauważyłby śladu jego rozczarowania. — Zadowoliłeś go. Zrobił łagodny wdech i wydech, a potem przeniósł wzrok na pozostałych dravas. — Wszyscy potwierdzacie te słowa? Stojące przy obu bokach szarookiego dravas pozostałe w połowie ludzkie bestie uroczyście pokiwały głowami. Poruszyły skrzydłami, ocierając się o siebie grubą skórą z szeleszczącym, onieśmielającym odgłosem. Było ich już dwadzieścia, a Morg po raz kolejny zwiększył ich szeregi, żeby sprawowanie rządów w Doranie i podbój otaczających ją krajów przebiegały jeszcze szybciej i bez przeszkód. Arlin nigdy nie okazywał bestiom swojego obrzydzenia. Mogłoby się okazać, że są dostatecznie inteligentne, by wykorzystać tę słabość. Tymczasem znudzony pstryknął palcami. — Jeśli wszystko zostało zrobione jak należy, to z mojej strony to wszystko. Odejdźcie. Przy akompaniamencie głuchego postukiwania szponów o marmur skrzydlaci dravas wyszli z komnaty. Gdy dwóch ludzkich niewolników zamknęło za nimi drzwi, pozwolił sobie głęboko odetchnąć. Pod bogatą szatą z niebieskiego aksamitu i złotogłowiu – kolejnym eleganckim strojem, który Morg podarował mu w
opuszczonej posiadłości – na jego skórę wystąpiły zimne poty. Te okropne stwory przyprawiły go o mdłości. Sprawiły, że zaschło mu w ustach, a serce biło za mocno. Dopilnuje, by zginęły. Kiedy zamknął oczy, czuł, jakby go zabijały, jakby okrutnymi szponami rozrywały wątłe ciało i roztrzaskiwały kości. Przed oczami miał tworzące się na marmurach kałuże swojej krwi. Zrobiłyby to na jedno skinienie Morga. Jeżeli choćby raz powie coś nie tak, jeżeli uśmiechnie się w nieodpowiednim momencie albo nie uśmiechnie się, gdy będzie trzeba, jeżeli będzie stąpał za szybko albo za wolno, jeżeli kiedykolwiek zdradzi go choćby aluzja do prawdziwych zamiarów… „Jak długo mogę jeszcze ciągnąć ten taniec? Jak długo, nim się zmęczę i zatańczę na śmierć?” — Przestań, Arlinie – powiedział, słysząc własny głos odbijający się rytmicznym echem w nieruchomym powietrzu. – Przestań. „Zostały odnalezione, lordzie Garrick. Czekają na mistrza”. Słowa dravas sprawiły, że miał ochotę się rozpłakać, bo ich powodzenie oznaczało jego porażkę. Przez te wszystkie dni starań nie udało mu się odpieczętować żadnej ze strzeżonych magicznych ksiąg, które mogłyby mu pomóc powstrzymać Morga, zanim czarnoksiężnik stanie się zbyt potężny, by ktokolwiek zdołał go pokonać. A teraz, już niedługo, Morg pochłonie ostatnie ocalone cząstki swojej rozszczepionej duszy i w ten sposób dopełni swojego nieprawdopodobnego zmartwychwstania. „W dużej mierze dzięki mnie. Ojcze, ojcze, czy byłbyś ze mnie dumny?” Światło chłodnego popołudnia wlewało się przez okna komnaty na krwistoczerwoną marmurową podłogę. Kolejny dzień powoli umierał, a wraz z jego śmiercią nadciągała śmierć Lur i ostatnich rodaków Arlina, Doran, tych niewinnych potomków tchórzy i zdrajców, którzy stanęli po stronie Barl i uciekli po wojnie magów. Oczywiście możliwe, że już nie żyją. Niedola Lur mogła jedynie się pogłębić, od kiedy on i Rafel przekroczyli góry. W pewnym sensie miał nadzieję, że nie żyją. Pozbawienie Morga możliwości dokonania ostatecznej, upragnionej zemsty mogło okazać się jedyną możliwością dokonania zemsty przez Arlina. „Ciekawe, jak długo będę musiał to znosić?” Wyszedł ze swojej niewielkiej osobistej sali audiencyjnej i ruszył po schodach wzniosłego Domu Wiedzy, coraz wyżej, wyżej i wyżej, do przestronnych osobistych komnat Morga, do jego orlego gniazda. Przystanął przed zamkniętymi drzwiami i czekał. I czekał. Zapłonął w nim maleńki ognik nadziei, gdy pomyślał, że być może Morg nie wie, że przyszedł. A to mogłoby oznaczać… Ale czy to możliwe? Czy… Szerokie drzwi z mosiężnymi okuciami otworzyły się bezszelestnie. Ukrywając pogrzebane nadzieje, Arlin wszedł do komnaty i zatrzymał się przed tronem czarnoksiężnika. — Panie – odezwał się idealnie opanowanym tonem. – Wszystko gotowe. Z zamkniętymi oczami i gładką, kamienną twarzą Morg skinął głową. A był to właśnie Morg. Nawet gdy odpoczywał, widać było różnice między nim a Rafelem. Po
tak długim czasie spędzonym w skradzionym ciele czarnoksiężnik odcisnął w nim własny wizerunek. Wokół oczu pojawiły się nowe zmarszczki. Inaczej układał usta. Ten Rafel wyglądał na starszego. Bardziej oziębłego. Bardziej okrutnego. Nigdy w życiu Arlin nie spodziewał się, że będzie ubolewał nad tą stratą. — A więc przybył ostatni pionek spośród władców – rzekł czarnoksiężnik, ubierając satysfakcję w głęboki głos Rafela. – Klęknie przede mną czterech królów. – Zmarszczył brwi. – Wolałbym siedmiu. Ale z siedmiu krajów otaczających Doranę trzy nigdy nie podniosły się po poprzednich spustoszeniach dokonanych przez Morga. Iringa, Manemli i Feen podupadły i pogrążyły się w chaosie. Przynajmniej tak twierdzili dravas, których tam wysłał, a dravas nie kłamali. — Czy zebrano tych władców razem, lordzie Garrick? Czekają, by mnie zadowolić? — Tak, panie – powiedział. – Oczekują, by oddać ci hołd. — A ostatnie cząstki mojej duszy? Nie potrafił powstrzymać drżenia. — Panie, dravas je tu sprowadzili. Umieszczono je z pozostałymi, czekają na umiłowane połączenie. Morg uśmiechnął się. — Dręczy cię myśl o nich. Dręczy? To zbyt łagodne określenie. Gnijące ciało, zgniłe mózgi, nieustanne majaczenie i monotonny śpiew. Nigdy nie widział niczego bardziej obrzydliwego. — Panie, obawiam się, że robi się późno – powiedział. – Niewielu ludzi ma siłę, by nosić w sobie nawet tak niewielką cząstkę ciebie. — To prawda – rzekł Morg i otworzył oczy. – Na całym wielkim świecie tylko Rafel. — Tak, panie. — Gdybym wybrał ciebie, Arlinie, właśnie tym byś się stał, i to całkiem szybko – dodał Morg, jakże łagodnym tonem. Jakże uprzejmym. — Majaczącym, zakrwawionym, gnijącym monstrum. Ale zajrzałem w twoje wnętrze i dostrzegłem, że zasługujesz na coś więcej. Pewnego dnia będziesz ostatnim Doraninem. Powiedz, że ta świadomość sprawia ci przyjemność. — Panie, ja… – Po chwili pokręcił głową. – Proszę o wybaczenie. Nie potrafię. Gasnące światło wpadające przez okna barwiło jednostajny oddech Morga kolorami rubinów, opali i szmaragdów. — Sądzisz, że powinienem darować im życie? — Sądzę, że należą do ciebie. Sądzę, że powinni mieć szansę służyć ci, tak jak ja ci służę. Ci, którzy chcieliby tego, nie powinni umierać. W oczach Morga pojawił się błysk. — Tylko że, maleńki magu, pytanie brzmi: czy rzeczywiście chcieliby mi służyć? Ci twoi ukochani Doranie są skażeni zgnilizną Barl. — Nie wszyscy. Mówiłem ci, panie. Niektórzy z nas zachowali zdrowy rozsądek. — Tak, Arlinie – przyznał Morg. W zamyśleniu przesunął upierścienionymi
palcami po swoich długich czarnych włosach. – Rzeczywiście mówiłeś. Stojąc z wyczekiwaniem, gdy pogrążony w myślach Morg wpatrywał się w pustkę, Arlin spojrzał w te ciemne olkińskie oczy, w oczy Rafela, oczy swojego wroga, szukając w nich choćby najmniejszej oznaki, że syn Ashera wciąż żyje. „Mrugnij, Rafelu. Rusz policzkiem. Uroń jedną łzę. Zrób coś. Cokolwiek. Wiem, że mnie nienawidzisz, ale proszę… Nie zostawiaj mnie tu z nim samego. Proszę”. Nic. A potem… czyżby to jego wyobraźnia? Nie. Coś się zmieniło. Coś drgnęło w tych ciemnych, otwartych olkińskich oczach. Mięśnie poruszyły się pod powierzchowną maską Morga. W jednym miejscu wygładziły się nowe zmarszczki… w innym pojawiły dawne… i nieco zmienił się układ tych zawziętych warg. Tak. To był Rafel. Zanim jednak Arlin zdążył powiedzieć choćby słowo, zanim zdołał zbliżyć się o krok do Olka, Rafel otworzył usta i krzyknął. Krzyknął raz jeszcze, chwytając za podłokietniki tronu Morga, i po raz trzeci, gdy jego kręgosłup niemal zgiął się wpół. Krzyczał raz po raz, bębniąc piętami o marmurową podłogę. Udręczenie, katusze i zabłąkany umysł. Szaleństwo na twarzy i w szeroko otwartych, wytrzeszczonych oczach. A potem wszystko ustało. Słodka, cudowna cisza. Mięsień po mięśniu Morg powrócił. A potem się uśmiechnął. — Chciałeś wiedzieć, co się dzieje z Rafelem, lordzie Garrick? Teraz już wiesz. I możesz odejść. Godzina, mały Doraninie. Za godzinę stanę się całością. – Uśmiech zniknął z jego twarzy i w jednej chwili czarnoksiężnik znów był rozgniewany. – Tak wiele cząstek mnie zaginęło na pustkowiu, Arlinie. Niektóre z nich zostały zamordowane. Wiesz o tym? Mówiłem ci? Niektóre zostały zamordowane, niektóre umarły z głodu, zgniły albo zmarły, trafiając w pułapkę naczynia zbyt słabego, by znieść moją obecność. Niektóre uwolniły się z cielesnego więzienia i nie mogąc znaleźć nowego naczynia, zmarniały na wietrze. Och, Arlinie, jestem osłabiony. Ciało jest źródłem przyjemności, ale jestem taki mały. Te słowa stały się uciążliwie znajomą śpiewką, pełną użalania się nad samym sobą. — Ale to nie będzie trwało wiecznie, panie – odpowiedział tak, jak od niego oczekiwano. Bo był to jeden z powodów, dla których Morg pozwolił mu żyć. Żeby go pocieszał, schlebiał mu, był echem jego snów o władzy i w ten sposób odpędzał ponure, majaczące obawy. Morg z drżeniem oplótł palcami podłokietnik swojego tronu. A potem się opanował. — Masz rację, Arlinie. Niegdyś byłem nieogarniony i taki znów będę. Idź, powiedziałem. Masz tylko godzinę. Dopilnuj, by wszystko było gotowe – albo ty bądź gotowy na mój gniew. Arlin uciekł z komnaty. Trzęsąc się, przypadł do ściany, gdy drzwi z hukiem się za nim zamknęły. A kiedy znowu był w stanie utrzymać się na nogach, oddalił się, by wykonać polecenie swojego pana. — Deenie!
W głowie jej wirowało, a żołądek podchodził do gardła. Przeturlała się i splunęła żółcią na zimną kamienną posadzkę lochu. Gdyby miała coś w żołądku, zapewne by to zwróciła, ale od kiedy dotarli do Elvado, nie dostali nic do jedzenia. — Deenie – powtórzyła Charis błagalnym tonem. – Co się dzieje? To zaraza? Potrzebujesz zielarza? Niemal się roześmiała. Zielarza potrzebował Ewen do opatrzenia poranionej twarzy. Już na wozie zużyła całą maść na jego rany i niewiele z tego wynikło. Wymagały czegoś silniejszego niż maść. Ale najwyraźniej zielarza nie było. Nie dla niego. Ani dla nikogo z nich. Bezsilnie poklepała Charis po niespokojnej dłoni. — Nie. — To co się dzieje? „Nie mogę jej powiedzieć. Jak miałabym to zrobić? Nie chcę złamać jej serca”. — Nic – powiedziała, odwracając się, by rękawem otrzeć niezdrowy pot z twarzy. Ukrywanie się. Kłamstwa. – Zły sen. Niestrawność. Ale Charis znała ją zbyt dobrze. — Jaki zły sen? Deenie… chodzi o Rafela? Barlski cyc, tak. Chodzi o Rafe’a. Jej oczy wypełniły się łzami, dlatego nie mogła pokazać twarzy. Całymi tygodniami nie czuła niczego… a teraz nagle coś takiego. — Deenie… — Daj jej spokój, dziewczyno – rzekł Ewen. Mówił powoli, napiętym tonem, a zadane przez szpony rany na twarzy znowu sprawiały mu ból. – Jeśli narobisz hałasu, to bestie tu ściągniesz. — Czy ja cię pytałam o zdanie, Kapitanie Głupolu? – warknęła Charis. – Myślisz, że obchodzą mnie bestie, kiedy moja przyjaciółka aż płacze z bólu? — A mnie obchodzą, bo to moich ludzi zabiją! – burknął. – Mądrzejsza być musisz, dziewczyno. Deenie przygryzła wargę i odezwała się, gdy doszła do wniosku, że może już zaufać własnemu głosowi. — Nie żołądkujcie się oboje. I tak mamy przecież z czym się zmagać, prawda? — Wybacz – powiedziała Charis i wzięła ją za rękę, odganiając przyprawiający o drżenie chłód. „Rafel”. Och, z trudem powstrzymywała się od płaczu. Ten ból, który odczuwał. Ta udręka. I ani słowa, ani jednego wołania o pomoc. Tylko głośny i straszliwy krzyk, gorszy niż jakiekolwiek odczucia wywołane przez zarazę. A potem Rafel zniknął, jakby nigdy go nie było. Umarł? Czy to właśnie poczuła? Nieoczekiwaną śmierć brata? „Chyba tak. Chyba go straciłam. Przebyłam całą tę cholerną drogę na nic”. — Deenie, proszę – odezwała się Charis z niepokojem. – Nie płacz. Wszystko będzie dobrze. Te słowa akurat były głupie, ale nie mogła odgryźć się Charis. Usiadła, przetarła twarz i oparła się ciężko o ścianę lochu. — Nie przejmuj się mną. Po prostu jestem zmęczona. Pozostali jeńcy przestali się gapić i wrócili do własnych, ściszonych rozmów. Komnata, do której bestie Morga upchnęły ją, Charis, Ewena i jego wojaków była
mała, a sprawiała wrażenie jeszcze mniejszej, biorąc pod uwagę, ile już osób tłoczyło się w tych czterech ścianach bez okien. Podobnie jak oni, pozostali więźniowie byli strudzeni podróżą i śmierdzieli. Deenie naliczyła jedenaście nieznajomych twarzy, gdy wepchnięto ją za drzwi. Trzy należały do ważnych mężczyzn, sądząc po ich brudnych i zakurzonych szatach. Mieli na sobie wyblakłe jedwabie, przeżarte przez mole aksamity i pozbawione połysku klejnoty. Bogactwa z łaskawszych czasów. Dziwnie było widzieć takie strojne ubiory po tak długim czasie oglądania prostych i praktycznych skórzanych ubrań Ewena. Pozostali jeńcy należeli do służby, a przynajmniej tak jej się wydawało. Gdy największa rozpacz i zdumienie nieco ustąpiły, dotknęła kolana Ewena. — No dobrze – odezwała się łagodnie. – Nasi współwięźniowie. Ci ważni. Wiesz, kim są? Spojrzał na nią powściągliwie, walcząc z bólem wywołanym przez rany. — Królami pewnie są, z krajów, które Morg chce z powrotem zagarnąć. Ich imion nie znam. Vharne trzyma się na uboczu. — Tylko trzech? — Iringa prawdopodobnie upadła – powiedział, wzruszając ramionami. – Możliwe, że po Morgu nigdy się już nie podniosła. Ale trzech czy trzydziestu, dziewczyno, jakie to ma znaczenie, pytam? W jego głosie słychać było ogromne poczucie porażki. Może przypomniał sobie swojego króla. Ale na to nic nie mogła poradzić, a rozmowa na ten temat tylko by go rozzłościła. Uznała, że nie ma to już większego znaczenia. Mimo wszystko wolała myśleć o tym niż o zabójczych zaklęciach, o zarazie płonącej w jej krwi i o nowej, bolesnej stracie brata. „Och, Rafe”. Przesunąwszy się nieco, poczuła, jak dziennik Barl odkleja się od jej żeber. „A miałam o tym nie myśleć”. A jednak musiała o tym myśleć. Nie mogła być myszką. Nie w tej sytuacji. Czarnoksiężnika należy uśmiercić bez względu na koszt. Poza tym, prawdę mówiąc, skoro nie było już Rafe’a, to poświęcenie życia dla zabicia Morga nie wydawało się takie straszne. Nie ma już mamy… nie ma Rafe’a… i jej też niedługo nie będzie. A tatko nigdy się o tym nie dowie. Może to dobrze, że przez tę zarazę zapadł w sen. „Nigdy nie wybaczył sobie, że zabił króla Gara. Może, w pewien pokrętny sposób, jestem w stanie to naprawić”. Poczuła, że Charis ciągnie ją za brudny rękaw, i odwróciła się. Pochyliła się bliżej. Spojrzenie Charis wyrażało ogromny strach. — Deenie, musi być jakiś sposób, żebyś magicznie nas stąd wyciągnęła – powiedziała głosem, który zabrzmiał niemal jak westchnienie. — Jak mamy znaleźć Rafe’a, skoro gnieździmy się w tym lochu? Jej serce zabiło mocno i boleśnie. — Przykro mi, Charis – wyszeptała. – Nie potrafię. — Ale musisz – upierała się Charis. – Rafe tu jest. Czuję to. Poza tym dotarłam tu z tobą, zaryzykowałam wszystko, żeglowałam wśród wirów i trąb wodnych i
wlokłam się przez tyle mil, żeby go odnaleźć. Musisz nas stąd wydostać. Musisz… „Przykro mi, Charis. Nie mogę tego słuchać”. — Coś ty zrobiła, dziewczyno? – spytał Ewen, kładąc zwiotczałe ciało Charis na podłodze. Spojrzała na niego zasępiona. — Daję słowo, że jeśli nie będziesz ostrożny, to ja zacznę nazywać cię cholernym Kapitanem Głupolem. Pochylił się nad nią, a w jego zielono-złotych oczach widać było zaskakującą podejrzliwość. — Coś ty zrobiła? Miała nadzieję, że nic na tyle poważnego, żeby zauważył to Morg. Odgarnęła kosmyk włosów Charis z jej już nie tak pięknej twarzy i odważyła się spojrzeć na Ewena. — Uśpiłam ją. Rozumiesz? Jest przemęczona do szpiku kości i okrutnie boi się o Rafe’a, więc ją uśpiłam. Troszeczkę pośpi, a kiedy się obudzi, poczuje się lepiej. — Ale obudzi się, prawda? Jego pytanie było jak cios pięścią. — Oczywiście, że się obudzi. Za kogo ty mnie masz? Przysunął się do niej tak blisko, że poranionym czołem niemal dotykał jej czoła. — Za kłamczuchę. — Ewenie… Ale nie potrafiła wytrzymać jego zaciekłego spojrzenia. Robb i jego wojacy wpatrywali się w nich, nagle spięci. Gotowi przyskoczyć do niej, gdyby spróbowała wykorzystać magię przeciwko ich kapitanowi. Nieznajomi, którzy tłoczyli się z nimi w celi, także zwrócili na nią uwagę. — Ewenie,proszę – mruknęła. – Proszę, nie rób problemów. Mamy z czym walczyć, prawda? Zacisnął palce na jej ramieniu i przyciągnął ją do siebie. Poczuła bijące od niego ciepło. Znajomy zapach koni i potu. Jego łomoczące serce. — Prawdę chcę usłyszeć, dziewczyno – powiedział niezwykle cicho i groźnie. – Albo w tej walce sama zostaniesz, powiadam. Twój brat jest w Elvado czy nie? Sprawiał jej ból. Miał silne, oplecione sznurami mięśni palce. Był kimś ważnym. Śniła o nim. „Muszę mu ufać”. — Był. Na pewno był. Ale on nie żyje, Ewenie. To śmierć Rafela tak mną wstrząsnęła. – Znowu szlochała, ale nie zważała na to. – Dotarłam tu za późno. Nie udało mi się go uratować. – Niemal się załamała, wypowiadając te słowa. Kiedy to wyczuł, jego okrutnie zaciśnięte palce rozluźniły się i ukrył ją w ramionach, jak gdyby nigdy wcześniej nie traktował jej z tym chłodnym brakiem zaufania. — Może się mylisz – powiedział niepewnie. On także odczuwał żal z powodu straty brata. – Jesteś tak samo przemęczona jak Charis. To mógł być tylko zły sen, Charis, to mógł być… — Nie, to nie był sen. – Z trudem walcząc z napływającymi łzami, odsunęła się
od niego. – Jestem magiem. Wiem. Ale nie wolno ci nic powiedzieć Charis. Sama muszę to zrobić. – Zaparło jej dech w piersi. — To by ją chyba zabiło. Tak bardzo go kochała. A Rafel był głupcem i tańczył wokół niej przez cały ten ostatni rok. Flirtował z każdą ładną dziewczyną, jaką spotkał, ale Charis kochał. Tylko o tym nie mówił. A teraz jest już za późno. Patrząc na nią ponuro, dotknął wysychającej na jej policzku łzy. — Okłamałaś ją, Deenie. — Musiałam – powiedziała zawzięcie. – I nadal będę kłamać, dopóki nie będę mogła bezpiecznie powiedzieć jej prawdy. Nie mogę pozwolić, by teraz się załamała. Rozejrzyj się, Kapitanie Głupolu. To królestwo Morga, a my jesteśmy jego więźniami. A skoro Rafe’a już… nie ma… – Zacisnęła dłonie w pięści, rozpaczliwie pragnąc zachować siłę. — …to jestem jedynym magiem, który może stawić mu czoła. Chyba że w żyłach któregoś z tych pozostałych królów płynie krew magów? — Ani jeden nie jest magiem – odparł Ewen z westchnieniem. – Doranie mieszkający w tym mieście byli magami. Nie znam innych ludów, które posiadałyby jakieś moce. – Po chwili zmarszczył brwi. – Oczywiście poza twoim. Doranie i Olkowie. Nikt więcej. Deenie zakryła twarz. „I zobacz, do czego doprowadziliśmy. Tatko miał całkowitą rację. Magia to tylko przekleństwo. Spójrz na mnie. Przekleństwo, przez które muszę spróbować ocalić świat”.
ROZDZIAŁ XXVI
Chwilę później Ewen poruszył się. — Deenie. – Znowu był zasępiony. – Jesteś tylko ty. Czy jedna dziewczyna może stawić czoła czarnoksiężnikowi takiemu jak Morg? Nie do końca wiedziała, co odpowiedzieć. Powinna teraz powiedzieć mu o Zaklęciu Unicestwienia i o swoim planie czy może powinna zaczekać? Nie. Lepiej zaczekać. Narobiłby takiego rabanu. Pewnie usiłowałby ją powstrzymać. A żeby powstrzymać jego, musiałaby posłużyć się silnym zaklęciem. Morg by je wyczuł i byłoby po wszystkim. — Mogę spróbować – odparła i zajęła się śpiącą Charis, żeby nie widział jej oczu. – Muszę. Ściśnięta obok nich na podłodze Charis jęknęła cicho i poruszyła się. Otworzyła oczy i zatrzepotała powiekami w przydymionym świetle lampy. — Deenie? – odezwała się, nieco otumaniona. – Co się stało? Zemdlałam? — Tak – rzekł Ewen. – I sama jesteś głupolem, powiadam. Prychnąwszy pogardliwie, Charis usiadła. Pomógł jej, a ona się nie sprzeciwiała. — Ty jesteś głupol. – A potem na chwilę zaparło jej dech w piersi, gdy coś sobie przypomniała. – Deenie… Nie potrafiła spojrzeć na Ewena. — Nie frasuj się, Charis. Obiecuję ci, że odnajdziemy Rafe’a. Nie ciągnęłam cię ze sobą taki kawał drogi z Lur, żeby się poddać. Ale… Nieprzerwane wrzenie zarazy w jej krwi nasiliło się, odbierając jej oddech, a chwilę później drzwi lochu stanęły otworem i ich oczom ukazały się dwie skrzydlate bestie Morga. W zatłoczonej celi atmosfera zgęstniała od nagłego przerażenia, gdy wszyscy – królowie i zwykli ludzie – zaczęli odsuwać się i przepychać jak najdalej od bestii. Wszyscy oprócz Ewena, Robba i pozostałych wojaków z Vharne. Oni siedzieli nieruchomo, przerażeni do granic, lecz niczego po sobie nie pokazywali. Byli tacy odważni. Przepełniona podziwem Deenie sięgnęła po dłoń Charis. Istniała możliwość, że wkrótce zginie i nie będzie miała już czasu na wyjaśnienia. „Wybacz mi, Charis. Musisz. To naprawdę jedyne wyjście”. — Ludzie wszystkich krain – odezwała się skrzydlata bestia o brązowych oczach. – Nadeszła pora, by paść na kolana. Idziemy. — Ludzie wszystkich krain – odezwała się druga bestia. W płaskiej, skórzastej twarzy miała jasnoniebieskie, jaskrawe niczym błyskawica oczy. – Nieposłuszeństwo oznacza śmierć. Wstali, szeleszcząc i szurając. Czterej królowie, których kraje nie pogrążyły się w chaosie, w czasie gdy dusza Morga była rozdzielona, z całych sił starali się wyglądać po królewsku i dawać przykład swoim ludziom. Ale brudni i przerażeni nie byli zbyt przekonujący. Ewen bardziej przypominał króla niż pozostali trzej razem wzięci. Deenie nie mogła wziąć go za rękę, ale rzuciła na niego okiem spod zasłony rzęs.
„Przykro mi, Ewenie. Szkoda, że wszystko nie potoczyło się inaczej”. Skrzydlate bestie odsunęły się od otwartych drzwi celi. Za nimi, wzdłuż długiego kamiennego korytarza, stały kolejne. Tym razem te zwierzęce, stworzone właściwie tylko dla ich siły i po to, by mordowały. Tyle razy je już widziała, ale jeszcze nie przywykła do tego widoku. Za każdym razem czuła tężejącą w sobie falę mdłości. Te bestie kiedyś były mężczyznami. I kobietami. Czasami jeszcze szprotami. Mimo przemiany, jaką przeszły, wyczuwała w nich echa człowieczeństwa. Czuła gdzieś w głębi ich dusz tę iskierkę, którą straciły. Bo Morg nie potrafił do końca jej unicestwić… „…a może dlatego, że ich cierpienie sprawia mu przyjemność. Nie rozumiem tego, tatku. Kiedyś był człowiekiem, zwykłym Doraninem. Żył. Kochał. Jak mężczyzna o imieniu Morgan stał się potworem o imieniu Morg?” Pierwszy z pojmanych królów i jego służba wychodzili właśnie z celi. Wzrok wbili w ziemię i wzdrygali się, przemykając obok skrzydlatych bestii ku zwierzętom, które popędzały ich dalej korytarzem. — Och, Deenie – szepnęła Charis, patrząc na kolejnego króla prześlizgującego się do wyjścia wraz ze swoimi ludźmi. – Boję się. — Nie boisz się, Charis Orrick – powiedziała zdesperowana. – Ja też się nie boję. Deenie, Charis, Ewen i jego wojacy opuścili celę jako ostatni. Skrzydlate bestie patrzyły na nich beznamiętnie, nie zważając na to, że wśród mężczyzn znalazły się dwie dziewczyny. Najwyraźniej troszczyły się wyłącznie o to, by królowie padli przed Morgiem na kolana. Królowie i Ewen, który był przedstawicielem swojego króla. Cela, w której ich zamknięto, znajdowała się głęboko pod nieziemsko pięknym budynkiem w sercu Elvado. Prawie nieprzytomna z wyczerpania po bezlitosnej podróży z miasteczka Brant do centrum tego miasta z pokrytym mozaiką basenem, tryskającą fontanną i wszystkimi tymi kolorowymi, pięknymi budynkami, Deenie wciąż była pod wrażeniem majestatu tej wieży – mimo że oplatający ją mrok okrutnie wdzierał się w jej krew. Skrzydlate bestie i ich zwierzęcy podwładni prowadzili zdyszanych jeńców labiryntem korytarzy w lochach, a potem coraz wyżej i wyżej po schodach, aż wreszcie weszli na przestronny, oświetlony magicznym ogniem parter. Potem zapędzono ich dalej, do kolejnej komnaty bez okien – głodnych, spragnionych i oszołomionych z bólu i strachu – popychając ich i nie dając im ani chwili ulgi dla obolałych nóg i czasu na złapanie oddechu. Szkliste ściany i podłoga oświetlonego magicznym ogniem pomieszczenia wykonane były z marmuru o głębokiej czarnej barwie. W drugim końcu komnaty wznosił się długi, szkarłatny podest. Gdy weszli, odgłos niepewnych ludzkich kroków rozległ się głośno na zimnych kamieniach. Zdecydowane postukiwanie szponów i kopyt było jednak głośniejsze. Pomijając te dźwięki, panująca tu cisza była przytłaczająca. Za nimi weszły kolejne bestie, dziesięć skrzydlatych i około dwudziestu zwyczajnych, przepychając więźniów naprzód, ku pustemu szkarłatnemu podestowi. Bestie bez skrzydeł miały z kolei rogi, ostre jak brzytwa kły i szpony przypominające zakrzywione sztylety. Serce Deenie znowu tłukło się w piersi i zamknęła oczy. Chęć
wymordowania ich wszystkich przyprawiała ją o mdłości. „Ale nie mogę. Muszę zaczekać. Zabiję je, kiedy przyjdzie tu Morg”. W przeciwnym razie dałaby mu w ten sposób znać o swojej obecności. Widok cennych bestii padających trupem bez ostrzeżenia powinien dostatecznie zbić go z tropu. Zwodząc go i odwracając jego uwagę, powinna mieć szansę na wypowiedzenie Zaklęcia Unicestwienia od początku do końca i bez błędów – tak jak w swoim przekonaniu zrobił to tatko. „I pewnie właśnie po to się tu znalazłam. Pewnie po to się urodziłam i śnił mi się Ewen. Żeby przyprowadził mnie w to miejsce, właśnie teraz, i żebym zabiła Morga i dopełniła Przepowiedni Jervale’a”. I Przepowiednia spełni się w ten pokrętny sposób. Nieświadomy Mag był jej ojcem. Śmierć Morga będzie tak samo jego, jak i jej dokonaniem, bo gdyby nie on, Deenie nie przyszłaby na świat. „Rozumiesz już, tatku? Ty, ja, mama i Rafe w ostatecznym rozrachunku wygramy”. Jak na zawołanie, Charis i Ewen spojrzeli na nią z takimi samymi minami, jakby ostatnie słowa wypowiedziała na głos. — Dziewczyno – odezwał się Ewen, pochylając się do niej. – O czym myślisz? Nawet gdyby miała czas, nie odpowiedziałaby. Próbowaliby ją powstrzymać. A przecież nie chodziło o nią, o jej życie i o to, że trudno było nawet nazwać je życiem. Chodziło o to, że jest córką Ashera… i ma zamiar postąpić właściwie. Z uczuciem dziwnej pogody ducha uśmiechnęła się najpierw do Charis, a potem do Ewena. To było strasznie dziwaczne. Nie bała się. Prawdopodobnie to były jej ostatnie chwile, a jedyne, o czym potrafiła myśleć, to jak bardzo kochała tych dwoje porządnych ludzi. — Nie macie się o co żołądkować – powiedziała łagodnie, jak córka swojego ojca. – Dołożymy Morgowi, zobaczycie. Ale nie możecie się frasować. Macie zachowywać się jak przyjaciele. Bez względu na wszystko. Ale Charis znała ją zbyt dobrze, dlatego wiedziała, że coś jest nie tak. Otworzyła usta, żeby to powiedzieć – ale nie odezwała się, bo część ściany za szkarłatnym marmurowym podestem odsunęła się i do oświetlonej komnaty wszedł mężczyzna. Był wysokim, szczupłym blondynem, ubranym w lśniące złotem i brokatem szaty. Charis niemal się zakrztusiła. Chwyciwszy ją za rękę, dyszała ciężko i mimo obecności czujnych bestii i nacisku ciał z każdej strony ze zdumieniem zrobiła krok naprzód. — Deenie! Deenie! To… „Lord Arlin Garrick”. Bestie pohukiwały, warczały, pochrząkiwały i trzepotały skórzastymi skrzydłami, pozdrawiając Arlina, jakby go uwielbiały. Pojmani królowie i ich słudzy stłoczyli się razem, niczym bracia w niedoli. Wojacy Ewena szeptali coś pod nosem. Ewen nie odezwał się, lecz stał nieporuszony, utkwiwszy zielonozłote spojrzenie w podeście. — To Doranin – powiedział ochrypłym głosem, który niemal zginął wśród głosów bestii. – Mieli już nie żyć. Dziewczyno, czy to Morg? Deenie jeszcze raz spojrzała na Arlina. Przez chwilę, przez krótką chwilę przeszło
jej przez myśl – a właściwie miała nadzieję – że to Morg. Jednak nie. Choć po brzegi wypełniała go magiczna moc, należała wyłącznie do niego. Prawdziwy Doranin, nietknięty zarazą. Po prostu arogancki, znienawidzony Arlin Garrick. „Arlinie, ty parszywcu. To ty zabiłeś mojego brata? Przysięgam, że jeśli tak, to zemszczę się. Zabiję cię, Arlinie. Słowo maga”. Zacisnęła palce w pięść aż do bólu, zabójcza zaraza zaślepiała ją, nie śmiała jednak go powalić. Schowała się więc za Ewenem. W komnacie o czarnych ścianach tłoczyli się ludzie i bestie, a nie była tak przestronna, żeby Deenie z łatwością mogła wtopić się w tłum, a w dodatku Arlin ją znał, niech go szlag. Chociaż wychudła, była brudna i nietypowo ubrana, i tak mógłby ją rozpoznać. A gdyby tak się stało… Charis podskakiwała niczym groszek na patelni. — Deenie… Deenie… — Powściągnij język – mruknęła, obrzucając ją piorunującym spojrzeniem. Bestie wciąż hałasowały, ale w każdej chwili mogły zamilknąć. – I stój spokojnie, na litość boską. — Dziewczyno, czy to Morg? – dopytywał Ewen, gdy tymczasem Charis spełniła jej prośbę. Zacisnął palce na jej nadgarstku, niemal miażdżąc jej kości. — Nie – powiedziała. – Ewenie, to boli. Puść mnie. I nie waż się zrobić czegoś, co mogłoby przyciągnąć do mnie uwagę. — Znasz go. – Puścił ją, zszokowany. Rozczarowany. Przepełniający go żal mógł szybko przerodzić się w gniew. Przycisnęła dłoń do jego pleców. Każdy mięsień był napięty. — Daję ci słowo, Ewenie. On nie jest moim przyjacielem. — Ale jest Doraninem? A ty go znasz? Deenie… „Och, Ewenie. Nie teraz!” — Nie mogę ci tego wyjaśnić. Nie ma na to czasu. Cicho bądź, Ewenie. Robb i pozostali wojacy szeptali i rozpychali się. Tak bardzo kochali swojego kapitana, że za chwilę sprowadzą na niego śmierć. — I ucisz tych swoich cholernych ludzi – dodała. – Nasze życie wisi na włosku, Ewenie. Chcesz go przeciąć? Po chwili, która była niemal wiecznością, Ewen uniósł zaciśniętą pięść. Wojacy uciszyli się. Na imponującym marmurowym podeście Arlin Garrick złożył dłonie, uciszając bestie. Usłuchały natychmiast, on zaś nakreślił w powietrzu szkarłatne pieczęcie i wypowiedział słowa skomplikowanego zaklęcia. Deenie w falującym powietrzu wyczuła coś mgliście znajomego. — Proszę bardzo – rzekł Arlin, gdy pieczęcie zniknęły. – Teraz mnie rozumiecie. To dobrze. Sprowadzono was w to miejsce, byście złożyli swe życie u stóp pana. Zapomnijcie o tym, co było. Już nie wróci. Wasza wolność umarła jak świetlik. Jedynym waszym celem jest służyć panu Dorany. Jeśli będzie z was zadowolony, zostaniecie nagrodzeni. Jeśli nie – umrzecie. Nazywa się Morg. Znacie go. On pozna was. Nie myślcie o tym, żeby coś przed nim ukryć w sercach, wątrobach, kościach czy krwi. Pan widzi wszystko. Pan wszystko wie.
Gdy zamilkł, by pozwolić swoim słowom dotrzeć do adresatów, by pojmani królowie i ich słudzy mogli zacząć szeptać, jęczeć i drżeć ze strachu, zbyt przerażeni, by dziwić się, że rozumieją groźby Arlina, Deenie spojrzała na Charis. Szlochała w milczeniu. Widząc Arlina w takiej sytuacji, słysząc takie słowa padające z jego ust, musiała się domyślić, że zrobił coś Rafelowi. Jej ból był niczym najostrzejszy nóż. Ewen nie powiedział ani słowa, tylko szybko i płytko oddychał. Deenie wczepiła palce w jego skórzany płaszcz. Żałowała, że nie może go pocałować. Żałowała, że nie może objąć Charis. Morg niedługo się tu pojawi. Pora się przygotować. Zacisnęła powieki i powoli sięgnęła po swoją moc, po tę dziwną, oporną magię, której nigdy w pełni nie zrozumiała. I odnalazła ją, wrzącą pod cieniem zarazy toczącej Elvado, poskręcaną i poplątaną, od kiedy ujarzmiła rafę. Ależ jej nienawidziła, brzydziła się zmianami, które w niej wywołała i które pozwoliły jej władać dorańską magią. A teraz była wdzięczna. W pokrętny sposób Morg sam na siebie sprowadzi śmierć. Uświadomiwszy to sobie, niemal pozwoliła, by magiczny zmysł wymknął jej się spod kontroli. „Teraz ostrożnie. Ostrożnie. Nie mogę wystraszyć lorda Garricka”. Przywoływanie magicznego zmysłu w ten sposób było jak przyzywanie ryb pozbawioną magii pieśnią. Ale udało się. A straszliwe słowa Zaklęcia Unicestwienia miała już na końcu języka. — Klękajcie! – krzyknął Arlin, zaskakując ją. – Mizerni królowie zamieszkanych przez hołotę krajów, słudzy króla, klękajcie przez panem. Klękajcie przed Morgiem! Mamroczące i popiskujące obecne w komnacie bestie, popychając ich, klepiąc i kopiąc, gwałtownie zmusiły wszystkich, by padli na marmurową posadzkę. Klnąc, lecz nie mając wyboru, zmuszona do klęknięcia z Ewenem, Charis i wojakami Deenie chwyciła się swojego magicznego zmysłu, ale z jej koncentracji nic nie zostało. Będzie musiała zacząć od nowa. A potem czarna szklista ściana komnaty odsunęła się po raz drugi… i kolejny człowiek wyłonił się z ciemności w światło magicznego ognia. „Rafel”. Gdy bestie na nowo zaczęły porykiwać i wyć, Ewen wyczuł zdumienie u Deenie i Charis, jak gdyby obie zostały rażone tym samym piorunem. Charis niemal krzyknęła i rzuciła się naprzód z zamiarem przepchnięcia się pomiędzy jeńcami, których miała przed sobą, ale Deenie chwyciła ją za rękę. — Charis, nie – powiedziała ostrym głosem, który niemal zginął w tym hałasie. – On nie może nas zobaczyć. Nie może! – Odwróciła się. – Ewenie, pomóż! Bestie wciąż jazgotały na cześć swojego pana, nie zważając na kulących się na podłodze więźniów. Ewen spojrzał na Robba i wojaków, swoich wspaniałych, wyszkolonych przez Tavina ludzi, i skinął głową. Bez słowa zrozumieli, by otoczyć jego i dziewczyny. Kiedy przesunął się do Charis, siniacząc sobie kolana o zimny marmur, ciasno oplótł ją od tyłu ramieniem i położył dłoń na ustach, żeby nie krzyknęła, a potem spojrzał raz jeszcze na ciemnowłosego czarnoksiężnika na szkarłatnym marmurowym podeście.
„Ciemne włosy? Ale przecież Morg był – jest – Doraninem. Co się tu dzieje, Tav? Powiedziałbym raczej, że jest podobny do Deenie i Charis”. Nie potrafił jednak tego zrozumieć. Ale w żołądku bulgotało mu ostrzegawczo – a jego żołądek rzadko się mylił. Wyniszczona twarz czarnoksiężnika była jak maska uniesienia, jak gdyby wtłaczał właśnie w nierządnicę swoje nasienie. Ten drugi człowiek, Doranin – „Ten, którego Deenie zna, ale jak to możliwe? O czym jeszcze nie wiem?” – stał z dala od czarnoksiężnika, z rękoma złożonymi za plecami. Wpatrywał się w podest pod swoimi stopami, ale jego odczuć wobec swojego pana, wobec skulonych jeńców, wobec bestii i przeraźliwego hałasu, jaki robiły, nie dało się rozszyfrować. O tym jednak pomyśli później, bo na razie walczyła z nim Charis. Próbowała ugryźć go w rękę, wykręcić się i kopnąć go. Mógł przytrzymać ją mocniej, mógłby przydusić ją, dopóki by nie padła. I zrobi to, jeśli nadal będzie próbowała go ugryźć. Deenie przecisnęła się bliżej i odezwała naglącym głosem. — Charis, proszę. Wszystkiego się dowiemy, obiecuję. Ale nie uda nam się, jeśli ściągniesz na nas śmierć. Charis, przestać się żołądkować! Ze zduszonym szlochem dziewczyna o imieniu Charis poddała się. Ewen czuł, jak jej ciepłe łzy rozpryskują mu się na dłoni. — Dobrze – powiedział, wypuszczając ją. – Ale zmuszę cię do milczenia, dziewczyno, jeśli znowu zaczniesz się rzucać i nas narażać. Zrozumiano? Przytaknęła, prawie go nie słuchając. — Deenie… — Wiem – odparła Deenie, szlochając jak jej przyjaciółka. Po jej bladej, wychudzonej twarzy płynęła rzeka łez. – Pewnie tak samo było z Conroydem Jarraltem. Pamiętasz? Conroyd Jarralt? Kto to był? Poruszony narastającą falą straszliwych podejrzeń Ewen napadł na nią w nieustannym, ogłuszającym wrzasku bestii. — Znasz go, Deenie? Znasz Morga? Dziewczyna pokręciła głową z drżącym oddechem. — Nie. Nie znam. Miał ochotę wymierzyć jej policzek. Naprawdę chciał to zrobić. — Kłamiesz. Nie kłam. Ten czarnoksiężnik, dziewczyno. To twój brat? Drgnęła, jakby rzeczywiście ją uderzył, jak gdyby wbił jej nóż między żebra. Równie dobrze mogła krzyknąć, że tak. — Ewenie… — Cisza! – odezwał się ciemnowłosy czarnoksiężnik na podwyższeniu, ponad kwiczeniem, porykiwaniem i stękaniem swoich bestii. – Milczcie, niewolnicy, jeśli nie chcecie mnie zmusić, bym powyrywał wam języki. Jego uniesiona pięść sprawiła, że po komnacie przetoczył się grom. Powietrze pod wysokim sufitem stężało, tworząc gęste czarne chmury, a rozwidlone błyskawice zamigotały na niebiesko, biało i karmazynowo. Potem przyszedł bolesny trzask, aż włosy stanęły im dęba na głowach. Czarnoksiężnik roześmiał się, gdy jego więźniowie krzyknęli ze strachu i opadli przed nim na czworaki na marmurową
posadzkę. Bestie zawyły i opuściły głowy w natychmiastowym ukłonie. Oszołomiony zdradą Deenie Ewen spojrzeniem nakazał wojakom paść płasko na ziemię. Sam pociągnął za sobą dziewczyny, żeby czarnoksiężnik nie mógł ich zauważyć. Nie miał zamiaru przez nią umrzeć. „To jej brat. Ten czarnoksiężnik to jej brat. Jak to możliwe, Tav? I jak mogłem pozwolić, żeby tak mnie oczarowała?” — Jestem Morg – odezwał się czarnoksiężnik. – Mówcie mi „panie”. Wy i wasi potomkowie zapomnieliście o mnie, ale ja nie zapomniałem o was. Był kiedyś człowiek, który sądził, że mnie zabił. Mylił się. A teraz kona. A kiedy uznam to za stosowne, dopilnuję, by ten będący w błędzie człowiek umarł. – Żarłocznym spojrzeniem omiótł komnatę. — A każde stworzenie, które mi się sprzeciwi, dołączy do niego. Każde stworzenie, które mi się sprzeciwi, pójdzie na śmierć przed nim. Wezwano was tutaj, żebyście mnie zapamiętali. Którzy z was to wezwani królowie? Wstańcie. Poznam wasze twarze. Całkowity bezruch. A potem jeden dzielny, ale głupi mężczyzna wstał. Był gruby, miał oliwkową skórę, a jego łysą głowę pokrywały malowidła. Chudy nos miał poprzekłuwany wieloma małymi, niebieskimi klejnotami. Miał na sobie brudną, niebieską tunikę z jedwabiu, która sięgała do podłogi. — Jestem z Ranoush – powiedział nosowym głosem. – Tarkalin z Ranoush. Czarnoksiężnik uśmiechnął się do niego. — Jestem z Ranoush, panie. Ponownie zacisnął pięść i Tarkalin z Ranoush padł na podłogę, krzycząc, gdy zagrzmiał kolejny grom, a rozgałęziona szkarłatna błyskawica niemal rozdarła gęste powietrze na strzępy. — Na kolana, Ranoush – rzekł czarnoksiężnik. – I ukłoń się jak porządny niewolnik. Jęcząc żałośnie, władca Ranoush podniósł się na kolana, a z jego przekłutego nosa kapała krew. Niebieska jedwabna tunika marszczyła się pod wpływem jego drżenia. — Panie – powiedział. Zachłysnął się własną krwią. Ignorując go, Morg ponownie omiótł komnatę wzrokiem. — Ten był pierwszy. Ale więcej niż jeden stoi tu przede mną. Królowie, mogę obdarować was takim bólem, że sami siebie później nie rozpoznacie. Wstawać. Wstawać. Dopóki jeszcze jesteście w stanie. Nie było gdzie się ukryć. Nie było dokąd uciec. Czując, że wojacy martwią się o niego, Ewen zrobił wydech i wstał, wstali także pozostali pojmani królowie, a skrzydlate bestie popędziły ich między pozostałymi skulonymi jeńcami, by dołączyli do władcy Ranoush klęczącego u stóp podestu przed czarnoksiężnikiem Morgiem – bratem Deenie – i Doraninem, który mu służył. Człowiekiem, którego Deenie znała. Po kolei zmuszono ich, by ponownie padli na kolana. Wysoko nad ich głowami zakotłowały się przyzwane przez czarnoksiężnika chmury. Morg odsłonił zęby.
— Mówcie. — Jestem z Brantone, panie. – Młody człowiek, dopiero co zapuścił zarost. — Jestem z Trindek, panie. – Wiekowy, przygarbiony mężczyzna, którego ciało pokrywały posiniałe blizny. W takim razie nie było nikogo z Feen ani z Manemli. Widocznie popadły w ruinę jak Iringa. Ci królowie, władcy, wszyscy zostali ukarani przez Morga – krwawili i wili się, krzyczeli i jęczeli, gdy schylili przed nim głowy, oddając mu dusze swoje i swoich ludów. Patrzący na to wszystko z odrazą Ewen czekał na swoją kolej. „Muszę to zrobić. Muszę. Od kaprysu Morga zależy życie lub śmierć Vharne”. Ale jego urażona duma aż zawyła na myśl, że człowiek z Doliny może zostać tak bardzo poniżony. Czy Murdo także ugiąłby kolano? Czy Ewen przyniesie wstyd królowi, klękając przed Morgiem? „Murdo nie żyje. Teraz to ja jestem królem. Tav powiedziałby, żebym zrobił to, co najlepsze dla Vharne”. Dziś najlepsze rozwiązanie to uklęknąć. I wtedy Morg spojrzał na niego. Ewen wpatrywał się w ciemne, bezlitosne oczy czarnoksiężnika. Znajome oczy, w których dostrzegał podobieństwo do Deenie. Odchrząknął. Zmusił się do wypowiedzenia tych tchórzliwych słów. — Panie, pochodzę z Vharne. Poczuł, jakby cięły mu gardło na strzępy. Świadomość, że oddał swój lud Morgowi, była niemal zabójcza. — Pochodzisz z Vharne – rzekł czarnoksiężnik i po raz czwarty uśmiechnął się i zacisnął dłoń w pięść. Cierpienie, które go przeszyło, obudziło uśpiony ból w posmarowanej maścią twarzy poranionej przez bestię. Robb i jego wojacy patrzyli na niego, patrzyła także Deenie i patrzyła dziewczyna o imieniu Charis, która nazywała go głupolem, ale nie potrafił powstrzymać krzyku udręki, który wyrwał mu się z ust. Podobnie jak trzej królowie przed nim, upadł i zaczął skręcać się na zimnej czarnej posadzce z marmuru. Pluł krwią. Wymiotował z jękiem. Gromy i błyskawice trzaskały w zimnym powietrzu wśród chmur. — Jestem Morg – odezwał się czarnoksiężnik, uwalniając go – a wy, królowie, należycie do mnie. Wasze krainy należą do mnie. Cokolwiek zostało z waszych przerzedzonych ludów, należy teraz do mnie. Każde źdźbło trawy, każdy kamyk, każdy krowi placek pod słońcem należą do mnie. Wszystko na tym świecie należy do mnie… albo wkrótce będzie należeć. To lekcja, której zapomnieli wam przekazać wasi dziadkowie. Teraz ja wam ją przekażę i nie będę żałował rózgi. Wstawać. Drżący Ewen powoli podniósł się wraz z pozostałymi królami. Pięć skrzydlatych bestii Morga pod jego spojrzeniem wystąpiło naprzód i bezceremonialnie odciągnęło ich na bok karmazynowego podwyższenia. Pod bezdusznym naciskiem ich ramion znowu osunęli się na posiniaczone kolana. Skrzydlate bestie stanęły za nimi, kładąc
szpony na ich głowach. Ostrzeżenie było jasne. „Sprzeciwicie się i zginiecie”. — Dostąpiliście zaszczytu, którego dostąpiło bardzo niewielu – zwrócił się do nich Morg, jakby mieli być wdzięczni. – Właśnie teraz, w tym miejscu, wrócą do mnie ostatnie odnalezione strzępy mojej zaginionej i rozczłonkowanej duszy. Tylko dzięki swoim niezrównanym umiejętnościom udało mi się zadbać, by pozostały nietknięte. Żaden inny mag w historii nie był dostatecznie silny, by tego dokonać. Wy, niewolnicy, zostaliście tutaj wezwani na świadków tego wydarzenia. Na świadków mojego majestatu. W tych jałowych czasach, gdy pozostawałem w uśpieniu, wydawało wam się, że jesteście wolni. Ale nie jesteście. Tutaj, w Elvado, iluzja wolności umiera. Ewen obserwował jasnowłosego Doranina, który powinien być martwy, podobnie jak reszta jego przeklętego ludu, i który nie patrzył na Morga, i którego znała Deenie. Dostrzegł, jak przez jego bladą jak mleko, urodziwą twarz przemyka coś nieoczekiwanego. Pogarda? Odraza? Żal? „Nie. To niemożliwe. To ohydny człowiek. Jak Morg”. Pod wpływem spojrzenia czarnoksiężnika znajomy Deenie pstryknął palcami. Bestie stojące najbliżej drzwi do komnaty ociężale ruszyły, by je otworzyć. Wkrótce weszło ich jeszcze więcej. Czyżby nie było im końca? Te, które szły na przedzie, minęły Deenie, Charis i wojaków Ewena. Kopiąc i rozpychając się, torowały drogę do szkarłatnego marmurowego podwyższenia. Za nimi kolejne bestie popychały gromadę powłóczących nogami zgniłomózgich włóczęgów, wokół których unosił się obrzydliwy odór wyciskający łzy z oczu. W kilka chwil zgęstniałe od chmur powietrze zrobiło się jeszcze gęściejsze od tego fetoru i rozbrzmiało chrapliwymi głosami bezmyślnego bełkotu i zaśpiewu. Do zaciśniętego gardła Ewena podeszła żółć, gdy odezwała się niezaleczona rana po śmierci jego brata. „Padrig”. Ludzie, którzy przybyli do Elvado ze swoimi królami, jego wojacy, zdradzieckie Deenie i Charis dławili się i drżeli, gdy włóczędzy przechodzili wśród nich noga za nogą, zostawiając za sobą krew, ropę i kawałki gnijących ciał. Spojrzenia Ewena i Deenie spotkały się. Była blada i wymizerowana, trzymała za rękę wystraszoną Charis, a gdy zauważyła, że Ewen na nią patrzy, próbowała się uśmiechnąć. W jej oczach błyszczały łzy i niepokój. On jednak nie pokazał po sobie nic prócz gorzkiego, oślepiającego gniewu. „Szkoda, że śniłaś o mnie, dziewczyno”. Doranin wycofał się ostrożnie ku najdalszej krawędzi szkarłatnego podestu. Morg nie zauważył. Był zbyt zajęty pożeraniem włóczęgów chciwym spojrzeniem swoich ciemnych oczu. Wpatrywał się w nich jak wygłodniały człowiek, którego czekała uczta. Gdy dotarli do podwyższenia, przestali bezwiednie powłóczyć nogami. Jedna z bestii chwyciła najbliższego mamroczącego zgniłomózgiego włóczęgę i cisnęła go pod stopy Morga. Na twarzy czarnoksiężnika znowu pojawił się grymas jak u człowieka, który opróżnia lędźwie. Uklęknął obok bełkoczącego włóczęgi i ujął w
dłonie jego gnijącą twarz. Gdy tylko jej dotknął, wyniszczone ciało zaczęło odpadać od kości. Z zakrwawionych ust kobiety wydobył się przenikliwy wrzask. Pozostali włóczędzy zawyli razem z nią, jakby czuli jej ból, a jeńcy na czarnej marmurowej posadzce krzyknęli ze strachu i wstrząsającego obrzydzenia. Morg niczego nie słyszał. Rozkładające się ciało kobiety pokrywało jego palce i plamiło wspaniałe szaty. Z cichym trzaskiem pękły jej oczy, on jednak nadal się w nie wpatrywał, jakby miał zobaczyć jej duszę. Krew i galaretowata substancja spłynęły po jej wyniszczonych policzkach. A potem czarnoksiężnik odrzucił głowę w tył i krzyknął potężnie. W powietrzu zadrżało coś odrażającego, obrzydliwie ocierając się o skórę zebranych. Coś wstrętnego i złego przepłynęło z włóczęgi do szeroko otwartych ust Morga. Zadrżał przy tym, a jego ciałem wstrząsnął spazm. Zapiał niczym piszcząca z rozkoszy, przygwożdżona nierządnica. Zgniłomózgi włóczęga rozpadł się na kawałki na podeście. Choć Ewen miał pusty żołądek, wymiotował i wymiotował, podobnie jak pozostali królowie i reszta jeńców. Wymiotowali nawet Robb i jego hardzi wojacy. Zwierzęce bestie ryczały i pochrząkiwały. Te skrzydlate, stojące za zniewolonymi przez Morga królami, zacisnęły szpony. Jeden ruch inny niż opróżnianie trzewi i poodrywałyby im głowy. Później Ewen nie mógł już na to patrzeć. Około dwudziestu włóczęgów zagnano tu niczym owce na rzeź i choć był wyszkolonym szermierzem, choć na szali ważył się honor Tavina, nie mógł zmusić się, by na to spojrzeć. Wpatrywał się w czarną marmurową posadzkę, słyszał odgłosy mokrych plaśnięć, okrzyki bólu i rozkoszy, a potem ciche odgłosy padania rozkładających się ciał i kości na poprzednie ciała i kości, gdy stos wykorzystanych rósł coraz wyżej i wyżej. „To czarnoksiężnik. Tak wygląda magia. Tak wygląda świat”. Gdyby miał jeszcze łzy, zapłakałby, ale wymioty sprawiły, że w jego ciele zapanowała susza. Nie potrafił nawet spojrzeć na Deenie. Była w to zamieszana, w jakiś sposób można ją było winić za to wszystko. Nazwała się magiem i uśpiła jego czujność. Pokazała mu swoje słodkie i dzielne oblicze, kazała myśleć, że jej zależy. Ale nie zależało. Wykorzystała go. Deenie była oszustką. „A ja głupcem byłem, że jej zaufałem”. Na szczęście Tavin prawdopodobnie nigdy się o tym nie dowie. Przez taką głupotę królewskiego syna fechmistrz pękłby niczym złamane ostrze. „Przepraszam cię za to, Tav. Tak bardzo cię przepraszam”. Włóczędzy zostali po kolei pochłonięci, pozostał już tylko jeden mamroczący głos, zawodzący bezmyślnie w ten sam bełkotliwy sposób co Padrig i każdy zgniłomózgi włóczęga, na którego od tamtej pory trafił. „Rozdzielone cząstki spotkały się i, och, połączyły, a świat się radował”. Tylko że teraz to już nie był bezmyślny bełkot. Teraz widział, co włóczędzy mieli na myśli, gdy Morg wyssał z nich toczące ich szaleństwo. Wyssał z nich samego siebie. By się odrodzić. Stać się tym, kim niegdyś był: najbardziej bezdusznym, najpotężniejszym czarnoksiężnikiem pod słońcem.
„Padrigu. Padrigu”. A potem poczuł, że żołądek mu się skręca, gdy jakaś znajoma nuta w tym ostatnim głosie kazała mu podnieść wzrok. Twarz, którą widział przed sobą, rozkładała się, pokrywały ją pękające krosty, ociekała ropą, a w policzkach ziały dziury. Lecz mimo tych paskudnych, zniekształcających zniszczeń była znajoma. „To moje oczy. A te kości policzkowe? Jak u Padriga. A to? To zarys mojej szczęki. A włosy na moim czole tak samo układają się na boki. To tron tego człowieka przekazałem Tavinowi, żeby przyjść tutaj i oddać Vharne Morgowi. Jedna z bestii chwyciła Murda za śmierdzące, gnijące ramię. Cisnęła nim jak zdychającym psem na umazany krwią marmurowy podest. Morg nie zauważył. Wyglądał jak pijany, nasycony, a jego brudna twarz była dziwnie rozmyta. Ciemne oczy miał zamknięte i kołysał się na nogach. — Rozdzielone cząstki spotkały się i, och, połączyły, a świat się radował. Słysząc swoje słowa wypowiedziane głosem innego człowieka, głosem przepełnionym czystym szaleństwem, Morg otworzył oczy. Z uśmiechem zrobił krok w stronę rozkładającego się króla Vharne. Czując skrzydlatą bestię za plecami i jej szpony spoczywające na jego głowie, Ewen miał wrażenie, że wywrócony świat zastyga. — Nie zbliżaj się do niego, czarnoksiężniku! Śmierdzącym paskudztwem jesteś! Morg zawahał się, szeroko otwierając ze zdumienia wygłodniałe oczy. Gdy zwierzęce bestie zawyły i zaryczały z wściekłością, a stojący za nim skrzydlaty stwór syknął i zatrzepotał skrzydłami, Ewen padł i okręcił się – tak jak godzinami w szrankach uczył go Tavin – zanim bestia zdążyła zaatakować. Ledwie wyswobodził się spod nadzoru stwora, rzucił się na Morga na marmurowym podeście. Usłyszał, jak jakaś dziewczyna wykrzykuje jego imię. „Deenie”. Koniuszkami palców dotknął podwyższenia… obutej stopy Morga… dotknął Morga… a potem skrzydlata bestia, której umknął, zatopiła szpony w jego ramieniu i biodrze i uniosła go tak wysoko, że mógłby chyba dotknąć czarnych kłębiących się pod sufitem komnaty chmur. Pogrążony w szkarłatnej agonii słyszał krzyki jeńców i warkot zwierzęcych bestii. Skrzydlaty stwór pazurami wbitymi w jego ciało zamierzał rozedrzeć go na strzępy. Czuł, jak jego ścięgna rozciągają się, jakby zaraz miały się zerwać, jak z jego łamanego, zmaltretowanego ciała leje się krew. Za moment umrze. Nie dbał o to. „Wybacz, Tavinie”. I wtedy usłyszał wrzask skrzydlatej bestii, a chwilę później upadł i uderzył o marmurową podłogę. Bestia padła obok niego z otwartymi oczami, ginąc nagłą, niespodziewaną śmiercią. Pozostałe stwory wyły, trzepotały skrzydłami, trzaskały kłami i rogami. Podłoga zadrżała im pod stopami, gdy ruszyły, by rozerwać go na strzępy. — Odsunąć się! Odsunąć się! Dotknijcie go albo któregokolwiek z jeńców, a zginiecie! To ten Doranin. Prawa ręka Morga. Jego przyboczny. Bestie usłuchały, rycząc z niezadowoleniem. Oszołomiony Ewen, mrugając oczami, podniósł wzrok w stronę podestu i
spojrzał na Doranina, którego mlecznobiała twarz wyglądała jak maska wściekłości, niedowierzania i… i nadziei. „Nadziei?” Ale jak to możliwe? — Ewenie… Ewenie… co ty robisz? To Deenie, która padła obok niego na kolana i przyciągnęła go do ubranej w skóry piersi, gdy skrzydlate i zwierzęce bestie jazgotały wokół nich. Nienawidził jej, ale to nie miało znaczenia. Liczył się tylko Morg. — Zabij go, dziewczyno! – wychrypiał, usiłując się wyswobodzić, żeby zobaczyć Murda, a tętniąca w żyłach krew rozpaliła jego zimną skórę. – Zabij czarnoksiężnika! Zabij Morga! — Nie mogę, nie mogę! – powiedziała, trzymając go. – Ewenie… Zatopił palce w jej ramieniu, wciąż walcząc i nie zważając na ból. — Musisz, Deenie. Ten włóczęga to król Vharne. Mój ojciec. W jej oczach pojawiło się zdumienie i pokręciła głową. — Nie. Przepełniony nienawiścią wyrwał się z jej uścisku. Przetoczył się, próbując wstać – „Ojcze! Ojcze!” – ale było już za późno. Morg właśnie pochłaniał króla Vharne. Deenie ściskająca go z tyłu za rękę. Obserwujący ich ze szkarłatnego podestu Doranin, którego przebiegłą twarz wciąż wykrzywiał grymas. Murdo w uścisku czarnoksiężnika i ciało odpadające od jego kości. Morg z szeroko otwartymi ustami, spijający własną duszę. Krzyknął, opadł ciężko na ziemię, a król wyślizgnął mu się z rąk. Doranin skoczył naprzód, żeby złapać czarnoksiężnika – brata Deenie – w silne, ochocze ramiona. Tyle zostało z jego odrazy. Tyle zostało z jego pogardy i nadziei. Delikatnie tuląc Morga, Doranin spojrzał w górę. Spojrzał na niego i na Deenie. Dziewczyna zadrżała i niemal krzyknęła. Usłyszał, jak Charis wypowiada jej imię. Usłyszał cichy szloch jakiegoś mężczyzny. To Robb, jego przyboczny. Ale żal jego wojaków nie sięgał dostatecznie głęboko, by go poruszyć. — Dravas! – odezwał się Doranin rozkazującym tonem. – Zabrać jeńców tam, skąd przyszli, i żeby nie spadł im z głów choćby jeden włos. Król Vharne i jego ludzie do osobnej celi. Wszyscy dravas staną tam na straży. Jeden skrzydlaty ze mną, do komnaty pana! Brutalne szponiaste łapy chwyciły go i podciągnęły z posadzki. Wywlekły go z pozostałymi jeńcami, królami i sługami, wojakami i kłamliwymi magami z komnaty, która stała się śmierdzącą kostnicą. Nie miał czucia w ociekającym krwią poszarpanym biodrze ani w ramieniu, nie czuł na twarzy ran po szponach. Gdzieś na tym marmurowym podeście, na tej stercie zgniłych ciał leżał król. Król. Murdo. „Mój ojciec”.
ROZDZIAŁ XXVII
Arlin siedział na podłodze w kącie orlego gniazda Morga, opierając się plecami o ścianę. Kolana podciągnął do piersi i objął je ramionami. Towarzyszył mu tylko czarnoksiężnik. Dawno już odesłał skrzydlatą bestię, której kazał wnieść Morga do jego prywatnej komnaty. Miał mglistą świadomość, że bolą go głowa i biodra, że jest przeraźliwie spragniony i że jednocześnie go mdli i ma pusty żołądek. Siedział tak już od pewnego czasu i mimo różnych niewygód zamierzał posiedzieć tak jeszcze trochę. Przynajmniej dopóki nie znajdzie jakiejś odpowiedzi. Morg opadł ciężko na swój tron, kompletnie nieświadomy. Wiele pięter niżej siostra Rafela, jej głupiutka przyjaciółka i jakiś zaściankowy władca, na którego natknęły się w drodze do Elvado, siedzieli w lochach głęboko pod ziemią. Arlin odchrząknął. — Rafelu? Jest tu Deenie. Mam jej powiedzieć, że nadal mieszkasz we własnym ciele? Cisza. — Rafelu – powtórzył, tym razem ostro. – Będę musiał z nią porozmawiać. Co mam powiedzieć? Nadal cisza. Wstrzymał oddech w oczekiwaniu na powrót Morga, na reprymendę, na ciosy albo spalenie za próbę wybudzenia Olka. Wyglądało jednak na to, że Morg jest tak samo nieobecny jak Rafel. Nawet wyglądał jak siedzące na tronie zwłoki. Tylko sporadyczne drgnięcia powieki wskazywały, że jeszcze żyje. „Zwłoki”. Arlin z drżeniem przycisnął palce do spierzchniętych ust. Czy przyjdzie taki dzień, że zapomni o widoku tych odrażających ludzkich naczyń? Że będzie mógł oddychać, nie wdychając ich słodkiego, obrzydliwego odoru? Zadbał o to, by czarnoksiężnik był czysty, ale ile jeszcze upłynie czasu, nim widok jego czystej twarzy przestanie przywoływać wspomnienie rozmazanej krwi, ropy i kawałków rozkładającego się ciała? „Chyba tracę czas. Jeśli Rafel tam żyje, to na pewno już oszalał”. O ile dobrze rozumiał, do dzisiejszego dnia Morg pochłaniał nie więcej niż cztery oddzielone cząstki swojej duszy naraz. A ile zrujnowanych naczyń bestie upchnęły w tamtej komnacie? Dziewiętnaście? Dwadzieścia? A to znaczy, że Morg może być w transie przez wiele dni. „I oto siedzę tu na tyłku, wielki Arlin Garrick, przepełniony magią tak, że za chwilę pęknę, i nie mam dość mocy, żeby go wykończyć”. — Rafelu, na litość boską! – powiedział, nagle wybuchając. – Wysil się, ty bezużyteczny olkiński wieśniaku. To może być twoja jedyna szansa. Cóż. Moja jedyna szansa. Możliwe, że ty już dawno zginąłeś. Ale wiem, że chcesz go powstrzymać. Więc przestań się ukrywać, ty słaby tchórzu. Wychodź. Wychodź i
pomóż mi! Jeszcze raz wstrzymał oddech, serce niezdrowo waliło mu w piersi i tak bardzo bał się powrotu Morga, że kusiło go, żeby się pomodlić. „Najświętsza Barl, to twoja wina. Może byś tak pomogła?” Ale Morg nic nie mówił i nic nie zrobił. Czarnoksiężnik był nieświadomy, zbyt głęboko pogrążony w mozolnym odzyskiwaniu samego siebie. Rafel także nic nie powiedział, bo to był Rafel. Niewypowiedzianie zawstydzony Arlin poczuł piekące w oczy łzy. Dysząc ciężko, ukrył twarz w dłoniach. Teraz będzie płakał? Płakał? Skoro nie płakał całe dzieciństwo? „Garrick, ty głupcze. Ty głupcze”. Ale zwymyślanie samego siebie nie ukoiło jego żalu. Był zmęczony, tak bardzo zmęczony. Każdej nocy, gdy zamykał oczy, widział Fernela Pintte’a. Każdej nocy, gdy zamykał oczy, widział, jak zabójczy sztylet wbija się w cel. Widział osłupienie w oczach tego starego głupca. Czuł, jak z drżeniem opuszcza go życie, i słyszał zawodzenie i rozdzierające serce krzyki zidiociałego Gąsiora. Każdego dnia służby Morgowi czuł, jak kolejna jego cząstka usycha i więdnie. A wspaniałość magii już nie wystarczała, żeby go ukoić. „Nie tak miało wyglądać moje życie. Nie urodziłem się po to, by zostać sługusem czarnoksiężnika”. Ale teraz już nie widział ucieczki przed takim losem. Był przykuty do Morga, związany okowami najmroczniejszego czarnoksięstwa, i choć był lordem Arlinem Garrickiem, nie miał dość sił, by się wyswobodzić. A to znaczyło, że był takim samym więźniem jak syn rybaka. Jak dobrze, że jego ojciec nie żyje. Choć Arlin był już mężczyzną, Rodyn Garrick i tak by go za to zbił. Na samą myśl do oczu napłynęły mu kolejne łzy i zalała go fala rozpaczy. „Arlinie… Arlinie…” Opuścił ręce. Trzęsły się. — Rafelu? Przez jedną zapierającą dech w piersi chwilę miał wrażenie, że to jakaś sztuczka. Tym razem w twarzy Morga nic się nie zmieniło, nic nie sugerowało, że Olk wrócił do swojego ciała. Miał ledwo otwarte oczy. Usta miał wiotkie. Sporadyczny tik w powiece pozostawał niezmienny, a szorstkie dłonie luźno spoczywały na jego kolanach. — Arlinie… Nie poruszył się, na wypadek gdyby ta chwila miała przestać trwać. Głos Olka był niezwykle słaby i urywany, jak niewyraźny bełkot. — Rafel? Mrugnął potakująco. — Tak. — Nie do wiary. Myślałem, że nie żyjesz. Kolejne mrugnięcie, tym razem zastępujące wzruszenie ramionami. — To dlatego płaczesz? Jestem wzruszony, Arlinie.
Drań. — Rafelu, jest tu twoja siostra. Morg ją zabije, kiedy się ocknie. Tym razem to w oczach Olka pojawiły się łzy. — Nie. — Tak – powiedział brutalnie, bo nie było czasu na litość. – Chyba że pomożesz mi go powstrzymać. Przez twarz Rafela przemknęło niedowierzanie. — Tobie? — Tak, Rafelu. Mnie. Ale nie pokonam go bez ciebie. Długie milczenie. A potem Rafel zdołał poruszyć palcem. — Nie potrafię. Chciał poderwać się z podłogi i potrząsnąć Olkiem, aż wypadną mu zęby. — Musisz. Sam nie dam rady! — Deenie. Uśmiechnął się szyderczo. — Nie jest magiem. — Jest – rzekł Rafel. – Zaufaj jej. Zaufać? Zaufać tej niechlujnej i wystraszonej młodszej siostrze Rafela? Powierzyć jej życie? — Dlaczego miałbym jej zaufać? Znowu długie milczenie. Oddech Rafela przerodził się w jęki, jak gdyby wysiłek związany z ujawnieniem się, z mówieniem był fizyczną udręką. — Odmieniona. — Ona się zmieniła? – dopytał. – Skąd wiesz? — Arlinie… – Kolejny płytki, jęczący oddech. – Zaufaj mi. Łupnął głową o ścianę, dusząc się z frustracji. Rafel chciał, żeby mu zaufać. I będzie musiał, prawda? Jego bezsensowny pomysł otrucia Morga dzięki wiedzy zielarskiej na nic się nie zdał. Ten zatrważający Olk był jego jedyną bronią. „A teraz prosi, żebym mu uwierzył, że jego siostra też jest bronią. Idiota”. Tylko że… tylko… była córką Ashera i jakimś cudem, jakimś cudem uciekła z Lur… i przeżyła. To z pewnością świadczyło o magicznych zdolnościach, choć mgliście przypominał sobie, że była raczej nieporadna. A Morg nie nałożył na nią żadnych ograniczających pieczęci. „Podejrzewam więc, że w najgorszym wypadku zawsze mogłaby przeszyć go mieczem”. Spojrzał kwaśno na Rafela. — A jak dokładnie ten twój wzór doskonałości miałby mi pomóc? — Księgi. Księgi, Arlinie. Księgi? Co to ma znaczyć? A potem zrozumiał. — W bibliotece? Zapieczętowane księgi Morga? Jęczący oddech Rafela zabrzmiał niemal jak śmiech. — Tak.
— Nie łudź się, Rafelu. Są zapieczętowane. Odmienionej czy nie, twojej siostrze nigdy… — Uda jej się. Jego głos brzmiał tak słabowicie i niezdrowo, a jednak tak pewnie. „Chyba oszalałem, że mu ufam”. — Które księgi? Brat Deenie nie odpowiedział. — Rafelu! Które księgi? Nic. Nic. A potem kolejne stęknięcie. — Everry. Novil. Baden. Baden? Czyli to… — To autorzy? — Tak. — I w tych książkach jest to, czego mi trzeba? — Tak. Po raz pierwszy od dawna zapłonęła w nim nadzieja. — Lepiej, żebyś się nie mylił co do swojej siostry, Rafelu. Czekał, aż Rafel powie, że się nie myli. A potem czekał, aż powie cokolwiek. Syn rybaka nie powiedział nic. Jego jęki ustały. Z niepewnością i niedowierzaniem Arlin pochylił się naprzód. — Rafelu? W orlim gnieździe Morga panowała cisza.
*** Gdy Deenie nie była już w stanie dłużej znosić tej wrogiej ciszy, zaryzykowała i dotknęła kostki Ewena. — Przykro mi. Tak bardzo mi przykro. Ewen nie odpowiedział, wpatrując się w sufit. Spróbowała ponownie. — Daję ci słowo: nie miałam pojęcia, że może dojść do czegoś takiego. Gdybym wiedziała, to… to znaczy… to spróbowałabym… ale nie wiem, czy byłabym w stanie to powstrzymać, gdybym wiedziała wcześniej. Ale jest mi przykro. Musisz mi uwierzyć. Wciąż nic nie mówił, a jego stanowcze odrzucenie sprawiło, że poczuła się pokonana. Splotła dłonie na kolanach, czując przenikający ją chłód bijący od kamiennej podłogi lochu, i spuściła wzrok. „Dziwisz się, dziewczyno? Właśnie był świadkiem straszliwej śmierci swojego ojca, a nie powiedziałaś mu o wszystkim, więc jest przekonany, że to twoja wina”. I nie mogła go za to winić, choć on też miał swoje tajemnice. „Nie jest kapitanem. Jest królem Vharne”. Cóż, to z pewnością wyjaśniałoby te dziwne spojrzenia, które od czasu do czasu rzucał mu Robb. Usłyszała obok zduszone westchnienie Charis, ale nie popatrzyła na nią. Ułożony
pod przeciwległą ścianą lochu przyboczny Ewena i pozostali wojacy siedzieli z zamkniętymi oczami i udawali, że nie słuchają. Oddzieleni od pozostałych królów i ich ludzi, upchnięci w tej małej celi czekali, żeby dowiedzieć się, co im zgotował los. Ale samo czekanie nie wystarczało. Musieli porozmawiać o tym, co się stało. Musieli obmyślić jakiś plan. — Ewenie – odezwała się raz jeszcze. – Proszę. To ważne. W jego zasmuconych oczach pojawił się błysk, a jedną dłoń zacisnął w pięść. Wychodził z siebie z powodu ran zadanych mu przez bestię, dlatego Robb wcześniej uparł się, by położył się płasko na podłodze i żeby wszyscy zdjęli płaszcze i kurtki i zrobili mu miękkie posłanie na tych zimnych kamieniach. Teraz wszystkie płaszcze i kurtki były ubrudzone krwią, choć Robb zdjął także koszulę, żeby opatrzyć rany Ewena na ramieniu i biodrze. — Daj mu spokój, Deenie – powiedziała Charis, siedząca ze skrzyżowanymi ramionami, plecami oparta o ścianę. – Nie widzisz, że Kapitan Głupol stroi fochy? – A potem przewróciła oczami. – Och. Przepraszam. Król Głupol. — Powściągnij język, dziewczyno – burknął Robb, rzucając jej piorunujące spojrzenie, a pozostali wojacy mruczeli coś pod nosem. – Odrobinę szacunku mogłabyś okazać. Charis westchnęła. — Naprawdę wolałabym, żebyś zdjęła z nich to zaklęcie, dzięki któremu nas rozumieją. Tęsknię za naszymi prywatnymi rozmowami. Charis zawsze ostrzyła sobie język, kiedy najbardziej się bała. A świadomość, że Ewen stracił ojca, była za bardzo znajoma, żeby Charis zachowywała się uprzejmie. — Już dobrze. Ja nie narzekam. Tatko złościł się na każdego, kto był nieuprzejmy wobec króla Gara. — Z tego, co opowiadał papa, Deenie, twój tatko potrafił złościć się na każdego zupełnie bez powodu! I taka była prawda, jeśli można było wierzyć opowieściom starego Darrana, lecz mimo wszystko szeroko uśmiechnęła się do Charis, która odwzajemniła uśmiech. Ale nie trwało to długo. — Deenie. – Odetchnęła z drżeniem. – Deenie, to był Rafe. Deenie musiała z trudem przełknąć ślinę, zanim zdołała odpowiedzieć. — Nie, Charis. To był Morg. Rafe nie zrobił nic złego. Nic a nic. — W takim razie powiem ci, co to było – oświadczyła Charis, wykrzywiając wychudzoną, bladą twarz. – To robota Arlina Garricka. Deenie naprawdę chciała w to uwierzyć, tylko że… — Nie byłabym tego taka pewna. – Zmartwiona zaczęła dłubać przy dziurce w swoim skórzanym ubraniu. – Mógł rozkazać tym bestiom, żeby nas zabiły. Ale kazał przyprowadzić nas tutaj. Dlaczego to zrobił? A widziałaś jego twarz, kiedy… kiedy… Ale nie chciała tego mówić przy Ewenie. Nie po tym, co stało się z jego tatkiem. „Zabicie brata było bardziej ludzkie. A sama myśl o tym jest tak okropna…” Charis nieco się wyprostowała. — Do czego zmierzasz, Deenie?
— Skoro już pytasz, powiedziałabym raczej, że Arlin nie chce się mieszać w to, co się tu dzieje. Powiedziałabym, że rozpaczliwie szuka jakiegoś wyjścia. — Rozpaczliwie? – syknęła Charis. – Arlin Garrick? Czekaj, kto tu jest głupolem? To Doranin. Czy przypadkiem o tym nie marzył? O odnalezieniu utraconej Dorany? O przywróceniu chwały swojemu ludowi? — Tak. – Przygryzła wargę z niepokoju. – Tylko że w swoich marzeniach raczej nie uwzględniał Morga. Naprawdę na niego nie patrzyłaś, Charis? Wiesz, ja też go nie lubię, szczerze mówiąc, nienawidzę tego zapchlonego gnojka, ale… nie sądzę, żeby coś kombinował. Myślę, że on się boi. — Jeśli prosisz mnie, żebym mu współczuła, to nie trać czasu – odparowała Charis. – Nienawidzi Rafe’a, pamiętasz? Wini go za śmierć swojego ojca. Mam w dupie Arlina Garricka. Obchodzi mnie tylko to, jak ocalić twojego brata. — Mnie też na tym zależy! Tylko że… — Tylko co? – Charis utkwiła w niej wzrok. – Deenie? Tylko co? Nie chciała tego mówić. Gdyby powiedziała to głośno, mogłoby się okazać, że to prawda. Rozdrażniona i bliska łez z trudem podniosła się na nogi. — Deenie! Odwróciła się niechętnie. — Nie wiem tylko, ile z Rafe’a zostało jeszcze do ocalenia. Charis plasnęła dłonią o kamienną posadzkę tak mocno, że odgłos odbił się echem. — Nawet się nie waż tak mówić! Papa wspominał, że Conroyd Jarralt przetrwał opętanie przez Morga. A założę się, że Rafe jest dwa razy silniejszy, niż tamten Doranin kiedykolwiek był. — Darran opowiadał o tym samym mnie i Rafe’owi – powiedziała. – Ale wydaje mi się, że to było co innego. Sądzę, że w Rafelu jest więcej Morga, niż kiedykolwiek było w Conroydzie Jarralcie. Myślę, że Morg go przejął, Charis. Myślę, że… że Rafe’a już nie ma. — Myślisz? To znaczy, że nie jesteś pewna! – Charis wstała, żeby spojrzeć jej w oczy. – To jak możesz tak stać i mówić, że się poddajesz? Masz przecież dziennik Barl, prawda? Musi być w nim jakieś zaklęcie, które pozwoli ocalić Rafela i zabić Morga! — Och, Charis, myślisz, że ja bym tego nie chciała? – spytała roztrzęsiona. – Myślisz, że gdyby tak było, to nie użyłabym już tego zaklęcia? Ale nic tam nie ma! Nie znam ani jednego zaklęcia, które mogłoby zabić Morga i ocalić Rafela. Jedyne, co znalazłam, to Zaklęcie Unicestwienia. — To go użyj! – powiedziała Charis. – Jeśli mamy pozbyć się Morga, to użyj tego zaklęcia! Ostatnim razem się go pozbyli, prawda? Wiem, że zaklęcie miało zabić go na dobre, ale pozbycie się go choćby na kilka lat jest lepsze niż nic. A kiedy znowu rozsypie się na kawałki, to ty i Rafe możecie znaleźć jakiś sposób, żeby zabić go na dobre, gdy wróci. Deenie ciężko oparła się ramieniem o ścianę i pokręciła głową. — To nie zadziała, Charis. Morg nie umarł, ale Conroyd Jarralt tak. Rafe też
umrze. — Widzę, że masz odpowiedź na wszystko, co? – spytała Charis zjadliwie. – Każdy pomyślałby, że nie chciałaś… – A potem zdusiła pozostałe słowa bolesnego oskarżenia. – Dobrze. To może inaczej. Skoro jesteś taka pewna, że Arlin Garrick jest po naszej stronie i przeciwko Morgowi, to niech pomoże ci pokombinować z tym zaklęciem. Podobno jest wielkim dorańskim magiem? To niech naprawi to tak, żeby Rafe był bezpieczny! „Och, Charis”. — To też się nie uda – oznajmiła Deenie. – Myślę, że kombinowanie przy Zaklęciu Unicestwienia może je zniszczyć. Myślę, że to właśnie dlatego tatko nie zdołał zabić Morga. Król Gar namieszał przy zaklęciu i umarł zamiast tatka, pamiętasz? Ale zadziałało tylko w połowie. On umarł, tatko przeżył… i Morg też przeżył. Charis zamrugała oczami, patrząc na nią. — O czym ty mówisz? Niczego takiego nie pamiętam. — Nie wiesz, że… to znaczy, że wujek Pellen nigdy ci nie powiedział? Myślałam, że opowiedział ci o wszystkim. — Nie – oznajmiła Charis i cofnęła się o krok. – Nigdy nie chciał mówić o magii, która zabiła Morga. Nawet pod sam koniec. Mówił tylko, że król Gar umarł, pomagając Nieświadomemu Magowi zniszczyć największego wroga Lur. Nikt nie powiedział mi nic więcej. Nigdy nie słyszałam innej historii. Ty nigdy mi o tym nie mówiłaś. — To była wielka rodzinna tajemnica – szepnęła. – Nie mogłam. Nawet ja miałam o tym nie wiedzieć, tylko Rafe się dowiedział, powiedział mi i narobił wielkiego zamieszania. Ale Charis nie obchodziły rodzinne awantury. — To znaczy, że właściwie wypowiedziane Zaklęcie Unicestwienia zabija tego, kto je wypowiada? To znaczy, że ty i Rafe musielibyście umrzeć, żeby pokonać Morga? Wszystko zostało już powiedziane. Właśnie to, czego nie chciała mówić przyjaciółce. — Deenie, nie możesz – orzekła Charis łamiącym się głosem. – Nie pozwolę ci. Nie… — Powściągnij język! Z zaskoczeniem obróciły się na pięcie i zobaczyły, że Ewen podnosi się do pionu, a jego głęboko zmarszczona twarz wykrzywia się z bólu i wściekłości. Po chwili zdały sobie sprawę, że Robb i pozostali wojacy gapią się na nie z otwartymi ustami. Załamane, ogarnięte gniewną rozpaczą wyjawiły swoje najskrytsze sekrety, zapominając, że nie są same. „Barlski cyc”. Deenie zamrugała, patrząc na Charis, a Charis odwzajemniła spojrzenie. A potem Deenie się odwróciła. — Ewenie… — Powściągnij język, powiadam – warknął na nią, z trudem opierając się o
ścianę. Robb przyszedł mu z pomocą, ale w zamian za okazaną uprzejmość dostało mu się jedynie piorunujące spojrzenie, uniósł więc przepraszająco dłoń i nie próbował już pomagać swojemu królowi. Gdy Ewen w końcu jako tako usiadł, przygarbiwszy uszkodzone ramię i przycisnąwszy rękę do bolącego biodra, a pokryta strupami rana po szponach na policzku nieco się otworzyła i pociekła z niej krew, oparł głowę o kamienną ścianę i zmrużył oczy, patrząc lodowatym wzrokiem. — Wiedziałem, że coś ukrywasz, dziewczyno. Czułem w kościach, że to ma coś wspólnego z Morgiem. Ale ludzi moich ocaliłaś. Ocaliłaś mieszkańców tamtej wioski. Ocaliłaś mnie. Dlatego za każdym razem gdy zdarzyło mi się zadrżeć, za każdym razem gdy miałem wątpliwości, nie dopuszczałem ich do siebie. – Omiótł celę tym lodowatym wzrokiem. – I zobacz, gdzie skończyliśmy. Deenie poczuła, że palą ją policzki. — Jesteś niesprawiedliwy, Ewenie. To nie moja wina. — Mówisz, że twoja moc wystarczy, by zabić Morga – odezwał się lekceważąco. – Pozwoliłaś, by uszedł z życiem. Mam ci ufać? — Nie rozumiesz? Zniewolił mojego brata! — Mojego brata także zniewolił. A nawet gorzej, dziewczyno. Zrobił z niego zgniłomózgiego. Pchnąłem Padriga nożem, dziewczyno. Trzymałem go w ramionach, gdy umierał. – Ewen wycelował w nią dłonią. – Przez moje palce jego prochy się przesypywały. Nie trajkocz mi tu o zmarłych braciach. Bo twój ciągle żyje. — Właśnie, że może być martwy – odparowała. – A jeśli nie, to doświadcza właśnie czegoś gorszego niż śmierć. Gorszego nawet niż zgnilizna. Zielono-złote oczy Ewena były bezlitosne. — W takim razie uśmiercić go powinnaś. Oczywiście jeśli go kochasz. Usłyszała gniewne fuknięcie Charis i rzuciła jej ostre spojrzenie. „Przestań”. A potem gdy Charis ugryzła się w język, Deenie z wysiłkiem ponownie stawiła czoła lodowatej złości Ewena. — Bałam się powiedzieć ci o tym wszystkim. Myślałam, że nie zrozumiesz. Myślałam, że dojdziesz do wniosku, że jesteśmy sprzymierzone z Morgiem. Myślałam, że nie uwierzysz w naszą historię. Wiem, że brzmi dla ciebie obco. A mając świadomość, co wycierpiał twój kraj, wiem, że miałeś powody do strachu. Ewen oparł się o ścianę lochu, krzywiąc się. — Twój ojciec zabił Morga? Przez jej twarz przebiegł grymas. — Najwyraźniej nie. — Zabił króla? — Nie chciał – powiedziała, słysząc swój obronny ton. – Ten król był jego najdroższym przyjacielem. Ewen zacisnął usta. Nie było w nim ani śladu łagodności. Zamienił się w miecz. — Mówiłaś, że Morg nigdy nie władał waszym krajem. — To prawda. — To skąd go znasz, dziewczyno?
Opowiedziała mu więc całą historię Lur, nie zatajając niczego. Ani na chwilę nie odwrócił od niej wzroku. Kiedy skończyła, opadła na kolano i niepewnie wzięła go za rękę. Pozwolił jej na to. Nawet lekko oplótł jej dłoń palcami. A potem uśmiechnął się, a lód w jego oczach ocieplił się. — To ci dopiero opowieść. Serce tak szybko biło jej w piersi, że ledwo mogła oddychać. — Wierzysz mi? — Tak, dziewczyno. Wierzę. Niemal utonęła w fali ulgi, która ją zalała. — A więc tych kilka lat bez czarnoksiężnika – wyszeptał Ewen. – Twojemu ojcu je zawdzięczamy. — Tatkowi – powiedziała, walcząc z naporem łez. – I mamie, wujkowi Pellenowi i królowi Garowi. Ewen zmarszczył czoło. — To Doranin. — Nie wszyscy są źli, Ewenie. Nie przepadam za nimi, przynajmniej za większością tych, którzy mieszkają w moim kraju, ale to nie znaczy, że są złymi ludźmi. — Czyli mówisz, że ten Arlin Garrick nie jest zły? „Arlin”. Och, w głowie jej się kręciło z powodu Arlina. — Nie wiem. Nie wydaje mi się, już chyba nie, ale… nie wiem, co się działo na ziemiach dotkniętych zarazą. Nie wiem, jak to się stało, że Rafel został więźniem Morga. Siedząca ze skrzyżowanymi nogami na podłodze Charis prychnęła. — Ja wiem. Arlin go zdradził. — Możliwe – rzekł Ewen, patrząc na nią. – Ale wprawę mam w czytaniu z ludzkich twarzy. Deenie ma rację, powiadam. Wasz Arlin cierpi. — To nie jest żaden nasz Arlin! – powiedziała oburzona Charis. – I lepiej, żebyś o tym pamiętał! Kącik ust Ewena drgnął w leciutkim uśmiechu. — Tak, pani Orrick. — Ewenie. – Deenie uniosła jego dłoń i ucałowała posiniaczone palce. – Przepraszam. Za wszystko. Powściągnęłam język, bo myślałam, że tak będzie lepiej. Jeśli jednak się myliłam, jeśli przez te tajemnice pogorszyłam waszą sytuację, sytuację Vharne i… Wsunął drugą dłoń na jej kark, pochylił się naprzód i przyciągnął jej usta do swoich. Przez chwilę była zaskoczona, ale potem się rozluźniła. Nie przejmowała się, że patrzą na nich wojacy. Nie myślała o Charis, która pod nosem mruczała coś o motylach w brzuchu. Wśród bólu, trwogi i żalu przyszedł moment przyjemności. I miłości. A potem wciąż wrząca w niej zaraza niczym gorąca mroczna eksplozja powróciła do życia. Obecność czegoś znajomego i straszliwego. Nagła, przygniatająca pewność. „Idzie po mnie”.
Oderwała się od ust i delikatnych dłoni Ewena. — Skrzydlata bestia! – wysapała. – Idzie tu. – Wyjęła dziennik Barl z bezpiecznej kryjówki przy żebrach i rzuciła go Ewenowi. – Schowaj go. Jeśli coś pójdzie nie tak, postaraj się przekazać go Arlinowi. Jeżeli mi się nie uda, to w nim ostatnia nadzieja na pokonanie Morga. Ewen nawet nie spojrzał na dziennik i schował go pod zakrwawioną koszulę. Za drzwiami celi usłyszeli ciche odgłosy krzątających się bestii. — Czarnoksiężnik chce z tobą rozmawiać? Próbowała się do niego uśmiechnąć. — Ktoś chce. A jeśli to Morg, wkrótce tego pożałuje. — Deenie, nie – powiedziała Charis łamiącym się głosem. – Musi być inny sposób, nie możesz… — Charis, muszę – powiedziała łagodnie, podnosząc się na nogi. – Jak, będąc córką Ashera, mogę pozwolić, by cały świat zginął zamiast mnie? — A jeśli to zrobisz? – spytał Ewen głosem bliskim załamania. – Jeśli wypowiesz Zaklęcie Unicestwienia? Skąd będziemy wiedzieć? Chciała się uśmiechnąć, ale nie była w stanie. — Nie martwcie się. Będziecie wiedzieć. Zasępiony Robb i pozostali wojacy podnieśli się. Charis również, a po policzkach płynęły jej strugi łez. Gdy Ewen spróbował wstać, Robb podszedł, żeby mu pomóc, i tym razem nie został odepchnięty. Odwróciwszy się od Ewena, Deenie objęła Charis w histerycznym uścisku. — Nie wiem, czy to możliwe, Charis – wyszeptała. – Ale jeśli tak, ocalę Rafe’a dla ciebie. Szlochająca Charis pokiwała głową. — Wiem, ty upierdliwa zołzo! Gdy uwolniła się z objęć Charis, usłyszały, że kraty celi się podnoszą. Ignorując to, Deenie spojrzała na chwiejnie stojącego na nogach, poranionego Ewena, na którego twarzy malowały się żal i wściekłość. Ciemnorude włosy. Zielono-złote oczy. Mężczyzna z jej snów. Jeszcze raz rozpaczliwie go pocałowała. Na powitanie i pożegnanie. Ostatni posmak tego, co mogło się wydarzyć, gdyby wszystko potoczyło się inaczej. Gdyby nie urodziła się tym, kim się urodziła. Wtedy drzwi celi stanęły otworem. — Idziesz – powiedziała skrzydlata bestia, wskazując na nią. – Kobieto z Lur. Idziesz z nami. Bez sprzeciwu, nie mówiąc nic więcej, wyszła z lochu. I ani razu się nie obejrzała, bo w głębi duszy wciąż była myszką. W milczeniu podążała za skrzydlatą bestią przez wysokie korytarze, otwarte sale z witrażowymi oknami, których wzory skryła noc. Mijała inne bestie, przerażonych ludzkich służących i wielokrotnie wchodziła po schodach. Rozrzutne piękno jej nie poruszało. Od kiedy ukradła skif w Westwailing, przestała liczyć sytuacje, w których mogła stracić życie. Dlatego teraz, choć śmierć wydawała się bardziej prawdopodobna niż kiedykolwiek wcześniej, nie czuła nic. Obmyślała plan.
„To dość krótkie zaklęcie, ale Morg je zna. Muszę więc zacząć je wypowiadać, zanim go zobaczę, żebym mogła uaktywnić ostatnią pieczęć i zabić go, nim on zabije mnie. Ale też nie mogę wypowiedzieć go za szybko, bo magia nie zadziała”. Decyzje, decyzje. Jakie to dziwne czuć takie odrętwienie i beznamiętność. Taką całkowitą obojętność wobec nadchodzącej śmierci. Czy coś było z nią nie tak? Czy tak czuł się tatko? „Rafel”. Potknęła się. „Głupolu. Nie myśl o nim. Powiedziałaś Charis, że spróbujesz go ocalić, żeby oszczędzić jej rozpaczy, a nie dlatego że jest jakaś nadzieja”. Skrzydlata bestia prowadziła ją właśnie ślepo zakończonym korytarzem. Przed sobą zobaczyła ogromne zdobione podwójne drzwi i poczuła, że jej magiczny zmysł drgnął. Nagle przeszedł ją dreszcz, a na jej skórze pojawił się pot i zwolniła kroku, ale tylko odrobinę. W głowie miała zgubne słowa Zaklęcia Unicestwienia. — Senusatarum – powiedziała ledwie słyszalnym szeptem. – Belaridovarik. – A potem koniuszkiem palca wyrysowała pierwszą pieczęć. Głęboko we krwi i kościach jej magia poruszyła się, szukając czegoś. — Kavartis. – Druga pieczęć. – Toronakis. – Trzecia. Jeszcze jedno słowo. Jeszcze jedna pieczęć. Morg umrze… ona też. „Ewen”. Skrzydlata bestia zatrzymała się przed podwójnymi drzwiami. Deenie zatrzymała się za nią, a w głowie kręciło jej się od bolesnego nacisku niedokończonego zaklęcia. „Tatku. Tatku, przepraszam”. Bestia bez pukania pchnęła drzwi, chwyciła ją za ramię, wepchnęła do komnaty i zatrzasnęła je za nią. To była biblioteka. Zebrano tam księgi ustawione na niezliczonych regałach. Większość ksiąg była głęboko ukryta przez okrutnie skuteczne Zaklęcia Ochronne. Wysokie, wąskie okna zasłonięto niebieskimi aksamitnymi storami. Lampy. Krzesła. Dwa wypolerowane stoły do czytania. Niska sofa. W cieniu rzucanym przez światło lamp przygarbiony mężczyzna. Gdy go dostrzegła, poruszył się, a na jego twarz padło światło. — Gąsior! Zszokowana Deenie wygasiła śmiercionośne zaklęcie drżące w jej krwi. — Gąsiorze, to ja! Deenie! Powłóczył nogami, niepewny siebie, a jego droga, znajoma twarz była tak bardzo odmieniona. Zakrył głowę ramionami, jakby spodziewał się, że rzuci się na niego z krzykiem albo zacznie walić go pięściami po twarzy. — Nie, nie, Gąsiorze – powiedziała, z wolna posuwając się naprzód. — Gąsiorze… to ja, Deenie. Siostra Rafe’a. Och, Gąsiorze, nie poznajesz mnie? Gąsior Martin, przyjaciel Rafe’a z dzieciństwa, równie drogi dla niego, jak Charis dla niej. Śmiało i odważnie przekroczył Barlskie Góry. Przyszły mistrz piwowarstwa. Życzliwy człowiek, który wywoływał uśmiech na jej twarzy. Ale nie przyprawiał jej o takie kołatanie serca jak Ewen – teraz już o tym wiedziała. Mimo wszystko. To Gąsior. Był dla niej taki cudowny na balu pożegnalnym dla wujka Pellena, kiedy
wszystko tak paskudnie się pomieszało. Kiedy ich świat zaczął na dobre się rozpadać. Ale co się z nim stało? Jak, na Barl, stał się czymś takim? Gąsior opuścił ręce, za którymi się chował, i spojrzał na nią. Na jego twarzy, w jego łagodnych oczach toczyła się taka zaciekła walka, jak gdyby usiłował ją sobie przypomnieć, rozpoznać. Jego usta, wiotkie i drżące, poruszały się, jakby chciał coś powiedzieć. Serce jej pękało. — Deenie? – Jego dłoń unosiła się, jakby chciał ją do niej wyciągnąć. — Deenie? — Tak, Gąsiorze – szepnęła. – To ja. Koniuszki ich palców spotkały się. Ciężko łapiąc oddech, gwałtownie cofnął dłoń. Jej ręka wciąż była wyciągnięta. — Już dobrze, Gąsiorze. Nie zrobię ci krzywdy. — Deenie – powiedział z uśmiechem, rozpoznając ją, i złapał ją za rękę. — Proszę, proszę – odezwał się ktoś chłodnym głosem z cienia. – To dopiero wzruszające. Aż mi się łezka w oku zakręciła. Odwróciła się, ignorując łomotanie serca, i uniosła podbródek. — A niech się utopię. Toż to sam Arlin Garrick. Arlin wszedł w plamę łagodnego światła lamp. Oświetlało jego złote włosy, jego nieskazitelne aksamity i klejnoty. Ukazało jego gładką, urodziwą twarz. Ale pod tą arogancką maską czuła jego niepokój… a w jego oczach wiło się coś straszliwego. — Deenie. – Jego usta wykrzywiły się. – Niegodna zapamiętania siostra tego wyrzutka Rafela. — A jednak nie, Arlinie – zauważyła. – Moje imię zapamiętałeś. — W zasadzie to nie – powiedział beztrosko. – Ale wypowiedziałaś je, biadoląc nad tym idiotą, a tak się składa, że nie jestem głuchy. Z nienawiści zacisnęła palce. „I ja go broniłam przed Charis? To było głupie”. — Nie nazywaj Gąsiora idiotą! Arlin wzruszył ramionami. — Dlaczego? Przecież jest idiotą. — Jest moim przyjacielem i uprzejmym, dobrym człowiekiem – powiedziała, zgrzytając zębami. Przełknęła ślinę, walcząc z napływającymi łzami. – Co się z nim stało, Arlinie? Jak to się stało, że jest w takim opłakanym stanie? — Był naczyniem. Miał w sobie jedną z oddzielonych cząstek Morga. „Och, na łaskę Barl”. Ale… — Jesteś pewien? On nie umiera. Nie jest… — Zgniły? To prawda – rzekł Arlin. – Nie trwało to długo, a cząstka nie była duża. – Jego niespokojne oczy spochmurniały. – Na szczęście dla niego. Widziałaś, co się dzieje z człowiekiem, który przechowuje dużą cząstkę dłużej niż dzień czy dwa. Stał całkowicie nieruchomo. Ledwie była w stanie dostrzec, że oddychał. A Gąsior wpatrywał się w niego tak dziwnie, z odrobiną strachu i obawy. A pomiędzy te dwa uczucia wplatało się jakieś dziwne zaufanie. Ale nie miała czasu, żeby o tym myśleć. — Jest tu ktoś jeszcze? – spytała. – Z pierwszej ekspedycji? Czy tylko Gąsior?
— Pintte nie żyje – rzekł Arlin zdawkowo i brutalnie. Gąsior zaskomlał na dźwięk jego nazwiska. – Pozostali rozzłościli pana, więc zamienił ich w bestie. Zatem w pewnym sensie żyją. Och, Sarle Baden też nie żyje. Przez chwilę mieszkał w nim Morg, dopóki ja i twój brat go nie znaleźliśmy. Nie doprowadzi jej do łez. Żadne jego słowa nie doprowadzą jej do łez. — I pewnie dzięki tobie czarnoksiężnik postanowił zamienić Badena na Rafe’a, zamiast na ciebie? — Nie miałem z tym nic wspólnego. To była decyzja Morga. – Na twarzy Arlina zatańczyły cienie. – Wierz mi lub nie. Nie obchodzi mnie to. Ale taka jest prawda. Dziwne, ale rzeczywiście mu uwierzyła. Był pełen nienawiści, jak zawsze, wiedziała jednak, że nie pomyliła się co do niego w tamtej straszliwej komnacie. Arlin Garrick był niezwykle strapionym człowiekiem. — Arlinie… co ja tu robię? Roześmiał się, słysząc to pytanie. Ten śmiech był okropny, pełen niezdrowej rozpaczy i furii. Gąsior wzdrygnął się, zgarbił i zakwilił. Arlin nie zwrócił na niego uwagi. — Myślałem, że to ty mi powiesz, Deenie – oznajmił. – A kiedy już będziesz opowiadać, to powiedz mi coś jeszcze. – Zrobił krok w jej stronę, a na jego pozbawionej kolorów twarzy i w przerażających oczach malowała się determinacja. – Jak wydostałaś się z Lur? Nie przekroczyłaś gór. Nie ty. A nie da się wypłynąć poza rafę. Użyłaś tego dorańskiego zaklęcia, dzięki któremu Rafel wysłał tych skretyniałych członków Rady do miasta? Tak tego dokonałaś? Powiedz! Nawet nie próbowała ukryć niezdrowego poczucia triumfu. — Tak się składa, Arlinie, że wypłynęłam poza rafę. Otworzył szeroko oczy, a gardło zacisnęło mu się, gdy przełykał ślinę. — Kłamczucha. — Jak uważasz – powiedziała, wzruszając ramionami. – Ale sam pytałeś. — Przełamałaś rafę? – wyszeptał. – Ty? Olkinka? — Nie wiem, czy ją przełamałam, Arlinie. – „To raczej rafa złamała mnie”. – Ale poskromiłam trąby i wiry, a potem ominęłam je i wypłynęłam na otwarte wody. Zapominasz, że nie jestem zwykłą Olkinką. Jestem córką Ashera, pamiętasz? — Ale Asherowi nie udało się jej przełamać – warknął Arlin z wściekłym rozgoryczeniem. – Rafel jest jego synem, ale jemu też się nie udało. Mój ojciec nie zdołał jej przełamać z pomocą najlepszych dorańskich magów z Lur! A ty stoisz tu i masz czelność twierdzić, że tobie… że tobie… Gąsior znowu zakwilił. Ignorując chaotyczny wybuch Arlina, Deenie wzięła Gąsiora za rękę i gładziła go po niej, dopóki się nie uspokoił. — Jak? – spytał Arlin, gdy się opamiętał. – Jak to zrobiłaś? Odwróciwszy się, uśmiechnęła się do Gąsiora. Próbował odwzajemnić uśmiech… ale tym razem sprawił, że zaszlochała. — Dlaczego miałabym ci powiedzieć, Arlinie? – spytała, pozwalając spłynąć łzom z powodu Gąsiora. – Jeśli powiem tobie, to tak jakbym powiedziała Morgowi, prawda? – Odwróciła się do niego z powrotem. – A może to ty mi coś powiesz? Czy
nadal mam brata? Czy może Morg zabił także Rafe’a? Myślała, że Arlin skłamie. Myślała, że powie coś złośliwego, coś okrutnego. Tymczasem w milczeniu utkwił w niej wzrok. A gdy tak patrzył, z jego arogancko przystojnej twarzy znikł wszelki wyraz i pobladła niczym świeży śnieg. — Tak się zastanawiam, Deenie – odezwał się w końcu łagodnie. – Czy można kogoś nienawidzić, a jednocześnie nie życzyć mu źle? Uśmiechnęła się do niego wściekle. — Cóż, Arlinie, ja cię nienawidzę – ale nie życzę ci śmierci. Za to Morgowi życzę. Więc chyba nie jestem odpowiednią osobą, by odpowiedzieć na to pytanie. Arlin skinął głową, wzrokiem błądząc po sali. — Wiesz, nienawidzę twojego brata – powiedział po kolejnej długiej chwili milczenia. Do czego zmierzał? Czego chciał? — Wiem, Arlinie. — Wciąż nie wiem dlaczego – kontynuował, jak gdyby w ogóle się nie odezwała. – Czy dlatego, że wychowano mnie w nienawiści do niego jako Olka, jako syna Ashera, czy i tak bym go nienawidził, bo jest aroganckim gnojkiem. A nawet ty, Deenie, musisz przyznać, że jest aroganckim gnojkiem. Spojrzała na niego wilkiem. — Swój swojego zawsze rozpozna, Arlinie. A nawet jeśli jest gnojkiem, nie obchodzi mnie to. Rafe to mój brat. Kocham go. Arlin ponownie skinął głową i w zamyśleniu postukał palcem o wargi. W świetle lamp jego ciężki pierścień z rubinem mienił się i połyskiwał. — Rafel nie umarł. Jej oczy wypełniły się łzami. Nie miała powodów, by sądzić, że Arlin w ogóle powie jej prawdę. — Nie wierzę ci. — Po co miałbym kłamać? — Po to, żeby później móc mnie zranić, mówiąc mi prawdę, to oczywiste! Jej podniesiony ton zdenerwował Gąsiora. Kwiląc, uniósł rękę, by zasłonić głowę. Arlin spojrzał na niego ze zniecierpliwieniem. — Idiota. Głupiec. Nikt nie zrobi ci krzywdy. — Nie nazywaj go tak! – powiedziała gorączkowo. – Cholera, niech się utopię, Arlinie! Mówisz takie złośliwości i zastanawiasz się, dlaczego ci nie wierzę? Nie do wiary, ale niemal się uśmiechnął. — Twoje słowa zabrzmiały jak słowa Ashera. A on żyje? — Żyje – odpowiedziała kąśliwie. – Wybacz, że cię rozczarowałam. Arlin uniósł brew. — Chciałaś powiedzieć, że żył, kiedy opuszczałaś Lur. Ale od tego czasu wszystko mogło się zdarzyć. Równie dobrze po tych wstrząsach Lur mogło rozpaść się na strzępy i po kawałku osunąć się do morza. Ogarnęła ją tak wielka wściekłość, w dodatku tak nagle, że nie była w stanie oddychać. Roztrzęsiona zacisnęła dłonie w pięści i przysunęła się do niego o krok.
Wypełniła ją zabójcza, dusząca magia. A ponieważ Arlin był wielkim magiem, wyczuł kipiącą w niej morderczą moc. Cofnął się, a na jego aroganckiej twarzy odmalowała się ostra jak nóż czujność. — Uważaj, Deenie. Zabij mnie, a zabijesz Rafela. A nie sądzę, żeby Asher był z tego zadowolony.
ROZDZIAŁ XXVIII
Deenie wpatrywała się w niego z pogardą. — Nie jestem głupolem, Arlinie. Powiedziałbyś albo zrobił wszystko, żeby ocalić swoje życie. Jego nieufne oblicze nie zmieniło się, ale na policzku pojawił się tik, a w czujnych oczach poruszył się cień. Punkt dla niej. Raczej nie chciała wiedzieć, jak i dlaczego jej się to udało. Wystarczy, że wytrąciła tego zapchlonego gnojka z równowagi. Potrzebowała przewagi – a on powinien się przed nią płaszczyć. — Rafel miał rację – mruknął. – Rzeczywiście się zmieniłaś, Deenie. — Naprawdę? – Bezlitośnie zdusiła falę nadziei. – A teraz mam uwierzyć, że on żyje i że w dodatku z nim rozmawiałeś? Arlin skinął głową. — Dwukrotnie. Dwa razy udało mu się wydobyć spod władzy Morga i porozmawiać ze mną. Za drugim razem nie tak dawno temu. — Och, Arlinie! Myślisz, że jestem aż taka głupia? — Twój brat jest w ogromnym niebezpieczeństwie, Deenie – rzekł Arlin. – Jeśli chcesz go ocalić, proponuję, żebyś przestała się żołądkować i posłuchała, co mam ci do powiedzenia, zanim będzie za późno. „Nie muszę go zabijać. Mogłabym go zranić, tylko odrobinę”. Potworne pragnienie niemal ją przytłoczyło. Stłumiła je, zacisnąwszy palce. Będzie musiała zaczekać przynajmniej tyle, żeby zdążył na coś się przydać. „Ale co potem, Arlinie? Niczego nie obiecuję”. — Dlaczego miałabym uwierzyć, że obchodzi cię, co się stanie z Rafelem? Arlin uśmiechnął się. Ten uśmiech był upiorny. — Bo chociaż nienawidzę twojego brata, Deenie, to Morga nienawidzę o wiele, wiele bardziej. — A dlaczego miałabym uwierzyć w to zapewnienie? Upiorny uśmiech Arlina w milczeniu zniknął z jego twarzy. — Myślisz, że skoro jestem Doraninem, to go wielbię? Gardzę nim. To przez niego mój lud utracił swoje dziedzictwo, został pozbawiony mocy i chwały, która mu się prawowicie należy. To przez niego zostaliśmy wyrzuceni z tego miasta, z Dorany i wygnani do waszego żałosnego, małego Lur. Zrujnował nas, Deenie. Was też zrujnował. Nie żebym się przejmował, ale powinnaś wiedzieć, że mam tego świadomość. Niemal roześmiała mu się w twarz. — I to dlatego go nienawidzisz? Nie dlatego, że jest zły. Nie dlatego, że jest okrutny. Nie dlatego, że jest zdeprawowanym potworem, który zamienia ludzi w… w rzeczy. W bestie. Nienawidzisz go, bo odebrał ci twoje magiczne zabawki. Och, Arlinie. Arlin zaklął ze zniecierpliwienia, odwrócił się i zaczął krążyć po bibliotece. Uważnie obserwujący go Gąsior dał nura za najbliższy stół. Deenie przestępowała z
nogi na nogę, nie pozwalając, by okropny syn Rodyna Garricka zniknął jej z oczu. — A gdzie teraz jest Morg? Co robi, gdy ty się tu czaisz? Arlin podniósł wzrok, jakby patrząc przez sufit biblioteki. — Jest w swoim orlim gnieździe, dochodzi do siebie. Za każdym razem gdy odzyskuje kolejne cząstki siebie – swojej duszy – wpada w trans, żeby na nowo zapoznać się z samym sobą. Czy to dlatego czarnoksiężnik był jakby wytłumiony? Czy to dlatego – w sercu jego królestwa – ledwo go wyczuwała? — Ten trans… jak długo potrwa? — Kilka godzin. Mamy czas. W milczeniu Deenie obserwowała Arlina krążącego w tę i z powrotem. Wyczekiwała, aż magiczny zmysł ostrzeże ją przed zdradą. Nie doszło do tego, odetchnęła więc nieco. — Czego chcesz, Arlinie? — Tego, czego chcesz ty – warknął. – Śmierci Morga. — Dlaczego? Żebyś mógł zająć jego miejsce? Zszokowany, wpadł na jeden ze stołów. — Nie. I, co dziwne, uwierzyła mu. Arlin naprawdę cierpiał. Poruszenie magicznego zmysłu, który obdarował ją – albo przeklął – zdolnością odczuwania tego, czego inni wyczuć nie potrafili, sprawiło, że nawet stojąc po przeciwnej stronie biblioteki, czuła krwawiące, szlochające cząstki jego duszy. Lord Arlin Garrick był na krawędzi załamania. „A więc postanowiłam, tatku. Mogę go pchnąć i uśmiechać się, gdy grzmotnie i rozpadnie się na kawałki… albo mogę odciągnąć go znad krawędzi”. — Rafe powiedział, że się zmieniłam, Arlinie? Co jeszcze mówił? Przez chwilę po prostu się w nią wpatrywał, jak gdyby nie mógł uwierzyć, że ona uwierzyła jemu. A potem westchnął, a wysoka, nieharmonijna nuta napięcia złagodniała w nim, po czym wskazał na otaczające ich rzędy książek. — Mówił, że w tej bibliotece są książki, które pomogą nam pokonać Morga. Przechyliła głowę. — Nam? Nie potrafisz pokonać go beze mnie? Na twarzy Arlina pojawiła się odrobina koloru. — Nałożył na mnie Zaklęcia Ochronne. Moja moc została ograniczona. Wytrzymała jego spojrzenie i przeszła przez salę, by stanąć przed nim. Lekko przycisnęła dłoń do jego serca i otworzyła swoje zmysły. Krępująca ją zaraza Morga szeptała świszcząco w jej wzburzonej krwi. — To prawda – powiedziała, pozwoliwszy opaść dłoni. – Mogłabym cię uwolnić, ale nie wiem, czybyś to przeżył. – Po chwili uśmiechnęła się. – Poza tym wolę cię na smyczy. Usta Arlina drgnęły. — Odmieniona? Twój kochany braciszek nie wie nawet połowy. Czyżby wyczuł w niej Morga? Być może. To nie miało znaczenia.
— Księgi też są zapieczętowane – dodał. – Nie potrafię przełamać pieczęci. — A ja potrafię? Pełen wątpliwości wykrzywił twarz. — Rafel tak sądzi. Nie kłamał co do Rafe’a… ale też nie mówił jej całej prawdy. Zakotłowały się w niej żal i strach, bo to był Arlin Garrick, który stanął przed Radą Powszechną i oskarżył tatka i Rafe’a o morderstwo. I teraz oczekiwał od niej zaufania? Po tym, jak jeszcze kilka godzin temu widziała, że stał obok Morga i nawet nie kiwnął palcem, gdy czarnoksiężnik bez najmniejszych skrupułów zabił dwadzieścioro niewinnych mężczyzn i kobiet, jakby pacnął komara? „Nie wystarczy, że się tym zadręcza. Nie wystarczy, że jego moc została ograniczona. Powinien był coś zrobić. Powinien był przynajmniej spróbować”. Jej przemyślenia musiały jakoś uwidocznić się na jej twarzy, bo Arlin zmarszczył brwi. — Deenie, to, co widziałaś w tamtej komnacie… wiem, że to było straszne. Musisz jednak zrozumieć, że gdybym kiedykolwiek spróbował ocalić jedno z tych rozkładających się naczyń, gdybym próbował wyperswadować Morgowi próby przywrócenia samego siebie do życia… Byłbym martwy. A ty nie miałabyś szans go pokonać. Z goryczą musiała przyznać, że Arlin ma rację. „Ja też nic nie zrobiłam, żeby ich ocalić, prawda?” Gdzieś nad nią Rafel był zamknięty w więzieniu z własnego ciała i kości. Pod nią Charis, Ewena i jego wojaków zamknięto w innym więzieniu. Daleko w Lur, w Billington, tatko także był uwięziony… Cały znany jej świat był uwięziony… i to ona musiała go uwolnić. Musiała tylko zaufać Arlinowi Garrickowi. „Barlski cyc”. Przycisnęła dłoń do oczu, siłą woli zmuszając ból i przerażenie, by ustąpiły. A potem spojrzała na Arlina, a na jej twarzy malowało się wyłącznie ponure postanowienie. — Mówiłeś, że możemy ocalić Rafe’a, zanim będzie za późno. Czy on umiera? Wahanie Arlina posłużyło za odpowiedź. „Cholera, Rafe. Trzymaj się”. — Które to księgi? – spytała stanowczym tonem. – Pokaż. Szybko. Gąsior przyglądał im się z niepokojem, bełkocząc w tle, Arlin zaś wskazał trzy zapieczętowane księgi. — Musisz złamać pieczęci, nie ruszając ksiąg – powiedział sztywno. — Nie mogę ich nawet tknąć. Ignorując go i to jego rozgoryczenie, uniosła koniuszek palca nad pierwszą zapieczętowaną księgą. Ciekawa ograniczająca pieczęć. Jedno dotknięcie – ostrzeżenie. Drugie dotknięcie – śmierć. Charakterystyczna magia Morga poruszyła ją, budząc wspomnienia siekących trąb wodnych, wyłaniających się wirów i padających w biegu bestii. Zamknęła oczy.
„To węzeł. To plątanina. Muszę tylko ją rozplątać”. Delikatnie. Delikatnie. To nie była brutalna trąba wodna ani żarłoczny wir. Musiała rozwiązać ten supeł łagodnie, a nie unicestwić go siłą. — Deenie… — Powściągnij język, Arlinie – powiedziała sennym głosem. – Nie brzęcz mi nad uchem. Zmiany, które wywołała w Deenie rafa, sprawiły, że pieczęć Morga wyczuła ją jako osobę nieszkodliwą i nie sprzeciwiła się jej dotykowi. Nie sprzeciwiła się śmierci. Otworzywszy z powrotem oczy, Deenie patrzyła, jak tląca się pieczęć na wąskim grzbiecie księgi blaknie… i blaknie… i znika. — Jak to zrobiłaś? – stanowczym tonem spytał Arlin, który niemal zbrzydł ze zdumienia. Nie miała zamiaru się tłumaczyć. — A jakie to ma znaczenie? Po prostu zrobiłam. Druga księga poddała się równie łatwo jak pierwsza, ale trzecia i ostatnia księga, którą według Rafela miała przejrzeć, stawiła opór. Jej ciało przeszył ból. Poczuła, że spod jej zaciśniętych powiek, z nosa i po gardle płynie krew. Gąsior krzyknął z przerażenia, gdy pieczęć w końcu złamała się z błyskiem i głośnym trzaskiem. Siła, z jaką pękła, odrzuciła Deenie w ramiona Arlina. Wyrwała się i zatoczyła w tył, po czym uderzyła o krzesło i usiadła. Arlin podał jej chusteczkę. — Wytrzyj krew. Delikatnie otarła twarz, a zaraza szalała w niej tak zawzięcie, że bała się, że zwymiotuje. Ale mdłości oszczędziły ją i minęły. Podniósłszy wzrok, zauważyła, że Arlin bacznie jej się przygląda. — Deenie, jak to zrobiłaś? Tym razem pytanie nie przypominało żądania, lecz żałosne błaganie. Arlin był zdezorientowany. Zupełnie nie przypominał Arlina, którego znała. — To długa historia, Arlinie – mruknęła. Roztrzęsiona ze zdenerwowania wzięła kilka głębokich, uspokajających oddechów. – Teraz musimy spojrzeć w te księgi i sprawdzić, dlaczego Rafel chciał, żebyśmy do nich dotarli. — Napisano je w starodorańskim – rzekł Arlin z pogardą. Oczywiście błagalny ton szybko zniknął. — Spodziewałam się tego – powiedziała. – Mam ci pomóc w ich odczytaniu? Urażony gwałtownie chwycił ze stołu jedną z odpieczętowanych ksiąg i podszedł do najbliższego zasłoniętego okna. Trzecia księga leżała otwarta na dywanie, po tym jak cisnęła ją tam siła łamanej pieczęci. Deenie schyliła się po nią i poczuła ogarniającą ją falę osłabienia. — Głodzono mnie, Arlinie – powiedziała, prostując się. – Muszę coś zjeść i napić się. Arlin westchnął, wciąż z pogardliwą miną, i spojrzał za jej plecy na Gąsiora. — Idioto. Kuchnia. Och, jakże go nienawidziła za to, że tak się zwracał do Gąsiora. Ale Gąsiorowi
raczej to nie przeszkadzało. Pokiwał głową, chyba zadowolony, że ktoś go zauważył, i powłócząc nogami, wyszedł z biblioteki. — Zostało mu jeszcze parę klepek – rzekł Arlin, błędnie odczytując jej spojrzenie. – Na tyle, żeby wykonać proste polecenie. Jeśli ci się poszczęści, wróci tu z połową jedzenia na talerzu. — Arlinie, twoje współczucie wzrusza mnie do łez. Arogancko uniósł brew. — Powinno. Morg chciał go zabić. Cóż mogła na to odpowiedzieć? Czekając na powrót Gąsiora z kolacją i usiłując nie myśleć o tym, że Ewen i Charis siedzą głodni w lochu, boją się o nią i wyczekują, by dowiedzieć się, czy zginęła, czy przeżyła, usiadła przy stole i otworzyła trzecią księgę. Opasłe tomisko oprawione w grubą szkarłatną skórę nosiło formalny tytuł Zaklęcia sądowe, a na pierwszej stronie, upstrzonej przez upływający czas plamkami, widniało nazwisko autora: Sarle Baden. Zaskoczona gwałtownie wciągnęła powietrze. — O co chodzi? – odezwał się Arlin, podnosząc wzrok znad swojej księgi. Wciąż uparcie stał. – Jednak nie potrafisz jej odczytać? Cóż za niespodzianka. „Zapchlony, arogancki gnojek”. Ignorując docinek, koniuszkami palców dotknęła pergaminowej strony. — Napisał to przodek Sarle’a Badena. – Podniosła wzrok. – Ciekawe, czy jeśli będziemy szukać dalej, to znajdziemy też książkę napisaną przez jakiegoś innego Arlina Garricka. Na twarzy Arlina pojawiło się napięcie. — Do czego zmierzasz? — Musi być ci ciężko – powiedziała, prawie mu współczując. – Przebywać tu. Patrzeć na to wszystko, co stracił twój lud. — Deenie – odrzekł ze skąpym uśmiechem. – Twoje współczucie wzrusza mnie do łez. Spojrzała na niego wilkiem i wróciła do księgi, która okazała się obszernym i przyprawiającym o rozstrój żołądka zbiorem zaklęć służących karaniu niegodziwych magów za nadużywanie mocy. Dotarła do zaskakująco zwięzłego fragmentu na temat kary śmierci i znowu zaparło jej dech w piersi. „Och, tatku. Ta magia już jest we mnie. To właśnie tak zabijam myślą”. — Deenie? Tym razem odezwał się bez lekceważenia. A nawet sprawiał wrażenie zaniepokojonego. — Wszystko w porządku – powiedziała, bo nie chciała, żeby wiedział. — Po prostu jestem głodna. Co zatrzymuje Gąsiora? Arlin prychnął. — Gąsior. Odepchnęła księgę Badena i nieco drżącymi dłońmi otworzyła tę drugą. Była cienka i napisana odręcznie, a atrament był wyblakły jak w dzienniku Barl. Zawierała treściwe zestawienie potężnych wiążących uroków. Samo ich przeczytanie
sprawiło, że jej magiczny zmysł zadrżał. A potem drzwi biblioteki stanęły otworem i człapiąc, wszedł przez nie Gąsior z talerzami z jedzeniem, dzbankiem i dwoma eleganckimi kielichami na tacy. Uśmiechnął się nieśmiało na jej widok, po czym ciężkim krokiem przemierzył bibliotekę i podszedł do niej. Czytanie zaklęć sądowych niemalże pozbawiło ją apetytu, ale zraniłaby jego uczucia, gdyby nie zjadła. Poza tym musiała się pożywić. Nalała sobie mocnego cydru i patrzyła, jak Gąsior przysuwa drugie krzesło do stołu, a potem z obawą spogląda na Arlina. — Kolacja, Arlinie. Kolacja. — Idiota – rzekł Arlin, wciąż pogrążony w lekturze. – Nie jestem głodny. Zraniony Gąsior wykrzywił twarz. — Arlinie. Kolacja. Arlin podniósł wzrok i rzucił mu piorunujące spojrzenie. — Głuchy jesteś, tumanie? Uszy masz pełne wosku? Powiedziałem: nie. Drżąc jak złajane dziecko, Gąsior przycisnął palce do ust. — Na litość boską, Arlinie! – warknęła Deenie. – Musisz być taki okrutny? Przez jego twarz przebiegła cała gama emocji. A potem podszedł do stołu, gwałtownie usiadł na krześle, które podstawił mu Gąsior, i niewdzięcznie poczęstował się chlebem i zimną, pokrojoną w plastry kaczką. Gąsior pokiwał głową z aprobatą, zapomniawszy o łzach urazy. Wpatrując się w kielich, Deenie walczyła, by ukryć żal. Nie miała pewności, co by się stało, gdyby Arlin teraz z niej zadrwił. Kiedy jednak zaryzykowała i podniosła wzrok, w nim także dostrzegła żal. „Och, tatku, to taki dziwak. Trudno mi go rozgryźć”. Gąsior wciąż wiercił się przy stole. — Ty też powinieneś coś zjeść – zwróciła się do niego i wskazała na talerz z kaczką. – Gąsiorze? Zjedz, proszę. Spojrzał na nią niepewnie. — Proszę. – Położyła mięso na kromce chleba i podała mu. – To twoje. — Deenie – odezwał się łagodnie i rozbroił ją uśmiechem. – Deenie. Pośpiesznie zjadła posiłek i wypiła cydr, ledwie czując ich smak. Ułożyła naczynia swoje i Arlina z powrotem na tacy, odłożyła ją na drugi stół, rzuciła okiem na powoli jedzącego w kącie Gąsiora, a potem wytarła ręce i zwróciła się do Arlina. — A ta druga księga? O czym jest? Leżała przed nim otwarta na stole. — To raczej dziennik niż książka – powiedział, marszcząc brwi. – Zbiór esejów na temat magii, napisanych przez pewnego ekscentryka Novila. Myślę, że… — Co? – ponagliła go, gdy zabębnił palcami o jedną ze stron. – Co, Arlinie? — Niektóre pomysły Novila są niepokojąco znajome. Myślę, że Morg na pewnym etapie ukradł jego dokonania. Pisze o „uwolnieniu się maga i jego magicznego zmysłu poza granice ciała”.
Niepokojąco znajome? Można tak to określić. „Nieśmiertelność Morga”. — To podejrzane, Arlinie, ale nie do końca wiem, jak miałoby nam pomóc. Zamiast odpowiedzieć, Arlin przyciągnął do siebie dwie księgi, które czytała, i przejrzał je szybko. Potem z powrotem usiadł na krześle, bębniąc palcami o kolano. — Nie? – mruknął. – Jesteś strasznie ciemna, Deenie. Jak to dobrze, że tu jestem. Poczuła, że palą ją policzki. — Możesz być uszczypliwy albo możesz to wyjaśnić, Arlinie. Na jedno i drugie raczej nie mamy czasu. — Myśl, Deenie! – rzekł ze zniecierpliwieniem. – Trzy księgi na temat magii. Wiążące klątwy, morderstwa w imię sprawiedliwości… i sposób na wydostanie się z własnego ciała. Zastanawiała się nad tym przez kilka chwil, żeby upewnić się, że dobrze go zrozumiała. — Czyli – odezwała się w końcu – chcesz uwięzić Morga w jego orlim gnieździe, wydostać go z Rafe’a, a potem zabić czarnoksiężnika? Arlin z uśmiechem zaklaskał w dłonie. — Otóż to. Gratuluję. Byłoby to niewątpliwie śmiałe posunięcie. — I uważasz, że Rafe przeżyje? — Nie mam pojęcia – odparł. – Nie wiem nawet, czy to zadziała. Ale jestem pewien, że on nie przetrwa ucięcia głowy mieczem. I choć tym sposobem można by zabić Morga razem z nim, nie mam zamiaru ryzykować, nawet jeśli byłbym w stanie cię przekonać, żebyś ucięła głowę własnemu bratu. „Uciąć głowę Rafe’owi? Nie, Arlinie. Nie wydaje mi się. A jeśli będę musiała, zabiję go Zaklęciem Unicestwienia”. Zawahała się. Czy powinna powiedzieć Arlinowi, że już miała to zaklęcie na koniuszkach palców? Nie. Jeszcze nie. Może wtedy wolałby, żeby to tego zaklęcia użyła… zemsta idealna. Mógłby zagrozić, że straci Ewena i Charis, jeśli Deenie tego nie zrobi. Morg był w transie, więc teraz to Arlin był panem Elvado. A nawet biorąc pod uwagę ograniczenia nałożone na jego moc, i tak był potężnym magiem. Ale nie dość potężnym. — Chyba masz rację – powiedziała. – To może zadziałać. Ale sama nie dam rady. To, co proponujesz, wymaga współdziałania dwóch magów. Uśmiechnął się szyderczo. — Nie jestem ciemny, Deenie, więc się domyśliłem. Dlatego zdejmiesz ograniczenia z mojej mocy. Teraz. Nie wiadomo, kiedy Morg się ocknie. Zdjąć ograniczenia? Deenie spuściła wzrok, żeby nie widział jej oczu. „Bez ograniczeń będzie jeszcze potężniejszy. A Barl jedna wie, jakich zaklęć nauczył się od Morga. Jeśli zdejmę jego ograniczenia, to skąd mam wiedzieć, czy nie stworzę kolejnego potwora?” — Deenie – odezwał się Arlin ostrym tonem, pochylając się naprzód. — Myślałem, że się zrozumieliśmy. Chcę zakończyć to szaleństwo. Chcę z nim
skończyć. Te ziemie należą do mojego ludu i chcę je odzyskać. Doranie muszą zacząć od nowa, z dala od Olków. A Olkowie? – Wzruszył ramionami. – Twoi ludzie mają prawo żyć bez nas. Wpatrywała się w niego i wpatrywała, ale nadal nie była w stanie wyczuć żadnego podstępu. Wyczuła jednak strach. Pomysł ze zdjęciem ograniczeń z jego mocy? Wiedział, że igra ze śmiercią. Jego twarz była napięta ze zniecierpliwienia i z niepokoju. — No więc? — Dobrze – odezwała się w końcu. – Ale jeśli kłamiesz, Arlinie, to cię zabiję. – A potem uśmiechnęła się, ale niezbyt miło. – I tak mogłabym cię zabić. Przełamanie rafy to jedno… ale ty jesteś człowiekiem z krwi i kości. Uśmiechnął się do niej niezwykle arogancko. — Może to ja złamałbym ciebie. „A niech się utopię, tatku. Arlina raczej należałoby pacnąć w łeb”. Odsunęła się z krzesłem i wstała, po czym rozejrzała się po bibliotece i wskazała na wolną przestrzeń na okazałym dywanie. — Połóż się. Kiedy rozciągnął się na plecach i utkwił wzrok w suficie, ukucnęła przy nim. Lekko położyła prawą dłoń na jego piersi, a lewą sobie na kolanach i zacisnęła. — Zanim zaczniemy – odezwała się – powiedz mi, czy znasz jakieś zaklęcie, które stłumi dźwięki w tej komnacie. Możliwe, że będziesz bardzo krzyczał, a chyba nie dam rady wytłumaczyć tego żadnej z tych skrzydlatych bestii Morga. Arlin spojrzał na nią palącym wzrokiem, ale zrobił, co chciała. Deenie zrobiła powolny wydech i zatopiła w nim głęboko swój magiczny zmysł. Natychmiast wyczuła misterne zawiłości wiążącej magii Morga, nawet bardziej zawiłe niż pieczęć na pierwszej księdze Sarle’a Badena. „Och, tatku. To podstępne. Bez wątpienia go zaboli”. — Trzymaj się, Arlinie – wyszeptała. – Zrobię to najszybciej, jak potrafię. Ale nie mogła zrobić tego szybko, musiała działać powoli i boleśnie – albo zaryzykować, że go zabije. I choć naprawdę go nienawidziła, nie pragnęła jego śmierci. Na samą myśl o tym, że Rafe jest więźniem Morga, i ze strachu przed tym, że czarnoksiężnik ocknie się i będzie zbyt potężny, żeby go pokonać, czuła presję, by działać szybciej, niż powinna. Oparła się pokusie. A gdy Arlin krzyknął, zaszlochała. A potem było po wszystkim: przełamała go jak rafę. Minęło nieco czasu, zanim oboje przestali drżeć. Strapiony Gąsior krążył wokoło, wydając z siebie ciche odgłosy udręczenia. W końcu Deenie spojrzała na niezdrowo bladą twarz Arlina. — Przepraszam – powiedziała szczerze. – Starałam się zrobić to łagodnie. Wciąż leżąc płasko, zdołał wzruszyć ramionami. W jego zaczerwienionych oczach malowała się dziwna rezygnacja. — Nie. Zasłużyłem sobie. Nie chciała wiedzieć dlaczego. — Możesz wstać? Masz siłę? Musimy ruszać, Arlinie.
— Chwileczkę – szepnął. – Daj mi chwilę. Zostawiła go, wróciła do stołu i raz jeszcze przejrzała trzy księgi, których tytuły wydobył dla nich Rafel. Odsunęła zbiór klątw, otworzyła Badena na stronach, na których opisywał zaklęcia egzekucyjne, i krzywiąc się, wyrwała kartkę. „Wybacz, mamo”. A potem wyrwała kartkę z dziennika Novila, na której znajdowało się zaklęcie wysyłające duszę w powietrze. Arlin wciąż wyglądał fatalnie, nie był w stanie się ruszyć, więc osunęła się na krzesło i uważnie przyjrzała się zaklęciu. Podobnie jak Zaklęcie Unicestwienia było zwodniczo proste. Jego słowa spokojnie wślizgiwały się pod jej skórę. Jak gdyby już je znała, tylko po prostu zapomniała. Zadrżała. „Ta magia jest zepsuta. Nie powinnam tego robić”. Ale Rafe kazał jej się nią posłużyć, więc nie miała wyjścia. Nerwowo spojrzała w sufit. Arlin mówił, że mają kilka godzin. Czy jednak nie powinni już iść, żeby nie narażać się na niebezpieczeństwo? — Arlinie? Która z tych klątw będzie najlepsza? Usiadł, zdusiwszy jęk. — Wszystkie. Podała mu więc księgę, wetknęła wyrwane kartki za koszulę, ucałowała Gąsiora w policzek i wyszła z biblioteki u boku Arlina. Żadna bestia nie przeszkodziła im, gdy ostrożnie i nieśpiesznie zmierzali do orlego gniazda Morga. Straszliwe stwory kłaniały się tylko, pochrząkując, gdy mijał je Arlin. Prawdziwy pan Elvado. Deenie jak myszka szła za nim ze spuszczoną głową, spuszczonym wzrokiem, nie stanowiąc najmniejszego zagrożenia, z każdym krokiem wypowiadając słowa rozpaczliwej modlitwy. „Oby zadziałało. Oby Rafe tam był. Żebym tylko nie musiała go unicestwić. Nie chcemy umierać”. Ostrożnie wypuściła magiczny zmysł, ale wciąż nie wyczuwała Morga. Mimo obecności bestii nawet jego zaraza stawała się łagodniejsza. W Elvado dużo było magii Arlina. Może to właśnie robiło różnicę. A może to tylko chwila wytchnienia, gdy czarnoksiężnik spał. Na szczycie tego więzienia, które – jak pod nosem powiedział jej Arlin – nazywano Domem Wiedzy, nie było żadnych bestii. A potem gdy wchodzili po kolejnych schodach, powiedział jej, że Morg samodzielnie je odtworzył. Ta myśl odbierała jej odwagę. Jak taki potwór mógł stworzyć coś tak pięknego? Zanim dotarli do samotni czarnoksiężnika, ociekała potem po wspinaczce, a twarz Arlina była biała jak rybi brzuch. — Dasz radę? – spytała cicho. – Masz dość siły? Mierząc ją wzrokiem z pogardą, bez śladu słabości, rzucił jej księgę z klątwami. — Tak. Zaczekaj tu. Otworzył drzwi samotni i wszedł, ona zaś została, wyjęła kartki zza koszuli i pomachała nimi, by je osuszyć. „Och, tatku, no to jesteśmy. Teraz dowiemy się, czy naprawdę jestem twoją córką”.
Wiele, wiele pięter niżej Ewen i Charis denerwowali się w więzieniu. Gdyby sobie na to pozwoliła, wyczułaby jego palące rany i jej strach. Gdyby sobie na to pozwoliła, skuliłaby się w kłębek na czarnym marmurze. „Proszę, Barl, obym temu sprostała. Proszę, Barl, żebyśmy przeżyli”. Arlin pojawił się na powrót w progu komnaty. — Nadal jest w transie. Szybko. Z mocno bijącym sercem wetknęła kartki za pasek spodni i weszła do mgliście oświetlonej komnaty. Arlin zatrzasnął za nią drzwi i wyciągnął dłoń. — Podaj mi księgę z klątwami. Będziemy musieli razem zapieczętować tę komnatę. Tyle wiążących zaklęć i tego rodzaju magia dadzą nam się we znaki – a to dopiero początek. — Zacznij – powiedziała, podając mu książkę i nie odrywając wzroku od oparcia wysokiego tronu. Od tyłu mebel wyglądał, jakby nikt na nim nie siedział. – Za chwilę do ciebie dołączę. Zauważyła, że chciał jej się sprzeciwić, ale otworzył księgę z klątwami, przewrócił jeszcze jedną kartkę i przedarł książkę wpół. — Proszę. Trzymając w dłoniach swoją połowę, obeszła komnatę, aż dojrzała osobę siedzącą na tym wysokim, imponującym tronie. „Rafel”. Siedział nieruchomo, oddychał lekko i nie poruszył się, gdy podeszła. W świetle magicznego ognia dostrzegła jego zamknięte oczy, szczupłą twarz, zakrzywiony nos i długie włosy. Ależ muszą mu przeszkadzać. Jaka będzie pierwsza rzecz, którą zrobi, gdy zostanie uwolniony? Zawoła, żeby podano mu nożyczki. — Rafelu – szepnęła, a po jej twarzy popłynęły łzy. Arlin warknął na nią. — Cicho bądź. Osuszyła policzki rękawem. — Skoro Morg nadal jest w transie, to czy nie możemy obudzić Rafela? — Nie. Oczywiście miał rację. To było zbyt ryzykowne. Ale miała przed sobą swojego drażliwego brata. Żeby go odnaleźć, ukradła skif, stawiła czoła trąbom, wirom i zatrutej rafie. Została złamana, narodziła się na nowo i stała się zupełnie nową osobą. Na koniuszkach palców miała śmierć. Potrafiła zabić jednym słowem. A chciała tylko go przytulić. — Deenie! Arlin wpatrywał się w nią z wściekłością, ściskając w dłoni swoją połowę księgi. — Nie zbliżaj się do niego! – powiedział. – Naprawdę jesteś taka ciemna? Musimy zapieczętować tę komnatę. „Zapchlony, arogancki gnojek”. Kiedy jednak uniósł prawą dłoń, by wyrysować w powietrzu pierwszą pieczęć klątwy, przyskoczyła do niego. — Zaczekaj!
Z niedowierzaniem utkwił w niej wzrok. — Dlaczego? — Bo właśnie coś sobie uświadomiłam – odparowała. – Arlinie, tylko głupol zamyka się w komnacie, a potem połyka klucz. Kiedy zrobi się gorąco, musimy mieć którędy uciec. — To prawda – przyznał niechętnie po chwili wściekłego namysłu. A później zamknął oczy, pośpiesznie wyszeptał coś pod nosem i w powietrzu naszkicował pięć pieczęci. Na chwilę zapłonęły szkarłatem, a potem zgasły. Zamrugała, czując swoim magicznym zmysłem, jak ta fala mocy zamiera. — Co to było? — Pomyśl o tym jak o szybko rozplątującym się węźle – rzekł Arlin. Nawet kiedy był tak bardzo zdenerwowany, potrafił zachowywać się z wyższością. – Teraz wiążące klątwy nie uaktywnią się, dopóki nie wypowiem odpowiedniego słowa. A kiedy wypowiem je drugi raz, ograniczenia się otworzą. Klucz dobry jak każdy inny, prawda? Naprawdę? Tak po prostu na to wpadł? I to zrobił? Na chwilę wypuściła swój magiczny zmysł. Wyłapała kształt zaklęcia i musiała się uśmiechnąć. Typowo dorańskie, szlachetne dzieło. Mogła nie lubić Arlina – i nie lubiła go – ale nie dało się zaprzeczyć, że był wspaniałym magiem. Zaczęli tkać pajęczynę oplatającą samotnię Morga. Idąc śladem Arlina, gdy dokończyła swoje pierwsze zaklęcie, poczuła, jakby wplątało się w „szybko rozplątujący się węzeł”, i ponownie się uśmiechnęła. Bardzo sprytne. A potem wyczuła na sobie jego wzrok i stłumiła uśmiech. — Co? Powiedziałam coś nie tak? Krzywo wyrysowałam pieczęć? — Nie. — To co? Pokręcił głową z zakłopotaniem. — Kim ty jesteś, Deenie? Czym ty jesteś? Olkinką, która potrafi władać dorańską magią? Olkinką, która potrafi złamać wiążące zaklęcia Morga? To niemożliwe, żeby istniały osoby takie jak ty i twój brat. Nie powinniście istnieć. Nie mogła pokazać, że jego słowa ją uraziły. Zamiast tego dygnęła. — Och, lordzie Garrick. Cóż za komplementy. Znowu zrobił brzydką, skrzywioną minę i zaczął wypowiadać kolejną klątwę. Kiedy skończył, przyszła kolej na nią. Potem na niego. I znowu na nią. Czuła na skórze silny nacisk nieuaktywnionych klątw. Otarły się o odmienione cząstki jej duszy i sprawiły, że jej magiczny zmysł zadrżał. Wzięła głęboki wdech i przygotowała się na wypowiedzenie następnej – i swojej ostatniej – klątwy. Odwróciła się… i dostrzegła, że Rafel obserwuje ją spod półprzymkniętych powiek. Wstrzymała oddech. — Deenie. Tak, to był Rafel. Wyczułaby go wszędzie. Wyczułaby go, nawet gdyby był tysiące mil od niej. Morg wciąż spał. To był Rafel. To był Rafe. — Deenie – powtórzył. Jego wargi drgnęły, jakby chciał się uśmiechnąć. – Jesteś
tutaj. Och, jak okropnie brzmiał jego głos. Był jeszcze bardziej odległy niż w jej snach. Ledwie potrafiła go zrozumieć. Przyskoczyła do niego, a oczy miała pełne łez. — Nie dotykaj go! – odezwał się Arlin i bezceremonialnie ją odciągnął. – Mogłabyś obudzić Morga. Miał rację, ale czuła ból, nie mogąc przytulić brata. Arlin wszedł pomiędzy nich i spojrzał na nią dzikim wzrokiem. — Deenie, nie możemy teraz przestać. Później będziesz mogła się nad nim poużalać. Użalać? Użalać? I to mówi człowiek, który narobił bałaganu w Radzie Powszechnej, domagając się krwi z powodu przypadkowej śmierci swojego ojca? — Wcale nie przestaję! – syknęła. – Po prostu chcę mieć pewność, że wszystko z nim w porządku. – Cisnęła w niego podartą książką. – Zajmij się ostatnią klątwą, Arlinie, żebyśmy mieli to już za sobą. Nie spodobało mu się to, ale już się nie spierał. Cofnęła się o krok w stronę tronu. Musiała zacisnąć palce, żeby nie dotknąć swojego biednego brata. — Rafe – powiedziała, pochyliwszy się nisko. – Trzymaj się. Obiecuję, że niedługo będzie po wszystkim. Wciąż był nieruchomy i blady jak rzeźba na sarkofagu. — Pokonaj Morga – powiedział słabowitym szeptem. – Ukryłem cię. Przez chwilę nie wiedziała, o co mu chodziło, ale potem doznała oświecenia. Więc to dlatego Morg ani razu nie wyczuł śmierci swoich bestii? Rafe ją ukrył? Był więźniem we własnym ciele, a mimo to zdołał zadbać o jej bezpieczeństwo? Do jej oczu gwałtownie napłynęły kolejne łzy. — Och, Rafe. Tak bardzo cię kocham. Za jej plecami Arlin wydał z siebie zjadliwy odgłos zniecierpliwienia. — Deenie? — Trzymaj się, Rafe – powiedziała, wycierając mokre policzki. – Już prawie koniec. A teraz wybacz, ale następna część może zaboleć. Ale potem się od niego uwolnisz i wrócimy do domu. Obiecuję. – Odwróciła się do Arlina. – Kiedy uaktywnię wiążącą klątwę, wydobędę Morga. A wtedy będziesz mógł go zabić. Jest Doraninem, więc tak powinno być. Arlin zawahał się, po czym pokiwał głową. Jeżeli miał jakieś skrupuły, to świetnie je ukrył. — Zgoda. Wyjęła zza pasa złożoną kartkę z zaklęciami egzekucyjnymi. „Śmierć na koniuszkach palców. Śmierć zadana słowem”. Ale tym razem nie mogła odczuwać żalu ani wyrzutów sumienia. Morg nie był biednym, oszalałym, zgniłomózgim włóczęgą. Nie był niewinny pod żadnym względem. Co z tego, że stworzył piękne budowle? Przecież pożerał dusze żywych ludzi. Z żelaznym przekonaniem podała kartkę Arlinowi. Gdy czytał sądowe zaklęcia, przeniosła wzrok z powrotem na Rafe’a. Czy była
okropnym człowiekiem, skoro czuła tak wielką ulgę na myśl, że nie odebrało mu rozumu jak Gąsiorowi? Że jakimś cudem uniknął bolesnego losu przyjaciela? „Może i jestem okropna, ale nie obchodzi mnie to. A z Gąsiorem jakoś sobie poradzimy. Jeżeli istnieje lekarstwo, znajdziemy je. A jeśli nie, dopilnujemy, żeby już nigdy tak nie cierpiał”. — Gotowa? – odezwał się Arlin. – Straciliśmy już dostatecznie dużo czasu. „Straciliśmy”. Cóż, tym zawszonym gnojkiem zajmie się później. Wciąż trzymała w ręce kartkę z dziennika Novila, ale nie była jej potrzebna. Schowała ją pod koszulę i skinęła głową. — Jestem gotowa. Arlin wziął głęboki wdech i uaktywnił zaklęcie, splatając ze sobą wszystkie wiążące klątwy. Pieczęcie kolejno zapłonęły w powietrzu. Deenie poczuła trzaskającą na jej skórze moc, wzywającą dorańską magię zatopioną głęboko w szkielecie tego prastarego kraju. Wzywającą siłę, która odbudowała ten prastary budynek. Dziewczyna przyzwała swój magiczny zmysł, także zbudowany na nowo, w którym splątały się światło i mrok. Krew wzburzyła się w jej żyłach, zmysły zawirowały. A potem zadrżała z przerażenia, po którym poczuła wrzące smagnięcie zarazy. — Arlinie! Rozpalenie tego szybko rozplątującego się węzła zaszkodziło mu. Zgiąwszy się wpół w walce z bólem wywołanym tyloma klątwami, wykręcił się na bok, by na nią spojrzeć. — Arlinie, coś jest nie tak! Kolejne brutalne i oszałamiające uderzenie zarazy. A potem poczuła złowrogie zawirowania. Usłyszała szelest jedwabiu. Poczuła pełzający po jej skórze chłód. Odwróciła się. Rafel wyprostował się. Oczy miał zamknięte, a jego twarz się zmieniała. Przekształcała. Zaczynała należeć do kogoś innego niż Rafe. Morg otworzył oczy. Przez jedno wydające się wiecznością uderzenie serca czarnoksiężnik wpatrywał się w nią… a ona w niego. Obserwowała, jak w jego oczach zaczyna świtać niedowierzanie i zrozumienie… widziała, że jej obecność wprawiła go w osłupienie, i poczuła jego wściekłość, nagłą niczym trąba wodna, która chłoszcząc i ciskając się, chce coś zniszczyć. Wyczuła właśnie jego i całą tę okrutną moc. Nie czuła już Rafela. Jej brat zniknął. Ktoś chwycił ją za rękę i odciągnął od tronu. Arlin. To był Arlin. Krzyczał coś, ale jego słowa nie miały sensu. „Rafe”. Czy on nie żyje? Czy Morg go zabił? Czy może zamknął go w klatce tak jak wcześniej? Nie wiedziała. Nie była w stanie tego stwierdzić. „Tatku… tatku… co mam robić?” Czuła w sobie Zaklęcie Unicestwienia Morga: słowa na końcu języka i pieczęci w koniuszkach palców. Mogła skończyć to tu i teraz, mogła zabić największe zło tego
świata. Czarnoksiężnik wciąż walczył, jeszcze nie wróciwszy do siebie. To była właśnie ta chwila, ta ulotna chwila, kiedy mogła uzdrowić świat. „I może zabić Rafela. Bo może jeszcze żyje”. Arlin wciąż krzyczał. Coś o wyjściu, o uwięzieniu Morga w komnacie, o wspólnym obmyśleniu innego sposobu, żeby go zniszczyć. Ręka bolała ją w miejscu, gdzie ją trzymał. Rozkojarzona odepchnęła go na bok. — Rafelu! – odezwała się, niemal szlochając. – Proszę, Rafe, musisz walczyć. Potrafię go pokonać, ale nie sama! Czekała, żeby odmienił się z powrotem. Czekała, aż zobaczy Rafe’a. Nic. Morg ściskał podłokietniki tronu, usiłując wstać, oszołomiony i rozproszony. Coś za szybko wyrwało go z transu – może to zaklęcie Arlina, a może Rafe. Przez tych kilka krótkich chwil był osłabiony. „Mogę to skończyć. Powinnam to skończyć. Nie może stąd wyjść. Nie może”. Ale nie potrafiła się przemóc, żeby go unicestwić i zabić Rafela. Przynajmniej dopóki nie spróbuje innego sposobu. Szlochając, krzyknęła z rozpaczy, chwyciła twarz Morga w drżące dłonie i poddała się jego złu. Otworzywszy się na niego i porzuciwszy wszelkie osłony, usłyszała krzyk każdego zamordowanego niewinnego człowieka, posmakowała zgnilizny każdej oszalałej, rozkładającej się duszy, poczuła żal z powodu każdego przypadku zawiedzionego zaufania i wściekłość z powodu złamania wszelkich zasad. Płonęły w niej całe wieki zdeprawowanego okrucieństwa. Niewyobrażalna moc miażdżyła jej kości na proch. Rafa… rafa była niczym… bladą, rozmytą imitacją… a jej moc, jej nędzna moc, jej żałosny olkiński zmysł magiczny… w czym mógł jej pomóc? Czując, jakby rozdzierano ją na strzępy, odrzuciła głowę w tył i krzyknęła. Wśród tego zamętu usłyszała pełen złośliwej satysfakcji, triumfalny śmiech. Usłyszała wrzask Rafela i poczuła, jak brat wije się z bólu. Usłyszała pełen nienawiści głos, niczym cichutki szept kochanka do ucha. „Pokonać mnie? Tak jakbyś była w stanie. Ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo!” Pomiędzy poszczególnymi oddechami widziała świat, który stworzyłby Morg. Widziała Charis i Gąsiora zamienionych w bestie, podobnie jak pozostałych Olków, widziała Ewena i ludność Vharne, którzy także stali się bestiami, widziała Arlina i Doran z Lur żywcem obdartych ze skóry i zostawionych na śmierć, widziała tatka… widziała tatka… „O nie”. Otworzyła oczy. Wbiła palce w twarz Morga. Przyciągnęła go blisko, jeszcze bliżej, aż zetknęli się spoconymi czołami. Odsłoniła zęby i ukazała mu swoją duszę. „Przełamałam rafę, Morg. Złamię i ciebie!”
ROZDZIAŁ XXIX
Wyczuwała niezliczone pieczęcie w samotni, drgające i dygoczące pod naporem skażonej mocy Morga. Wyczuwała krzyk Rafela, gdy czarnoksiężnik smagał go, by ją ukarać. Wyczuwała też… wyczuwała… „Tatku! Tatku, on się boi!” To musi znaczyć, że ona wygrywa. Morg się boi. To coś znaczy. Ale sama wola i desperacja nie wystarczą. Żeby go pokonać, potrzebowała zaklęcia Novila, choć była przekonana do szpiku kości, że magia tego rodzaju jest złem. Miała w sobie to groźne zaklęcie, które tylko wyczekiwało, by je wypowiedziała, a jego pieczęcie paliły ją w palce i szarpały za ramię. „Trzymaj się, Rafe. Trzymaj się”. Zatracona wśród swojej magicznej mocy, o którą nigdy nie prosiła, której nigdy nie chciała, pozwoliła, by proroctwo się wypełniło. Była dzieckiem spadkobierczyni Jervale’a i Nieświadomego Maga, urodziła się, by zakończyć to, co oni rozpoczęli. Wydobyła Morga z Rafela stopniowo, jedno okrucieństwo po drugim. Krew płynęła po jej twarzy, z oczu i nosa. Kapała z otwartych ust. Nie przejmowała się tym. Krzycząc, drapiąc i chwytając się, czego popadnie, Morg walczył i walczył, ale była w niej moc przełamanej rafy… były w niej jego blizny… była w niej tajemnicza siła Barl… „A niech to, Morg. Nie wygrasz”. Uderzenie mocy było niczym strzał z bicza, gdy po wyrwaniu go z ciała Rafe’a rzuciło nią na drugą stronę zapieczętowanej komnaty. Mocno uderzyła o ścianę, poczuła, że coś się złamało, i usłyszała czyjś śmiech. „Och. To ja”. A potem ktoś zaczął na nią krzyczeć, szarpać ją i bić po twarzy. — Deenie! Deenie! Przez chwilę myślała, że to Rafe. A potem otworzyła oczy i ujrzała arogancką, przystojną i przerażoną twarz Arlina Garricka. — Deenie! Zapieczętowaną samotnię rozsadzała zaraza, aż Deenie miała ochotę krzyczeć z bólu. Kotłowało jej się w żołądku, jej kości płonęły i z trudem podniosła się na nogi. Arlin pomógł jej, lecz nie zrobił tego delikatnie. Ból, który obudził się w jej lewym ramieniu, sprawił, że krzyknęła. — Deenie, musimy już iść! Ignorując Arlina, obróciła się na pięcie i niemal znowu upadła. Rafe zwisał bezwładnie na tronie Morga z wysokim oparciem, a twarz miał bladą, jakby była z wosku. Z jego luźno otwartych ust zwisała nitka krwawej śliny. Wyglądał na martwego. „Och, Rafe, nie!” Ze szlochem chwytając powietrze, podeszła do niego chwiejnym krokiem. — Rafe… Rafe… Jego skóra była zimna jak lód. Kiedy jednak go dotknęła swoją skołataną mocą,
w odpowiedzi poczuła jakąś iskierkę. Ująwszy palcami podbródek, uniosła mu głowę i spojrzała w nieobecne, na wpół przymknięte oczy. — Rafe? Słyszysz mnie? Rafe? To ja, Deenie. Nie odpowiedział. — Nie wygląda to dobrze, Deenie – rzekł Arlin. – Nie udało się. Musimy… Splunęła krwią na podłogę i warknęła na niego. — Nigdzie się nie wybieram. Przynajmniej dopóki nie skończę z Morgiem! — Co? – Arlin z niedowierzaniem spojrzał na sufit. – Czyś ty oszalała, Deenie? Nawet ty nie jesteś w stanie skończyć z czymś takim! Miał na myśli wrzącą, kłębiącą się chmurę mocy, która przepełniała powietrze odorem i sprawiała, że na jej skórę wystąpiły poty. To była czysta zaraza i rozszalała furia, Morg bez twarzy i formy, ciskający się po komnacie i odbijający od żelaznych pieczęci. Było w tym szaleństwo i żądza mordu, jak gdyby mieli nie przetrwać, jeśliby tu zostali. Deenie poczuła przeszywający żal i poczucie winy. „Och, tatku. Wszystko poszło nie tak”. — Arlinie – szepnęła. – Weź Rafe’a i wyjdź. A gdy będziecie już na zewnątrz, zapieczętuj komnatę. — Zapieczętować… – Arlin utkwił w niej wzrok. – Ty głupia, głupia… jesteś równie szalona co ten czarnoksiężnik. Deenie, jeśli tu z nim zostaniesz, zginiesz. — Pewnie tak – warknęła. – Ale co cię to obchodzi, Arlinie, skoro ty będziesz bezpieczny? Wzdrygnął się, jakby go uderzyła, a potem ponownie wpatrzyła się w bezkształtnego, rozwścieczonego czarnoksiężnika, którego uwolniła. — Nie wiem, ile wytrzymają te wiążące zaklęcia. — Chyba zaraz się dowiemy – powiedziała. – W każdym razie nigdzie nie pójdzie, dopóki ma do czynienia ze mną. Więc zajmę go, a ty znajdź sposób, żeby zapieczętować tę komnatę na dobre. — Jak? Och, miała ochotę go spoliczkować. — A jak myślisz, ty cholerny głupolu? W książkach, które polecił nam Rafe. Ten Novil miał masę pomysłów. Poszukaj czegoś w jego dzienniku. — A jeśli niczego nie znajdę? — Na litość boską, Arlinie! Jak myślisz, ile mamy czasu na kłótnie? Ten cholerny drań w każdej chwili może się odnaleźć! Już wyczuwała zmiany w chaotycznej zarazie, czuła, jak oszalały, rozproszony umysł Morga próbuje się pozbierać. A kiedy mu się to uda… Łupiący ból w obojczyku był okrutny, niemal tłumił ból wywołany zarazą czarnoksiężnika. Miała ochotę walić piętami w podłogę i się rozpłakać. Ale nie było czasu na płacz. Nie było czasu na strach. Przycisnęła mocno lewe ramię do ciała i chwiejnym krokiem wróciła do Arlina, chwyciła go za rękaw i, mimo jego protestów, przyciągnęła do tronu Morga. Arlin skrzywił się na widok Rafe’a.
— Deenie, on nie żyje. — Nieprawda! – krzyknęła i tym razem wymierzyła mu policzek. Ból wywołany tym ciosem sprawił, że się otrząsnęła. – A teraz zabierz go w bezpieczne miejsce, Arlinie. Idź już, idź, bo przysięgam, że… Najwyraźniej dostrzegł żądzę mordu w jej twarzy, bo ściągnął biednego, zwiotczałego Rafe’a z tronu, przewiesił sobie jego rękę przez ramię i ramieniem objął go za żebra. Potem utkwił wzrok w rozwścieczonej, wrzącej chmurze zarazy, która była Morgiem. Znowu się skrzywił, tym razem z rozpaczy. — Nie pokonasz go. Popchnęła go. — Zobaczymy. – Kolejne pchnięcie. – A teraz ruszaj. Opierając się jej, Arlin pokręcił głową. W jego oczach malowały się udręczenie i straszliwe wspomnienia. — To ja powinienem to zrobić. Powinienem zostać. Prawie popchnęła go po raz trzeci. Ale wtedy, tknięta dziwnym przeczuciem, delikatnie położyła dłoń na jego zimnym policzku. — Jeżeli chcesz się zrehabilitować, lordzie Garrick, zadbaj o Rafe’a i Gąsiora. Zadbaj o bezpieczeństwo Ewena i Charis. Napraw zniszczenia, których pomogłeś dokonać Morgowi. Właśnie w taki sposób się zrehabilitujesz. A teraz idź. Oczy Arlina błyszczały. — I tak cię nie lubię. Ani twojego brata. — Wprost łamiesz mi serce – burknęła. – Pójdziesz już, Arlinie? Kiedy jednak ruszył ku magicznie strzeżonym drzwiom, jeszcze raz złapała go za rękaw. — Nie, zaczekaj. – Ucałowała Rafe’a w woskowy policzek. Pogładziła po włosach. – Kocham cię. A potem Arlin zabrał jej brata. Rafel ledwie był w stanie poruszać nogami. Arlin musiał wlec go do wyjścia. Deenie patrzyła na nich, mrugając, by powstrzymać łzy. A potem, z drżącym oddechem, wycofała się w odległy koniec komnaty i spojrzała w górę na szalejące zjawisko, które niegdyś było człowiekiem. „Och, tatku. Arlin chyba ma rację. Jestem stuknięta”. Kątem oka dostrzegła, że Arlin dotarł z bezwładnym Rafe’em do drzwi i obrócił się, by na nią spojrzeć. Jej lewe ramię było bezużyteczne, więc przesunęła się nieco i uniosła prawą dłoń. „Jeszcze nie… jeszcze nie”. A potem opuściła wszelkie bariery i przywołała Morga bliżej. „Tu jestem. Tu jestem. Chcesz spróbować jeszcze raz?” Chwila ciszy. Chwila spokoju. A potem zaraza Morga rzuciła się na nią z rykiem i powaliła ją na kolana. Wśród palącego bólu poczuła, jak wiążące zaklęcia Arlina rozpadają się. Przerażona, że Morg mógł to wyczuć, zebrała nadwątlone siły i walczyła, by odwrócić jego uwagę. Przypomniała sobie rafę i ostatni wir wodny, a potem przelała wszystko, co w niej zostało, w wysiłek, który miał złamać także i jego.
Ale Morg nie był wirem. Krzyknęła, gdy uniósł ją i cisnął w drugi koniec komnaty. Krzyknęła ponownie, gdy grzmotnął nią od sufitu po podłogę. Gdy przytłaczająca chmura zarazy spłynęła w dół, dostrzegła Arlina otwierającego drzwi komnaty i wyciągającego Rafe’a na korytarz. Prawie. Prawie. A potem znalazł się na zewnątrz, Rafe razem z nim, a imponujące drzwi zamknęły się z hukiem. Jedno mocne uderzenie serca później wyczuła, że wiążące pieczęci rozpalają się na nowo. Roześmiała się, leżąc na zimnej podłodze samotni. A potem wrzasnęła, gdy Morg podniósł ją i potrząsnął nią, niczym pies trzymający w zębach szczura. Miała wrażenie, że jej kości w każdej chwili mogą rozpaść się na kawałki. „Ale to nieistotne. Nieistotne. Tatku, nasz Rafel jest bezpieczny”. Nagle Morg ją puścił. Wyczerpana i tak straszliwie obolała, że ledwie mogła oddychać, wpatrywała się w spowity zarazą sufit. Czekała. Czekała. Ale czarnoksiężnik nie wykonywał następnego ruchu. Z jej oczu i nosa pociekły strużki ciepłej krwi. Popłynęły z jej rozchylonych ust. „Och, tatku. Jestem taka zmęczona”. Poczuła, że jej ciało jest w środku puste, zmiażdżone na drżące kawałeczki. Miała wrażenie, że szybuje jak obłok. „Czyli już po wszystkim? Czy ja umieram?” Pomyślała, że na pewno tak, i w jakiś dziwny, obcy sposób było jej przykro. Bardzo powoli zamrugała oczami. Tatko pewnie chciałby, żeby walczyła dalej, ale nie była w stanie. „Przepraszam, tatku. Wypaliłam się”. Zupełnie jak jej matka. „Przepraszam, że się żołądkowałam, mamo. Nie miałam pojęcia”. A więc teraz wszystko zależało od Arlina. Mógł zostać dorańskim bohaterem. Spodobałoby mu się to. Naprawdę był zapchlonym gnojkiem. Gdy tak leżała, rozmyślając leniwie, poczuła, że jej magiczny zmysł drgnął. „Odejdź. Zostaw mnie w spokoju”. Ale tak się nie stało. Poczuła kolejne drgnięcie, to okropne ukłucie przestrzegające ją przed bestiami, włóczęgami, wirami i trąbami. Unosząca się pod sufitem komnaty chmura zarazy zadrżała. I zadrżała raz jeszcze. W konwulsjach obudziła się do życia. Ale nie wiła się już jak oszalała, nie ciskała się rozjuszona od ściany do ściany. O nie. Poruszała się pewnie, miała poczucie celu, spływała na marmurową posadzkę, zbierając się w sobie. Przebiegła i sprytna. Z walącym w piersi sercem utkwiła w niej wzrok. A potem, jęcząc z wysiłku i podpierając się na jednej ręce, z ramieniem palącym z bólu usiadła. Przetarła twarz rękawem, żeby wyostrzyć zamglony przez krew wzrok. Zamrugała. I jeszcze raz. „O nie”. Chmura zarazy zmieniała kolor. Zmieniała kształt. Stała się przezroczysta, a czające się w niej zagrożenie burzyło się we krwi Deenie. Magiczny zmysł dziewczyny krzyczał, sprawiał, że szczękała zębami. Zaraza ponownie zadrżała. Stała się postacią. Człowiekiem. Blond włosy. Przeszywające oczy. Wąskie, okrutne usta. „Morg”. Była tak wzburzona, że niemal zwymiotowała. Podniosła się.
Znajomy głos wyszeptał: — Tym razem nie ma ucieczki. Tym razem jesteś moja, ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo. Blizny, które zostawił w niej jego dotyk, ożyły i zapłonęły zarazą. A potem poczuła straszliwy nacisk, ciężar jego odbudowanej istoty, poczuła, jak Morg brutalnie szuka drogi do wewnątrz, pragnąc ją przejąć, złamać i zrobić z niej swoją kolejną marionetkę. Kawałek po kawałku została zepchnięta na kolana. „Nie potrafię… nie potrafię…” Nawet rafa nie przygotowała jej na coś takiego. A bycie córką Ashera nie wystarczało. Nie tym razem. Choć walczyła z całych sił, jej dusza rozpryskiwała się, a roześmiany i triumfujący Morg wdzierał się przez szczeliny. Tonęła. Tonęła. I nic nie mogła zrobić. A potem usłyszała wściekłe syknięcie. Poczuła, że gwałtowny atak czarnoksiężnika słabnie, poczuła, że Morg wycofuje się z przerażeniem i obrzydzeniem, gdy trafił na jakąś głęboką, ukrytą część jej umysłu. „Barl”. Gdy rozwścieczony Morg miotał się w niej, Deenie sięgnęła do tej innej, bardziej ludzkiej blizny, którą pozostawiła w niej Smoczozęba Rafa. Wyczuła w niej echo magii, o której czytała w dzienniku Barl. Nie mogła w to uwierzyć, ale to było echo jej samej. A więc nie wyobraziła sobie tego. To, co zostało w rafie z Barl, rzeczywiście ją zmieniło. Morg wciąż szalał. „Suka. Dziwka. Kurwa. Zdrajczyni.” Ale to było coś więcej niż złość: to żal, ból i rozpacz. Czując to, Deenie zdała sobie sprawę, że obecność ducha Barl obezwładniła go – tak jak on obezwładnił ją. Przyszła więc ta chwila, ta króciutka chwilka, żeby przerodzić jego potknięcie w porażkę. Okruszyna jej magicznego zmysłu nie została pochłonięta. Szlochając, chwyciła się kurczowo tych strzępów siły i z trudem starała się znaleźć sposób, by ją wykorzystać, póki jeszcze mogła. Piękne Elvado, miasto magów. Do szpiku kości przesiąknięte całymi wiekami magii. Tak pisała w swoim dzienniku Barl, opłakując wszystko, co straciła. „Wieki magii”. Dorańskiej magii, najpotężniejszej, jaką znał świat. W swojej czystej, nieskażonej formie. Niesplugawionej przez Morga. A czym była Deenie, myszka, córka Nieświadomego Maga, jeśli nie ujściem dla tej mocy? Dlatego właśnie na pewno może tej mocy użyć… jeśli tylko uda jej się ją odnaleźć pod siejącą spustoszenie zarazą Morga. Ale żeby ją znaleźć, musiałaby porzucić wszelkie żałosne osłony i modlić się, żeby zdążyć, zanim Morg zwycięży. „Och, tatku”. Rozbita z przerażenia przestała walczyć. Morg oczywiście to wyczuł. Poczuł, że przestała stawiać opór. Jego furia błysnęła nowym triumfem. Jego pełen zadowolenia z siebie śmiech zabębnił o jej kości.
„Nie słuchaj go, Deenie. Słuchaj Barl”. Trzymając się tej upartej okruszyny swojego magicznego zmysłu, tej upierdliwej części samej siebie, która należała do jej matki, wzięła w objęcia tę bliznę, którą zostawiła po sobie Barl, i sięgnęła do wspomnienia pradawnej dorańskiej magii. Piękne Elvado, miasto magów. Do szpiku kości przesiąknięte całymi wiekami magii. Przy ukłuciu ostrego bólu wyczuła zaskoczenie Morga, a po chwili wybuch jego gniewu z powodu tej drobnej sztuczki. Odepchnęła jego wściekłość, żeby jej nie rozpraszał. „Pomóż mi, Barl. Pomóż mi. To będzie także twoje zwycięstwo”. Czuła palącą zarazę Morga i jego przemożne pragnienie, żeby ją zniszczyć. Słyszała własny krzyk, gdy ukarał ją bólem. Nie miał znaczenia. Nie mógł mieć znaczenia. Liczyło się tylko to. Nic więcej. „Pomóż mi, Barl. Pomóż mi”. I oto znalazła. Znalazła. Dorańską magię. Dorańską moc. Wątłą, lecz tak charakterystyczną, wątłą, lecz znajomą, przepełniającą ją dziwnym wspomnieniem domu. Deenie krzyknęła z ulgą i zaprosiła ją do środka. A magia przelała się przez nią, potężniejsza od zarazy. Morg wrzeszczał. Otworzyła oczy. Górujący nad nią czarnoksiężnik pieklił się i ciskał. „Ty suko, ty dziwko, ty zdradziecka kurwo!” Instynkt. Rozpacz. Z krzykiem rzuciła się naprzód i wbiła prawą rękę w mieniące się zło, które miała przed sobą. I ta moc… ta moc… moc krążąca w jej żyłach… Morg zaczął się palić. Był człowiekiem, który zamienił się w papier, a ona była płomieniem. Płonął… płonął… płonął… Umarł. Ewen przygryzł wargę i poruszył się ostrożnie, żeby nie zbudzić Charis. Rany na ramieniu i biodrze piekły go z niezmienną, tępą goryczą, a nie pomagał też fakt, że dziewczyna używała jego zdrowego ramienia jako poduszki – ale nie mógł się jej pozbyć. Łzy wyschły już na jej zapadniętych policzkach, ale nawet we śnie widać było, że wciąż rozpacza. Mężczyzna, którego kochała, nie żył, jej najlepszą przyjaciółkę zabrały bestie… Jej najlepszą przyjaciółkę… „Deenie”. Poczuł własny żal, przeradzający tępy ból w bardziej palącą udrękę. Dziennik, który mu dała, mocno przylegał do jego żeber. Robb spojrzał na Ewena. — Kapitanie? – odezwał się cicho z przyzwyczajenia. – Wszystko w porządku? Robb miał świadomość, że to głupie pytanie, ale… — W porządku. — Przykro mi z powodu króla – rzekł Robb, a kąciki jego ust opuściły się. Hain, który przysłuchiwał się ich słowom – nie spał bowiem, podobnie jak pozostali wojacy – pokiwał głową. Ewen oparł głowę o ścianę lochu i zamknął oczy.
— Murdo na lepszą śmierć zasłużył. – Tak jak Padrig i każdy zgniłomózgi, którego dusza padła ofiarą czarnoksiężnika. – Ale stało się, Robb. Lepiej tego nie roztrząsać, powiadam. Gdy Robb skinął głową, przyjmując łagodne upomnienie, Charis poruszyła się obok Ewena, rozbudzona ich głosami. A potem uniosła głowę. — Wróciła? Wszystko z nią w porządku? Ta dziewczyna drażniła go niczym nienasmarowane skórzane ubranie, mimo wszystko jednak było mu jej żal. — Nie. Charis… Za zakratowanymi drzwiami celi rozległ się udręczony ryk. Trwał i trwał, i trwał, przyprawiający o dreszcze i przeraźliwie nieludzki. Robb poderwał się na nogi, a pozostali wojacy tuż za nim. Charis wstała ociężale i podała mu rękę. Ewen zawahał się, po czym oplótł palcami jej nadgarstek i pozwolił, by pomogła mu się podnieść. — To bestie – rzekł Robb podniesionym głosem i zrobił krok w stronę drzwi. – Coś im się stało. Myślicie, że… Straszliwe wycie ustało. Wpatrywali się w siebie, walcząc ze zdradziecką nadzieją. — Kiedy tatko Deenie zabił Morga… to znaczy rozproszył go – odezwała się Charis z niemal niezauważalną ekscytacją w głosie – jego bestie padły i zniknęły. Co do jednej. Robb odwrócił się, starając się zachować hardą minę. — Czyli mówisz, że on nie żyje? Czarnoksiężnik? — Możliwe – powiedziała Charis i nagle otrzeźwiała. „Deenie”. Ewen, którego serce biło jak oszalałe, starał się zachować spokój. „Nasze dotykające się usta. Słodycz jej uśmiechu”. — Skoro jego bestie nie żyją, to on też. A skoro on nie żyje… Charis pokręciła głową. — Nie. Nie mów tego. Nawet się nie waż. – Zasłoniła rękami uszy. – Nie słucham cię, Ewenie. Nie słucham. Ale prędzej czy później będzie musiała stawić czoła prawdzie. Skoro Morg nie żyje, Deenie zabiła go tym paskudnym Zaklęciem Unicestwienia. A to znaczy, że… Czekali w straszliwej ciszy. I czekali. I czekali. Charis znowu zaczęła szlochać, a łzy w milczeniu spływały jej po twarzy. W końcu Ewen wrócił na podłogę, poddając się swoim ranom. I czekali dalej. Gdy w końcu drzwi celi stanęły otworem, z początku myśleli, że może to jakaś sztuczka – zwłaszcza gdy zobaczyli, kto stał przy wejściu. — Arlin Garrick! – warknęła Charis. – A czego ty chcesz? Dorański mag wyglądał na wyczerpanego. — Już po wszystkim. Morg nie żyje. – A gdy wpatrywali się w niego w bezruchu z wybałuszonymi oczami, wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu. – A Deenie żyje. — Naprawdę? – stanowczym tonem spytała Charis. – Czy może tylko się nami bawisz, Arlinie?
Ewen spojrzał na nią z aprobatą. Wyjęła mu te słowa z ust. Doranin westchnął. — Naprawdę. Tym razem to Robb pomógł Ewenowi wstać. Roztrzęsiony, stojąc na chwiejnych nogach, utkwił w Arlinie najbardziej lodowate spojrzenie. — Zabierz nas do niej. — Oczywiście, Wasza Wysokość – rzekł Doranin z kolejnym krzywym uśmiechem. – Chodźcie za mną. Garrick prowadził ich po opustoszałych schodach, pustymi korytarzami i przez puste sale, aż wreszcie dotarli do komnaty na końcu kolejnego opustoszałego korytarza. Drzwi były otwarte. — Państwo przodem – odezwał się, udając życzliwość. Charis wpadła do środka, krzycząc: — Deenie! Deenie! Płonąc z bólu, Ewen wsparł się na Robbie i ruszył za nią. Serce waliło mu w piersi. Oświetlona lampami komnata okazała się wypełnioną księgami biblioteką. Morg – „nie, pamiętaj, że teraz to po prostu Rafel” – leżał na niskiej sofie. Deenie klęczała obok niego i odwróciła się, usłyszawszy głos Charis. Lewe ramię miała wygięte i przywiązane blisko piersi. Widać było, że sprawia jej ból. Za sofą krążył inny mężczyzna, sądząc po wyglądzie Olk, a na jego twarzy malował się nierozumny wyraz świadczący o tym, że nie grzeszył bystrością umysłu. Dziewczyny uściskały się niezgrabnie, śmiejąc się i płacząc. A potem Deenie cofnęła się, by Charis mogła zapłakać nad mężczyzną, którego kochała. Robb odsunął się, pozwalając Ewenowi stać samodzielnie. — Ewenie – odezwała się Deenie z drżącym i pięknym uśmiechem. Zmieniła się? Wyglądała inaczej. Ale nie potrafił stwierdzić, pod jakim względem. – Martwiłeś się przeze mnie? Przepraszam cię za to. Nie dbał o to, że ból niemal przyprawiał go o mdłości. Otworzył ramiona, wyszeptał jej imię, a gdy do niego podbiegła, przytulił ją mocno wśród bólu i łez.
*** Później, gdy od świtu minęło już kilka godzin, gdy napełniły się puste brzuchy, gdy uporano się ze skutkami przetrzymywania ich w niewoli i opatrzono rany, ponownie zebrali się w zacisznej bibliotece. Dzięki Robbowi i wojakom z Vharne wypuszczono z lochów pozostałych królów, ich służących i każdego mężczyznę, kobietę i dziecko pojmanych w niewolę. Nie zważając na rany, uciekli wkrótce po tym, jak ich uwolniono, pieszo i na ciągniętych przez konie wozach. W niegdyś opustoszałym Elvado znowu nie było nikogo – oprócz nich. Robb i jego bracia wojacy stali na straży wokół regałów. Spoglądając na nich – wyszkolonych i wybranych przez Tavina, opanowanych i dzielnych – Ewen pękał z dumy.
Doranin, Arlin Garrick, który wcześniej wytłumaczył Robbowi, gdzie znaleźć pozostałe lochy Elvado, a potem zniknął, by zająć się swoimi sprawami, siedział teraz przy jednym ze stołów, mając przed sobą stertę pergaminów. Był odmieniony tak jak Deenie. W jego oczach wciąż czaił się cień, ale udręka złagodniała, a gdy patrzył na dziewczynę, w jego spojrzeniu widać było podziw i podszyty zazdrością szacunek. Charis przysiadła na skraju niskiej sofy, trzymając Rafela za rękę. Wciąż spał. Brat Deenie wyglądał jak oddychające zwłoki, oczy i policzki miał zapadnięte i nie odezwał się ani słowem nawet przez sen. Jego otępiały przyjaciel Gąsior siedział na podłodze u jego stóp, od czasu do czasu bełkocząc cicho pod nosem. Skończył tragicznie, lecz jednocześnie był największym szczęściarzem. „Padrig”. — Wiem, że to głupio zabrzmi – odezwała się zawstydzona Charis – ale… jesteś pewna, że tym razem Morg nie żyje? Że nie wróci? Deenie i Doranin wymienili spojrzenia. — Jestem absolutnie pewna, Charis – powiedziała cicho. – Czułam, jak umiera. Pod tymi prostymi słowami ziała otchłań mroku. Ewen poczuł ucisk w żołądku, gdy je usłyszał. Siedziała obok niego na drugiej sofie przyniesionej do komnaty, jej obojczyk wcześniej nastawił i unieruchomił Hain, najlepszy koszarowy medyk Tavina. Ewen trzymał w dłoni jej ciepłą dłoń, ich kolana lekko się stykały… mimo to była wiele mil stąd. „Pewnego dnia opowiem ci, co się tu wydarzyło, Ewenie. Ale nie dziś”. Nie spierał się, gdy to oznajmiła. Jak mógł się spierać? Ale jej milczenie zmroziło go i przeraziło. — A zatem czarnoksiężnik został raz na zawsze pokonany – powiedział. – A jego bestie? Naprawdę zginęły razem z nim? — Wszystkie nie żyją – rzekł Garrick ze złośliwą satysfakcją. – Nigdy nie wrócą. „Chyba że zatęsknisz za nimi”. Mag utkwił w nim wzrok, jak gdyby usłyszał jego myśli. Był taki wyniosły. Deenie miała rację, Arlin Garrick był aroganckim człowiekiem. — Czarnoksięstwo umarło wraz z Morgiem. Świat został oczyszczony z zarazy. Deenie przycisnęła usta do jego policzka, uważając, by nie dotknąć świeżo nasmarowanych maścią ran. — Nie frasuj się, Ewenie. Arlin nas nie zdradzi. Musiał wierzyć w jej przekonanie. — Chcę wrócić do domu – powiedziała Charis. – Możemy wracać? Proszę. Deenie posępnie skinęła głową. — Tak. Jutro. Dom. „Lur”. Spuścił wzrok. Oczywiście, że musiała wrócić. Jej ojciec chorował. Musiała jeszcze ocalić swój lud, podobnie jak on sam. Wszystkich tych wieśniaków, zagubionych na niespokojnych ziemiach. A w Dolinie czekał Tavin. Nerwowo siedział na tronie, nie mając pojęcia, czy syn Murda żyje, czy nie. Ale na myśl o tym, że może stracić Deenie, w jego sercu otworzyła się świeża
rana. — Ciekawe, ile jeszcze zostało z naszego domu – dodała Charis niepewnym głosem. Poczuł, że Deenie zadrżała. — Nie wolno ci tak myśleć, Charis. Starała się wierzyć, on jednak miał pewne wątpliwości. Sądząc po tym, co opowiadała mu o cierpieniach swojego małego królestwa, spotka je zawód, gdy wrócą do domu. Jej słowa sprawiły, że na chwilę się zamyślił. Zanim jednak miałby coś zrobić, musiałby skonsultować się z Tavinem. — Cokolwiek znajdziemy, Ewenie – odezwał się ten arogancki Doranin, pozwalając sobie na poufałość – jedno powinieneś wiedzieć. Zamierzam sprowadzić Doran z Lur tu, do Elvado. Dorana to dom naszych przodków i już za długo żyjemy z dala od niego. Wyprostował się z niedowierzaniem. — Chcesz, żeby Dorana znowu była krainą magów? Po Morgu? — Ewenie. – Deenie zacisnęła palce. – Mają prawo mieć własny dom, tak samo jak Olkowie i ludność Vharne. Jestem przekonana, że gdy opadnie kurz, ty, Arlin i pozostali królowie usiądziecie razem w pokoju i znajdziecie wspólny język. Pokręcił głową, nie do końca przekonany. — Skoro tak twierdzisz. — A ja twierdzę – odezwał się Garrick, patrząc ostrym wzrokiem – że czarnoksięstwo umarło. Łatwo było mówić, ale kto wie, o czym mogą zamarzyć magowie, którzy jeszcze się nie narodzili? „Ale to już na jutro zmartwienie”. Garrick postukał w leżące przed nim pergaminy. — W apartamentach Morga znalazłem pradawne zaklęcia, które Rafel zabrał ze sobą w góry. Wśród nich jest zaklęcie, które w mgnieniu oka może przesłać człowieka wiele mil stąd, ale nie mam zamiaru wypróbowywać go na tylu osobach naraz i na taką odległość do Lur. – Przeniósł wzrok na milczącego, leżącego w bezruchu brata Deenie. – Ani nie mam zamiaru narażać słabowitych. — Z tym akurat łatwo można sobie poradzić – powiedziała Deenie, ale nie tak pogodnie, jak sugerowałyby jej słowa. – Robb i jego ludzie zatrzymali konie i wozy, prawda, Ewenie? Więc wszyscy razem pojedziemy do Vharne i tam postanowimy, co dalej. Ostatnią rzeczą, jaką Deenie zrobiła przed opuszczeniem Elvado, było zabezpieczenie biblioteki Morga każdym wiążącym zaklęciem, jakie tylko udało jej się znaleźć, i na sam koniec nałożenie własnej pieczęci, którą tylko ona potrafiłaby złamać. Stwierdziła, że tę spuściznę po rafie chętnie zatrzyma. — I tyle – zwróciła się do Arlina. Arogancki Doranin był zbyt inteligentny, żeby narzekać. Skoro bestie Morga nie żyły i nie trzeba było obawiać się włóczęgów, a pogoda była przyjemna, choć było zimno, wyruszyli prosto przez Doranę do Manemli, a
potem do Vharne i dalej do Doliny. Podróż trwała pięćdziesiąt jeden dni i przez pięćdziesiąt jeden dni nie spotkali ani żywej duszy. Złamane kości i rany wygoiły się, Arlin Garrick zważał na swoje dorańskie maniery, nie mieli więc żadnych problemów. Tylko brat Deenie nie odezwał się ani słowem, chociaż w końcu otworzył oczy i z pomocą był w stanie chodzić. Charis i plączący się między nimi otępiały Gąsior opiekowali się nim. Deenie była z tego zadowolona. Podobnie jak z jazdy jednym z dwóch wozów, z wędrowania, z jazdy konnej raz na jakiś czas i z polowania na kolację, gdy Robb i wojacy wracali z pustymi rękami. Ale gdy myślała, że nikt nie patrzy, jej twarz krzywiła się z żalu i potwornych wspomnień. Ewen z bólem serca utrzymywał to w tajemnicy i modlił się, by odnalazła spokój, by jej ojciec wciąż żył i żeby jej otumaniony brat odzyskał rozum. Przez pięćdziesiąt jeden dni nie powiedziała ani słowa na temat Morga. Tym razem, ostrzeżony o przybyciu swojego wychowanka, fechmistrz Vharne w blasku przedpołudniowego słońca na złamanie karku pędził mu na spotkanie. Z łoskotem zeskoczywszy z koszarowego konia, stanął w rozkroku, płacząc na środku drogi prowadzącej do Wzniosłej Doliny, i ryknął na powitanie: — Chłopaku! Chłopaku! Tak według ciebie wygląda powrót w porę? Złaź z tego konia, żebym mógł ci sprać ten chudy tyłek! Robb i jego wojacy zachichotali w kułak, Arlin Garrick spuścił wzrok, spoglądając na swój dorański nos, a jadąca obok Ewena Deenie znacząco uniosła ciemną brew. — Ciekawy sposób zwracania się do króla. Ewen uśmiechnął się od ucha do ucha. — Taki właśnie jest Tavin. – A potem wyrzucił stopy ze strzemion. – Zatrzymaj tu wszystkich, dziewczyno… i zaopiekuj się tą szkapą. Gdy fechmistrz go objął, Ewen był pewien, że połamie mu żebra, a gdy w końcu odsunęli się od siebie, także bezwstydnie zaszlochał. — Chłopaku – odezwał się Tavin, ciężko dysząc – przekonany byłem, że jesteś zgubiony. Z drżeniem zdołał się uśmiechnąć. — Ja też przekonany o tym byłem, Tav, nawet nie wiem, ile razy. – A potem uśmiech zniknął mu z twarzy. – Murdo nie żyje, fechmistrzu. Czarnoksiężnik zabił go na moich oczach. — O, Duchu – szepnął Tavin. – To koniec niegodny króla. Przykro mi, synu. Tak długo powstrzymywał żal, że gdy teraz go poczuł, jakimś cudem trudniej było go znieść. Pozwolił sobie na odnalezienie otuchy w pocieszających ramionach Tavina. — Nigdy mi nie powiedziałeś, z jakiego powodu były między wami tarcia. — I nie powiem – rzekł Tavin, wypuszczając go z objęć. – Teraz to nie ma znaczenia. To prawda. Nie miało. — Vharne jakoś przetrwało, gdy mnie nie było, prawda? — Daliśmy sobie radę – odparł Tavin. – Synu, coś ty zrobił z twarzą? Koniuszkami palców dotknął pofałdowanych blizn po szponach.
— Przy goleniu się zaciąłem. — Cóż za nieostrożność – powiedział Tav, podchwytując żart. Ale w jego oczach nie było rozbawienia. – Widzę, że przyprowadziłeś ze sobą tłumy. — To prawda – przyznał. – Widzisz tę dziewczynę na koniu? Tavin spojrzał, ściągając usta. — Widzę. — To Deenie. To ona Morga zabiła. — Czarnoksiężnik nie żyje? – wyszeptał Tavin. – Ewenie… — Tak, Tav. Daję słowo. — I to ona go zabiła? – Tavinowi z wrażenia opadła szczęka. – Ta dziewczyna? Zaśmiał się. — Mądrej głowie dość dwie słowie, Tav. Magiem jest i nie za bardzo lubi, gdy ktoś zwraca się do niej „dziewczyno”. — Magiem – bezbarwnie powtórzył Tavin. – Oszalałeś, chłopaku? Cóż, ani przez chwilę nie pomyślał, że Tavinowi od razu się to spodoba. — To długa historia, fechmistrzu. Ale w skrócie: jest magiem, jej przyjaciółka Charis, tam na wozie, też jest magiem, podobnie jak jej biedny brat Rafel, ten na wozie, ze swoim przyjacielem, i ten jego przyjaciel, Gąsior, cóż, też kiedyś był magiem. A ten nadąsany blondyn na koźle drugiego wozu? To Arlin Garrick, który też jest magiem. Ale wiesz, Tav? On jest Doraninem. Tavin cofnął się o krok, kładąc dłoń na rękojeści miecza. — Czy ty królem Vharne jesteś, Ewenie? Czy może czarnoksiężnik zdrajcę do mnie wysłał na jego miejsce? Powoli i nieśpiesznie, uniósłszy ostrzegawczo pięść do Robba i pozostałych, Ewen opadł na jedno kolano na drodze. — Nie jestem żadnym zdrajcą, Tavinie. Synem Murda jestem i bratem Padriga. Jestem królem Vharne, a ty jesteś moją najdroższą prawą ręką. Spójrz mi w oczy, Tav. Prawdę tam znajdziesz. A jeśli nie? Utnij mi głowę. Nie powstrzymam cię. W bolesnym milczeniu Tavin wpatrywał się w niego z góry, zaciskając i rozluźniając palce na rękojeści miecza. — Doranin? – odezwał się w końcu, jakby chciał splunąć. – Gdzie twój rozum, chłopaku? Doranin w Vharne? Teraz gdy poszarpane przez bestie biodro już prawie go nie bolało, Ewen wstał bez większego trudu. — Gdyby nie on, nadal klęczałbym przed czarnoksiężnikiem. Spokojnie, staruszku. Dużo więcej mam ci do opowiedzenia. — Może i tak – rzekł Tavin, rzucając piorunujące spojrzenie za jego plecy na Arlina Garricka. – Tylko czy ja chcę to usłyszeć? Ucałował Tavina w pokryty zarostem policzek. — Nie. Ale usłyszysz, Tav. Zrobisz to dla mnie.
*** Jechali do zamku ramię w ramię, zostawiając pozostałych w tyle. Po drodze
opowiedział Tavinowi większość wydarzeń, które miały miejsce od dnia, gdy opuścił Dolinę, a potem wyjaśnił swoje plany wobec królestwa i cierpliwie wysłuchał protestów, przekleństw, klątw i wywodów fechmistrza. Ale w końcu Tavin się poddał, nie był bowiem głupcem i wiedział – czy mu się to podobało, czy nie – czego najbardziej potrzebowało Vharne. — Ale powiedz mi tylko, czy pewien jesteś, Ewenie, że mam pozwolić się tej dziewczynie zaczarować? Ewen wzruszył ramionami. — Już ci mówiłem, Tav, że rzuciła to zaklęcie na mnie, na Robba, na Haina i resztę. Nie bolało. I lepiej uwierz, że dzięki temu życie będzie mniej zawiłe. Poza tym skoro Charis, Rafela i tego biednego Gąsiora z tobą mam zostawić, to nie wyjdzie to na dobre, skoro nie zrozumiesz ani słowa z tego, co do ciebie powiedzą, prawda? Tavin rzucił okiem ponad jego ramieniem i skrzywił się. — A musisz ich zostawić? — Nie spytasz ponownie, gdy brata Deenie zobaczysz. Nie nadaje się do dalszej podróży. Tav… – Nie potrafił ukryć drżenia. – Myślałem, że to, co wycierpieli Padrig i król, było okropne. I było. Było okropne. Ale Rafel? – Znowu zadrżał. – Wolałbym spłonąć żywcem, niż przeżyć coś takiego. Deenie mówiła, że ani na chwilę nie przestał walczyć z Morgiem. Bez względu na to, jak bardzo skrzywdził go czarnoksiężnik, wytrzymał to. Doranin też tak twierdzi, a nie darzyli się sympatią. — Kolejna długa historia? – gorzko spytał Tavin. — Prawdopodobnie. Deenie cierpi z powodu brata, a nie mam pojęcia, co mogę dla niego zrobić. Jechali w popołudniowym cieniu wśród zielonych pól Wysokiej Doliny, wreszcie w domu. Tavin zamyślił się nad jego słowami. A potem uniósł krzaczaste brwi. — No dobrze. Czyli zakochałeś się w tej Olkince, w tym magu, tak? Nie powiedział przecież ani słowa o miłości. — W Charis? – Spojrzał na Tavina z przerażeniem. – W tej jędzy? Głowę by mi odgryzła za każdym razem, gdy na mnie patrzy, fechmistrzu. Spojrzał na niego surowo, dostrzegając tę komedię. — Ewenie. Powinien był pamiętać, z kim rozmawia. — A jeśli zakochałem się w Deenie? – spytał cicho. – To nie będzie dla ciebie łatwe, prawda? Tavin burknął. — Oczekujesz, że ci odpowiem, skoro nie zamieniłem z tą dziewczyną ani słowa? – Potarł podbródek. – Synu, jeżeli ty ją kochasz, to znaczy, że warta jest miłości. Ale to nie zmienia faktu, że jest magiem. A co powiedzą na to ludzie w Dolinie? Na to wszystko? To dopiero kłopotliwe będzie. — Ludzie w Dolinie zareagują uśmiechem, Tav – powiedział, nie mając ochoty na wysłuchiwanie innych argumentów. – Podobnie jak na niespokojnych ziemiach. Jej lud wyczuwa nasze duchowe ścieżki. To coś znaczy, powiadam.
Tavin pokiwał głową i nie powiedział nic więcej. Przez pewien czas jechali w milczeniu, w twarz świeciło im słońce, a za plecami skrzypiały wozy. Otumaniony Gąsior śpiewał głębokim głosem jakieś pijackie piosenki. — Charis sądzi, że on zmusi Rafela, żeby się odezwał – rzekł Ewen. – Deenie mówi, że najlepszymi przyjaciółmi byli. Jak bracia. — Smutna historia – przyznał Tavin. – Synu… czego mi jeszcze nie powiedziałeś? Przetrwał tyle samotnych tygodni bez szorstkich rad Tavina. Musiał chwilę odczekać i po prostu oddychać. — Deenie – powiedział, pilnując, by nie podnosić głosu – nie chce mi powiedzieć, co się stało, gdy zabiła Morga. Tavin westchnął przeciągle. — I te tajemnice, chłopaku. To tajemnice kobiety czy maga? — Pytasz, czy jej ufam? Powściągnij język, Tavinie. To głupie pytanie, powiadam. Kolejne westchnienie, tym razem ze zniecierpliwienia. — Skoro jej ufasz, chłopaku, to jakie to ma znaczenie, kiedy ci powie? — Nie ma znaczenia – mruknął nachmurzony. — W takim razie ty powściągnij język – rzekł Tavin. Wskazał na coś. — Patrz. Jesteś w domu. W oddali jasno błyszczał królewski zamek w Dolinie, postawiony na łagodnym wzniesieniu, a jego ciemnoszary dach połyskiwał w słońcu. Stracił go z oczu, gdy wzrok zamgliły mu łzy, a dudniące serce stłumiło odgłosy koni i wozów. Obrócił swoją szkapę na zadzie i spiął ją piętami, by wrócić do Deenie. Teraz to ona siedziała na koźle wozu, którym jechał jej brat. — O co chodzi? – spytała zaskoczona. – Coś się stało? Pokręcił głową i niemal się roześmiał. — Przekaż wóz Charis i wsiadaj za mną. Zwinnie przekazała lejce, wskoczyła na konia i objęła Ewena w pasie. Gdy popędził szkapę z powrotem do galopu, ze stukotem mijając Tavina, lekko przechyliła się na bok. — My też mieliśmy pałac – powiedziała ponad tętentem kopyt konia. — Ale się zawalił. Tak jak mój dom. Wcześniej mu o tym nie mówiła. Choć wiele mu powiedziała, było jeszcze tyle rzeczy, o których nie wiedział. Chwycił wodze w jedną rękę i palcami drugiej nakrył jej palce. — W takim razie znajdziemy ci nowy dom, dziewczyno – powiedział. — Taki, który się nie zawali. Usłyszał jej drżący wdech. — Obiecujesz? — Obiecuję. Pośpieszył konia do cwału.
ROZDZIAŁ XXX
Ewen dopilnował, by Rafela ulokowano w pokoju, który należał do Padriga. A kiedy tego dokonano, powiedział łagodnie: „Znajdź mnie, jeśli będziesz czegoś potrzebowała, Deenie” i wyszedł, żeby mogła pobyć z bratem na osobności, zanim rankiem będzie musiała wyruszyć do Lur. — Pozdrowię od ciebie tatka, Rafe – obiecała, trzymając go za zimną, obojętną dłoń. – Niezwykle się ucieszy, kiedy się dowie, że dochodzisz do siebie. „Jeśli jeszcze żyje. Jeśli jego też nie straciłam tak jak wszystkiego innego”. Rafe znowu spał. Niech Barl ma go w swojej opiece – oprócz snu robił tak niewiele. A kiedy nie spał, i tak nie był do końca przytomny. To nie był Rafe. Był jak woskowa lalka, która tylko przypominała Rafe’a. „A to pewnie jest zemsta Morga. Kara dla mnie, dla tatka i dla Rafe’a za to, że się nie poddaliśmy. Och, Rafe”. Włosy znowu miał obcięte na krótko. Ostrzygła go Charis, trzymając w drżących palcach nożyczki Arlina i tnąc, tnąc, tnąc. Miała nadzieję, że kiedy włosy Rafe’a wrócą do normalnej długości, będzie bardziej podobny do siebie, a mniej do Morga. I bez wątpienia tak było. Ale minie wiele czasu, zanim Deenie będzie w stanie zapomnieć o szkarłatnym, marmurowym podeście Morga w tamtej czarnej komnacie, o zgniłomózgich włóczęgach i o umierającym ojcu Ewena. — To nie byłeś ty, Rafe. Wiem, że to nie byłeś ty – wyszeptała. – Ale byłeś tam. Nie mogłeś go powstrzymać. I wiem, że to dlatego nie wracasz. A raczej to tylko jeden z powodów, dla których nie wrócił. — Wiem też, że cierpisz. Wiem, że pod koniec przeze mnie skrzywdził cię bardziej niż kiedykolwiek. Bo z nim walczyłam. Ale musiałam z nim walczyć, Rafe. Chciałeś, żebym z nim walczyła. A teraz ja chcę, żebyś ty walczył. Musisz walczyć, bo inaczej zostanę sama. Wiem, że jest jeszcze Ewen, ale ta łódź przecieka. Albo może zacząć przeciekać. Jeszcze tego nie wiem. Rafe, nie możesz zostawić mnie samej. Jeśli to zrobisz, będę wściekła… Miał zamknięte oczy. Słuchał czy spał? A jeśli słuchał, to czy rozumiał? Gąsior rozumiał. Miała wrażenie, że Gąsiorowi się poprawia. Tak sądziła Charis. I Arlin. Była więc nadzieja. Ale Gąsior nigdy już nie będzie sobą, nie będzie taki jak kiedyś. Nie mogła jednak narzekać. Nie po tym, co spotkało ojca i brata Ewena. Ze względu na nią Ewen cieszył się postępami Gąsiora, ale czuła w nim zadrę bólu za każdym razem, gdy patrzył na przyjaciela Rafe’a. „Za każdy razem gdy widzi Gąsiora, czuje, jak jego sztylet trafia w serce Padriga. Widzi umierającego ojca”. I nic nie mogła zrobić. Uniosła dłoń Rafe’a do swojego policzka i przycisnęła ją wystraszona. Czy tak teraz będzie wyglądało jej życie? Czy stanie się swoją matką, uwięzioną w cichej komnacie z człowiekiem, który nigdy się nie odezwie? Czy ta rola przypadnie jej
przyjaciółce Charis, tak niezachwianej w swych uczuciach? Przełknąwszy świeżą falę żalu, Deenie ukryła twarz, przytulając się do powoli unoszącej się i opadającej klatki piersiowej brata. „Proszę, Rafe. Proszę. Musisz wrócić”. Usłyszała skrzypnięcie otwieranych drzwi. Sądząc, że to Charis i że nie musi ukrywać swych uczuć, wciąż tuliła się do Rafe’a. — Deenie. Przepraszam, że przeszkadzam, ale chciałbym chwilę porozmawiać. „Arlin”. Gwałtownie się wyprostowała. Chwilę potrwało, nim mogła pokazać mu swoją twarz. — Tak? Zamknął drzwi. — Chodzi o powrót do Lur. Arlin wyglądał tak osobliwie w skórzanym odzieniu, które dostał w Vharne. Te nieliczne ubrania, które mieli na sobie w czasie podróży z Elvado, wyglądały już prawie jak łachmany. Wszyscy dostali ubrania w zamku lub w koszarach. Sama miała na sobie pożyczone od wojaków spodnie i koszulę, a przyjrzawszy mu się dyskretnie, ukryła szyderczy uśmiech. „Skóra czy jedwabie, on zawsze pozostanie Arlinem”. — Tak? O co konkretnie? Stojąc w samym progu, przezornie starał się nie patrzeć na Rafela. — Czy wiesz, że Ewen… król… zamierza udać się z nami? Czy udawanie przed tym człowiekiem miało sens? Pewnie nie. Znali się nawzajem od takich stron, że nigdy nie mogliby poczuć się w swoim towarzystwie swobodnie. — Nie. — Och. W takim razie, jeżeli ci się to nie podoba, nie pozwolę mu na tę podróż. Dlaczego nie chce spojrzeć na Rafe’a? Bo wciąż widzi w nim Morga, nawet gdy obcięli mu włosy? Bo wciąż wini Rafe’a o tak wiele i nie potrafi zapomnieć? A może dlatego, że sam siebie wini za cierpienia Rafe’a? „Pewnie chodzi o wszystko po kolei. Ale jemu też nie mogę w żaden sposób pomóc”. Lekko przechyliła głowę. — Myślisz, że nie potrafię użyć tego zaklęcia, które nas przeniesie, Arlinie? — Nie mam wątpliwości, że potrafisz – odparł. – Ale pomyślałem, że wygodniej będzie, jeżeli to ja odmówię Ewenowi. Jeżeli chcesz odmówić. „Drogi Ewen”. — Nie chcę. Spędzili tyle tygodni w drodze i ani razu nie rozmawiała z Arlinem o tym, co zaszło w samotni Morga. O tym, co działo się wcześniej, gdy był sługą Morga. Wciąż trzymając Rafe’a za rękę, oparła się o poręcz krzesła. — Chciałbyś mnie o coś zapytać, Arlinie? Blady i milczący Arlin, noszący szorstkie skórzane ubrania niczym jedwabie, utkwił w niej wzrok. Po chwili pokręcił głową.
— Nie. — Chciałbyś mi coś powiedzieć? Kolejne potrząśnięcie głową. — Nie. – Wargi drgnęły mu w tym oszczędnym, typowym dla niego gorzkim uśmiechu. – A czy ty chciałabyś powiedzieć coś mnie, Deenie? Spojrzała na Rafela. — Nie. — W takim razie proponuję, żebyś wcześnie się położyła – powiedział. — Możliwe, że jutrzejszy dzień będzie… bezlitosny. Charis także przyszła, wkrótce po wyjściu Arlina. Był z nią Gąsior, podążający za nią jak cień. — Ciągle śpi? Deenie puściła dłoń Rafe’a i płynnym ruchem wstała z krzesła. — Tak. Ciągle. — Nie będziesz musiała się o niego martwić, kiedy stąd odejdziesz – rzekła Charis, zajmując jej miejsce przy łóżku. Gąsior stał za nią, położywszy jej dłoń na ramieniu w opiekuńczym geście. – Król Głupol obiecał nam zupę i miękkie koce. Gąsior i ja zadbamy o bezpieczeństwo Rafe’a. Ty zaopiekuj się tatkiem i Lur. Deenie… – Głos jej zadrżał. — Co zrobimy, jeśli wszystko obróciło się w ruinę? Nie mogła się przemóc, żeby o tym myśleć. — Nie wiem. Miejmy nadzieję, że tak się nie stało. Zostawiając Charis i Gąsiora na nocnym czuwaniu, poszła szukać Ewena. Zamkowa pokojówka powiedziała, że Jego Wysokość jest w Sali Tronowej, kiedy jednak odnalazła drogę, spotkała tam tylko jego fechmistrza Tavina. — Dziewczyno – odezwał się, nie wstając z krzesła stojącego przy grubo ciosanym stole. Kiedy wrócił do zamku, pozwolił, by rzuciła na niego Zaklęcie Rozumienia Mowy. Niezbyt mu się to podobało. Miała wrażenie, że jej nie lubi. „Ale Ewen go kocha, więc…” — Fechmistrzu – odezwała się uprzejmie. – Szukam Ewena. Był posiwiałym mężczyzną o posturze niedźwiedzia, nie chciała jednak wiedzieć, skąd wzięły się jego blizny i jakie miał wspomnienia. — Nie ma go tutaj. — Mogę zaczekać? — Magiem jesteś, dziewczyno – powiedział. – Wygląda na to, że możesz robić, co chcesz. — Dziękuję. Po kamiennej posadzce sali podeszła do kominka, w którym tańczyły płomienie, i stanęła plecami do przyjemnego ciepła. Tavin udawał, że zajmuje się piórem i pergaminem, ale tak naprawdę obserwował ją. Gierka trwała tylko kilka minut. Odłożył pióro, nie zważając na rozchlapany atrament, i oparł łokcie na stole, a potem utkwił w niej wzrok i nawet nie mrugnął. — Chcę od ciebie tylko jednego, dziewczyno. Jednego. Jeśli mi to dasz, resztę
rozpracujemy po drodze, powiadam. Ale jeśli nie? Jeżeli nie jesteś w stanie? To spotkamy się w szrankach. Ty i ja. Gdyby się uśmiechnęła, obraziłaby go. Nigdy nie dałby się przekonać, że nie naśmiewa się z niego, widziała w nim bowiem dziwne odbicie kapryśnego starca, który narzeka, tupie nogą i kocha bezwarunkowo. — Fechmistrzu – powiedziała łagodnie – nigdy go nie skrzywdzę. W każdym razie nie celowo. Jego miejsce jest w moim sercu. Ewen wszedł do Sali Tronowej, gdy Tavin wciąż się w nią wpatrywał. Odwróciła się do niego. — Arlin mówi, że chcesz udać się z nami do Lur. — To prawda – powiedział ostrożnie. – Szukałem cię, żeby o tym porozmawiać. — Nie ma o czym mówić. Chodź z nami. Odprężył się i uśmiechnął – ale pod tym uśmiechem wyczuwała cierpienie. Chciał, żeby mu się zwierzyła. Chciał, żeby opowiedziała mu o zabiciu Morga i o tym, jak ją to zmieniło. Bo zmieniło i wiedział o tym. Ona o tym wiedziała. „Po prostu nie chcę o tym mówić”. Tymczasem wykorzystała sugestię Arlina. — Idę się położyć. Ty też nie powinieneś siedzieć do późna. Zaklęcie, które przeniesie nas do domu – to znaczy do Lur – jest potężne. Byłoby dobrze, gdybyś był wypoczęty. A kiedy się tam znajdziemy, cóż… nie wiem, co tam zastaniemy. Zatrzymał ją, gdy go mijała, i lekko pocałował w usta. Choć stosował maść, rany po szponach zostawiły blizny na jego twarzy. Za każdym razem gdy na nie patrzyła, chciała uzdrowić je za pomocą magii. — Cokolwiek tam znajdziemy, Deenie – wyszeptał – nie będziesz musiała radzić sobie z tym sama. A znaleźli całkowite zniszczenia. — Arlinie – odezwała się Deenie, przycisnąwszy dłoń do ust, gdy jej oczy wypełniły się łzami przerażenia. Choć arogancki syn Rodyna Garricka nigdy nie krył swojej pogardy dla Lur, nawet on wyglądał na wstrząśniętego widokiem, który ich powitał, gdy dzięki magii znaleźli się na opustoszałym głównym placu miasta Dorana. Ziejące dziury. Rozłupane, wybrzuszone kocie łby. Całe stosy gruzów. Cegieł, dachówek, szkła i drewna. Nieliczne budynki, które przetrwały ogromne wstrząsy, nie przetrwały tych, które nadeszły później. Wszystko obróciło się w ruinę. W powietrzu unosił się smród starości i zgnilizny. Burzowe chmury tężały na niebie, a pod stopami drżała namoknięta ziemia. Ani żywej duszy. Ani jednego odgłosu oprócz ich oddechów. Miasto Dorana było opustoszałe. — Nie widzę sposobu, żeby naprawić to za pomocą magii – odezwał się w końcu Arlin. – Nawet Morg nie byłby w stanie tego naprawić. Zmrożona do szpiku kości Deenie odepchnęła od siebie żal. — Wiem. „Ani Morg, ani Rafel, nawet gdyby był sobą. Wątpię, czy we troje razem z Rafe’em i tatkiem bylibyśmy w stanie to naprawić”.
— Deenie… – Ewen objął ją ramieniem. – Przykro mi. Wzruszyła ramionami, wykręcając się z uścisku. Nie mogła sobie pozwolić na jego współczucie. Nie teraz. Musiała być silna. „Tatku, proszę. Obyś jeszcze żył”. — Arlinie, wiesz, gdzie jest Billington? Nieufnie oderwał wzrok od ruin. — Słyszałem o nim. Dlaczego pytasz? — Jest tam tatko. Przeniesiesz mnie? Czy to bezpieczne, żeby użyć tego zaklęcia po raz drugi po takiej krótkiej przerwie? — Bezpieczne? – Uniósł brew. – Dla mnie czy dla ciebie? Przygryzła wargę. „Zapchlony gnojek”. — Dla nas wszystkich, lordzie Garrick. — Nie wiem – powiedział, a oczy mu błyszczały. – Może sprawdzimy? Okazało się, że było całkiem bezpieczne, choć po podróży kręciło im się w głowie dwa razy bardziej. W Billington także zastali ruiny. Wyrwane z korzeniami drzewa, kilka przewróconych budynków. Chyba połowa ulic miasteczka wybrzuszona i podziurawiona. Nie tak źle jak w Doranie, ale i tak… Na ten widok Deenie poczuła ogarniającą ją falę rozpaczy. Czyżby całe Lur obróciło się w perzynę? Czy gdyby użyła tego pradawnego dorańskiego zaklęcia i przemierzyła królestwo wzdłuż i wszerz, to czekałyby ją tylko ból i zniszczenia? „Pewnie tak. Myślę, że Lur naprawdę umiera”. A jednak znowu nie pozwoliła popłynąć łzom. Stojąc na środku głównej ulicy miasteczka, wskazywany palcami przez gapiących się wystraszonych Olków Ewen przesunął dłoń po pokrytej bliznami twarzy. — Mówicie, że to dzieło Morga? — Nie bezpośrednio – rzekł Arlin. – Ale gdy złamał magię pogody Barl, wszystko zaczęło się rozpadać. — A myślałem, że to Vharne ma kłopoty. Ale to? — Tak – lapidarnie odparła Deenie. – Jest znacznie gorzej niż w moich snach. Tym razem Ewen wiedział, że nie powinien jej dotykać. — Jak głupiec się czuję, mówiąc te słowa, ale… przykro mi, Deenie. — Wiem. — Twoje królestwo nadal toczy zaraza? Dopiero gdy Ewen zadał to pytanie, coś sobie uświadomiła. — Nie. To nie to. A przynajmniej nie tak jak wcześniej. Nadal ją wyczuwam, czuję jej smak, ale… – Zmarszczyła nos. – Nie rozprzestrzenia się. Arlin spojrzał na nią. — Myślisz, że zabiłaś zarazę, zabijając Morga? Jego palące nieustannie krzyki odbijały się echem w jej głowie. — Nie wiem. Może. – Zostawiwszy go z Ewenem, przeszła przez ulicę i zaczepiła najbliższą wystraszoną Olkinkę. – Przepraszam, nie wiem, jak masz na imię. Tutejszy przytułek nadal stoi?
Kobieta przytaknęła, wpatrując się w Ewena, rozdarta pomiędzy strachem a fascynacją. — A kim on jest? Skąd pochodzi? Ma rude włosy. Deenie skinęła głową. — Tak. To prawda. – I choć usłyszała to chyba po raz pierwszy, podejrzewała już, że zapewne nie po raz ostatni. – To przyjaciel. Proszę. Przytułek? — Tędy – powiedziała kobieta, wciąż patrząc z wytrzeszczonymi oczami, po czym niejasno machnęła ręką. – Pytaj o zielarza Brye’a. Pani… Deenie odwróciła się. — Tak? — A kim ty jesteś? Miała wrażenie, że tajemnice nie mają sensu. — Jestem Deenie. Córka Ashera. Wielu ludzi usłyszało jej słowa. Przestali gapić się na Ewena, a zaczęli na nią. — Ashera? – spytała kobieta. – Nieświadomego Maga? Czy on nie umarł? Krążą plotki, że tak, podobnie jak jego syn i żona – wszyscy troje. – Jej zatroskana twarz złagodniała. – Biedne dziecko. Osierocone. – A potem objęła się ramionami. – Ostatnimi czasy w Lur mamy mnóstwo sierot. — Muszę już iść – powiedziała, a w jej głosie słychać było osłabienie i niedowierzanie. – Przepraszam. Pomogę wam wszystkim, gdy tylko będę mogła. Jedno spojrzenie w jej twarz i Ewen złapał ją za rękę. — Deenie? — Do przytułku tędy – mruknęła. – Musimy się śpieszyć. Puściła się biegiem, nie przejmując się, że może skręcić sobie kostkę albo zrobić coś jeszcze gorszego. Arlin zaklął, po czym wraz z Ewenem ruszyli za nią. Choć minęły niezliczone tygodnie, od kiedy tu była, w dodatku tylko raz, intuicja prowadziła ją w stronę przytułku. Z przerażeniem wtarabaniła się frontowymi drzwiami do holu, wołając zielarza Brye’a. Inni zaskoczeni zielarze pośpieszyli, by ją uciszyć i dowiedzieć się, czego chce. — Chcę widzieć się z zielarzem Brye’em! – warknęła. – Ogłuchliście? — Spokojnie, dziewczyno – mruknął Ewen, Arlin zaś usunął się z drogi. – Wrzawy tu narobiłaś. — Nie obchodzi mnie to! Chcę rozmawiać z zielarzem Brye’em i… — I jestem tutaj – odezwał się ktoś spokojnym tonem. – Chwała Barl, dziecko. Chwała Barl. Dawno temu porzuciliśmy nadzieję na to, że przeżyłaś. Lur opłakało już córkę Ashera. A teraz możemy się cieszyć! W ciągu tych wielu tygodni, gdy jej nie było, stracił jeszcze więcej swoich blond włosów, a zmarszczki wyryły się głębiej w jego twarzy. Wpatrując się w niego, nagle oniemiała Deenie poczuła, że drży tak bardzo, jakby za chwilę miał jej przez to pęknąć zagojony obojczyk. Próbowała coś powiedzieć, ale szczękała tylko zębami ze strachu. Ledwie czuła dłoń Ewena ściskającą ją za rękę. Słowa tłoczyły się w jej gardle. „Czy on tu jest? Żyje?”
— Nie obawiaj się, dziecko – powiedział Brye z uśmiechem. – Mamy tu twojego ojca. I jest przytomny. Gdyby Ewen nie przysunął się do niej, upadłaby na podłogę. „Przytomny. Przytomny”. — Co wie? – spytała słabym głosem. – Co mu powiedzieliście? — Że twój brat zniknął, dziecko, a ty zniknęłaś, ruszając jego śladem. Gdyby Ewen nadal jej nie podtrzymywał, wymierzyłaby chyba staremu Doraninowi policzek. — Po co? Po co powiedzieliście mu coś takiego, po co… Jakiś ruch za zielarzem, w jednych ze skrytych w cieniu drzwi przytułku. Zaparło jej dech, a serce uderzyło młotem. Powoli i z widocznym bólem z cienia wyłonił się mężczyzna ubrany w workowate spodnie i lnianą koszulę. Średniego wzrostu. Zafrasowany lekko przechylił głowę. Miał szerokie ramiona i szorstkie, wprawne dłonie rybaka. — Tatku – powiedziała i podbiegła do niego. Szlochając, trzymali się w ramionach. Był chudy, taki chudy. Ale przecież ona też. Gdyby uściskali się za mocno, połamaliby się na kawałki. W końcu go puściła, cofnęła się o krok i wpatrzyła w jego… och, taką wychudzoną twarz. Jego włosy niemal całkowicie posiwiały, a ciemne, zapadnięte oczy były posępne. — Tatku… – Pokręciła głową z niedowierzaniem. – Jak to się stało? Jak wyzdrowiałeś? — To cud – rzekł zielarz Brye, przysuwając się o krok. – Podupadał, i to szybko. Żadna mikstura ani lekarstwo, które mu podaliśmy, niczego nie zmieniły. Porzuciliśmy wszelką nadzieję. A potem, jak grom z jasnego nieba, Deenie, jakieś siedem tygodni temu twój ojciec dostał straszliwie wysokiej gorączki. Przez całe lata pracy zielarskiej nigdy nie widziałem czegoś takiego. A potem gorączka minęła tak szybko, jak się pojawiła… i odżył. Jego powrót do zdrowia od tej pory był powolny, lecz stały. Gorączka? Czy rozpalił się przez Morga? Czasowo by się zgadzało. A to oznaczało, że od samego początku miała rację. To przez zarazę czarnoksiężnika tak chorował… a gdy Morg umarł, to – podobnie jak wszystkie jego dzieła – zaraza umarła razem z nim i uwolniła tatka. „Chwała Barl. Chwała Barl”. — Myszko? – Chude palce tatka dotknęły jej policzka. Uśmiechał się. Nigdy by nie pomyślała, że jeszcze raz zobaczy jego uśmiech. – Ty to zrobiłaś? Pokiwała głową, a potem odwróciła się do zielarza Brye’a. — Potrzebuję kilku chwil z tatkiem na osobności. Gdzieś, gdzie moglibyśmy usiąść. — Tam jest mój pokój – rzekł tatko. – Tam możemy usiąść, myszko. — A potem jego zachmurzone spojrzenie powędrowało za jej plecy. – A niech się utopię. Arlin Garrick? Ucałowała go w policzek.
— Obiecuję, że wszystko ci wytłumaczę. — A tamten, który robi do ciebie takie maślane oczy? – spytał, marszcząc brwi. – Ma rude włosy. „Och, tatku”. — Tak, ale to bardzo ładne rude włosy. Chodź. Lepiej usiądź. Rzuciwszy spojrzenie Ewenowi i Arlinowi – „zostańcie tam” – weszła z ojcem do jego niewielkiego, przewiewnego pokoju. Tatko usiadł na łóżku, ona zaś zajęła małe krzesło. Od czego by tu zacząć, od czego zacząć… — Odnalazłam Rafe’a – powiedziała, pochyliwszy się naprzód i ująwszy jego dłonie. – Wygląda mizernie, ale dochodzi do siebie. – „Proszę, proszę, oby dochodził do siebie”. – Charis się nim zajmuje. I Gąsior. Biedny Gąsior, on… Ale tatko nie słuchał. Jego spojrzenie straciło ostrość, a po policzkach ześlizgiwały się łzy. — Odnalazłaś go – wyszeptał. – Odnalazłaś mojego chłopczyka. Myszko. Nigdy nie miała dość tego głupiutkiego pieszczotliwego przezwiska. — Tatku? – Zacisnęła palce. – Tatku… zabiłam Morga. Wpatrywał się w nią w milczeniu tak długo, że łzy radości z powodu Rafela zdążyły wyschnąć. — On nie umarł wcześniej? — Nie. – Musiała opowiedzieć mu wszystko. Nie mogła skłamać, nie jemu. Nawet w łagodniejszy sposób, poprzez zatajenie części prawdy. – Tatku, on przejął Rafe’a. Tak jak kiedyś Durma, a potem Conroyda Jarralta. I nagle ujrzała przed sobą Ashera, Nieświadomego Maga, w którym kipiała nagromadzona moc. Zdumiona puściła jego dłonie, on zaś trząsł się z wściekłości, rozsadzany mocą, którą całe życie przed nią ukrywał. „Nigdy o tym nie wiedziałam. Nie zdawałam sobie sprawy. Rafe nic mi nie powiedział”. — I to dlatego Rafe jest słaby? – dopytywał tatko. – Bo ten śmieć, ten potwór, on… on… — Tatku, tatku, nie żołądkuj się! Już ci mówiłam, że dojdzie do siebie! Nagle wyczerpany tatko osunął się z łóżka na podłogę. Oszalała Deenie przyskoczyła do niego z krzesła i znowu chwyciła go za ręce, pocierając je, by je ogrzać. — Deenie… – Teraz to jego głos był załamany i zachrypnięty. Brzmiał staro. – Powiedz mi prawdę, myszko. Jeśli Morg wchodzi w czyjeś ciało, nie zostawia go potem nienaruszonego. Tak się nie dzieje. Powiedz mi prawdę. Więc powiedziała. A potem płakała razem z nim. W końcu tatko westchnął i spojrzał na nią. — Myszko? Dlaczego Morg nie umarł za pierwszym razem? „A niech to”. Liczyła na to, że nie zapyta. Liczyła na to, że tej jedynej rzeczy nie będzie musiała mu wyjawić. Ale musiała, więc powiedziała mu i trzymała go za rękę, gdy znowu się zasmucił. — Cholerny Gar – mruknął. – Cholerni Doranie. Zawsze uważają, że wiedzą
najlepiej. A on zginął na darmo. — Wiesz… nie na darmo, tatku – powiedziała ostrożnie. – Bo gdyby nie zginął, nie byłoby mnie. I nie byłoby Rafe’a. Tatko prychnął. — Tak. To prawda. — Może Przepowiednia miała swoje powody, żeby wszystko potoczyło się właśnie w ten sposób. — Przepowiednia? Myszko, jeśli mnie kochasz, to nigdy więcej nie wypowiadaj tego cholernego słowa. Uniosła jego dłoń i ucałowała ją. — Przepraszam. Obiecuję, że nie będę. — I dobrze. Była jeszcze jedna okrutna rzecz, którą musiała mu powiedzieć. Poczuła, jak serce wali jej w piersi. — Tatku… Poklepał ją po kolanie. — W porządku, myszko. Wiem. — Wiesz? O mamie? Skąd wiesz? Zielarz Brye… Uśmiech tatka był taki łagodny. Teraz to on ucałował jej dłoń. — Twoja matka mi powiedziała, Deenie. Przyszła do mnie we śnie. Oszołomiona popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. — Och. – Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć. Siedząc obok siebie na podłodze pokoju w przytułku i trzymając się za ręce, opłakiwali tę straszliwą stratę. Po pewnym czasie tatko poruszył się lekko. — Arlin Garrick. Deenie poczuła, że kąciki jej ust nieco się unoszą. — Zapchlony gnojek. To się nie zmieniło. — Ale? — Ale na swój sposób, tatku, nacierpiał się tak samo jak Rafe. – A potem westchnęła. – To wszystko, co się stało, jest takie pogmatwane. A pewnych rzeczy nie chcę opowiadać dwa razy. – Nie chciała opowiadać nawet raz, ale nie mogła się od tego wykręcić. – Dlatego zastanawiam się… — No dobrze, to kim on jest? – spytał tatko zrezygnowanym tonem. Tym razem się zawstydziła. Poczuła się jak dawna, straszliwie nieśmiała Deenie. — Ma na imię Ewen. Jest królem Vharne. To królestwo za górami i skażonymi ziemiami. Ja i Charis dotarłyśmy tam w poszukiwaniu zapasów. — I znalazłyście jego? — To dobry człowiek, tatku. Bez niego byłabym zgubiona. Rafe jest teraz w jego zamku i dochodzi do siebie. Tatko burknął. — I ma rude włosy. Długie rude włosy. — I fechmistrza o imieniu Tavin. Myślę, że by ci się spodobał. I że spodoba ci się
Ewen. Kolejne burknięcie. — A tobie się podoba? No dobrze, myślę, że siedzimy tu sami już wystarczająco długo. Pewnie miał rację, tylko że… — Tatku? Jeszcze ostatnia rzecz. – A ponieważ łatwiej było to zrobić, niż wytłumaczyć, dotknęła jego czoła i rzuciła na niego Zaklęcie Rozumienia Mowy. — A niech się utopię! – Zamrugał, wpatrując się w nią. – Co to było? Wzruszyła ramionami. — Drobiazg. Taka mała sztuczka, której się nauczyłam. – A to jej o czymś przypomniało i wyjęła schowany pod koszulą dziennik Barl. — Stąd. Zmrużywszy oczy, tatko utkwił w nim wzrok. A potem w niej. — A na czym dokładnie polega ta twoja mała sztuczka? — Pozwala ludziom z różnych krajów rozumieć się nawzajem. Tego zaklęcia użyła Barl, gdy Doranie po raz pierwszy przekroczyli góry. — Deenie… – Tatko przełknął ślinę. – Gar nigdy nie przetłumaczył takiego zaklęcia. — Wiem – oznajmiła łagodnie. – Tak jak mówiłam, tatku. To skomplikowana opowieść. Oszczędziłabym ci jej, gdybym mogła. Ogarnął go straszliwy smutek. — Och, Deenie. Moja malutka myszko. Ucałowała go w policzek. — Nie frasuj się, tatku. Wszystko dobrze się skończyło. Ewen i Arlin, siedzący na przeciwnych końcach ławy w holu, z którego zniknęli zielarze, wstali, gdy wyszła z tatkiem z jego niewielkiego pokoju. Idąc powoli, lecz z typowym dla niego zdecydowaniem, tatko zignorował Ewena i podszedł do Arlina. Deenie wstrzymała oddech. W milczeniu tatko spojrzał na niego, a Arlin odwzajemnił spojrzenie. Gdyby jednak uważnie się wsłuchała, to ryk wiru… — Arlinie – odezwał się tatko i skinął głową. Arlin powtórzył jego gest. — Asherze. To wszystko. Tatko spojrzał na niego groźnie i zwrócił się do Ewena. — No dobrze. Król Vharne. Robisz do mojej córki maślane oczy, co? — Tatku – powiedziała z przerażeniem, ale Ewen tylko się roześmiał. — Robię, to prawda. Jeśli tylko mnie zechce. Tatko mrugnął, czując w sobie działanie nowej magii. A potem wzruszył ramionami i wysunął podbródek. — No tak. A będzie chciała? Ewen też wzruszył ramionami, a w jego oczach pojawił się błysk. — Ją spytać należy.
— Chyba nie muszę, Ewenie – rzekł tatko. – Myślę, że dostatecznie dobrze znam swoją myszkę. – A potem znowu popatrzył groźnie. – I coś mi się zdaje, że zamieszka w tym twoim królestwie. W twoim zamku, gdzie – jak się dowiedziałem – kazałeś opiekować się moim synem. — Twój syn zasłużył na najlepszą opiekę, jaką tylko jestem mu w stanie zapewnić, powiadam – łagodnie rzekł Ewen. – Rafe to człowiek, z którego należy być dumnym. Obserwująca to Deenie nie mogła sobie przypomnieć, kiedy po raz ostatni widziała, żeby ojciec był tak bliski łez jak teraz. — Ale nie tylko Deenie może zamieszkać ze mną w Vharne – dodał Ewen. – Zapewnię w swoim królestwie miejsce każdemu Olkowi, który tego zechce. — Co takiego? – Zdumiona Deenie zrobiła krok naprzód. – Ewenie, kiedy… Zwrócił się do niej z ciepłym i serdecznym uśmiechem. — To, co opowiedziałaś mi o Lur w lochach Morga, do przemyśleń mnie skłoniło. Zastanawiałem się, co tu zastaniesz po tak długiej nieobecności. – Asherze… – Spojrzał na tatka. – Jestem królem opustoszałych chat. Morg w czasach swojego panowania zabił większość z nas. Ludzie żyją w Dolinie, ale poza nią na niespokojnych ziemiach? Niespokojne ziemie pustkami świecą. Deenie ci opowie. Mnóstwo miejsca dla Olków, by zacząć od nowa. — Ale, Ewenie… – Deenie podeszła bliżej na chwiejnych nogach. – Twój lud. On nie ufa magom. Wzruszył ramionami. — Może się nauczyć, dziewczyno. Ja się nauczyłem, prawda? — No tak, ale… – Była zbyt zdumiona, żeby zwracać uwagę na jego droczenie się. – Opuścić Lur? Zacząć od nowa w nieznanym kraju? Ewenie, nie wiem, czy rozumiesz, o co prosisz. Twoi i moi ludzie mają ze sobą tak niewiele wspólnego. — Wszystko mają ze sobą wspólne – zripostował Ewen. – Wszystko, co ważne, powiadam. Wasze i moje królestwa zostały rozbite na kawałki przez czarnoksiężnika. Wasi i moi ludzie próbują je odbudować. Poza tym, Deenie… nie zapominaj o duchowych ścieżkach. „Duchowe ścieżki?” — To znaczy? Jego zielono-złote oczy były wpatrzone tylko w nią. Równie dobrze mogliby teraz być sami na pustkowiu, biorąc pod uwagę, jak niewiele przejmował się tym, że wszyscy na nich patrzą. Podszedł do niej i położył dłoń na jej policzku. — Wyczuwamy je. Ty je wyczuwasz. A to coś znaczy, powiadam. Czy tym razem także to Przepowiednia wdzierała się w ich życie? — Pewnie tak. Uśmiechnął się, przez co serce mocniej zabiło jej w piersi. — Moi ludzie mnie i Tavina słuchać będą. Wasi… będą słuchać ciebie i twojego tatka. Prawda? — Będą słuchać tatka – powiedziała. – Tatko jest w Lur osobą, której najbliżej do króla.
Tatko warknął na nią. — Ani mi się waż nazywać mnie królem, myszko! Mówiłem już chyba o tym przez ostatnie dwadzieścia lat i jeszcze dłużej, prawda? A niech mnie, ale z ciebie upierdliwa zołza. — Tak, tatku – powiedziała bez skruchy. – To zasługa mamy. Uśmiechnął się, słysząc te słowa, ale uśmiech nie został długo na jego twarzy. — To wszystko brzmi obiecująco – zwrócił się do Ewena, znów z groźną miną. – Ale jest coś jeszcze. W Lur mieszkają nie tylko Olkowie. – Wskazał kciukiem na Arlina. – A co z nimi? Uprzejmość zniknęła z twarzy Ewena. — Doranie. Tak, wiem. — Moi ludzie chcą żyć tylko w Doranie. — Ach tak? – odezwał się tatko, gwałtownie prostując plecy. – Żebyście znowu mogli ogłosić się panami świata, co? Czy to przypadkiem nie o tym zawsze marzył twój tatko, Arlinie? Czy to nie… — Marzenia mojego ojca i moje są… różne – rzekł Arlin bardzo cicho. Był wyraźnie uległy. – Daję ci słowo, Asherze. Słowo Garricka. Nie będzie już nowego Morga. Nie będzie już… lordów. — Tatku. – Deenie położyła dłoń na jego ramieniu. – To samo mówił w Doranie. Wtedy mu uwierzyłam i teraz też wierzę. — Naprawdę, myszko? – Tatko przyglądał jej się bez przekonania. — A dlaczego? Spojrzała na Arlina, który był kimś więcej niż tylko zapchlonym gnojkiem. — Bo już wie, że za niektóre marzenia płaci się zbyt wysoką cenę. Arlin nie skomentował jej słów, lecz jego czujne spojrzenie złagodniało. Ale tylko na chwilę. — Cóż – rzekł tatko, wpychając ręce do kieszeni – oto, co ja myślę. Możesz złożyć swoim ludziom taką propozycję, Arlinie Garricku, ale to nie znaczy, że muszą stąd odejść. Ktokolwiek zechce zostać w Lur – Doranin czy Olk – może zostać. Każdy ma prawo wyboru. Może się okazać, że to głupi wybór, bo ten biedny kraj już zakończył swój żywot. Ale nie będę nikogo namawiał ani do jednego, ani do drugiego. Zgoda? Arlin skinął głową. — Zgoda. — A ty – tatko zwrócił się do Ewena. – Panie Królu Maślane Oczy. Mamy całą masę tematów do omówienia. Cholernie mnie zaskoczyłeś tą propozycją. Ale gadać zaczniemy tylko pod warunkiem, że każdy Olk, który zamieszka w Vharne, będzie mógł stamtąd odejść, jeśli się okaże, że to twoje państewko nie jest krainą mlekiem i miodem płynącą. Ewen spojrzał na tatka i odwrócił się. — To twoje Zaklęcie Rozumienia, Deenie. Czy ono po jakimś czasie przestaje działać? Och, jak cholernie dobrze było się roześmiać. — Nie.
— Nie? – Ewen uniósł brew. – Czyli powiedział „tak”? Stanęła na palcach i ucałowała go. — Tak, Ewenie. Chyba tak. Ale co innego zadecydować o losie każdego Olka i Doranina w przytułku, a co innego – w całym Lur. Po pierwsze, nawet z częściowym wykorzystaniem dorańskiego zaklęcia minęły prawie dwa tygodnie, zanim do każdego miasteczka i każdej wioski dotarły wieści o tym, że należy podjąć tę doniosłą decyzję. Potem przyszła kolej na tygodnie debat, kłótni, kompromisów i walk na pięści, przynajmniej wśród Olków. Deenie na każde spotkanie jechała z Asherem i Ewenem, cierpliwie odpowiadając na pytania, omawiając wszystkie możliwości wyboru, mówiąc ludziom, co zyskają, gdy zaczną nowe życie w Vharne, a co stracą, jeśli opuszczą Lur. Zaczęła mieć wrażenie, że Zaklęcie Rozumienia Mowy potrafiłaby chyba rzucić nawet przez sen. Martwiła się o ojca, który jeszcze nie odzyskał i być może nigdy nie odzyska pełni sił. Nie do stopnia sprzed zarazy. Ale w tym pomagał jej Ewen, który miał go na oku i z szerokim uśmiechem na twarzy sprzeciwiał się mu, gdy chciał wziąć na siebie zbyt wiele. I choć tatko ciskał się i ostentacyjnie obrażał, wiedziała, że robił tak tylko na pokaz. Pogoda ułatwiła Olkom podjęcie decyzji. Choć skażona magia Morga umarła, jej echa uparcie się odzywały. Częściej przychodziły burze, częściej ulewnie padało, częściej zdarzały się powodzie i częściej ginęli ludzie. Większość terenów Lur była zatruta i być może nigdy się nie oczyści. Zapasy jedzenia były znacznie uszczuplone. Zwykły głód przekonał wielu do podjęcia ryzyka. Blisko cztery tygodnie po zwołaniu pierwszego spotkania każdy Olk w królestwie zagłosował na „tak” lub „nie”. A na koniec niespełna tysiąc osób postanowiło zostać pomiędzy górami a rafą. Pozostali Olkowie z Lur zajęli się przygotowaniami, uzgodniwszy, że po kolei popłyną łodzią wzdłuż wybrzeża do swojego nowego domu. Skoro wody Lur były w końcu wolne od wirów i trąb wodnych, był to najlepszy sposób na rozpoczęcie przygody. Jeśli chodzi o Doran – jak zawsze twierdził Arlin – nie było nad czym debatować. Wiadomość o odrodzeniu się i śmierci Morga potraktowali jak upomnienie, kiedy jednak dowiedzieli się o odnalezionej ojczyźnie, z chęcią postanowili opuścić Lur. I dokonali tego za pomocą magii. Ostatni odszedł Arlin. Gdy Deenie, Asher i Ewen przygotowywali się do rejsu do Vharne, by przetrzeć szlak jako pierwsi, udał się do ruchliwego Westwailing, by krótko i powściągliwie się pożegnać. Witając go przed Tańczącym Delfinem, Deenie zmierzyła wzrokiem jego połyskujące w słońcu jedwabie i aksamity. — Wiesz, panie Garrick, chyba wolę cię w skórze. Spuścił wzrok. — A ja, pani Deenie, uważam, że świetnie się składa dla nas obojga, że nie muszę się już przejmować tym, co wolisz.
— Cholera, niech się utopię, Arlinie – powiedziała z westchnieniem. — Naprawdę jesteś zapchlonym gnojkiem. Tatko czekał na nich w środku w odrapanym salonie. — Panie Garrick – odezwał się, wygodnie usadowiony w fotelu. – Czyżbyśmy mieli zobaczyć twoje plecy? — Na razie tak – odparł Arlin, równie swobodnie czując się na stojąco. – Rozmowy odbędą się w późniejszym terminie. Traktaty i podobne ustalenia pomiędzy Doraną a jej licznymi sąsiadami. — Ano tak – rzekł tatko, kiwając głową. – Ewen też tak twierdzi. A Deenie… – Wyciągnął rękę i poklepał ją po ramieniu. – Przypomina mi, że ci ufa, panie Garrick, i że nie muszę frasować się ani z twojego powodu, ani z powodu żadnego Doranina albo tych paskudnych magicznych ksiąg, które zostawił po sobie Morg. — I ma rację, Asherze – rzekł Arlin, marszcząc czoło. – Przeszłość to przeszłość. Nie musisz obawiać się niczego z mojej strony ani ze strony moich ludzi. — Naprawdę? Dobrze wiedzieć – powiedział tatko, a potem pochylił się naprzód. – A teraz pozwól, że coś ci powiem, Arlinie. Włosy mi posiwiały, ale wciąż jestem magiem. A Rafel? Bez względu na to, czy doszedł do siebie, czy nie, też jest magiem. A Deenie? Wszyscy dobrze wiemy, że ona także jest magiem, prawda? I będziemy mieć na oku ciebie i twoich ludzi, panie Garrick. Bo jeden mag taki jak Morg to o jednego za dużo. I raczej nie pozwolimy, żeby się taki pojawił w najbliższym czasie. — Tatku – odezwała się Deenie, gdy Arlin z zaciśniętymi ustami zatrzasnął za sobą drzwi do salonu. – Naprawdę musiałeś to mówić? Posadził ją sobie na kolanach i przelotnie ucałował w czubek głowy. — Tak, myszko. Musiałem. Co powiesz na to, żebyśmy zeszli do przystani? Bo ten twój rudowłosy król może i jest ekspertem w machaniu mieczem i tak dalej, ale co do żeglowania…? Musi się co nieco nauczyć. I jeśli do tej pory jeszcze nie zaplątał się do góry nogami w jakiś takielunek, to nie nazywam się Asher z Restharven. A przecież się nazywam! — Och, tatku! – powiedziała i zsunęła się z jego kolan. – Czy to wypada, żebyś mówił tak o człowieku, którego kocham? Rzucił jej groźne spojrzenie. — Myszko, chyba tylko w taki cholerny sposób powinienem o nim mówić. Ręka w rękę i z uśmiechami na twarzy poszli szukać Ewena. EPILOG Dwa dni później wypływali z przystani w Westwailing niewielkim, wyremontowanym kutrem, z zamiarem podążania wzdłuż łagodnego, przyjemnego wybrzeża Lur, minięcia spokojnej rafy i dotarcia do Vharne. Po raz pierwszy w życiu porządnie żeglując z tatkiem po wodach bez trąb, wirów i zarazy, Deenie poczuła, że cierpienia ostatnich tygodni osłabły. A patrząc na ojca powracającego do życia, żeglującego, widząc świeże kolory na jego policzkach i rozpaloną na nowo iskierkę w oku, odrobinę popłakiwała. Mimo wszystko był szczęśliwy. Naprawdę szczęśliwy. Odnalazł samego siebie.
„Spójrz, mamo. Czy to nie wspaniałe?” Tatko chwalił jej umiejętności żeglarskie, a jego duma pomagała ukoić jej zmartwienia. Podobnie działało wyśmiewanie Ewena, który nie był urodzonym żeglarzem i prawdopodobnie nigdy nie miał nim zostać. Ale starał się i za to go kochała. Kochała tatka za to, że go uczył i pomagał poradzić sobie ze straszliwą stratą ojca i brata. — Porządnym człowiekiem jest ten Asher z Restharven – rzekł Ewen, gdy razem z Deenie wpatrywali się w gwiazdy trzeciej nocy rejsu, a tatko dyplomatycznie chrapał w swojej kapitańskiej kabince. Wiał rześki wietrzyk, wybrzuszając żagle i łaskocząc je solą. Oparła głowię o ramię Ewena. — Ano tak. — Wiele masz z niego w sobie. — Z mamy też – powiedziała łagodnie. – Mam z nich to, co we mnie najlepsze. Objął ją mocniej ramieniem. — Nie doceniasz siebie. — Możliwe – rzekła. – Najwyżej tylko troszkę. Szkoda, że jej nie poznałeś, Ewenie. Szkoda, że ja nie poznałam twojego ojca i Padriga. – Westchnęła. – Jest wiele rzeczy, za które możemy być wdzięczni, wiem o tym, ale… — Nie ma róży bez kolców – rzekł Ewen. – Nikt nie może mieć wszystkiego. Powiedział to ze smutkiem, a jednocześnie jakby się z tym pogodził. Jak gdyby znalazł sposób na zrozumienie wszystkiego, co się stało. Na żałobę bez uszczerbku dla szczęścia, jakie ich spotkało. „A skoro on potrafi, to ja też”. W końcu gdy światło dzienne ustępowało miejsca zmierzchowi, dotarli do Vharne i rzucili kotwicę w niewielkiej głębokiej zatoczce, gdzie wcześniej Tavin poczynił odpowiednie przygotowania. A potem posłużyła się dorańską częścią swojej duszy, żeby błyskawicznie przenieść ich do zamku Ewena w Wysokiej Dolinie. Gdy magicznie pojawili się na oświetlonym pochodniami dziedzińcu, z zamku na powitanie wyszedł im Rafel. Miał na sobie wojskowe skórzane ubrania, wciąż był wychudzony i blady – ale znów był sobą. Uśmiechnął się. — Tatku? Deenie usłyszała, jak tatko ze szlochem szepcze coś pod nosem. Wydawało jej się, że powiedział „Dathne”, ale nie była pewna. A potem przeszedł przez dziedziniec takim szybkim krokiem, jakby ubyło mu lat, i rozłożył ręce. Rafe pośpiesznie ruszył w jego stronę i spotkali się w połowie drogi. Chwilę później trzymali się w ramionach, ona zaś tak szlochała, że prawie nic nie widziała. „Widzisz, mamo? Jesteśmy rodziną. Znowu jesteśmy rodziną”. Później z zamku wyszli Charis i Gąsior, oboje dumni i zapłakani. W ogłupiałej twarzy Gąsiora widać było nawet echo jakiejś siły. Za nimi szli Tavin i zamkowy sekretarz Clovis. Czekali, podobnie jak ona i mocno trzymający ją za rękę Ewen, gdy Rafe i tatko przekonywali siebie nawzajem, że to wszystko dzieje się naprawdę i że
obaj przeżyli. Potem tatko wypuścił go z objęć i przyszła kolej na nią, by przywitać się z cudownie ozdrowiałym bratem. Z początku nie potrafiła powiedzieć niczego sensownego. Była w stanie jedynie bębnić pięścią w jego ubraną w skóry pierś i nazywać go głupolem. Gdy miał tego dość, przyciągnął ją do siebie i przytulił policzek do jej włosów. — Deenie. Gardenia. Nazwała go głupolem już tyle razy, że teraz nie mogła narzekać. Łagodnie się odsunęła i spojrzała w górę na jego odmienioną twarz i oczy, w których czaił się cień. Drażliwa młodsza siostrzyczka pokazała mu tylko to, co powinien zobaczyć. — Jestem z ciebie taka dumna, Rafe. Na całym świecie nie ma nikogo, kogo wolałabym jako swojego brata. Jego drżący uśmiech niemal łamał jej serce. — Gąsior wygląda pogodniej – powiedziała, chcąc go rozweselić. On zaś przygryzł wargę, jakby go uraziła. — To moja wina, Deenie – powiedział cicho, żeby inni nie słyszeli. – To, co się z nim stało. To moja wina. Daję ci słowo, że jeśli będę musiał, pójdę do Arlina Garricka i znajdę sposób, żeby odwrócić to, co zrobił Morg. Ucałowała go. — Znajdziemy sposób, Rafe. Obiecuję. — Charis i fechmistrz powiedzieli mi, co się dzieje – oznajmił z szeroko otwartymi oczami. – Jesteś tego pewna, Deenie? Naprawdę sądzisz, że to się uda? To przeniesienie się Olków do Vharne? — Jeśli się nie uda, to przynajmniej będziemy mieć świadomość, że próbowaliśmy – powiedziała z powagą – bo i tak by do tego doszło, a po co zatapiać łódź, jeszcze zanim wypłynęła. — Pewnie tak – rzekł Rafe pełnym zwątpienia tonem. — Rafe… – Pogładziła koniuszkami palców jego ramię. – To konieczne. Serce mi pęka, gdy to mówię, ale smutna prawda jest taka, że w Lur nic już dla nas nie zostało. Zacisnął usta. — A co z mamą? Chcesz zostawić ją w krypcie? Więc to tak. Charis już mu powiedziała. Czy była tchórzem, ciesząc się, że zdjęto z jej barków ten obowiązek? „Pewnie tak. Ale się cieszę”. Mimo wszystko zadał to drażliwe pytanie, które zadawali sobie także ludzie w Lur. Zmarli nie żyli i zostali pochowani, ale… — Wiem – szepnęła, czując znajomy ból z powodu straty. Miała wrażenie, że będzie go czuła już do końca życia. – Musimy się nad tym zastanowić. Musimy porozmawiać o tym z tatkiem i Ewenem. Musimy porozmawiać o mamie. Ale nie teraz. Skinął głową, patrząc na przeciwległą część dziedzińca. — To jest Ewen? O nim Charis też mi opowiadała. Motyle w brzuchu.
Cholerna Charis. — Ano tak, Rafe, to jest Ewen – odparła ostrzegawczym tonem. – Ale jeśli życie ci miłe, nie piśniesz ani słowem o rudych włosach! Uśmiechnął się szeroko i, och, znowu był Rafelem. Był jej bratem Rafelem. Potem przyszła pora na uściski i całusy z Charis, po której widać było, jaka jest zakochana, i z Gąsiorem, który ucałował Deenie w policzek. A później wszyscy przedstawili się sobie nawzajem i udali się do zamku, żeby zjeść coś ciepłego, napić się grzanego wina i jeszcze porozmawiać. Charis, której z radości na twarzy pojawiły się dołeczki, odciągnęła ją na bok i rzekła: — Mam ci tyle do powiedzenia, Deenie. Przyjdź do mnie, kiedy wszyscy pójdą spać i będziemy mogły spokojnie poplotkować. — Przyjdę – obiecała i nie była w stanie powiedzieć nic więcej, bo wezbrała w niej taka miłość do Charis, że nie potrafiła wydobyć z siebie głosu. „To dzięki niej ja i tatko znowu mamy Rafe’a. Zawdzięczamy Charis jego życie”. Nie miała pojęcia, jak mogliby jej za to odpłacić. Ale jakoś będą musieli. Widząc, jak Gąsior i Rafe jedzą razem w zamkowej jadalni, dostrzegając dumę i smutek brata i prostą uprzejmość Gąsiora, który miał serce na dłoni, Deenie przygryzła wargę i ukryła twarz w pucharze wina, dopóki nie upewniła się, że nie zrobi z siebie głupca. A potem obserwowała, jak tatko i fechmistrz mierzą się wzrokiem znad swoich talerzy, a po chwili dogadują się jak para złodziei, i roześmiała się. Gdy kolacja dobiegła końca, zebrali się w Sali Tronowej. Robb i jego wojacy dołączyli do nich przy piwie, ciastach i akompaniamencie melodii wygrywanych na skrzypcach i dudach. Charis najpierw tańczyła z Gąsiorem, potem z Ewenem. Później usiadła, by z tatkiem napić się chłodnego piwa, Ewen zaś przycupnął z Tavinem, a wojacy zaczęli swoje przyśpiewki, gdy zagrano kolejną żwawą melodię. Deenie potańczyła chwilę z Gąsiorem, po czym zauważyła, że Rafe siedzi sam w kącie. Podniósł wzrok, gdy do niego dołączyła, i przysunął jej stołek. — Myszko. — Rafe. – Dotknęła jego kolana. Rozejrzała się wokoło. Może to nie najlepsza pora ani miejsce, ale musiała zapytać. Musiała wiedzieć. – Rafe, ile pamiętasz? Zamiast odpowiedzieć, spojrzał na Charis, która właśnie chichotała w tańcu, w krzepkich objęciach tatka. Miłość miała wypisaną na twarzy i nie bawiła się już w głupie udawanie. Po chwili westchnął. — Pamiętam wszystko, myszko. Zamrugała, by powstrzymać łzy. — Och. — Starałem się go powstrzymać. Naprawdę. Tylko że… — Przestań – powiedziała i wzięła go za rękę. – To nie twoja wina, Rafe. To Morg. — A czuję, jakby była moja – mruknął. – Nie mogłem go powstrzymać, prawda? Nie mogłem go zabić. Ty go zabiłaś.
— Nie, to my go zabiliśmy. – Lekko potrząsnęła jego dłonią. – Myślisz, że dałabym radę bez ciebie? Myślisz, że gdybyś mnie przed nim nie ukrył, to wciąż bym żyła? Nieprawda. Ocaliłeś mnie. I nigdy o tym nie zapominaj. Zawadiackie piosenki wojaków odbijały się echem od krokwi sali. Tatko przekazał Charis z powrotem Gąsiorowi, żeby przysiąść się do Ewena i Tavina. Usta Rafe’a drgnęły w nieznacznym uśmiechu, gdy widział uśmiech na twarzy kobiety, którą kochał. I na twarzy swojego najlepszego przyjaciela Gąsiora. A potem uśmiech zniknął. — Zapewne nie zapomnę z tego ani chwili, Deenie. Ale chcę. Wciąż czuję te wszystkie biedne umierające dusze. Wciąż czuję smak… — Przestań – powtórzyła. – Już po wszystkim, Rafe. Nie zadręczaj się. Nie psuj tego. Jeśli pozwolisz Morgowi to zepsuć, to równie dobrze mógłby dalej żyć. Wbił wzrok w podłogę. — Nie potrafię się odezwać ani słowem do tego twojego Ewena. Nie potrafię spojrzeć mu w oczy. — Myślisz, że obwinia cię za śmierć Murda? – Zacisnęła palce. – Nie obwinia. Rafe… — Rafe! Rafe, chodź ze mną zatańczyć! To była Charis, ślicznie zarumieniona i stojąca tam z otwartymi ramionami. Zuchwała flirciara w skórzanych ubraniach wojaka, znowu beztroska córka burmistrza. No prawie. Wciąż była chuda jak patyk. Ale pewne rzeczy się zmieniły. Wszyscy czworo zmienili się pod pewnymi względami. Byli odmienionymi, innymi ludźmi, których ciała pokrywały blizny. „Ale zawsze będziemy przyjaciółmi”. — Zatańcz z nią – powiedziała Deenie łagodnie. – Po deszczu zawsze świeci słońce. — Deenie… Lekko pchnęła brata. — Zatańcz z nią, głupolu. Możemy porozmawiać później. Będziemy mieć tyle czasu na rozmowy, ile tylko zapragniemy. A więc Rafe zatańczył z Charis, Gąsior klaskał do wtóru dudom i skrzypcom, ona zaś przez chwilę obserwowała ich ze łzami w oczach. A potem natrafiła na spojrzenie Ewena i wymknęli się razem z Sali Tronowej, pośród opowiadanych ochrypłymi głosami niebywałych opowieści tatka i Tavina, wywołujących u wszystkich salwy śmiechu. Tereny zamku osrebrzyło światło księżyca. Zbliżała się wiosna, ale na trawie błyszczał jeszcze późny szron. W chłodnym powietrzu czuć było zapowiedź kwitnienia. Po raz pierwszy od kiedy opuścili zakotwiczony kuter, zostali na chwilę naprawdę sami. — No dobrze, dziewczyno – rzekł Ewen, splótłszy palce z jej palcami. – W domu jesteśmy. „Dom”. Przez jakiś czas będzie oswajała się z tą myślą, ale miał rację. To był ich dom.
— No i twojemu bratu się poprawia – dodał. – Przy nim i jego przyjacielowi. Twoja apodyktyczna Charis rozstawia ich obu po kątach, a twój tatko i mój Tavin dobrali się jak w korcu maku. — Tak – powiedziała z radosnym westchnieniem. – I nie mów do mnie „dziewczyno”. Parsknął. — Poślubisz mnie, dziewczyno? Kazała mu czekać i czekać, i czekać. A potem się uśmiechnęła. — Tak, Królu Głupolu. Poślubię. Śmiejąc się, pocałował ją. A potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Później ujął jej twarz w swoje ciepłe dłonie i spojrzał na nią jak prawdziwy wojak. — Jeśli mnie kochasz, to powiadam ci, nie mów tak do mnie! Blizny na jego twarzy już zanikały. Musiała wierzyć, że z czasem znikną wszystkie. — No dobrze. Nie będę. — Deenie. Deenie. – Podśmiewał się lekko, zachwycony. – Królową Magiem będziesz. A niech mnie, to ci dopiero. — A ty będziesz moim Królem Mieczem. – Uśmiechnęła się szeroko. — A niech się utopię. Wyobraź to sobie. Lekko i z miłością koniuszkami palców dotknął jej ust. — Wyobrażam sobie, dziewczyno. Wyobrażam sobie. Nowy świat to będzie. Nocna bryza niosła żwawą muzykę z Sali Tronowej. Przycisnęła dłoń do jego piersi i wyczuła bijące w niej serce. — To już jest nowy świat, kapitanie. A potem sprawiła, że specjalnie dla niego w świetle księżyca magiczny ogień zatańczył niczym świetliki.