fUiiCVAlU,\1 WYDAWNICTWO SINE QUA NON Spis treści P rolo g 9 1. Tam arack 19 2. My, d ziku sy 47 3. K oniec p o c z ą tk u 89 4. C zarna ow ca 105 5. ...
17 downloads
32 Views
8MB Size
fUiiCVAlU,\1
WYDAWNICTWO
SINE QUA NON
Spis treści
P ro lo g 1.
T a m a ra c k
9 19
2. My, d z ik u s y
47
3. K o n ie c p o c z ą tk u
89
4. C z a rn a o w c a 5. S z y b k o
105 131
6. S z y b k o ś ć
169
7. Z a b a w a
207
8. D o b r o ć
213
9. T w o r z y w o d la n a rc ia rz a
227
10. M o je s łu s z n e p o g lą d y
235
P o d z ię k o w a n ia
240
O a u to ra c h
240
Prolog Na igrzyskach olimpijskich najważniejsze nie jest zwycięstwo, lecz sam udział. Podobnie jak w życiu nie chodzi o to, by osią gnąć sukces, lecz by do niego dążyć, nie o to, by zwyciężyć, lecz by dzielnie walczyć.
o oczywiście credo olimpijskie. Myślę, że ostatnie zdanie od nosi się tylko do igrzysk, bo w życiu za żadne skarby nie wolno dać się zwyciężyć, choćby przeciwnik był najuczciwszy. Co do tego chyba wszyscy się zgadzamy. Reszta credo brzmi bardzo szlachet nie, chociaż zastanawiam się, jak to jest, gdy przez całe życie dajesz z siebie wszystko, a nigdy nie wygrywasz. Pewnie tylko zawodni cy Chicago Cubs i zwolennicy amerykańskich Zielonych mogą to znieść. Podczas uroczystego otwarcia igrzysk olimpijskich w Salt Lakę City w 2002 roku nie myślałem specjalnie o tym credo. Nie na uczyłem się go, podobnie jak w szkole nigdy nie umiałem przy sięgi na wierność krajowi. Tekst dobrze oddaje ducha rywaliza cji - w życiu, na igrzyskach czy gdzie indziej - ale jeżeli ktoś ma opory przed wygrywaniem, daleko nie zajdzie. Byłem w Salt Lakę City dla frajdy i dla zwycięstw. Nie dla medali, ale dla wspaniałych chwil. Medal jest fajnym dodatkiem, ale niczym więcej. Z drugiej strony, nawet jeśli przegram, wciąż się dobrze bawię. Inaczej moje życie byłoby katorgą. Ze mną było tak. Prosto z liceum trafiłem do reprezentacji. Nie źle jak na pierwsze dorosłe zajęcie. Gdy moi rówieśnicy sprzedawali
T
10 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
ciasta, ja podróżowałem po całym świecie. Nastawiłem się na to już jako dzieciak, gdy oni marzyli o zostaniu kosmonautami. Nie miałem jednak żadnego wielkiego planu. Nie podliczałem punk tów do rankingu Międzynarodowej Federacji Narciarskiej ani nie stosowałem zaklęć rycerzy Jedi. Po prostu cieszę się z tego, co osią gnąłem. Z tego, że mogę dawać z siebie wszystko i wygrywać. Media, zwłaszcza zajmujące się narciarstwem, są mi raczej przychylne. Ale nie zawsze. Czasem nazywają mnie wychodkiem. Nawet często - wystarczy sprawdzić w Google. Dokładnie jak czę sto, nie chcę wiedzieć. Jeśli mogę, stronię od przepytywaczy. Nie z powodu niechęci, bo wielu z nich lubię, ale wywiad to dodatko wy wysiłek, którego zawsze unikam. Poza tym gazety mnie przy gnębiają, telewizja ogłupia, a w radiu jest pełno muzycznej sieczki i bezsensownej gadaniny. W dom u mam m onitor do oglądania płyt DVD, a słucham radia satelitarnego, które gra tylko to, co lu bię. Nie znajdziecie u mnie przeklętej kablówki ani nawet szero kopasmowego Internetu. A więc mało techniki i mało informacji - specjalnie o to dbamy. Inaczej bym zwariował. W hotelu, jeśli to możliwe, oglądam C-SPAN. Ale gdy tylko włączę BOOK TV, jakiś staruszek rozprawia o wielkich dowód cach i o tym, że wojna jest straszna, ale piękna. Zastanawiam się wtedy, czy programom historycznym można ufać bardziej niż dziennikom informacyjnym. Pewnie nie. Nie zrozumcie mnie źle. Wiem, że dziennikarstwo to ciężki ka wałek chleba. Nie można się wyspać, oj nie. Rano wstaję o wpół do siódmej (choćby nie wiem, co działo się w nocy) i gdy parzę kawę, za oknem zwykle coś się już rusza. Odgarniam wtedy szron z szyby i co widzę? W śród porannej szarugi jakiś żałosny palant przytupuje z zimna, ściskając w ręku notatnik. Czeka na mnie, tyl ko nie wiem po co. Czy oni wiedzą, o co im chodzi? Oczywiście o jakiś temat. Jak mówią, o coś, czego nikt jeszcze nie wie, o news. Ale wszystko, co mogę im powiedzieć, mówiłem już tysiące razy. Lubię nasze fachowe dyskusje po zawodach - o stoku, o sprzęcie,
Prolog | 11
o warunkach atmosferycznych. Szkoda, że niewiele z tego trafia do czytelników. Popkultura, a szczególnie sposób pokazywania sportu, coraz bardziej przypomina film Uciekinier. Więcej mówi się o zawodni kach niż o samym sporcie. Reporterzy chcą wiedzieć, co robiłem w noc przed startem. Sama rywalizacja schodzi wtedy na dalszy plan. Na takich konferencjach czuję się jak w dzieciństwie, gdy uganiał się za m ną śnieżny patrol. Znowu jacyś ludzie chcą mnie złapać, choć nie mają na to żadnych szans. Przyciągam uwagę, ale z niewłaściwych powodów. Nie dręczy mnie trem a i trudno mnie zdekoncentrować. Zdarza m i się upaść, jak każdemu, albo wypaść z trasy, a na zeszłorocznych mistrzo stwach kraju przegapiłem swoją kolej, bo nie usłyszałem dzwonka. Media kochają takie historie. Wielkie zwycięstwa, wielkie katastro fy, wielkie wpadki. Moi trenerzy nazywali to „rewią Bodego”. Jed nocześnie muszę przyznać, że gdy pojadę jak z nut, dziennikarze potrafią to docenić. Tylko jakoś nie mogą zrozumieć jednej prostej rzeczy - narciarstwo sprawia mi frajdę. Po fakcie nie użalam się, nie roztrząsam, nie rozpamiętuję. Jadę najlepiej, jak umiem, a p o tem, po piwie i krwistym steku, zasypiam jak dziecko. To nie znaczy, że nie analizuję niepowodzeń. W 2001 roku za waliłem zjazd w Vail. Godzinami rozważałem, co poszło nie tak. Zjeżdżało mi się wspaniale. Sunąłem coraz prędzej i czułem, że fortuna się do mnie uśmiecha. Może jednak okazałem się jej nie godny, albo za szybki. W swojej głupocie poczułem się zwycięzcą, ale za ostatnią bramką potknąłem się i wyłożyłem. Było po wszyst kim. Fortuna wybrała kogoś innego. Co za miła niespodzianka. Zawsze walczę o zwycięstwo, ale wtedy szczególnie mi na nim zależało. Psychicznie byłem gotów; zawiodły nogi. Na wygraną w zjeździe lub supergigancie musiałem poczekać do jesieni 2004 roku, gdy tryumfowałem w Lakę Louise. Wymagało to ode mnie cierpliwości. Teraz upadam znacznie rzadziej. W tym samym roku, w austriackim Flachau, leżałem dwa razy z rzędu. W kolejnym
12 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
sezonie wygrałem dwie pierwsze konkurencje na zawodach w Beaver Creek, w stanie Kolorado, a dwóch następnych nie ukończy łem. W jednej chwili śmigam w dół, by raptem wszystko zepsuć. Życie samo w sobie jest wystarczająco szybkie, a co dopiero gdy się zjeżdża na dwóch śliskich deskach sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. Upadki mnie nie deprymują. Nie zamartwiam się wynikami. Jasne, że porażka, upadek czy inna wpadka nie jest powodem do radości. Dokładnie analizuję wszystkie błędy i staram się je elimi nować. Ale to mi nie spędza snu z powiek. Nawet lubię w narciar stwie te chwile refleksji. No i nieludzką szybkość. Gdybym wygrał tamte dwa wyścigi we Flachau, Puchar Świata w 2004 roku byłby mój. Nie ukrywam, że o tym myślałem. I to nie raz. Zresztą w tamtym sezonie jeszcze kilka szans zmarnowa łem. Na czterdzieści konkurencji nie ukończyłem jedenastu, ale co z tego? Trzeba to przemyśleć, ale bez przesady. Nie rozpamię tuję porażek. To idiotyzm. Nie myślę o następnym starcie, dlacze go więc miałbym się przejmować poprzednim? Puchar Świata, jak każda pierwsza nagroda, coś znaczy, ale właściwie co? Nasza dys cyplina jest tak skomplikowana, że nie sposób powiedzieć, kto jest najlepszym alpejczykiem. Mówię tylko za siebie - nie dbam o medale i nagrody. Ale nie można tego powiedzieć o władzach amerykańskiej reprezentacji. Dla nich medale są ważne, co zrozumiałe. Czasem zwycięzcę dzie lą od przegranego setne części sekundy, ale nie ma sensu się o to spierać. Medale są fajnym, konkretnym, obiektywnym wyznaczni kiem sukcesu. Pokazują siłę reprezentacji. Wprowadził je Napole on, który zrozumiał, że można nagradzać nimi zamiast pieniędz mi. Tak jest do dzisiaj. Rozmiary zwycięstwa są nieistotne. Nasze wyniki są mierzo ne z dokładnością, której człowiek nie może ogarnąć. Wygrana z przewagą jednej czy dwóch sekund zdumiewa i zachwyca, win duje nas w rankingu światowej federacji, ale w Pucharze Świata
Prolog | 13
daje te same sto punktów, co zwycięstwo o włos. Gdy wyprzedzam rywala o dwie setne sekundy, to może dlatego, że wyciągnąłem się w kierunku mety. A więc wygrałem, bo mam dłuższe ramiona? Tylko co to ma wspólnego z narciarstwem? W takich sytuacjach medale, a nawet fotokomórki, nie rozwiewają wątpliwości. Cza sem różnica jest tak mikroskopijna, że wszyscy powinniśmy do stać złote krążki. Albo brązowe. Nazajutrz po zakończeniu igrzysk w Salt Lakę City udzieliłem wywiadu kanałowi MSNBC, co obejrzało może nawet kilkadzie siąt osób. Bezczelny dziennikarzyna rzekł do mnie tak: „Bodę, zdobyłeś dla Ameryki dwa srebrne medale. Świetnie się spisałeś. Ale twoi koledzy... Wracają z pustymi rękami. Co się stało?” Po wtarzam z pamięci. Może wyraził się grzeczniej, ale wątpię. Poczu łem się tak, jakby ktoś powiedział: „Bodę, powódź przerwała tamę i zatopiła twoich sąsiadów. Ale ty uszedłeś z życiem. Czy tamci fra jerzy nie umieli pływać?” Wyjaśniłem mu, że przez sześć miesięcy w roku walczymy o Puchar Świata. To czterdzieści konkurencji. Na koniec mamy jeszcze mistrzostwa kraju, a więc cztery dodatkowe starty. Gdy na północnej półkuli trwa lato, my trenujemy w Nowej Zelandii i Chile, gdzie wtedy jest zima. Sezon trwa długo. Mamy więc lepsze i gorsze dni. Czasem kryzys wypadnie akurat podczas igrzysk. Takie jest życie. W Salt Lakę my, Amerykanie, mierzyliśmy w dwadzieścia m e dali. To może niewiele - pewnie nie chciano rozbudzać nadm ier nych oczekiwań. Ale zdobyliśmy trzydzieści cztery, a więc średnio dwa dziennie. Dwanaście złotych, trzynaście srebrnych i jedena ście brązowych. Dziennikarze natychmiast odnotowali, że Niemcy zgromadzili o jeden więcej. A podobno najważniejszy jest udział. Z drugiej strony w igrzyskach uczestniczyli sportowcy z sie demdziesięciu siedmiu państw, a miejsca na podium są tylko trzy. Przegranych zawsze będzie dużo więcej niż zwycięzców. Credo olimpijskie przemawia głównie do tych pierwszych. O ni chcą po prostu dać z siebie wszystko. Zastanówcie się tylko, co by było,
14 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
gdyby myśleli inaczej. Wyobraźcie sobie zamknięcie igrzysk i te tłumy wkurzonych, naburmuszonych, załamanych atletów, którzy najchętniej nie wracaliby do domu, bo zostaną wygwizdani. Kto by chciał to oglądać? No, chyba że doszłoby do jakiejś rozróby, czego nie można wykluczyć. Tak zresztą było w Salt Lakę City. Poszło o wyniki w łyżwiar stwie figurowym. Rosjanie zaczęli się tłumaczyć. Kanadyjczycy wpadli w furię, choć na co dzień są tak grzeczni, że jeśli potrącą jakiś mebel, to go przepraszają. Jak się później okazało, w sprawie maczali palce bukmacherzy, a pewna sędzina ze słabością do futer i gauloiseów nie była całkiem nieprzekupna. Z kolei w łyżwiar stwie szybkim Koreańczycy tak przeżywali porażki, jakby chcieli kogoś zabić. Nawet nie chcę o tym myśleć. Po prostu się ich bałem. Na domiar złego ostatniego dnia dwudziestu piwoszy wszczęło burdę w Bud World. A już prawie pokazaliśmy surowym władzom miasta, że umiemy spokojnie raczyć się piwem. Dzięki, chłopa ki. Miasto już wcześniej miało do nas zastrzeżenia. Organizacja Planned Parenthood' zrzuciła do wioski olimpijskiej dwieście pięćdziesiąt tysięcy prezerwatyw „dla sportowców”. Nie jestem świętoszkiem, ale to sto sześćdziesiąt sześć gumek na osobę na dwa tygodnie. Moja forma by ucierpiała. Tej imprezie właściwie od początku towarzyszyła aura skandalu. Podobno najwyższym oficjelom Międzynarodowego Komitetu Olimpijskiego wręczono pieniądze i prezenty, aby igrzyska zawitały do Salt Lakę City. Jak było naprawdę? Kto to wie. A co z przesłaniem olimpijskiego credo? Ja byłem mu wierny w tym samym stopniu co wszyscy, zresztą jak zawsze. Tak to wła śnie widzę. Zabawa, wygrywanie i jeszcze raz zabawa. Do diabła z całą resztą. Kiedy nie wygrywam, mniej zarabiam i rzadziej mnie chwalą. Ale i tak jest fajnie. Zabawa jest źródłem wszelkiej rado ści. Zapiszcie to sobie. To mój tekst. W śród urzędników MKOl, sędziów i sponsorów są ludzie, którzy nie odróżniają narciarstwa * Świadome rodzicielstwo.
Prolog | 15
alpejskiego od szkolnej zabawy w papier, kamień i nożyce. Ale to my, sportowcy, którzy poświęcamy wszystko dla jednego zjazdu, jednego występu na lodowej tafli, mamy nie zważać na wynik. I nie zważamy. Mnie to przychodzi z łatwością. Nie obchodzą mnie ani po chwały, ani zniewagi. Puszczam je mim o uszu. Nie czytam tego, co o mnie piszą. Nie oglądam zdjęć. Tej książki też nie przeczytam. Muszę jednak przyznać, że podczas igrzysk zaniepokoiły mnie telewizyjne rewelacje na temat mojej rodziny. Nie mogłem ich nie zauważyć, bo mieszkałem w hotelu, a moim jedynym kompanem był telewizor. Usłyszałem, że jestem prostym, nieokrzesanym gó ralem. Dzikusem, który nie pasuje do współczesnego świata. To nie jest miłe ani prawdziwe. Ale czy mam się gniewać na dzienni karzy? Pewnie gonił ich term in i musieli coś wymyślić. A skoro już nazywają mnie wychodkiem, mogliby pokazać zale ty tego urządzenia. Choćby to, że gdy z niego korzystamy, podcho dzą do nas zwierzęta, które normalnie boją się ludzi, jak wiewiórki czy kuny wodne. Wyczuwają, że jesteśmy niedysponowani. Gdy nadejdzie zima, można zabrać muszlę klozetową do domu i powiesić ją na haku przy drzwiach. Będzie jej ciepło i przyjemnie, a jednocześnie ozdobi ścianę. Jak wiadomo, w wychodku świetnie się czyta. Do wychodka wyrzucamy popiół z paleniska, jednak do piero gdy wystygnie. Inaczej wybuchnie metan, czego lepiej unik nąć. Burza w szambie jest gorsza od bomby atomowej. Moja rodzina nie jest zamożna, ale to nam nigdy nie przeszka dzało. Przeciwnie. Dzieciństwo wspominam jako istny raj. Nie wy szedłem z żadnego obozu dla uchodźców. Jeśli biegałem boso, to dlatego, że chciałem. Co więcej, nikt m i tego nie zabraniał. Bywało, że ganiałem w samych zimowych butach, a na głowę wciskałem ulubiony pokrowiec na toster. Do wychodka biegałem z gołym tyłkiem. W drodze powrotnej coś zawsze przykuwało moją uwa gę. Mogło to być skupisko skoczogonków, jelenie łajno albo śla dy niedźwiedzich pazurów na pniu drzewa. Cokolwiek. Lubiłem
16 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
robić dziury w krze i podglądać rwący nurt potoku. Dokazywa łem więc goły na łonie natury, aż po półgodzinie matka wyglądała z domu i wołała: „Hej, może włożysz gacie?”. Jo pozwalała m i na wszystko. Nigdy nie odmroziłem sobie niczego ważnego. A przede wszystkim czułem się wolny i naprawdę byłem wolny. W trakcie igrzysk w Salt Lakę City do naszego domu w New Hampshire zadzwonił producent słynnego programu rozrywko wego The Tonight Show. Chciał pożyczyć album ze zdjęciami. Było to nazajutrz po tym, jak zdobyłem srebro w kombinacji, w której Amerykanie dotąd nigdy nie stali na podium. Akurat miałem ty dzień przerwy przed slalomem specjalnym i gigantem, w których matka miała mnie osobiście dopingować. Rzeczowa jak zawsze, spytała producenta, po co mu nasze rodzinne zdjęcia. Odparł, że będę gościem Jaya Leno. Zapisała jego adres, pożegnała się i na tychmiast zadzwoniła do mnie na komórkę. - Wybierasz się do LA, Bodę? - spytała z niedowierzaniem. Za pewniłem ją, że nie ma się czego obawiać. Trenerzy wyrazili zgodę, a wrócę szybko, bo telewizja m a własny odrzutowiec. - Tere-fere - zakpiła. - A kiedy przygotujesz się do slalomu i giganta? Odparłem, że wszystko sobie zaplanowałem. - Bodę. - W jej głosie wyczułem rosnący niepokój. - Co jest dla ciebie ważniejsze: występ na igrzyskach czy w telewizji? To była cała nasza rozmowa. Matka do niczego mnie nie na mawia. To nie w jej stylu. A szklany ekran nie robi na niej żad nego wrażenia. Tak więc nazajutrz zasiadłem na kanapie studia telewizyjnego w towarzystwie Denzela Washingtona. Z gospoda rzem programu, Jayem Leno, żartowałem o seksie i nartach. Nie mogłem w to uwierzyć. Choć jako dziecko miałem rzadki kon takt z telewizją, to znam przecież słynny The Tonight Show. O d kąd założyłem własny dom, widziałem kilka odcinków. Dziesięć lat wcześniej byłem nieopierzonym mikrusem. Nie śmiałem m a rzyć o olimpiadzie. Wydawała się zupełną mrzonką, prawie jak to,
Prolog | 17
że pewnego pięknego dnia urodzę dziecko. Teraz - upudrowany, skąpany w ostrym telewizyjnym świetle, z medalem wciśniętym w przednią kieszeń dżinsów - zrozumiałem, jak daleko zaszedłem. O to właśnie zapytał mnie Jay. O rodzinny dom, o moje skrom ne początki i hipisowskie korzenie. Cóż, mieszkaliśmy w lesie. Po nad kilometr od drogi, bez prądu, bez bieżącej wody, za to z prze klętym w y c h o d k ie m ! Jay wyliczał te szokujące fakty i był coraz bardziej oszołomiony. Następnie zaczął mi gratulować medalu, jakby dziwiąc się, że taki cudak mógł go zdobyć. Zgadzam się z Jayem, że moje niezwykłe dzieciństwo miało znaczenie. Jednak nie trzeba mi współczuć. Przeciwnie - właśnie jemu wszystko zawdzięczam. Chciałbym, żeby to było jasne. Na wet zacząłem wszystko tłumaczyć, ale dałem za wygraną, żeby nie wyjść na marudę. Nie chciałem psuć nastroju, jak to kiedyś zro bił - w innym programie - autor komiksów, Harvey Pekar. Zresz tą wyszło mu całkiem nieźle. Ale ja machnąłem ręką. W zasadzie zrobiłem to już dawno, bo nie bardzo umiem wyjaśniać. Zresztą, do diabła, co tu jest do wyjaśniania? Kilka dni później zdobyłem srebro w gigancie. Jak widać, wypad do Los Angeles wcale mi nie zaszkodził. W krótce potem dałem wielką plamę w slalomie specjalnym. Zmarnowałem więc szansę na kolejny olimpijski krążek, bo to moja koronna konkurencja. Zabolało, ale bez przesady. Nie lubię dramatyzowania. Raz wygry wam, raz wypadam z trasy. Nie zadręczam się tym. Tę nonszalan cję, albo stoicki spokój, przejąłem od matki, która z równą wy rozumiałością patrzyła, gdy jako malec biegałem nago po śniegu. W lesie potrzebne rzeczy trzeba sobie stworzyć, wyhodować albo znaleźć. Żyliśmy na łonie natury, zanim to stało się modne. Bez pieniędzy, ale nie bez środków do życia, bo wokół mieliśmy przy rodę z jej bogactwami. Dolina Easton była jeszcze zupełnie dzie wicza, porośnięta starodrzewem, pełna śladów łosi i jeleni, które można było czasem spotkać. Nasze ogrody wisiały na zboczach,
18 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
a obok domu płynął górski potok. Mieliśmy słońce, czyste powie trze, góry. Czego więcej chcieć? W prasie przedstawiano to nieco inaczej. Jako coś w rodza ju Dogpatch, tej komiksowej osady z epoki kamienia łupanego, w której rządziła despotyczna Mammy Yokum. Moja matka z pew nością taka nie jest. Nie przeczę, że mamy w sobie coś z typowych białych, ubogich Amerykanów. Wieczorami lubimy się spotykać w męskim gronie. Zdejmujemy koszule, słuchamy głośnego rapu i raczymy się puszkowanym piwem. Nawet teraz, kiedy piszę te słowa, koledzy zbierają się przed domem, żeby pojeździć na moich starych nartach po pobliskiej drodze 116. Ktoś wsiądzie na m o tocykl i pociągnie za sobą narciarza. Jeśli nieszczęśnik upadnie, będzie nieźle umorusany. Jednak cywilizacja zrobiła u nas pewne postępy. Kiedyś zamiast autostrady stanowej biegła tędy zwykła błotnista droga. Mama, jeszcze jako mała dziewczynka, sprzeda wała wędrowcom lemoniadę. Zatrzymywała ich niemalże siłą. Jaz da na nartach za motocyklem nie była jeszcze możliwa. Moje rodzinne strony to Franconia w stanie New Hampshire. Również Tamarack i Turtle Ridge. Dziennikarze są różni, ale de nerwują mnie dwa typy. Pierwsi kpią z nas, choć nigdy tu nie byli. Są prawie jak Jayson Blair, dziennikarz zwolniony z „New York Timesa” za wymyślanie historii. Drudzy zechcieli do nas przyje chać, ale niczego nie zrozumieli. To już beznadziejne przypadki. Nie mam zamiaru wydawać wojny mediom, ale czułem, że muszę powiedzieć, jak jest naprawdę. Dziennikarz, choćby najrzetelniej szy, przeważnie musi się zmieścić w tysiącu słów albo w dziewięć dziesięciu sekundach. To za mało, żeby wiernie opisać mnie czy kogokolwiek innego. Spróbuję to zrobić w tej książce.
7
Tamarack 10 listopada 1946 Wczoraj wygrałem na wyścigach konnych dwadzieścia dwa dola ry (moja pierwsza wygrana od 1938 roku). W samą porę. Mieli śmy z Peg już tylko czternaście dolarów. Wygrałem też trzy dola ry w karty. Nieźle jak na godzinę pracy. Z dziennika mojego dziadka
oi dziadkowie poznali się na narciarskim stoku, w czym z po zoru nie ma nic niezwykłego. A jednak ich spotkanie zakrawa na uśmiech losu. Była późna jesień 1944 roku. Do portu Hunters Point w San Francisco zawinął statek USS Belleau Wood. Oficer marynarki, Jack Kenney, skierował się do kurortu Sugar Bowl. W przerwie od działań wojennych na Pacyfiku postanowił na uczyć się jazdy na nartach. Jego instruktorką okazała się Peg Taylor, świeżo upieczona absolwentka Uniwersytetu Berkeley i zarazem najszybsza narciarka w Ameryce. Kobieta, której nie były straszne żadne upadki czy potłuczenia. Peg nie miała wtedy żadnych po ważnych planów. Oddawała się białemu szaleństwu i starała się nie przejmować wojną. Natomiast Jack dokładnie wiedział, czego chce. Odkrył swoje powołanie. Postanowił, że po wojnie - jeśli przeżyje
M
20 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
- wróci do rodzinnej Nowej Anglii i otworzy klub narciarski. Nie miał zielonego pojęcia o takich przybytkach, ale to go wcale nie zrażało. (Może na statku obejrzał zbyt wiele filmów z Bingiem Crosbym?). Najpierw jednak musiał sam nauczyć się szusować. Spieszył się. Urlop był krótki. Wkrótce jego oddział trafi na inny lotnisko wiec i podejmie dalszą walkę z flotą cesarza Japonii. Kilka tygodni wcześniej Belleau Wood wraz z inną jednostką, USS Franklin, pa trolowały wody morza Visayan, małego akwenu w obrębie Filipin. Jak zwykle wypatrywano na niebie bettych i zekeÓw, jak nazywa no japońskie samoloty. Oczywiście chodziło o to, aby je zestrzelić. Świat pochłonęła wojna, a Jack był wojownikiem. Ci, którzy go znali, wiedzieli, że tanio skóry nie sprzeda. Rankiem trzydziestego października 1944 roku, u wybrzeży wy spy Cebu, zza chmur wyłoniły się nagle trzy japońskie bombowce. Ruszyły za Franklinem, którego działa przeciwlotnicze się odezwa ły. Pierwsza z maszyn została trafiona i spadła do morza ze stro ny sterburty. Zaraz jednak w słońcu ukazała się druga i z całym impetem runęła na pokład. Pięćdziesięciu sześciu ludzi zginęło, a sześćdziesięciu odniosło rany. Trzeci samolot zrzucił bombę na Franklina, został ugodzony pociskiem z Belleau Wood, po czym samobójczo zanurkował i uderzył w jego pokład lotniczy. Niczym kula ognista przetoczył się po ustawionych w szyku amerykań skich maszynach, detonując ich bomby i paliwo. Wreszcie stanął w płomieniach, które strzelały pod samo niebo, i pokład spowił gęsty dym. Samolot dogorywał tak aż do następnego ranka. Jack stracił wtedy dziewięćdziesięciu dwóch towarzyszy. Spło nęli żywcem, utonęli albo jedno i drugie. Wielu nigdy nie odna leziono. Ci, którym udało się przeżyć, niestrudzenie gasili pożary i ratowali statek przed zatonięciem. Ta mordercza walka z żywio łami, na terenie wroga, trwała bez przerwy dzień i noc. Nie było prądu, nie działała nawigacja, a na zdruzgotanym pokładzie walały się zwęglone zwłoki.
Tamarack | 21
To musiało być wstrząsające, zwłaszcza dla kogoś tak wrażli wego. Jack nigdy nie umiał udawać czy ukrywać niezadowolenia. Z drugiej strony nie umiał też powściągnąć radości lub podziwu. Na pewno też niełatwo mu było zaakceptować kompletną nieprzewidywalność sytuacji na wojnie. Oto w spokojny, słoneczny dzień jego statek nagle stanął w ogniu i zaczął tonąć, tracąc jedną piątą załogi. Dziadek lubił wyzwania, ale to było coś niepojętego. Kiedy kilka tygodni później okaleczony Belleau Wood przypły nął do San Francisco, Jack nie mógł się doczekać pierwszej lekcji nart. Nie licząc chwil depresji, chętnie mierzył się z każdym pro blemem. Tak też zareagował na tragedię lotniskowca. Od razu za czął planować resztę życia. Opowiedział mi tę historię zupełnie niespodziewanie, gdy rozparty w fotelu oglądał ze m ną jakiś film wojenny. Cierpiał już wtedy na chorobę Alzheimera, ale mówił z takim przejęciem, że nie wątpiłem w żadne słowo. Potem okazało się, że to samo opowiadał innym osobom. Wszystko potwierdziły jego zapiski dzienniki oraz notatki z harmonogramem lotów bojowych i na zwiskami współtowarzyszy. Wojna była dla tych mężczyzn niczym ostateczny sport zespołowy, a przy tym starcie dobra ze złem. Nie mieli wątpliwości, że stoją po stronie dobra. I że zwyciężą. Dzięki tej wewnętrznej sile i woli przetrwania dziadek mógł przystąpić do spełnienia swoich najskrytszych marzeń. Ważne decyzje podej mował szybko, czasem w kilka minut. Potem następowała żmudna faza planowania. Lubił się radzić otoczenia, nawet jeśli nie wszyscy sobie tego życzyli. W każdym razie doszedł wtedy do wniosku, że nowe życie musi rozpocząć od lekcji jazdy na nartach. W krótce znalazł się ze swoim oddziałem na USS Monterey, gdzie za przygotowanie fizyczne żołnierzy odpowiadał komandor podporucznik Gerry Ford, późniejszy prezydent. Walczono wtedy także o to, by zwykły instruktor W F-u mógł zostać prezydentem. Mój dziadek był porucznikiem wywiadu marynarki i opiekował się eskadrą bombowców. Objaśniał pilotom, gdzie mają lecieć,
22 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
co zbombardować, jak wrócić, ile zabrać paliwa (co zależało od siły wiatru i innych warunków pogodowych). Nie miał łatwego zadania, bo musiał mu wystarczyć suwak logarytmiczny. Można powiedzieć, że był specjalistą od wszelkich obliczeń, co jest o tyle dziwne, że nigdy nie miał zacięcia do matematyki. Szkołę średnią skończył w 1933 roku, a więc w czasach wiel kiego kryzysu. Jak wszyscy (z wyjątkiem obrzydliwie bogatych) drżał o swoją przyszłość. Nie wiedział, co ze sobą począć. Był by strym, dociekliwym młodzieńcem. Miał talent literacki. Świetnie grał w tenisa i golfa. Był dobry we wszystkim, czego się dotknął. Jednak w domu piszczała bieda, a studia słono kosztowały. Wte dy, jak twierdził, poprowadziła go czyjaś niewidzialna ręka, któ rą miał jeszcze nieraz poczuć w przyszłości. Nie był człowiekiem wierzącym, ale uduchowionym. Jestem pewien, że miał bliski kon takt z Bogiem. Otóż pewna przyjaciółka rodziców postanowiła mu opłacić studia. Pani ta przez całe życie była przykuta do wózka in walidzkiego. Lubiła dziadka Jacka za poczucie hum oru i tężyznę fizyczną, szczególnie za smykałkę do tenisa. Poczuł się, jakby wy grał los na loterii. Jednak pozostawała jeszcze jedna przeszkoda. Na studia nie zdawało się wtedy egzaminów. Na większości uczel ni obowiązywał konkurs świadectw, a dziadek miał fatalną ocenę z matematyki. Natura obdarzyła go jednak darem przekonywania. Nauczyciel zgodził się podnieść m u notę, pod warunkiem że na studiach Jack będzie omijał matematykę szerokim łukiem, żeby nie przynieść mu wstydu. Dziadek chętnie się zgodził, bo prze cież nie lubił tego przedmiotu. Ach, gdybym umiał tak rozmawiać z nauczycielami jak on. Przypuszczam, że ich rozmowa mogła wyglądać tak: jack :
Panie profesorze, mam pewien problem z mate matyką.
nauczyciel : jack :
Przychodzisz za późno. Oceny są już wystawione. Właściwie chodzi o statystykę...
Tamarack nauczyciel :
Statystykę! Nie masz o niej zielonego pojęcia.
jack :
Problem jest taki: jeżeli zmarnuję okazję pój
| 23
ścia na studia i skończę jako uliczny sprzedaw ca jabłek, to jakie jest prawdopodobieństwo, że odtąd będę codziennie do pana dzwonił, żeby przypomnieć, że zawdzięczam to panu?
Tym sposobem Jack Kenney, zupełna noga z matematyki, podjął studia ekonomiczne w D artm outh College w Hanover, w stanie New Hampshire. Cztery lata później skończył je z drugim wy nikiem spośród osiemdziesięciu studentów swojego roku. Jak to świadczy o ekonomistach? Gdy odebrał dyplom, dum ni rodzice zabrali go na skromną ko lację w pobliskiej restauracji. To w zasadzie wszystko, co o nich wiemy. Nie minął rok, a oboje odeszli. Ojciec zmarł na raka, a m at ka popełniła samobójstwo. Historia niczym z greckiej tragedii: gdy umarł król, królowa ze smutku podzieliła jego los. Jack ciężko to przeżył. Chyba po raz pierwszy popadł w depresję. Nic dziwnego, że potem unikał rozmów o rodzicach. Jednak znowu uśmiechnęło się do niego szczęście. Przyjaciel Kenneyów z rodzinnego Reading w stanie Massachussets, doktor Swede Oberlander, właśnie otrzymał posadę na uniwersytecie sta nowym w New Hampshire. Dziadek do niego dołączył. Potrzebo wał kogoś bliskiego. Nie miał też nic lepszego do roboty. W New Hampshire spędził dwa lata, uzyskując uprawnienia pedagogiczne. Następnie przeniósł się na północ i przez kolejne dwa lata uczył historii w Berlin High School. Berlin był wtedy szczęśliwym robot niczym miasteczkiem. Chyba nadal jego mieszkańcy są pogodni, choć może nieco mniej, odkąd zamknięto tamtejsze fabryki. Po nadto Jack uczył dzieci tenisa i marzył o karierze literackiej. Przez całe dorosłe życie - nie licząc ostatnich dziesięciu lat, kie dy był już chory - prowadził obszerne dzienniki. Pisał co wieczór w wannie. Najczęściej o życiu i o wszechświecie, ale obmyślał i szki cował również przeróżne wynalazki. Od wyciągów narciarskich,
24 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
przez sztuczne jeziora, po roboty mające pomagać niepełnospraw nym tenisistom. Jack miał płodny umysł. Po ataku na Pearl Harbor zaciągnął się do wojska. Skierowano go do wywiadu, gdzie ten matematyczny „geniusz” obliczał szcze góły misji bombowych. Jak to świadczy o wojnie? Po owej lekcji jazdy na nartach w Sugar Bowl Jack poprosił Peg o adres. Przez resztę wojny często do niej pisał. Zaintrygował ją, a może nawet zauroczył swoim niespożytym entuzjazmem. Poza tym nie był przecież tylko przyszłym właścicielem klubu narciar skiego. Jako oficer marynarki walczył na Pacyfiku o demokratycz ny świat. Jego zaloty musiały jej pochlebiać. Jack pociągał ją tym bardziej, że sama pochodziła z wojskowej rodziny. Po kapitulacji Japonii statek dziadka zawinął do Tokio pierwszy, a jego kapitan został pierwszym Amerykaninem, który postawił nogę na japońskiej ziemi. Był to wielki dzień dla wszystkich, może z wyjątkiem gospodarzy. Jack powtarzał, że wojna to najboleśniej szy i najpoważniejszy, ale także najbardziej fascynujący epizod w jego życiu. Codziennie walczyło się o przetrwanie. Każdy ko lejny przeżyty dzień przybliżał go do realizacji marzeń. O klubie narciarskim ... i o Peg. Peg i Jack bardzo się różnili. Ona była w miarę spokojna i opa nowana. Bardziej poukładana. No i twarda. Nawet bardzo. Gdy napotkała jakąś trudność, starała się ją przezwyciężyć. Jednak cza sem tłumiła w sobie złe emocje. Należała do ludzi, o których mówi się, że „cicha woda brzegi rwie”. W trudnych chwilach, gdy zabra kło śniegu, klub świecił pustkami i trudno było wykarmić rodzinę, bywała nieprzyjemna. Dziadkowie stanowili zabawną, ale świetnie dobraną parę. Róż nili się wyjątkowo, ale właśnie dlatego przyciągali się i uzupełniali. Jack był wesoły i koleżeński, dla każdego miał dobre słowo, a na dodatek nosił niemodne kapelusze. Peg była bardziej staroświecka. Tak skryta, że czasem chyba sama nie wiedziała, co myśli. Oszczę dzała energię na ważne sprawy, których miała wiele.
Tamarack | 25
W latach czterdziestych uprawiała narciarstwo. Kilka razy zdo była mistrzostwo kraju. W 1948 roku zabrakło jej dwóch miejsc, żeby pojechać na igrzyska do Londynu. Odznaczała się brawurą, jakiej nie spotykano wówczas u młodych kobiet. Jeździła samo chodem jak szatan. Popijała whiskey z butelki. Uwielbiała hazard i ostrą rywalizację. Nic dziwnego, że Jack tak mocno ją kochał. Gdy mama i reszta rodzeństwa byli dziećmi, często towarzyszy li rodzicom w dalekich samochodowych eskapadach. To Peg szu kała dogodnych miejsc do szusowania. Pewnego razu, na paskud nej przełęczy w Górach Skalistych, Jack nagle źle się poczuł. Zaczął ciężko oddychać. Zjechał swoim vista cruiserem na pobocze, za trzymał się i znieruchomiał za kierownicą. Miał dość jazdy wąską, niebezpieczną serpentyną. Wówczas Peg odsunęła go i zajęła miej sce za kółkiem. Ku radości pasażerów z tylnych siedzeń pokonała resztę trasy niczym rajdowcy z filmu Diukowie Hazzardu. Dzieci przeżyły coś, czego ich dzisiejsi rówieśnicy szukają w grach wideo. To była cała Peg - musiała wszystkiego spróbować. Kochała wy zwania. Jack może nie był aż tak zuchwały, lecz wcale nie stronił od pracy i przygód. Można powiedzieć, że to właśnie on stanowił dla niej największe wyzwanie. Sprostała mu. Znając Peg, właściwie trudno uwierzyć, że w 1946 roku opu ściła Kalifornię i pojechała z nim na wschód, do Easton Valley w New Hampshire. Jack chciał kupić ziemię w Conway, ale okazała się zbyt droga. Polecono mu miejscowość Franconia, położoną kil ka kilometrów dalej na wschód, na północnym krańcu przełęczy 0 tej samej nazwie, na bardziej kamienistych zboczach Presidential Rangę. Tam rzeczywiście było taniej. Za dziesięć tysięcy dola rów, do spółki z kumplem z marynarki, Bobem Allardem, kupił sto osiemdziesiąt hektarów ziemi z domem i stodołą. W przyszło ści miało tu stanąć schronisko. Na razie dziadek złożył atrakcyjną propozycję Peg oraz jej przyjaciółce Mimi. Miały być kucharkami 1 pokojówkami. Dlaczego się zgodziły? Po wojnie brakowało kan dydatów na mężów, a wszyscy, którym udało się przeżyć, pewnie
26 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Jo, Billy, Davy, Bub i Mikę, 1960 rok
chcieli się żenić i mieć dzieci. Może dlatego. W każdym razie obie dziewczyny zjawiły się we Franconii. Schronisko, położone u podnóża Mount Kinsman, otrzymało nazwę Tamarack. Pierwsza mroźna zima była ciężka. W tych stro nach czasem przez miesiąc temperatura sięga dwudziestu stopni poniżej zera. To za zimno, żeby spadł śnieg, a nawet gdyby spadł, to na smaganym wiatrem stoku jest minus czterdzieści, co wyklu cza jazdę na nartach. Gdy ów pierwszy sezon wreszcie się skończył, było jasne, że schronisko nieprędko da utrzymanie dwóm rodzi nom. Wówczas Jack wykupił udziały Boba. Przedtem jednak cała czwórka połączyła się w pary i zaręczyła. Zima tak działa na ludzi. Wskoczyli więc do swojego kombi i pojechali do Kalifornii, gdzie się pobrali. Wtedy jeździło się słynną drogą 66, przez Wielkie Rów niny, góry i pustynie. Wóz miał hamulce mechaniczne i brakowało mu ogrzewania i klimatyzacji. Ale dla nich ta trasa nie stanowiła problemu. Przecież przetrwali wielki kryzys, wygrali wojnę, a te raz otworzyli własny interes. Czuli, że mogą wszystko.
Tamarack | 27
Tamarack z lotu ptaka, 1973 rok
Na początku Jack dorabiał w lecie jako instruktor tenisa. Spędzał dwa-trzy miesiące w modnych klubach Newport, w stanie Rhode Island albo w Karolinie Północnej. Z kolei w Nowym Jorku podkła dał głos do filmów o narciarstwie oraz do kroniki filmowej. Zdobył również renomę jako dziennikarz. Pisał sprawozdania z zawodów i reportaże o znanych ludziach jeżdżących na nartach, na przykład Dicku Barrymorze i Billu Becku. Robił to niechętnie, bo bardzo tęsknił za Peg, którą gorąco ko chał. Ale potrzebowali pieniędzy, a na północy można było znaleźć pracę tylko przy uprawie ziemi, wyrębie lasu albo w tartaku. Ja ckowi to się wcale nie uśmiechało. Był zawodowym tenisistą, ga wędziarzem, człowiekiem pióra. Uważał, że dźwiganiem ciężarów powinien się zająć kto inny. Moja mama urodziła się w 1949 roku. Była bardzo niesfornym dzieckiem. Jack uznał, że jeśli rodzina ma się nadal powiększać, on musi częściej bywać w domu. Tak też się stało. W ciągu ośmiu łat
28 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Peg, piękność z kalifornijskiej plaży, 1942 rok
dziadkowie dorobili się piątki dzieci. Po Jo przyszli na świat czterej chłopcy: Billy, Davy, Bubba i Mikę. W domu było tyle gąb do wykarmienia, że nawet pomysłowy i zaradny Jack musiał pracować fizycznie. Założył firmę zajmują cą się budową i konserwacją kortów tenisowych. Nazwał ją New England Tennis Company, w skrócie NetCo. Dzięki pracowitości i pogodzie ducha znowu odniósł sukces. Dzisiaj firmę prowadzi wujek Mikę i można powiedzieć, że jest szczęściarzem. Za młodu w NetCo pracował mój ojciec, potem również ja i chyba wszyscy moi kuzyni i przyjaciele. Niektórzy z nich robią to nadal. Ta praca wiele mnie nauczyła. Żeby zbudować kort, najpierw trzeba dokładnie zbadać ukształtowanie terenu. Każde zagłębie nie i każdy pagórek. To się przydaje w narciarstwie, lecz jeszcze bardziej na polu golfowym. Na tym jednak nie koniec. Podróżując po kraju, często trafiam do różnych zapadłych mieścin w Massachussets, Maine czy Vermoncie. Mógłbym przysiąc, że widzę je po raz pierwszy w życiu, gdy nagle przychodzi olśnienie. Zaraz, zaraz
Tamarack | 29
- mówię do siebie - tutaj za rogiem stoi duży, żółty dom z kolum nami, a na tyłach są dwa ziemne korty. I okazuje się, że mam rację. Klienci NetCo są rozsiani po całej Nowej Anglii. A firma jest dziełem właśnie Jacka. W 1958 roku zima była tak łagodna, że schronisko świeciło pustkami. Peg z Jackiem na chwilę potracili głowy. Wydali uroczy sty obiad, na który zaprosili znajomych po fachu, wówczas równie bezczynnych, oraz grupę przyjaciół, bezczynnych chyba od zawsze. Dziadkowie uwielbiali przyjęcia. Jak wszyscy, po całym tygodniu pracy byli spragnieni rozmów, wieści, plotek. Zwłaszcza że przecież nie było jeszcze telefonów komórkowych, poczty elektronicznej czy telewizji kablowej. Jack zabawiał towarzystwo, dowcipkując z wice prezydenta Nixona, a Peg popalała cygaretki. Po obiedzie wstała od stołu i wyciągnęła zza fortepianu placek z budyniem. Odwróciła się i cisnęła nim prosto w twarz Jacka. Go ście wzięli z niej przykład i po chwili w domu wybuchła regularna bitwa. Chlapano się i okładano. Śmiechom i wrzaskom nie było końca. To było coś w rodzaju bezbolesnego paintballu. Kto dzisiaj potrafi tak się bawić? Gdy walka dobiegła końca, podłoga była cała w budyniu i bitej śmietanie. Wszyscy pachnieli jajkami. Panował nieziemski bała gan. Nikt nie pamięta większego chaosu. Pracownicy schroniska mieli zajęcie na kolejne kilka dni, co ucieszyło Peg. Podobno do dzisiaj w różnych zakamarkach można znaleźć okruchy, pamiątkę po tamym obiedzie. Schronisko było oczkiem w głowie Jacka, który kiedyś nazwał je swoim największym powołaniem. Niestety, pracy było w nim mnóstwo, a dochody przynosiło niewielkie. Co gorsza, w lecie sta ło puste, a przecież wtedy również trzeba zarabiać. Toteż Jack po stanowił stworzyć ośrodek tenisowy. Zawsze sypał pomysłami jak z rękawa. Jak to często bywało, olśnienia doznał w wannie. Naza jutrz miał już dokładny plan. Dawno nie był tak podniecony. Swo im zwyczajem chwycił za telefon i zaczął szukać sprzymierzeńców.
30 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Jo, Bill, Bub, Peg, Mikę, Davy i Jack - mistrzowie rakiety, 1961 rok. Zdjęcie po chodzi z materiałów promocyjnych ośrodka
Podobnie jak schronisko, ośrodek miał być na kieszeń przecięt nej rodziny. To znowu oznaczało mniejsze zyski. Jednak dziadko wie woleli zacisnąć pasa albo ciężej pracować, niż wyznaczać ceny, których nie mogliby zapłacić zwykli ludzie. Jack nie mógł zrozumieć, dlaczego pomysł z ośrodkiem teni sowym nie przyszedł mu do głowy wcześniej. W czerwcu i lipcu zawsze były kłopoty. Narciarze nie mają wtedy w New Hampshire czego szukać, a rachunki same się nie zapłacą. Jak kiedyś napisał na łamach magazynu „Hospitality”: Wyprawa do miasteczka po zakupy staje się przygodą. Na głów nej ulicy trzeba wymijać wierzycieli, jak zawodnik futbolu wy mija przeciwników. Oto z naprzeciwka nadchodzi agent ubez pieczeniowy. Przechodzimy na drugą stronę ulicy. Po chwili wy rasta przed nami facet od ropy. Dajemy susa w zaułek. Prędzej czy później jednak wpadamy na któregoś z nich i słyszymy: „Co
Tamarack | 31 z tym rachunkiem?”. Wtedy zapewniamy go, że „Poradnik Rol nika” przewiduje śnieżną zimę, więc wkrótce wszystko zostanie zapłacone.
O swoim nowym pomyśle Jack najpierw opowiedział klientom schroniska. Kochał rozmawiać przez telefon - nawet z zupełnie obcymi ludźmi. Był rok 1952. Branża sportowo-rekreacyjna do piero powstawała, a dziadek był jednym z pionierów. (Ponoć był też pionierem telemarketingu. Cóż, nikt nie jest doskonały). Potem wsiadł do auta i odwiedził wszystkich zainteresowa nych. Zachwalał swój ośrodek, lecz jednocześnie starał się wyba dać, którzy rodzice mogą w przyszłości sprawiać kłopoty. Zebrał wiele zgłoszeń. Dzisiaj obozy sportowe nie są niczym niezwykłym. Można w ten sposób nauczyć się nawet gry w szachy, piłkę wodną czy curling. Ba, także projektowania stron internetowych. Jednak wtedy była to absolutna nowość. Ośrodek miał już zatem przyszłych gości, ale istniał wyłącznie na papierze - trzeba go było zbudować. Schronisko zostało po większone. Zyskało instalację wodno-kanalizacyjną i komin. Obok wyrosły domki dla uczestników. To wszystko stworzyła Peg. Jack był wynalazcą, ale sam nie włączyłby nawet kosiarki. Tak więc dziadkowie wyczuli, że Amerykanie chcą uprawiać sport i to pod okiem fachowców. Trzeba przecież opanować pod stawy. Bez nich trudno marzyć o udziale w US Open czy choćby w uczelnianej reprezentacji. Nie mam tu na myśli jakichś sztyw nych reguł, lecz ogólne wskazówki. Potem trzeba wypracować wła sny styl. To mówię dzieciakom. Przyznam się, że nie lubię wymachiwania rakietą przed serwi sem. Taki zawodnik przypomina dyrygenta wywijającego batutą. Lepiej nieznacznie podrzucić piłkę i z całej siły posłać ją tam, do kąd chcemy. Jak przy wszystkim trzeba mieć odpowiednią tech nikę, ale siła, szybkość i impet uderzenia zależą już od konkret nej osoby. Jednocześnie styl powinien być w miarę urozmaicony.
32 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Oczywiście nie jestem specjalistą od tenisa ani od czegokolwiek innego. Uważam, że najważniejsza jest wytrwałość. Jeśli chcemy coś osiągnąć, róbmy to aż do skutku. Jack był surowszy. W dzienniku rozwodził się nad tym, jak na leży się ustawiać, uderzać piłkę, patrzeć na partnera czy przeciwni ka. Obmyślał szczegółowe ćwiczenia fizyczne i techniczne. O niczym nie zapomniał. Chyba pierwszy wprowadził gimna stykę izometryczną. Zresztą Jack w ogóle zajmował się wszystkim - polityką, Bogiem, seksem, narciarstwem, rolnictwem, budownic twem. Jednak na tenisie naprawdę się znał. Zatem w Tamarack powstał ośrodek tenisowy z dwoma korta mi. Dziadkowie zaprosili jeszcze do spółki Glenna Sargenta, któ ry był instruktorem, i mogli przyjąć pierwszych gości. Zjawiło się dziesięcioro dzieci. Cztery lata później przez ośrodek przewinęło się już stu miłośników tenisa, podzielonych na dwa turnusy. Dzi siaj natomiast jest ich dwukrotnie więcej. Tamarack prosperuje znakomicie. Naszą szkółkę ukończyły już tysiące ludzi. Teraz rzą dzą tu mama i wujek Mikę. Tata jest dyrektorem, a ja i siostra Wren pełnimy funkcję opiekunów. Odkąd wujek Mikę zbudował boisko, oferujemy także zajęcia z piłki nożnej. Pracowici i genialni dziad kowie znaleźli godnych następców. Mimo tylu obowiązków starali się nie zaniedbywać rodziny. Niezupełnie to się udało, ale trudno im odmówić dobrych chęci. Jack jeszcze dodatkowo zajmował się pisaniem. Oto fragment jego artykułu z 1952 roku dla pisma „Tourist Trade”: Późna jesień to czas, który my, hotelarze, żartobliwie nazywamy „pozaurlopowym”. Możemy wówczas odetchnąć. Odmalować po koje, wyfroterować podłogi, zmienić tapety, wstawić okna przeciwsztormowe, porąbać drewno na opał, zredagować materiały promocyjne, wprowadzić dawno obmyślone ulepszenia. Jednym słowem, trochę sobie pofolgować.
Tamarack | 33 Jednocześnie jest to czas bezdochodowy, co oznacza poważne wyzwania. Piętrzą się niezapłacone rachunki. Rzucamy je dzie ciom do zabawy, ale od tego wcale ich nie ubywa.
W takich warunkach wychowała się moja mama i jej bracia. Wtedy, niemal pół wieku temu, trudno było w ogóle do nas dotrzeć. Po długiej samochodowej podróży z Connecticut, Massachussets czy Nowego Jorku zziębnięci goście zjawiali się zwykle już po północy. Oczekiwali kawy i kanapek. Wszyscy domownicy musieli się nimi zająć. Może z wyjątkiem dzieci. Jednak i tak zrywaliśmy się z łóżek i biegliśmy do kuchni, zwabieni obcymi głosami, śmiechem i we sołym gwarem. Czasem zostawali na kolejną noc, a wieczorem śpiewali uczel niane piosenki i szkockie miłosne przyśpiewki. Cóż, należało cier pliwie słuchać. Dziadkowie byli uczynni, ale do czasu. Kłopotli wym gościom Jack odcinał ciepłą wodę. „Niestety - tłumaczył się - nic się nie da zrobić. Przykro mi. Pomogę państwu wynieść torby”. Jak pisał: W przeddzień otwarcia schronisko wygląda jak połączenie tar taku z kiermaszem. Sprzątanie jest odsuwane na ostatnią chwilę i trudno uwierzyć, że zdążymy na czas. Wokół stoją stolarskie ko zły, na podłodze walają się narzędzia i drewniane wióry. W sza fach i kredensach wciąż tkwią nasze ubrania. Tak oto zaczyna się nocne safari. Laba się skończyła. Zaraz przyjadą południowcy.
Domownicy musieli zwolnić pokoje gościom i schronić się w mniej reprezentacyjnych częściach ośrodka. Było więc wiele zamiesza nia, a mało pieniędzy. Jack napisał kiedyś, że rodzina zmieniła się w przedsiębiorstwo, ze szkodą dla dzieci. Z drugiej strony można powiedzieć, że wyrosły wśród licznych krewnych, poznały wielu, czasem dziwacznych, czasem miłych,
34 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
a czasem nudnych ludzi, no i nigdy nie brakowało im ręczników, naczyń czy piłek tenisowych. Jako mała dziewczynka mama była ulubienicą dziadka. Potem jednak coś się zmieniło. Może chodziło tu o pokwitanie czy ty powe rozterki okresu dojrzewania. W każdym razie Jo się trochę zbuntowała. Dopiero po dziesięciu latach wyznała Jackowi, o co chodziło. Tymczasem okazywała swoją niechęć na różne sposoby. Jak się okazało, nie przeszkadzał jej swoisty rytm schroniska. Była zazdrosna o gości, którym rodzice poświęcali cały swój czas. Jednak także zazdrościła im wielkomiejskiego, normalnego - jak uważała - życia. W lecie przebywała z ciekawymi rówieśnikami z najróżniej szych części kraju. Poznawała nowe rzeczy, inny sposób myśle nia. Potem jednak goście się rozjeżdżali, a ona wracała do liceum
Jack z załogą Tamarack, 1973 rok
Tamarack | 35
Lyttleton, w którym była tą samą Joanną Kenney z dalekiej doliny Easton. Chodziła też do St. Mary s, prywatnej żeńskiej szkoły pod patronatem Kościoła episkopalnego, na której miejscu funkcjonu je obecnie koedukacyjna White Mountain School. Jo po kryjomu wsiadała do samochodu rodziców i jechała odwiedzić chłopców z męskiej Holderness School. Nigdzie jednak nie potrafiła zagrzać miejsca. Była strasznie zagubiona, ale u nastolatków to normalne. Ja też miałem takie problemy. Nie ma więc chyba nad czym się specjalnie roztkliwiać. Z kolei moja starsza siostra, Kyla, chciała mieć wyznaczoną go dzinę powrotu do domu, podobnie jak jej rówieśnicy. Pozazdro ściła im domowych zakazów! Mama zażartowała, żeby sama ją sobie wyznaczyła. Próbowała nas wychować bezboleśnie, niczym w sztuce z japońskiego teatru kabuki, ale takie podejście ma swoje wady. Pewnego razu czternastoletnia Kyla zabrała minivana matki i pojechała na imprezę. Jo była wściekła jak nigdy. Na szczęście ktoś jej przypomniał, że robiła podobne rzeczy. To ją ostudziło. Różnica polega na tym, że Jo nie była rozpieszczana. Jej wybry ki były przejawem buntu. Dwukrotnie na złość dziadkom uciekła z domu. Innym razem przyprowadziła konia. Peg była zachwyco na, mimo alergii na te zwierzęta. Natomiast Jack uważał konia za pasożyta. Twierdził, że zwierzę tylko objada i wydeptuje nasz traw nik - gdzie stała jeszcze wtedy kępa wiązów, które potem zwiędły i zostawia odchody, które on musi sprzątać. Koń wabił się Revante. Dziadek sam był ekscentrykiem, ale akurat wtedy przechodził trudne chwile. Jego przyjaciel i wspólnik, Glenn Sargent, odebrał sobie życie. Był gejem, co wtedy - w 1963 roku - nie wróżyło nic dobrego. Jack w podobny sposób stracił matkę, więc każde samo bójstwo go bolało, a co dopiero gdy chodziło o kogoś tak bliskiego jak Glenn. Niedługo potem, w szary, chłodny listopadowy dzień, Jack za stał Revante na trawniku. Upierał się później, że tylko trącił ko nia w tylną nogę, żeby go przepędzić. Był jednak tenisistą, a rzecz
36 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
działa się w tenisowym ośrodku, więc może miał akurat w ręku rakietę i przyłożył koniowi w zad? A miał nieliche uderzenie. Ni gdy się nie dowiemy, jak było naprawdę. W każdym razie Revante odwinął się i kopnął dziadka, łamiąc mu prawe ramię. To nie było śmieszne. Szczególnie dla zawodowego tenisisty. Złamanie było ponoć bardzo bolesne, a dziadek cierpiał przez całą noc. Nazajutrz znalazł się w szpitalu Littleton. Ramię zawieszono na wyciągu i w tej pozycji miało pozostać przez najbliższe kilka miesięcy, a Jack dowiedział się z telewizji o zabójstwie prezydenta Kennedy’go. Darzył go sympatią i podziwem. Wiele ich łączyło. Nie tylko imię. Obaj mieli irlandzkie korzenie, pochodzili z Massachussets i skończyli renomowane uczelnie. Obaj byli zwolennikami Partii Demokratycznej, liberałami, sportowcami. Jakby tego było mało, obaj służyli w marynarce. Toteż dziadek, choć nie znał Kenne dyego osobiście, gorąco mu kibicował od 1946 roku, gdy przyszły prezydent po raz pierwszy wystartował w wyborach do Kongresu. A teraz nie żył. Został zamordowany. Na wieść o tym Jo natychmiast udała się do szpitala, żeby być przy Jacku. Dziadek najpierw zbył ją milczeniem, a potem zrobił jej karczemną awanturę. Jakby obwiniał ją za wszystko - wypadek z koniem, śmierć Kennedyego, samobójstwo Glenna. Jack miał słabe nerwy i po prostu się załamał. Zaszokowana Jo nie rozmawiała z ojcem przez całe miesiące, nawet podczas Bożego Narodzenia. To wtedy Jack zrozumiał, że córka nie jest do końca zadowolona z rodziców i ich stylu życia. Zresztą wszyscy żywili jakieś urazy i mieli złe wspomnienia. Jo za chowała się dziecinnie i lekkomyślnie, co jest zresztą typowe dla rodziny Kenneyów. Potem przyszła nasza kolej w sztafecie poko leń. Teraz Jo została matką i to ona bywała raz dumna, a raz wście kła na swoje latorośle. Nie wiem, czy dla dziadków stanowiło to jakieś pocieszenie.
Tamarack | 37
Peg traktowała Jo podobnie jak wszystkich ludzi. Z odrobiną dystansu i rezerwy. Ta milkliwość, jak sądzę, nie musi oznaczać ni czego szczególnego. Może czasem człowiek snuje głębokie reflek sje, lecz równie dobrze można myśleć o rzeczach zupełnie przy ziemnych, na przykład o tym, co akurat dzieje się wokół, o tym, jakie wszystko jest śmieszne. Pewnie tak było z Peg. Babcia nigdy nie traciła zimnej krwi. Czasem Jo przybiegała pod kuchenne okno z krzykiem: „Mamusiu, prędzej, Billy (albo Davy) topi się w stawie!...”. Wtedy Peg rzucała wszystko i biegła nad staw, który także był dziełem Jacka. Wyciągała niedoszłego topielca za nogi, podnosi ła go, potrząsała nim, a potem klepała w plecy i uciskała brzuch, aż wreszcie odzyskiwał przytomność i wypluwszy jakąś rybkę, na przykład bassa, odchodził chwiejnym krokiem do innych zajęć. Peg dziękowała Jo za czujność, ze znudzeniem potrząsała głową i wracała do schroniska, żeby dokończyć układanie rzeczy, sprzą tanie albo prasowanie. Peg była twarda. W Tamarack to ona rozdawała karty, czasem traktowała dziadka jak swojego podwładnego. Ostatnie słowo za wsze należało do niej. Kiedyś tata, Woody, postanowił ściąć dwie lipy rosnące obok naszego leśnego domku. Zasłaniały widok, a przede wszystkim miały posłużyć za surowiec do rozbudowy mieszkania. Przy pomocy przyjaciela podciął je, przewrócił, odciął konary i porąbał pnie na niemal dwuipółmetrowe bale. To była prawdziwa harówka. Potem Woody pożyczył ciągnik wujka Davy’ego i zaczął zwozić bale do tartaku w Littleton, gdzie zostały - za odpowiednią opła tą - pocięte na deski. Wreszcie przywiózł drewno z powrotem na górę. Peg śledziła całą tę żmudną, długotrwałą operację. Gdy Woo dy zjawił się w Tamarack z ostatnią partią desek, zarekwirowała wszystko. Na potrzeby ośrodka, jak powiedziała. Woody, chcąc nie chcąc, musiał się podporządkować.
38 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Peg, 1974 rok
Zanim Jack przeszedł na emeryturę, schronisko zostało zamknięte, a naszym głównym źródłem utrzymania stały się obozy tenisowe. Były wręcz oblegane, nie wymagały już reklamy. Przez trzy czwarte roku dziadek nie miał zajęcia. Trochę majsterkował, trochę pisał. Rozmyślał o tenisie, jak Stephen Hawking duma o wszechświecie. Przez resztę czasu był otwarty na wszelkie propozycje. Zaczął się uważać za czarodzieja od maszyn. Konstruował róż ne przyrządy treningowe dla niepełnosprawnych tenisistów. Jeden z nich nazywał się „Charlie” i był przerobiony z przemysłowego odkurzacza. Zamiast ssać, wydmuchiwał powietrze, na którym utrzymywała się piłka. Gracz mógł próbować w nią trafić choćby przez cały dzień, do skutku. Nie potrzebował partnera. Wprawdzie maszyna mocno jazgotała i pochłaniała dużo prądu, który był jesz cze wtedy tani (a rachunków nie dało się płacić przez Internet), ale Jack bezsprzecznie był geniuszem. W 1972 roku dziadek odwiedził ośrodek rehabilitacji dzie ci opóźnionych w rozwoju w Crotched Mountain. Ta wizyta tak go natchnęła, że w wieku pięćdziesięciu sześciu lat porzucił pracę w Tamarack i zaczął tworzyć własną koncepcję treningu dla osób niepełnosprawnych, zwaną „terapią przez grę”. Oprócz „Charliego”
Tamarack | 39
stosował też piłki na sznurkach, którymi trzeba było trafić w spe cjalną obręcz. Ponadto skonstruował pochyłą rurkę, która powo lutku wyrzucała kolejne piłki. Dzięki tym ułatwieniom tenis stał się dostępny dla dzieci, które nie mogły chodzić. Natomiast babcia znalazła wtedy inne powołanie. Pomagała bezpłodnym kobietom jako matka zastępcza. Jak mówi Elizabeth Buxton, zagubiona studentka prawa z Harvardu, narciarka oraz niania i pokojówka w Tamarack, moi dziadkowie stworzyli własny świat, który zachwycał dziewczyny z południa, jak ona. Otwarty, pełen radości i swobody. A był to czas prezydentury Eisenhowe ra, szaleństw senatora Joego McCarthyego oraz nagonki na Elvisa, którego okrzyknięto wcieleniem diabła. Tymczasem w Tamarack Peg z Jackiem pokazywali, że życie jest pełne możliwości i warto się nim cieszyć. Skupili wokół siebie grupę nieomal wyznawców - dawnych i obecnych pracowników, gości, obozowiczów. Była to przyjaźń do grobowej deski. Na przykład Elizabeth wyszła za mąż i osiedliła się nieopodal Tamarack. Choć pracowała w rozmaitych miejscach, od Los Angeles po Moskwę, tam jest jej dom. Jak wspominałem, Jo była w dzieciństwie nieco zazdrosna 0 matkę, ale sama potem również starała się wszystkim pomagać. Ceniono jej spokój, umiejętność słuchania, tolerancję, mądrość. Ludzie zwracali się do niej z osobistymi problemami, o których nie mogli powiedzieć najbliższym. Do pewnego stopnia traktowano tak wszystkie znane nam mamy, ale moja była wręcz rozchwyty wana. Znała wszystkich i wiedziała o nich wszystko. Takie szersze pojmowanie rodziny wyszło Jo i wujkom na do bre. Choćby dlatego, że poczuli się odpowiedzialni za Tamarack 1 okoliczne ziemie. Teraz jest to największa posiadłość w okolicy. Inne dobra niemal w całości rozparcelowano na niewielkie działki budowlane. Wujek Bill uprawia ziemię. Wujek Davy rąbie drewno. Wujek Mikę prowadzi NetCo. I wszyscy po dziś dzień mieszkamy w Tamarack. Wszyscy z wyjątkiem wujka Bubby, który nie żyje.
40 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Bubba (a właściwie Peter) utonął. Pamiętam datę: czwarty kwietnia 1981 roku. Akurat moja siostra, Wren, kończyła wtedy roczek. W stał jasny, pogodny dzień. Pierwszy tej wiosny. Naresz cie można było chodzić w samym T-shircie i pluskać się w błocie. Byliśmy w schronisku. Ja zasuwałem po werandzie na moim trój kołowym rowerku. W prawo i w lewo. W tył i w przód. Był tak duży, że nawet gdybym chciał, nie mógłbym z niego spaść. W takich chwilach, gdy kończy się zima i nadchodzi wiosna, aż chce się zrobić coś nowego. Bubba oznajmił, że zamierza popływać kajakiem po jeziorze Echo. To jedno z moich pierwszych wspo mnień: razem z siostrą Kylą powtarzamy mu, żeby założył kapok. Widzę to wyraźnie: słońce razi mnie w oczy, migocze na szkłach jego okularów. Bubba wyciąga swój czerwony kajak z magazynu i zarzuca go na ramię. Nie chce wziąć kapoka. Mówi, że to będzie tylko krótka przejażdżka. Jest w szampańskim humorze. Prosimy go, ale odmawia, ściska nas na pożegnanie i odchodzi. Bubba nie znał strachu i czasem szarżował. Potrafił skoczyć z mostu bez sprawdzania głębokości wody. Był jednak inteligent ny i na ogół rozsądny. Ze swoim spokojem i zrównoważeniem - podobnie jak Peg - stanowił świetną przeciwwagę dla twórcze go i żywiołowego Jacka. Był zdolnym, dynamicznym narciarzem, startował w mistrzostwach kraju. W ogóle był bardzo wysporto wany, a przede wszystkim miał w sobie wielką dobroć. Nie znam nikogo, kto był równie podziwiany przez otoczenie. Na najstarszej taśmie wideo z moim udziałem uczy mnie jazdy na nartach na drodze prowadzącej do domu dziadków. Po raz ostatni widziałem go, jak przytwierdzał kajak do dachu swojej białej toyoty. Raz jesz cze przypomnieliśmy mu z Kylą o kapoku. O tym, że trzeba go zakładać, powiedzieli nam chyba dziadkowie ze strony taty, miesz kający w Vermoncie. Nasi rodzice raczej takimi rzeczami się nie przejmowali. Nie minęło wiele czasu, gdy raptem zrobiło się chłodno, a niebo zaciągnęło się chmurami. Jakby wróciła zima. Następnie zerwał się
Tamarack | 41
wiatr i lunął rzęsisty deszcz. Rozpętała się wielka burza. Z miasta przyjechał główny opiekun obozu z wiadomością, że na brzegu je ziora znaleziono pusty kajak. Czyżby Bubby? Rodzice i dziadkowie popędzili pod Górę Armatnią, gdzie znaj duje się to niewielkie jezioro polodowcowe. Wicher targał drzewa mi i burzył jego wody. Jesteśmy prostymi ludźmi i taki żywioł nas przeraża. Ale tragedia Bubby była dość banalna - wiatr wywrócił kajak, a reszty dopełniła lodowata woda. Chyba niewiele mógł zro bić. Gdy płetwonurkowie wyłowili ciało, wciąż miał na nosie okula ry. Podobnie nazajutrz, gdy w kostnicy babcia z rodzicami identyfi kowali zwłoki. Jo i Woody byli zdruzgotani. Bubba był kimś więcej niż bratem i szwagrem. Drużbą, mediatorem, człowiekiem do zadań specjalnych. Słowem - gwiazdą rodziny. Czuliśmy ogromną pustkę. Nie tylko szok i żal, lecz także lęk przed przyszłością. Wszyscy moi wujkowie są na swój sposób wspaniali i ciekawi. To błyskotliwi narciarze, budowniczowie, myśliciele. Jednak naj większą uwagę zawsze przyciągał Bubba. Miał charyzmę i nie wiarygodny talent sportowy. A przy tym był skromny i pokorny, a także przyjazny i uczynny. Nigdy się nie wywyższał. W chwili śmierci był uczestnikiem cyklu zawodów dla profesjonalnych nar ciarzy, Peugeot Grand Prix. Organizatorzy ufundowali potem na grodę jego imienia, za sportową postawę. Wszystko wskazuje na to, że był wzorowym obywatelem, niemal aniołem. Jego śmierć była wielkim ciosem dla Mocy. Podobnie jak dla Jacka. Trudno się czyta jego zapiski sprzed odejścia Bubby. Wiemy, na co się zanosi, i chcemy to mieć jak najszybciej za sobą. Bub ba skończył koledż Middlebury, potem pracował w kurortach narciarskich, brał udział w zawodach Pucharu Europy, a w końcu przejął NetCo od dziadka. Nie było innych chętnych, a Jack, który pracował przez całe życie, chciał wreszcie trochę odpocząć i p o święcić się wynalazkom. Toteż powitał decyzję Bubby z radością. Przyszłość firmy, któ ra była dziełem jego życia i miała oddanych klientów, została
42 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
zabezpieczona. Dziadek kochał Bubbę, jak każdy, kto go poznał, teraz jednak otoczył go niemal czcią. Nie posiadał się z dumy. O d tąd w dziennikach znajdujemy takie fragmenty: Jestem zachwycony Bubem. Wyrósł na cudownego młodzieńca. Przyszedł do mnie rano, ugotował śniadanie i zostawił mi dzie sięć dolarów. Powiedział, że to moje dzisiejsze kieszonkowe. Co za facet.
Rok po śmierci Bubby u dziadka stwierdzono chorobę Alzheimera. (Nazywał ją chorobą Anheusera, jak w tej marce piwa. Nie wiem, czy się pomylił, czy żartował). Jeszcze przez kilka lat, dopóki mógł, prowadził dziennik. Pisał głównie o Bubbie. Dawał wyraz swoje mu uwielbieniu. Aż pewnego dnia dość niewyraźnie zanotował: „Mam kłopoty z zapamiętaniem tego, co się zdarzyło niedawno. Ale to chyba nie jest problem”. Na tym dziennik się urywa.
Bubba (z lewej) jako świadek na weselu Jo i Woody’ego, 1974 rok
Tamarack | 43
Wolę pamiętać go takiego, jaki był choćby pewnego sobotnie go zimowego popołudnia, gdy stacja ABC przerwała transmisję z zawodów o Puchar Świata w narciarstwie, żeby pokazać łyżwiar stwo figurowe. W pierwszej chwili dziadek prychnął ze złością i posłał wiązankę pod adresem władz telewizji, a może nawet sa mego gospodarza programu, Jima McKaya. Potem jednak zaczął zastanawiać się nad całą sytuacją, aż znalazł rozwiązanie. Sięgnął po ukochany telefon. Oj, potrafił z niego korzystać. Mówił, jakby grał na saksofonie tenorowym - słodko i łagodnie. Telefonistkami były wtedy same kobiety. Można więc było niewinnie poflirtować. Dziadek, gdy chciał, potrafił czarować. Był jednak uczciwy i pew nie dlatego taki przekonujący. Zabawiał panie rozmową, a one szukały numerów, których potrzebował. Dzisiaj takie informacje kosztują fortunę. Jack dostawał je za darmo od urzeczonych te lefonistek. Pamiętał ich imiona, rozpoznawał głosy, może nawet wiedział, kiedy dyżurują. Jeśli znał tylko nazwę miasta, ale nie sta nu, sprawdzały dla niego książki telefoniczne miast o tej nazwie w całym kraju. Wiele lat później dziadkowie postawili nowy dom według pro jektu „awangardowego” architekta. To słowo oznacza chyba kogoś kompletnie niedoświadczonego. Dom wygląda tak, jakby w środku lasu wyrósł minibiurowiec. Jest nawet fajny. Przydałby się jeszcze garaż, a z tyłu powinna stać grupka szopów, przytupujących z zim na i palących papierosy. Jack zamówił pewne dodatkowe szczegóły, jak gniazdko telefoniczne w łazience. Niewiele więcej potrzebował do szczęścia. Telefonowanie sprawiało mu prawie równą przyjem ność, jak pisanie. Napuszczał do wanny jakieś dwadzieścia centy metrów wody, po czym wsuwał się do niej w wełnianym swetrze i obcisłej czapce niczym raper 50 Cent. Na szerokiej desce zastę pującej biurko stawiał aparat i zaczynał swój popis. W przerwach między rozmowami pisał. Łazienka była więc połączeniem biura z ciepłym, wilgotnym pomieszczeniem, w którym osiągał nirwanę.
44 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Dziadek był niesamowicie towarzyski. Wygadany i dowcipny. Uwielbiał sprawiać ludziom radość. Z każdym ze swoich telefo nicznych rozmówców potrafił nawiązać pogawędkę, która czasem ciągnęła się w nieskończoność. O paniach z biura numerów wie dział chyba więcej niż ich sąsiedzi, a może nawet mężowie.
Jack przy swojej uko chanej maszynie do pisania, 1974 rok
Dla Elizabeth Buxton przygoda z Tamarack zaczęła się dość pe chowo. Ktoś ją ubiegł w staraniach o posadę. Ruszyła więc dalej, do Stowe w Vermoncie, gdzie polecił ją Jack. Jej rywalka jednak szybko rzuciła pracę i Jack zadzwonił do Vermontu. Okazało się, że Elizabeth odesłano do kolejnego schroniska. To samo usłyszał jeszcze w kilku miejscach, aż stracił orientację i z mapą w ręku pró bował ustalić, gdzie może być teraz jego niedoszła podopieczna. Wreszcie, po wielogodzinnych poszukiwaniach, wykręcił numer automatu w zajeździe w Stowe. Traf chciał, że akurat stała przy nim Elizabeth. Czekała na rozmowę kwalifikacyjną i pewnie chcąc się popisać przed kierownikiem, podniosła słuchawkę i palnęła: „Słucham, tu zajazd w Stowe”. Dziadek spytał, czy może rozmawiać
Tamarack | 45
Dom Peg i Jacka, 1972 rok
z Elizabeth Buxton. „Przy telefonie”, odparła, a Jack zaproponował jej pracę w Tamarack. Otóż gdy ABC ucięła relację z Pucharu Świata, żeby pokazać tańce na lodzie, dziadek również sięgnął po telefon, jednak w in nym niż zwykle, buntowniczym nastroju. Uwodził telefonistki i re cepcjonistki do momentu, aż uzyskał połączenie z pracownikiem centrali stacji w Nowym Jorku. Chyba niezbyt ważnym, skoro tkwił tam w sobotę, ale dobre i to. Mówiłem już, że Jack był prostolinijny. Dlaczego jednak facet z ABC miałby ulegać jakiemuś góralowi z New Hampshire? Dzia dek więc chytrze podał się za właściciela naszej stanowej telewi zji, WMUR-TV. Zagrzmiał, że przystąpił do sieci ABC właśnie ze względu na transmisje z narciarstwa, a oni je przerywają! Trwonią w ten sposób jego pieniądze! Na koniec zagroził, że jeśli relacja nie zostanie natychmiast wznowiona, przeniesie się do NBC. Tamten zaczął się gęsto tłumaczyć i przepraszać. Powiedział, że sam nic
46 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
nie poradzi, ale zawiadomi przełożonych, którzy w poniedziałek z samego rana skontaktują się z Jackiem. „No dobrze - odparł nieufnie dziadek. - W takim razie cze kam na telefon”. I odłożył słuchawkę. A więc nie zdołał przywró cić transmisji, ale miał niezły ubaw, a to było dla niego w życiu najważniejsze.
2
My dzikusy ama, Jo, i tata, Woody, pobrali się siódmego września 1974 roku. Nie wiem, dlaczego to zrobili. W końcu byli hipisami. Wiem za to, dlaczego akurat tego dnia. Woody obliczył, że to do kładnie pomiędzy urodzinami jego i mamy - odpowiednio czwar tego sierpnia i jedenastego października. Tata lubi, gdy wszystko ma jakieś symboliczne znaczenie. Może ślub był jego ostatnim ustępstwem na rzecz konserwa tywnych korzeni, a może sposobem na ucieczkę od studiów m e dycznych, których nienawidził. Jego ojciec, Don, był lekarzem i widział w synu następcę. Woody miał zostać chirurgiem, najlepiej kardiochirurgiem. Posłusznie skończył kurs przygotowawczy w kołedżu Middlebury w Vermoncie. Jednak czuł się tam fatalnie. Potem zaczął studia na Uniwersy tecie Vermontu, gdzie było jeszcze gorzej. Sama uczelnia czy zawód lekarza nie były najgorsze. Raczej ciążyły mu rodzinne tradycje. Dziadek był prezesem Amerykań skiej Izby Lekarskiej. Ojciec jako jeden z pierwszych przeprowa dzał operacje na otwartym sercu. Woody nie miał większych szans, żeby wyjść z ich cienia. Na szczęście później od własnych dzieci nie wymagał cudów. Chciał tylko, żebyśmy byli szczęśliwi. Pod koniec pierwszego roku, dwa tygodnie przed sesją, spa lił wszystkie książki i notatki. Najwyraźniej zadziałało, bo zdał
M
48 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
wszystkie egzaminy. Mimo to wziął roczny urlop dziekański i za trudnił się w Tamarack. Wolał pracować za darmo, niż studiować tę przeklętą medycynę. Jako piętnastolatek wystąpił w organizowanym u nas turnie ju tenisowym. (To było jeszcze na długo przed wynalezieniem ośmiościeżkowej taśmy dźwiękowej). W parze z kolegą wygrał debla, natomiast w singlu odpadł już w pierwszej rundzie. W cią gu następnego roku zaliczył tuzin innych imprez, przemierzając osiem tysięcy kilometrów. Po skończeniu liceum przyjeżdżał co lato i pracował jako instruktor. On również uciekał do nas przed kłopotami i powinnościami. Tamarack stanowiło swoisty azyl przed światem. Gdy Woody spędzał u nas urlop dziekański, w zimie zbliżyli się z mamą. Przecież trzeba się jakoś chronić przed mrozem! Jo akurat ukończyła studia na Uniwersytecie Bostońskim, ale nie paliła się do dorosłego życia. W kolejnym roku akademickim zamieszkali w przyczepie samochodowej w Burlington, a Woody podjął znie nawidzoną naukę. Muszę dodać, że także jego starsi bracia, wujkowie Don i Dick, z radością kontynuowali rodzinne tradycje. Toteż wszyscy byli przekonani, że i tata wkrótce włoży biały kitel. Odczuł na własnej skórze, co znaczy presja otoczenia, zwłaszcza najbliższej rodziny. Chwycił się ostatniej szansy. Postanowił oblać egzamin z pediatrii. Studentom medycyny wiele się wybacza, ale nie coś takiego. Izba lekarska jest w takim wypadku bezwzględna. Kiedy ogłoszono wy niki, zaprzyjaźniony z rodziną profesor przekazał ponurą wieść matce Woody ego. Liczył, że ona mu to jakoś osłodzi. Tymczasem Woody, rzecz jasna, był wniebowzięty. Nie dlatego, że oblał, lecz dlatego, że odzyskał wolność. Raptem przyszłość malowała się w znacznie jaśniejszych barwach. Wrócili z Jo do Tamarack i odcięli się od świata. W lesie, ki lometr z okładem od drogi, na szczycie stromej błotnistej ścieżki, zbudowali nasz dom rodzinny. Jego pierwsza część powstała bez
My, dzikusy | 49
udziału narzędzi elektrycznych. Sprzęty rodzice wnieśli na wła snych grzbietach. Zaorali ziemię zwykłym pługiem, ciągniętym przez konia, a potem chronili plony przed zakusami czworonoż nych roślinożerców. Ścinali drzewa, rąbali je i przeznaczali na opał. Samo życie było pracą - ciężką, ale dobrą. Dawało satysfakcję. O j ciec zawsze powtarzał, że gdyby nie szansa zamieszkania w Tamarack, pewnie zostałby lekarzem, nieznoszącym swojego zajęcia.
Dom zbudowany przez moich rodziców
Co ciekawe, po latach próbował studiować medycynę niekon wencjonalną w Santa Fe, w stanie Nowy Meksyk. Rodzice kupili tam dom niedaleko autostrady. Miał skromne podwórko, pełne węży i małych, okropnych kaktusów. Najpierw jednak zamieszkali śmy na polu kempingowym. Zgodnie z prawem stanowym miejsce kempingowe można zajmować najwyżej przez tydzień, więc regu larnie się przenosiliśmy, krążąc po całym polu, na którym zresztą nikt inny nie mieszkał. W siódmą rocznicę ślubu tata rozpoczął studia.
50 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Jo i Woody robili wszystko, żeby stworzyć nam w Santa Fe ro dzinną atmosferę. Pewnego razu, wkrótce po zajęciu domu, mama robiła porządki, a tata zajmował się ogródkiem. Byli przekonani, że tak jak pod Żółwim Grzbietem (Turtle Ridge) w Tamarack na ognisko domowe trzeba ciężko zapracować. Tymczasem jedna z moich sióstr, półtoraroczna wtedy Wren, wymknęła się z domu i podreptała zwiedzać okolicę. Dopiero po kwadransie rodzice za uważyli jej zniknięcie. Przerażeni biegali po całej dzielnicy, nawo łując: „Gennie Wren! Gdzie jesteś?”. Wyglądali jak para postrzelo nych gringos - którymi byli.
Gdy byłem kowbojem z Santa Fe
Jo robiła już trzecią rundę po okolicy, gdy zawołała ją nasza naj bliższa sąsiadka, dźwigając na rękach zgubę. Dotąd nie mieliśmy okazji się poznać. Jak się okazało, zabrała Wren z ulicy. Mała była w samej pieluszce, do tego niezbyt czystej. Sąsiadka umyła dziecko i zdążyła już wezwać policję. Gliniarze spisali raport i przekazali sprawę stanowemu urzędowi do spraw dzieci. Rodziców uznano za nieodpowiedzialnych i odtąd regularnie odwiedzał ich pracow nik opieki społecznej. Tak więc niezbyt serdecznie nas powitano. Woody ochoczo zabrał się do nauki. Zgłębiał ziołolecznictwo i różne inne rzeczy. Wkrótce jednak miał tego dość. Po zakończeniu
My, dzikusy | 51
Nasze podwórko w Santa Fe, nawet przytulne, choć wokół była pustynia, 1981 rok
roku akademickiego wróciliśmy do Tamarack. Mimo prób rodzice jakoś nie mogli się stamtąd wyrwać. Tata ma otwarty umysł i wiel kie serce. Lubi nowości. Kiedy przyszedłem na świat w 1977 roku, prowadził różne przedsięwzięcia, między innymi w branży spo żywczej. Sprzedawał naturalne batony energetyczne własnej re ceptury. Z orzechami, suszonymi owocami i syropem klonowym. Nazywały się Futz i były chyba pierwszym takim produktem na świecie. Puszczało się po nich gazy. Woody bał się inspektorów FDA*, że przyjdą znienacka, skon fiskują mu piec i batony, opieczętują dom, a nas oddadzą do ro dziny zastępczej. Ale nigdy do tego nie doszło. Natomiast kiedyś, gdy tata kroił zmrożoną masę czekoladową, zerkając na telewizor (zasilany z generatora), w którym wyświetlano film B ą d ź m y p o w a ż n i na serio, w pobliże przypełzł szczur i ukradł parę batonów. (Właśnie takich rzeczy obawiali się inspektorzy FDA). Tata rzu cił się z nożem na bestię. Zamiast w szczura, trafił jednak w kabel od telewizora. Nóż się spalił, a telewizor przestał działać. Kto jak * Food and Drug Administration - Urząd do spraw Żywności i Leków.
52 | Bode Miller. Autobiografia wariata
kto, ale Woody wie, że trzeba być poważnym. Produkował batony przez jakieś sześć lat. Nawet chciał się temu całkowicie poświęcić. Jednak na przeszkodzie stanęła proza życia. Tata zresztą angażował się w wiele spraw. Tuż przed moimi pierwszymi urodzinami został aresztowany. Na plaży w Seabrook odbywała się pokojowa manifestacja przeciw broni atomo wej. Woody nie lubił przemocy, bo uważał, że ona nikogo do ni czego nie przekona. W dwutysięcznym tłumie znaleźli się jednak krewcy ludzie. Zaczęli napierać na parkan. Gdy druciane ogro dzenie padło, do akcji ruszyła policja stanowa. Demonstrantów łapano, skuwano, spisywano i wpychano do radiowozów. W śród licznych aresztowanych znalazł się także Woody. Ocknął się na zajutrz stłoczony z czterema ludźmi w celi o rozmiarach trzy i pół na półtora metra. Wszystko go bolało. Podbite oko tak spuchło, że nie mógł go otworzyć. Nie był to ślad żadnego ciosu. Ucieka jąc przed obławą, wpadł na krzak sumaka jadowitego. Jak to się mówi, z deszczu pod rynnę. W areszcie nie chciał podać nazwiska, więc nie opatrzono mu tej rany ani mąką owsianą (którą dostałby w domu), ani nawet kalaminem. Odzyskał wolność w dzień uro dzin mamy, a więc w przeddzień moich, i zdążył na fajną imprezę.
Woody i ja, 1984 rok
My, dzikusy | 53
Na kolejnych demonstracjach w Seabrook już mu towarzyszy łem. Były znacznie spokojniejsze, za co jestem wdzięczny, bo tata ubierał mnie w żółwią skorupę z p a p ier-m a ch e. W czymś takim trudno się ucieka. Woody i Jo chcieli założyć w Tamarack całą komunę. Pełną rol ników, oświeceniowych filozofów, przyrodoznawców. Może przy garnęliby nawet jakiegoś nudystę, który chciałby się pokazać na Żółwim Grzbiecie. Jednak dziadkowie stanowczo się temu sprze ciwili. Uważali, że takich gości nie sposób się potem pozbyć. Może przeżyli coś takiego w czasach wielkiego kryzysu. W każdym razie mieli chyba trochę racji. Nie mogąc przekonać dziadków do szlachetnej idei komunitarianizmu, rodzice postanowili się wyprowadzić. Gdy miałem rok, a Kyła trzy lata, zamieszkaliśmy na wyspie Vinalhaven. Leży ona w zatoce Penobscot, nieopodal miejscowości Owls Head, w stanie Maine. Nie licząc okresu między majowym świętem Memoriał Day a wrześniowym Świętem Pracy, praktycznie nic tam się nie dzieje. Dlaczego Vinalhaven? Bo niezrażony tata koniecznie chciał za mieszkać w komunie (mamie też się ten pomysł podobał), a na wyspie byli już hipisi. Zajęli piękny domek z gankiem i uprawiali własne poletko. Rodzice sądzili, że gdzie jak gdzie, ale na wyspie musi kwitnąć prawdziwa międzyludzka wspólnota. Tymczasem spędziliśmy tam długą zimę, podczas której można było umrzeć z nudów. Nie było nawet gdzie pojeździć na nartach. Najbardziej męczył się Woody. Miał niespożytą energię. Ponadto obyczaje gospodarzy jak na jego gust były nazbyt nowoczesne. Na Boże Narodzenie wrócił do domu. Mama została ze mną i z Kylą do wiosny. Przed upływem roku byliśmy już wszyscy z powrotem w Tamarack. Styl życia moich rodziców i dziadków nieco odbiegał od normy. Te wszystkie drobne rzeczy na pewno miały na mnie wpływ. Mimo nonkonformizmu, który nas łączy, jesteśmy jednak różni. I to bar dzo. Mamy pewne zasady, ale nade wszystko cenimy dociekliwość
54 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
i samodzielne myślenie. Dziadek uczył nas, żeby kwestionować wszystko, łącznie z jego katolickimi wartościami. A przecież był do nich gorąco przywiązany.
Nowe metody wychowawcze, 1984 rok
Jesteśmy jednak bardzo zżyci. Jedna z moich sióstr ma już dwójkę dzieci. Przychodziły na świat w naszym leśnym domku jak kiedyś ja, a porody odbierały te same panie. Żywność kupujemy w spółdzielni, którą kiedyś pomagała zakładać mama. Od lat świę tujemy przesilenia słoneczne, choć dopiero teraz jest to politycznie poprawne. Na takiej właśnie imprezie, jako siedmioletni brzdąc, zaszala łem kiedyś ze starszym o rok kumplem Noahem. Najpierw poszli śmy do sauny i nasikaliśmy do pieca. Śmiechu było co niemiara. Kiedy dorośli przyszli się odprężyć, smród uryny był tak niezno śny, że omal się nie udusili. My natomiast znaleźliśmy za domem piwo - nienaruszone trzy sześciopaki. Gdybyśmy byli trochę starsi, pewnie byśmy je wypili. Wtedy jednak mieliśmy inne plany.
My, dzikusy I 55
Chwyciłem zieloną butelkę molson golden i wpadłem na ge nialny pomysł. Postanowiłem cisnąć nią w wystający ze strumienia głaz. Tak też zrobiłem. Rozbiła się z wielkim hukiem i pluskiem. Po chwili w moje ślady poszedł Noah. Zanim ktoś z dorosłych wy dostał się z cuchnącej sauny i nas przyłapał, zdążyliśmy opróżnić dwa sześciopaki. Pół biedy, że w wodzie walały się odłamki szkła. Zmarnowali śmy mnóstwo piwa, które trzeba przywozić z odległych przybyt ków cywilizacji. Popełniliśmy prawdziwą zbrodnię. Zrobiło się zbiegowisko. Nagle za plecami usłyszałem głośny trzask! To Noah dostał od ojca w tyłek. Osłupiałem. Rodzice nas nigdy nie bili, a tata Noaha był psychoterapeutą i pozwalał mu praktycznie na wszystko. Zawsze sądziłem, że mój kumpel mógłby nawet odpalić bombę termojądrową, a i tak włos mu z głowy nie spadnie. Teraz oczy wszystkich zwróciły się na Woodyego. Woody spoj rzał na mnie. Skrzywił się z lekkim niesmakiem, chyba na myśl o tym, że miałby mnie uderzyć. Podwinął nogawki spodni. Ja zro biłem to samo. Po czym weszliśmy do wody i zaczęliśmy sprzątać. Na szczęście szybko zaciąłem się w rękę i mogłem odpocząć. Do końca dopingowałem Woodyego i Noaha z brzegu. Siedziałem na kamieniu i wypatrywałem na dnie resztek szkła. Parę miesięcy wcześniej, na szczycie Góry Armatniej, oświad czyłem Noahowi, że kiedyś zdobędę Puchar Świata w narciarstwie. Wcale się nie roześmiał, tylko z powagą pokiwał głową, jakby tego się właśnie spodziewał. Zawsze był twardym i bystrym gościem. Traktował mnie poważnie. Tego dnia oberwał za nas obu, a potem po nas posprzątał. Na tym właśnie polega przyjaźń. Nie wiem, skąd się w nas brały te niszczycielskie instynkty. Pew nego razu pocięliśmy ulubiony hamak mojej mamy. Sznurki pusz czały z takim fajnym trzaskiem. Wszyscy chłopcy są jak brutalne małpki, ale większość z tego wyrasta. Pozostali natomiast rządzą światem.
56 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Nie tylko Jo z Wóodym osiedli w Tamarack. Mieszka tu cała nasza rodzina - brat, jedna z sióstr, wujkowie, ciocie, kuzyni. Tata często przygarnia bezdomne rodziny. Pomieszkują w schronisku, póki nie znajdzie im dachu nad głową. Tacy jesteśmy i nie mówię tylko o Tamarack, ale również 0 mieszkańcach Franconii i całej doliny Easton. W 1998 roku w moim rodzinnym mieście urządzono zbiórkę pieniędzy, punk tów za loty samolotem, dosłownie wszystkiego, żeby opłacić pobyt całej mojej rodziny na zimowych igrzyskach olimpijskich w Na gano. A mieszka tutaj niecały tysiąc ludzi w wieku produkcyjnym. Gdy byłem mały, krajanie dbali, żeby nigdy nie brakowało mi sprzętu. Od razu zawiadamiali Mickeya i Marge Libbych albo ko goś innego i problem znikał. Czasem nawet nie wiedziałem, komu zawdzięczam pomoc. Tutejsi ludzie są po prostu dobrzy i nie ocze kują za to żadnej nagrody. Chronimy się nawzajem i pomagamy sobie. Na miarę swoich możliwości, a czasem nawet bardziej. Mój wieloletni dobroczyńca Mickey Libby uwielbiał dziadków, a ja chyba m u zaimponowałem swoją ambicją. Wiedział też, że u nas się nie przelewa. W naszych stronach, jeśli komuś spłonie dom, przekazujemy mu zapomogę. Gdy jakiś chłopak potłucze się na motocyklu, a nie ma ubezpieczenia, opłacamy mu leczenie. Jak? Miejscowi przedsiębiorcy i artyści wystawiają swoje produkty, dzieła i usługi na specjalnej aukcji, z której dochód trafia do nie szczęśnika. Po aukcji jest koncert, na którym też zbieramy pienią dze. Ktoś może powiedzieć, że to ckliwe i prowincjonalne. Jeśli tak, to ja też taki jestem. Kto nie zobaczy, ten nie uwierzy. Choć może niejeden z was chciałby, żeby to była prawda. Wielu ludzi wybiera zawód w koledżu. Postanawiają zostać pilotami, lekarzami, artystami. Ja znalazłem powołanie w wieku pięciu, sześciu lat. Powiedzmy, że trochę się jeszcze wahałem. Ale jako siedmiolatek byłem już zupełnie pewien, że wystąpię w nar ciarskim Pucharze Świata. Oczywiście nie miałem jeszcze trenera 1 może brakowało m i sumienności. Ale tkwiłem na stoku. Całymi
My, dzikusy | 57
godzinami. Dzień w dzień. Jeśli tylko wpuszczano na Górę Armat nią. Tak było przez kilka lat. Nikt nie wykorzystywał tygodniowe go karnetu z równym zapałem jak ja. Już wtedy obmyśliłem Jednolitą Teorię Treningu i Zabawy. Cho dzi o to, że nie trzeba wiele biegać - mnie wystarczy trzydzieści siedem takich treningów w roku - ani dźwigać wielkich ciężarów, jeśli zamiast tego na poważnie zagramy w coś fajnego: golfa, piłkę nożną czy tenisa. To naprawdę znakomita zaprawa przed nartami. Przynajmniej dla mnie. W dzieciństwie wszystko robiłem na czas i chciałem być coraz szybszy. Nie zliczę, ile razy wbiegałem pod nasz dom i zbiegałem z powrotem na drogę. Chodziłem po skałach i drzewach. A w głowie zawsze tykał stoper. Byłem zwyczajnym dzieckiem. Miałem górnolotny cel, ale w narciarskim klanie Kenneyów nie był on znowu taki niezwykły. W pewnym sensie kontynuowałem rodzinną tradycję. Na cięża rówce wujka Bubby widniała nalepka z Austrii - pamiątka po za wodach Pucharu Europy. Gdy miałem pięć lat, powiedziałem Kyli, że kiedyś też tam wystartuję. Uparcie dążyłem do celu, co jest w ogóle typowe dla sportow ców, a przynajmniej dla tych nielicznych, którzy osiągają szczyt. Skupiają się na tym, do czego mają talent, i ćwiczą dotąd, aż dojdą do perfekcji. Takie dziecko wprost nie może usiedzieć w miejscu. Niestety, często spotyka się z niechęcią czy wręcz wrogością ze strony oto czenia. Jest karane albo faszerowane lekami. Przykro pomyśleć, ile pięknych umysłów, ile wielkich idei zo stało stępionych przez Ritalin albo przez najzwyklejszą nudę. Ja byłem jak żywe srebro i pewnie niejeden nauczyciel chętnie by mi podał coś na uspokojenie. Właściwie nadal taki jestem. Nawet gdy wrócę z imprezy o trzeciej nad ranem, o wpół do siódmej jestem już znowu na nogach. Przyrządzam omlet i planuję nowy dzień. Nie znoszę bezczynności. Zawsze taki byłem.
58 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Swoje sukcesy zawdzięczam głównie piekielnej wytrwałości, którą odziedziczyłem po dziadku, drygowi do nart, który przeją łem po babci, odwadze, którą wpoiła mi matka, oraz niezmąco nemu spokojowi podczas rywalizacji, którego nauczyłem się od taty. No i godzinom spędzonym na stoku. A było ich naprawdę wiele. To dlatego, że uczyłem się w domu. Mówi się, że to żadna nauka. Ale nam to odpowiadało. Mogliśmy robić, co tylko chcie liśmy, a mama w odpowiednich chwilach podsuwała nam wiedzę.
Ja z mamą.
Świętujemy urodziny, 1989 rok
Przyszedłem na świat dwunastego października. Nazajutrz po urodzinach mamy. Akurat przypadło wtedy całkowite zaćmienie słońca. Babcia zawsze gotowała jubilatowi jego ulubiony posiłek. Mama więc zajadała się homarem, a już następnego dnia parła i sa pała, żeby mnie wydać na świat. Zjawiłem się trochę wcześniej, niż oczekiwano. Byłem drugim dzieckiem. Woody planował powiększyć dom i kupić nowy samochód. Na złomowisku znalazł vegę kombi za trzysta dwadzieścia pięć dolarów. W końcu jednak zapłacił równe trzy setki za datsuna bez ogrzewania. Mama chciała rodzić w naszym domku, ale dziadek uznał - co
My, dzikusy | 59
w trudnych sytuacjach”, więc przyszedłem na świat w schronisku, podobnie jak wcześniej Kyla. Muszę powiedzieć, że wbrew obawom Jacka tata jest całkiem odporny psychicznie. Potrafi nawet rozbrajać bomby. Z roli po łożnej też się wywiązał. Pomagała mu zresztą nasza stała ekipa po rodowa. Jednak nie mieli jeszcze większego doświadczenia, więc niepokój Jacka był zrozumiały. Natomiast Peg zachowała zupełną obojętność. Sama pewnie najchętniej rodziłaby na nartach. Moje młodsze rodzeństwo, siostra Wren i brat Chelone, urodzi ło się już w naszej chacie. Bez prądu i bieżącej wody, bez lekarza i bez najmniejszych kłopotów. Trochę przesadziłem. Wren z po czątku nie mogła oddychać, bo pępowina okręciła jej się wokół szyi. Wówczas tata, choć nie zaliczył pediatrii, mądrze zarządził, by nie odcinać pępowiny, dopóki dziecko nie odzyska tchu. Zrobił małej sztuczne oddychanie. Trochę się namęczył, ale w końcu się udało i Wren wyrosła na fantastyczną sportsmenkę. Jest też najin teligentniejsza z naszej czwórki. Zapytajcie ją, jeśli nie wierzycie. Po takich perypetiach są z tatą bardzo zżyci. To naturalne, ale my byliśmy zazdrośni i jej dokuczaliśmy. Powtarzaliśmy, że nie jest naszą siostrą, tylko znajdą z lasu i kiedyś przyjadą po nią prawdzi wi rodzice. Nic dziwnego, że koledż znalazła sobie aż w Montanie. Wracając do tematu - wszyscy przyszliśmy na świat w taki wła śnie chałupniczy sposób. Nie tylko ja i rodzeństwo, ale również kuzyni i przyjaciele. Nas odbierały ich mamy, a ich Jo. To nas bar dzo łączy. Chelone jest najmłodszy i ma najdłuższe imię. Ky jest najstarsza i nie ma nawet drugiego imienia. Nazywa się po prostu Kyla Miller. Ja jestem drugi z kolei i mam dwa imiona: Samuel Bodę Miller. Jednak przylgnęło do mnie to drugie, bo jest krótsze. Po angielsku oznacza „pokazywać coś za pomocą znaków”, ale mamie zwyczaj nie podobało się jego brzmienie. Następna w kolejności jest Gene sis Wren Bungo Porywiste Żółwiątko Miller. Pierwsze dwa imiona nadała jej Jo. Ja dodałem Bungo, od nazwy tutejszego wiatru, bo
60 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
My, dzikusy I 61
w dzień jej urodzin mocno wiało. Czwarty przydomek, z tego sa mego powodu, nadała Kyla. Ostatni jest dziełem Woodyego, który bardzo lubi żółwiowe klimaty. W końcu mieszkamy pod Żółwim Grzbietem. Żółw jest chyba totemem taty. Ostatni, choć nie najmniej ważny, dołączył do nas Nathanieł Krewniak Wszechczasowy Chełone Skan Miller. Wołamy na niego po prostu Chelone. Na krótko przed jego urodzeniem, gdy mama była w zaawansowanej ciąży, rodzice weszli na szczyt góry Moonsilauke. Znaleźli tam piękny kwiat. Zerwali go i zabrali ze sobą. Okazało się, że to chelone, zwany też żółwikiem. Uznali to za do bry znak i posadzili go obok domu.
62 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Trzy dni po porodzie mama zabrała dzidziusia, któremu naj pierw dano na imię Thane, do miasta. Właśnie podjeżdżała do sa moobsługowej pralni przy Easton Road, gdy na jezdnię wypełzł żółw. Był tak wielki, że nie mogła go wyminąć i musiała zatrzymać auto. Patrząc, jak zwierzak przemierza ulicę, zrozumiała, że imię Thane jest nieudane, a znacznie ładniej brzmi Chelone.
Za mną czai się Ky, a ja mam na głowie pokrowiec na toster
Tym sposobem Thane zmienił się w Nathaniela. Drugie imię pochodzi od nazwy góry, która stoi naprzeciwko naszego domu (Mount Kinsman). Lepsze to niż Moonsilauke. Słowa „wszechcza s ó w /’ nie muszę tłumaczyć. Mówi się na przykład: „chciałbym zo stać najlepszym narciarzem wszech czasów”. O chelonie była już mowa. Natomiast Skan, według wierzeń Indian z plemienia Lakota, jest duchem Wielkich Niebios i źródłem wszelkiej energii. Nada wanie tych wszystkich imion trwało tydzień, a tymczasem mama zaczęła wołać na brata Chuckie, i tak zostało do dziś. Myślę, że
My, dzikusy | 63
rodzice w ogóle nie mieli zamiaru posyłać nas do szkoły. Przecież niektóre z tych przydomków nie zmieściłyby się w odpowiednich rubrykach arkuszy, na których są pisane klasówki. Jako najmłodszy, Chelone był największym dzikusem - oczy wiście w najbardziej pozytywnym sensie. Sięgał nam do pasa, ale chciał robić to, co my Pozwalaliśmy mu, bo jest niesłychanie by stry i wysportowany Zresztą zabranianie mu czegokolwiek nic by nie dało. W efekcie szybko dorastał.
Wren, ja i malutki Chelone, 1983 rok
Chelone jest wirtuozem snowboardu. Niczego się nie boi. Gdy miał jedenaście lat, w parze z naszym przyjacielem, Camem, po jechali na przeciwległy stok Góry Armatniej. Długo nie wracali. Gdy zapadł zmrok, wezwaliśmy straż rybacką, która nie mogła ich nigdzie znaleźć. Jak się okazało, parę dni wcześniej starszy brat Cama, Adam, genialny narciarz, pokazał mu na mapie fajną trasę. Przekonywał, że ruszając z odpowiedniego miejsca po drugiej stro nie Góry Armatniej, można przejechać Kule Armatnie i zjechać
64 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
wprost do naszego domu. Kule Armatnie to łańcuch trzech pagór ków, niemal równoległy do Easton Road. Jeśli porównać Armatnią do niedźwiedzia, to Kule są małymi niedźwiedziątkami. Pomysł, żeby je pokonać na desce, w środku zimy, taranując wszystko po drodze, jest dość karkołomny. Adam słynie z szalonych wybryków, jeździ nawet w półtorametrowym śniegu, ale nie słyszałem, żeby się odważył na coś takiego. Starsi bracia bywają okrutni. Cam i Chelone jednak dali się nabrać i słono za to zapłacili. Najpierw pojechali na szczyt kolejką, niczym szacowni entuzja ści białego sportu. Wybrali odpowiednie miejsce i ruszyli w dół. Pierwszy odcinek trasy był gładki jak stół, co ich jeszcze bardziej rozochociło. Ale radość trwała krótko. Nagle wyrosły przed nimi granitowe skały wielkości człowieka. Dalej, jak okiem sięgnąć, le żały sterty ściętych drzew. Jak tędy przejechać na desce? Co gor sza, brnęli przez coraz głębsze zaspy. Co chwila ginęli w puchu. Żeby się wydostać, najpierw przerzucali snowboard przez dziurę, w którą wpadli, a potem chwytah się go i gramolili na zewnątrz. Na lunch zjedli surowy, chrzęszczący makaron, zagryzając grudkami śniegu. Pycha. Posuwali się bardzo wolno i wreszcie zapadł zmrok. Chelie nie stracił rezonu. Nieraz włóczył się samotnie po okolicy, jak my wszyscy, bo rodzice nigdy nam tego nie zabraniali. Mama uczyła nas, że jeśli się zgubimy, wystarczy odnaleźć strumień i podążać z nurtem, dzięki czemu dotrzemy do domu, a jeśli jesteśmy niżej, do drogi. Cam i Chelone tak właśnie postąpili, co im prawie p o mogło. Dotarli do strumienia i ruszyli brzegiem, ale noc była tak czarna, że nie wiedzieli, dokąd idą. W końcu ujrzeli zabudowania miejscowości Bridal Veil Falls, ale zbyt późno, by ominąć znajdu jący się tam sześciometrowy uskok. Pośliznęli się i zjechali prosto do lodowej sadzawki. Zatem u kresu fascynującej snowboardowej przygody spotkał ich zimny prysznic. Godzinę później zabrali de ski i na piechotę, bliscy załamania, zeszli na dół. Jednak mogło być gorzej. Obecnie taka eskapada, łącznie z wezwaniem straży
My, dzikusy | 65
rybackiej, może się skończyć karą za stwarzanie zagrożenia dla ryb i zwierzyny łownej. Często się gubiliśmy, a przynajmniej kluczyliśmy po lasach. Było to nawet zabawne, pod warunkiem że prowadził nas tata. Nie jest złym przewodnikiem, ale uwielbia przygody. Kocha puszczę. Nie przypadkiem jego drugie imię brzmi Wood, czyli las. Pewnego razu wybraliśmy się wszyscy na M ount Adams, która znajduje się w Presidential Rangę Gór Białych. Towarzyszyła nam rodzina przyjaciół. W sumie było nas chyba dwanaścioro. My, na czele z tatą, który trzymał na ramionach małą Wren, szybko wspię liśmy się na szczyt i zeszliśmy na dół. Jednak druga grupa wcale się nie zjawiała. Ruszyliśmy więc znowu w górę. To był błąd. Na lesistym zboczu jakimś cudem się minęliśmy. Trzeba było wracać, a robiło się już ciemno. Woody zarządził, że pójdziemy na skróty. Istotnie droga była niecodzienna, mniej uczęszczana, ale czy krót sza? Wątpię. Zaszliśmy w głąb jakiegoś wąwozu. Nie było tam nic, co mogłoby wskazać kierunek. Taka dziewicza puszcza robi niesamowite wrażenie. Przy tym nie jest tak baśniowa jak we Władcy Pierścieni. Można natrafić na łosie łajno, a raczej całe ich pole, bo te bestie lubią porządek. Wo kół krążą roje much. Niekiedy spotyka się porozrzucane biało-różowe kobiece kapcie. Albo zalążki paproci, które za rok będzie można sprzedać z niezłym zyskiem. W ciemnych zakamarkach rośnie gruby mech, po którym można skakać jak na trampolinie. Są też wielkie granitowe skały, strzeliste niczym okrętowe maszty. To pamiątki po lodowcu, który przesunął się tędy sto tysięcy lat temu. Takich atrakcji nie znajdzie cie na oficjalnym szlaku. Tymczasem zarówno ludzie z nizin, jak i faszyści z Towarzystwa Turystycznego Appalachów nie chcą słyszeć o zbaczaniu z trasy. A ona jest równie ciekawa, jak otoczone pagórkami lotnisko albo las w New Jersey. Tutejsi górale są dumnymi ludźmi. Dla nich na
66 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
południu rozciąga się jedno wielkie Massachussets. A góry to na sza kraina. Woody w końcu znalazł szosę, którą dotarliśmy do motelu ze stacją obsługi. Z automatu zadzwonił do Jo, ale jej nie zastał, bo oni z kolei wciąż szukali nas. Obudził więc biednego staruszka, który kierował motelem, i wynajął nam pokój. Rano dodzwonił się do Jo. „Gdzie się podziewaliście?”, spytała niewinnie mama, jakby chodziło o drobne spóźnienie na kolację. A przecież zabłądziliśmy w ogromnej puszczy i nie było nas całą noc. Jednak wiedziała, że z Woodym nic nam nie grozi. Kiedy indziej tata zabrał nas późnym popołudniem na Mount Kinsman, gdzie podobno był ukryty staw, na którego brzegu rosły muchołówki. Ja miałem wtedy chyba sześć lat, Wren cztery, a Chelone był zupełnym brzdącem. Tym razem byliśmy przygotowani na nocny biwak. Zabraliśmy śpiwory, a może nawet trochę pro wiantu - makaron i owoce. Szliśmy i szliśmy. Godzina za godziną. Niestety, nigdzie nie widzieliśmy stawu ani muchołówek. Krążyliśmy po okolicy. Nie dlatego, że zgubiliśmy drogę, tylko żeby sprawdzić każdy zakątek. Takie poszukiwania to ciężka praca. Dotąd nie wiem, czy ten ta jemny staw należy do legendy, czy istnieje naprawdę. Chyba prę dzej znaleźlibyśmy tam D.B. Coopera, tego porywacza samolotu z lat siedemdziesiątych, który zniknął bez śladu. Gdy zaczęło się ściemniać, Wren wrzasnęła, że chce wracać. Woody nie dawał za wygraną. Gdy jednak na domiar złego lunął deszcz, poparłem sio strę i tata musiał ulec. Teraz jednak nie mogliśmy znaleźć drogi do domu. Może on też był wymysłem, jak te owadożerne rośliny na M ount Kinsman? Błądziliśmy w ciemnościach. Było zimno i mokro. Wreszcie zna leźliśmy głaz, obok którego ktoś wydrążył sobie kryjówkę. Wcisnę liśmy się tam i przeczekaliśmy do rana. Na zewnątrz szalała ulewa. Nam było nawet dość wygodnie, choć bez przesady. To była praw dziwa wyprawa w głuszę. Woody dodawał nam otuchy, śpiewając
My, dzikusy | 67
obozowe piosenki. Uspokajał, że raczej nie zaatakują nas kojoty. Zresztą nie zaskoczyłyby nas, bo przez całą noc nie zmrużyliśmy oka. Rano zeszliśmy do domu. Nikt nawet się nie zaniepokoił. Prze cież było lato, cóż więc miałoby nam się stać? Owszem, lato, choć pogoda była paskudna. Tata jest święcie przekonany, że byliśmy wtedy o krok od znalezienia muchołówek. Ja w każdym razie ich nie widziałem. Właśnie takie wyprawy ukształtowały mojego brata. Stał się le śnym trollem, podobnie jak ja. W środku zimy drwale spotykali go w głębi puszczy. Dawali mu swoje rękawice. Gdy tylko w lesie rozległ się jakiś hałas, Chelone zrywał się i już go nie było. Czasem wracał dopiero wieczorem, czym nikt się nie przejmował. Teraz z upodobaniem poluje i robi to równie dobrze, jak cokolwiek in nego. W każdym razie na pewno nie zazna w życiu głodu. Swój czas dzieli na snowboardowe szaleństwa oraz tropienie rozmaitej zwierzyny - zależnie od pór sezonu łowieckiego. Nadopiekuńczy rodzice nie wytrzymaliby w puszczy nawet jed nego dnia. Tutaj trzeba zaufać dzieciom. Dać im swobodę ruchu. Pozwolić na samotne wędrówki. I to już bardzo wcześnie. W prze ciwnym razie trzeba by je uwiązać na łańcuchu jak złe psy. Swoją drogą niektórzy chyba skrycie liczyli, że Jo nas tak potraktuje... Na zeszłą Wielkanoc Kyla wybrała się z córkami i przyjaciółmi na poszukiwanie jaj dzikich ptaków. Nagle ktoś zauważył, że znik nęła jedna z moich siostrzenic, Izzy. Większość matek i babć w ta kiej sytuacji dostałaby chyba szału, ale nie Jo i Ky. „Wróci”, powie działy z niezmąconym spokojem. I tak też się stało. Izzy wymknęła się do dom u taty, żeby w samotności najeść się czekolady. Światopogląd moich bliskich najlepiej oddaje poniższa wypo wiedź taty dla strony Bodehcious.net: Razem z matką Bodego nie chcieliśmy pracować zarobkowo. Wybraliśmy powrót do natury, o jakim piszą w książce The G ood
68 | Bodę Miller. Autobiografia wariata Life Scott i Helen Nearingowie, których mieliśmy zaszczyt p o znać. Nie przelewało się nam, lecz naszym bogactwem był czas, jaki mogliśmy poświęcić coraz liczniejszej rodzinie. Myślę, że wpoiliśmy Bodemu pragmatyczny stosunek do świata. Od naj młodszych lat zostawialiśmy dzieciom dużo swobody, choć jed nocześnie byliśmy czujni i w razie potrzeby ratowaliśmy je z róż nych opresji. W końcu mieszkamy w górach porośniętych lasem, nieopodal rwącego strumienia. W dom u bywa bardzo zimno, co skłania do pewnego stoicyzmu, a jednocześnie zmusza do dbania o drewno na opał. Jednym słowem, do pracowitości. Myślę więc, że dzieciństwo naszych dzieci było niezmiernie ciekawe, spokoj ne, choć wcale niełatwe.
Wszyscy wyszliśmy na ludzi. Jedynie Chelone uczył się w zwykłej szkole, mimo to wyrósł na wzorowego oby watela, o ile może nim być snowboardzista. W szkole wytrzymał tylko tyle, ile musiał. Na uka w tym miejscu była dla niego mniej więcej równie przyjemna, jak żucie folii aluminiowej przy akompaniamencie piosenek ABBY. Czuł się tam jak w więzieniu. Był bystry i konfliktowy, niczym m i niaturowa wersja Jacka Nicholsona. Nic więc dziwnego, że rodzi ce, w porozumieniu z kuratorium, zabrali go do domu. Od tamtej pory znacznie się wyciszył i uspokoił. Oczywiście ma na koncie jakieś zatargi z prawem, ale w końcu jeździ na snowboardzie. Dorastaliśmy w głębi lasu, co niektórych gorszyło, choć inni uważali, że powinniśmy w tym lesie mieszkać jeszcze głębiej. Ro dzice postawili chatę nad strumieniem, wśród stu osiemdziesięciu hektarów puszczy, którą w 1946 roku nabył dziadek. Uczyli nas w domu, hodowali ekologiczne warzywa, rąbali drewno na opał, zbierali sok klonowy, z którego warzyli syrop. Żyliśmy jak nasi przodkowie przed wiekiem i nie przypominam sobie, żeby ktokol wiek narzekał. Przynajmniej nie na nasze życie, które było wprost sielanką.
My, dzikusy | 69
Na szkolny autobus trzeba poczekać - kolejny powód, żeby uczyć się w domu
Zacytuję teraz fragment podania z 1984 roku, w którym mama zwracała się do kuratorium o umożliwienie nam nauki w domu: Rano w towarzystwie Ryli uzbierałam kwartę malin. Chelone, Bodę i Wren jeszcze spali, a Woody rąbał drewno. W ciągu roku zużywamy od pięćdziesięciu czterech do siedemdziesięciu dwóch metrów sześciennych drewna - na ogrzewanie, gotowa nie i do produkcji syropu klonowego. Po śniadaniu wszyscy zaję liśmy się drewnem. Gdy zaczął padać deszcz, poszłam do schro niska Tamarack, gdzie czekały na mnie prace biurowe, a Woody urządził dzieciom lekcje. (...) Dopiero o dziewiętnastej wróci łam z Kylą i Cheloneem do domu. Bodę i Genny Wren zostali na noc u dziadków. Woody już wcześniej nagrzał w saunie, a teraz przyrządzał kolację.
Czy kuratora obchodziły nasze maliny albo sauna? Nie przypusz czam. Mama jednak pisała dalej w podobnym tonie:
70 | Bodę Miller. Autobiografia wariata Mieszkamy jakieś tysiąc dwieście metrów powyżej drogi, któ rą zwożone są bale. Dom ma dziesięć lat, ale już kilka razy go powiększaliśmy. Przeważnie chodzimy na piechotę, o ile nie mamy większego bagażu. W zimie używamy sań, nart biego wych i rakiet śnieżnych. Jeśli trzeba, wyciągamy na łańcuchach nasz samochód terenowy. Nie mamy telefonu. Posiłki gotujemy na palenisku opalanym drewnem, korzystamy z wygódki, która stoi nieco powyżej domu, po drugiej stronie strumienia. Stru mień daje nam wodę, zastępuje lodówkę, uczy nas i podnosi na duchu. Mamy niewielki telewizor, radio, magnetofon kasetowy oraz lampę elektryczną zasilaną z dwunastowoltowego gniazdka, które jest podłączone do generatora. Obok jest młody sad jabłoniowy i małe ogródki, skryte wśród górskich stoków. (Nasz główny ogród leży nieco niżej, w dolinie). Mamy żabi staw, huśtawkę, zjeżdżalnię, piaskownicę, teatrzyk oraz sznurek do suszenia prania. Tak wygląda miejsce, w którym mieszkamy. Kochamy je i kochamy się od niego uczyć.
Szczerze mówiąc, nie wiem, co ma tu do rzeczy sznurek do pra nia. Pewnie można się na nim wieszać albo skakać przez niego do strumienia. W podaniu mama chciała przedstawić swoje racje. W latach osiemdziesiątych domowe szkoły zakładali głównie fundamentali ści chrześcijańscy, z którymi nie mieliśmy nic wspólnego. Rodzice korzystali z wytycznych organizacji domowego kształcenia Dębo wa Łąka (Oak Meadow), choć traktowali je luźno. Jo chciała też obalić stereotypy na temat domowych szkół. Myślę, że Bodę lękałby się uczyć w zwykłej szkole. (...) Nasze dzieci nie chcą chodzić codziennie do szkoły i spędzać całych godzin w ławce. Potrzebują swobody. Chcą samodzielnie pozna wać świat.
My, dzikusy | 71
Było to dość dalekie od tradycyjnych koncepcji kształcenia. Ro dzice są uduchowieni, przez co chcę powiedzieć, że przyjmują ideę Boga, ale odrzucają wszelką religię. Jednak jedynym bóstwem, 0 jakim słyszałem w dzieciństwie, była Matka Ziemia. Mama dodała jeszcze, że w drodze do szkolnego autobusu Kyla została kiedyś napadnięta przez kojoty. Na własne życzenie pod jęła wtedy naukę w trzeciej klasie szkoły Lafayette we Franconii. Zbuntowała się, bo sądziła, że wśród rówieśników jest lepiej. Ale znalazła tam tylko nudę, uczenie się na pamięć, podwórkowe uszczypliwości. Szybko zatęskniła za nauką w domu. W szkole sprawiała zresztą wielkie kłopoty. Zawsze się w coś wplątała, po dobnie jak kiedyś Jo. Uczenie dzieci w domu było wtedy ewenementem, nieomal rewolucją. Intrygowało ciekawskich, którzy od dawna się zasta nawiali, co też się dzieje w tej dolinie Easton. Wcześniej jednem u z wujków udowodniono, że hodował marihuanę, a wszyscy hipisi, którzy zjawiali się w okolicy, w końcu lądowali w Tamarack. W latach sześćdziesiątych do Franconii zawitała kontrkułtura. Wywarła silne wrażenie na rodzicach, a w rezultacie i na nas. Miasteczko miało zawsze charakter robotniczy. Ludzie chodzą tu w kombinezonach i jeżdżą półciężarówkami, do których na pół roku przytwierdzają pług śnieżny. Na ogół są pogodni i tolerancyj ni. Ci mniej weseli pokrzepiają się jazdą na nartach, polowaniem, piciem albo jeszcze czymś innym. A ci mniej tolerancyjni słyszą pod swoim adresem brzydkie słowa. We wspomnianych czasach powstał koledż Franconia. Mieścił się w dawnym hotelu, u stóp M ount Lafayette i Góry Armatniej. Uczono w nim sztuk wyzwolonych, z małą domieszką narciarstwa 1 turystyki górskiej. Z początku była to typowa, tradycyjna placów ka. Obowiązywały w niej koszule i krawaty. W radzie szkoły za siadali przedstawiciele mieszkańców, którzy byli dum ni - nie bez powodu - ze swojego koledżu.
72 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Z czasem jednak stało się ono bastionem kontrkultury. W pro wadzono własne specjalizacje, jak wędkarstwo muchowe czy m u zyka bluesowa. Nie stawiano ocen, czasem nawet nie prowadzono lekcji. Trudno w ogóle nazwać to nauczaniem. W 1970 roku koledż zbankrutował. Przejął go wtedy słynny dyrygent i oświato wiec, obecnie dyrektor koledżu Bard, Leon Botstein. Miał wte dy zaledwie dwadzieścia trzy lata i był najmłodszym dyrektorem szkoły pomaturalnej w kraju, a może i na całym świecie. Właśnie skończył Harvard i palił się do tego zajęcia. Poświęcił naszemu koledżowi pięć lat, a więc niemało. Koledż Franconia był alternatywą dla zwyczajnych szkół, a za razem dla służby wojskowej w Azji Południowo-Wschodniej. Przyciągał interesujących ludzi - hipisów, komunistów, wyrzut ków społeczeństwa - a mówię na razie tylko o pedagogach. Nawet Botstein musiał iść do wojska. Gdy skończyło mu się odroczenie, odbył służbę zastępczą w biurze burmistrza Bostonu. To musiało być prawdziwe piekło. Nawet jeśli chciał dawać schronienie pobo rowym, to Franconia pełniła tę funkcję już przed jego przyjściem. W koledżu mówiono o prawach obywatelskich i piętnowano wojnę w Wietnamie. Głoszono różne koncepcje duchowości. Byli tam autentyczni hipisi (a nie dzieciaki z bogatych domów, które robią dziury w spodniach i upajają się swoim buntem), anarchiści, handlarze narkotyków, a także różnej maści szaleńcy. Artyści kon ceptualni, których nic nie zgorszy, ale również republikańscy jan kesi, którzy marzą tylko o świętym spokoju. Jednym słowem, był to świat niczym z filmów Christophera Guesta. Tak jest do dzisiaj. Odkąd powołanie do wojska oznaczało pobyt w Wietnamie, a nie w Kansas czy w Niemczech, dziwna szkoła w Górach Białych, gdzie nie stawiano stopni, przyciągała jak magnes. Także uczniów innych szkół pomaturalnych, które odmawiały im odroczenia służby wojskowej. Zamiast do piechoty morskiej, zgłaszali się więc do Franconii. Wówczas była to rzeczywiście placówka szkolnic twa wyższego. Absolwenci, którzy nie wybierali się na medycynę
My, dzikusy | 73
lub do klasztoru, mieli zasilić armię. Na ich szczęście w pobliskim miasteczku praktykował psychiatra. Można było u niego uzyskać wariackie papiery Życzył sobie za nie dwieście pięćdziesiąt dola rów albo odrobinę czułości. To była cena, jaką należało ponieść, żeby nie znaleźć się w obcym miejscu i nie musieć zabijać obcych ludzi. Znam kilku takich, którzy podobno zapłacili, chociaż nie wiem, skąd mogli wtedy mieć tyle pieniędzy. Była to równowartość dwumiesięcznego czynszu albo podróży autobusem do Vancouver w Kanadzie. Jesienią 1967 roku w mieście zaroiło się od młodych ludzi w sa mochodach turystycznych, którzy pytali o koledż. Niektórzy z nich byli nawet uczniami. W krótce na pocztę zaczęły przychodzić wiel kie paczki z Nepalu. W budynku dyrekcji przechadzały się krowy. Na studenckie imprezy wpraszali się członkowie gangu Aniołów Piekła z Montrealu. Zajęcia dla rezerwistów wstydliwie ukrywano, jakby chodziło o szkolenia dla Ku-Klux-Klanu. Uczniowie Franconii nie musieli przejmować budynku władz, bo one i tak nad niczym nie panowały. W 1969 roku, gdy antynarkotykowa histeria sięgnęła szczytu, dziadków aresztowano za hodowanie marihuany. To prawda, że lubili się czasem zaciągnąć. Szczególnie w klubie Pioneer, tańcząc w takt muzyki Dukea Ellingtona. Jednak Jack miał już pięćdziesiąt trzy lata, a Peg czterdzieści pięć. Ani nie hodowali marihuany, o co ich oskarżyły stanowe władze, ani nawet nie można ich nazwać palaczami. Jak się okazało, konopie zasadziła czwórka uczniów koledżu. Całe szczęście, że się do tego przyznali, oczyszczając dziadków. Wtedy zaczęto pojmować, że towarzystwo studentów bywa równie kłopotliwe, jak towarzystwo szopów praczy. Kiedy skończyła się wojna i zniesiono powszechny pobór do wojska, szkoła popadła w tarapaty finansowe. W akcie desperacji jej władze przyznały w 1978 roku honorowy doktorat Muhammadowi Alemu. Ten jednak nie miał zamiaru odwdzięczać się
74 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
jakąkolwiek pomocą. Włożył togę, która pękła w szwach na jego ogromnych barkach, odebrał nagrodę, wziął kożuch, wsiadł do au tobusu i tyle go wszyscy widzieli. We Franconii, jak wszędzie, może nie licząc bieguna południo wego oraz Atlanty, żyje trochę rdzennej ludności. Ci ludzie byli tu, zanim jeszcze faceci o imieniu George zaczęli rządzić krajem. Pamiętają najsroższe zimy, pełne śniegu albo zupełnie bezśnieżne. Najbardziej upalne i całkiem deszczowe lata. Albo kiedy przez okrągły rok padał śnieg. Albo kiedy wiosną do miasteczka wdarły się niedźwiedzie, okradły auta i zdewastowały sklepowe witryny, jak gang uliczny z Los Angeles. Jest też ludność napływowa. Na przykład hipisi, którzy kiedyś tańczyli wokół wanien. Krótko mówiąc, sieroty po koledżu. Wielu z nich pochodzi z miast i przedmieść, ale osiedli tutaj, bo zakocha li się w naszych pięknych stronach. Dziadkowie też przenieśli się z innych części kraju. Peg była włóczęgą, wcześniej zameldowaną w Berkeley w Kalifornii. Jack pochodzi z Massachussets, a dokładnie z Reading pod Bostonem, który dopiero później zaczął się rozrastać. Osiedleńców ujmują chyba surowe warunki naszego życia. Na pewno było tak w przypadku dziadków. Na Północy trzeba nie ustannie walczyć o przetrwanie. Jest bardziej dziewiczo, mniej komercyjnie, mniej rojno - z dobrych przyczyn. Politycy często obiecują, że zadbają o nasz rozwój gospodarczy. Tymczasem ludzi często przyciąga tutaj właśnie brak normalnej pracy. Rzecz jasna nie wszystkich. Niektórzy mają nas za naiwnych i chcą się szybko wzbogacić naszym kosztem. Najczęściej kończy się to plajtą. Inni przyjeżdżają dla relaksu - pojeździć na nartach, pochodzić po górach, powspinać się na skały. Potem dochodzą do wniosku, że to sens ich życia. Rzucają więc pracę przedstawicieli handlowych koncernów farmaceutycznych albo agentów ubez pieczeniowych i zostają we Franconii, zatrudniając się w jakiejś pizzerii, albo ogłaszają się artystami i zdobywają uprawnienia
My, dzikusy | 75
pośrednika nieruchomości. Chwytają się czegokolwiek, żeby móc tu osiąść. Obecnie wielu z nich współpracuje z serwisem aukcyj nym eBay. Miasto jest oblegane przez turystów. Mamy coraz więcej week endowych gości. Ci bogatsi, dzięki cięciom podatkowym i ko niunkturze na rynku nieruchomości, kupują domy letniskowe. W zeszłym roku Kyla zawiozła dzieci na grań sąsiadującą od pół nocy z naszą posiadłością. Malcy szybko się zmęczyli, zaczęli pła kać i kaprysić. W krótce również mojej siostrze zachciało się pła kać. W śród masywnego lasu i zarośniętych dróg zwózki drewna ujrzała całą kolonię tandetnych rezydencji. Gdziekolwiek spojrzeć, paradują zarozumiali turyści w nie modnych, podrabianych ciuchach ze sprzedaży wysyłkowej. W jaskraworóżowych kombinezonach s z u s u j ą po stokach Armatniej. W okolicznych barach zawzięcie ćwiczą suchą zaprawę. Kluczą SUV-ami po bocznych drogach, jakby mijali slalomowe tyczki. Ale nawet wtedy nie mogą się oderwać od telefonów. Dlatego czasem lądują na pobliskim znaku drogowym. Kochamy ich. Ponieważ uczyliśmy się w domu, podejrzewano, że jesteśmy aspołeczni. Dzicy i nieprzystępni, niczym zgraja małp skaczą cych po drzewach. To prawda, że rzadko widziano nas w mieście. A przynajmniej mnie. Nie przepadałem za Franconią. Jednak m ia łem liczne grono przyjaciół, podobnie jak moi bliscy. Tak się zło żyło, że to znajomi chcieli odwiedzać nas. Tamarack było niczym wielki plac zabaw. Goście, zwłaszcza ci najmłodsi, lubili ciepłą i gościnną atmosferę, a mama pozwalała im na wiele. Teraz, choć już dawno nie jesteśmy dziećmi, nadal chętnie wracają do naszej doliny. Jednak nigdy nie mogli u nas nocować. Podobno dlatego, że w dom u nie było toalety. Straszono ich, że w nocy porwie ich leśna wiedźma, uwięzi, utuczy i ugotuje z nich zupę. Wychodek z pew nością nie należy do wygodnych urządzeń, ale myślę, że rodzice moich rówieśników obawiali się wolności, jaka u nas panowała.
76 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Jeśli więc chodzi o współżycie z ludźmi, to zostaliśmy go na uczeni, natomiast nigdy nas nie musztrowano. Nie kazano nam ślęczeć w ławce i umierać z nudów przez siedem godzin dzien nie. Nie wpajano nam miłości do nieskrępowanego kapitalizmu i nie faszerowano okropnymi hot dogami. Nie karmiono frazesa mi o wolnym społeczeństwie. Tak, jesteśmy wolnymi obywatelami, ale tę wolność dali nam rodzice. Dlatego nie jesteśmy stworzeni do pracy w korporacjach ani do żadnej zwykłej pracy. Zostaliśmy wychowani do szczęścia. Chcemy go szukać i je pomnażać. I to właśnie robimy. Niemal wszyscy moi krewni pracują na własny rachunek. Mnie płaci związek narciarski, więc poniekąd służę Władzy. Tata jest rzecznikiem osób bezdomnych. Ktoś musiał się tym zająć, a chęt nych jakoś nie było. Reszta rodziny trudni się wyrębem drzew, rol nictwem albo własną działalnością gospodarczą. Mama prowadzi sklep z antykami. Jej wspólniczką jest mama Noaha, Eleana, która asystowała przy moim porodzie. W domowych szkołach fundamentalistów stale mówi się 0 Bogu, a u nas mówiło się o szczęściu. Szczególnie Woody. Nie mało w życiu przeszedł i potrzebował pozytywnych bodźców, żeby nie wpaść w depresję. Wpoił mi nawyk szukania tego, co dobre, 1 cieszenia się tym. Ku mojemu zdumieniu niektórzy przywódcy religijni, filozofo wie i bankierzy twierdzą, że człowiek jest skazany na walkę i cier pienie. Dla nas motywem przewodnim - także w szkole - było zawsze szczęście. Jeśli w głębi serca ktoś go nie odczuwa, coś musi być nie w porządku. Nie mówię, że zawsze było różowo i wszystko robiliśmy ze śpie wem na ustach. Wcale nie. Gdy miałem sześć lat, tata nas zosta wił. (Czuł się nieszczęśliwy, więc nie można go winić). Zaczęło się od tego, że znowu postanowili z mamą założyć komunę. Na ogłoszenie w „Mother Earth News” odpowiedziało kilkoro chęt nych, nawet z dość daleka. Rodzice zaprosili ich i przez pewien
My, dzikusy | 77
czas wszystko toczyło się pomyślnie. Wspólnie uprawiano ziemię, gotowano, zajmowano się dziećmi. To świetna sprawa. Potem jed nak Woody i jedna z kobiet posunęli się w tej wspólnocie za daleko. Było to smutne i bolesne dla wszystkich dorosłych. Nie mieliśmy złudzeń, że komuna może nadal dobrze funkcjonować. „Wciągną łem nas w ponurą historię”, napisał tata w dzienniku. Może dziadkowie mieli rację - lepiej nie przyjmować nowych mieszkańców, bo potem trudno się ich pozbyć. Woody uznał, że na razie powinien rozstać się z mamą. Wyjechał do Nashville. Kiedy wrócił, rodzice prędko się zeszli. Na początku całej hi storii ponosiły ich nerwy, choć nas uczyli, żeby zawsze być grzecz nym. Jednak oboje są tak łagodni, że nie skrzywdziliby muchy. Nie mogli się na siebie długo gniewać. Musiało jednak minąć trochę czasu. Czwartą klasę zaliczyłem w szkole z internatem. Wysłałem W oodyemu widokówkę, na któ rej napisałem: „Chciałbym cię wkrótce odwiedzić. Uczę się dobrze. Podciongnołem się”. Jasne. Gdy tata po raz pierwszy nas odwiedził, mama przywitała go z Cheloneem na rękach. „To jest twój tata”, powiedziała do małe go. Chelie bardzo się ucieszył. Jednak podczas kolejnych wizyt dał Woody’e mu porządny wycisk. Zamalował go w nos, a innym ra zem ścigał z nożem wokół domu dziadków. Miał wtedy cztery łata. Nie mogli się z ojcem porozumieć, ale z czasem znaleźli wspólny język. Żółwiowy. To były jednak przejściowe zawirowania. Na ogół wszystko układało się dobrze. Nikt się niczym nie zamartwiał i ja tak samo. Można powiedzieć, że szczęście i wolność wyssałem z mlekiem matki. Zimą, jak już mówiłem, poświęcałem się nartom. To było jak nałóg. Kiedyś wybrałem się w butach narciarskich aż pod Górę Armatnią. Akurat miałem taki kaprys. Spacer zajął mi cały ranek. Mogłem sobie na to pozwolić. Przyjaciele tkwili we Franconii,
78 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
w tym więzieniu zwanym szkołą, z drucianą siatką i małpim gajem. A ja robiłem, co m i się żywnie podobało. Może nie zawsze. Gdy się żyje z darów przyrody, zawsze jest coś do zrobienia. Nawet po wykonaniu bieżących prac nie zawa dzi zadbać o drewno na przyszły rok. Lecz przeważnie hasałem po lasach. Szukałem zwierząt. Zastawiałem kiepskie pułapki. Jeden z kolegów był święcie przekonany, że „odmrożenie” to jakaś śnież na istota. Takiej nie widziałem, natomiast spotykałem norniki, ło sie, kuny wodne, rude rysie, jelenie, ryby, żaby albinosy, dwugłowe węże, szopy pracze (którym lepiej nie ufać) i chorobliwie pracowite bobry. Aż się od nich roiło, a wszystkie uważnie nas obserwowały. Ja też postanowiłem mieć je na oku. Puszcza nauczyła mnie samotności. Doceniłem własne towa rzystwo. Kojące chwile refleksji. Chociaż uwielbiam przebywać z przyjaciółmi, równie szczęśliwy jestem w pojedynkę. Sam jeżdżę na nartach. Sam również gram w golfa. Nawet do kina czy na kola cję mogę pójść bez towarzystwa i taki samotny wypad sprawia mi dużą przyjemność. Mieszkańcy północnego New Hampshire niejako z konieczno ści są twardzi i samodzielni. Nic dziwnego, że godłem stanu jest Stary Góral, granitowy fragment Góry Armatniej, przypominają cy kształtem ludzki profil. Dziewiętnastowieczny senator, Daniel Webster, powiedział o nim tak: Poszczególne zawody mają swoje godła. Dla szewców jest to but. Dla jubilerów zegarek. Dla dentystów złoty ząb. Natomiast w gó rach Franconii Bóg Wszechmogący zostawił podobiznę człowie ka, aby nam powiedzieć, że tutaj On stwarza ludzi.
Jeśli o mnie chodzi, jest to typowy polityczny bełkot. Webster po mylił nawet nazwę gór. Parę lat temu Góral obsunął się i runął w przepaść. Tkwił tu przez sto wieków, co pozwoliło mu obserwować nasz rozwój.
My, dzikusy | 79
Jednak za bardzo sterczał, co jest wbrew naturze, i pewnie odpadł by już pięćdziesiąt lat temu, gdyby go specjalnie nie zabezpieczono. Gdyby dano m u się rozpaść wskutek działania entropii, która kie dyś dosięgnie również nas, kto wie, jaki przybrałby kształt. Kiedyś opiewali go najwięksi amerykańscy pisarze - Hawthorne, Webster, Longfellow, Frost, Thoreau. Zachwycał wszystkich. Każdy, kto znalazł się w pobliżu, musiał na niego spojrzeć. Wymagało to cierpliwości i dobrego ustawienia, z czym jest coraz trudniej, bo teraz jeździ tędy dużo samochodów. Obecnie atrakcją jest dziura po Góralu, niczym jakieś pobojo wisko albo miejsce zbrodni. Kierowcy więc nadal wyciągają szyje, popisując się brawurą albo włączając płytę DVD. Czasem takie zygzaki kończą się na podwójnej stalowej barierze, która oddziela przeciwległe części autostrady. Postawiono ją właśnie dlatego, że niejeden miłośnik Górala omal nie rozjechał nieszczęśnika jadą cego z przeciwka. Bariera jest więc ostrzeżeniem i lekarstwem na nieposkromioną pokusę zadarcia głowy. Mama lubiła rozmawiać z Góralem. Całkiem sporo ludzi trak towało go jak totem, coś w rodzaju posągów z Wyspy Wielkanoc nej. Ulegali jego czarowi. Obawiam się jednak, że była to tylko ogromna skała w kształcie ludzkiej głowy. „Ale wielka twarz!”, zdawali się mówić turyści. Niektórzy zatrzy mywali się na przystanku autobusowym i robili zdjęcia. Właściwie czego? Było to pięć skalnych półek, śladów po kolejnych warstwach Góry Armatniej. Z nich kiedyś powstała, gdy trzęsienie ziemi, po wódź, a może czyjeś kichnięcie przywiodło tu glebę i kamienie. Pewni ludzie dopatrują się w takich osobliwościach jakiegoś cudu. Podobizny prezydentów na M ount Rushmore uważają za dzieło przyrody. Skoro tak, to powiem wam, że Stary Góral wcale się nie rozpadł. Raczej stamtąd zeskoczył. Życie w lesie, tak samotne, skłania do głębszych refleksji. Po czytajcie Thoreau albo Defoe. W każdej z ważniejszych religii znaj dujemy postać proroka, który posiadł najwyższą wiedzę w głuszy.
80 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Z przyrodą byłem za pan brat, niczym osiemnastowieczny India nin. Tak też żyłem. Nie dzieliłem czasu na dni, tylko na pory roku. Godzinę wskazywało mi słońce. Nie bałem się leśnych demonów, ale nie chciałem wpaść na niedźwiedzicę z małymi. Nie przepadałem za zabawkami, może z wyjątkiem resoraków i transformerów. Gdy świerzbiły mnie ręce, wolałem porąbać drewno albo powbijać gwoździe w jakiś pień, niż zajmować się głupimi konstrukcjami. Gdy miałem pięć lat, próbowałem skleić model samolotu z balsy. Za nic m i się nie udawało, za to cały się lepiłem. Znudziło mnie to i rozczarowało. Po roku codziennych daremnych wysiłków dałem za wygraną. Przekonałem się, że to nie dla mnie. Jeśli się dokładnie przyjrzeć, nietrudno zrozumieć, jak działa las. Kto jest spokojny i wytrwały, da sobie radę. W 1982 roku tata otrzymał Pokojową Nagrodę imienia Johna Lennona - za utwo rzenie Partii Żółwiej i ogłoszenie Jednolitej Deklaracji Miłości do Ziemi. W dokumencie tym czytamy o zaletach refleksji, otwarto ści na innych, cierpliwości i ciężkiej pracy - słowem, długofalowej koncepcji życia, która jest właściwa żółwiom. Sam Woody, co po twierdzą wszyscy, czasem przypomina to zwierzę. W przedszkolnym dzienniczku taty z 1955 roku można znaleźć takie uwagi: „Ma miękki głos, czasem mówi zbyt cicho, gdy musi coś przeczytać w klasie”, „jest swobodny i elastyczny”. Jedenaście lat później, gdy kończył prywatne liceum, pedagodzy zauważali: „Wo ody to pyszny paradoks. Jest zdolny, ale leniwy. Jednak gdy chce, potrafi się przyłożyć do nauki. Ma zadatki na błyskotliwego ucznia. Ale w koledżu, jeśli nie znajdzie wsparcia u nas, »starych belfrów«, może sobie nie poradzić”. Nie wiem, co to u diabła znaczy, ale nie brzmi dobrze. Inny nauczyciel był jeszcze surowszy: „Woody nie zaliczył egzaminu semestralnego, co jest niewybaczalne. Daruję mu tylko ze względu na sonety. Musi być bardziej obowiązkowy. Za dużo czasu spędza na bieganiu i grze w tenisa”.
My, dzikusy | 81
Woody chodził własnymi drogami. Na pozór nie wiedział, cze go chce, ale zawsze podążał za głosem serca. We wspomnianej deklaracji, która była jednocześnie programem jego partii, miłość określa jako „uczucie silnego osobistego przywiązania, wywołane zachwytem lub podziwem”. Tata kreśli tam wizję przyszłości, jakby łącząc idee Noama Chomskyego i Juliusza Vernea. Zaczyna tak: „W 2006 roku miesz kańcy Ziemi wspólnie świętowali globalne rozbrojenie”. Woody popełnia błędy, ale jest poważnym człowiekiem. Może nie rozbroił świata, ale ma swoje zasady i jest im wierny. Na przykład nie wycina drzew na oślep, tylko sprowadza je spe cjalnym wyciągiem, który sam skonstruował. Na stalowej linie, siłą samej grawitacji, z głębi puszczy suną do nas całe tony bali. Kiedyś uczepiłem się wyciągu i zjechałem na nartach na sam dół. Było fantastycznie. Deski towarzyszą mi od drugiego roku życia. W przerwach od jazdy brodziłem po pas w śniegu. Łydki miałem tak wysuszo ne i sękate jak u hobbita, ręce pokaleczone do krwi, uszy różowe od mrozu. Zawsze jednak przebywałem na powietrzu, co dawało nieograniczone możliwości. Lubiłem las, bo był jakby pustelnią. Chronił od ludzi, maszyn, zgiełku. Poza domem byłem zdany wy łącznie na siebie i to mi odpowiadało. Starsza siostra puszczała wodze fantazji i wymyślała sobie przy jaciół. Nie mogłem tego pojąć, bo sam uwielbiałem samotność. W lutym, gdy lał deszcz, czy w sierpniu, gdy wszystko nierucho miało. Nadal kocham to wszystko. Wciąż tu mieszkam, głównie ze względu na rodzinę i przyjaciół, bo jeśli chodzi o narty, to jest mnóstwo lepszych miejsc do zjeżdżania. Zawsze chciałem się szybko przemieszczać. Tylko dlatego się gnąłem po narty i również dlatego zacząłem się ścigać - na zawo dach nie ma śnieżnego patrolu i nikt nie zabrania szybkiej jazdy. Zresztą nie mam zamiaru krytykować strażników, z którymi wiele mnie łączy. Sami jeżdżą najszybciej, jak się da.
82 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Wyścigi na Górze Armatniej - jak zawsze szybkie i niebezpieczne, 1987 rok
Im wolno. Oni pilnują nas, a ich nikt nie pilnuje. Źli jesteśmy tylko my - demony szybkości. No cóż, oni byli od tego, żeby mnie gonić, a ja od tego, żeby mieli kogo gonić. Byłem wątłym malcem, który zimą niemal nie opuszczał stoku. Matka przywoziła mnie tam prawie każdego ranka. Zostawałem do wieczora, choć czasem byłem zupełnie sam i gdy chciałem sko rzystać z łazienki, musiałem znaleźć kogoś, kto sięgnie do klamki. Bywało też, że kluczyłem w ciemnościach, szukając drogi do domu. Przeważnie jednak towarzyszyła mi Kyla, Lars (syn Rolanda), Wren, a później także Chelone. Ky nie przejawiała specjalnego en tuzjazmu do nart, zwłaszcza gdy chwycił mróz. Natomiast Wren szybko wybrała snowboard, podobnie jak Lars i Chelie. Kyla cho wała się więc przed chłodem do kawiarni, sklepu z pamiątkami albo do składu narciarskiego i zawracała ludziom głowę. Żartuję - pracownicy nas znali i chyba na ogół lubili. W każdym razie nikt nas nigdy nie pogonił.
My, dzikusy | 83
Zwykle jeździłem ze starszymi narciarzami, bo rówieśnicy byli w szkole White Mountain. Zjawiali się dopiero po lekcjach - Ro land, Mac, Pete Stagpole i Dick Newby. Jeździłem też z właścicie lem sklepu narciarskiego Markiem Benolim. Częstował mnie żelkami, gdy nie miałem pieniędzy na lunch. Niestety, zabił się na Armatniej. W miejscu, gdzie Trasa Rakie towa zbiega się z drogą, nieopodal przystanku kolejki. Pędząc na łeb, na szyję, jak to miał w zwyczaju, zgubił nartę, wypadł z tra sy i uderzył prosto w drzewo. Miałem wtedy siedem lat i to była jedna z pierwszych lekcji, jakie odebrałem na stoku. Ze szczytu ruszyliśmy jednocześnie, ale ja pojechałem Trasą Lawinową. Na dole strażnicy nerwowo rozmawiali przez radio. Zrozumiałem, że zdarzył się jakiś wypadek. Wskoczyłem do kolejki i pojechałem na miejsce. Ratownicy zdążyli już zabrać ciało i właśnie zjeżdżali na dół. Mówiono jednak, że Marc był całkiem siny. Pamiętam krople krwi na śniegu, częściowo rozdeptane butami strażników, i spraw cę - klon. Byłem załamany i przerażony. Przekonałem się naocznie, jak niebezpiecznym sportem może być narciarstwo. Wziąłem to sobie do serca. Nie zrezygnowałem jednak z szybkości. Przeważnie startowa łem ze szczytu i po prostu śmigałem w dół. Przy lepszej pogodzie towarzyszyła mi Kyla. Jechaliśmy tak jak w biegu zjazdowym. Co ja mówię - to był bieg zjazdowy. Matka znała te trasy jak własną kieszeń, bo korzystała z nich w dzieciństwie. Wiedziała, że to nie przelewki. Dawała nam pro wiant: mieszankę owoców i orzechów albo trochę makaronu. Sama podkradała jedzenie z kawiarni. Najczęściej krakersy - z so sem owocowym lub warzywnym albo z cukrem i keczupem. Chelone ubóstwiał krakersy z majonezem. Kyla szukała kogoś, kto zna dziadków, i zawsze umiała wyciągnąć dziesięć centów na gorącą czekoladę. Jak się nie udało, dostawaliśmy po szklance wody. Mieliśmy po sześć lat, a jeździliśmy z prędkością ponad stu kilo metrów na godzinę. Mama nie była zachwycona, ale nie próbowała
84 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
nam tego zabraniać, skoro sama robiła kiedyś to samo. Jest biedna, bo do dzisiaj drży o moje bezpieczeństwo. Narciarze miewają wy padki, które kończą się potłuczeniem albo czymś jeszcze gorszym. Tak więc z jednej strony mama się cieszy, bo wie, że narciarstwo jest moją pasją, a z drugiej strony się martwi i pewnie nie zazna spokoju, dopóki nie zakończę kariery. Wolę się nie przyznawać, że startowałem w jeździe szybkiej, przekraczając prędkość dwustu sześćdziesięciu kilometrów na go dzinę! Następnym razem powiem, że idę na partyjkę golfa. Jo zostawiała nas na parkingu obok schroniska przy Górze Ar matniej i z piskiem opon odjeżdżała do pracy. Jednak nigdy nie czułem się porzucony. To było oczywiste rozwiązanie, co widać w Europie. Bodaj w każdym alpejskim miasteczku, nieopodal sto ku, jest ośrodek sportowy. Dorośli zostawiają tam dzieci i wracają do swoich obowiązków. Tak jest zdrowo. Góra Armatnia należy do stanu, w którym płacimy podatki, więc Jo miała prawo oczekiwać czegoś w zamian. W kurorcie wciąż pracują ci sami ludzie. Chęt nie wspominają, jak po całym dniu podwozili nas do supermarke tu Kelley s we Franconii, u stóp Trzymilowego Wzgórza, skąd ktoś inny zabierał nas do Tamarack. Czasem odbierała nas mama, której pomagał narzeczony, za wsze uczynny Roland. Miał białą półciężarówkę Toyoty i z rado ścią zabierał całą naszą piątkę. Pakowaliśmy się na przednie siedze nia i włączaliśmy głośną muzykę. Śmiechom nie było końca, tylko Genny Wren z niepokojem obserwowała prędkościomierz. Z Rolandem nie można było się nudzić. Kiedyś na bocznej ośnieżonej drodze jego wóz obrócił się trzy razy wokół własnej osi, niczym samolot z gry komputerowej Red Baron, świat zawirował, my podnieśliśmy wrzask, ale skończyło się na strachu, bo nie ude rzyliśmy w drzewo, tylko wpadliśmy w zaspę. Roland oświadczył, że chciał nam pokazać, jak nie należy jeździć. Może nie chodziłem do szkoły, ale ciągle się czegoś uczyłem.
My, dzikusy | 85
Roland nie bał się ryzyka, czego i nas uczono. Gdy szliśmy na sanki, mama chciała, żebyśmy zjeżdżali z pełną szybkością. Nic mi się nigdy nie stało, za to nabrałem wielkiej odwagi i pokochałem szaloną jazdę. Dokładnie dziesięć lat po śmierci Bubby nadszedł przełomowy m om ent w moim życiu. Mogło być źle, ale skończyło się dobrze i ostatecznie przekonałem się do swojej maksymy: „Żyj szybko i wesoło”. Wren kończyła właśnie jedenaście łat. Z tej okazji mama z Rolandem darowali nam lekcje i zabrali nas do wąwozu Tuckermana na Górze Waszyngtona. To najwyższy szczyt w północno-wschodniej części USA (1917 metrów), a według miejscowych również najmniej przyjazny, i to na całym świecie, pod względem klimatu. Też mi powód do dumy. To tak, jakby się chwalić, że ma się najbardziej cuchnący oddech na W schodnim Wybrzeżu albo restaurację z najbrudniejszą kuchnią na północnej półkuli. W 1931 roku zanotowano tam rekordowo silny wiatr przy zie mi: niemal trzysta siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. Proszę państwa, proszę uważać na nakrycia głowy! Na szczyt prowadzą różne trasy, wśród nich szosa, na której chciałbym zaszaleć swoim porsche, ale pod warunkiem że będzie pusta. Inaczej mógłbym utknąć za jakimś minivanem z Rhode Island i spalić sprzęgło. Jest też kolej zębata, wciąż czynna, choć po wstała w 1869 roku. Tory biegną mostami, które są istnym cudem tutejszej dziewiętnastowiecznej techniki. Spośród licznych tras wspinaczkowych wybraliśmy drogę przez Wąwóz Tuckermana, ponieważ koniecznie chciałem tam pojeździć. Miałem trzynaście lat. Objuczony sprzętem wysunąłem się na czoło pochodu, a Ro land objaśniał mi ukształtowanie wąwozu. Nie jest to miejsce dla ludzi o słabych nerwach, ale nie bałem się, bo jeździłem nieporów nanie lepiej od Rolanda, który jakoś tam sobie poradził.
86 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Największą atrakcją wąwozu jest górna ściana Góry Waszyng tona, urobiona przez ów „najmniej przyjazny klimat na świecie”. Sięga samego szczytu, a na dole kończy się rumowiskiem skalnym, które jest pamiątką po niezliczonych lawinach i przypomina ruiny starego zamku. Stok ma od czterdziestu do pięćdziesięciu pięciu stopni nachy lenia, toteż jazda jest niewiarygodnie szybka i niemal przeczy pra wu ciążenia. Na dodatek poniżej znajduje się pasmo granitowych głazów i wspomniane rumowisko. Wąwóz pochłonął dziesiątki ofiar. Ujrzycie go po trzygodzinnej wspinaczce. Wyrośnie przed wami niczym ogromny ekran kina samochodowego, na którym wyświe tlany jest narciarski film Warrena Millera. Im było wyżej, tym szybciej się wspinałem, zostawiając Rolanda w tyle. Razem z Jo i dziećmi zatrzymał się na polanie zwanej Śnia daniową, a ja z dwójką kolegów ruszyłem na górną ścianę. Nie było łatwo, bo miałem buty narciarskie i ciężki plecak. Wysunąłem się na czoło i brakowało mi zaledwie kilku metrów do szczytu wąwo zu, gdy jeden z moich towarzyszy pośliznął się i zaczął zjeżdżać po stoku. Straciliśmy go z oczu. Ruszyliśmy dalej, lecz za chwilę drugi z kolegów przewrócił się na plecy i również zaczął zjeżdżać. Na szczęście zdołał pochwycić sterczącą gałąź lipy. Wreszcie dotarłem na szczyt i przypiąłem narty. Wtedy się za wahałem. Stok jest dość wyboisty i trzeba wiedzieć, którędy jechać. Wytyczono aż dziesięć tras, ale ja ich nie znałem. Mieli mi je poka zać ci dwaj gamonie. No cóż, to było raczej nierealne. Zawołałem jednak do pechowca, który chwycił się drzewa. Po dobno zawsze słyszymy tylko to, co chcemy usłyszeć. To bywa niebezpieczne. Na moje pytanie o drogę odparł, że powinienem ruszyć z przeciwległej strony wąwozu. Spojrzałem w dół. Chciałem uprzedzić bliskich, że zjeżdżam, ale nie sposób było ich dojrzeć. Ludzie na polanie byli nie więksi od mrówek.
My, dzikusy | 87
Był piękny, pogodny, słoneczny dzień. Raźno przesunąłem się wzdłuż krawędzi i puściłem się w dół. Natychmiast usłyszałem le ciutki trzask. Lód obsunął się spod nart. Już myślałem, że zawisnę na stoku niczym kojot z kreskówek, gdy wtem ujrzałem przed sobą tę słynną pierwszą półkę. Cała górna ściana zwyczajnie się odkleiła. Zapadła się w sobie jak wyburzany dom. Nic nie mogło jej zatrzymać. Setki ton śniegu i skał runęły w dół. To był biały, zimny żywioł, niczym lawa, która zalała Pompeje. Na dnie wąwozu tkwiły setki ludzi, także moi bli scy, lecz nie mogłem o nich myśleć, bo sam znalazłem się w środku pędzącej lawiny. Czułem się mniej więcej tak, jak gdybym poko nywał Niagarę w papierowej torebce. Miałem dowód, że nie należy specjalnie słuchać cudzych rad. Nagle zawadziłem nogą o nieruchomą skałę. Rozejrzałem się - przestałem spadać, ale teraz mogło mnie zasypać. Zacząłem bro dzić ku górze niczym pływak, który wynurza się z jeziora. Musia łem zdążyć, zanim lawina spadnie i śnieg stwardnieje na kamień. Wtedy skończyłbym jako topielec, dokładnie dziesięć lat po wujku Bubbie. Mama siedziała wtedy na jakiejś skale i myślała o tym samym. Gdy lawina przeszła, spod śniegu sterczała moja głowa i ręka. Przy biegło kilkoro ludzi i pomogli mi się wydostać. Byłem uwięziony w lodowatym betonie. W dość niewygodnej pozycji, bez czapki, nie mówiąc o sprzęcie. Wcale nie byłem wstrząśnięty. Nawet się nie przestraszyłem. Za chowałem kamienny spokój. Byłem tam po raz pierwszy i myśla łem, że takie osuwiska są czymś normalnym. Lecz Jo była w szoku. A przecież gdy miałem roczek, zjeżdżała do miasta na nartach ze mną na grzbiecie. Kiedyś się wywróciła, a ja wyleciałem z pleca ka i zanurkowałem w zaspę. Podobno pokładałem się ze śmiechu. Mamie też było wesoło. Jednak teraz nikt się nie śmiał. Stało się coś przerażającego, a ja ledwo uszedłem z życiem. Mama chciała jak najszybciej wrócić do domu.
88 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Są dwa rodzaje lawin - naturalne i wywołane przez człowie ka. W tym drugim wypadku ktoś ponosi winę. Jeśli więc byliście wtedy w Wąwozie Tuckermana i to gigantyczne obsunięcie zabrało wam lunch albo sprzęt narciarski, to przepraszam.
J Koniec początku asz dziki żywot skończył się kilka lat po odejściu Woodyego. Stał się zbyt ciężki. Wymagał zbyt wiele pracy. Nawet przysta nek autobusowy był tak daleko. Ponadto zagrażały nam niedźwie dzie, lwy, tygrysy... Sami rozumiecie. Tata nas zostawił, co się zdarza w wielu domach. Jednak u nas nic nie było czarno-białe. Tata przestał kochać mamę. Był z tego powodu zrozpaczony, ale chciał z nami zostać. Jednak, jak mówi łem, my traktujemy smutek jak chorobę, którą trzeba leczyć. Osta tecznie więc postanowił odejść, a ja, z całym autorytetem sześcio latka, poparłem jego decyzję. Nie będę udawał, że wszystko rozumiałem. Zresztą nikt nam niczego nie tłumaczył. Ale wyczuwałem, o co chodzi, może bar dziej niż niejeden dorosły, bo dzieci chłoną wszystko, co się dzieje wokół nich. W końcu zorientowałem się w sytuacji, przynajmniej częściowo, jednak szczegóły nie były dla mnie ważne. Liczyło się to, że tata wyjeżdża do Tennessee, a ja nie mogę nic na to poradzić. Woody uznał, że jeśli zostanie w Tamarack, na pewno się z mamą pokłócą, a tego chciał nam oszczędzić. Znalazł więc po sadę lekarza drzew w Nashville. W dużym mieście, za większe pie niądze. Co ważne, sezon jest tam dłuższy. W efekcie tata mógł nas wspomagać finansowo, co nie byłoby możliwe w New Hampshire. Zwłaszcza gdyby pracował w branży drzewnej.
N
90 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Mimo starań Woodyego po jego odejściu coś się bezpowrot nie zmieniło. Jednak niekoniecznie na gorsze. Znacznie bardziej niż dotychczas zaczęli nam pomagać krewni i przyjaciele. Z d ru giej strony nie miałem już pełnej swobody. Gdybym jej nie stracił, pewnie wkrótce nadawałbym się do zoo, ale jednak tego żałowa łem. Kłopoty bywają cenne, bo pozwalają docenić chwile szczęścia. Jednak nie mogą się przeciągać, bo wtedy wyglądają na karę albo klątwę. Przyjmujemy je i traktujemy jak część naszego życia. W ła śnie temu chciał zapobiec tata, gdy postanowił nas opuścić. I rzeczywiście, krótko byliśmy nieszczęśliwi. Do akcji wkroczy ła babcia, choć musiała też zajmować się dziadkiem, który coraz bardziej cierpiał na alzheimera. Peg wspierała nas finansowo i lo gistycznie. Stała się trzecim rodzicem, a właściwie zawsze nim była. Odkąd pamiętam, dziadkowie bardzo nam pomagali i cieszyli się dużym autorytetem u rodziców. Mieszkali w pobliżu i często u nich nocowałem, na materacu obok piecyka na drewno. U nas dzieci miały wspólny pokój na piętrze. Ja sypiałem na podłodze, wciśnięty pod jakieś półki. Potem przeniosłem się na strych, do kąd wspinałem się po linie jak Tarzan. Natomiast w domu dziad ków czuliśmy się jak w uzdrowisku - była tam wanna, ciepła woda i telewizor. Tak więc, gdy mama podjęła pracę jako szwaczka, nie zostali śmy sami. Wbrew temu, co można by pomyśleć, nie była to najgor sza posada. Miała miłą atmosferę i elastyczne godziny pracy. Tylko z pensji nie dało się wyżyć. A więc zajęcie niemal idealne, z jed nym wyjątkiem. Nie ma zatem mowy o wielkim wyzysku. U nas w ogóle niezbyt ciężko się pracuje. Wciąż dokazywaliśmy w lesie, z dala od zdobyczy cywilizacji. Babcia próbowała nas pilnować, lecz, jak już mówiłem, musiała doglądać dziadka. Dlatego mogłem wagarować, choć nie za czę sto, bo Kyla i Wren powiedziałyby o wszystkim mamie. Jeździłem wtedy na rowerze albo na nartach, pływałem, biegałem po pusz czy jak troll. Wszystko było lepsze od szkoły z jej niewygodnymi
Koniec początku | 91
plastikowymi krzesłami, zapachem kredy, pastowanymi podłoga mi i marnym jedzeniem. Nie cierpiałem tego. Już wtedy żyłem szybko, niebezpiecznie i z rozmachem, a szko ła chciała mnie ugrzecznić. Żeby chociaż klej był trujący... Oczy wiście nie byłem zupełnym wyjątkiem. Każdy mały chłopiec pozu je na walecznego rycerza lub innego wielkiego bohatera, zmyślając na potęgę. Kiedyś ogłosiłem wszem wobec, że widziałem sześciomilowego rekina - u dziadków, w filmie dokumentalnym. Co wię cej, nadal twierdzę, że tak było. A jednak nie byłem zwykłym dziesięciolatkiem. W przeci wieństwie do rówieśników swoje wariactwa mogłem wprowadzać
Woody w rynsztunku lekarza drzew
92 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
w życie. Fantazja mieszała się z rzeczywistością. Przekraczałem różne granice. Samo to, jak sądzę, różni mnie teraz od większości dorosłych obywateli. Tak więc Woody zniknął z Tamarack, ale nie przestaliśmy się widywać. Skądże. Co lato odwiedzaliśmy go w Nasłmlle, gdzie pracował jako lekarz drzew. Pielęgnował posiadłości producentów i muzyków country (to ci, którzy noszą duże kapelusze i śpiewają przez nos), a my pluskaliśmy się w ich basenach, kształtem przy pominających banjo. Wreszcie, jak było do przewidzenia, po kilku latach wrócił. Przy wiózł jednak z Nashville nową rodzinę - żonę Holly oraz trójkę pa sierbów. To była nowość, ale, jak przystało na Tamarack, przyjęto ich z otwartymi ramionami. Jesteśmy niczym plemię i chętnie wi tamy nowych przybyszów. Prowadzimy otwarty dom, do którego wchodzi się bez pukania. Gdy ktoś jednak zapuka, mama oczekuje złych wieści. Byliśmy uszczęśliwieni, że odzyskaliśmy tatę, a jednocześnie świetnego tenisistę oraz wrażliwego i cierpliwego nauczyciela. Na leżał do naszego kręgu, a tym samym również jego nowa rodzina. Można pomyśleć, że to gotowy scenariusz zwariowanej ko medii. Byli małżonkowie kierują prowincjonalnym ośrodkiem sportowym, a w tle dokazuje zgraja przybranych dzieci. Obyło się jednak bez większych nieporozumień. Pamiętam tylko, że jeden z przyrodnich braci, Aaron, mocno mi kiedyś przyłożył. To nie było przyjemne. Woody zabrał nas wtedy na wycieczkę po amerykańskim Po łudniu. Kąpaliśmy się w Zatoce Meksykańskiej, a w Karolinie Północnej odwiedziliśmy Tęczowy Krąg, uroczyste spotkanie orę downików pokoju i wolnej miłości, zwanych Tęczowym Bractwem. (Ręcznie farbowane ubrania, dredy, bębny, te rzeczy). Podróżowaliśmy półciężarówką marki Chevrolet, nocami par kując przy szosie. Dzieci spały z tyłu, na wspólnym materacu.
Koniec początku I 93
Było nas siedmioro i choć mieliśmy niezły kontakt, to zdarzały się spięcia. Były to jednak świetne wakacje. Woody przypominał pisarza, Kena Keseya, a my jego zwolenników, Wesołych Psotników. Tak bardzo mi się podobało, że teraz sam jeżdżę na zawody kamperem. Przyznaję, że mój pojazd jest trochę wygodniejszy. Je śli chodzi o Aarona, to szybko się pogodziliśmy, jednak wciąż od czuwam lekką żądzę rewanżu. W zeszłym roku oberwał tenisową piłką, aż upuścił piwo, można więc chyba uznać, że jesteśmy kwita. W Nashville Woody pracował u znajomego z Franconii, któ ry przeniósł się na Południe trochę wcześniej. Nawet u niego za mieszkał, bo obaj byli wolni. Miał też psa, owczarka niemieckiego, którego imienia nie pa miętam. Pewnego razu, po skończonej pracy, przyjechaliśmy z tatą do domu. Wren pierwsza wysiadła z wozu, a ten kundel skoczył jej do twarzy. Nawet gdyby chciała, nie miała czasu, żeby go czym kolwiek sprowokować. Pewnie wybrał ją dlatego, że była drobna miała tylko pięć lat. Wyżarł jej kawałek skóry, tuż przy lewym oku. Rzuciłem się na pomoc siostrze. Kopnąłem bestię w jaja i sprałem po pysku. Pies uciekł - jak każdy łobuz, tak naprawdę był tchó rzem. Gdyby nie ja, chyba zagryzłby Wren. (Już po raz drugi ura towałem jej życie. W Nowym Meksyku, gdy miałem cztery lata, a Wren dwa, wyciągnąłem ją nieprzytomną z jeziora). Wren nie odczuwa dzisiaj żadnej niechęci do psów, co świad czy o jej pogodnym usposobieniu. A może po prostu wyparła to zdarzenie z pamięci. Woody uważa, że czworonóg był normalny i coś musiało go wystraszyć. Jednak tata jest z natury wyrozumiały. Wren pomija sprawę milczeniem. Ja natomiast mocno to przeży łem. Uważam na psy, przede wszystkim jednak wolę się do nich nie zbliżać. Zanim tata wrócił do Tamarack, wakacje spędzaliśmy w Nashville, a pozostałą część roku oczywiście w New Hampshire, naj pierw ucząc się w domu, pod okiem mamy. Po trzech latach jednak
94 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Jo nie miała już siły. Musiała pracować zarobkowo, rąbać drewno, pielęgnować ogród oraz zajmować się nami. Uczyć nas, karmić i opierać. Sama, w środku puszczy. Tymczasem było to zajęcie dla trzech osób. Pomagaliśmy jej, jak mogliśmy, ale przecież byliśmy tylko dziećmi. Najwięcej obowiązków miała Kyla, która była naj starsza, i potem, gdy zaczęliśmy naukę w szkole, wyprawiała nas na autobus. Mama nie była zachwycona, oddając nas szkolnym pedagogom. Ja trafiłem do czwartej klasy. Zamiast włóczyć się po czarownych leśnych zakamarkach, jakby wyjętych z wierszy Roberta Frosta, codziennie, jeszcze przed świtem, kuląc się z zimna, dreptałem na przystanek. Zamiast buszować wśród pól i strumieni, sterczałem na nagrzanym szkolnym placu w tłumie rówieśników, których większość biegała wokół z dzikim wrzaskiem, a reszta kryła się po kątach i coś knuła, wytykając nas palcami. Przeważnie byli więksi i lepiej zorientowani ode mnie. Wie dzieli, co oznaczają te wszystkie dzwonki, dlaczego ciągle siedzi my w zamknięciu, jak rozmawiać z nauczycielem, żeby go nie rozwścieczyć. W Tamarack uczyliśmy się raczej jazdy na nartach albo piecze nia chleba niż metody naukowej czy kaligrafii, okazało się jednak, że wcale nie mamy wielkich zaległości. Słabo czytałem, za to byłem całkiem niezły z matematyki. Zawsze lubiłem liczyć. Ogólnie bio rąc, jak na uczniów domowej szkoły, byliśmy całkiem wyrobieni. Rodzice zarazili nas miłością do książek i samodzielnego myślenia. Przy posiłkach często rozmawialiśmy na ważne tematy, od seksu po politykę. Choćby o tym, dlaczego dwunastolatki nie powinny jeździć nocą samochodami. Toteż uważałem się za obytego ucznia. Natomiast Kyla nie potrafiła się odnaleźć. Czuła się gorsza od rówieśników, głupsza, dzika. Tłumaczyłem jej, że nie ma się czym przejmować. Przecież nikt jej nie zje! Jednak obawiałem się, że ucieknie albo dostanie specjalnego opiekuna.
Koniec początku | 95
Tymczasem stało się jasne, że inni uczniowie, choć od początku tkwili w tej instytucji (różnie się ucząc, ale przebywając w większej grupie), w niczym nas nie przewyższali. Żal mi ich. Zmarnowali dzieciństwo, i tyle. W szkole uczeń szybko wyrabia sobie opinię, którą potem tru d no zmienić. Gdybym chodził tam od początku i zaczął od słabych ocen, pewnie tak by już zostało. Pedagodzy nie chcą szufladko wać, mówi się o indywidualnym podejściu, ale w klasie jest trzydzieścioro uczniów, a nauczyciel tylko jeden. Prowadzi więc lekcje, które mają być dla wszystkich, a są dla nikogo. Jak zawsze jednak były też plusy. Co piątek po lekcjach wożono nas na Górę Armatnią. Kiedyś organizowano tam zawody Pucha ru Świata. (Wujek Billy przecierał trasę slalomu, w którym zwy ciężył słynny Francuz, Jean-Claude Killy). Narciarskie stoki leżą po stronie północnej, są wąskie i często pokryte, jak mówią góra le, „twardą paczką”. My nazywamy tę nawierzchnię „stalą kotłową”, a specjaliści „niebieskim lodem lodowcowym”. Na Armatniej jest naprawdę stromo, nawet według norm alpejskich. Szkoła opłacała nam lekcje nart u pewnej przemiłej Austriacz ki, która zresztą pracuje tam do dzisiaj. Jednak my z Kylą dobrze wiedzieliśmy, do czego służą dwie deski. Nie chcieliśmy jeździć gęsiego i wykonywać innych banalnych, grupowych ćwiczeń, do których sprowadzały się te zajęcia. Brałem więc narty i po prostu szedłem pojeździć. To było jedyne rozsądne wyjście. Gdy tylko wpuszczono nas na szczyt, rzucaliśmy się na naj bardziej strome i oblodzone zbocza, najzdradliwsze polany, m ul dy wielkości skoczni narciarskich. Pilnowali nas nauczyciele albo niektórzy z rodziców, jeśli akurat wpadli na stok, żeby zjeść lunch. Jednak nie mogli za nami nadążyć. Denerwowali się tylko, a nieraz również mocno potłukli. Nie było im do śmiechu. Ledwo jednak udało się ich zgubić, a już ruszał za nami śnieżny patrol. Urządzano istną nagonkę. Byliśmy wyrzutkami, zmorą po rządnych narciarzy. Ach, z jaką chęcią by nas „pogłaskali” - gdyby
96 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
tylko umieli nas złapać. Pędziłem przed siebie i rozpierała mnie radość, ale czy postępowałem słusznie? Wiedziałem, że raczej nie, jednak dziecięcy głód wrażeń był przemożny. To trwało wiele lat, a można wręcz powiedzieć, że jeżdżę w ten sposób do dzisiaj. Lecz niejeden narciarz przypłacił to życiem. Na Armatniej zginął chociażby mój stary druh, łan Van Houten. A po nim wielu innych. Pamiętaliśmy o tym. Byliśmy zuchwali jak wszy scy młodzi chłopcy, ale zarazem wiedzieliśmy, że na stoku czai się wielkie niebezpieczeństwo. (Po igrzyskach w 2002 roku, na których zdobyłem dwa srebrne medale, strażnicy z Armatniej poprosili mnie o plakat z autogra fem. Dopisałem tam jeszcze: „teraz już mnie nie złapiecie”, niczym legendarny banita Jesse James, a oni powiesili zdjęcie na honoro wym miejscu). Prawdziwym banitą, jeśli to właściwe słowo, zostałem nieco później, gdy spędzałem na Armatniej wagary, nie tylko jeżdżąc na nartach, lecz także popalając marihuanę i nawiązując pierwsze kontakty seksualne. W Easton policja jakoś nie rzucała się w oczy, co skrzętnie wy korzystali pokątni hodowcy konopi indyjskich. Zresztą może po prostu takie były czasy. W każdym razie w dolinie Easton, gdzie rządziła nasza paczka kumpli, konopie rosły obficie, więc mieliśmy co palić. Jak to oceniam z dzisiejszej perspektywy? Trudno powie dzieć. Cóż, byłem nastolatkiem, musiałem sięgnąć po zakazane owoce, ale ten etap dość szybko miałem za sobą. Ujmę to tak. Wszelkie uzależnienie - od narkotyków, alkoholu, tytoniu czy czegoś jeszcze - jest czymś złym. Ale jeszcze gorszy jest strach przed wszystkim, co zakazane - bo jest to po prostu strach przed życiem. A z niego nie można się wyleczyć na czterotygodnio wym odwyku. Czy napić się bimbru? Czy wystartować w wyścigu równoległym na ulicy? Decyzja należy do każdego z nas. Jednak należy ją podjąć z własnego, wewnętrznego przekonania. A nie ze strachu. To jasne jak słońce.
Koni(M p<>( ,'.|l ki i |
')/
Jeśli byliśmy od czegokolwiek uzależnieni, to od pysznych, słodkich ciastek przyrządzanych z eliksiru Północy, z ukrytego w drzewach smakołyku, jakim jest sok klonowy. W marcu, gdy nocą mróz jeszcze chwyta, lecz za dnia już jest nieco lżejszy, nad chodzi pora cukrowa. Sok leje się z klonów jak piwo z beczki. Podczas zimy drzewo zbiera w korzeniach skrobię, aby wio sną przerobić ją na sacharozę. Dopóki nie wypuści pąków, sok nie może wyparować i wręcz buzuje wewnątrz pnia. Wystarczy wywiercić ośmiocentymetrową dziurę, wetknąć w nią metalowy dziobek i podstawić wiadro. Z każdego klonu cukrowego możemy w ten sposób uzyskać czterdzieści pięć litrów owej lepkiej, słodkawej wody, a cała operacja trwa mniej więcej miesiąc. Legenda głosi, że sok klonowy odkrył pewien indiański myśli wy, który zamiast w jelenia trafił z łuku w drzewo. Gdy wyciągnął strzałę, na grocie poczuł coś lepkiego i słodkiego. Miał dużo cza su, więc się zamyślił, aż wymyślił klonowe lody, klonowe naleśniki oraz te brązowe, kruche ciasteczka, od których bolą zęby. Jego pobratymcy Abenakowie zasmakowali w słodkim nektarze, o czym świadczą liczne nacięcia na masywnych pniach prastarych drzew. Używali tomahawków. Było to jeszcze przed kwaśnymi deszczami i ekspansją miast, toteż owe klony są grubsze niż volkswagen garbus i bardziej strzeliste niż wieże telefonii komórkowej. Napełniwszy od trzydziestu do pięćdziesięciu wiader, przelewa liśmy sok do wielkiej, cynkowanej kadzi, umieszczonej na ogrom nym, choć zmurszałym wozie, ciągniętym przez konia Coco. Gdy kadź była pełna, wieźliśmy ją do naszej cukrowni, która tym się różniła od zwykłej szopy, że ściany nie sięgały sufitu, co pozwalało odprowadzić parę powstającą przy warzeniu syropu. Później tata stworzył rurociąg. Wyglądało to tak, jak gdyby cały klonowy sad został podłączony do gigantycznej kroplówki. My jednak stanowczo woleliśmy system z wiadrami, bo mogliśmy spi jać resztki soku. Była to świeżutka wydzielina z klonowego drewna, więc nie chcieliśmy uronić nawet kropelki. Należało tylko uważać,
98 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
by wilgotne usta nie przymarzły do zimnej krawędzi wiadra. Chelone bodaj wręcz żywił się klonowym sokiem. Oczyszczał tylko ciecz ze skoczogonków, jeśli tam nieopatrznie wpadły. Pracując przy syropie klonowym, jesteśmy zdani na kaprysy pogody. Od samych drzew zależy niewiele. Czasem nagle ściska mróz i sok przestaje lecieć. Trzymając wiadro, przeważnie trzeba stać na palcach. Z kolei przy gotowaniu nie sposób się nie popa rzyć, więc przydaje się krem. Co gorsza, zwykle trzeba ślęczeć po nocach, a w cukrowni jest tak zimno, że na rozgrzewkę raczymy się piwem Pickwick. Po podgrzaniu soku do temperatury stu pięciu stopni Celsju sza otrzymujemy zupę. Dokładność jest bardzo ważna, bo chodzi o wyważenie odpowiednich proporcji. Sok klonowy zawiera tylko dwa procent cukru, natomiast polewa, która spływa po naleśniku, powinna mieć sześćdziesiąt siedem procent. Jeśli coś popsujemy przy gotowaniu, zamiast niej otrzymamy klonowe gluty. Tak więc nie ma żartów. Wiem to wszystko od Woodyego, który jest po ważnym hodowcą klonów. Teraz naszą produkcją zawiaduje Wren. Na co dzień uczy w szkole rolniczej, a klonowe rzemiosło poznała u samego mistrza, asystując mu przy parowniku. Wtedy jednak nie obchodziły mnie takie szczegóły. W piątej klasie zacząłem już startować w zawodach narciarskich, które trwały przez całą zimę, a w siódmej zacząłem je wygrywać. Zwy ciężyłem w memoriale Rolanda Peabodyego, a prasowy wycinek ze zdjęciem, na którym towarzyszy mi koleżanka, Katie Bishop, nadal wisi we francońskim sklepie. W nagrodę dostałem roczny karnet wstępu na Górę Armatnią. Mama mogła więc zaoszczędzić parę groszy. Moja pasja przyniosła pierwsze korzyści. To podziała ło na moją wyobraźnię. Właściwie dopiero w liceum błysnąłem talentem do nart. Na tomiast zawsze byłem dobrym tenisistą i piłkarzem, bo właśnie te dyscypliny uprawiano w naszym ośrodku. Nic dziwnego, że chciałem z nimi związać swoją przyszłość. Jako tenisista, w szkole
Koniec początku | 99
Przy piłce Bodę Miller, 1978 rok
Tutaj też, 1995 rok
100 ! Bodę Miller. Autobiografia wariata
średniej zostałem mistrzem stanu, a na pierwszym roku studiów trafiłem do reprezentacji uczelni. Znalazłem się również w kadrze narciarskiej, lecz to mi przyszło z dużo większym trudem. Od dziesięciu lat pracuję w Tamarack jako instruktor tenisa. Przede wszystkim staram się poznać swoich podopiecznych. Dzie ci są bowiem różne. Żeby do kogoś dotrzeć, trzeba go najpierw poznać. Nie chcę krytykować poszczególnych szkół ani nauczycieli. Uważam jednak, że nasz system kształcenia jest zły. Uczniowie są ciągle pod specjalnym nadzorem. To im odbiera radość życia i ciekawość świata. A przecież wolności nie wymyślono w latach sześćdziesiątych. Barwne, nieskrępowane życie nie jest przywile jem uczestników reality show . To najgłębsza potrzeba człowieka, część jego natury. Nie wierzycie? Poczytajcie Rousseau albo D o n K ichota. Wybierzcie się na spływ kajakowy. Swoje przyszłe dzieci zamierzam kształcić w domu, nawet osobiście, jeśli będzie trzeba. Obok miłości i najpotrzebniejszych rzeczy (jedzenia, wody, schronienia i nart) to największy dar, jaki możemy im dać. W szkołach coraz częściej interweniuje policja. Ładny byłby ze mnie ojciec, gdybym zostawiał swoje pociechy w tak niebezpiecznym miejscu. Gdyby nie domowa edukacja, pewnie dzisiaj nie byłbym czło wiekiem wolnych przestrzeni. Ani istnym diabłem tasmańskim, w którego się zmieniam od dziewiątego roku życia, gdy tylko przypnę narty. Po igrzyskach w Salt Lakę City dostałem zaprosze nie od dyrektora mojej dawnej szkoły, którą chętnie odwiedziłem. Było miło, dzieciaki mnie zachwyciły, jednak wyszedłem stam tąd z uczuciem pustki, jakie mi zawsze dokuczało w szkole. Kusi ło mnie, żeby powiedzieć dyrektorowi, że jako uczeń czułem się lekceważony, a teraz jest może jeszcze gorzej. Że wiecznie nas po uczano i pilnowano, jak gdyby wolność, o której słuchaliśmy na lekcjach z wiedzy o społeczeństwie, była tylko złudzeniem, abs trakcyjnym pojęciem. Jednak ugryzłem się w język, czego teraz
Koniec początku | 101
żałuję, bo może on akurat należał do łudzi, którzy chcieliby to zmienić. W dzieciństwie miałem niewiele zmartwień. W wieku jedena stu łat zaprzyjaźniłem się z kolegami ze śródmieścia. Mieszkali w apartamentowcach nad rzeką, a ich rodzice mnie dokarmiali. Gdy mieli mnie już dość, dzwoniłem po mamę, żeby mnie zabrała. Życie było więc jasne i proste, jednak w 1992 roku umarła bab cia. Byłem na to w zasadzie przygotowany. Od dawna cierpiała na raka mózgu i bardzo jej współczuliśmy. Nie znam twardszej i od ważniejszej kobiety. Dorównuje jej tylko mama, która opiekowa ła się nią do samego końca. Podobnie zresztą jak wszyscy krewni, a przychodziły do nas również dziesiątki najróżniejszych znajo mych, którzy pamiętali o babci. Peg, z właściwą sobie rezerwą, na zwała to „ procesją żałobną”. Chętnie przyjmowała gości, z który mi wiązała piękne wspomnienia, lecz przecież wiedziała, dlaczego przyszli. Nie uczestniczyłem w pogrzebie. Dotarłem do świątyni Zjedno czonego Kościoła Chrystusa - ale nie wszedłem do środka. Zosta łem na parkingu i błaznowałem na deskorolce, którą na szczęście wziąłem. Już wcześniej pożegnałem babcię i nie musiałem robić tego jeszcze raz. Zabrakło też dziadka, który od kilku lat przeby wał w domu opieki dla weteranów wojennych w Tilton, w stanie Wirginia. Odkąd Peg zachorowała na raka, nie mogła się już nim zajmować, co było naprawdę trudne, bo Jack bardzo zdziecinniał i lubił wędrować przed siebie, dziwiąc się wszystkiemu. W domu opieki przywiązano go więc do krzesła... Dziadek ze strony taty, Don, także miał alzheimera. Bliscy Woodyego mieszkali w Burlington, w Vermoncie, nad jeziorem Champlain. Gdy byłem mały, często ich odwiedzaliśmy. Don i babcia Em byli dość zwyczajni, bardziej konserwatywni od Peg i Jacka, można więc powiedzieć, że dziadkowie się nawzajem dopełniali, z korzyścią dla nas. Musieliśmy się nauczyć tolerancji i szacunku dla cudzych obyczajów. Na przykład, gdy wracaliśmy z całodziennej kąpieli
102 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Prężę muskuły nad jeziorem, 1983 rok
w jeziorze, przed wejściem do domu musieliśmy obmyć nogi. Nie rozumiałem tego, ale grzecznie to robiłem. Woody sprawiał ojcu dużo kłopotów. Rzucił medycynę, za mieszkał w lesie, potem również nie spełniał oczekiwań. Jednak kiedy Don zachorował na alzheimera, zrobił się łagodniejszy, bar dziej wyrozumiały, zaczął żyć dniem dzisiejszym. Zaraz po otrzymaniu złych wieści pojechał do Tennessee i po godził się z synem. Nieco później tata przywiózł go do Tamarack. Podobnie jak Jack, Don stał się wędrowniczkiem. U nas miał dużo miejsca, a zarazem było bezpieczniej niż w ruchliwym Nasłmlłe. Pierwsze sygnały, że traci pamięć, pojawiły się podczas pewnej rodzinnej biesiady w Tamarack. Don postanowił odbyć przejażdż kę cudzym samochodem. Mógł przebierać w autach, bo u nas klu czyki zostawiało się w stacyjce. Wziął wóz Irene, przyjaciółki Jo. Zajechał aż do Woodsville i poszedł na lody. Po chwili odjechał, ale już innym samochodem. Ponieważ długo nie wracał, w Tama rack Jo i Irene zawiadomiły policję stanową. Wytropiono go w East
Koniec początku | 103
Haverhill. Kobiety odebrały zgubę, a potem wstąpiły do Woodsville po samochód Irene. Było więc jasne, że Donem trzeba się troskliwie zająć, co jest po nad siły babci. Wówczas do akcji wkroczył Woody. Nieco później, po przenosinach z Tennessee do New Hampshire, umieścił ojca w naszej dawnej leśnej chatce, która tymczasem stała opuszczona. Razem z przyjaciółmi urządził tam wspaniałą łazienkę - z kamienną posadzką, wanną i kafelkami. Przypominała komorę dezynfekcyjną, jakby Tamarack było uzdrowiskiem. Tata czuwał nad dziadkiem, w czym pomagała mu nowa żona, Holly, przeważnie jednak zostawiał mu tyle swobody, ile kiedyś, ra zem z mamą, zostawiał nam. Don zatem krążył po puszczy, napeł niał spodnie liśćmi i kamieniami, brodził w strumieniu, płakał jak dziecko. U schyłku życia na powrót stał się małym chłopczykiem i chyba był dość szczęśliwy. Tata też - jak sądzę - wreszcie zapo mniał o dawnych urazach. Zyskał przy tym dozgonny szacunek wła snych dzieci, które widziały, jak dba o swego ojca.
4
Czarna owca 1992 roku podjąłem naukę w Carrabasett Yalley Academy, prywatnym liceum dla zdolnych narciarzy. Spędziłem tam trzy lata, chłonąc wiedzę, natomiast dyplom otrzymałem w roku 2003. Wkrótce wyjaśnię dlaczego. Dopiero w CVA zrozumiałem, że mam bardzo silną konkuren cję. Wcześniej wygrywałem niemal wszystko, jeśli tylko nie wy padłem z trasy. Teraz znalazłem się w elicie i nie szło mi najlepiej. To było cenne doświadczenie. Nauczyło mnie pokory i cierpli wości. Póki nie miałem wyników, musiałem zacisnąć zęby i treno wać. Schowałem dumę do kieszeni i zostałem wzorowym uczniem, a przynajmniej takie sprawiałem wrażenie. Rzecz jasna początki były dość burzliwe. Zjawiłem się w CVA w drugim semestrze pierwszej klasy. Nie było w tym przypadku - zaprosił mnie sam dyrektor liceum, John Ritzo. Znał mnie od dziecka. Jego żona, Patty Lawrence, jest wie loletnią przyjaciółką mojej mamy. Przedtem John był instrukto rem narciarskim i jednocześnie dyrektorem w szkole podstawo wej White Mountain, w pobliskim Betlehem. Przywoził uczniów na Górę Armatnią, a ja przyłączałem się do zajęć i radziłem sobie świetnie, choć byłem dużo mniejszy. John dostrzegł mój talent. Poznaliśmy się pewnego dnia, gdy byłem sam na Armatniej i zgubiłem rękawiczkę. Zmarzłem i trochę się zasmarkałem, a może
106 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
nawet rozpłakałem. Potrafiłem okazać, że jest mi źle. John zapro wadził mnie do biura rzeczy znalezionych. Odzyskałem rękawiczkę, a moja prawa dłoń uniknęła ciężkiego odmrożenia. Wytarłem nos, podziękowałem w stylu pięciolatka i popędziłem na stok, żeby dalej zadziwiać dzieciaki z White Mountain.
Z Patty i Johnem Ritzo podczas igrzysk olimpijskich w Salt Lakę City, 2002 rok
John śledził moje postępy i gdy zacząłem się ścigać, nieraz go spotykałem - jako widza, łowcę talentów albo sędziego. Był nie zmiennie życzliwy i oczarowany moją dynamiką. Potem nasze drogi się rozeszły, ale nie zapomniał o mnie. Mniej więcej wtedy, gdy osiągnąłem wiek licealny, wyrzucono mnie z narciarskiej reprezentacji Franconii. Zniknąłem ze stoków. John to zauważył i się zaniepokoił. Zapytał Katie Bishop, swo ją podopieczną w CVA, co się ze m ną stało. Nie było tak źle, bo szybko wróciłem do zespołu i miałem wiele zajęć, ale John uznał, że powinienem pójść do dobrej szkoły, bo inaczej zmarnuję swój potencjał.
Czarna owca | 107
Toteż Patty zadzwoniła do mamy i zaproponowała, żebym pod jął naukę w CYA. Najpierw Jo nie chciała o tym słyszeć, bo liceum pobiera wysokie czesne. Jednak John obiecał, że jeśli zostanę przy jęty, pomoże nam finansowo. Jeśli chodzi o mnie, bardzo chciałem zmienić otoczenie i tre nować pod okiem prawdziwych fachowców. Mój kumpel Patch Connors, który wcześniej prezentował podobny poziom, po roku nauki w Burkę Academy, w stanie Vermont, wygrywał ze mną bez trudu. „Poszedłeś do przodu, stary”, rzekłem z podziwem. Chcia łem mu dorównać. Jeśli Franconię można nazwać ustroniem, to CYA jest chyba na wpół zmyślona. Znajduje się w miasteczku Carrabassett Valley, w stanie Maine, u podnóża drogi wiodącej na Cukrową Głowę. Jest to niewysoki, lecz stromy szczyt, pokryty „stalą kotłową” i sma gany wiatrem, który czasem wręcz cofa narciarzy w głąb zbocza. Słowem, bardzo przypomina Armatnią, a jest jeszcze bliżej domu. Są też większe różnice. Na Cukrowej stoi hotel, blok mieszkalny, a nawet pub z własnym browarem. Na Armatniej natomiast panują surowe, wręcz spartańskie warunki. Obiekty należą do władz New Hampshire, które oczywiście nie mają pieniędzy, żeby wnieść tam trochę życia. Na Cukrowej jest też czteroosobowy wyciąg krzesełkowy i wię cej stoków, a CVA ma swój teren, z pełną trasą do biegu zjazdo wego i supergiganta, zwaną Tote Road. Z moim współlokatorem, Wormem, lubiliśmy ją pokonać w linii prostej z samego rana. Taka wyprawa nosiła nazwę TR kwadrat. Określenie Tote Road - podobnie zresztą jak nazwa każdego stoku Cukrowej - pochodzi od ścieżki wyrąbanej w łesie przez drwali. Niezwykłe, prawda? Ironia losu polega na tym, że dzisiej szego drwala nie stać na przejażdżkę tutejszym wyciągiem, nie mówiąc o sprzęcie narciarskim czy o znalezieniu chwili czasu na narty.
108 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Kiedyś Worm o mało się nie zabił. W iatr wył przez całą noc, a rano zbocze było tak oblodzone, że nasz trener, Chip Cochrane, odwołał trening zjazdu i mieliśmy ćwiczyć tylko slalom specjalny. Jednak Worm ani myślał rezygnować z TR kwadrat, bo przy takiej pogodzie mogło być jeszcze fajniej, co się potwierdziło. Zawsze jeździliśmy szybko i brawurowo, nabierając energii na resztę dnia. Tym razem też bez wahania pomknęliśmy w dół. Trzy mał siarczysty mróz. Na długich deskach śmigaliśmy w przeciw nych kierunkach, kreśląc na śniegu ósemki, jak Błękitne Anioły, samolotowi akrobaci amerykańskiej marynarki wojennej. Znaliśmy trasę na pamięć, więc gdy zbliżał się nader wietrzny odcinek, ja skręciłem w lewo, a W orm w prawo. Byłoby pięknie, ale po stronie Worma jeszcze nie przejechał pług, toteż kątem oka dostrzegłem, że roi się tam od muld wielkości yolkswagena. Nie mogłem się zatrzymać, a Worm, z prędkością niemal stu kilome trów na godzinę, wpadł na istne pole minowe. Zjechałem na dół i czekałem na kolegę. Szybko się jednak zo rientowałem, że coś musiało się stać. Przecież jechał tuż za mną, a teraz zupełnie zniknął. Zdjąłem narty i w butach ruszyłem na górę. Leżał nieprzytomny na stoku. Gdy się zbliżyłem, już schodził na dół. Na szczęście na Tote Road znalazł się jeszcze jeden sza leniec i właśnie go prowadził. Worm patrzył niewidzącym wzro kiem i ledwie się ruszał. Z trudem sprowadziliśmy go ze zbocza. Naprawdę otarł się o śmierć. Przyjaźnimy się do dzisiaj. W listopadzie zeszłego roku dopin gował mnie na zawodach w Park City. Nie miał kurtki, chociaż było minus siedem stopni Celsjusza. Pracuje w branży energetycz nej - zajmuje się węglem, ropą, energią atomową. Może więc wte dy, podczas tego pamiętnego TR kwadrat, upadł na głowę mocniej, niż myślałem. Nie mogę powiedzieć, żebym od razu polubił CVA. Szkoła przypominała koszary. Chętnie czmychnąłem z domu, żeby zoba czyć trochę świata i poznać nowych ludzi. Czułem też, że wreszcie
Czarna owca | 109
rozwijam się jako narciarz, że to już nie jest rozrywka, ale praw dziwe powołanie. Dla nieopierzonego młokosa był to prawdziwy skok jakościowy. Wzniosłem się na wyższy poziom. Tyle, jeśli cho dzi o plusy. Nie cierpiałem jednak regulaminów, harmonogramów, ciągłego pośpiechu. Bywało, że czułem się jak pies łańcuchowy. W lepszych chwilach jak pies, który może sobie pobiegać, ale jed nak trzymany na smyczy. Uczeń musiał opłacić mieszkanie, jedzenie i naukę, o czym naj pierw - w zimie 1991 roku - nie mogłem marzyć, ale John Ritzo dotrzymał słowa w całkiem zmyślny sposób. Jeden ze studentów, Sam Anderson, nie korzystał z internatu, bo mieszkał niedaleko, jakieś półtora kilometra w głębi lasu, a więc tylko odrobinę dalej niż my w naszej puszczy. Jego matka, Paula, już wcześniej propo nowała, że ugości któregoś z uczniów. Gospodarstwo Andersonów przypominało nasz Żółwi Grzbiet i John wiedział, gdzie mnie skierować. Sam jest właściwie moim imiennikiem, bo na pierwsze imię mam Samuel, natomiast jego brat nazywa się tak, jak mój oj ciec - Woody. Chyba więc byliśmy sobie przeznaczeni. Paula przyjęła mnie całkiem za darmo. Jest byłą nauczycielką i pomaga dzieciom z wielką szczodrością i troskliwością. Jedno cześnie dużo wymaga - pracowałem u niej znacznie ciężej niż u mamy. Szybko się zadomowiłem, bo przecież znałem leśne ży cie, a było ono tutaj równie sielskie, jak w New Hampshire. Co rano śpieszyliśmy najpierw do odległego o tysiąc sześćset metrów Kingfield. Zimą na skuterach śnieżnych, kiedy indziej na rowerach górskich. Dalej podwoził nas John, który mieszkał w tym mieście, albo jeździliśmy autostopem. Na koniec dnia, a więc po treningach, lekcjach, a czasem rów nież zajęciach dodatkowych, choćby w sali komputerowej, poko nywaliśmy tę samą drogę w odwrotnym kierunku. Okazją pod dom Johna, a potem skuterem przez las. Mieliśmy dużo prac domowych, które codziennie pochłaniały co najmniej dwie godziny - w końcu CVA to normalne liceum.
110 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Sam ukończył potem koledż Bates w Lewiston, w Maine, a teraz jest maklerem na Wall Street. Jak słyszałem, obecnie poziom na uczania w CVA jest jeszcze wyższy, co musi cieszyć, bo niewielu absolwentów trafi do nielicznej przecież narciarskiej reprezentacji kraju. Nie obejdzie się zatem bez planu awaryjnego, choć ja muszę przyznać, że go nie miałem. Co najwyżej rozważałem bycie teni sistą lub piłkarzem, ewentualnie kierowcą rajdowym. Cóż, czasem trzeba z czegoś zrezygnować. Po powrocie do domu, który był równie piękny, jak nasza cha ta w Tamarack, rąbaliśmy drewno na opał, co mam już chyba we krwi, pomagaliśmy przy kolacji, a potem zmywaliśmy naczynia. (W lesie nie było zmywarek ani nawet prądu czy bieżącej wody). Wreszcie, o wpół do dziewiątej, przy świetle lamp naftowych, za siadaliśmy do szkolnych zadań i lektur. Nigdy nie byłem zwolennikiem prac domowych ani specjalnie pilnym uczniem. Lecz nie miałem większych problemów z nauką. W CVA było jednak niewiele czasu na odrobienie wszystkich za danych lekcji, toteż z każdym dniem opuszczałem się w obowiąz kach ucznia. Nie traktowałem ich zresztą tak poważnie, jak władze szkoły. Nieustannie się uczyłem, czytałem, pisałem, jeździłem na nartach albo siedziałem i rozmyślałem. W salonie Johna i Patty Ritzo, czekając na przejażdżkę do szkoły, chwaliłem się swoimi narciarskimi postępami. Byłem też znanym pożeraczem czekola dek, które przede mną chowano, ale bez skutku. Uczyłem się i dojrzewałem, jak każdy licealista. Miałem jednak własną wizję edukacji. Choć nikt nie chciał mnie słuchać, to uwa żałem, że nie nauka prowadzi do dojrzałości - jak chcą nauczy ciele - lecz odwrotnie. Poznawałem matematykę, historię, język angielski i geografię, co mi nie przeszkadzało, ale przecież miałem być narciarzem, a doba nie jest z gumy. Kiedyś trzeba się również wyspać.
Czarna owca | 111
Miałem zatem coraz gorsze stopnie, a mój styl narciarski dener wował trenerów. Dość szybko wylądowałem na dywaniku u dyrek tora, otoczony przez całe grono nauczycielskie, w którym znalazła się również Paula. Zgłoszono wiele zastrzeżeń pod moim adresem. Byłem zdumiony. Naprawdę się starałem, choć nie było m i łatwo. W CVA panowała ścisła dyscyplina, nawet większa niż w szkole podstawowej. Szczególnie dlatego, że nie było mowy o wagarach. Wszyscy mnie znali, więc jeśli się gdzieś zawieruszyłem, zaczynali mnie szukać. To była nowość i minęło trochę czasu, zanim się do tego przyzwyczaiłem. Lecz nie na tym polegał problem, z czego zresztą nauczyciele doskonale zdawali sobie sprawę. Ostrzeżono mnie, że jeśli się nie poprawię, zostanę wyrzucony ze szkoły. Była to zatem rozmowa dyscyplinarna. Co ciekawe, nikt nie zapytał, dlaczego opuściłem się w nauce. A mnie nie brako wało szarych komórek, tylko czasu. Gdyby doba miała trzydzieści godzin... Albo gdybym mógł zamieszkać w internacie... Podobno zachowywałem się wyniośle. Byłem czternastoletnim wyrostkiem, który dorastał w puszczy. Lubiłem jeździć na nartach i czytać powieści fantasy. Jeśli nie umiałem albo nie chciałem od powiedzieć na pytanie, wzruszałem ramionami. Tak robi chyba każdy chłopiec. Gdzie tu wyniosłość? Niektórzy nauczyciele twier dzili, że jestem tak arogancki, że chyba nic nie da się zrobić. Przy kro było tego słuchać. Parę dni wcześniej Paula zadzwoniła do Jo z pytaniem, jak po winna ze m ną postępować. Mama odparła, że szczerze. „Jeśli robi coś źle, proszę mu to powiedzieć”. To nie zawsze działało, zwłasz cza wtedy, ale Jo bała się, że Paula zacznie mnie rozpieszczać. Przeważnie krytyka spływa po mnie jak woda po kaczce, jednak napastliwość pedagogów była zaskakująca. Znałem siebie i wie działem, że nie jestem żadnym postrachem szkoły, jak to próbo wali przedstawić. Postanowiłem puścić ich uwagi mimo uszu. Nie mogłem się przejmować.
112 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
Nauczyciele potrafią zapomnieć, że w szkole najważniejszy jest jednak uczeń. Nauczyciel bez podopiecznych nic nie znaczy. Traci sens życia i jest nikomu niepotrzebny. Natomiast uczeń nie jest zdany na pedagoga. Jeśli coś go bardzo frapuje, może się tego na uczyć sam. Świat jest pełen samouków, do których się zaliczam. Jakże często lekcja przypomina musztrę na statku albo w woj sku. A przecież nauczyciel powinien upraszczać i przybliżać wie dzę. To on jest dla uczniów, a nie odwrotnie. Po wyjściu z gabinetu dyrektora ogarnął mnie gniew. Wcze śniej z trudem hamowałem łzy. Wytrzymałem jednak, bo nigdy się nie załamuję. Nie mogłem się przy nich rozkleić. Szybko się opa nowałem i odzyskałem spokój. Skupiłem się na tym, co było dla mnie najważniejsze. Wiedziałem, że jeśli mam cokolwiek osiągnąć, muszę liczyć wyłącznie na siebie. Nie było co do tego wątpliwości. Każdy ma własne cele, które mogą się różnić od moich, więc nie mogę oczekiwać od kogoś pomocy. W swoim krótkim życiu za wsze najpierw zastanawiałem się, czego chcę oraz ile jestem gotów temu poświęcić. Nie zamierzałem tego zmieniać. Ten sabat czarownic nauczył mnie jednak, że czasem trzeba przynajmniej robić dobre wrażenie. A nawet słuchać przełożonych. Nie można się ciągle buntować i wszystkiego lekceważyć. Prędzej czy później władze wyciągną konsekwencje. To jedna z lekcji, ja kie otrzymałem w CVA. Teraz, gdy zatrzymuje mnie policjant z drogówki, robię się potulny jak baranek, żeby uniknąć mandatu. Awantura w CVA była może niemiła, ale pożyteczna. Chyba nawet wstrząsnęła m ną bardziej, niż m i się wydaje. Pau la, która uczestniczyła w spotkaniu, była zgorszona. Gdyby nie ona, pewnie posłałbym wszystkich belfrów do diabła. Paula przy znawała nauczycielom trochę racji, ale nie pochwalała ich metod. Nazajutrz wróciła do szkoły i dosłownie rzuciła się na Johna Ritzo. Ogólnie można powiedzieć, że pedagodzy dali upust swojemu nie zadowoleniu, jednak nie rozwiązali problemu.
Czarna owca | 113
Nie wątpię, że szkolna inkwizycja chciała mi pomóc, sprowa dzić mnie ze złej drogi, co nawet, we wspomnianym sensie, w koń cu jej się udało. Nauczycielom jednak przydałaby się odrobina dystansu. Nie powinni tak się przejmować każdym wybrykiem ja kiegoś młokosa. Drodzy pedagodzy - w takich sytuacjach weźcie głęboki oddech, policzcie do dziesięciu i przypomnijcie sobie, jak to było, gdy sami mieliście kilkanaście lat. I nie denerwujcie się. Choć czasem trudno w to uwierzyć, jesteście nauczycielami, a nie strażnikami więziennymi. Po latach jechałem w olimpijskim slalomie specjalnym. Rap tem zatoczyłem się i cofnąłem w górę stoku. Kompletnie zgubiłem kierunek. Mogłem wygrać ten konkurs, może nawet powinienem, ale skompromitowałem się przed dwoma miliardami telewidzów. Muszę jednak przyznać, że po owej naradzie w CVA czułem się znacznie, znacznie gorzej. Z drugiej strony liceum było zamkniętą społecznością. Razem mieszkaliśmy, jedliśmy, trenowaliśmy, uczyliśmy się. Mój nonkonformizm, a może mój spokój, mógł niektórych irytować. Szkoła mieści się w dawnym schronisku, więc nie jest specjalnie prze stronna. (Nowe obiekty są, jak to się mówi, w planach). Na dole znajdują się sale lekcyjne, biura, hol z dwiema sofami, na których każdy chciał usiąść, oraz kawiarnia. Na górze - kilka dalszych po mieszczeń administracyjnych oraz pokoje mieszkalne dla dziew cząt i chłopców. Lubiłem przytulne wnętrza i domowy gwar, więc czułem się tam całkiem nieźle. Zawiodłem nie tylko nauczycieli, lecz także trenerów. Krytyko wali mnie za charakter, styl jazdy, wyniki. Raz nawet usłyszałem, że moje łamańce na stoku są beznadziejne i nigdy nie będę narcia rzem. Ów instruktor dodał mi otuchy, nie ma co. O d razu wiedzia łem, że moje czesne nie poszło na marne. Pewnego razu trenerzy złożyli m i taką propozycję, że aż mnie zatkało. Ni mniej, ni więcej, tylko miałem się przesiąść na snow board. Snowboard! A może od razu zmienię płeć? Kusili mnie
114 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
obietnicami taniego sprzętu. (Dotąd miałem tylko pięćdziesiąt procent zniżki w K2). Stanowczo odmówiłem. Chciałem być al pejczykiem i koniec. Nie miałem nic przeciwko desce śniegowej. Przeciwnie, używa łem jej ze sporą wprawą. Po sezonie zmierzyłem się z najlepszymi snowboardzistami północnego wschodu i zająłem drugie miejsce. Pewnie stąd cała ta propozycja. Potem słynny alpejczyk sprzed lat, Karl Schranz, nazwał mnie deskarzem na nartach. Jednak nie chciałem być snowboardzistą. Muszę przyznać, że właśnie na desce poznałem rozkosze jazdy parabolicznej i odtąd zapragnąłem mieć narty taliowane. Kiedyś, dawno temu, próbowaliśmy z Noahem jeździć na dwóch snow boardach. Gdy wreszcie pojawiły się wcięte deski, wyciągnąłem próbny egzemplarz od Georgea Tormeya z K2. Czułem się, jak gdybym założył dwa maleńkie snowboardy! Były o niebo lepsze od prostych nart. Można to porównać do zamiany taniego roweru z supermarketu na górskie cacko ręcznej roboty. George powiedział kiedyś, że przypominam kota rzuconego na oblodzoną drogę. Nie była to bynajmniej pochwała, ale szyb ko zrozumiał, że nie mam odpowiedniego sprzętu. Jeżdżę prosto, nawet wówczas, gdy mijam bramkę, bo w ten sposób osiągam naj większą prędkość. Jednak stare narty nie miały wcięć, więc trudno się było przechylać z jednej krawędzi na drugą. Żeby się rozbujać, musiałem się odchylić. Wtedy narta się zginała, a ja dawałem susa w bok. Trenerzy nazywali to jazdą z tylnego siedzenia i bezlitośnie tępili. Uważali mnie za pozera, a ja czułem, że wymyśliłem coś no wego i lepszego. Gdy zdałem do drugiej klasy liceum, podczas wakacji wujek Mikę dał m i więcej obowiązków w NetCo i dodatkowego dolara za każdą przepracowaną godzinę. Miałem w ten sposób zarobić na czesne, a gdy trochę mi jednak zabrakło, wyłożył resztę z własnej kieszeni. Pomogła mi również Peg, Mickey i Marge Libby oraz inni życzliwi ludzie. Wróciłem do CVA z własnym sprzętem i pięcioma
Czarna owca | 115
dolaram i w kieszeni. Wiosną dostałem miejsce w internacie i życie było piękne. Świeciło słońce, kwitły krokusy, a ja zostałem najlep szym tenisistą w szkole. Mało tego, wygrałem mistrzostwa stanu, co było bez sensu, bo przecież miałem jeździć na nartach. Może jednak sprawiłem choćby niewielką przyjemność trenerom, którzy męczyli się ze m ną na stoku. W drugiej klasie (a więc łącznie w dziesiątej) szło mi dużo lepiej. Przekonałem się do CVA i za wszelką cenę chciałem tam zostać. Ale nadal jeździłem cholernie niepewnie. Chociaż urosłem dzie sięć centymetrów, przy kolegach wciąż byłem mikrusem. A nie którzy z nich jeździli naprawdę nieźle, jak choćby Forest Carey, Josh Silver i Josh Pikę. Oni byli nieco starsi, a ja ustępowałem nawet rówieśnikom. I to wyraźnie. Uczniowie CVA mieli za sobą lata sumiennej pracy na treningach. Imponowali doskonałą techniką. Jeździli klasycznie, wręcz podręcznikowo. Ja natomiast szedłem własnym szlakiem, który dopiero zacząłem przecierać. Podczas następnych wakacji nabrałem masy i siły. Wciąż jednak miałem poniżej stu osiemdziesięciu centymetrów, a ważyłem po niżej siedemdziesięciu pięciu kilogramów. Po sześciu latach m ia łem o pięć centymetrów i o ponad dwadzieścia kilogramów więcej. Moja masa urosła o jedną trzecią. Ach, ile zjadłem w tych czasach chleba! Zniknęły też problemy sprzętowe. K2 dostarczało coraz lepsze narty, co zaowocowało dobrymi wynikami. W zawodach Eastern Cup, w miejscowości Loon, zająłem pierwsze i drugie miejsce. Identyczny wynik osiągnął Todd Simones, którego znałem od dziecka. Nigdy więcej mi się coś takiego nie zdarzyło. Todd treno wał w Waterville Valley, a później także znalazł się w CVA. Miał brata Tylera, również świetnego narciarza. Obaj byli potężni, sym patyczni i mieli dobry sprzęt. W omawianym sezonie Todd wy stąpił na uniwersjadzie. Mnie skreślił trener, który nie był całkiem normalny, co opiszę w innym rozdziale.
116 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Wróciłem do domu i pogrążyłem się w smutku, paląc m arihu anę. Po kilku dniach jednak wziąłem się w garść i wróciłem na śnieg. Wygrałem mistrzostwa stanu Maine w slalomie specjalnym. Wprawdzie to nie to samo co europejski konkurs Międzynarodo wej Federacji Narciarskiej (FIS), ale zawsze coś. W tym samym 1994 roku zadebiutowałem w zawodach FIS w Europie. Koszty pokrył Paul Fremont-Smith, który zrobił tak wiele dla amerykańskich narciarzy, a najwięcej chyba dla mnie. Przedtem tylko raz byłem za granicą, w meksykańskim kurorcie nadmorskim, Tulum. Miałem wtedy dwanaście lat. Lecz co Euro pa, to Europa. Oczy wychodziły mi na wierzch. Tam ludzie naprawdę pasjonują się narciarstwem. W Ameryce ważniejsze były, jeśli nie trójwymiarowe szachy, to na pewno bingo i bowle. A na Starym Kontynencie konkurs alpejski jest prawdzi wym świętem. Przeżyłem szok kulturowy. Warunki panowały fatalne. Startowałem jako osiemdziesiąty albo dziewięćdziesiąty. Jeden z kolegów, Hogan, zaczął raz jako sto piąty. Stok był już wtedy przeważnie w opłakanym stanie, niczym zmrożony, popękany asfalt. Czasem trudno było dobrnąć do mety. Ręce i nogi rozjeżdżały się w przeciwnych kierunkach. Mój styl budził zdziwienie. Ludzie zerkali nieufnie, kręcąc gło wami. Po konkursie na mój widok niektórzy robili znak krzyża. Jednak mama i wszyscy znajomi byli pod wrażeniem. Nie zrobi łem nic wielkiego, ale widzieli, że te wyścigi sprawiły m i niesamo witą frajdę. Jak się okazało, niektórzy z moich konkurentów startowali już w zawodach Pucharu Świata, a nawet je wygrywali. Co więcej, konkursy obu rodzajów bywają rozgrywane na tych samych tra sach. Toteż do dzisiaj jeżdżę w zawodach FIS, aby poznać nową górę, na której potem odbędzie się także konkurs Pucharu Świata. Wyścigi FIS to jakby chrzest bojowy. Gorąco je polecam. Tak więc stawka była mocna i zwykle przegrywaliśmy z kre tesem. Jednak sprawiłem miłą niespodziankę, zajmując szóste
Czarna owca | 117
miejsce w slalomie specjalnym w szwajcarskim Anzere. Zachęca no mnie, żebym jeździł po swojemu. Dobry wynik zdawał się to potwierdzać, więc czułem się jak narciarski prorok, choć oczywi ście nikomu o tym nie mówiłem. Jednak światowa kariera stanęła przede m ną otworem. Sromotne porażki wcale nas nie załamały. Wręcz przeciwnie, tylko nas zachęciły do ciężkiej pracy. Nie mieliśmy zamiaru po święcać się nauce. Chcieliśmy dorównać fantastycznym europej skim narciarzom. Więcej, chcieliśmy być najlepsi. W CVA grałem też w piłkę nożną. Mieliśmy trenera, lecz to ja dyrygowałem zespołem. Nie chcę się wymądrzać, ale to szybka gra i na boisku ktoś musi rządzić. O d dziecka uczyłem się futbolu w naszym ośrodku, a potem grałem w lokalnej lidze. Wiem, jak się rozgrywa piłkę. Nasza drużyna była naprawdę świetna. Graliśmy też zawzięcie w hokeja i doskonale w wally-ball, a więc skrzyżowanie tenisa, siatkówki oraz piłki ręcznej. Nadal też upra wiałem tenis, a także koszykówkę. Choć CVA to szkoła narciarska, czterech uczniów potrafiło wsadzić piłkę do kosza, co musi być ewenementem na skalę światową. Bardzo się zżyłem z kolegami. Tworzyliśmy fajną paczkę. Worma znałem jeszcze z zawodów dla maluchów, gdy ja reprezentowa łem Armatnią, a on dolinę Waterville. W grupie była też Kirsten Clark. Walczyliśmy ostro, ale tylko na stoku, a po treningach by liśmy kumplami. Obnoszenie się ze swoim talentem czy osiągnię ciami, zwłaszcza wobec przyjaciół, byłoby żenujące. Żywiliśmy dla siebie szacunek. A nasze życie towarzyskie było równie zwariowa ne, jak w serialu komediowym Hogans Heroes. Worm, który dojrzał w wieku dziewięciu lat i miał też trochę gotówki, robił dla nas zakupy, które najczęściej składały się z pra wie dwulitrowych, plastikowych butelek black velvet oraz taniego piwa. W dwupiętrowym budynku szkoły czuliśmy się jak w domku jednorodzinnym - mieszkaliśmy trójkami lub czwórkami, mając
118 ] Bodę Miller. Autobiografia wariata
do dyspozycji obszerny salon na dole i sypialnię na górze. Było miło. Raczej niezbyt czysto, nawet niechlujnie, ale przyjemnie. Nasz pokój był głównym miejscem imprez. Oczywiście bawiliśmy się w weekendy, podczas niepogody albo z okazji czyichś urodzin. Równie często jednak robiliśmy to bez okazji. Po prostu byliśmy szczęśliwi. W każdym pokoju znajdował się świetlik, zwany przez nas drzwiami na imprezę. Po zmroku wszyscy wysuwali się przez nie go, cichaczem przemykali po gzymsie i wskakiwali do nas. Przy nosili chipsy albo coś w tym rodzaju, a my wyjmowaliśmy napoje wyskokowe. Chłopcy, dziewczęta i upajające przekąski to niemal pełny przepis na udaną zabawę, lecz brakowało jednego - hałasu. W szkole przebywali też dorośli, więc musieliśmy zachować ciszę. Nasze imprezy były nieme. Graliśmy w karty, ukradkiem żłopaliśmy black velvet zmieszany z dr. pepperem, tańczyliśmy w świetle stroboskopów, a wszystko w śmiertelnej ciszy. Jak gdyby ktoś wy łączył fonię w telewizorze albo kręcił wideoklip dla niesłyszących. Uwielbiałem to. Zresztą akurat dla mnie nie była to wielka nowość, bo wychowałem się w domu bez elektryczności. Minęło dużo czasu, zanim wykryto nasze bezszelestne dyskote ki. Niestety, w końcu przesadziliśmy, łamiąc kilka przepisów naraz, co nigdy nie kończy się dobrze. Poczuliśmy się bezkarni i ulegli śmy pewnej pokusie. Otóż pewnego dnia jedliśmy lunch w pubie na Cukrowej. Za uważyliśmy, że między browarem a pobliską polaną kursuje wózek widłowy, wożąc jakieś pudła. „Co to może być?”, zagadnąłem Worma. Wzruszył ramionami i odparł, że powinniśmy się dowiedzieć. W nocy z latarkami czmychnęliśmy z internatu. Przedarliśmy się przez las na tyły browaru. Na małej, usianej pniami polance stały obok siebie dwie naczepy samochodowe, niczym ogromne ryby wyrzucone na brzeg po Wielkim Potopie. Intrygowały nas. Zbliżyłem się do jednej z nich. Nie była zaryglowana. Otworzy łem drzwi na oścież. Worm poświecił latarką. W środku piętrzyły
Czarna owca | 119
się nieoznakowane kartony o znajomych kształtach. Mrożone frytki albo keczup dla pubu - pomyślałem. Wspiąłem się na zde rzak, ściągnąłem jedno z pudeł i otworzyłem je. Oczy mi zalśniły. Oniemiałem. „Do diabła”, wyrwało mi się. W środku były pojem niki, a w nich butelki. Podobnie w kolejnych kartonach. Podobnie w drugiej naczepie. Butelki. Tysiące butelek. Poczułem się, jak In diana Jones w Świątyni Piwa. Chwyciłem dwa pojemniki i oparłem je na głowie. Worm za brał cztery i ruszyliśmy z powrotem do szkoły. Krążyliśmy tak wie le razy. Zostawialiśmy piwo za internatem, a koledzy chowali je do spodni, plecaków, beretów - gdzie tylko się dało - i przemycali do naszego pokoju. Wreszcie mogliśmy zacząć imprezę. Było ciem no, ale głośniej niż zwykle, bo rozlegał się szczęk butelek i strzelały kapsle. Powtarzaliśmy to każdej nocy, bodaj przez miesiąc. Myśleliśmy, że jesteśmy bardzo cwani. Wydrążyliśmy tunel, którym przedostawaliśmy się na polanę. Z czasem jednak ubyło tyle butelek, że pracownicy browaru zaczęli coś podejrzewać. Teo retycznie mógł je zabrać każdy, ale nie trzeba być Herkulesem Poirotem, żeby pomyśleć o setce uczniów z pobliskiej szkoły. Zwłasz cza że na śniegu pozostały ślady, które prowadziły do naszego internatu. Pewnego popołudnia Worm wyrwał mnie ze snu. „Szybko - rzu cił zdenerwowany. - Za pięć minut mamy być w kuchni”. Nic z tego nie rozumiałem, podobnie jak towarzyszka mojej drzemki. „Bie giem - ponaglał Worm, pokazując pięć palców, jak dziecku. - Prze szukują pokoje, a za pięć minut wszyscy mamy być w kuchni”. Mó wił już wolniej, a ja zaczynałem rozumieć. „Stary, jestem goły, daj mi się ubrać”, poprosiłem jednak. Potem przyjrzałem się pojemnikom po piwie, które piętrzyły się po sam sufit. Chcieliśmy je schować na dachu, ale to by trwało godzinę, a my mieliśmy trzy minuty. Widziałem to wszystko jak przez mgłę, co oznaczało, że zbli ża się burza śnieżna. Czas płynął nieubłaganie, więc wpadłem na śmiały, choć nie najlepszy pomysł. Odsunąłem kredens, złapałem
120 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
kijek od nart i wybiłem otwór w gipsowej ścianie. Wybrałem szczątki gołymi rękami, a potem znowu uderzyłem kijkiem. Worm przyszedł mi z pomocą i zaczął okładać ścianę pięściami. Wyrą baliśmy ogromną dziurę. Resztki gipsu schowaliśmy do kredensu i przykryliśmy ubraniami. Butelki powędrowały do jamy, którą za stawiliśmy kredensem. Wszystko wyglądało jak przedtem i zaczę liśmy sobie gratulować. Rozwiązanie wydawało się genialne. Popędziliśmy do kuchni, ledwo zdążając na zbiórkę. Czekali śmy tam na swoją kolej. Wreszcie, z uczuciem politowania i wyż szości, zaprowadziliśmy nauczyciela na górę. Byliśmy pewni, że niczego nie znajdzie. Tymczasem on pomaszerował wprost do kredensu i odsunął go od ściany. Dowody naszej kradzieży leżały jak na dłoni. Nie mam pojęcia, skąd wiedział. Może w jednej z butelek był przyrząd na prowadzający. Może zdradził nas gipsowy pył na butach Worma. A może mój wybieg nie był tak kapitalny, jak mi się zdawało. Mieli nas w garści i teraz się zaczęło. Potraktowano nas, jak gdybyśmy budowali bomby rurowe albo składali ofiary z dziewic. A my przecież tylko się bawiliśmy. Posadzono mnie na krześle i za żądano, żebym mówił prawdę, całą prawdę i tylko prawdę. Czasem jest to frazes, bo ludzie nie chcą znać prawdy. Postanowiłem jed nak, w ramach eksperymentu, wyśpiewać wszystko jak na spowie dzi. Daty, godziny, szczegóły. Mało nie umarli z wrażenia. Gdy zdradziłem, że imprezy trwały do drugiej nad ranem, je den z nauczycieli zawołał zdumiony: „Przecież o szóstej trenujecie”. Nie docenił naszej kondycji. Mieliśmy po osiemnaście lat, byliśmy sportowcami, wręcz kipieliśmy energią. Wciąż chcieliśmy dokazy wać. Doba była stanowczo za krótka. Przecież dorośli wiedzieli, że w szkole bywa śmiertelnie nudno. Czyżby naprawdę sądzili, że o dziewiątej grzecznie kładziemy się do łóżek? No cóż, może i tak. Lecz w ten efektowny sposób sku tecznie wyprowadziliśmy ich z błędu.
Czarna owca | 121
Nie wiem, czy uważali się za współwinnych niemych imprez oraz Wielkiego Skoku na Piwo. Dość powiedzieć, że kary nie były drakońskie. Obeszli się z nami dość łagodnie. Musieliśmy z Wormem zagipsować ścianę i ułożyć parę desek. To wszystko. Nawet dzisiaj mogę to zrobić z zamkniętymi oczami. Tak więc gra była warta świeczki. A gdybyśmy się od razu przyznali, ominęłaby nas naprawa ściany. Człowiek uczy się przez całe życie. Od tamtego czasu porządki w CVA trochę się zmieniły. Ponoć dlatego, że świat stał się niebezpieczny i mało przewidywalny. Mam co do tego wątpliwości. Odkąd pamiętam, zawsze taki był. Ame rykanie odczuli to jednak dopiero teraz, czego nie muszę rozwijać. Wskutek tego, na przykład, zrobili się nadopiekuńczy. Dzieci nie mają nawet okazji, żeby coś nabroić. To wielka szkoda, bo przecież uczymy się także na własnych błędach.
Wjeżdżam do reprezentacji, 1996 rok
122 [ Bodę Miller. Autobiografia wariata
Na Cukrowej ciężarówki z piwem stoją zaryglowane. Otoczono je drutem kolczastym i zatrudniono strażników. W szkole dziew częta mają własny internat, o jakiś kilometr od starego budynku. Nie ma więc jak grzeszyć. Czyżby CVA przejęli talibowie? Choć byłem rozpustnikiem i postrachem cnotliwej młodzie ży, jeździłem coraz lepiej. Dwunastego marca 1995 roku miałem wyśmienity humor. Wyczuwałem każdym nerwem, że stać mnie na wiele. Trwały mistrzostwa juniorów USA. Poprzedniego dnia byłem ósmy w biegu zjazdowym, a parę dni wcześniej - dziewią ty w supergigancie. Teraz jednak przyszła kolej na slalom specjal ny, a ja miałem nowe narty w kształcie klepsydry. Powiedziałem Chipowi, który mnie prowadził, że mogę wygrać. Trener lubił
Tryumfuję w młodzieżowych mistrzostwach USA, 1996 rok
Czarna owca | 123
odważnych zawodników. Uśmiechnął się i zachęcająco kiwnął głową. Lecz nie jestem pewien, czy podzielał moje zdanie. Cóż, może niektórzy przewyższali mnie techniką, ale ja byłem po pro stu najszybszy. W następnym roku zdobyłem trzy złote i srebrny medal. Poje chałem też w mistrzostwach seniorów, które są czymś w rodzaju castingu do reprezentacji, a tym razem odbyły się na Cukrowej Głowie. Zająłem trzecią lokatę w slalomie i awansowałem do kadry. Zamiast obcisłego kombinezonu miałem tylko strój do biegów narciarskich, który kupiłem po cenach hurtowych we francońskim sklepie. Był czerwony, znoszony, wyglądał jak bielizna i pruł się w kroku. Próbowałem go łatać taśmą samoprzylepną, ale podczas slalomu, na szczególnie ostrym wirażu, taśma puściła. No cóż, nie zadałem szyku. Na podium, gdzie nawet bez takich kłopotów je stem nieswój, owinąłem się kurtką. Wystąpiłem jako grungeowy narciarz. Dokładnie przed dwudziestu laty w podobnym konkursie zwy ciężył na Cukrowej wujek Mikę. Po raz drugi mieliśmy w rodzinie święto. Medaliści automatycznie trafiają do szerokiej reprezentacji kraju. Wykonałem więc kolejny skok jakościowy. Sprawiłem dużą niespodziankę, bo przedtem zwykle wypada łem z trasy. Tym razem dojechałem do mety, i to szybko. Trenerzy kadry przecierali oczy. „Kim jest ten gość? - pytali. - Czy miał po prostu szczęście?” Zawody na własnych śmieciach nie były może ostatnią szan są, ale czas mi się kończył. Miałem osiemnaście lat i zrezygnowa łem z nauki w koledżu, bo chciałem awansować do narciarskiej reprezentacji kraju. Poza m ną nikt o tym nie wiedział. Postawi łem wszystko na jedną kartę. Uznałem, że plan awaryjny tylko by mnie osłabiał. Nie chciałem żadnych innych wariantów, żadnych wymówek, żadnych narzekań, żadnych tłumaczeń. Musiałem to osiągnąć, i już.
124 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Bywa, że jestem nie do zatrzymania, a kiedy indziej ląduję na tyłku. Wszystko zależy od dnia. Powiedziano wtedy, że poszusowałem do kadry. Jeśli to miał być zarzut, to ja go nie rozumiem. Jak miałem to zrobić - w takt walca, a może się zakraść? To chyba właściwe, że poszusowałem do reprezentacji. Niedługo później, na początku kwietnia, wystąpiłem też w za wodach Pucharu Ameryki Północnej na M ount Bachelor. Byłem piąty w slalomie gigancie, co przekonało trenerów kadry, że nie jestem narciarzem jednego konkursu. Co najwyżej dwóch. Choć błyszczałem na stoku, zawierałem przyjaźnie i w ogóle dojrzewałem, w szkole nie zawsze było różowo. Miałem zatargi z dyrekcją, lecz już nie tak ostre, jak na początku. Do ostatniego roku. W CVA, jak w wielu szkołach z internatem, odbywają się comie sięczne kolacje urodzinowe. To miły zwyczaj, bo przecież ucznio wie są odcięci od rodzin, a każdy zasługuje na swoje święto. Jest poczęstunek, tańce i szampańska zabawa. Pewnego razu, w ostatniej klasie, wybierałem się na taką wła śnie imprezę. Włożyłem swój doborowy, trzyczęściowy garnitur w kratę oraz plażowe klapki. Widok był nieziemski. Mama i zna jomi twierdzą, że ubieram się bez gustu, a ja sądzę, że odważnie, co właśnie wtedy pokazałem. Zresztą zajrzyjcie do pierwszego lep szego sklepu. Dżinsy i koszulki dla młodych ludzi są tak wymięte, jakby ktoś właśnie przejechał w nich ciężarówką z Nowego Jorku na Alaskę. To ja wymyśliłem ten styl. Jednak byłem uczniem liceum w stanie Maine, a nie modelem na sesji zdjęciowej w nowojorskim SoHo. Mój smak bywał niedo ceniany, również tamtego wieczoru. Już z daleka słyszałem muzy kę, a na sali zastałem przyjaciół. Zacząłem radośnie podrygiwać. Wtem przy drzwiach jak spod ziemi, niczym cerber, wyrosła pani od angielskiego. Spojrzała z odrazą na moje stopy i kazała mi wracać do internatu. „Włóż skarpetki”, rozkazała. Nie była zachwy cona moim ubiorem.
Czarna owca | 125
Jako wzorowy i pogodny uczeń posłuchałem bez szemrania. Włożyłem grube wełniane skarpetki i chciałem wrócić na salę. Jed nak nauczycielka znowu mnie powstrzymała. W jej oczach doj rzałem wściekłość. Nie urazę, zmęczenie czy irytację, lecz wście kłość. Zagrodziła mi drogę ręką i pokręciła głową. Zdumiałem się. „Przecież miałem włożyć skarpetki, więc włożyłem”, tłumaczyłem. „Chodziło m i o buty”, odparła. No cóż - pomyślałem - trzeba było się jaśniej wyrazić, pani psorko. A była bardzo pedantyczna. Poprawiała nas, że „diabelne” to znaczy „złe”. Pierwsze słyszę. A gdy używaliśmy słów „gruby” i „głupi” jako komplementów, cytowała Orwella. Nasza nowomo wa była jednak prześmiewcza, może przemądrzała, lecz w sumie niewinna. Operowaliśmy swoją gwarą, językiem ciemiężonego szkolnego ludu. O na mówiła okrągłymi zdaniami. Używała tylko kulturalnych przymiotników i przysłówków. Wymagała dyscypliny. To mi wcale nie przeszkadzało. Jeśli trzeba, potrafię być grzeczny. Mówię pięk nie jak sam książę Karol. Jednak tym razem chodziło o strój. Uwa żałem, że nauczycielka przesadza. Nadal tak sądzę. Wysłała mnie do internatu po buty. Gdy trzeba, słucham poleceń. Umiem grać dla drużyny. Ale nie daję sobą pomiatać. Nie można mnie poniżać. Nie jestem stwo rzony do ślepego posłuszeństwa. Relacja powinna być co najmniej równa. Inaczej się nie porozumiemy. Na samym początku, we wrześniu, pani od angielskiego przekazała nam kartkę z zasadami zachowania, wyrażania i ubierania się. Może przesadzam, ale nie zrobiła tego w klasie, tylko przed szkolną kawiarnią. Zresztą dla czego ktoś miałby mi mówić, co jest dobre albo eleganckie? Toteż, gdy odesłała mnie po buty, rzuciłem: „Chyba sobie pani żartuje, do ciężkiej cholery”. Przyznaję, że odezwałem się niezbyt właściwie. W ten sposób przez sześć czy siedem lat zawsze wyraża łem niedowierzanie.
126 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Zrobiła wielkie oczy, obruszyła się i poczerwieniała. Kto wie, może przez chwilę chciała mnie uderzyć. Może nigdy nie słyszała słowa „cholera”? Nie wiem, ale niewykluczone. W gruncie rzeczy nie powiedziałem tego do niej. Był to komentarz do całej sytuacji. Dałem wyraz swojej złości, nic więcej, ale pani była święcie oburzona. Wyrzuciła, wypędziła, wykopała mnie z sali. A był to zaledwie początek. W poniedziałkowy ranek wylądowałem na dywaniku u Johna Ritzo. Przyznałem się do winy. Zaznaczyłem jednak, że pani wyra ziła się niejasno, a potem obarczyła winą mnie. Niestety, John nie chciał tego słuchać. Co gorsza, w sprawozdaniu nauczycielka stwierdziła, że użyłem brzydkiego słowa na cztery litery. Wprawdzie wykładała język an gielski, a nie matematykę, ale powinna wiedzieć, że słowo „cholera” składa się z siedmiu liter. Zwróciłem na to uwagę, ale John zbył i ten argument. Kazał mi natychmiast przeprosić i sam mnie za prowadził do odpowiedniej sali. Podszedłem do tej pani, spojrzałem jej w oczy i wypaliłem: „Jest m i diabelnie przykro”. Chciałem być dowcipny, ale teraz widzę, że to nie było mądre. Jednak najgorsze miało dopiero nadejść. Mimo nieporozumień przykładałem się do nauki angielskiego. Pani była surowa, ale kompetentna. Pod jej kierunkiem ułożyłem następujący wiersz: Liście opadają w błoto i mech to one dają drzewom życie Porozrzucane na ziemi, są zbędne suche i zwiędłe, a nagie drzewo umiera Drzewa stoją posępne i nieruchome, martwym wzrokiem patrząc w niebo Mijam setki, tysiące drzew, lecz nie mogę zajrzeć im w oczy
Czarna owca I 127 w tym sztywnym, przygnębiającym stanie.
Nie wiem, czy autor miał na myśli stan Maine, czy może własny stan psychiczny. Pod wpływem Ethana Fromea, powieści Edith W harton, cierpiałem wtedy na egzystencjalną nudę. Miałem sie demnaście lat i ogólnie byłem pogodny, czasem nawet za bardzo. Zawsze znajdowałem pocieszenie w przyrodzie, a szczególnie p o dziwiałem jesienne liście. Każdy uczeń musiał złożyć pracę końcową. Wiecie, co to zna czy. Wielkie pisarskie przedsięwzięcie, rozłożone na wiele etapów. Główna teza, kartki z notatkami (co najmniej dwieście!), konspekt, wersja wstępna, pierwsza, druga, trzecia... Ten ścisły plan miał nas zniechęcić do odkładania wszystkiego na później, co sprawia uczniom tyle radości. Skoro narzucono nam sposób pisania, to chciałem mieć cho ciaż fajny temat. Rzeczywiście był fajny, a brzmiał tak: Seks i prze moc jako motyw przewodni powieści Toni Morrison Umiłowana i The Bluest Eye. A co, miałem siedemnaście lat, mieszkałem poza domem i rozbudziły mnie książki kucharskie. Temat zadała mi na uczycielka. Nie mam pojęcia dlaczego. Inni mieli własne. Zamiast słuchać Jima Morrisona, czytałem Toni Morrison. Wo kół mnie pisano o korzyściach płynących z jazdy na snowboardzie (który stanowił dla narciarzy wielką nowość), o wędkarstwie m u chowym albo o wakacjach, spędzonych na koszt zamożnych rodzi ców. Słowem, łatwizna. Ja natomiast miałem uprawiać krytykę li teracką o zacięciu psychologiczno-seksuologicznym. Oj, zostałem rzucony na głęboką wodę. Ale poradziłem sobie. Przeczytałem obie powieści. Dokład nie je przemyślałem. Wreszcie napisałem pracę. Jak na moją ską pą wiedzę o świecie była - jak sądzę - całkiem niezła. Pisałem ją przez kilka miesięcy. Książki przeczytałem po kilka razy. Zrobi łem mnóstwo notatek, słuchałem uwag nauczycielki i mozolnie
128 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
cyzelowałem tekst, jednak nie uniknąłem błędów ortograficznych. Co dostałem? Dwóję. Ponoć spisałem się poniżej swoich możli wości. Na marginesach widniały różne uwagi, na przykład „nie jasne sformułowanie” albo „dziwne stwierdzenie”. No cóż, byłem siedemnastoletnim chłopcem ze śnieżnej Północy. Może pani nauczycielka przeceniła moją wiedzę o seksie, przemocy i kwestii rasowej. Kazała mi porozmawiać ze znajomym badaczem literatury, znawcą tematu. Miałem się konsultować z jakimś doktorem od erotycznych metafor? Dziękuję bardzo. To była zwyczajna zemsta. Pani się na mnie uwzięła, i tyle. Odmówiłem więc i nie zaliczyłem przedmiotu. Oblałem czy zostałem oblany? Trudno powiedzieć. Żadna ze stron nie chciała się przyznać do porażki. Lecz ja straciłem wię cej. „Nie zdałeś - rzekła nauczycielka - za wybitne wyniki w na uce”. Żeby pani wiedziała - pomyślałem. - Wszystko, co robię, jest wybitne. W krótce potem odeszła ze szkoły i zajęła się zawodowo polity ką. To dopiero niespodzianka. Szkołę jednak ukończyłem. Dyplom przyszedł pocztą, zeszłej jesieni. Jo owinęła go w elegancki papier i przesłała do Austrii, gdzie przebywałem. Gest był spóźniony i chyba zbędny, chociaż byłem dobrym uczniem. Myślę, że dyrekcja mogła przywołać na uczycielkę do porządku, ale pewnie nie chciano jej ograniczać. Autonomia zawodowa pedagogów to ważna rzecz. Pan od wiedzy o Azji zadał nam na przykład taki temat: Czym chiński przemysł tak wkurza Amerykę?. Swoją rozprawkę zacząłem od słów: „Chiny są różnorodne, co widać na każdym kroku”, a na marginesie nauczyciel dopisał: „Masz ciekawe spostrzeżenia, ale wypisujesz różne niepotwierdzo ne bzdury”. Niestosowność tej uwagi jest chyba jeszcze bardziej oczywista niż różnorodność Chin. Kto wie, może pan chciał być dowcipny.
Czarna owca | 1^<)
Jak widać, obok nerwowych wykładowców zdarzali się też lu zacy. Pedagodzy są uczeni indywidualnego podejścia do uczniów. Szkoda, że uczniowie nie są uczeni indywidualnego podejścia do pedagogów. Oni też bywają różni. Uczniu, radź sobie sam. Mój spóźniony dyplom jest chyba dowodem, że i uczeń ma swoje prawa. A może szkoła potrzebuje funduszy na nowe obiekty. Trudno powiedzieć. W każdym razie, nawet jeśli nie jestem peł noprawnym absolwentem, CVA może mnie nazywać swoim wy chowankiem, bo przecież tam uczęszczałem. Co więcej, cieszę się z tego. Mam swoje poglądy na rozmaite sprawy. Uważam na przykład, że przy znacznej szybkości jazda na nartach przypomina jazdę au tem po śniegu. Albo że słabi uczniowie dochodzą do najwyższych stanowisk w państwie. Jednak nie zachowuję tych teorii dla siebie. Rozgłaszam je wszem wobec. Wszyscy wiedzieli, że wkładam do butów batony PowerBar. Wsuwałem je za łydki, jeszcze w budyn ku, żeby zmiękły i przyległy do ciała. Zanim dotarłem na szczyt, z powrotem twardniały, stanowiąc świetne usztywnienie. Były jak wysokooktanowa benzyna. Uważałem to za świetny wynalazek i zachwalałem każdemu. Nawet poradziłem Chipowi Cochraneowi, żeby wprowadził go w naszej kadrze. Nie zrobił tego. Lecz to było dawno. Gdybym teraz ogłosił, że na kask należy naciągać majtki, bo wtedy jeździ się równiej i szybciej, przysięgam, że niejeden narciarz by mnie posłuchał. Chip był znakomitym trenerem, a jednocześnie moim szkol nym doradcą. Bardzo się starał załagodzić mój spór z groźną panią od angielskiego. Niestety bez skutku. Gdy się poznaliśmy, byłem młokosem z własnym pomysłem na narty. Na treningach wciąż się przewracałem, a na zawodach wypadałem z trasy. Trenerzy nie lubią takich oryginałów. Nie chcą słyszeć o nowych stylach. Jednak Chipa zaintrygowała moja inność. Od razu zauważył, że w przeciwieństwie do innych adeptów narciarstwa wcale nie chcę
130 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
naśladować Tomby czy Stenmarka, lecz kiedyś im dorównać. By łem nowatorem i działałem ludziom na nerwy. Jedno łączy się z drugim. Nawet nie zdawałem sobie sprawy, że łamanie przyjętych zasad wymaga odwagi. Zwłaszcza w narciarstwie alpejskim, gdzie obo wiązywały od dawna. Jeździłem tak, jak mi się podobało. Już jako pięcioletni brzdąc uciekałem z lekcji nart. U Chipa nie musiałem tego robić, bo dostałem wolną rękę. Ludzie pukali się w czoło. Ja jednak wiedziałem swoje. Zawsze robię to, co uważam za słuszne, choć nie zawsze potrafię to wytłumaczyć. Gdyby ludzie mogli zaj rzeć do mojej głowy...
m
5
Szybko ierwszy konkurs wygrałem, gdy miałem dziesięć lat. Było to na jakiejś imprezie w dolinie Waterville, która leży o kilka skrzy żowań na południe od przełęczy Franconia. Przyjechałem z wuj kiem Mikiem, wystartowałem w slalomie i zdeklasowałem całą zgraję piątoklasistów. A potem musiałem stanąć na podium, co mnie przerosło. Byłem zbyt nieśmiały. Ponadto dziwiłem się tej ce remonii. Przecież konkurs się skończył, ogłoszono zwycięzcę, więc pozostało chyba rozejść się do domów. Tak mi się przynajmniej wydawało. Nadal tak sądzę. Lecz Mikę kazał mi odebrać nagro dę. Powiedział, że dekoracja zwycięzców należy do konkursu i nie można jej unikać. Miał rację. W 2003 roku wygrałem zawody Pucharu Świata w slalomie gi gancie w Park City. Po dwudziestu latach przerwy amerykański al pejczyk tryumfował na ojczystej ziemi. Za mną znalazło się dwóch narciarzy z kolebki Pucharu Świata - Austrii. Są niczym spartań scy wojownicy. Po dekoracji wzięli mnie na ramiona i ponieśli między publiczność. Chcieli mnie uhonorować, co było wspaniałe, ale wciąż czułem się nieswojo. Trochę jak człowiek słoń albo inne dziwo, które się demonstruje ciekawskim. Lubię przyjść, zrobić swoje i odejść, nie budząc nadmiernej sensacji. Austriacy traktują nasz sport z całą powagą. Toteż są wielcy. Nie raz w pierwszej piątce Pucharu Świata jest aż czterech Austriaków.
P
132 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Podczas zawodów na Górze Armatniej, 1989 rok
Narty są w Austrii ważniejsze niż u nas bejsbol czy futbol amery kański. Ludzie nie tylko kibicują alpejczykom, lecz sami również jeżdżą na nartach. Młodzi i starzy, mężczyźni i kobiety... To właśnie Austriacy wymyślili wewnętrzne eliminacje. Przed każdym konkursem Pucharu Świata organizują własny konkurs. Do zawodów awansują tylko najlepsi. To znakomita rzecz i spra wiedliwe rozwiązanie. Czołówka jest dość stała, lecz jednak trochę się zmienia. Gdy w 1996 roku trafiłem do kadry, nasi trenerzy właśnie prze jęli ten pomysł, co mi bardzo ułatwiło życie. Nie patrzono na za sługi, tylko na aktualną formę. W narciarstwie, co potwierdzi każdy trener i zawodnik, liczą się tylko dwie rzeczy - szybkość i czas. Jedno trzeba zwiększyć, drugie zmniejszyć. Ot, cała filozofia.
Szybko | 133
Wynik natomiast zależy od różnych spraw - talentu, zdrowia, samopoczucia i tak dalej. Raz jesteś na wozie, raz pod wozem. Kto będzie najszybszy, bywa kwestią dnia. Dlatego urządza się wewnętrzne eliminacje, co robi już każdy. Z tego powodu pojechałem od razu w Pucharze Świata, omijając „poczekalnię”, którą był wcześniej Puchar Europy. Na treningach i wewnętrznych konkursach pokazałem, że na to zasługuję. Szybko znaczy fajnie. Delektuję się szybkością jak inni czeko ladą. Kiedyś jednak ogarnęły mnie wątpliwości. Dlaczego nar ty, a nie tenis, piłka nożna czy hokej? Kocham je wszystkie i nie zawsze akurat na stoku szło mi najlepiej. Poza tym spójrzmy na takiego tenisistę. Gra w cieple, cały jego rynsztunek to rakieta, no i nie musi się obijać o płoty śniegowe. Takiemu to dobrze. Sięgaliśmy po narty, bo sprawiały nam frajdę, a to było naj ważniejsze. We Franconii nawet klasowa oferma (którą chyba przejściowo byłem i ja) nieźle śmiga na deskach. Zresztą w ogóle wszyscy. Inaczej można by tutaj oszaleć. Jednak nie każdy może szusować na amerykańskim Wschodzie, podobnie jak nie każdy może surfować przez Atlantyk. Najpierw myślałem, że wybrałem narty bezwiednie, bo w Gó rach Białych zima trwa znacznie dłużej niż lato. Teraz wiem, że porwała mnie piekielna szybkość, szron na twarzy, stukot tyczek o posiniaczone piszczele. Również to, że narciarstwo łączy różne elementy - biologię, technikę, psychologię - a wyścig trwa krócej niż ugotowanie jajka na miękko. Narty to wolność, ekspresja, walka na śmierć i życie, egzamin ciała i umysłu, mglistość, fałsz, obiektywność, no i szyb kość. W tenisie prędka jest tylko piłka. Szczerze mówiąc, chciałem również coś udowodnić. Jako nar ciarz byłem bardzo krytykowany. Ciągle słyszałem, że nie potra fię jeździć. Albo że jeżdżę nie tak, jak trzeba. To mnie dodatkowo mobilizowało. Chciałem pokazać, że to nieprawda. Że stać mnie na sukces.
134 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
W innych dyscyplinach zbyt wiele zależy od trenera. Musiał bym się dostosować. Wykonywać zadania. Grać pewną rolę. Prze praszam, ale potrzebuję trochę swobody. W narciarstwie jest także klasyfikacja drużynowa, ale to suma indywidualnych występów, więc nawet gdy zawiodą koledzy, mogę się pocieszyć własnymi wynikami. Co więcej, narciarz ma dużo wolnego czasu. Przez połowę roku mogę robić, co mi się żywnie podoba. Jestem wolny jak p tak ... w ogromnej klatce. Nie chcę przez to powiedzieć, że podczas se zonu wyłącznie pracuję. Nawet wtedy jest czas na rozrywkę. Ja się zawsze dobrze bawię. To nie kwestia talentu, ale moje życiowe powołanie. W czasie wolnym mam pełną swobodę. Współczuję kolarzom, którzy wciąż się ścigają albo trenują. Żeby coś osiągnąć, ćwiczą po sześć godzin dziennie, łącznie z Bożym Narodzeniem, albo zaży wają środki dopingujące. Naturalnie alpejczyk musi być pracowity i żądny zwycięstw, ale ma też prawo do życia osobistego. W upalny letni dzień może się wyciągnąć na hamaku albo zaprosić krewnych i przyjaciół, przyrządzić kurczaka na grillu i popijać zimne piwo. Albo pojeździć szybkim wozem. Krótko mówiąc, jego świat nie kończy się na nartach. W narciarstwie kocham też prawie zupełny brak barier. Gdy mknę na deskach po stoku, ogranicza mnie tylko prawo ciążenia, a ściśle mówiąc, ciepło wytworzone tarciem nart o śnieg. Jak wy korzystam tę moc, zależy tylko ode mnie. Porównajmy to z kręglami. W Innsbrucku jest kręgielnia, gdzie w środy można grać po ciemku błyszczącymi kulami. Czasem z przodu dostawiany jest dodatkowy, kolorowy kręgiel, co ozna cza, że jeśli drużyna zbije wszystko za pierwszym rzutem, otrzyma kolejkę wódki. Świetnie, ale co dalej? Przed każdym rzutem robić dwa piruety? Jeśli ktoś potrafi... Można robić różne ekstremalne rzeczy, co jednak nie zmienia faktu, że w kręglach możemy zdobyć maksymalnie trzysta punktów - właśnie za zgarnięcie całej puli
Szybko | 135
w pierwszym rzucie. To żelazny rekord i można go tylko wyrów nywać. Z coraz mniejszą satysfakcją. Nie wiem jak was, ale mnie to nudzi. Narciarstwo ma swoje wady, ale pozwala rwać do przodu bez po mocy techniki. Jak żaden inny sport. To niesamowita frajda, a za razem wyzwanie. Zawsze wiedziałem, że mój styl może się spraw dzić, jeśli go wyćwiczę. Co to jednak znaczy? Że musiałem złamać parę tyczek. Trochę się poprzewracać. Zaryć nosem w śnieg. Prze koziołkować przez płot. Nie raz i nie dwa. Ciągle. Dzień w dzień. To jak pełnoetatowa praca. Gdybym jeździł dorywczo, nic bym nie wskórał. A ja musiałem się dostać do reprezentacji. Na sportowy sukces trzeba ciężko zapracować. Między ósmym a osiemnastym rokiem życia (gdy najważniejszym sprawdzianem jest uniwersjada) adept narciarstwa może się poprawić nawet o dwadzieścia sekund. Nie ma się co dziwić - to w końcu dzie sięć lat wyrzeczeń. Lecz na mecie owe dwadzieścia sekund nie ma już znaczenia. Decydują ułamki - pół czy nawet jedna dziesiąta sekundy. W pierwszym sezonie omal nie wypadłem z kadry - zająłem ostatnie bezpieczne miejsce. Rok później ostatecznie dowio dłem, że jestem szybki, śmiały, a czasem nawet dojeżdżam do mety. Wcześniej trenerzy narzekali, że jestem zbyt nieobliczalny. Paradoksalnie to mi pomogło. W pierwszym roku przegrywałem w wewnętrznych eliminacjach i nie pojechałem w żadnym kon kursie. Ci, którzy startowali, zawiedli. Jak powiedziano, „zmarno wali swoją szansę”. Wypadli z reprezentacji. Ja nie byłem jeszcze gotowy na Puchar Świata, co widzę dopiero teraz. Dobrze się za tem złożyło. Zawsze potrzebna jest odrobina szczęścia. Przez kadrę przewija się wielu narciarzy, którym nie można niczego zarzucić. Bezbłędnie wchodzą w każdy zakręt, w każdą pochyłość. Są zgrabni - nie kucają, nie machają rękami. Lecz nie wygrywają. Jeżdżą wzorowo - tylko za wolno. Jeśli nie potrafią
136 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
przyspieszyć lub nie znajdą odpowiedniego trenera, wykruszają się. Trzeba też wiedzieć, kiedy przycisnąć, a kiedy zwolnić. Wydaje mi się, że najszybciej skręcałem w liceum. Gdy zobaczyłem, na co mnie stać, wiedziałem, że nikt m i nie dorówna. To było niewia rygodne olśnienie. Jak gdybym znalazł kartkę z odpowiedzią na pytanie o sens życia. Albo został ukąszony przez radioaktywnego pająka, jak Spiderman. Sęk w tym, że te nieziemskie skręty są jak posunięcia w szachach. Opanować je to za mało. Trzeba jeszcze wiedzieć, kiedy je wykonać. Oraz w jakiej kolejności. Nie chodzi przecież o to, żeby zadziwić kibiców i uzyskać chwilową przewa gę, lecz żeby być pierwszym na mecie. Takie wyczucie przychodzi z czasem. Zawsze wiedziałem, że mogę wejść w każdy wiraż z optymal ną prędkością. Na tym polega idealny przejazd. Do tego dążyłem, podczas gdy inni myśleli o ciułaniu kolejnych punktów w slalomie specjalnym. Dla mnie to było zbyt schematyczne. Zbyt m onoton ne. Chciałem od razu wskoczyć na podium. Ani myślałem piąć się pomału, jak tego oczekuje się od młodych narciarzy. Chciałem dokonać czegoś spektakularnego. W gruncie rzeczy zresztą nie był to żaden nagły skok. Trenerzy i koledzy byli zaskoczeni, ale ja od dawna wiedziałem, że mogę jeź dzić szybciej. Dużo szybciej. Dotąd ciągle się wykładałem i omija łem bramki, co denerwowało trenerów. Była zatem najwyższa pora, aby coś wygrać. Codziennie słyszałem, że jeśli nie zwolnię, nigdy nie dojadę do mety. Nie zdobędę żadnych punktów i wypadnę z kadry. Co z tego, że szybko skręcam, skoro zaraz wylatuję z trasy? Dyskwalifikacja to nie jest coś, z czym można dyskutować. Musiałem być sprytniejszy. Słuchać trenerów, a zarazem jeździć po swojemu. To była prawdziwa łamigłówka. Zarówno dla umysłu, jak i dla ciała. Czasochłonna, ale niesłychanie inspirująca.
Szybko | 137
Poza tym trenerzy mieli rację. Jeśli nie potrafię dotrzeć do mety, nie mogę nawet twierdzić, że jestem szybki, bo nie uzyskuję ofi cjalnego czasu. Wreszcie ukończyłem kilka wyścigów. Uważałem, podobnie jak trenerzy, że to wciąż za mało, ale był to jakiś postęp. Wtedy też zacząłem bardziej szanować sprzęt. Bo wcześniej go wręcz demolowałem. Narty się łamały albo rozwarstwiały, buty pę kały, a wiązania szły w rozsypkę. Toteż byłem wniebowzięty, gdy George Tormey wręczył mi parę nart modelu K24. Były to pierwsze taliowane deski, czyli „klep sydry”, przeznaczone jeszcze dla amatorów. Krótkie, lecz szerokie. Stworzone do skręcania. W sam raz dla niedzielnych narciarzy. K2 liczyło na dużą sprzedaż. Kiedyś próbowałem sił na dwóch snow boardach, bo marzyłem o wcięciach wokół stóp. Rzecz jasna takie deski były zbyt szerokie. George był rzeczowym facetem z Vermontu, miłośnikiem nart i ścigania. Kiedyś rywalizował na stoku z wujkiem Mikiem. Za przyjaźnili się, bo obaj lubili szybką jazdę. Niestety, zmarł przed kilku laty w tragicznych okolicznościach. Był zapalonym motocyklistą i kiedyś ćwiczył przed domem do wy ścigu. Kładł akurat motocykl na boku podczas skrętu i pechowo uderzył głową w drewnianą kłodę, zginął na miejscu. Byliśmy zżyci. Gdy miałem zawody w odległym miejscu, często przejmował mnie od mamy w pół drogi i zawoził na miejsce. Jo nazywała go moją nianią. Byłem za duży na nianię, co nie znaczy, że jej nie potrzebowałem. George był porządnym gościem, który pomógł mi w potrzebie. Gdy założyłem dwudziestkiczwórki, przeżyłem kolejne olśnie nie. To jest to, o co mi chodziło - pomyślałem. Ruszyłem w dół i po raz pierwszy narty zachowały się tak, jak chciałem. Zamiast się ześlizgiwać, wykonały półkolisty skręt. Zjeżdżałem jak po sznurku. Nie musiałem kucać, żeby narta się wygięła. Mogłem, ale nie m u siałem. Dzięki tym dwóm niezwykłym deseczkom awansowałem do reprezentacji kraju.
138 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Dzisiaj niemal wszystkie narty są mniej lub bardziej taliowane. Wówczas była to nowość, która spadła m i jak z nieba. Oczywiście najpierw, jako świeżo upieczony kadrowicz, łamałem je niczym za pałki. Kolejny model był już mocniejszy, stosowny do moich skrę tów i przyspieszenia. Według genialnego szwedzkiego alpejczyka, Ingemara Stenmarka, „klepsydry” są ważniejszym przełomem w narciarstwie niż włókno szklane w skoku o tyczce. Tak uważa dwukrotny mistrz olimpijski z 1980 roku, który podczas szesnastoletniej kariery wy grał osiemdziesiąt sześć konkursów Pucharu Świata i trzykrotnie sięgał po Kryształową Kulę. Nie wiem, czy Ingemar skacze o tycz ce, lecz jeśli chodzi o narty, ma rację. Dzisiaj wcięte deski są normą, muszę zatem szukać innych atutów. Wtedy jednak, mając „klepsydry”, byłem już bliski sukcesu. Musiałem jeszcze tylko przestać się przewracać i zacząć dojeżdżać do mety. Zewsząd słyszałem, że to ponad moje siły. Budziłem po wszechną wesołość. Zawsze dbałem o technikę - oszczędność ru chów i odpowiednią postawę - lecz nie kosztem szybkości. Nie chciałem się ześlizgiwać po stoku. Ludzie twierdzili, że jak na narciarza jestem jakiś niezdarny i wychudzony. Byli zniesmaczeni. Podobno macham rękami jak pająk. Rzucam biodrami jak panien ka. Istotnie, tak to wygląda. Jednak dzięki temu trzymam się śnie gu i skręcam, nie tracąc prędkości. Może nie jeżdżę pięknie, ale szybko i skutecznie, co jest dla mnie najważniejsze. Zresztą każ dy o tym marzy. Na nartach wyciągam o trzydzieści kilometrów więcej niż większość ludzi samochodem. Jeżdżę niemal nago, nie licząc kasku oraz ciasnych butów, od których sinieją palce u nóg. Ludzie zawsze się ze mnie śmieją. Lecz mało kto odważy się pójść w moje ślady. Gdy zobaczyłem, że mogę skręcać tak, jak chciałem, zaświtała mi nadzieja. Wiedziałem jednak, że czeka mnie wiele pracy. M u siałem to przećwiczyć raz, drugi, dziesiąty... aby kiedyś pojechać
Szybko | 139
w ten sposób aż do mety. Pomknąć najprędzej, jak się da. Zrealizo wać platoński ideał szybkości. To moje marzenie. Na pytania o przyszłość odpowiadam - zgodnie z prawdą - że niczego nie planuję. Alpejczyk musi się skupić na najbliższym wyścigu. Inaczej wszystko na nic. Jeden z moich przyjaciół ma znajomego w FBI, który w koledżu był narciarzem, a teraz tropi Al-Kaidę i innych terrorystów. Jak się okazało, był pod wrażeniem mojego występu w olimpijskiej kombinacji, gdy mimo upadku do tarłem do mety i zdobyłem medal. Zadzwonił do mojego przyja ciela i wykrzyknął: „Ten chłopak jest niesamowitym sportowcem! Wzorem dla wszystkich narciarzy!”. To było szalenie miłe, ale muszę przyznać, że nie podzielam tego entuzjazmu. Owszem, mam swoje cele i ambicje, ale nie je stem maniakiem nart. Dla niektórych narciarstwo jest tym, czym walka z niewolnictwem dla Johna Browna albo aktorstwo dla Ro bina Williamsa. To wariaci, bardzo uroczy, ale jednak wariaci. Gdy kibice lub młodzi narciarze pytają mnie o receptę na suk ces, zawsze odpowiadam: „trzeba jeździć szybko”. Powinienem jeszcze dodać - po swojemu. Nie próbujcie mnie naśladować, bo nie jesteście mną. Bądźcie sobą. I pracujcie nad sobą. Ale to zbyt wiele słów. Na jednym z blogów przeczytałem, że „Miller chce jak najżwawiej znaleźć się na dnie doliny”. To jest sedno. Chyba nawet Google to przetłumaczy. Trzeba również nieustannie zaskakiwać, co w ogóle przydaje się w życiu, natomiast na samym stoku najważniejsza jest szybkość. To jest klucz do wszystkiego. Przy tym należy ciężko pracować i dbać o szczegóły, a więc choćby ćwiczyć poszczególne mięśnie i starannie dobierać sprzęt. Ostatecznie jednak albo ma się talent, albo się go nie ma. Trzeba więc być samokrytycznym. Na świecie jest mnóstwo rozrywek i jeszcze więcej sposobów na życie, lecz nic nie gwarantuje takiej szybkości, wysiłku i wrażeń jak narciarstwo alpejskie. Rajdy samochodowe? Trzeba siedzieć
140 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
w miejscu. Skoki spadochronowe? Większa szybkość, ale brak kontaktu z ziemią. Golf? Też nie, choć to doskonały sport. Jeśli nie słyszeliście o narciarskim Pucharze Świata, oto podsta wowe informacje. Jest pięć konkurencji. Dwie techniczne - slalom specjalny i slalom gigant. Dwie szybkościowe - supergigant i bieg zjazdowy. Oraz piąta, łącząca szybkość z techniką i dlatego zwana kombinacją. W konkurencjach technicznych jedziemy dwa razy z rzędu, lecz po różnych trasach, a wygrywa ten, kto osiągnie najlepszy łączny czas. W konkurencjach szybkościowych jedziemy tylko raz i wy grywa najszybszy. W kombinacji zaliczamy dwa przejazdy slalo mu oraz bieg zjazdowy, niekiedy jednego dnia, a wygrywa ten, kto osiągnie najlepszy łączny czas. Kombinacja jest niezwykle trudna, ale według mnie również najbardziej miarodajna. Wymaga zarówno techniki, jak i szybko ści. To konkurencja dla wszechstronnych, wytrawnych narciarzy. Za zwycięstwo dostajemy sto punktów, za drugie miejsce - osiemdziesiąt, za trzecie - sześćdziesiąt i tak dalej, aż do trzy dziestego miejsca, które jest warte jeden punkt. Przed wyścigiem losujemy kolejność jazdy. Najpierw siedmiu najlepszych. Potem zawodnicy z miejsc od ósmego do piętnastego. Następnie narcia rze z miejsc od szesnastego do trzydziestego. Wreszcie wszyscy po zostali, których jest przeważnie co najmniej czterdziestu. W konkurencjach technicznych pierwsza trzydziestka przecho dzi do drugiego przejazdu, w którym startuje w kolejności odwrot nej do wyniku. Inaczej mówiąc, zwycięzca pierwszego przejazdu jedzie ostatni. Kto zgromadzi podczas sezonu najwięcej punktów, zdobywa Kryształową Kulę, a więc Puchar Świata. Kto zgromadzi najwięcej punktów w danej konkurencji, zdobywa małą Kryształową Kulę. Ponadto co dwa lata, w lutym, rozgrywane są mistrzostwa świata. Najlepsi w każdej konkurencji otrzymują złote, srebrne i brązowe medale.
Szybko | 141
Na początku, w 1928 roku, powołano do życia tylko dwie skraj ne dyscypliny. Slalom specjalny, w którym liczy się zręczność, oraz bieg zjazdowy, w którym liczy się szybkość. W pierwszym narty są jak najkrótsze. W drugim jak najdłuższe. Slalom jest najkrótszy - w pionie liczy od stu osiemdziesięciu do dwustu dwudziestu metrów. Zarazem jest najbardziej kręty ma od pięćdziesięciu pięciu do siedemdziesięciu pięciu skrętów. Przejazd trwa zwykle poniżej minuty. Wyobraźcie to sobie - siedemdziesiąt pięć skrętów w niecałą minutę. Czy jest wiele rzeczy, które potraficie tak szybko powta rzać? A skręcać na nartach przy prędkości osiemdziesięciu, a na wet stu kilometrów na godzinę? W slalomie specjalnym używa się pojedynczych tyczek, które można odpychać albo trącać butami, co ułatwia wejście w kolejny skręt. Kiedyś były wykonane z bam busa i należało je objeżdżać bez dotykania. Z czasem narty stawały się coraz szybsze. Drewno zastąpiono metalem, a metal włóknem szklanym. Stały się też bardziej spi czaste. Narciarze zaczęli trącać tyczki. Potem je odpychać. Następ nie przewracać. A nawet wyrywać. Wprowadzono więc elastyczne tyczki, które same wracają do pozycji wyjściowej. Był to prawdzi wy przełom i odtąd jazda slalomem wygląda zupełnie inaczej. Zawsze chodziło o to, żeby jechać jak najprościej, a dzięki zdo byczom techniki jest to coraz łatwiejsze. Bardzo pomogły taliowane narty. Modele do slalomu są bardzo szerokie i mają potężne wcięcia. Dla nowicjusza ta konkurencja jest pewnie jak przedzie ranie się przez szpaler wrogów albo ceremonia przyjęcia do nar ciarskiego gangu. Moje początki też były bolesne. Ach, ileż razy zarobiłem tyczką w twarz, ramię albo klatkę piersiową! Z kolei w biegu zjazdowym różnica wysokości między startem a metą wynosi od ośmiuset do tysiąca metrów. Bramki są bardzo nieliczne, lecz starannie rozmieszczone, aby spowolnić przejazd. Bywa, że zjazdowiec mknie z prędkością ponad stu czterdziestu
142 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
kilometrów na godzinę, czego unika większość kierowców, zresztą słusznie. W 1946 roku wprowadzono trzecią dyscyplinę - slalom gigant. Jest to jakby skrzyżowanie slalomu specjalnego z biegiem zjazdo wym, a więc rzecz bardzo męcząca i trudna technicznie. Różni ca wzniesień trzysta metrów i pięćdziesiąt sześć bramek. Śmigasz niczym zjazdowiec, by zaraz trafić w środek slalomu. Jeśli nie zaczepisz o bramkę albo nie wypadniesz z trasy, potem znowu przyspieszasz i pędzisz do mety. To bardzo zmyślna konkurencja, która miała być przeciwwagą dla biegu zjazdowego. Władze nar ciarskie czuwają nad tym, by zawodnicy nie rozwijali niebezpiecz nych prędkości. Ostatnio wprowadzono minimalną długość nart. Krótkie „klepsydry” bowiem skręcają tak płynnie, że można zła mać kolano. Trzask! I nieszczęście gotowe. Narciarze nie liczą się ze zdrowiem, więc robią to za nich władze, wprowadzając różne oficjalne wymogi. Supergigant to trzydzieści pięć bramek i sześćset metrów róż nicy wzniesień. Konkurencja szybka i niebezpieczna. Nieco tru d niejsza od biegu zjazdowego, a tylko odrobinę wolniejsza. W pro wadzono ją w latach osiemdziesiątych, żeby ożywić rywalizację, przyciągając zwolenników zjazdu i slalomu. Wcześniej, przy trzech dyscyplinach, można było zdobyć Puchar Świata, trzymając się jednej specjalności. To godne podziwu, ale Kryształowa Kula m ia ła być jednak nagrodą za wszechstronność. W supergigancie - zależnie od stoku i trasy - w ciągu sekun dy obniżamy się o trzy do sześciu metrów. Trudno nadążyć wzro kiem. Mkniemy z szybkością niemal stu trzydziestu kilometrów na godzinę, mijając płoty, drzewa, kamery, publiczność. Ja właśnie wtedy czuję, że naprawdę żyję. Zmierzam tam, gdzie czas zwalnia, a świat znika. Jestem tylko ja i zegar. Taki wyścig jest niczym me dytacja albo sztuka walki. Wynik zależy od wielu rzeczy. Nie musi być optymalny, wystar czy, że jest lepszy od wyników rywali. Na ich postawę nie mamy
Szybko | 143
oczywiście wpływu. Czasem jeżdżą lepiej, czasem gorzej, miewają kontuzje. Jest bodaj piętnastu takich, którzy zawsze mogą wygrać, ale nigdy nie wiemy, w jakiej są akurat dyspozycji. Ważna jest rów nież pogoda, rozmieszczenie bramek, sprzęt - zarówno nasz, jak i innych zawodników. Krótko mówiąc, skomplikowana sprawa, a pamiętajmy, że w konkurencjach technicznych trzeba pojechać dwa razy w ciągu trzech godzin. Stoki są wciąż te same, więc mogło by się zdawać, że mamy na nie receptę. To nie jest takie proste. Każdy konkurs, każdy przejazd jest inny. Bodaj decydujące jest nastawienie przeciwników. Kto pojedzie zachowawczo, a kto włączy pełny gaz? Ja raczej nie od puszczam i większość moich rywali to również demony szybkości. Niektórzy jadą tak, żeby wyprzedzić poprzedników choćby o dwie setne sekundy. To prawdziwa sztuka. Jeszcze inni wiedzą, że nie mają szans na zwycięstwo, więc celują w pierwszą piątkę. Ogólnie jednak wszyscy teraz jeżdżą szybciej. Trzeba się namęczyć, żeby nie zostać w tyle, nie mówiąc o wygrywaniu. Telewizyjni eksperci cenią tych, którzy mają problemy, ale po trafią się pozbierać. Kiedyś podziwiano narciarzy, którzy gładko zjeżdżali do mety. Ale to już przeszłość. Dzisiaj alpejczyk pędzi w dół, jak gdyby wiózł lekarstwo dla umierających dzieci. Wszyscy stawiają na szybkość, toteż jest więcej upadków. Mnie to nie prze raża, bo przecież upadki to moja specjalność. Jest oczywiste, że im szybciej jedziemy, tym łatwiej możemy się wywrócić. Nie lubię upadać, bo to oznacza porażkę, lecz tego się nie wstydzę. Niczego nie żałuję. Nie narzekam. Upadki są częścią życia. To lekcje, z których trzeba wyciągnąć wnioski. Nie próbuję ujarzmić zbocza. Zapominam o strachu i instynk townie szukam optymalnej prędkości. Jeśli jest to „taniec z grawita cją”, jak się czasem mówi, to nieporadny ze mnie tancerz. Balansuję nogami i kolanami jak ten gliniany stworek z dobranocki, Gumby. Gdy za mocno machnę biodrami przy krawędziowaniu, ratuję się łokciami, które pełnią wtedy podobną funkcję jak pływaki przy
144 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
żaglówce. Radzę sobie, jak mogę. Jeżdżę tak od zawsze. Mam to w genach. Wolę się wyłożyć i minąć metę pieszo, niż zająć dziesiąte miejsce, bo zabrakło mi odwagi lub wyobraźni. Mam to po babci. Tak zostałem wychowany. Jako żółtodziób często przyjeżdżałem pod koniec stawki albo wcale. Był taki sezon, gdy z dwudziestu wyścigów ukończyłem tyl ko cztery. Jak łatwo obliczyć, ponad trzy czwarte startów nie przy niosło żadnego efektu. Gdybym był Austriakiem, prędko wyleciał bym z kadry, a może nawet z kraju. W sezonie 2000/01 wziąłem udział w dwudziestu czterech kon kursach rangi międzynarodowej, z czego zawaliłem trzynaście. Niejeden dawno by się przeraził i uspokoił. Ja jednak wiedziałem, że jeżdżę coraz lepiej i coraz pewniej. Dla innych to nie było takie oczywiste, ale szybko zrozumiałem, że nie ma sensu się tłumaczyć. Im mniej się mówi, tym lepiej. Wystarczy wzruszyć ramionami, parsknąć albo znacząco się uśmiechnąć. Ludzie i tak słyszą to, co chcą usłyszeć. W następnym sezonie jeździłem tak samo, a nawet było mi trudniej, bo odniosłem poważną kontuzję i przeszedłem operację. Niemniej wygrałem dalsze cztery konkursy Pucharu Świata, a na igrzyskach w Salt Lakę City zdobyłem dwa srebrne medale. Rok później zostałem podwójnym mistrzem oraz wicemistrzem świata. Nie licząc przesiadki z nart Fischera na rossignole, którą zaliczy łem jesienią 2002 roku, jeżdżę wciąż tak samo - tylko coraz lepiej. Nie ma w tym żadnej wielkiej filozofii. Narciarstwo alpejskie to nie balet ani pływanie synchroniczne. Styl nie ma znaczenia. Liczy się wyłącznie czas, z dokładnością do jednej setnej sekundy. Trze ba po prostu zjechać jak najszybciej. To wszystko. Nie mam swojego stylu, choć czasem mówi się o kimś, że jedzie jak ja. To nieuniknione. Wyróżnia mnie to, że mocno odchylam się do tyłu i nie robię ostrych skrętów, tylko zataczam szerokie łuki. Aha, ponoć za rzadko używam kijków. Zresztą doradzano mi już tyle różnych rzeczy. Żebym szerzej machał biodrami. Albo jechał
Szybko | 145
po śladach poprzednika. Albo trącał bramki ramieniem zamiast piszczelem. Lub właśnie piszczelem zamiast butem. Żebym wycią gnął ręce przed siebie. Albo żebym je opuścił... Dopóki nie zacząłem zwyciężać w Pucharze Świata, zarzuca no mi, że przy każdym manewrze tracę całą szybkość. Że jeżdżę zbyt ostro. Że nie mam szans na dotarcie do mety. Kiedyś pewien trener orzekł, że na stoku wyglądam jak „prosty Jasio” i nigdy ni czego nie osiągnę. Przeszkadzało m u wszystko - mój zdezelowany sprzęt, używane stroje, odchylanie tyłka, opieszałość, którą czasem prezentowałem. Miano Jasia nie jest oczywiście komplementem. Oznacza nie udolnego, początkującego człowieka z nizin, który w dodatku bła znuje na stoku. Nigdy nie zakładałem, że nie będę słuchał instruk torów, ale tak wyszło. Nauka szybkiej jazdy wymaga upadków, podobnie jak nauka tańca wymaga potu. To nie jest ani dobre, ani złe, po prostu nieod łączne, nieuniknione, jeśli chcemy coś osiągnąć. Jednak trenerzy, którzy stawiają na technikę, są innego zdania. Zwalczali mnie. Nie muszę jeździć ładnie, ale muszę jeździć szybko. To kwestia charakteru. Oraz punkt honoru. Ujmę to tak. Szybkość jest ele mentem przyrody. Technika nie. Jeździmy na czas, więc należy to robić jak najszybciej. Stylem niech się zajmuje publiczność. Jest to dosyć oczywiste, lecz nie dla instruktorów, którzy uważają, że szybkość zależy od techniki. To idiotyczny i szkodliwy pogląd. Fi lozoficznie ujmując, trenerzy mylą prawdę z pięknem. Technika służy pięknu, ale to szybkość służy zwycięstwu, taka jest prawda w narciarstwie. Szybkość nie wynika z techniki, ale jest czymś zupełnie innym. To jakby odrębny język. Usłyszycie go na każdym stoku. Zwłasz cza wśród najmłodszych narciarzy. Nawet czterolatek chce przy spieszyć na każdej wyrwie. A jeśli zbocze jest gładkie, pochyla się i zwyczajnie pędzi w dół. To właśnie pokusa szybkości sprawia, że ludzie sięgają po narty. Jeżdżą w góry, marzną na stoku, wydają
146 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
fortunę na wyciąg. Kusi ich właśnie szybkość, a nie gorąca czeko lada, którą dostają w schronisku. Ludzie chcą szybko jeździć. Jak mówiłem, moi trenerzy stawiali na technikę. Dawało to wy raźne, wymierne efekty. Tu sekundę, tam sekundę. Jeśli narciarz był coraz zgrabniejszy, stawał się również coraz szybszy. Notował stały postęp. Jednak nie było miejsca dla zawodników, którzy mają przebłyski geniuszu. Tymczasem można się poprawiać latami, za wsze kończąc o pół sekundy za pierwszą trzydziestką. Wówczas pozostają dwie rzeczy. Zmienić podejście albo dalej przegrywać. Większość zawodników wybiera to drugie. Nie chcą zaryzykować i postawić na szybkość. To trochę tak, jak gdyby starszy człowiek miał się nauczyć języka mandaryńskiego. Trzeba się spieszyć, bo zaraz może być za późno. Należy zmienić nawyki. Styliści oswajają górę. Szybkościowcy się jej poddają. Trudno to wyszkolić. Trudno się tego nauczyć. Ale zabawa jest przednia. Gdy miałem jedenaście lat i jeździłem na Armatniej, poskar żyłem się trenerowi (nazwijmy go Walterem), że ciągle ćwiczymy technikę (jak kierowcy ćwiczą parkowanie równoległe), zamiast się ścigać. Zbliżały się eliminacje do uniwersjady i chciałem się przygotować. Wparowałem więc do gabinetu trenera i wylałem swoje żale. „Miller - zaczął instruktor, kładąc na biurku lekkie buty na suwak, które zdążył włożyć. - Gdy mijasz bramki, myślisz tylko o szybkości”. Miał rację. Powiedział to z pobłażliwym uśmieszkiem, bo uważał, że nie umiem wyciągać rąk i pracować kijkami. Potem skinął głową na znak, że rozmowa jest skończona i mogę odejść. Nie wiem, dlaczego potraktował mnie z taką wyższością, ale nie różnił się niczym od tych, którzy biją dzieci tylko dlatego, że są słabsze. Okazał się nie tylko beznadziejnym trenerem, ale także beznadziejnym człowiekiem.
Szybko | 147
W swojej naiwności sądziłem, że mam jeździć szybko, lecz Walter uważał, że mam jeździć pewnie. Lecz przecież jeździmy na czas! Chciałem mu to właśnie powiedzieć, ale zamiast tego wy paliłem: „Zgłupiał pan, do cholery?”. Nie mam pojęcia, jak to się stało. Oniemiałem. Trener wpadł w szał. Jednak spytałem szcze rze i poważnie, więc oczekiwałem odpowiedzi. To nie było pytanie retoryczne. Miałem prawo zakwestionować jego inteligencję. Na dal tak uważam. On natomiast uznał, że ma prawo wyrzucić mnie z zespołu. Tak też zrobił. Walter znał podstawy narciarstwa, lecz trener był z niego kiep ski. Ja natomiast umiałem się wysłowić, lecz nie umiałem ugryźć się w język. Tak przynajmniej słyszałem. Jednak nie była to sprzeczka z woźnym na szkolnym boisku. Wyleciałem z drużyny, a zbliżała się uniwersjada, o której marzy każdy młody narciarz. Co gorsza, nie mogłem nawet trenować na Górze Armatniej, chociaż mieszkałem tuż obok. Poczułem się jak Scooby Doo. Nie było mi do śmiechu. W miasteczku opowiadają, że tego samego dnia wyrzucono mnie ze szkolnego autobusu i wydalono ze szkoły. To bajka, cho ciaż fajna. Lecz gdyby nawet tak się stało, nie byłby to przecież koniec świata ani moich marzeń o uniwersjadzie. Na drodze do chwały pojawiła się przeszkoda, więc musiałem ją ominąć. Gdy nadarzyła się okazja, spakowałem sprzęt do plecaka i ru szyłem autostopem do Bretton Woods, gdzie mój karnet zachowy wał ważność. Trenowałem tam z Danem Coleem. W drodze przy szło mi trochę pomarznąć. Podwozili mnie albo narciarze, albo Claudebwie wiozący drzewo z Quebecu. Jak wiadomo, na konferencji w Bretton Woods stworzono po wojenny system gospodarczy, powołując Bank Światowy i Między narodowy Fundusz Walutowy, co nie każdemu się podoba. Jednak są tam również rozległe trasy narciarskie, a jedna z nich nosi te raz moje imię. Nie jest tak oblodzona jak Armatnia, ale mogłem się na niej rozpędzić, mijając bramki, które sam ustawiałem. Nie
148 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
musiałem natomiast ćwiczyć skrętów w kształcie gruszki czy litery J oraz innych podobnych rzeczy. Jeździłem na całego przez okrągły tydzień. Owinąłem rękawy taśmą samoprzylepną, żeby zmniejszyć opór powietrza. Spiłowa łem krawędzie butów, żeby nie wypadały z wiązań na ostrych wira żach. Potłukłem się jak diabli, lecz dzięki temu wiedziałem, że się nie oszczędzam. W eliminacjach chciałem postawić wszystko na jedną kartę, co leży w mojej naturze. Na szczęście nie miałem już trenera, który by mi zalecał ostrożność. Ostatniego dnia eliminacji zjawiłem się na Armatniej, pobra łem trykot i czekałem na swoją kolej. W pobliżu kręcił się Walter, który łypał na mnie spod oka, ale miał większe zmartwienia. War czał na swoich licznych podopiecznych, których miał poprowadzić do zwycięstwa. A ja się rozluźniłem. Zająłem pierwsze miejsce w slalomie specjalnym oraz drugie w supergigancie, co dawało awans do reprezentacji. Odwrotny wy nik osiągnął Todd Simones, prawdziwy olbrzym i doskonały styli sta. Ja z kolei byłem szybki. Wyszło na remis. Byłem zachwycony. Spokojnie czekałem na ogłoszenie składu kadry. Jednak, o dzi wo, nie usłyszałem swojego nazwiska. Nawet wśród wyróżnionych. Co się dzieje? - pomyślałem z niepokojem. Przecież zająłem pierwsze i drugie miejsce, co miałem potwier dzone na piśmie. Odszukałem kierownika zawodów i pokazałem mu swoje nazwisko w jego statystykach. Wyglądał na równie zdzi wionego, jak ja. Poszliśmy do biura, żeby wyjaśnić sprawę. Był to mały pokoik na tyłach budynku. Na biurku leżała jakaś kartka. Kierownik przeczytał ją i rzekł: „Podobno nie zaliczyłeś eliminacji w Loon. Nikt tego nie zauważył, ale zaczepiłeś ostatnią bramkę. Potem miałeś wyrzuty sumienia. Przyznałeś się i poprosi łeś trenera, żeby powiedział organizatorom”. Zamurowało mnie. Trochę już widziałem w swoim jedenasto letnim życiu, ale z taką perfidną zdradą zetknąłem się po raz pierw szy. „To nieprawda - wyjąkałem, nie wiedząc, czy się rozpłakać,
Szybko | 149
czy w coś kopnąć. - Nie wiem, o czym pan mówi”. „Nic na to nie poradzimy - uciął kierownik. - Nominacje do kadry zostały roz dane. Powodzenia za rok”. No cóż, to brzmiało wiarygodnie. Przecież byłem specjalistą od upadków. Potknięcia też mi się zdarzały. Pewnego razu w Attitash leżałem dwa razy z rzędu. (Podobnie jak w 2004 roku we Flachau). Były to zawody w slalomie gigancie i supergigancie. W pierwszym supergigancie zgubiłem wiązanie. Po prostu się odkleiło. Miałem wtedy tylko dwie pary nart - slalomowe i treningowe. Nie byłem więc najlepiej przygotowany do konkurencji szybkościowych, po dobnie zresztą jak kilku rywali. Jeszcze tego samego dnia rozgry wano drugi supergigant. Na jednej z narciarskich chat znalazłem przybitą parę nart. Nie namyślając się wiele, zabrałem je i pojecha łem na ich. Trzykrotnie się wyłożyłem, ale tym razem dojechałem do mety, zajmując czterdzieste trzecie miejsce. Zawaliłem też sla lomy giganty w Waterville Valley. Podczas obu trafiłem w głęboką dziurę, wypadając z trasy. Raz w ogóle zgubiłem nartę. Walter musiał zastosować num er z dyskwalifikacją, żeby się mnie pozbyć. Wyniki miałem przecież znakomite. W reprezenta cji znalazł się choćby świetny Patch Connors, z którym wygrywa łem wtedy, jak chciałem. Zajął szóste i osiemnaste miejsce, co nie było wielkim wyczynem, ale w przeciwieństwie do mnie zaliczył oba konkursy, co było wymagane. Moi bliscy nie wiedzieli, co o tym wszystkim myśleć. Nie oglą dali zawodów, więc nie chcieli się mieszać. Na moje szczęście spra wa dotarła do Mickeya Libby ego. który na własne oczy widział, że w Loon ukończyłem wyścig zgodnie z przepisami. Rozgniewał się chyba jeszcze bardziej niż ja. To narciarz z krwi i kości, wieloletni szef górskiego patrolu na Armatniej i mój wielki dobroczyńca. Po jego interwencji Walter stracił pracę, a ja wróciłem do klubu nar ciarskiego we Franconii. Nie pojechałem jednak na uniwersjadę. Musiałem poczekać kolejny rok.
150 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Wystąpiłem jednak na próbnych zawodach. Pojechali w nich wszyscy, którzy zaliczyli trzy konkursy. Przekonałem sędziów, że dyskwalifikacja to nie to samo co wypadnięcie z trasy. Miałem więc na koncie trzy wyniki: drugie miejsce w slalomie gigancie na Armatniej, dyskwalifikację w slalomie specjalnym oraz czterdzie ste trzecie miejsce w supergigancie w Attitash, kiedy to trzykrotnie leżałem i straciłem do zwycięzcy dwadzieścia sekund. Walter nie był złym człowiekiem, ale fatalnym wychowaw cą. Myślał, że daje mi nauczkę. Ja natomiast uznałem, że on i do niego podobni mogą się wypchać. Nadal tak uważam. Można po wiedzieć, że nauczył mnie czegoś o życiu, choć niczego o nartach. Zawsze byłem uparty, a dorośli raczej nie przepadają za upartymi dziećmi. Jednak nie zasłużyłem na to, żeby m i wbijać nóż w plecy. Po takiej zdradzie niektórzy pewnie rzuciliby narty i zajęli się czymś innym, może jazdą na snowboardzie albo tworzeniem wi rusów komputerowych. Ja jednak nie znałem się na wirusach, więc jeszcze mocniej skupiłem się na nartach. W następnym roku jeź dziłem lepiej i waleczniej. Veni, vidi, Velcro. Przyszedłem, zobaczy łem i uczepiłem się nart jak rzep psiego ogona. Tym razem uniwersjadę rozgrywano na Cukrowej Głowie. Za wszelką cenę chciałem tam wystąpić. Na początku sezonu jeździ łem dobrze, acz bez rewelacji. Nie należałem do faworytów. Lubię to, bo wówczas mogę sprawić niespodziankę. W slalomie specjalnym pojechałem doskonale w obu przejaz dach. Nieźle wypadłem w biegu zjazdowym i supergigancie. Nie ukończyłem tylko slalomu giganta. Ogólnie biorąc, spisałem się wyśmienicie. Nie zawiodłem bliskich, którzy w komplecie zjawi li się na trybunach. Miałem więc dodatkowe powody do radości, którą zawsze odczuwam na zawodach. Jak każdy, bywam leniwy i niefrasobliwy, lecz nie podczas kon kursu. Prawdziwego narciarza można poznać po tym, że liczy tyl ko na siebie. Nie czeka, aż ktoś mu coś pokaże, doradzi, podpowie. Owszem, zapamięta, że trzecia stromizna - jak ktoś mówił przez
Szybko | 151
radio - jest całkiem oblodzona. Jednak na tym koniec. Odtąd weź mie sprawy w swoje ręce. Zarówno w wyścigu olimpijskim, jak i w treningowym przejeździe. Nie mamy dwóch godzin, żeby się wykazać. Minutę, najwyżej dwie, to wszystko. W tym krótkim cza sie trzeba zabłysnąć. W sezonie 1996/97, jako debiutant w dorosłej kadrze, zaliczy łem wiele startów w Pucharze Ameryki Północnej oraz w zawo dach Międzynarodowej Federacji Narciarskiej (FIS). Odniosłem kilka zwycięstw i regularnie trafiałem do pierwszej dziesiątki. Nie pokazałem jednak niczego szczególnego. Natomiast zaliczyłem czterdzieści konkursów, co równało się pełnemu programowi czterech konkurencji w Pucharze Świata. A w nim przecież chcia łem kiedyś startować. Rok później, jesienią 1997 roku, wreszcie pojechałem w Pucha rze Świata. Zająłem jedenastą pozycję. Byłem świetnie przygoto wany i skoncentrowany. O to przecież chodzi. Skupić się, przygo tować, wykonać. To jak w bejsbolu. Musimy wiedzieć, co zrobić z piłką, zanim ona do nas trafi. Bo prędzej czy później trafi. Konkurs odbywał się w Park City. Byłem podekscytowany. Przeszedłem jak burza przez eliminacje i oto znalazłem się w do borowej stawce. Zapomniałem o wszelkiej tremie. Jechałem jako sześćdziesiąty dziewiąty, na zupełnie zrytym śniegu. Niemniej zająłem dwudzieste trzecie miejsce i przeszedłem do drugiego przejazdu, jak to jest przyjęte w konkurencjach technicznych. Jak wspominałem, za drugim razem jedziemy w kolejności odwrotnej do wyników, a więc ja startowałem ósmy. Trenerzy chcieli, żebym pojechał ostrożnie, prosto do mety. Zdobyłbym swój pierwszy punkt w Pucharze Świata. Oraz punkt dla zespołu w klasyfikacji drużynowej. Nie znali jednak mojej wo jowniczej natury. Albo robię coś z pełnym zaangażowaniem, albo wcale. Toteż w drugim przejeździe wskoczyłem na jedenastą p o zycję. Wprawdzie nie znalazłem się w pierwszej dziesiątce, ale tuż za nią, co dla dziewiętnastolatka z USA było niemałym wyczynem.
152 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Może byłem krnąbrny, ale trenerzy czekali na taki wynik od ośmiu lat. Spojrzeli więc na mnie przychylniejszym okiem. Odtąd pozwalali mi na więcej, rzadziej narzekali. Miałem trochę spokoju i mogłem się dalej rozwijać. Niedługo potem wystąpiłem na igrzyskach olimpijskich w Na gano, jednak bez powodzenia. Nie ukończyłem ani slalomu spe cjalnego, ani slalomu giganta. Co robić, zdarza się. Pojechałem też w kolejnych dwunastu konkursach Pucharu Świata. Byłem dwu dziesty ósmy w gigancie w Val d’Isere, czterokrotnie wypadłem z trasy i siedmiokrotnie zostałem zdyskwalifikowany. Nie zachwy ciłem, ale zrobiłem postępy. Rok później przypadał największy sprawdzian, chwila prawdy, Super Bowl narciarstwa. Igrzyska to piękna impreza, jednak dla alpejczyków, zwłaszcza z Europy, najważniejsze są mistrzostwa globu, rozgrywane co dwa lata. Tym razem odbywały się u nas, w Vail. Zająłem ósme miejsce w slalomie specjalnym i osiemnaste w gigancie. To mnie usatys fakcjonowało. Pojechałem na miarę swoich ówczesnych możliwo ści i byłem zadowolony. Na początku sezonu zdobyłem też dwa czwarte miejsca. Ogólnie więc spisywałem się nieźle, co cieszyło trenerów, którzy dawali mi swobodę, jakiej potrzebowałem do dal szego rozwoju. W sezonie 1999/2000 zaliczyłem aż pięćdziesiąt jeden konkur sów, z czego dwadzieścia dwa w Pucharze Świata. Do mety dotar łem pięciokrotnie, najszybciej w Alta Badia, gdzie byłem dwunasty. Trzy razy mnie zdyskwalifikowano, a czternaście razy wypadłem z trasy. Za to w Pucharze Ameryki Północnej i zawodach FIS nale żałem do ścisłej czołówki, a ponadto ścigałem się w Pucharze Eu ropy. Umacniałem swoją pozycję. Na początku dałem wielką plamę w slalomie gigancie. Nieopo dal mety uderzyłem w bramkę. A już zmierzałem po swój pierwszy tryum f w Pucharze Świata.
Szybko | 153
Sezon zamknęły mistrzostwa USA w Ogden, w stanie Utah. Zdobyłem srebro w slalomie specjalnym i brąz w supergigancie, ku radości trenerów, prezesów i sponsorów. Byłem też siedemna sty w biegu zjazdowym. Tak więc rozwijałem się, zwłaszcza w dys cyplinach szybkościowych, co mnie bardzo ucieszyło. Mimo po tknięć cały czas piąłem się w górę. Zresztą trwało to, odkąd miałem dwanaście lat. Z każdym ro kiem byłem szybszy i lepszy, bo z każdego wyścigu wyciągałem wnioski. Miewałem wzloty i upadki, ale któż nie popełnia błędów? Za moich czasów treningi były drętwe i schematyczne. Teraz ponoć trenerzy pozwalają się przewracać. Nawet w co drugim wy ścigu. Tak twierdzi córka jednego z moich znajomych. To coś no wego. Czyżby poszerzyły im się horyzonty? Czyżby docenili szyb kość? Jeśli tak, jeśli miałem w tym jakiś udział, to świetnie. Kiedyś liczyły się wykresy, tabele i ćwiczenia techniczne. M ło dych narciarzy traktowano jak bydło, któremu się sprawdza zęby i kopyta. Teraz znacznie trudniej złowić talent. Trzeba się zastano wić, czy nasz podopieczny jest inteligentny. Na co go stać? Czego dokona za dziesięć lat? Za młodu walczyłem z instruktorami. Już wtedy jeździłem tak jak teraz. Znam i szanuję dawny styl. Wpajano mi go do głowy od ósmego roku życia. Jestem jak malarz abstrakcjonista, który naj pierw opanował tworzenie portretów i landszaftów. Potrafię skrę cać tradycyjnie. Jednak nie mam na to ochoty. W sezonie 2000/01 wreszcie trafiłem na podium Pucharu Świa ta. Byłem trzeci w Val dTsere. Na tych samych zawodach zająłem dwudziestą szóstą pozycję w zjeździe, co mogło umknąć postron nym obserwatorom, ale dla mnie było ważne. Zawsze chciałem być wszechstronny i oto wszedłem do pierwszej trzydziestki w kon kursie szybkościowym. Dobrze mi się jeździ w Val dTsere. Najbardziej jednak kocham wielkie imprezy, toteż nastawiałem się na mistrzostwa świata w austriackim St Anton, dokąd zjechała moja rodzina. Część kosztów pokrył Herb Lahout, który prowadzi
154 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
sklep narciarski w Littleton. Rodzice Herba są starymi przyjaciół mi dziadków i zawsze mi pomagali. W przeddzień biegu zjazdowego Herb wydał skromne przyję cie w swoim wynajętym mieszkaniu. Zjawiłem się tam, podobnie jak wujkowie Bill oraz Mikę, który pilnował, żebym nie przesa dził z piwem. Zjazd na mistrzostwach świata to igranie ze śmiercią. Nie ma co do tego wątpliwości. Podczas biegu zjazdowego czuję się bardziej jak kosmonauta niż sportowiec. Niby tylko spełniam swoje zadanie, ale wystarczy jeden błąd i jest po mnie. Nie zamar twiam się tym, lecz i o tym nie zapominam. Nie zarwałem tej nocy i nie balowałem. Ani u Herba, ani gdzie indziej. Nie chciałem zawalić wyścigu. Mówię prawdę, bo i dlacze go miałbym kłamać? Życie mnie nauczyło, że ludzie nie chcą słu chać żadnych tłumaczeń. Liczy się tylko to, że zawaliłeś. Nieważne dlaczego. Co gorsza, nie dadzą ci o tym zapomnieć. Zwycięstwa przemijają, ale porażki prześladują cię do końca życia. Pojechałem nieźle, ale krótko. Po kilku zygzakach zaczepiłem brzegiem narty o stok i zacząłem spadać tyłem w dół. Ledwo za cząłem, a już skończyłem. Czasem trudno powiedzieć, co poszło nie tak. Pędziłem niemal sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę, więc trochę m ną rzuciło. Przebiłem płot i poleciałem dalej. Rozbo lało mnie lewe kolano i wiedziałem, że wkrótce czeka mnie prze jażdżka toboganem. Austriacki lekarz miał nietęgą minę i nie ważył słów. Ponoć we wnętrzna część kolana wyglądała tak, jak gdyby ktoś chciał ją roz szarpać śrubokrętem. Nie mogłem tego słuchać. Czułem tylko, że rana boli i puchnie, a ja nie mogę chodzić. W myślach pożegnałem się z sezonem. Przewieziono mnie do kliniki Steadmana-Hawkinsa w Vail, gdzie usłyszałem, że zerwałem przednie więzadło krzyżowe i zwichnąłem środkową część stawu kolanowego. Staw jest pół kolistą chrząstką, która podpiera kolano, a zarazem łączy je z ko ścią udową. Przednie więzadło krzyżowe natomiast łączy kość
Szybko | 155
udową z piszczelem i nadaje kolanu elastyczność, która tak pom a ga w uprawianiu wszelkich sportów. Jak wyjaśnił mi doktor Steadman, Leonardo da Vinci chirurgii kolana, pełni ono dwojaką funkcję - łączy dwie najdłuższe kości oraz przenosi ciężar ciała na stopę, choćby przy chodzeniu, biega niu i jeździe na nartach. Najłatwiej je uszkodzić, gdy jest zgięte, co jest niestety jego naturalną pozycją. Inaczej moglibyśmy się poru szać tylko spacerkiem. W Vail czekałem na operację i wracałem do sił. W przeddzień laserowego zabiegu wybrałem się nawet na dyskotekę. Bawiłem się z narciarzem ekstremalnym Robem M artinem Falveyem, który także miał być nazajutrz operowany. Za pięć dwunasta wypiliśmy po trzy red bulle z wódką, a o północy, zgodnie z zaleceniami le karzy, zaczęliśmy ścisły post. Nie wiem jak on, ale ja czułem się świetnie. Przecież wyszliśmy potańczyć! Rano doktor wprowadził do kolana artroskop. Okazało się, że staw wrócił na miejsce (ach, gdyby w całym moim życiu panował taki porządek), a więzadło nie było już całkowicie zerwane, lecz tylko częściowo. Co się tyczy więzadła, doktor Stearman zastosował potem nową technikę operacyjną, zwaną reakcją leczniczą. Polega ona na tym, że w kości udowej wywierca się dziesięć małych otworków, two rząc zakrzep. Więzadło przywiera do niego i odbudowuje swoją łączność z kością. Podczas zabiegu byłem przytomny i oglądałem wszystko na monitorze. Teraz wiem, dlaczego Woody nie cierpiał medycyny. Jak wspomniałem, kolano już wcześniej zaczęło się goić. Zawsze szybko wracałem do zdrowia, co zawdzięczam właściwemu odży wianiu. Gdy rankiem zatnę się przy goleniu (co jest mało prawdo podobne, bo już dawno nie używam ręcznej maszynki), w porze lunchu po draśnięciu nie ma już śladu. Byłem więc optymistą, choć znajomi, zwłaszcza szefowie repre zentacji, postawili już na mnie krzyżyk. Tak poważny uraz kolana
156 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
uchodził za nieuleczalny. Pocieszano mnie, że może kiedyś zostanę trenerem. Kreślono więc przede m ną czarne scenariusze. Wprawdzie zna lazłem się w klinice Steadmana-Hawkinsa, lecz związek już po ty godniu przestał za mnie płacić. Musiałem radzić sobie sam. Czy wiecie, ile kosztuje pobyt w Vail? Miałem dwadzieścia trzy lata, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i ponad dziewięćdziesiąt sześć kilo wagi. Samo jedzenie stanowiło poważny wydatek. Uznano jednak, że nie rokuję nadziei. Werdykty związku są ostateczne. Byłem narciarzem przed egzekucją. Mam wrażenie, że władze nie dbały nawet o to, czy będę mógł choćby kuśtykać, o jeździe na nartach nie wspominając. I nie miało znaczenia, że zaledwie przed dwoma miesiącami stałem na podium w Pucharze Świata. Chodziło o zyski. Nikt nie żałował chłopaka, który niedaw no wreszcie zabłysnął na stoku. A jednak znowu zwyciężyła ludzka życzliwość. Zaopiekowano się mną. Przez kilka tygodni spałem na kanapie u Roba, a potem przygarnęła mnie rodzina Van Nessów, gdzie byłem hojnie kar miony. Zaliczyłem więc pełną rehabilitację u doktora Steadmana. W ciągu trzech tygodni nie tylko stanąłem na nogi, ale zacząłem chodzić, i to bez aparatu ortopedycznego. Wróciłem zatem na zbocza, lecz niewielka w tym zasługa Amerykańskiego Związku Narciarskiego. Kto wie, może obojętność władz zachęciła mnie do bardziej wy tężonej pracy. Może dlatego tak zawzięcie ćwiczyłem i tak ciężko trenowałem w lecie. Urosłem chyba o dodatkowe kilka centyme trów. Robiłem, co mogłem, a więc wzmocniłem mięśnie wokół ko lan, które również ucierpiały w wypadku, oraz byłem dobrej myśli. W ośrodku rehabilitacyjnym poznałem Lizzie Hoeschler, z któ rą potem przez dwa lata się spotykałem. Puszyłem się wtedy jak paw. Ludzie różnie o tym mówią, ale ja uważam, że przeplatam w życiu okresy siania okresami zbierania. To cała moja tajemnica.
Szybko I 157
W lecie 2001 roku lekarze pozwolili mi trenować z kadrą. Po jechałem więc na M ount Hood w Oregonie i zabrałem się do ka torżniczej pracy. Poprzedni rok był okresem siania, lecz niezbyt udanym. Teraz więc przedstawiałem sobą uszkodzony towar. Nie spodziewano się po mnie cudów, a raczej w ogóle niczego dobrego. Jak mówiłem, byłem jednak dobrej myśli. Jak się okazało, całkiem słusznie. Na otwarcie sezonu, osiem miesięcy po operacji, zająłem piątą lokatę w slalomie gigancie w austriackim Sólden. Czułem się więk szy, mocniejszy i odważniejszy niż kiedykolwiek. Kolano było zu pełnie zdrowe, a ja skręcałem jeszcze płynniej niż wcześniej. Wy padek uczynił mnie lepszym narciarzem. Czy można mieć w życiu więcej szczęścia? Dwa tygodnie później byłem drugi w slalomie specjalnym w Aspen. M inimalna porażka boli, jest jednak znacznie lepsza niż zajęcie dwudziestego miejsca. Czułem, że jestem w formie. Że mam przed sobą niezapomniany sezon. Dziewiątego grudnia odniosłem pierwsze zwycięstwo w Pucha rze Świata, co od niemal dwudziestu lat nie udało się żadnemu Amerykaninowi. Na trasie w Val dTsere nieznacznie pokonałem Frederica Covilego. Wszyscy osłupieli, ale pękali z dumy. Oprócz mnie. Zwyciężyłem o dwie setne sekundy, lecz żeby tego dokonać, przejeździłem dwa tysiące dni. Przyszła już najwyższa pora, żeby zacząć wygrywać. Byłem gotów na kolejne zwycięstwo. Nie musiałem długo czekać. Nazajutrz wygrałem slalom spe cjalny w Madonna di Campiglio. Dwa tygodnie później byłem d ru gi w slalomie gigancie w Kranjskiej Górze. W styczniu 2002 roku wygrałem slalom specjalny w szwajcarskim Adelboden, a dwa ty godnie później byłem pierwszy w austriackim Schladming. Cie szyłem się ze swoich postępów. Podobnie jak trenerzy. Oczywiście zdarzały się też upadki. W austriackim Kitzbiihel rozprułem nawet kombinezon. Brzmi makabrycznie? Bo tak było.
158 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Potem nadeszły igrzyska olimpijskie w Salt Lakę City, wśród wysokich gór zachodniej Ameryki. Znałem już smak olimpiady, ale igrzyska na ziemi ojczystej są jedyne w swoim rodzaju. Co więcej, było krótko po wydarzeniach z jedenastego września 2001 roku i panował podniosły nastrój. Trzynastego lutego w Śnieżnej Niecce (Snowbasin) rozgrywano wyścigi do kombinacji (dwa przejazdy slalomu specjalnego oraz bieg zjazdowy). Wiało niemiłosiernie, a ja byłem w swoim żywio le. Kombinacja to połączenie najdłuższej i najszybszej konkurencji prędkościowej z najkrótszą i najwolniejszą dyscypliną techniczną, z których wyciąga się łączny czas. To wspaniały sprawdzian nar ciarskiego kunsztu i bezsprzecznie najtrudniejsza konkurencja alpejska. Zjazd nie należy do moich specjalności, choć zdarzało mi się trafiać do pierwszej dziesiątki. Natomiast w Austrii nazywają mnie między innymi Der Slalommeister. Nie wiem, czy zasługuję na te wszystkie przydomki, jednak faktem jest, że wtedy dawałem w sla lomie czadu. Jak zawsze, przyjechałem, żeby wygrać. Nie tylko kla syfikację generalną. Przyjechałem, żeby zdeklasować rywali w obu konkurencjach, nawet jeśli w zjeździe byłoby to bardzo trudne. Początki były obiecujące. Jak zwykle. Jechałem na długich de skach, za którymi nie przepadam. Chciałbym mieć narty krótkie i grube, jak buty gwiazdorów rocka z lat siedemdziesiątych. Po wiedzmy, długie na czterdzieści i grube na dwadzieścia centyme trów. Niestety, FIS wymaga pewnej minimalnej długości. Jednak nie dopatrywałbym się w tym jakiegoś spisku. W każdym razie przy wjeździe na lewe zbocze owej trasy, która nazywa się „Wiesz, że nie wiesz” (Know You Don’t) pośliznąłem się i nieco obsunąłem, po czym przechyliłem się mocno w drugą stronę, żeby utrzymać równowagę i wejść w wiraż. To bardzo czę sty błąd. Po zachwianiu w jedną stronę, natychmiast przechylamy się w drugą. Poczułem się, jak ów stolarz, który ciął deskę trzy razy, a ona wciąż była za krótka.
Szybko | 159
Nie wypadłem z trasy, lecz jak zwykle przy takiej gimnastyce, bardzo zwolniłem. Jednak moje kłopoty nie skończyły się na ser pentynach. Dopiero się zaczęły. Na lewej stromiźnie upadłem na lewe biodro. Jechałem niemal sto kilometrów na godzinę i straci łem panowanie nad nartami. Zrozumiałem, że zaraz umrę, a na domiar złego rozjadę swoich trenerów. A tak się ostatnio polubili śmy. Tymczasem, o dziwo, zostałem na nogach. Nie wiem dlaczego, bo zamknąłem oczy. To był chyba instynkt. Leżałem już tyle razy, że mięśnie wiedziały, co robić. Zająłem piętnastą lokatę, tracąc do zwycięzcy dwie i czterdzieści cztery setne sekundy. Po dwugodzinnej przerwie rozpoczęto slalom specjalny. W pierwszej rundzie spisałem się poprawnie, choć przed jedną z tyczek przeszarżowałem i nieźle mną potrząsnęło. Wyprostowa łem się jednak i dotarłem do mety. Awansowałem na piąte miejsce, tracąc ponad trzy czwarte sekundy do lidera. Odrobić tyle na nar tach jest mniej więcej równie łatwo, jak przejść szeroki wąwóz po wiszącym mostku. Co więcej, to były igrzyska, na których nawet czwarte miejsce nie ma większej wartości. Być czwartym na olimpiadzie to jak być szkolnym frajerem, który je szpinak i którego wszyscy unikają. Ja byłem piąty, a więc równie dobrze mogłem być pięćdziesiąty. Poza tym na igrzyskach stawka jest słabsza. Startuje po kilku zawodni ków z bardzo wielu krajów. Inaczej niż w Pucharze Świata, gdzie alpejskie mocarstwa wystawiają całe zastępy narciarzy. W Salt Lakę City mierzyłem się z przedstawicielami Fidżi, Iranu czy Ir landii. Daję głowę, że są świetnymi piłkarzami, lecz na stoku to ja jestem mistrzem. Toteż musiałem zdobyć medal. Miałem przegrać z narciarzem z Tadżykistanu? Minęły kolejne dwie godziny i zaczął się drugi przejazd. Byłem gotów. Pojechałem bezbłędnie i wyprzedziłem wszystkich o se kundę. Zostało jeszcze czterech rywali. Rainer Schoenfelder oka zał się wolniejszy o trzy czwarte sekundy. Beni Raich - o sekundę i osiemnaście setnych. Lasse Kjus również zawiódł i oto miałem
160 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
już co najmniej srebro. Na trybunach powstał nieopisany zgiełk. Na medal w narciarstwie czekaliśmy od 1994 roku, gdy na podium stanął Tommy Moe. Jednak żaden Amerykanin nie zdobył jeszcze medalu w kombinacji alpejskiej. Emocje sięgnęły zenitu. Moi bli scy umierali z niecierpliwości. Wreszcie do boju ruszył ostatni narciarz. Lider klasyfikacji, Kjetil Andre Aamodt z Norwegii. Jechał jako trzydziesty. W niespeł na pięćdziesiąt sekund musiał pokonać bodaj sześćdziesiąt tyczek. Na mecie wyprzedził mnie o dwadzieścia osiem setnych sekundy. Cóż za fenomenalne, mistrzowskie wyczucie. To nie przypadek, że Aamodt miał wtedy na koncie dwadzieścia jeden zwycięstw w Pu charze Świata, sześćdziesiąt razy stał na podium, a dwieście trzy naście razy był w pierwszej dziesiątce. Zdobył złoto, a ja srebro. Byłem szczęśliwy i dumny, że mogę uścisnąć mu rękę. Potem poleciałem do Los Angeles i wystąpiłem na kanapie u Jaya Leno. Producent chciał, żebym przywiózł medal, więc mój asystent do spraw mediów, Rodney Corey, trzymał go w kieszeni. Nazajutrz w szampańskim humorze zjawiłem się na lotnisku LAX. Telewizja wynajmuje dla mnie odrzutowiec - myślałem z satys fakcją - a Rodney nosi za mną moje rzeczy! Zajadałem orzeszki ziemne i czułem się jak król życia. Do diabła, przecież zdobyłem medal olimpijski. Podczas kontroli nagle zawył wykrywacz metalu. Zupełnie jak by Rodney miał na sobie rycerską zbroję. Poproszono go na stro nę, a ja postanowiłem lojalnie mu towarzyszyć. Jak mówiłem, było to wkrótce po jedenastym września i panowała dość nerwowa at mosfera. Rodney sięgnął na dno kieszeni i wyciągnął mój krążek. Uśmiechnął się i pomachał nim na tasiemce. Strażnik zerknął nie ufnie, badając wagę i rozmiar medalu. Chyba się zastanawiał, czy tym przedmiotem można wyrządzić krzywdę. „Duża klamra od paska!”, orzekł, znowu zerknął i machnął ręką, że możemy iść. Klamra od paska?
Szybko | 161
Z Jayem Leno, 2002 rok Tydzień później, dwudziestego pierwszego lutego, w Park City odbył się slalom gigant. Wicher znowu trząsł budką startową. W pierwszym przejeździe sprawnie ominąłem wszystkie bramki, a na ostatnim, płaskim odcinku poszybowałem do mety. To tru d na sztuka. Wymaga odpowiedniej pracy kostek. Chodzi o to, żeby narty, które nie są idealnie gładkie, ledwie muskały śnieg. Inaczej, zamiast przyspieszać, zwalniamy. Stopy narciarza muszą więc być równie wrażliwe, jak dłonie chirurga. Moje są niestety nabite i bar dzo zniekształcone, niczym u średniowiecznej cesarzowej Chin. Od lat używam za małych butów, nawet o trzy numery, co pomaga w jeździe, ale niszczy stopy. W pełni sezonu wyglądają jak rozsz czepione kopyta. Po pierwszej rundzie znajdowałem się na siódmym miejscu, a więc o dwie lokaty niżej niż przed ostatnią odsłoną kombinacji. Do prowadzącego Stephana Eberhartera traciłem dziewięćdziesiąt
162 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
jeden setnych sekundy. To niemal cała sekunda, lecz ja celowałem w złoty medal. Uwielbiam atakować z dalszych pozycji, jak koszy karz, który wraz z końcową syreną trafia za trzy punkty. Nie ma się wtedy nic do stracenia. Natomiast czołowy zawodnik czasem woli pojechać ostrożnie, broniąc swojego miejsca. Tak mu zresztą doradzają wszyscy, od trenerów po sprzedawcę hot dogów. Zgadzam się, że należy dotrzeć do mety. Jednak przede wszyst kim trzeba wygrać. Gdybym w drugiej rundzie pojechał zacho wawczo, ktoś by mnie pewnie wyprzedził. Ja bym niewątpliwie atakował. Tutaj jednak nie miałem czego bronić. Musiałem nadro bić niemal sekundę. A więc łatwizna, jak mawia moja siostrzenica. Gdy atakuję z dalszego miejsca, wszyscy oczekują, że pojadę na całego. To moja specjalność. Uzyskałem najlepszy czas - 1.08.30. To przyzwoity wynik i by łem z niego zadowolony. Pozostało liczyć na to, że wystarczy do zwycięstwa, lecz spotkał mnie zawód. Długo prowadziłem i gdy Eberharter zamykał konkurs, mogłem się cieszyć co najmniej z drugiego srebra. Pojechał wybornie, tracąc do mnie tylko trzy setne sekundy, co łącznie dało mu złoty medal. Ja byłem drugi. Stephan wygrał zasłużenie. Imponował wtedy formą, wygrywając dziewięć konkursów Pucharu Świata. Teraz jest czterokrotnym mistrzem globu. Za rywali miałem także Erika Schlopyego, Kjusa, Aamodta, Raicha i bodaj dziesięć innych znakomitości. Konkuren cja była niesamowita, co jednak mogło mi tylko pomóc. W reprezentacji zapanowała radość, bo medale w slalomie gi gancie i kombinacji zdobywały dotąd tylko nasze panie. Nawet lu dzie ze związku byli mili, skoro dobrze się spisałem. Tak właśnie kształtują się nasze stosunki. To w gruncie rzeczy bardzo proste. Byłem zadowolony, ale miałem jeszcze coś w zanadrzu, a miano wicie swoją koronną konkurencję, slalom specjalny, który miał się odbyć za kilka dni. Paliłem się do startu. Jednak w ową lutową sobotę w Deer Valley szczęście mnie opuściło. A raczej sam sobie przeszkodziłem. Po pierwszym
Szybko | 163
Oddałem to mamie na przechowanie
przejeździe miałem realne szanse na zwycięstwo. Przecież już dwa razy wskoczyłem na podium. Co z tego, jeśli wypadłem z trasy. Nie raz i nie dwa, lecz trzykrotnie. Widać tryum f nie był mi pisany. Muszę przyznać, że opuści łem się wtedy w slalomie, bo dopiero zacząłem łączyć cztery kon kurencje, co było jeszcze ponad moje siły. Cóż, trudno. Doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny, a ja przecież się nie rozdwoję. Nie można ćwiczyć wszystkiego. Kto wie, może również za bardzo chciałem wygrać. Czasem, jak się mocno chce, to nic nie wychodzi. Padasz, obsuwasz się, rozjeżdżasz tyczki, zbaczasz z trasy, a potem cofasz się pod górę, zamiast zjeżdżać. Szlag może człowieka trafić. Niemniej ukończyłem ten przejazd. Musiałem - dla siebie, dla krewnych, którzy przyszli mnie dopingować, dla całej publiczno ści. Postanowiłem, że jeśli tylko ustoję na nartach, dotrę do mety.
164 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
W slalomie do kombinacji dałem z siebie wszystko i prawie zemdlałem na mecie. Byłem wycieńczony, a nogi odmawiały mi posłuszeństwa. Tym razem finisz wyglądał zupełnie inaczej. Na dwudziestej piątej bramce pomyliłem się i straciłem szansę na do bry wynik. Pojechałem jednak dalej. Niestety, czekały mnie dwie kolejne wpadki. Jak nie idzie, to nie idzie. Potem ktoś powiedział, że mogłem w ogóle zostać w domu. To złe podejście. Gdybyśmy mogli przewidzieć wszystkie trudności i nieszczęścia, pewnie porzucilibyśmy wiele planów. Lecz wtedy niczego wielkiego byśmy nie osiągnęli ani nawet nie poznali. Byli byśmy narodem przeciętniaków, nieudaczników i marzycieli. Za tem chwała Bogu, że nie wiemy, co nas czeka. Idźmy do przodu, rzekłbym. To jedyna droga. Czytałem, że zawody obejrzały dwa miliardy telewidzów, a na trasie było pięćdziesiąt tysięcy ludzi, głównie Amerykanów. Slalom był ostatnią konkurencją i choć go zawaliłem, to przecież nie m o głem narzekać. Na swoich drugich igrzyskach wypadłem o niebo lepiej niż na pierwszych. Zadowoliłem chyba największych pesy mistów. Jednak prasa miała zastrzeżenia. Rzekomo dowiodłem, że jestem lekkomyślny i nieprzewidywalny. Ależ mi dopiekli. Zawsze powtarzam, że moja nieprzewidywalność jest przewidywalna. Tak chyba powinno być. Po wyścigu czułem radość i ulgę, ale wobec kibiców i dziennikarzy starałem się być poważny i powściągliwy. Pogrzeb to nie miejsce na promienne uśmiechy. Nawet jeśli jest to nasz własny pogrzeb. Igrzyska w Salt Lakę City przeszły zatem do historii, co uczczo no z prawdziwym rozmachem. Jon Bon Jovi owinął się w narodo wą flagę, a fajerwerki strzelały na wszystkie strony. Zawsze miałem wrażenie, że nasze feerie sztucznych ogni, choćby w Święto Nie podległości, są namiastką wojny. Mimo to zawsze brałem w nich udział. Był to może dość patriotyczny spektakl, co zrozumiałe, bo wciąż przeżywaliśmy tragedię z jedenastego września. To się czuło.
Szybko | 165
Patrzyłem trochę z zewnątrz, bo przez ostatnie pół roku spędziłem w kraju może dwa tygodnie. Z kolei wśród Europejczyków dał się zauważyć pewien niesmak. Zachowali taktowne milczenie, ale po powrocie z igrzysk m oc no nas skrytykowali. Ponoć zamiast krzewić pokój i sportową ry walizację, podżegaliśmy do wojny. Zamach na World Trade Cen ter dotknął także obcokrajowców, a z interwencją w Afganistanie można się zgadzać lub nie, jednak olimpiada jest wyjątkową im prezą. Walka z terroryzmem nie może przesłaniać wszystkiego, bo tego właśnie chcą terroryści. Tak orzekli Europejczycy, którzy wie dzą, co mówią, bo walczą z nimi od dawna. Mają więc trochę dystansu. Bodaj pierwszym terrorystą był Guy Fawkes, który w 1605 roku próbował wysadzić gmach brytyjskiego parlamentu.
Z olimpijskim srebrem na piersi
166 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Terroryści potrafią zabić nawet sportowców, jak to się stało w 1972 roku na olimpiadzie w Monachium. Europejczycy od lat prowadzą z nimi twardą walkę. Nauczyli się nie ulegać emocjom i patriotycz nym nastrojom. Na Starym Kontynencie prosty sklepikarz lepiej rozu mie terroryzm niż nasze władze sprzed jedenastego września. W tamtejszej telewizji nie rozprawiano wciąż o zamachach i Al-Kaidzie. Zwykli ludzie też się tym nie pasjonowali. Słuchali wiadomości, ale bez przesady. Dobrze wiedzieli, że nie były to ani pierwsze, ani ostatnie akty terroryzmu. Terror to coś, co było, jest i będzie. Ja również nieco się uodporniłem. Co roku przelatuję set ki tysięcy kilometrów i w ogóle tym się nie przejmuję. Po igrzyskach wróciłem do Europy. W marcu byłem drugi w sla lomie specjalnym we Flachau, co oznaczało, że po raz jedenasty
W Salt Lakę City z Tomem Brokawem. To równy facet
Szybko | 167
znalazłem się na podium, a od początku sezonu po raz czternasty awansowałem do pierwszej dziesiątki. Mój wyczyn był tym więk szy, że jechałem w luźnych butach do slalomu giganta, które wło żyłem przez pomyłkę. Czułem się jak w aucie z miękkimi oponami. Można zatem powiedzieć, że wdarłem się do światowej czołów ki. Mój nieporadny styl zaczął się podobać i zamiast „pechowym pilotem” nazywano mnie teraz „amerykańskim pociskiem”. Nie wiem, czy potrzebuję przydomku. Z pewnością jeżdżę ina czej niż nienaganni styliści, władcy grawitacji. Jednak nie prze padam za przypinaniem łatek. Każdy jeździ tak, jak mu wygod nie. Dlatego wygrywamy. W sztuce jest tak samo. Jackson Pollock uchodził za dziwaka, lecz gdy nowojorczycy zaczęli kupować jego obrazy, okrzyknięto go „abstrakcyjnym ekspresjonistą”, który ma luje po swojemu, kapiąc i rozpryskując farbę na płótnie. Kuba Kapacz, bo i tak go nazwano, działał swobodnie, bez sztywnych reguł, dając przykład innym. W narciarstwie jest tak samo. Nie przeczę, że pewna jazda po największej stromiźnie bywa piękna. Tak jednak robi niemal każdy. Ja wolę przecierać własne szlaki. Uwielbiam pędzić na całego, gdy skręcam w prawo, a ląduję na lewo, gdy śnieg skrzypi pod nartami, a wiatr zapiera dech w piersi. Gdy skóra twarzy drga i faluje, stawy dygoczą, a wszystko dokoła zlewa się w jedną plamę. W przeciw nym razie czuję, że jadę za wolno, połowicznie, bez szybkości i bez frajdy. Jednak nie przesadzam. Dobrze znam swoją technikę (bo styl to chyba zbyt duże słowo) i staram się ją rozwijać. Zmieniam dro biazgi, żeby wejść na wyższy poziom. Podobnie ze sprzętem. Dora dzam projektantom i producentom, jak bodaj żaden inny narciarz. Natomiast na stoku niczego już nie analizuję. Jadę i koniec. Można sobie planować, ale każdy przejazd jest inny. Pod tym względem, jak lubię powtarzać, narciarstwo przypomina seks. Najlepiej pojechałem w supergigancie we włoskiej Val Garde nie w 2002 roku. To diabelna, kręta trasa, gładka na stromiznach
168 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
i wyboista na zakrętach. Na domiar złego startowałem pierwszy, gdy było jeszcze ciemno. Poza nieszczęśliwym losowaniem wszyst ko poszło świetnie. Pojechałem szybko i pewnie. Niestety, potem przygrzało słońce i trasa stała się śliska, więc skończyłem na szó stym miejscu. Niemniej pod względem czysto sportowym - co jest zawsze uproszczeniem - był to mój najlepszy przejazd. Kocham swoje zajęcie. Kocham się ścigać. To mnie uszczęśliwia. Chcę zjechać najszybciej. Albo mi się uda, albo ktoś mnie wyprze dzi. Tak to już jest. Nie przejmuję się porażkami. A przynajmniej nie rozpaczam. Z kolei gdy wygram, nie popadam w zachwyt nad sobą. Mądrze trenuję. Ostro się ścigam. Cóż jeszcze może się zda rzyć? Niezależnie od wyników zawsze mam poczucie, że w przy szłym roku mogę być lepszy. Wciąż jestem ambitny.
6
Szybkość ezon 2002/03 miał być znowu okresem siania. Liczyłem na po dobne lub nieco gorsze wyniki niż rok wcześniej. Zawsze było tak, że raz jeździłem lepiej, raz gorzej. Taki miałem rytm i właści wie go lubiłem. Miałem czas na naukę i eksperymenty. Nigdy się nie nudziłem. Stało się jednak inaczej. Zacząłem od piątego miejsca w S61den. W połowie trasy zgubiłem kijek, co mnie tylko otrzeźwiło, jak powiedział mój ówczesny trener, zawsze pogodny M artin Ander sen. Dwa tygodnie później w Park City odbył się slalom specjalny i slalom gigant, których nie ukończyłem, bo w każdym zgubiłem nartę. Odtąd jednak zacząłem się meldować w pierwszej dziesiątce. Byłem choćby szósty w supergigancie w Beaver Creek oraz drugi w slalomie gigancie w szczęśliwej Val d’Isere. Szczęśliwej dla mnie, lecz pechowej dla Stephana Eberhartera, który w drugiej rundzie mocno stłukł kolano. Lekarze jednak orzekli, że po miesiącu wróci do zdrowia, więc można było przy puszczać, że jego wspaniała dotąd forma nie pójdzie na marne. Następnie zaliczyłem ten idealny przejazd w Val Gardenie, uwieńczony szóstym miejscem. Ogólnie biorąc, byłem narciarzem jakich wielu. Ciężko trenowałem i osiągałem przyzwoite wyniki. Lubię jednak wygrywać, o czym wiedzą również dziennikarze,
S
170 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
którzy wkrótce zaczęli mi zadawać niewygodne pytania. Lecz można na nie odpowiedzieć tylko czynami, nie słowami. Dziennikarze, jak to oni, najpierw pytali, kiedy znowu wygram, a potem, czy jeszcze kiedyś wygram. Lubią napięcie. Założę się, że gdy przepytują mnie na konferencji prasowej, w domach nagrywa ją telenowele, żeby je później oglądać. Z drugiej strony czym byłby sport bez odrobiny dramaturgii? Ludzie znaleźliby sobie inną roz rywkę, a my ładnie byśmy wyglądali. Nie dałem im długo czekać. Zwyciężyłem dwudziestego d ru giego grudnia we włoskiej Alta Badia. Coś się we mnie przełamało. Może miałem już dość pytań. Wygrałem w dobrym stylu, o ponad sekundę. Błysnąłem zwłaszcza w pierwszym przejeździe, w d ru gim było trudniej, bo zepsuła się pogoda, ale ostatecznie wygrałem. Tak bardzo chciałem zamknąć usta dziennikarzom, że za drugim razem pojechałem zachowawczo, czego normalnie nigdy nie robię. Natomiast Davide Simoncelli postawił wszystko na jedną kartę, co ja również bym zrobił na jego miejscu, ale jednak nie zdołał mnie wyprzedzić. Miałem też coś do udowodnienia, bo rok wcześniej zawaliłem ten konkurs. Prowadząc po pierwszym przejeździe, w drugim za wadziłem czubkiem narty o stok i wypadłem z trasy. Tym razem poszło świetnie, a dzięki stu punktom zostałem wiceliderem Pu charu Świata. Mimo kontuzji o ponad sto punktów wyprzedzał mnie obrońca Kryształowej Kuli, Eberharter. W tym miejscu muszę zaznaczyć, że jednym z moich sponso rów był producent napojów, firma SoBe, która wykupiła reklamę na moim kasku. Potem jednak przejęła ją Pepsi, która chciała za mknąć kurek z pieniędzmi, bo przecież rzadko pokazywałem się w Ameryce. Chodziło o setki tysięcy dolarów. Mój agent, Lowell Taub, ustalił jednak, że będę reklamował SoBe tylko na amerykań skich zawodach. Potrzebowałem więc sponsora na Europę, co ujawniłem w dość przemyślny sposób. Owinąłem kask taśmą, na której napisałem:
Szybkość | 171
DO WYNAJĘCIA - czarnym markerem, żeby się nie starło, jeśli przyjdzie m i zaryć w śnieg. Może nie natychmiast, ale po dwóch tygodniach zgłosił się austriacki producent przekąsek, Kelly s. Na zwa mało austriacka i nawet podobna do nazwy supermarketu we Franconii, co było źródłem nieporozumień, ale jednak trochę inna. Tydzień po pierwszej wygranej zająłem piąte miejsce w biegu zjazdowym w Bormio, czyli po niewyraźnym początku radziłem sobie wyśmienicie, choć miał to być jedynie sezon siania. Zało żyłem sobie, że w ciągu dwóch lat opanuję wszystkie cztery kon kurencje. Zjazd i supergigant ćwiczyłem przedtem dość rzadko, a co więcej, chyba ze szkodą dla moich zdolności slalomowych. W przeciwieństwie do wąskich specjalistów narciarze „od wszyst kiego” jeżdżą prawie nieprzerwanie przez pół roku, dźwigając dwa razy więcej sprzętu. Ja startowałem, gdzie tylko mogłem. Potem się okazało, że jako jedyny pojechałem we wszystkich czterdziestu konkursach Pucharu Świata. Uznałem ponadto, że aby iść do przodu, muszę również zmie nić narty. Przesiadłem się z fischerów na rossignole. Oczywiście do nowego sprzętu trzeba się przyzwyczaić. Zmiana nart nie jest tym samym co zmiana roweru. Dla mnie deski to nieomal część ciała. A musiałem też przywyknąć do nowych konkurencji i nowych lu dzi. Krótko mówiąc, czułem się znowu jak uczeń, lecz nie miałem czasu na naukę. Wygrałem slalom gigant w Kranjskiej Górze, skąd pochodzi Robie Kristian, który dba o moje narty do dyscyplin technicznych niczym mechanik Formuły 1. Fajnie więc, że zwyciężyłem w Sło wenii. Objąłem prowadzenie w klasyfikacji slalomu giganta oraz w całym Pucharze Świata. Tydzień później, w Bormio, byłem ósmy w biegu zjazdowym oraz drugi w slalomie specjalnym. Miałem co raz większe szanse na zdobycie Kryształowej Kuli, co jednak nie mogło być łatwe. Stephan już wrócił do zdrowia i wiedziałem, że jak zwykle postawi trudne warunki.
172 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Czternastego stycznia, ku powszechnemu osłupieniu, na stok powrócił Hermann Maier, który jeszcze przed dwoma laty rządził w Pucharze Świata, a potem omal nie zginął na motocyklu. To było latem 2001 roku. Hermann właśnie wracał do domu, lecz gdy skrę cał w swoją ulicę, uderzył w niego samochód, prawie urywając mu nogę. Już samo to, że może chodzić, zakrawa na cud. Wcześniej przeżył koszmarny upadek na olimpijskim zjeździe w Nagano, więc chyba jest niezniszczalny. To, co nazywał nogą, było już tylko kikutem, ale wzmocnił go specjalnym prętem i oto wrócił na start Pucharu Świata. Na mecie zgotowaliśmy mu owację na stojąco. Powrócić po czymś takim, to jakby pokonać raka płuc, a potem znaleźć się w czołówce marato nu bostońskiego. Nie na darmo nazywamy go Herminatorem. Mimo dwuletniej absencji zabrakło mu tylko pięciu setnych sekundy, żeby awansować do drugiego przejazdu, co by ucieszyło zdrowego narciarza, a on miał w nodze metalową szynę. Wiedzia łem, że jego powrót ożywi Eberhartera, więc ja również będę m u siał dać z siebie wszystko. Ponadto szykowaliśmy się do kolejnych mistrzostw świata. Co się tyczy reguł, są podobne jak w konkursach pucharowych, lecz do drugiego przejazdu awansuje tylko dwudziestu pięciu narciarzy. Kalendarz jest wyjątkowo napięty, bo w ciągu dwóch tygodni od bywa się pięć wyścigów, ale na szczęście w jednym miejscu, więc nie trzeba się nigdzie przemieszczać. Konkursy są więc takie jak zawsze, poza stokiem natomiast trwa nieustająca impreza, w której uczestniczą również panie w futrach, podejmowane w namiocie dla VIP-ów. Mistrzostwa świata bywają miejscem iście szampańskich zabaw, z czego większość Ameryka nów nie zdaje sobie sprawy. Nie chcę być pedantyczny ani nadużywać porównań do mody, muszę jednak stwierdzić, że różnica między mistrzostwami globu a igrzyskami olimpijskimi jest mniej więcej taka, jak między kon kursem Miss Uniwersum a Miss Świata. Niezależnie od wszelkich
Szybkość | 173
zalet tych drugich, te pierwsze są trudniejsze i mają większą kla sę. To tak, jakby porównywać NFL z innymi rozgrywkami futbolu albo markowe trampki ze sportowymi półbutami ze sklepu dys kontowego. Wiecie, co mam na myśli. Tym razem światowy czempionat odbył się w St Moritz, a pierwszą konkurencją był supergigant, a więc konkurs szybko ściowy, w którym od początku sezonu zająłem dwa szóste oraz siódme i dwunaste miejsce. Nie zachwyciłem więc, niemniej mia łem apetyt na zwycięstwo. Było blisko. Jechałem dwudziesty trzeci, a mimo to znokautowałem rywali. Potem jednak kapitalnie spi sał się Maier, który jeździł dopiero od miesiąca. Popędził tak, że chyba nie można szybciej. Mieliśmy identyczny czas, co do setnej sekundy. Musieliśmy jednak uznać wyższość Eberhartera, który wyprzedził nas o siedemdziesiąt siedem setnych. Coś niebywałego. Zdobył złoto, a my z Hermannem podzieliliśmy się srebrem, co było chyba niezłą reklamą chirurgii sportowej. Przyszła kolej na bieg zjazdowy do kombinacji, choć pogoda nie sprzyjała narciarskim popisom. Było mgliście i wietrznie, jak w horrorach. Pojechałem niepewnie i zająłem dopiero siedem nastą lokatę. W slalomie specjalnym musiałem odrobić aż dwie i dziewięćdziesiąt pięć setnych sekundy. To było możliwe, choć w tej konkurencji ostatnio prezentowałem się słabo. Raz byłem drugi, raz szósty, przeważnie jednak przyjeżdżałem w końcu staw ki, jeśli w ogóle docierałem do mety. Nadeszła więc pora, żeby się przypomnieć. Wiedziałem jednak, że kombinacja to igranie z losem. Łatwo można upaść i wypaść z trasy, czego doświadczyłem tydzień wcześniej, podczas ostatnie go przejazdu w austriackim Kitzbuhel, a co teraz mogło się przyda rzyć moim konkurentom. Byli to jednak starzy wyjadacze - Raich, Aamodt i Kjus. Lecz chciałem wygrać. Cóż to dla mnie odrobić trzy sekundy? Nie interesowało mnie drugie czy trzecie miejsce, które zajmowałem już wystarczająco często. Poszedłem na całość.
174 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
Udało się, w obu przejazdach. Najwyraźniej odzyskałem dryg do slalomu, co mnie bardzo ucieszyło, a jak się przekonałem, jed nocześnie dało prowadzenie. Gdy zawiódł Aamodt, byłem na p o dium. Gdy rozbił się Beni Raich, miałem srebro. Prowadzący Kjus stracił do mnie siedem setnych sekundy, a więc znacznie mniej niż mgnienie oka. Aamodt okazał się wolniejszy o trzynaście setnych. Jak widać, w narciarstwie zwycięża się o włos, a każdy ułamek se kundy jest na wagę złota. O tym właśnie myślałem, spoglądając na tablicę, na której po kazano czas Kjusa, gdy nagle zrozumiałem, że jestem mistrzem świata w kombinacji. Przedtem dokonali tego tylko dwaj rodacy - w latach siedemdziesiątych Billy Kidd, a w następnej dekadzie Phil Mahre. Spojrzałem na publiczność, potem na Kjusa, który zdejmował gogle, a potem znowu na tablicę. Mrużyłem oczy jak każdy krótkowidz, bo laserową korekcję wzroku miałem przejść dopiero później. W mojej pamięci ta scena rozgrywa się w zwol nionym tempie. Stoję nieruchomo, niczym w oku cyklonu, który niespiesznie wiruje wokoło. Wtedy zrobiłem coś, czego nie mam w zwyczaju. Padłem na kolana. Ta poza onieśmiela ludzi, co może właśnie czyni ją tak powszechną na całym świecie. Sugeruje modlitwę, a nikt nie chce zakłócać duchowej refleksji. Ja jednak chciałem przez chwilę po smakować zwycięstwa. Zapamiętać każdy szczegół: niebo w kolo rze łupkowym, chrzęszczący śnieg, jazgot dzwonków i rogów, tu mult widowni. To zwycięstwo, choć pracowałem na nie od dziecka, po dekoracji miało należeć do wszystkich, więc najpierw chciałem się nim nacieszyć. Konkurs był piekielnie trudny. Trzy przejazdy w jeden dzień. Słowem, dużo spraw porządkowych, dużo zjeżdżania i dużo, za dużo adrenaliny. Można się wykończyć. Równie ostra była sama rywalizacja, bo niektórzy z moich przeciwników pojechali fanta stycznie. Walka trwała do samego końca. Czułem się jak członek gangu.
Szybkość | 175
Nie ukrywam, że przeżyłem huśtawkę nastrojów. To do mnie niepodobne, lecz nieuniknione, jeśli się mierzy wysoko, ważne tylko, aby stres został odpowiednio spożytkowany. Po latach ćwi czeń umiem go zmyślnie obrócić na swoją korzyść, niemal o nim zapominając. Niewątpliwie go jednak odczuwam. Myśląc o złocie, w każdym przejeździe musiałem odrobić półtorej sekundy. Podję cie takiego wyzwania wymaga niewzruszonej pewności siebie, któ rą oczywiście mam, ale której wcześniej nie potrzebowałem. Teraz, choć bynajmniej nie trawił mnie strach, musiałem jednak zebrać wszystkie siły. Jak zawsze dopingowali mnie bliscy, którym tak wiele zawdzię czam. Nawet specjalnie przyjechali do St Moritz. Moje zwycięstwo byłoby również prezentem dla nich oraz dla wszystkich życzliwych ludzi, którzy mi kiedyś pomogli. Przy tym wiedziałem, że porażka ich nie zmartwi. Zawsze bawią się świetnie, a Woody właśnie po raz pierwszy zobaczył Europę. Ja jednak jestem od wygrywania, o czym przypomina także szef reprezentacji. Rozważyłem więc wszelkie możliwe scenariusze i postanowiłem przypuścić dwa natarcia. Udało się, zwyciężyłem, a teraz padałem z nóg. Na mecie zamknąłem oczy i pozwoliłem chwili trwać. Następ nie wstałem z kolan, cały, zdrowy, uśmiechnięty i wciąż podnieco ny, by wieczorem świętować z najbliższymi w przybytkach rozryw ki St Moritz. W kolejnej konkurencji, biegu zjazdowym, zająłem szesnastą pozycję, a więc znalazłem się znacznie wyżej niż podczas ostatnich mistrzostw świata. Kolejny postęp. Jednak to slalom gigant przeszedł do historii naszego narciar stwa, co nie było wyłącznie moją zasługą. W każdym razie był to cudowny dzień, a ja uzyskałem najlepszy wynik i najważniejszy medal w karierze. Oba przejazdy były szybkie, twarde i emocjonujące, jak nie mal zawsze. Lecz końcówka drugiej serii była wręcz genialna.
176 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Wygrałem, wyprzedzając o trzy setne sekundy Hansa Knaussa, który przyjechał o jedną setną przed Erikiem Schlopym. Co takie go? Dwóch Amerykanów na podium? I to w mistrzostwach świata. Niech to diabli. Czegoś takiego jeszcze nie było. Nie dość, że staną łem na podium, to jeszcze w towarzystwie kolegi z drużyny, przy jaciela i współlokatora, Erika. Cóż za radosna chwila. Tego dnia świat ujrzał go takiego, jakiego widzimy codziennie. Zjechał bez żadnych zahamowań i niewiele brakowało, a zdobyłby srebro czy nawet złoto. Takie jest właśnie narciarstwo alpejskie. O moim złocie mówiono więcej niż o wyczynie Erika, co mnie przygnębiło. Narciarstwo nie jest sportem zespołowym, jak twier dzi aktor Gene Hackman, lecz zgrany zespół jest bardziej pracowi ty i silniejszy psychicznie, a ponadto przyciąga media i sponsorów. Austriacy mają ogromne zasoby. Dlatego w pierwszej piątce bywa czasem czterech Austriaków. Kto sieje, ten zbiera. Jeśli w m i strzowskim slalomie gigancie na podium stanęło dwóch Amery kanów, a w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata Daron Rahlves zajął piąte miejsce, a ja czwarte, to oznacza, że mieliśmy dobry rok i nasz zespół zaczyna się liczyć. Mało tego, w St Moritz zdobyliśmy aż sześć medali, podczas gdy Austriacy tylko pięć, jednak wcale nie okrzyknięto nas nową siłą w narciarstwie. Nawet to rozumiem, choć gdy kolejny sezon zacząłem od dwóch zwycięstw, pewien dziennikarz zapytał, czy chce mi się jeszcze rywalizować z Austriakami. Nie rozumiem, co ten człowiek miał na myśli. Przecież rywalizuję z każdym, również z narciarzami z Austrii. Zapewniłem go, że niczego mi się nie ode chciało, a on mógłby ciekawiej pisać, żeby zainteresować rodaków nartami. W końcu chodzi nam o wspólną sprawę, a każdy ma swo je obowiązki. Po mistrzostwach odbyło się jeszcze dziewięć konkursów Pu charu Świata. Zająłem trzecie miejsce w przepięknej południowokoreańskiej miejscowości Yongpyong oraz szóste w ostatnich za wodach sezonu w norweskim Lillehammer. W tej samej imprezie
Szybkość | 177
dwa razy wypadłem z trasy, a raz zostałem zdyskwalifikowany. By łem chory, może od koreańskiej potrawy z warzyw, kimchi, a może miałem zwyczajną grypę. Nie wiem. Było natomiast jasne, że jeśli przyjmę leki, to nie przejdę kontroli antydopingowej. Tak więc szansę na Puchar Świata miałem już tylko w teorii, a potem znik nęła, bo Stephan Eberharter wygrał supergiganta, a ja przyjecha łem dwudziesty. Przestano wówczas mówić o naszej rozgrywce, skupiając się na samych wyścigach. Albo na pogodzie. Albo na bejsbolistach Red Sox lub czymś jeszcze. Nie przejmuję się punktacją, choć kibice wręcz przeciwnie, co bywa zaraźliwe. Rankingi pokazują, co się dzieje, lecz nie pokazują dlaczego. Zupełnie jak stopa bezrobocia, produkt krajowy brutto czy inne wskaźniki, o których słyszymy w codziennych wiadomościach. Co gorsza, obejmują tylko niektó re elementy, więc mogą wprowadzać w błąd. Bądź co bądź, Ste phan ponownie zdobył Kryształową Kulę, ja byłem drugi, a Daron Rahlves szósty. Sezon 2002/03 był więc dla nas wyśmienity. Jestem zadowolony ze swoich osiągnięć. Wypruwałem z siebie żyły. Gdybym jeździł inaczej, może bym wygrał. Mogłem choć by kalkulować, celując w pierwszą piątkę. W czterdziestu wyści gach zgromadziłbym tysiąc osiemset punktów, co wystarczyłoby z nawiązką do Kryształowej Kuli. Cóż to byłby jednak za miałki tryumf. Wyszedłbym na tchórza albo nawet oszusta, w rodzaju lu dzi, którzy wygrywają gry komputerowe dzięki dodatkowym in strukcjom. Już za to pierwsze wyleciałbym z klanu Millerów. Na co komu takie podejrzane zwycięstwo? Wygrałem natomiast ranking w kombinacji alpejskiej. Co wię cej, przekonałem się, że mogę być jeszcze dużo lepszy, co miałem zamiar osiągnąć, a jeździć mogę bardzo długo, jeśli tylko nogi po zwolą. Zachowałem też swoje spokojne usposobienie. Pozostaje omówić mistrzostwa kraju, które nie mogły wypaść lepiej. Zdobyłem trzy złote i jeden srebrny medal, a Schlopy doło żył własne złoto. Była to przednia impreza, z przednimi wyścigami.
178 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Rok później dla odmiany nic mi się nie udawało. Podczas slalomu giganta dął przeciwny wiatr, który potrząsał bramkami, a mnie walił w pierś niczym twardy koszykarz, wobec czego zająłem tylko trzydzieste miejsce. W biegu zjazdowym byłem czwarty, a w pozo stałych dyscyplinach nie lepszy. Radował się ktoś inny. Wszystkie go najlepszego. Właściwie nie wiedziałem, czego się spodziewać po sezonie 2003/04. Poprzedni nie okazał się jednak czasem siania, więc może obecny? Pora była najwyższa. Zaczęło się w malowniczej ty rolskiej wiosce Sólden, u stóp lodowca Rettenbach i innych smu kłych szczytów, które zachwycałyby nawet w górskim krajobrazie Księżyca. Tam właśnie znaleziono zamrożone ciało człowieka lodu, Ótziego, którego zamordowano pięć tysięcy lat wcześniej. Muszę przyznać, że trasa w Sólden jest zabójcza. Kocham Austriaków. W dni powszednie się nie przemęczają, a w weekendy piją i szusują, niekoniecznie w takiej kolejności. Jed nak szczerze kochają narty. W przeddzień konkursu losujemy num ery startowe, nie m ar nując okazji do wypicia piwa i odśpiewania rockandrollowych przebojów. Nakładamy paciorki i różne cudaczne nakrycia głowy, a wszystko ma posmak karnawału, co chciałbym pokazać rodakom. W poprzednim sezonie jeden z Austriaków uraczył nas rapem, co było fajne, lecz trochę nużące, choć wcale nie potępiam niemiec kich rymów, może są zbyt mieszczańskie na mój gust. Losowałem jednak pierwszy, więc zaraz czmychnąłem tylnymi drzwiami, om i jając scenę i piękne walkirie z napisem BODĘ na czołach wykona nym flamastrem. Właśnie przesadzałem parkan, gdy dopadł mnie dziennikarz niemieckiej telewizji z pytaniem, co sądzę o piosence. Jakiej znowu piosence? Wzruszyłem ramionami i odparłem: „Nie wiem”. Nie słyszałem ani słowa. „Nie mówisz po niemiecku?” Aż uniósł brwi i zaciął usta, de monstrując niedowierzanie. „Piosenka jest również o tobie”, dodał, ubawiony moim zmieszaniem.
Szybkość I 179
Żałuję, że się nie przysłuchałem. Może nawet bym się uśmiał. „Gdy sobie przypomnę jakieś niemieckie słowo, natychmiast wy rzucam je z pamięci”, powiedziałam do kamery i odszedłem. Praw da jest taka, że w liceum uczyłem się tego języka przez cztery lata, a od siedmiu lat spędzam połowę czasu w Innsbrucku. Nie jestem więc niemową. Proszę bardzo, jeśli ktoś chce, niech o mnie śpie wa, pisze wiersze czy nawet tatuuje sobie moje imię na tyłku. Nie dam mu jednak satysfakcji i nie będę tego komentował. Chrzanić to. Spotkamy się na stoku. W nowym sezonie jechałem siódmy w slalomie gigancie w Sólden. Po pierwszym przejeździe wyprzedzałem Covilego o dziewięć setnych sekundy, co można odrobić. Trasa była prosta jak drut, niczym autostrada, z niesamowicie przyczepnym śniegiem. Przy bramkach wolałem nie zwalniać, bo mógłbym się pośliznąć i było by po mnie. Nie pojechałem najlepiej, ale objąłem prowadzenie, co mnie zachęciło, żeby zaszarżować w drugiej rundzie. Odwrotnie niż wcześniej, trasa była zwarta i kręta. Odpowia dały mi obie, lecz bardziej ta druga, więc łatwo obroniłem pro wadzenie, wygrywając o niemal sekundę. Zanotowałem siódme zwycięstwo w karierze i czwarte w slalomie gigancie, a konkursu otwarcia nie wygrał dotąd żaden Amerykanin. Był to więc nader udany dzień. Potem rozegrano slalom gigant w Park City, gdzie znowu chcia łem wygrać, bo na trybunach zasiadła calutka rodzina, od babci po najmłodszą siostrzenicę, a mijało już dwadzieścia lat, odkąd Ame rykanin tryumfował w swoim kraju. Pogoda nie dopisała - było pochm urno i szaro. W pierwszym przejeździe wygrałem o pół sekundy. W drugim dorzuciłem d ru gie tyle, choć szalała już burza śniegowa. Dopiąłem swego, odno sząc przy tym ósme zwycięstwo, więc powinienem się cieszyć. Martwiłem się jednak, bo Schlopy paskudnie się potłukł, zry wając przednie więzadło krzyżowe w kolanie. Odjechał w toboga nie i mógł się pożegnać z sezonem.
180 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Nie mogłem w to uwierzyć. Myślałem, że niebo nam sprzyja. W Europie jeździliśmy na zawody z szoferem, w dziesięciometro wej limuzynie. Byliśmy w kapitalnej, życiowej formie. Ten rok miał być nasz. A teraz? Co za pech. Jednak Mark przyjął tragedię ze stoickim spokojem. Wypadki i kontuzje są wpisane w nasz sport, powiedział. Jaki on jest dojrzały. Nazajutrz pewnie zmierzałem po prowadzenie w slalomie spe cjalnym, gdy raptem zaryłem czubkiem narty w śnieg i wypadłem z trasy. Weekend się dla mnie skończył. Miałem jednak na koncie dwie wygrane i prowadziłem w klasyfikacji generalnej, choć było jeszcze bardzo wcześnie. Natomiast w slalomie pomścił mnie wte dy Tom Rothrock, zwany Robbiem, który zadziwił wszystkich, zaj mując miejsce w pierwszej dziesiątce. W supergigancie w Lakę Louise, w kanadyjskiej prowincji Al berta, całą pulę zgarnęli Austriacy - Hermann, Stephan i Beni. Daron Rahlves był dziesiąty, a ja dziewiętnasty, ale jechało mi się całkiem dobrze. Bardzo chciałem wygrać pierwszy bieg zjazdowy w Beaver Creek, bo od dwóch łat, gdy niemal zwyciężyłem w Vail, fascynowała mnie ta konkurencja. Można powiedzieć, że wtedy połknąłem bakcyla. Nie udało mi się jednak, ale wygrał Daron, nie zabrakło więc powodów do radości. Pędziłem jak szalony, prawie na złamanie karku. Wziąłem wiraż z opóźnieniem, jak to mam w zwyczaju, żeby nie zwalniać, jednak przy moim przyspieszeniu narta się błyskawicznie rozwarstwiła i było po mnie. W drugim zjeździe, następnego dnia, wcale nie poszło mi lepiej. Zawadziłem o bramkę, a reszta jest milczeniem. Najszybszy był Hermann, który odniósł czterdzieste czwarte zwycięstwo w karie rze, a Daron zameldował się na mecie czwarty. W rankingu spa dłem na piąte miejsce, czego nie omieszkano mi wytknąć na kon ferencji prasowej. To fakt - pomyślałem. - Ale sezon dopiero się
Szybkość | 181
Ja i Jake. Nadal razem podróżujemy, jak za szkolnych czasów. Teraz on gotuje, a ja rozrabiam
rozkręca. Mówiłem już, że bieżąca klasyfikacja jest uproszczeniem i bywa myląca. Trzeba umieć ją właściwie odczytać. Karuzela przeniosła się do włoskiej Alta Badia, gdzie już czekał mój lądowy jacht, concord, prowadzony przez starego druha, Jake’a Serino. Przedtem Jack odwiedził słynną firmę Barilla i kupił tyle makaronu, żeby starczyło do końca roku. Jest zarazem kierow cą i kucharzem, zresztą to drugie chyba wychodzi mu lepiej. Już podczas pierwszej przejażdżki concordem odłamał zderzak. Bok karoserii jest pełen wgnieceń. Nie wierzycie? Sami sprawdźcie. Całą zimę krążyliśmy z konkursu na konkurs, świetnie się ba wiąc. Gdy ja pędziłem mocnym, lecz niewielkim rajdowym sedanem, które można spotkać w Europie, Jake prowadził naszego
182 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
kampera alpejskimi dróżkami, mostkami i przełęczami. Po dotar ciu na miejsce parkował wśród wozów telewizyjnych. W przerwie mogłem więc wpaść na makaron, pobawić się z psami, pograć na Playstation albo w grę fabularną Wrota Baldura. Co tylko chciałem. W kamperze woziłem sprzęt narciarski, co było bardzo wygod ne. Miałem też doskonałe nagłośnienie, królewskich rozmiarów łóżko, miękką pościel, poduszki, pluszowego misia. A Jack czu wał, żebym zawsze mógł smacznie zjeść. Czyli odrobina domowe go ciepła na kółkach. Co więcej, mogłem zdążyć na zawody we wszystkich czterech konkurencjach. Umknąłem do kampera tym chętniej, że trzy ostatnie wyścigi, wyłącznie szybkościowe, zepsu łem koncertowo i dziennikarze nie dawali mi spokoju. W Alta Badia odbył się slalom gigant, w którym zająłem czwarte miejsce. Wprawdzie trasa była miękka, wyboista i psuła się z każ dą sekundą, ale to żadne usprawiedliwienie, bo nieraz jeździłem fantastycznie mimo znacznie gorszych warunków. Niestety, dwie bramki zaczepiłem nartą, dwie potrąciłem łokciem, a jedną uła małem. Nie można więc powiedzieć, żeby mi poszło jak po maśle, lecz podziwiałem Kalle Palandera, który odniósł swoje pierwsze zwycięstwo. Tydzień później zjechaliśmy do Madonna di Campiglio, gdzie rozgrywany jest wieczorny konkurs slalomu specjalnego. To fajne przeżycie, więc tym boleśniej przeżyłem, że mnie zdyskwalifikowa no. W Val Gardenie z kolei urządzono supergigant i bieg zjazdowy, które ukończyłem odpowiednio na siedemnastym i pięćdziesią tym drugim miejscu. Lepiej spisał się Daron, który był czwarty w supergigancie. Musiałem obrać złą linię zjazdu, co niezwykle trudno naprawić, bo natychmiast robi się coraz gorzej. Wystarczy jeden błędny skręt u szczytu, a na dole już nie sposób manewrować. Wygrał Kjus, przed Eberharterem i Maierem. Ostro ze sobą rywalizowali. Wróciliśmy do Alta Badia na slalom gigant, który miał się odbyć wcześniej, ale zawiodła pogoda. (To powtórzyło się jeszcze nieraz,
Szybkość | 183
bo śniegu było za dużo albo za mało, ze szkodą dla kalendarza zawodów). Przyjechałem trzeci, a ktoś uprzejmie zauważył, że ob jąłem prowadzenie w rankingu slalomu giganta. Z radością wróci łem na podium, choć nie przejąłem się specjalnie wcześniejszymi niepowodzeniami. Byłem zdrowy i szczęśliwy. Jake przyrządzał istne delicje, a ja gościłem przyjaciół w kamperze. Życie wyglądało całkiem nieźle. Przyszła jednak podwójna klęska we Flachau, którą dla odm ia ny ciężko zniosłem. Oba wyścigi przegrałem wyłącznie na własne życzenie. W slalomie gigancie miałem siedem dziesiątych sekundy przewagi, a meta była już blisko. Wystarczyło spokojnie ukończyć przejazd, co właśnie chciałem zrobić, lecz przed pierwszą z ostat nich dziesięciu bramek wyrosła mulda, na której się potknąłem. Był to błąd. Zwolniłem, żeby wygrać, ale potknąłem się, bo jecha łem za wolno. Ot, paradoks. Podobnie było w Madonna. Uczę się na własnych błędach, jak te ostatnie kraksy, ale p o trzebuję czasu. Trenerzy, jak na nich przystało, szukali własnego rozwiązania. Postanowili mnie wysłać na zawody Pucharu Europy, gdzie mógłbym, jak się wyrazili, „odzyskać pewność siebie”. Do ceniam ich troskę, ale ja jej wcale nie straciłem. Nigdy. Ani teraz, ani wtedy, gdy w Wąwozie Tuckermana porwała mnie lawina, ani wtedy, gdy w St Anton zdruzgotałem kolano, ani nawet wtedy, gdy odkryłem, że moje auto ma dwanaście cylindrów, a ja używałem sześciu i jeździłem dużo wolniej, niż mogłem. Nigdy. Te przepychanki są nawet zabawne. Zawsze jest tak samo. D o póki wszystko idzie dobrze, jestem geniuszem i mam swobodę, lecz gdy powinie mi się noga, znowu muszę słuchać trenerów. Te raz również ostatnie siedem lat puszczono w niepamięć i potrak towano mnie jak juniora. To nawet ma sens, bo ja się nieustannie uczę, chcę być coraz lepszy i szybszy. Przynajmniej lepiej mnie te raz traktują. Zaznaczyli, że wciąż prowadzę w klasyfikacji supergiganta. Usły szałem też kilka słów zachęty. Potem jednak przybrali zmartwione
IM-I | H
miny, jak gdyby ktoś umarł. Naprawdę mnie wzrusza, że chcą mi pomóc, ale skutki są zazwyczaj mizerne. Ciągle o mnie rozprawiali. Byli jak trenerzy koni wyścigowych i już myślałem, że zaraz pociągną słomki, żeby zdecydować, kto zastrzeli tego marnego wierzchowca, czyli mnie. Tak naprawdę jednak trochę udawali. Przecież widzieli, że na treningach jeż dżę nie najgorzej. Znali moje problemy z nowym albo wadliwym sprzętem. Z nieprzyjazną aurą. Miałem po prostu pechowy sezon. Toteż nie zwątpili we mnie, choć bywało bardzo nerwowo. Ja czułem się świetnie. Jak zawsze. Ponoć to mnie czyni tajemni czym. Jednak nie było w tym nic tajemniczego. Jeździłem najlepiej, jak umiałem, bo wielu narciarzy tylko czekało, żeby mnie przesko czyć, łącznie z kolegami z drużyny, co jest zupełnie normalne. Można stale zwiększać szybkość, lecz równocześnie trzeba p o prawiać inne elementy. Postawę, mięśnie, sprzęt. Wszystko musi się zazębiać. Same treningi nie wystarczą, bo są zbyt spokojne, niczym próba kostiumowa w teatrze. Dopiero w ogniu prawdzi wej walki, na zawodach Pucharu Świata, wznoszę się na kolejny poziom. Uczyłem się więc. Po dwóch sezonach zbiorów nadszedł okres siania. Dałem rodakom sukcesy, jakich nie oglądali od dwudzie stu lat. Lecz alpejczyk, jak hollywoodzki aktor, gdy wypadnie z czołówki, przestaje się liczyć. Oczekiwano ode mnie nowych zwycięstw, a przynajmniej miejsc na podium. Prasa pisze jedynie o wiktoriach, zresztą bardzo krótko, na dalszych stronach, obok wyników siatkówki. Ja myślałem o sianiu, a wokół mówiono, że zgubiłem formę, co bywało rozmaicie tłumaczone. Na przykład kontuzją mojego przyjaciela Schlopyego, za którym istotnie tęskniłem. Albo rozsta niem z Lizzie Hoeschler, której mi również brakowało, bo przed rokiem była ze mną w Europie. Według mamy miała na mnie koją cy wpływ. Ja raczej sądzę, że odezwał się we mnie samczy instynkt rozmnażania. Potrzebowałem kobiety. Nie sprowadzam jednak
Szybkość I 185
związków męsko-damskich do czystej biologii, co byłoby ordynar ne. Byliśmy razem dwa lata. Zabrakło również mojego sprawdzonego trenera, M artina A n dersena, który został w Oslo, żeby się zająć młodą rodziną. Zastą piła go moja wyrocznia, nie tylko w kwestiach narciarskich, wujek Mikę. Pech jednak chciał, że pewnego dnia Mikę wysiadał z wycią gu z naręczem bramek, które miał rozstawić, i skręcił kolano. Zga dliście, zerwał przednie więzadło krzyżowe. Klątwa dosięgła i jego. Mikę wrócił do domu, a ja poczułem się zupełnie opuszczony. To było jak zaraza. Jednak choć żałowałem towarzystwa zaufanych osób, nie sądzę, żeby miało to większy wpływ na moją postawę. Odnalazłem się we francuskim Chamonix, gdzie nareszcie ukończyłem slalom specjalny, zajmując od razu trzecie miejsce, oraz wygrałem kombinację. Cieszyli się wszyscy, a najbardziej ja sam. Zawody w kombinacji były diabelnie ciężkie, co jest normą. Deszcz zalewał gogle, śnieg topniał w oczach, a ja miałem wraże nie, że jadę po urodzinowym torcie. Konkurs biegu zjazdowego w ogóle się nie odbył. Ciepło i deszcz przywitały nas także w szwajcarskim Wengen, ale potem zerwała się burza śnieżna. Zaczęliśmy z opóźnieniem, a co czwarty narciarz lądował w śniegu, co mnie również spotkało. Na skrajnie trudnej trasie wypadliśmy żenująco. Najmniejszy błąd kończył się upadkiem. Należało zatem pojechać bezbłędnie, czego wśród Amerykanów dokonał tylko Daron, a zwyciężył Austriak Beni Reich. Na górze Hahnenkamm w Kitzbiihel mieliśmy napięty pro gram, bo przewidziano zaległy zjazd z Bormio. Zająłem w nim siódme miejsce, a w programowym zjeździe szesnaste. Następnie byłem czwarty w slalomie specjalnym oraz pierwszy w kombinacji. Trzykrotnie znalazłem się w pierwszej dziesiątce. W supergigan cie byłem dwudziesty ósmy, a wygrał Daron, który ponadto wy walczył trzecie i drugie miejsce w biegach zjazdowych. Jeśli dodać
186 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
dziewiątą lokatę Robbiego w slalomie specjalnym, nasz bilans przedstawiał się okazale. Uszczęśliwiony, popijałem piwo. Zanotowałem dziesiąty tryum f w Pucharze Świata i awanso wałem w punktacji generalnej. Nie jestem do niej przekonany, bo zachęca do kunktatorstwa. Są narciarze, którzy nie walczą o zwy cięstwo, lecz o konkretne miejsce i konkretną zdobycz punktową. Ryzykują tylko wtedy, gdy muszą. Trudno im odmówić sprytu i pewnej finezji, lecz mnie takie kalkulacje nudzą. Zawsze jadę po wygraną. Nie ma innej możliwości. Nie dbam o punkty. Zresztą było wcześnie i chyba dziesięciu zawodników wciąż mogło zdobyć Kryształową Kulę. Odciąłem się więc od wszelkich spekulacji. W filmie Ich własna liga trener, grany przez Toma Hanksa, mówi podopiecznej, że „bejsboliści nie płaczą”. Podobnie narcia rze. Dwa dni później, w austriackim Schladming, poszedłem jak burza w slalomie specjalnym i przed drugim przejazdem miałem dziewięćdziesiąt osiem setnych sekundy przewagi. Stok był, jak to się mówi, ze stali kotłowej, a ja nie miałem sobie równych. Rap tem, w drugiej rundzie, upadł mój przyjaciel, Ivica Kostelić. Długo nie wstawał i nie wiedzieliśmy, czy to coś poważnego. Martwiłem się, jak o każdego zawodnika. Gdy komuś dzieje się krzywda, czas przerwać zabawę. Mogliśmy jedynie czekać. Tkwiłem w budce startowej, ale by łem zupełnie spokojny, bo zdobyłem wyraźną przewagę. Miałem ochotę zadzwonić do mamy, jak to zwykle robię, gdy inni gadają, podskakują albo inaczej starają się rozładować zdenerwowanie. Nagle jednak stanęła przed nami ściana śniegu, zabarwiona zim nym, matowym światłem. Wypadło nam więc jechać przez burzę, gdy świat kurczy się do dwóch wymiarów. Wciąż padało, a w budce rosło napięcie. Po dwudziestu m i nutach było już nieznośne i z ulgą ruszyłem do boju. Przedzie rałem się niczym przez dżunglę. Śnieg ciążył i oślepiał. Konkurs nie został przerwany, choć akurat w tej sprawie przepisy FIS są jasne. Jeśli przerwa przekracza kwadrans, należy uporządkować
Szybkość | 187
trasę. Czekaliśmy znacznie dłużej, a potem zerwała się nawałnica, niemniej kazano nam jechać. Brnąłem więc przez ten śnieg. Bły skawicznie roztrwoniłem prawie sekundową przewagę, a na mecie zameldowałem się dopiero czwarty. Owszem, padało, ale moi poprzednicy pojechali kapitalnie, a ja nie. Lecz przecież nie mogłem już niczego zmienić. Albo ma się zdrowe podejście, albo nie. Skoro wyścig się skończył, należy się zająć następnym. Zresztą na ostatnich zawodach we włoskim Sestriere było od wrotnie. Przewodziłem rankingowi slalomu giganta, choć nie m ia łem pięciuset punktów, co dawałoby mi pewną wygraną. Ponadto już w pierwszej rundzie wypadłem z trasy, co w czterdziestu wyści gach sezonu zdarzyło mi się po raz jedenasty. Wiedziałem, że jeśli zwycięży Fin Kalle Palander, to on zgarnie małą Kryształową Kulę. Tymczasem w przerwie spadło tyle śniegu, że zawody odwoła no. Dzięki burzy mały puchar świata trafił do mnie. Oto, dlaczego nigdy nie narzekam na pogodę. Jeździmy na powietrzu, a aura ma swoje prawa. Raz nam szko dzi, a raz nie. Tymczasem byłem drugi w slalomie specjalnym w Adelboden, a jeszcze poprzedniego dnia, przy gwałtownym wietrze, zepsu łem drugi przejazd slalomu giganta. Potężnie wiało, lało i padał śnieg. Pogoda kaprysiła od wielu tygodni i już niemal do tego przywykliśmy. W St Anton wygrałem swoją koronną konkurencję, a z trybun dopingował mnie tata, wujek Mikę oraz jeszcze paru krewnych. Obecność bliskich m nie uskrzydla. Odczuwałem już jednak trudy sezonu. Tak pędziłem, że na mecie ledwo uniknąłem kraksy, by zaraz paść na śnieg. Miałem dowód, że za rok muszę być mocniej szy. Z rozpędu wygrałem jeszcze slalom gigant w Kranjskiej Górze, a także byłem siódmy w Sestriere, ale resztę wyników można sobie darować.
188 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
W Pucharze Świata tryumfował Hermann Maier, który zgro madził tysiąc dwieście sześćdziesiąt pięć punktów. Drugi był Stephan Eberharter (tysiąc dwieście dwadzieścia trzy), trzeci Beni Reich (tysiąc sto trzydzieści dziewięć), a czwarty ja, z tysiąc stu trzydziestoma czterema punktami. Tuż za mną, z tysiąc czterema punktami, uplasował się Daron Rahlves, co było fantastyczne, bo oto w pierwszej piątce znalazło się aż dwóch Amerykanów. Prócz tego okazałem się najlepszy w slalomie gigancie. Bilans sezonu był zatem więcej niż dobry, wręcz znakomity. A za rok, powtarzałem sobie, będzie jeszcze lepiej. Zawsze chcę się poprawiać i to mnie motywuje. Warto pamiętać, że my, alpejczycy, ścigamy się z miłości do nart. Kochamy rywalizację. Chcemy się sprawdzać. Doskonalić swój kunszt. Nie jeździmy dla zaszczytów, bo ich nie ma. Ani dla kibiców, sponsorów, kamer telewizyjnych. Jeździmy po to, żeby się mierzyć z najlepszymi narciarzami świata. Wakacje roku 2004 były nader udane. Udzielałem się towarzy sko, trochę podróżowałem. Codziennie grałem w golfa lub teni sa, a czasem w jedno i drugie. Otaczali mnie krewni i przyjaciele. W Tamarack było rojno jak w ulu. Moje porsche 935 wyjechało z garażu, by mknąć szosą na wszystkich dwunastu cylindrach. Udane lato daje mi zastrzyk energii, choć mija niestety, jak z bicza strzelił. Reprezentacja pojechała szlifować technikę w Nowej Zelandii, ale mnie udało się zwolnić, co wymagało uporu, bo trenerzy ko niecznie chcieli mnie zabrać. Uwielbiam tamtejszą miejscowość Wanaka, a Treble Cone, na którym trenujemy, obfituje w świetne trasy, zwłaszcza dla samochodów. Natomiast Kiwi, jak lubią się określać, to wielki, dumny i niezależny naród, od którego mogli byśmy się niejednego nauczyć. Chciałem jednak popracować nad szybkością, a nie mogę robić dwóch rzeczy naraz. W zjazdach i supergigantach jeździłem coraz lepiej, ale na razie nie umiałem wygrywać. Moją specjalnością pozostawały
Szybkość | 189
konkurencje techniczne, więc to na nich miałem się skupić. Po dziękowałem jednak, bo wolałem się uczyć nowych rzeczy, posze rzać swoje możliwości. Trenerzy nie mieli nic przeciwko moim treningom w Chile. Miałem jednak zjawić się również w Nowej Ze landii. Oraz unikać kontuzji i nie zaniedbywać techniki. A przede wszystkim mijać bramkę za bramką. To były ważne i celne uwagi. Niczym nalepka ostrzegawcza albo ograniczenie prędkości na pu styni. Puszczam je jednak mimo uszu. W kadrze mamy wybitnych, mądrych i oddanych trenerów, z którymi się przyjaźnię. Lecz nie znaczy to, że są nieomylni, podobnie jak reszta moich przyjaciół. Kiedyś za opuszczanie zgrupowań nakładano na mnie kary pie niężne. Chyba już przestano, choć nie jestem pewien, a wolę nie poruszać tej sprawy. W każdym razie pojechałem do Chile na treningi szybkościowe. Było wspaniale. Miałem nowiutki sprzęt Atomica, od nart, przez wiązania, po buty. Rozum musiał w końcu zwyciężyć. Przez osiem lat jeździłem na nartach K2, fischerach, a potem rossignolach. Gdy wygasł ten ostatni kontrakt, dostałem wiele ofert, które miały mnie uczynić „najlepiej opłacanym narciarzem w historii”. Mnie jednak nie zależało na pieniądzach, lecz na nartach, butach i wią zaniach, które zniosą mój impet, a zarazem będą szybkie i bez pieczne. Mając taki sprzęt, z pewnością nie będę mógł narzekać na brak pieniędzy. Postąpiłem słusznie. Czubki nart były tak miękkie, że wcale się nie łamały. Zyskałem większą kontrolę nad biodrami. Już nie musiałem się pochylać, co psuło opływowość sylwetki. Co więcej, jeździłem teraz szybciej niż kiedykolwiek. Nie tylko w Chile, lecz także w Europie, gdy założyłem krótsze narty do wyścigów tech nicznych. Z dziecinną łatwością robiłem nawet najbardziej karko łomne zygzaki. Nowy sprzęt działał bez zarzutu. Zabrakło mi czasu, żeby zwiedzić Chile. Pamiętam tylko blasza ne dachy Santiago, które widziałem z samolotu, hotel w Andach oraz, rzecz jasna, samą górę, Termas de Chillan. Znajdują się tam
190 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
właściwie tylko stoki, chm ury oraz dwa hotele z paroma restaura cjami. Jest malowniczo, ale tak pusto i odludnie, że ludzie odru chowo sięgają po scrabble. Ja wolałem szachy i piwo. Tam właśnie doznałem olśnienia. Przecież ciągle robię to samo pomyślałem. - O d całych ośmiu lat. Niech mnie diabli. To fakt, że mam nieco swobody. Jak rzekłby informatyk, w systemie operacyj nym reprezentacji dorobiłem się własnego podkatalogu. O d naj większych szaleństw chroni mnie szczelny firewall. Może jestem zadowolony, ale daleki od euforii. Jak długo jeszcze narty będą mnie bawić, co jest przecież dla mnie najważniejsze? Wprawdzie miałem kampera, gdzie mogłem wpaść, zaszyć się przed ludźmi, zjeść pyszny omlet z serem topionym, jednak euro pejskie zimy zaczęły mi się dłużyć. Jestem niespokojny jak leśny niedźwiadek. Tu powącham, tam powącham, lecz zaraz biegnę da lej. Taką mam naturę, że chcę spróbować wszystkiego. Osiem lat to dla mnie cała wieczność. Tyle spędziłem w narciarskim światku, a jestem zdrowy, czego powinienem sobie pogratulować. Przegoniłem jednak te myśli i pełen zapału przybyłem do Sólden, gdzie zaczynał się sezon 2004/05. Chciałem nie tylko wszę dzie pojechać, czego dopiąłem w dwóch poprzednich sezonach, lecz wreszcie odnieść zwycięstwa we wszystkich pięciu konkuren cjach. Lubię trasę w Sólden, na której tryumfowałem rok wcześniej. Przedtem dwa razy byłem piąty, co niektórzy przyjęli za dobry omen. Czułem, że jestem w życiowej formie, a lata doświadczeń zaczną wreszcie procentować. Mijały dwadzieścia dwa lata, odkąd Amerykanin zdobył Puchar Świata. Nie dbam o przeszłość, ale była to niewątpliwie zła pas sa. Jeśli nie klątwa, to małe fatum. Mierzyłem więc w Kryształową Kulę, bo myślałem o zespole, a jeśli miałem własne powody, to były one dość niecodzienne. Wierzcie lub nie, ale choć jestem bohaterem książki, filmu i róż nych reklam, to wcale nie pragnę większego rozgłosu. Raczej prze ciwnie, większego spokoju. Jeśli chodzi o sławę, byłem naiwny, jak
Szybkość | 191
chyba wszyscy (z wyjątkiem mamy, która ostrzegała przed skutka mi popularności). W miastach, gdzie odbywają się zawody, spotykam dziesiątki ludzi, którzy są przeważnie wspaniali. To narciarze! Prawdziwi za paleńcy. Oraz smakosze piwa. Mamy więc dużo wspólnego. Jednak w sezonie są ich tysiące. Gdyby z każdym porozmawiać lub sta nąć do zdjęcia, każdemu dać autograf, trwałoby to po kilka godzin dziennie. Przed decydującymi konkursami panuje już istne sza leństwo. Bez wojskowej asysty nie mogę nawet skorzystać z ban komatu. Może i mam pieniądze, ale co z tego, skoro nie mogę się ruszyć, żeby je wydać! Bywało, że prawie dostawałem szału. Gdy tłum kibiców gęst niał, nieraz opuszczałem przyjaciół i uciekałem w najbliższy za ułek, a byłem równie szybki, jak komiksowy superbohater Flash, gdy pędzi komuś na pomoc. Nie miałem pojęcia, jak żyje alpejczyk, lecz teraz wiem, że wszystko ma swoje plusy i minusy. Wybrałem narty również dla tego, że chciałem być bogaty, a nie chciałem zwyczajnie pracować. Właśnie tak. Nie wstydzę się tego. Nie narzekam więc. Próbuję tylko pokazać, choćby młodym narciarzom, jak wygląda alpejski świat, który poznałem od podszewki. Jak słusznie powiedział aktor Bill Murray: „Gdy ktoś mówi, że chce być bogaty i sławny, radzę mu, żeby najpierw spróbował być bogaty. Może chodzi mu głównie o to. Bogaty człowiek musi tylko płacić podatki, a krewni proszą go pieniądze. Natomiast sławny człowiek jest ciągle na świeczniku”. Jestem nieśmiały i nie znoszę znajdować się w centrum uwa gi. Wolę pozostać w cieniu, o co niełatwo, gdy się odniosło sukces, zwłaszcza w sporcie. Pouczają nas różni samozwańczy pedagodzy z prawa i lewa. Stróże moralności i poprawności politycznej. Ja jednak mam ich gdzieś. To banda pomyleńców. Wiem, że moje problemy nie są wcale wyjątkowe, a podobnie jak wszyscy sam jestem kowalem własnego losu. Niemniej bywa ciężko. Twardo chronię swoją prywatność, która wciąż się kurczy.
192 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Walka o Puchar Świata była częścią mojej krucjaty przeciw głu pocie i zacofaniu. Wygrać, krawędziując, w dodatku „z tylnego sie dzenia”? Byłby to śmiertelny cios dla Arbitrów Tego, Co Możliwe. Dla nich nic się nigdy nie zmienia. Z góry wiedzą, co wolno, a cze go nie wolno. Miałem ich dość. Chciałem ich ośmieszyć. Chciałem dowieść, jak szkodliwe są narzucone odgórnie zasady i ograniczenia. Chciałem pokazać, że każdy powinien słuchać siebie, żeby przekonać się, czy jest poetą, czy kulomiotem. Jednocześnie zacząłem przygodę z radiem. W czwartkowe wie czory satelitarna rozgłośnia SIRIUS nadaje The Bodę Show. Pre mierową audycję transmitowano z Sólden. Mówiłem, że nie lu bię rozgłosu, ale radio jest intymne, nie ma obrazu, tylko dźwięk. A studio przypomina księżycową bazę Doktora Zło z filmów o Au stinie Powersie. Szklane ściany, rzędy monitorów. Zupełny odlot. Na antenie robię, co chcę. Gadam, puszczam muzykę, sypię aneg dotami, robię ludziom kawały. Godzina świetnej zabawy. Nazwa programu to określenie, którego z lubością używali moi instruktorzy, gdy znowu zdeklasowałem rywali, by się wyłożyć na ostatnim zboczu. Czasem to było efektowne, czasem żałosne, lecz zawsze oglądało to wielu ludzi. Przynajmniej widzowie nie żało wali, że kupili bilety. Nazajutrz po radiowym debiucie wygrałem w dobrym stylu, co mnie zawsze cieszy. Miałem równą sekundę przewagi. The Bodę Show ograniczył się więc do fal eteru. Mieliśmy trzy tygodnie na dalszą pracę, a kolejny konkurs od był się już za Wielką Wodą. Wszyscy zawzięcie tręnowali, popra wiali sprzęt albo robili podobne rzeczy, ja natomiast, jak to mam w zwyczaju, wziąłem wolne. Wróciłem do domu, pograłem w gol fa, a także wypełniłem obowiązki wobec sponsorów, występując w reklamach czy imprezach promocyjnych. Dopiero w ostatnim tygodniu zabrałem się do roboty. Byłem też w Nowym Jorku na sesji zdjęciowej dla męskiego m a gazynu o kulturze fizycznej. Zjawiłem się spocony i niewyspany,
Szybkość | 193
bo przetańczyłem całą noc. W drodze zdążyłem tylko coś przeką sić. Nieco przybladłem, a na głowie miałem nieco dziwną fryzurę. Na domiar złego spóźniła się osoba odpowiedzialna za charakte ryzację. Fotograf dostał mnie zatem w stanie surowym, który nie przedstawiał się najlepiej. Całe szczęście, że długo się ubierałem. Garderobiane przyniosły stertę dżinsów, rzekomo „w moim rozmiarze”. Lecz ja mam grube uda i wąską talię, a pupa mi urosła. To ryzyko zawodowe, więc przestrzegam adeptów narciarstwa: niełatwo znajdziecie odpo wiednie spodnie. Moi koledzy, Dane Spencer i Chip Knight, mają uda jak filary mostu. Może powinni nosić sarongi. Przy okazji - po raz pierwszy rozpoznano mnie na M anhatta nie. Jak to się mówi, zostałem przyłapany przez kibica. Odetchną łem z ulgą, gdy okazał się Austriakiem. Dwudziestego siódmego listopada ćwiczyliśmy już w Lakę Louise, nieopodal Banff, w kanadyjskiej części Gór Skalistych. Wygra łem próbny zjazd, co nie było dobre, ponieważ nazajutrz jechałem trzydziesty, czyli ostatni, bo w zawodach kolejność była odwrotna. Wolę być w środku stawki, najlepiej czternasty lub piętnasty. Kiedy jednak wejdę do budki startowej, nie słucham już nikogo, nawet własnego rozsądku, tylko instynktownie myślę o zwycięstwie. Niemniej nazajutrz również okazałem się najlepszy, mimo nie sprzyjającej kolejności. Odniosłem czternaste zwycięstwo w Pu charze Świata, a zarazem pierwsze w konkurencji szybkościowej. Zbocze było gładkie jak stół, więc chwilami przekraczałem pręd kość stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Nie na darmo ćwi czyłem ten sposób jazdy, skoro uzyskałem dziewięćdziesiąt siedem setnych sekundy przewagi. Daron był piąty, więc również jako ze spół pojechaliśmy dobrze. Zdarzyło się wam rozebrać do pasa i wskoczyć na pakę półciężarówki, by poczuć pęd powietrza? Nie? Bieg zjazdowy jest p o dobny, choć pod stopami nie ma samochodu, a skręty i stromizny są nieludzkie. Przy pełnej szybkości przeciążenie oscyluje nawet
194 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
między trzy a cztery g, jak w odrzutowcu, choć tutaj jest tylko człowiek. Dla porównania, przeciążenie osoby tkwiącej na ulicz nym skrzyżowaniu równa się jej ciężarowi i wynosi jedno g, co już wydaje nam się pokaźne. Tymczasem narciarz mojej postury 0 opływowym kształcie pocisku (nad którym również pracowałem w lecie), gdy z szybkością ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę wchodzi w wiraż, realnie waży około trzystu sześćdziesię ciu kilogramów. Potrzebujemy więc nóg jak kolumny, o których się nie śniło producentom spodni. Wieczorem zajrzałem z trenerami do Lodowcowego Baru i po lał się szampan. Przypłaciłem to porannym kacem, ale nadrabia łem miną, bo Johno uznałby mnie za mięczaka. W krótce jecha liśmy do Beaver Creek w Kolorado, a ponieważ kamper został w Europie, musiałem załadować sprzęt do zespołowego vana. Pod noszenie ciężarów, delikatnie mówiąc, nie należy do moich ulubio nych zajęć. Zrobiłem to jednak, a potem, pod bezchmurnym niebem, poje chałem jeszcze w supergigancie. Ruszyłem czternasty w kolejności 1 wygrałem. Zbliżyłem się do ideału, bo o drobnych błędach nie warto wspominać. Dotąd byłem w tej dyscyplinie najwyżej siódmy, a teraz mogłem już powiedzieć, że potrafię zwyciężać we wszyst kich pięciu konkurencjach, co miało swój epokowy wymiar, bo dokonałem tego jako pierwszy Amerykanin. W trzech wyścigach odniosłem zatem trzy zwycięstwa, zdobywając trzysta punktów i ogromną przewagę w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. Jak to bywa, jedni chcieli mnie ozłocić, a inni wieszczyli poraż kę, ale ja wiedziałem, że sezon jest długi. Daron znowu przyjechał piąty, a w pierwszej ósemce znalazło się sześciu Austriaków, więc było stanowczo za wcześnie, żeby cokolwiek przewidywać Beaver Creek może się poszczycić stromą i zawiłą trasą do bie gu zjazdowego, zwaną Drapieżne Ptaki (Birds of Prey). Całe za wody są bardzo trudne, bo obejmują cztery konkurencje, a trwają
Szybkość | 195
tylko cztery dni. Nazywa się je nawet miniigrzyskami. Zostaje więc niewiele czasu na moją ulubioną rozrywkę, obijanie się. Zaczęliśmy od kolejnego supergiganta, którego już nie wygra łem, byłem drugi. Co za rozczarowanie. Pojechałem dobrze, nie bez potknięć, jednak miałem powody do radości. Nazajutrz odnio słem drugą wiktorię w biegu zjazdowym, ponadto za m ną finiszo wał Daron, a na siódmym miejscu uplasował się Bryon Friedman, nasz drużynowy znawca muzyki, zwany Freedog. Trzech Amery kanów w pierwszej dziesiątce, byliśmy szczęśliwi i wzruszeni. Nawet mama zaczęła wierzyć, że nie zabiję się podczas biegu zjazdowego. Czyżbym stał się nieomylny? Skądże. Dwóch pozo stałych konkurencji, slalomu giganta i slalomu specjalnego, już nie ukończyłem. Natychmiast pojawiły się głosy, że to koniec Millera. W Val dTsere anulowano mój próbny zjazd, bo włożyłem strój do slalomu giganta. Potem jednak dostałem należne miejsce w stawce, więc przepis można uznać za martwy, co jest zawsze naj gorsze. Widać zarówno gospodarze, jak i władze FIS traktują próbę jak zwykły sprawdzian trasy, więc ja też nie musiałem się nią przej mować. Kostium do slalomu giganta ma ochraniacze, żeby łago dzić skutki zderzeń z bramkami, co czyni go bardziej opływowym, a jest dodatkowo cieplejszy, stąd mój wybór. W oficjalnym biegu zjazdowym, który odbył się następnego dnia, dwunastego grudnia, zająłem czwarte miejsce. W slalomie gigancie obrałem subtelną taktykę. Zależnie od sytuacji albo trą całem bramki, albo starannie je omijałem. Nagle mogłem to robić. Przedtem szarżowałem. Może nie zawsze, ale przeważnie. Teraz kalkulowałem. Nie było łatwo i mogłem wszystko poplątać. Nie lu bię jeździć w taki kunktatorski sposób. Na trasie jestem sam, więc po co, u diabła, miałbym czekać? I na co? Zależnie od wyniku miałem przyspieszyć w drugim przejeź dzić, co było dla mnie nowością. Nie musiałem więc ciągle szarpać. Jechałem równiej i oszczędniej. No i bezsprzecznie wolniej. Ale skutecznie.
196 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
W drugiej rundzie postawiłem na szybkość i nie uniknąłem błędów, co było do przewidzenia, lecz mylił się także Raich i Christoph Gruber, a ja, o dziwo, okazałem się najlepszy. W klasyfikacji łącznej miałem już sześćset trzydzieści punktów, a następny Maier (który przyjechał trzeci) tylko dwieście dziewięćdziesiąt je den. Zwycięstwo smakowało tym lepiej, że otrzymałem tyle miej scowego wina, ile ważę. Odbyła się cała ceremonia. Stanąłem na drewnianej szali, a na drugiej stawiano kolejne skrzynki lokalnego specjału. W ogólnej euforii martwiłem się tylko o Freedoga, który tre nował w Lakę Louise, skaleczył nogę i wdało się zakażenie. Za miast w Sestriere wylądował w szpitalu. Na szczęście miał wkrótce wrócić. Tor w Sestriere jest piękny i wymagający, najpierw stromy, po tem płaski. A wieczorny slalom specjalny był niezapomniany, bo zwyciężyłem o sekundę i dwadzieścia siedem setnych, a co waż niejsze, w jednym sezonie wygrałem już komplet konkurencji, co zabrało mi ledwie szesnaście dni. Powtórzyłem wyczyn Marca Girardellego i Petry Kronberger, przy czym oni wygrywali także w kombinacji, którą mieliśmy zająć się później. Biłem w swojej karierze rekordy szybkości, o czym kiedyś na pewno opowiem dzieciom. Lecz o wartości alpejczyka świadczą inne rzeczy. Choćby wszechstronność i długość kariery. Pojedyn czy konkurs jest niepowtarzalny i czasem układa się idealnie, jak ten w Sestriere. A czasem fatalnie, jak następne. Slalom specjalny udało mi się ukończyć dopiero po trzech miesiącach, trzynastego marca, na zamknięcie rywalizacji. Byłem szósty. Po Sestriere miałem już siedemset trzydzieści punktów, więc pytano mnie, czy walczę o Puchar Świata. Cóż miałem odpowie dzieć. Zobaczymy? Wygrywałem i komentarze były zbędne. Gdy by mnie spytano, czy chcę mieć najwięcej zwycięstw, odparłbym stanowczo, że tak. Czy dążę do tego? Oczywiście. Lecz to nie gwa rantuje zwycięstwa w klasyfikacji generalnej. Poczekajmy więc do
Szybkość | 197
końca sezonu. Nie warto spekulować. Tak sądzę, choć dziennika rze czekają na buńczuczne deklaracje. Zawody w Val Gardenie należą do klasyków, obok Wengen, Kitzbiihel i Val dlsere. Miejscowość leży wysoko we włoskich D o lomitach, a trasa jest gładka jak szkło, choć na torze zjazdowym, jak fale oceanu, wyrastają dwa Wielbłądzie Garby. Jeżdżę tam bar dzo chętnie, ale ze zmiennym szczęściem. W supergigancie tryumfowali Austriacy - Michael Walchhofer, H erm ann oraz Beni. Ja przyjechałem czwarty, po kilku drobnych błędach. Walchhofer to niemal dwumetrowy olbrzym, jakby stwo rzony do zjazdu, choć on także jeździ wszystko. Miałem go więc na oku, podobnie jak Beniego. Tymczasem nazajutrz, w biegu zjazdo wym, do pierwszej piętnastki przebił się tylko Reich. Lecz wciąż jeszcze każdy z nas mógł sięgnąć po Puchar Świata. Tak więc zjazd potoczył się inaczej, a ja byłem czternasty, ale gdybym był dwudziesty czwarty albo sześćdziesiąty czwarty, był bym równie zadowolony, bo dałem z siebie wszystko. Jako zawod nik drugiego planu mogłem opuścić konferencję prasową i zaszyć się w kamperze. To fajna rzecz. Zwycięzcy są rozchwytywani przez media i czasem żałuję, że nie zaczepiłem o bramkę. Toteż gdy p o jadę gorzej, rozkoszuję się odrobiną spokoju. Lepiej uważać, bo życzenia się spełniają. Następnego dnia omi nąłem bramkę, uderzyłem w muldę i roztrzaskałem ulubione narty. To było w Alta Badia w drugim przejeździe slalomu giganta. Cza sem, gdy za ostro nacierasz, góra potrafi się odwinąć. Cieszyłem się jednak, bo pierwsze zwycięstwo odniósł włoski Kanadyjczyk, Tom Grandi, który ściga się od jedenastu lat. To się nazywa upór i cierpliwość. Na kolejny tryum f czekał krócej, bo trzy dni później wygrał też supergiganta we Flachau. Ja byłem trzeci, po świetnym występie, ale nie mogłem się równać z Grandim, który wyprzedził mnie o ponad sekundę, ani z Didierem Cuchę, który był drugi.
198 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Nazajutrz, w pierwszym przejeździe slalomu specjalnego, prze wróciłem się i poleciałem na łeb, na szyję. Dalszy komentarz jest zbyteczny. Znowu mogłem się schować w kamperze. Minęły święta Bożego Narodzenia, a ja przyjechałem czternasty w biegu zjazdowym w Bormio. Czyli podobnie jak ostatnio. Tra sa leży na szczycie krowiej ścieżki, więc Jake musiał sprytnie m a newrować, zresztą jak zawsze. Od miesiąca nie miał chyba żadnej stłuczki. Zderzak i poręcze były całe. Do Bormio mieliśmy wkrót ce powrócić na mistrzostwa świata. W rywalizacji o Kryształową Kulę miałem osiemset pięćdziesiąt osiem punktów, a drugi w ran kingu Beni tylko pięćset czterdzieści sześć. Zjazd ukończył gorzej ode mnie, na siedemnastej pozycji. We francuskim Chamonix ponieśliśmy klęskę. W próbnym zjeździe cały zespół pojechał fatalnie, a Freedog złamał kość strzał kową i piszczelową prawej nogi oraz lewą rękę. Sezon się dla niego skończył, a kiedy wróci na muzyczną scenę, nie wiadomo. Bardzo to przeżyliśmy, bo nasza drużyna przypomina rodzinę. W oficjalnym biegu zjazdowym byłem ósmy, a nazajutrz wypa dłem ze slalomu specjalnego, co zdarzyło mi się już po raz trzeci z rzędu. Zwyciężył, jak poprzednio, Giorgio Rocca. Może zaniedbałem tę konkurencję podczas przygotowań? Czy można być dobrym zawsze i wszędzie? To ważne pytania, ale prze cież nawet to, co złe, może się dobrze skończyć. Wysłuchajcie opo wieści do końca. Niewiele pamiętam z następnych zawodów. Zająłem drugie miejsce w slalomie gigancie w Adelboden, choć najpierw zgubi łem kijek, a w drugim przejeździe naciągnąłem ścięgna w pachwi nie. Jechałem źle, ale nie poddałem się, co uważam za obowiązek prawdziwego narciarza. Byłem więc tylko częściowo zadowolony, lecz szczęśliwy. Trasa Chuenisbaergli jest wyjątkowo trudna, a było już po zmroku i ledwo widziałem metę. Daron miał paskudny wypadek. Na pełnej szybkości przekoziołkował w tył, ale skończyło się na
Szybkość | 199
siniakach. Ja odzyskałem czerwoną koszulkę lidera slalomu gigan ta, którą wcześniej odebrał mi Grandi. W Wengen byłem trzeci w biegu zjazdowym, a najlepszy okazał się Walchhofer, który zwykle kończył wysoko i miał już czerwoną koszulkę, ale zwyciężył po raz pierwszy. Tor w Wengen ma prawie cztery i pół kilometra, stanowi prawdziwe wyzwanie. Nazajutrz zepsułem pierwszy przejazd slalomu do kombinacji, co mnie bardzo przygnębiło. Popełniłem fatalny błąd, jadąc aseku rancko. Bez werwy, bez polotu, aby do mety. Byłem zniesmaczony. Właśnie się zastanawiałem, co najlepszego robię, gdy przejechałem po tyczce, niczym rozkojarzony junior. Nieświadomy brnąłem da lej i dopiero na mecie zobaczyłem, że przy moim nazwisku wid nieje gwiazdka. Jasny gwint - pomyślałem. - Czyżbym coś zmaj strował? Błąd nastąpił w połowie trasy, o czym mogłem się później przekonać, bo trenerzy nagrali mój przejazd. Wygrał Beni, a moja przewaga wynosiła mniej niż dwieście punktów. W supergigancie w Kitzbiihel Daron był drugi, a ja piąty. Skrę całem zbyt szeroko, a więc za wolno. Potem przeszła lepka śnieży ca i odwołano bieg zjazdowy do kombinacji. A w całym sezonie zaplanowano tylko dwa takie konkursy. Nawet przerwałem tre ning slalomu specjalnego, żeby pojechać w próbnym zjeździe, lecz okazało się, że kolejność nie ma wpływu na pozycję startową w ofi cjalnym biegu. Zmarnowałem więc czas, który mogłem poświęcić na slalom, a potem zjazd w ogóle się nie odbył. To może lepiej zapomnieć o zwycięstwach, tylko przewracać się i łamać przepisy, aż do mistrzostw świata w Bormio? Zasady się zmieniają, bo FIS ulega gospodarzom zawodów, co mnie denerwuje. Miejscowi decydują, kiedy i jak odśnieżyć trasę, kiedy przerwać zawody, czy zaliczyć próbny przejazd i tak dalej. A potem narzekamy, że narciarstwo alpejskie jest lekceważone. NBA tym się różni od koszykówki podwórkowej, że ma stałe reguły. Nawet na mistrzostwach globu w rozbieranym pokerze wiadomo,
200 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
czy skarpetki zdejmuje się razem, czy oddzielnie. U nas natomiast może się okazać, że inaczej jest w Wengen, a inaczej w Kitzbuhel. Co by było, gdyby tak żonglowano przepisami w bejsbolu albo w futbolu amerykańskim? Zależnie od widzimisię gospodarza? Ty rolskie obyczaje są urocze, ale tyrolskie. A my jeździmy na trzech kontynentach i mówimy tuzinem języków. Jest to, jak nazwa wska zuje, Puchar Ś w i a t a . Pora skończyć z zaściankowością. Znowu słyszałem, że Kryształowa Kula wymyka mi się z rąk. Niemniej ciągle prowadziłem, choć z różną przewagą, co jest nor malne. Mówiłem zresztą, że punktacja łączna mnie nie interesuje. Zawsze jadę na całego, i tyle. O taktykę i strategię niech się m ar twią inni. Przyznam jednak, że te dywagacje mnie irytowały. Ja nie lubię wyrachowania. Liczy się tylko najbliższy wyścig. A co mówią inni? Same banały. „Dam z siebie wszystko” (a kto nie?). Albo: „Chcę zdobyć Kryształową Kulę, a zrobię to tak...” (patrzcie, jestem wytrwały i umiem liczyć). Albo: „Trenuję dnia mi i nocami. O d ósmego roku życia wszystko poświęcam nartom” (a więc jesteś zdolny do poświęceń, ale masz poważne zaburzenia charakteru). Z drugiej strony klasyfikacja punktowa jest czymś wymiernym, więc trudno się dziwić, że zajmuje kibiców, a nawet laików. Na niej jednak narciarstwo alpejskie się nie kończy. Ludzie chętnie słuchają powyższych wypowiedzi, choć dla mnie to truizmy. Unikam wszelkiej monotonii, co pomaga w tworzeniu. Narciarstwo wygląda ciekawie, ale czasem mnie nudzi, co może niektórych zgorszyć. Prawda jest jednak taka, że praktyka czyni mistrza. A więc praktykujemy, a gdy zostaniemy mistrzami, nasza działalność przestaje nas pasjonować. Przynajmniej mnie. Są lu dzie, którzy robią wciąż to samo, z niesłabnącym entuzjazmem. Ja się jednak do nich nie zaliczam. Gdy zawodzą argumenty, pozostaje wymowne wzruszenie ra mion. Toteż na pytanie, jak się czuję, mając złoty medal, odpowia dam: „normalnie”, i wzruszam ramionami. „To zwyczajny dzień”
Szybkość I 201
- dodaję i wzruszam ramionami. - Naprawdę” - kończę, wzruszam ramionami i dotykam czapki. Po zwycięstwie mógłbym powiedzieć, ile zawdzięczam trene rom, sprzętowi oraz duszkom śnieżnym. Mógłbym też stosować okłady z czerwonego wosku, poświęcać kozy w intencji ładnej p o gody oraz myśleć o samych miłych rzeczach. Lecz tego nie robię. Jeśli wygrywam, to dlatego, że akurat nikt nie pojechał szybciej. To cały sekret. Kiedyś owszem, sezon narciarski przypominał partię szachów na siedemnaście posunięć. Teraz jednak trwa sześć mie sięcy, a jeśli dzieje się coś niezwykłego, to jedynie na stoku. Życie jest krótkie i szybko mija. Lubię czynić wyraźne postępy, choć z czasem są one coraz mniejsze. Już niemal wykorzystałem swój narciarski potencjał, więc mogę liczyć tylko na drobną po prawę, ale wszystkim życzę takich problemów. Nie żartuję. Gdy by każdy żył na miarę swoich możliwości, gdyby największą wadą było lenistwo, a karą mglisty lęk po imponującym zwycięstwie, czyż świat nie byłby lepszy? W sezonie 2004/05 Puchar Świata rozpisano na czterdzieści je den wyścigów, do czego należy dodać pięć konkursów o mistrzo stwo kraju. Żeby coś wskórać, trzeba naprawdę coś umieć, ale to nie wystarczy, bo wiele zależy od sprzętu, rywali, miejsca, ustawie nia trasy czy wreszcie od pogody, która może się zmienić jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Nie ma więc mowy o rów nym traktowaniu. Narciarstwo jest raczej wielką loterią. Wszystko może się zdarzyć. Zawsze wierzę w siebie, ale nie wszystko można przewidzieć. Jednak wszystkiego należy się spodziewać i na wszystko być przygotowanym. Kocham mistrzostwa globu. Jeśli o mnie chodzi, są jak małe wa kacje w pełni sezonu. Bawimy się i śmigamy na nartach, a wszyst ko przy tłumach ludzi (do których co prawda nie mogę się przyłą czyć). Co dwa lata. Przez całe dwa tygodnie. Nie uwierzę, że znacie coś lepszego.
202 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
W 2005 roku zdobyłem dwa złote medale - w supergigancie (mimo słabej jazdy) oraz w biegu zjazdowym. To, jak się zdaje, było zgodne z oczekiwaniami. Nie ukończyłem natomiast trzech pozostałych konkurencji, co nie stanowiło wielkiej niespodzianki, ale i nie było przyjemne. Nim zapadła noc, straciłem medal za supergiganta. Łatwo przy szło, łatwo poszło. Schowałem go do kurtki, którą potem ukra dziono z baru, gdzie świętowaliśmy. Złodziej, nieznanej płci, oddał barmanowi krążek, ale kurtki nie. Wcześniej zgubiłem złoty medal z poprzednich mistrzostw, za kombinację alpejską. Używałem go w pewnej prozaicznej sprawie, aż się zawieruszył. Krótko mówiąc, podtrzymywał klapę sedesu w moim innsbruckim mieszkaniu. Pewnego razu klapa spadła z wielkim hukiem, a po krążku nie było śladu. Widocznie ktoś mnie od niego wyzwolił. Bywa. Tydzień po mistrzostwach rywalizowaliśmy w niemieckim Garmisch, gdzie byłem trzeci i czwarty w biegach zjazdowych oraz trzeci w supergigancie. Znowu sprawiłem się przyzwoicie, a Pu char Świata był coraz bliżej, czym wszyscy się ekscytowali, mnie natomiast zaczynało mdlić. Nadmierny entuzjazm często prowa dzi do rozczarowania. Nie narzekałem jednak, żeby nie wyjść na m arudę czy malkon tenta. Albo przykład ennui. Nie jestem znowu taki głupi. Wiem, że to po francusku „płaczliwy dupek” i wypraszam sobie takie okre ślenia. Nie cierpię użalania się nad sobą. Czy wygram, czy prze gram, kwituję to wzruszeniem ramion. Jeśli ktoś szuka w narciar stwie głębszego sensu, to serdecznie zapraszam. W Kranjskiej Górze poszło mi źle. Zarówno w slalomie specjal nym, jak i gigancie zacząłem drugi przejazd, lecz go nie skończy łem. Zależało mi na wygranej, bo, jak mówiłem, mój wieloletni technik Rob Kristian, którego uwielbiam, wywodzi się z tej sło weńskiej miejscowości. Co gorsza, Raich pojechał dobrze i moja przewaga zmalała ze stu dziewięćdziesięciu jeden do trzydziestu jeden punktów.
Szybkość | 203
Zająłem jednak czwarte miejsce w zjeździe oraz piąte w super gigancie w norweskim Kvitfjell. Zwiększyłem prowadzenie o dwa dzieścia punktów, szybko również pojmując, dlaczego wikingowie są genialnymi narciarzami. Pozostał więc ostatni konkurs, w szwajcarskim Lenzerheide. Moi bliscy zjawili się w komplecie, niczym plemię z odległych gór. Najpierw przybył kuzyn, Chance Stith, który jechał pociągiem, ale przegapił stację. Żeby uniknąć płacenia za dodatkowy przejazd oraz bilet powrotny, wyskoczył z pędzącego wagonu i zniknął w al pejskiej głuszy. W końcu dotarł na miejsce i uczestniczył w przed niej zabawie. Wszędzie powtarzano, że muszę zdobyć Puchar Świata. W tym zgiełku nie mogłem zebrać myśli. Niemal zapomniałem, co jest dla mnie najważniejsze, a więc szybkość i kunszt. Byłem teraz jedno osobowym, ale niemałym przedsiębiorstwem, któremu poświęco no wiele czasu i środków. Zamiast się tym przejmować, musiałem pojechać na miarę swoich możliwości, co robię z przyjemnością. Nigdy nie kalkulowałem i teraz także nie zamierzałem, choćby wszyscy mnie do tego namawiali. Chcąc nie chcąc, wysłuchiwałem jednak różnych mądrych rad. W szwajcarskich Alpach spadło tyle śniegu, że zawody wciąż przekładano, co trwało tydzień, który spędziłem z dala od świata, z rodziną albo zupełnie samotnie, odpoczywając w kamperze. Nareszcie rozegrano bieg zjazdowy, a ja przegrałem tylko z Walchhoferem, który został zjazdowcem roku. Beni był dopiero dwudziesty czwarty, więc uciekłem na dziewięćdziesiąt punktów, co musiało m i wystarczyć w trzech ostatnich wyścigach. Wtedy już istotnie myślałem o Pucharze Świata, lecz bez większych emocji, bo to zbyt abstrakcyjna nagroda. Zjeżdżałem i koniec. Alpejczyk nie ma przeciwnika, inaczej niż piłkarz czy tenisista. Jeździmy po jedynczo. Naszym przeciwnikiem jest zegar, albo raczej Czas. Nazajutrz zwyciężyłem w supergigancie i wygrałem klasyfika cję punktową. Jak widać, tryum f w mistrzostwach świata nie był
204 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
dziełem przypadku. A nad Benim miałem już sto osiemdziesiąt cztery punkty przewagi. Wygrałem wspólnie z Daronem, który ponadto przekazał mi informacje o trasie. Zobaczyliśmy więc, że narciarstwo może być sportem zespołowym i bywa nieprzewidywalne. Zaczęto mówić, że Kryształową Kulę mam w kieszeni, co pusz czałem mimo uszu. Europejczycy nie znają bejsbolu, który najle piej pokazuje, że dopóki piłka w grze, wszystko jest możliwe. Raich mógł zdobyć dwieście punktów, więc musiałem być czujny. N a stępnego dnia wypadał slalom gigant. Wiedziałem, że jeśli awan suję do pierwszej piętnastki, Puchar będzie mój. W drugim przejeździe początek trasy był lepki, więc oczekiwa łem, że ktoś mnie w końcu wyprzedzi, czego dokonał Stephan Goergl. Ja byłem drugi, a Beni trzeci, więc on zdobył małą kulę, a ja dużą. Wieczorem było co świętować. Ucieszywszy trenerów, którzy marzyli o Pucharze, nazajutrz ze psułem jednak pierwszą rundę slalomu specjalnego. Byłem dopie ro trzynasty. Po ośmiu kolejnych wpadkach w drugim przejeździe dotarłem jednak do mety, jak owego grudniowego wieczoru w Sestriere. Awansowałem na szóste miejsce, godnie kończąc sezon, co zachęcało do kolejnego, jeśli będę miał ochotę wystartować. Otrzymałem niemal dwunastokilogramowy glob z rżniętego kryształu, na szerokiej podstawie. Niestety, trofeum stłukło się w samolocie. Było owinięte w folię bąbelkową i schowane w pod ręcznej siatce z nadrukiem KRYSZTAŁ. Lecz samolot lecący z lot niska Dullesa do Manchesteru był niewielki i musiałem ją oddać do luku bagażowego. Gdy ją odebrałem, w środku coś zachrobotało. Otworzyłem pakunek, a pracownik lotniska aż jęknął. Poradzono mi, żebym zgłosił zniszczenie pucharu. Zapytano o jego wartość. No cóż, nie wątpliwie ją miał, bo był piękny, czy jednak był drogi? W końcu to tylko sportowe trofeum, pamiątka po zawodach.
Szybkość | 205
„Właśnie - podchwyciła mama, gdy wróciłem do Tamarack. Pamiątka. Kiedyś może kogoś zaciekawić”. Poprosi FIS o drugi egzemplarz, a jest tak miła, że pewnie go dostanie. Linia lotnicza uniknie więc kary, ale teraz rozumiem, dlaczego ta branża tak cienko przędzie. Myślałem, że jako alpejczyk mam się po prostu ścigać. Zdo bywać złote medale w igrzyskach olimpijskich czy mistrzostwach świata. Lecz ostatni sezon pokazał, że narciarstwo potrzebuje od miany. Planuję stworzyć nowy cykl zawodów, o czym mówiłem w wywiadach. Teraz większość dobrodziejstw przypada wąskiej elicie, do której należę. Ja natomiast chcę, żeby wszyscy, zarówno trenerzy, jak i zawodnicy, mieli godziwe pensje, urlopy, ubezpie czenia zdrowotne i plany emerytalne. Zapłacą producenci sprzętu, którzy wystawią własne drużyny. Narciarstwo alpejskie to przecież nie siatkówka. W zeszłym roku poturbował się Erie, teraz połama li się Bryon i Marco Sullivan, a Daron cudem uniknął wypadku w Adelboden. Konkursy będą bardziej dynamiczne, a zarazem bardziej emo cjonujące. Trenerzy, zawodnicy i technicy otrzymają przyzwoite apanaże i znajdą czas dla rodzin, przyjaciół, na inne pasje. Ta wi zja przyświeca m i od dawna, choć kiedyś chciałem organizować związki zawodowe, a teraz zupełnie nowy cykl zawodów. Jak mówiłem, nie palę się do igrzysk w Turynie w 2006 roku, bo nie czuję głodu sławy. Nie należę do „sławnych z tego, że są sławni”. Nie łudzę się, że narciarz może być anonimowy. Prędzej w Pucha rze Świata pojadą drużyny klubowe. Żyjemy w czasach wielkich widowisk, co mi wcale nie przeszkadza, lecz nie chcę zabawiać lu dzi, którzy całe życie spędzają przed telewizorem. Lubię Matriksa, ale wolę meatspace. Dzisiaj telewizja pokazuje wszystko, od seksu, przez golfa, po politykę. Ludzie to oglądają, nie zdając sobie sprawy, że marnują życie. Telewizja i komputery dają tylko nędzną namiastkę rzeczy wistości. Jeśli wiem, jak to jest, gdy się mknie po stoku z prędkością
206 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
ponad stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę albo strzela piłką golfową na trzysta pięćdziesiąt metrów, to jedynie dlatego, że na prawdę to zrobiłem. Rozbawiony tłum porywa nas dopiero wów czas, gdy jesteśmy jego częścią, i podobnie jest z zawodami w nar ciarstwie alpejskim.
7
Zabawa arciarz musi dbać o kondycję fizyczną, chyba że jest akurat kontuzjowany. Również o sprawność umysłową. Musi odrzu cić wszelkie złe myśli. Zapomnieć o sprawach osobistych i innych kłopotach. Tylko z czystym umysłem można pojechać na całość. Nie mamy wpływu na pogodę, sprzęt czy postawę przeciwników. Nasza głowa nie powinna być kolejną niewiadomą. Dla mnie nie jest, bo jestem bardzo opanowany. Chyba właśnie szczególnie podczas jazdy. Jadę i koniec. Do budki startowej wspi nam się w ostatniej chwili. Inni sterczą tam, chrząkając i mrucząc pod nosem zaklęcia. Motywują się, żeby nie pęknąć, gdy powi nie się noga lub przyjdzie pojechać szybciej niż kiedykolwiek, bo chwila zawahania może być naszą ostatnią. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak poradnik życiowego sukcesu, ale żeby się codziennie rozwijać, potrzebne są pewne normy. Dla mnie jest nią szczęście. Nie jest bynajmniej jedyną, można stoso wać inne, ale gorąco ją polecam. Jeśli jestem głęboko zadowolony i szczęśliwy, to znaczy, że postępuję słusznie. Jeśli mam wybierać między tym, co pomaga na stoku, a tym, co daje szczęście, wybieram to drugie. Nie odmówię sobie towarzy stwa pewnych ludzi ani piwa czy szybkich samochodów, choćby moja forma miała ucierpieć.
N
208 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Żyję dokładnie tak, jak chciałem, a zawdzięczam to pogoni za szczęściem. Myślę, że czyni mnie ona również lepszym narciarzem. Kiedyś na zderzakach przyklejano napis: NIE MA DROGI DO PO KOJU. SAM POKÓJ JEST DROGĄ. Identycznie jest ze szczęściem. W tajemnicy powiem, zwłaszcza uczniom szkół narciarskich, suto opłacanych przez rodziców, że na stoku nie należy się zanad to poświęcać. Nuda oraz monotonne ćwiczenia deprymują i psują formę. Będziecie bardziej podatni na błędy i niepokoje młodości, co jeszcze pogorszy sprawę. Można usłyszeć, że narciarzom pomaga sucha zaprawa, po dobnie jak multiwitaminy i wstrzemięźliwość seksualna. Tak, ale w granicach rozsądku. To jak z nartami. Na dwóch można jechać szybko, co nie znaczy, że na czterech szybciej.
Nie oszukujmy się. Bieg przez opony albo przez przeszko dy, skakanie przez trzymetrowy mur albo rów z wodą, co zresz tą sumiennie robiłem w liceum, nie jest tym samym, co jazda na nartach. Skoro już o tym mowa, raz nawet przesadziłem mur, nie dotykając liny, niczym Spiderman, dając nam wygraną w zawo dach międzyszkolnych. Włożyłem stopę w szparę między deska mi. Postąpiłem sprytnie, miałem frajdę, ale jako narciarz nic nie zyskałem.
Zabawa | 209
A jednak skorzystałem z tych doświadczeń. W teleturnieju sieci CBS SuperStars, w wyścigu z futbolistą Washington Redskins, LaVarem Arringtonem, powtórzyłem manewr Spidermana, ustana wiając rekord programu. Zdobyłem też niemałą nagrodę pienięż ną, a było to w 2002 roku na Jamajce, już po zakończeniu sezonu. Teraz konkurs odbywa się w trakcie Pucharu Świata, czyli bez nar ciarzy, którzy często wygrywali. Czyżby dlatego? Przede mną try umfował Hermann, a Jonny Moseley dwa razy z rzędu zajmował drugie miejsce. Pewnie konkurenci się nas boją, a myślę przede wszystkim o niektórych futbolistach... Oczywiście żartowałem. Co dotyczy mojej zaprawy, nie biegam przez opony, tylko upra wiam inne sporty. Kopię piłkę, macham kijem lub rakietą, jeżdżę na górskim rowerze albo na monocyklu, albo oddaję się slackliningowi. Zależnie od tego, na co mam akurat ochotę. Te dyscypliny wymagają również myślenia, czego nie można powiedzieć o wy ścigach przez opony. Są ciekawsze od suchej zaprawy, która ma niewątpliwe zalety, ale ja nie mogę robić wszystkiego, bo opadnę z sił, a wypoczynek jest równie ważny, jak wysiłek fizyczny. Lubię zadrwić z narciarstwa, co chyba nie jest mile widziane, lecz traktuję je bardzo poważnie. Począwszy od treningów. W ła ściwie są one ważniejsze od wyścigów, na które mamy jedynie ograniczony wpływ. Podczas zawodów wszystko może się zdarzyć, a trening można zaplanować. Jeszcze przed sierpniowym obozem przygotowawczym w Nowej Zelandii albo wrześniowym w Chi le pracuję samodzielnie przez trzydzieści siedem dni. Ćwiczę po szczególne mięśnie, mozolnie wyrabiam kondycję albo zasuwam na rowerze górskim po Butternut Hill. Wujek Mikę skonstruował dla mnie Ekscentryczną Maszynę, którą sam wymyśliłem. To specjalny przyrząd do ćwiczeń. Wy szczupla w pasie i kształtuje wyłącznie te części ciała, które są waż ne dla narciarza. Oglądaliście kiedyś zawody w podnoszeniu ciężarów? Atleta chwyta potężną sztangę i unosi ją nad głowę. To imponujące, lecz
210 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
na znak sędziów zaraz ją zrzuca. A gdyby ją odstawił, płynnie i bez pośpiechu? Efekt byłby piorunujący, choć jest to bardzo trudne. Kto to potrafi, jest prawdziwym siłaczem. Przy opuszczaniu cięża rów mięśnie się wydłużają, co nazywamy ruchem ekscentrycznym. Ćwiczę to właśnie na mojej maszynie. Chcę być tak silny, jak się da. U nas kto nie pracuje, ten nie je. Z wyjątkiem Chelonea i Cama, co nie dziwi, bo to s n o w b o a r d z i ś c i . Właściwie Cam jeździ na desce z siedzeniem, zwanej monoski. Pracuję głównie nad ekscentryczną siłą nóg, która ułatwia skrę canie. W narciarstwie wygrywa ten, kto potrafi przycupnąć i pę dzić po wyboistym zboczu, manewrując i trzymając się linii zjazdu. Z prędkością stu trzydziestu kilometrów na godzinę. Trzeba mieć nogi jak mutant, co ja zawdzięczam swojej maszynie. Jak jednak mówiłem, oszczędzam siły. Treningi przeplatam za bawą. Najpierw pracuję do granic wytrzymałości. Podnoszę cię żary. Jadę na ośmiokilometrową przejażdżkę monocyklem, z ku zynem na ramionach. Albo pcham skuter śnieżny pod górę. Albo robię coś jeszcze innego, byle na całość, aż zwymiotuję, oczy wyjdą mi na wierzch, a żołądek przywrze do kręgosłupa. Wypijam m nó stwo wody, po czym znowu wymiotuję. Nie mam zahamowań. Następnego dnia biorę wolne. Do zmroku gram w piłkę, tenisa i golfa. Wieczorem idę potańczyć, a i alkoholu sobie nie odm a wiam. Żeby ochłonąć, ściągam koszulkę, a potem gram w bilard. Nazajutrz wszystko zaczyna się od nowa. Jestem rozrywkowy, choć ludzie opowiadają niestworzone hi storie, których zresztą nie dementuję, bo lubię gorszyć moich su rowych trenerów. Zeszłego roku w St Anton, gdy zjechali krewni i przyjaciele, w jednym z lokali urządziliśmy nocną imprezę, za krapianą piwem. Było kapitalnie. Następnego dnia przyjechałem ósmy w biegu zjazdowym, a jeszcze nazajutrz wygrałem slalom specjalny. Na razie łączę narciarstwo z zabawą, a gdy będę za stary, skupię się na zabawie.
Zabawa | 211
Jaki zresztą ze mnie leń, skoro jeżdżę we wszystkich konkuren cjach, co wymaga wysiłku przez dziesięć miesięcy w roku? Pracuję jak wół, ale nie lubię tego robić na rozkaz. Na Północy mamy kró ciutkie lato, a trenerzy chcą mnie widzieć na drugim końcu świata, gdzie akurat jest zima. Wymiguję się, bo i tak wszystkim nie do godzę. Każdy mówi, co mam robić. Asystent rzecznika prasowego, bezmyślni wiceprezesi związku, oddani kibice. Nie wspominając 0 trenerach, którzy są mili i pomocni, lecz mają wrodzoną potrze bę rozkazywania. Nie chcę, żeby mi przeszkadzano, a wskazówek słucham tylko wtedy, gdy sam o nie proszę, czyli nigdy. Mówią, że jestem arogancki, ale mało dostałem w życiu dobrych rad. W dzieciństwie, gdy opuszczałem lub rozjeżdżałem bramki, tre nerzy mawiali: „Przechyl się na krawędzie i skręć”. Łatwo powie dzieć. Wiedziałem, co trzeba zrobić, ale jeszcze tego nie umiałem. Byłem drobny i gdy rozwinąłem osiemdziesiąt czy sto kilometrów na godzinę, nie miałem siły skręcić, tym bardziej sześćdziesiąt czy siedemdziesiąt razy. W zmocniłem się więc i zacząłem uginać kolana albo ustawiać czubki wzdłuż stoku, albo balansować biodrami. „A nie mówi łem?! - wołał wtedy jeden z trenerów. - Gdyby mnie posłuchał trzy miesiące tem u...” Często trenuję sam. W ogóle lubię samotność. Gdy sprawdzam trasę, też unikam ludzi. Przychodzę wcześniej. Wolę, gdy jest pusto 1 cicho. To chyba prawda, że jestem niekonwencjonalny, bo mam otwar ty umysł, co bardzo się przydaje. Krótko po awansie do reprezen tacji w lecie pracowałem nad siłą. Jak zwykle bywałem skonany. Pomagałem wujkowi Billowi, który hodował bydło. Pewnego sierpniowego dnia, gdy miałem wolne, jeździłem na deskorolce, popijając napój SoBe. Wtem upadłem, co m i się nie zdarza, a butelka się stłukła i rozorała mi dłoń, od kciuka po mały palec. Trysnęła krew i poczułem ból. Pojechałem na ostry dyżur, gdzie zszyto ścięgna i naprawiono nerwy. A liczyłem na leniwe
212 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
popołudnie. Można się było przestraszyć, bo przecież narciarz po trzebuje sprawnych rąk. Wyleczyłem się jednak, choć nie odzyskałem do końca czucia w środkowym i serdecznym palcu. Co więcej, parę miesięcy póź niej, na zawodach w Vail, opowiedziałem przygodę w telewizji. Reporterka spytała, jak spędziłem lato, a ponieważ lubię takie hi storie, zwłaszcza jeśli dotyczą mnie, podałem nawet najkrwawsze szczegóły. Wymieniłem również markę napoju. Traf chciał, że rozmowę obejrzał założyciel i ówczesny prezes SoBe, John Bello, który za trzymał się w tym samym hotelu. Zaciekawiony, zaprosił mnie do baru, gdzie ucięliśmy sobie miłą pogawędkę. Od słowa do słowa, znalazłem sponsora. Jeszcze tej samej nocy z Chanceem, który przyjechał z Jo, stwo rzyliśmy logo z tektury i cynfołii. Przykleiłem je do kasku. Mia łem więc sojusznika, choć jeszcze niczego nie dokonałem, poza krwawym upadkiem na deskorolce. Jak widać, nigdy nie wiadomo, kiedy uśmiechnie się do nas szczęście. A choć John odszedł z SoBe, które już nie jest moim sponsorem, nasza przyjaźń przetrwała do dziś. A ja wciąż uwielbiam ten napój. Mógłbym jeszcze rozwinąć pewne tematy, ale nie chcę niko go zanudzać. I tak ciągle słyszymy, że należy ciężko pracować, nie przejmować się błahostkami, przestrzegać feng shui, nie grać w karty z mężczyzną o imieniu Doc albo jeszcze coś innego. Po wiem więc tylko jedno. Klucz do sukcesu znajduje się w głowie. A zatem słuchajmy samych siebie.
8
30
Dobroć Gdy postąpię dobrze, czuję się dobrze. Gdy postąpię źle, czuję się źle. Abraham Lincoln
oja recepta na życie jest prosta: szybkość, dobroć, zabawa. To nie żadne zaklęcie. Nie umieściłem go na ciele ani na tablicy rejestracyjnej. Ja naprawdę tak żyję, bo tak mnie wychowano. Sły szałem to od mamy, gdy wychodziłem z domu. Właściwie mówiła tylko, że mam być dobry, ale reszta była oczywista. Szybkość i zabawa przychodziły mi łatwo, bo zawsze mnie do nich ciągnęło. Jak to się mówi, rozwijałem swoje mocne strony. Po noć to najlepszy przepis na sukces. Natomiast szczęście osiąga ten, kto żyje pełnią życia, jest uczciwy i ma jakiś większy cel. W m ło dości może nim być należenie do jakiegoś zespołu, bandy, chóru czy branie udziału w grach fabularnych. Cokolwiek. W dorosłym życiu - władza, bogactwo, prestiż. Te trzy rzeczy są nam niezbędne, choć w różnej kolejności, która pokazuje, jacy jesteśmy. Nie można spoczywać na laurach. Zwłaszcza jeśli chodzi o do broć. Ja przynajmniej mógłbym być sympatyczniejszy. Na przykład kocham kibiców. Miło jest być docenianym. Lecz ścigałbym się na wet na pustej trasie. Nie lubię też, gdy w nocy łomoczą o ściany
M
214 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
kampera albo mażą flamastrami drzwi, wyznając mi miłość. Albo gdy wszyscy proszą, żebym się podpisał na czołach ich dzieci. Cza sem mnie to męczy. Chętnie rozdaję autografy, ale to bywa bardzo czasochłonne, a ja mam obowiązki. Niemniej wobec rozsądnych fanów jestem miły, uprzejmy i uczynny, bo inaczej okazałbym się nikczemnikiem. Najważniejsze to zachować humor, nawet w najgorszych opa łach, jak pobyt w więzieniu, nauka w szkole, kontrola skarbowa, operacja kolana, porwanie przez kosmitów czy co tam nas akurat spotka. To jest właśnie klucz do autentycznego szczęścia, które sta nowi sens życia. Wymądrzam się, ale tak jest. Kto mówi, że życie nie ma sensu, mówi pewnie z własnego doświadczenia. To m odny pogląd, zwany egzystencjalizmem, ale oznacza również pogodzenie z losem, co do niczego nie prowadzi. Miło jest siedzieć w kawiarni, palić goździkowe papierosy i prze konywać, że każdy, król czy żebrak, jest równy na naszym łez pa dole. Jednak wszyscy nie mogą się tym zajmować. Co więcej, może trzeba raczej pomóc żebrakowi czy obalić króla, albo jedno i d ru gie. Nasze życie też byłoby wówczas pełniejsze. Wcześnie poznałem swoje zdolności, a jednocześnie zrozumia łem, że mogą one prowadzić do czegoś ważniejszego. Przecież nar ciarstwo nie wypełni całego życia. Lecz jako alpejczyk zobaczyłem olimpiady specjalne, którymi się zajmuję od czasów liceum. Lubię nieść pomoc, choć w przyszłości chciałbym robić więcej. Zasłynąłem z szybkiej jazdy, lecz teraz mogę poprzeć jakiś szczytny cel, zamiast jedynie reklamować tanie jedzenie lub usługi finansowe. To by m i dało nieporównanie więcej szczęścia niż por sche. Nie szybkości, ale szczęścia. Dobrze znamy ludzi, którzy topią smutki w alkoholu, rzucają się w wir zakupów albo oddają się uciechom cielesnym, wprawdzie dającym pewne zadowolenie, jednak tylko na krótko. Gdy żyje my właściwie, są stratą czasu. Jak zauważył jeden z amerykańskich ojców założycieli, Thomas Jefferson, wolne społeczeństwo polega
Dobroć | 215
właśnie na tym, że ludzie żyją godnie i swobodnie, a jednocześnie mogą dążyć do szczęścia. Nie jestem więc hedonistą, lecz dobrym obywatelem. Szybkość, dobroć, zabawa - to brzmi przyjemnie. Zwłaszcza szybkość i zabawa, którym oddaję się z zapamiętaniem. Mam pie niądze i auta, bywam w światowych kręgach, gram w golfa z za wodowcami, jeżdżę w słynnym wyścigu samochodowym Indy500, kręcę filmy. Trudno się tym wszystkim nie cieszyć. Z dobrocią mam natomiast pewne kłopoty, zresztą jak zawsze. Jednak w 2003 roku, ostatniego dnia sezonu, przyszło opamięta nie, a może nawet objawienie. Nie byłem już żółtodziobem i za cząłem traktować narty z większym dystansem. Już nie miałem ochoty wygrywać, nie w ogóle, bo to mi się nigdy nie znudzi, lecz ze Schlopym, choć przedtem z prawdziwą przyjemnością sprawia łem mu lanie. Było to w Lakę Placid, ostatniego dnia mistrzostw kraju, które zamykały ten piękny, a zarazem morderczy sezon. Zostałem m i strzem świata w kombinacji oraz w slalomie gigancie, a także wi cemistrzem w supergigancie, którego się dopiero uczyłem. Byłem silny i pewny siebie, jak nigdy. Znalazłem się w gronie najlepszych alpejczyków. Nadeszła jednak wiosna i najchętniej zagrałbym w golfa, pobiegał w krótkich spodenkach, pojeździł na rowerze albo samochodem. Krótko mówiąc, myślałem o wszystkim, tylko nie o nartach. Miałem już trzy złote medale, a zanosiło się na czwarty, bo w slalomie gigancie uzyskałem dwie sekundy przewagi nad Schlo pym. Na komplet nie miałem szans, bo w biegu zjazdowym byłem czwarty, niemniej byłby to wielki sukces. Znowu jednak zacząłem się zastanawiać, czy to wszystko ma sens. Po co mi medale? Wyglądało więc na to, że Erie zdobędzie srebro, o ile nie zda rzy się nic nieprzewidzianego, a zawsze się zdarza. Erie to równy facet, pięć lat starszy ode mnie, bardzo doświadczony. Jak się m ia ło okazać, następny sezon spędził w szpitalu, bo już w pierwszych
216 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
zawodach, w listopadzie w Park City, zerwał więzadła w kolanie. Bardzo się przyjaźnimy i naprawdę za nim tęskniłem. Minęło tro chę czasu, zanim przywykłem, że go nie ma. W kadrze od czte rech lat dzielimy wspólny pokój, a poznaliśmy się w 1998 roku, gdy Schlopy wrócił do reprezentacji po dwuletniej przygodzie z nar ciarstwem zawodowym. W Europie spędzamy wiele czasu, jednak treningi i zawody nie trwają bez przerwy. Wynajęliśmy więc dom, a raczej góralską cha tę. Stała na zboczu ponad Innsbruckiem, dosłownie na końcu dro gi, w alpejskiej głuszy. Były to dwa pokoje z kuchnią, bez bieżącej wody i ogrzewania. Wokół biegały owce, a mili ludzie w zielonych kapelusikach machali do nas przyjaźnie. Cieszyli się, że w okolicy zamieszkali narciarze. To ja wpadłem na pomysł, żeby znaleźć własne lokum, choć Schlopy przysięga, że to on. Przedtem nocował w vanie. Miał kie rowcę i zarazem technika od nart, któremu płacił pięćset dolarów miesięcznie. Może wcześniej pomyślał o domu, ale ja to zapropo nowałem, przynajmniej tak mi się zdaje. W Europie jest inaczej, a śnieg i warunki na stokach są bardzo różne, do czego niełatwo się nam, Amerykanom, przyzwyczaić. Mając swoją chatkę, w przerwach nie musieliśmy wracać do kra ju ani tkwić w obskurnych hotelach. Nikt nam nie mówił, co jeść i kiedy spać. Mogliśmy się poczuć jak w domu, co było istnym błogosławieństwem. Część kosztów pokrył nieoceniony Paul Fremont-Smith. Rok później, w nagrodę za pierwsze sukcesy, wynajął nam mieszkanie w Innsbrucku, co było absolutnym strzałem w dziesiątkę. Mieli śmy warunki, żeby wspiąć się na wyższy poziom. Jeździłem w kadrze od dwóch lat, gdy Schlopy wrócił w szeregi amatorów. Jako zawodowiec był, można powiedzieć, narciarskim wolnym strzelcem. Zmężniał, a inteligencji nie brakowało mu już wcześniej. O d razu wiedziałem, że może być narciarskim wzo rem, co się sprawdziło, bo mogłem go naśladować we wszystkim.
Dobroć | 217
Zaraził mnie świetnymi pomysłami, pokazał świetne książki. Prze konał, że trzeba bronić swoich zasad, choćby nas oskarżali o ślepy upór. Martwił się o mnie, gdy byłem kontuzjowany. Nie wiem, czy bez niego zdobyłbym te trzy złote medale. Jest dla mnie jak brat. Owszem, narciarstwo to wyścig, a ja miałem szansę na poczwór ne mistrzostwo kraju, czego nie widziano od 1959 roku. Lecz prze cież na nartach świat się nie kończy. Mogłem sprawić przyjemność bliskiej osobie. Schlopy zasłużył na zwycięstwo. Jest wyśmienitym narciarzem, ale media szalały na moim punkcie. Można powie dzieć, że odsunąłem go w cień. Zwycięstwo ma również wymiar praktyczny. Finansowy. Co pierwsze miejsce, to nie drugie. Jak szybko obliczyłem, Erie do stałby hojną premię od sponsora. Powiedziałem o wszystkim m a mie i wujkowi Mikeowi. Pierwszy raz w życiu nie chciałem wygrać. Co więcej, byłem zachwycony swoim pomysłem. Oni mniej. Mama wspomniała o poczwórnym mistrzostwie, które jest rzadkim wyczynem, ale przecież nigdy nie dbała o za szczyty. W końcu przyznała mi rację. Przyjaciołom trzeba pomagać. Przyjaźń wymaga poświęceń. Tak to już jest. Tak uważałem. Przedtem myślałem tylko o sobie. Tylko o zwycięstwach. Teraz chciałem być inny, nawet jeśli nie była to pora na wspaniałomyślność. Miałem dwie sekundy przewagi, co niełatwo roztrwonić. M u siałbym upaść, a może zjechać tyłem? Długo rozmawiałem z wujkiem Mikiem, który chciał się upew nić, że wiem, co robię. Były narciarz, a obecnie trener kadry, prze pytywał mnie niczym mistrz Jedi, Obi Wan Kenobi, albo grecki filozof Sokrates. Okazało się jednak, że on również jest po mojej stronie. Mikę stwierdził, że chcę rozszerzyć swoją władzę. Nie tylko zwyciężać, ale wyznaczać zwycięzców. Jak dla mnie to chyba za mądre, a właściwie za mętne. Jak widać, czasem trudno zrobić pro stą rzecz.
218 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Dla niepoznaki chciałem zepsuć jeden z trudniejszych zakrętów. Wziąć zbyt duży wiraż. Lecz na stoku o wszystkim zapomniałem. Odezwała się podświadoma wola zwycięstwa. W wyznaczonym miejscu skręciłem tak błyskawicznie, że lewy policzek dotknął śniegu. Schlopy zszedł na dalszy plan. Popędziłem do mety. Pojechałem dobrze mimo wewnętrznego rozdarcia. Serce m ó wiło jedno, a ciało drugie. Byłem tak rozkojarzony, że nic nie pa miętam, choć zwykle chłonę każdy szczegół. Na mecie spojrzałem na zegar. O dziwo, byłem drugi. Schlopy zwyciężył i zdobył złoty medal. Super - pomyślałem. „Jak to miło z jego strony”, rzekła jakaś kobieta, która stała obok mamy. Nie miała jednak racji. Chciałem podarować wygra ną koledze, ale później pojechałem na całość. Przegrałem, bo się zdekoncentrowałem. Zdobyłem srebro i zapanowała ogólna radość. Erie został wresz cie doceniony, a ja miałem satysfakcję, że się do tego przyczyniłem, choć nie kiwnąłem palcem. To był wspaniały ńnał sezonu. Nie był to mój pierwszy mimowolny dobry uczynek. Gram w piłkarskiej drużynie Easton Aliens. Parę lat temu w meczu z Hanoverem wykonywałem rzut wolny. Chciałem posłać piłkę nad murem do siatki. Lecz, jak wiadomo, nawet najlepsze plany czasem zawodzą. Jeden z przeciwników dzielnie nadstawił głowę, a może ja źle strzeliłem. W każdym razie chłopak został trafiony i padł z jękiem na ziemię. Cierpiał, a ja byłem załamany, bo nie chciałem go skrzywdzić. Na domiar złego zmarnowaliśmy szansę i przegraliśmy cały mecz. Rok później spotkaliśmy się ponownie, tym razem w fazie pu charowej (gdzie przegrywający odpada). Przed meczem Aliensi zebrali się u wujka Mikea. W telewizji pokazywano mecz europej skich drużyn, niezbyt ciekawy, ale sędzia podyktował rzut wolny, nieco z boku pola karnego. Podkręcona piłka ominęła m ur i wpa dła prosto w prawy górny róg bramki. Co za strzał.
Dobroć I 219
Drużyna piłkarska Kosmitów z Easton, 1995 rok. Stoję pierwszy z lewej
Jak natchnieni wskoczyliśmy do aut i pojechaliśmy na stadion Hanoveru w Merrimack. Mecz był bezbarwny, utrzymywał się bezbramkowy remis. Na krótko przed przerwą, zupełnie jak przed rokiem, wywalczyliśmy rzut wolny. Znowu podszedłem do piłki, a przeciwnicy musieli mnie pamiętać, bo jedni się skrzywili, a d ru dzy patrzyli z przerażeniem. Dreptałem tam i z powrotem, przymierzając się do strzału. Pił karze Hanoveru zamarli. Wreszcie podbiegłem z ukosa i strzeliłem. Piłka przeleciała nad głowami przeciwników, lądując w prawym górnym rogu bramki. Bramkarz zobaczył ją dopiero w siatce, p o dobnie jak wszyscy. Wygraliśmy 1:0. Co więc jest lepsze? Dostać piłką czy nie dostać, ale stracić gola? Myślę, że to pierwsze. Dlatego mówiłem o dobrym uczynku. Wracając do tematu - zawsze staram się być miły, nie tylko na stoku. Przed dwoma laty kupiłem dom. Nie pierwszy lepszy, ale pobliski dom babci, który powstał po przeprowadzce dziadka do placówki dla weteranów wojennych w Tilton. My zajęliśmy wtedy mieszkanie dziadków. Choć wygląda jak gmach z filmu 2001: O dyseja k o sm iczn a , to nasze rodzinne
220 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
gniazdo. Leży w pewnym oddaleniu od drogi, ale nie w lesie, lecz na wzgórzu, które zimą trzeba odśnieżać traktorem. Wieczorami przychodzą niedźwiedzie czarne, które uwielbiają nasz kompost, a bardzo często jelenie, które lubią nasz ogród. Jednak m ożna do nas dotrzeć autem, a w domu jest bieżąca woda i prąd. Nie jeste śmy zupełnie odcięci od cywilizacji. Nieco niżej, naprzeciwko mojego domu, znajduje się pawilon dla instruktorów tenisa. Skromny, ale na lato wystarczy. Na naszej Północy co druga rodzina ma działkę, a więc najczęściej chatkę nad jeziorem lub w lesie, nieopodal miasta. To dobre miejsce na urlop albo chociaż na letnie popołudnia. Żyje się tam inaczej, prościej, bliżej natury. Można choćby łowić ryby. Pawilon dla instruktorów przypomina taki właśnie domek letniskowy. Zimą jednak nie na daje się do mieszkania. Jest nieocieplony, a okna są nieszczelne. Za całe ogrzewanie służy mały, dymiący piecyk. Tymczasem jeste śmy w sercu doliny Easton, gdzie hula wiatr Bungay Jar, co jest też jednym z licznych imion mojej siostry Wren. Domek drży wtedy w posadach, jak gdyby miał wylecieć w powietrze. Mróz skuwa rury i przewody, a czasem również toaletę. Zimą 2002 roku miesz kał tu mój przyjaciel Cam, co nie byłoby warte uwagi, bo puszczę zna lepiej ode mnie, ale od siedmiu lat jeździ na wózku, bo ma sparaliżowane nogi. Niełatwo mu odszronić rury albo porąbać drewno na opał. U rodziców też jest ciężko, bo trzeba korzystać z wygódki. Jego wypadek pamiętam bardzo dobrze. Akurat byłem w domu, bo trenowałem przed sezonem 1997/98. Odwiedził mnie Worm i postanowiliśmy urządzić imprezę. Pojechaliśmy po przyjaciół, ale nie mogliśmy ich znaleźć, choć dobrze wiedziałem, gdzie szu kać. Lars i Chelone pojechali po pizzę, ale wciąż nie wracali. Coś mnie tknęło. Wróciliśmy z Wormem do auta i ruszyliśmy na zwiad. Niedaleko domu Jo migały czerwone i błękitne światła alarmowe. Podjechaliśmy bliżej. W mroku rozbłyskiwały stroboskopy, jezdnia
Dobroć | 221
spływała strażacką pianą. W rowie sterczał samochód. Przednie koło z wolna się obracało, jakby wypadek zdarzył się przed chwilą. Francońscy strażacy, których dobrze znam, bo są ochotnikami z okolicy, przepuścili mnie bliżej. W błękitnym świetle ujrzałem czerwonego volkswagena jettę. Leżał teraz na poboczu, przewró cony na bok. Poznałem auto Cama. Strażacy już je rozcięli. Pod szedłem jeszcze trochę, ale jeden z policjantów na mnie wrzasnął. Nie pozostałem mu dłużny. Byłem wściekły i przestraszony, bo nie chciano nam powiedzieć, co się stało. Worm odciągnął mnie do samochodu. Wróciliśmy do domu i już nigdzie się nie ruszaliśmy. Znacznie później wrócili Chelone i Lars. Obaj byli poruszeni, choć Chelone ma stalowe nerwy. Czuwali w szpitalu, aż kazano im się wyspać. Jak wyjaśnili, Cam jechał tuż przed nimi. Nagle ni stąd, ni zowąd zjechał z drogi i się rozbił. Zatrzymali wóz i pobie gli na pomoc. Cam leżał na ziemi. Przód jetty przygniótł mu nogi, a powykręcany tułów sterczał przez okno. Próbowali wszystkiego, żeby tylko samochód go przestał przygniatać, ale bez powodzenia. Podtrzymywali rozmowę, bo kolega tracił przytomność. Cam był przerażony i bardzo cierpiał. „Zabierzcie ze mnie ten samochód, zabierzcie ten cholerny ciężar”, zawodził. Tymczasem zjawił się Mickey Libby, który jechał za chłopakami. „Ja umieram”, wykrztusił Cam. Przyjechała stanowa policja. Jeden z funkcjo nariuszy przyjrzał się Camowi. „On odchodzi”, orzekł. Policjanci chcieli odsunąć Chelone’a, który jednak stawił opór. Zostawili go, bo uznali, że nie ma to już znaczenia, skoro Cam umiera. Stra żacy rozcięli karoserię. Chelone chwycił Cama za rękę i dodawał mu otuchy. Kazał mu się skupić i głęboko oddychać. „Trzymaj się - powiedział. - Wszystko będzie dobrze”. Wsiadł z nim do karetki, która odjechała, zanim przybyliśmy z Wormem. Cam od dawna igrał z losem, czy nawet ze śmiercią, a nie szczęście spadło na niego w najmniej oczekiwanej chwili. Gdzieś w mroku czyha zły duch, który jest żądny naszej krwi.
222 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
To już wszystko. Historia nie ma żadnego morału. Cam nie przekroczył szybkości, nie zrobił żadnego głupstwa. Może akurat sięgał po kasetę albo włączał ogrzewanie. Już się tego nie dowiemy. Jechał boczną drogą z szerokim rowem, gdzie nawet opancerzony bradley mógłby się wywrócić. Na całe szczęście Cameron Chedley Shaw-Doran nie pamięta wypadku. Jego mózg jest tak skonstruowany, że usuwa złe wspo mnienia. Cam odzyskał przytomność po kilku tygodniach, ale w szpitalu spędził wiele miesięcy. Pamięta jedynie, że feralnego dnia jadł z rodzicami pesto z makaronem. Sam również nie my ślę o tym, co złe. To bardzo zdrowe. Jednak jeśli nawet zdołamy o czymś zapomnieć, czasem trzeba ponieść konsekwencje. Cam dochodził do siebie przez kilka lat. Nie był szczęśliwy. Nie chciał jeździć na wózku, a bez niego było m u jeszcze trudniej. Ra zem z Cheloneem namówiliśmy go, żeby trochę zaszalał. Ach, co on wyczyniał na swoim pojeździe! Pędził w przód i w tył, prze chylał się, kręcił na jednym i dwóch kółkach... Nie obyło się bez potłuczeń, do czego jednak byliśmy przyzwyczajeni. Jak się okazało, wózek można nachylać, opuszczać, obracać, za trzymywać z piskiem o pon... Odtąd Cam ujrzał go w innym świe tle. Nie był to już wózek, lecz raczej elegancki rydwan z lotniczego aluminium oraz gumy. Szybki i fajny. Parę lat później przesiadł się na handbike, czyli trójkołowy wózko-rower inwalidzki z napędem ręcznym. Cam ma tak umięśnio ne ramiona jak Schwarzenegger. Pewnego razu Chelone przejechał tym pojazdem na tylnym kole po Easton Road. Parę dni później Cam popisywał się już jazdą na boku, na dwóch kołach. Zeszłego lata spotkałem go na Trzymilowym Wzgórzu, które łączy Górę Armatnią z miastem. Zwolniłem i zatrąbiłem na powi tanie. Cam natychmiast ustawił się za moim porsche i razem po gnaliśmy w dół, z prędkością niemal stu kilometrów na godzinę. Potem stwierdził, że moje auto ma zbyt niskie zawieszenie, żeby stworzyć wir powietrzny, a ponadto sypało m u żwirem w czoło.
Dobroć | 223
Według niego najlepsze są ciężarówki Kenworth, które wioną po wietrzem i mają błotniki z fartuchami. Można nas posądzić o nieostrożność, ale uważamy inaczej. Czy Cam powinien zrezygnować z przygód i niebezpieczeństw, ponie waż jeździ na wózku? Przeciwnie, właśnie dlatego chce żyć pełną piersią. Żeby cokolwiek osiągnąć, musi podwójnie się starać. Już się z tym pogodził, podobnie jak wcześniej ze swoją rudą czupryną. Wracając do opowiadania, w lecie tamaracki pawilon zajęli in struktorzy tenisa, a ja przygarnąłem Cama do siebie, choć miał opory, bo mieszkam z dziewczyną. Jak to się mówi, nie chciał być piątym kołem u wozu. Inaczej jednak zimą miałby znowu oblo dzoną toaletę. Uspokoiłem go, że nie będzie niezręcznych sytu acji, bo przyjmujemy mnóstwo gości, a on dostanie własny pokój, mógłby jednak czasem wstawić naczynia do zmywarki. Zamieszkał u nas, podobnie jak Chance, który uciekł ze spalo nego mieszkania w śródmiejskim bloku. Był sąsiadem wielu na szych znajomych, a policja nazwała to miejsce Szczurzą Norą, choć nie wiem dlaczego. Tak czy inaczej spędziliśmy razem wspaniałe lato, a co więcej, nadal żyje nam się świetnie. Mamy proste zasady. Jeśli kupuję ple nerową wannę, Cam dba o jej czystość. Jeśli płacę za powiększenie domu, Cam znajduje wykonawcę. I tak dalej. Część roku Cam spędza teraz w Plymouth, gdzie studiuje i ma własne mieszkanie. O wannę musi zadbać ktoś inny, zresztą Cam ją zaniedbywał, podobnie jak zmywanie naczyń. Za to pierwszego sierpnia 2005 roku pierwszy wjechał wózkiem na Górę Waszyngtona trasą, która ma ponad dwanaście kilome trów długości. Tamtejszy klub automobilowy liczy sto czterdzieści cztery lata, ale takiego śmiałka jeszcze tam nie widzieli. Zadanie jest tym trudniejsze, że na odcinku trzech kilometrów droga jest wysypana żwirem. Cam nikomu nie zdradził, że zamierza zdobyć słynną górę. Nie robił też specjalnych przygotowań. Pojechał na miejsce i ruszył naprzód. Lał deszcz. Cam jechał i jechał. Bolały go
224 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
łokcie, nie czuł dłoni, ale wreszcie, po czternastu godzinach wspi naczki, dotarł na szczyt. To dopiero coś. Kupiłem dom w Park City, gdzie ugoszczę Cama. Są tam wybit ni specjaliści od narciarstwa dla osób niepełnosprawnych, a w po bliżu również uczelnia stanu Utah. Już sam nie wiedziałem, jak się go pozbyć. A Chance? Gdy powiększyłem dom, został w starej części, a ja przeniosłem się do nowych, lepszych pomieszczeń. Na dole trzymam swoje auta, które są całkiem ciche, gdy mają wyłą czone silniki. Nie zużywają też całego papieru toaletowego. Lubię swój dom. Lubię mieć współlokatorów. Pod tym wzglę dem niewiele się zmieniło. Jest normalnie, co mnie zawsze pod budowuje. Czasem dostaję burę od mamy. Czasem naprawię okno, bo nikt się do tego nie rwie. A przyjaciele traktują mnie zwyczajnie. Za plecami nazywają mnie jednak Supergwiazdą. Skubańcy. Myślą, że o tym nie wiem, ale mam swoje źródła. Po zakończeniu sezonu 2003/04 kumple zafundowali m i rejs wycieczkowy na Florydzie. Sobie również. Była nas dziewiątka. Z wygolonymi głowami i tatuażami, co nas upodabniało do ucie kinierów z więzienia. Wycieczka udała się nadzwyczajnie, a chłop cy sprawili mi wielką przyjemność. Pływaliśmy, graliśmy w piłkę wodną, piliśmy i jedliśmy, a raczej się objadaliśmy. Chyba oddawa no się też hazardowi, którego unikam, więc głowy nie dam, a sam pewnie wtedy jadłem. Było więc miło, co lubię, a nie zawsze tak jest. Większość ludzkich zachowań przyjmuję z doskonałą obojęt nością. Jestem bardzo tolerancyjny. Jednak niektórzy przebierają miarkę. Przed dwoma laty drużyna Aliens bawiła w miasteczku, którego nazwę przemilczę, bo żyją tam również mili ludzie. Nawet wielu. Miałem okazję ich poznać. Jednak tamtejsi piłkarze to zwy kli bandyci w korkach. Nikt ich nie wychował. Tyle mogę o nich powiedzieć. Na boisku dostawali od nas baty. Jeden z rezerwowych miał już chyba dość. „Złam mu nogę! Złam mu nogę!”, zawołał. Ja prowadziłem naszą grę, więc chodziło mu chyba o mnie.
Dobroć | 225
Też nigdy nie odpuszczam, ale namawianie do skrzywdzenia drugiego człowieka, w zwykłym futbolowym meczu, nie świadczy o zdrowej psychice. Wkrótce Krzykliwy Bałwan, jak go w duchu nazwałem, pojawił się na murawie. Zacząłem uważać na nogi, lecz niepotrzebnie. Zanim dotknął piłki, zderzył się ze swoim kolegą, który akurat miał zamiar główkować i walnął go nad lewym okiem. Krzykliwy Bałwan padł zakrwawiony na ziemię, a my stanęliśmy obok ze spuszczonymi głowami, udając współczucie. Czekaliśmy na karetkę i pomyślałem, że będzie mu ciężko w życiu. Jak to się mówi, wyrządzone zło wraca do człowieka. Jeśli ten chłopak się nie zmieni, długo nie pociągnie. Zresztą może tak nie jest, nie znam się na tym. Jeśli jednak kar ma istnieje, to przychodzi nam płacić za uczynki nawet z poprzed niego życia. Pech czy różne nieszczęścia byłyby zatem zawinio ne. To również nie brzmi sensownie. Może więc karma to bujda. Moją receptą jest dobroć. Jej nigdy za wiele. Po prostu bądźmy mili. Uśmiechnijmy się, skińmy głową, powiedzmy coś ujmującego. Na wet jeśli najchętniej byśmy kogoś udusili. Bycie miłym się zawsze opłaci. Oczarujemy innych miłych ludzi, a dupki będą się miały z pyszna. Opowiem inną historię. Przed dwoma laty wybraliśmy się z Camem na przejażdżkę moim autem. Spotkaliśmy przyjaciela w małym, japońskim sportowym wozie (który potem sprzedał, żeby opłacić studia medyczne - ładnych czasów doczekaliśmy). Postanowiliśmy z Doktorem Kildareem, że porównamy swoje cacka. Ruszyliśmy serpentyną na Wzgórze Cukrowe. Wyszedłem na czoło. Pozwalałem się dogonić, lecz nie dawałem się wyprzedzić. Ranek zapowiadał się świetnie, ale za jednym z zakrętów czaił się policyjny radar. Jak się okazało, pędziliśmy z szybkością ponad stu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. W ogóle się tym nie przejmowałem, bo niedługo wyjeżdżałem na całe pół roku do Eu ropy. Może trochę się jednak przejmowałem, ale nie bardzo.
226 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Przepuściłem więc rywala, który pomknął dalej, niczym ojciec rodziny z serialu Jetsonow ie, a sam zjechałem na pobocze. Poli cjant jednak natychmiast ruszył za tamtym. Nie wiedziałem, czy się cieszyć, czy martwić. Jeśli któryś z nas złamał przepisy, to ja. Poczekałem więc jakieś piętnaście sekund, a gdy funkcjonariusz nie wracał, pojechaliśmy do domu. Lecz Franconia jest mała. Policjant szybko ustalił, kto pognał serpentyną, gdy ja się pokornie zatrzymałem. Co więcej, znał ten samochód, bo dzień wcześniej wręczył mandat współlokatorowi kierowcy, którego również musiał ścigać do samego domu. Nasz rywal okazał się zręcznym negocjatorem. Policjant wspa niałomyślnie darował mu mandat w zamian za uiszczenie m anda tu kolegi. On się chyba zmarnuje na medycynie. Powinien zostać prawni kiem. Albo agentem sportowym. Skończyło się tak, że obaj unik nęliśmy kary, chociaż ja chciałem się jej poddać, a on uciekł. Ja byłem miły, policjant także, a i współlokator skorzystał. To dopiero historia. Tak powinno być. Dzielmy się miłością. Gdybyśmy obaj czmychnęli, mielibyśmy na karku Gwardię Narodową. Gdybyśmy obaj stanęli, spisano by nas, a ja przekro czyłbym limit punktów karnych, tracąc prawo jazdy. Jeden dobry uczynek owocuje kolejnym, co widziałem wiele razy. Uprzejmość jest zaraźliwa. Ciągle jestem proszony o rady. Jeśli chodzi o narciarstwo, pra cujcie, a wszystko poznacie sami. Dbajcie o szybkość, a ponadto bądźcie dobrzy. Okazujcie szacunek, kiedy trzeba, nie traćcie cza su, bawcie się, kiedy się da. Kto jednak miałby czas na wygłaszanie takich kazań?
9
w
... ;*
Tworzywo dla narciarza lesie i w górach można się wiele nauczyć - zwłaszcza o śnie gu. Narciarze i mieszkańcy Północy muszą być ze śniegiem za pan brat. To konieczne. Ponoć Eskimosi mają sto określeń białe go puchu, co może być wymysłem, podobnie jak to, że Wielki Mur Chiński widać z kosmosu. Ja jednak jestem skłonny w to uwierzyć. W moich stronach śnieg przeważnie spada już przed Halloween, a topnieje po Wielkanocy. Towarzyszy nam tak długo, że żyjemy w bliskiej komitywie, jak mieszkańcy Los Angeles ze smogiem, a tubylcy równiny Serengeti z lwami. Dziadkowie modlili się o śnieg, bo wabił turystów do schroni ska. Ja również za nim tęskniłem, bo nie pozwalał się nudzić. Lu dzie Północy szanują śnieg. Przyznam jednak że pod koniec se zonu mam go dość. Przyprawia mnie o mdłości. Co za dużo, to niezdrowo, ale naprawdę go kocham. Zimy są bowiem różne. W New Hampshire od trzech lat nie było śniegu, choć trzymał siarczysty mróz. Akurat wyjeżdżałem, ale wiem wszystko, bo ludzie psioczą na paskudną zimę jak w lecie na suszę, która niszczy plony i morzy głodem. Jest to główny temat rozmów. Mamy tutaj rozmaite odmiany śniegu. Lubię wiosenny, zwa ny cukrowym, choć nie z powodu cukru klonowego. Jego płatki przypominają kryształki cukru. Albo maleńkie kulki gradu. Garść
228 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
takiego śniegu jest miękka i falująca. Wije się niczym żywe sre bro i niemal rozpływa w dłoni. W iosenny śnieg nie wykazuje we wnętrznego tarcia, więc sprzyja szybkiej jeździe, co właśnie w nim lubię. Pojawia się późno, gdy jest cieplej, a cząsteczki wody wznoszą się w górę powłoki śnieżnej i otaczają poszczególne kryształki, które już nie mogą się łączyć. Wiosenny śnieg bywa również na zywany śniegiem starym, a meteorolodzy używają określenia „głę boka siwizna”. Powstają z niej potężne lawiny i twarde jak kamień lodowe śnieżki, o ile umie się je lepić. Jak widać, jeden rodzaj śniegu m a trzy nazwy, a może nawet cztery, nie jesteśmy więc gorsi od Eskimosów, przynajmniej pod tym względem. Chyba że oni dzielą śnieg również zależnie od tego, czy łatwo go strząsnąć z buta albo czy jest to sypka garść, czy cała lepka hałda. Nauka o śniegu powstała właśnie w Nowej Anglii, a dokład nie w Jericho, w stanie Vermont, nieopodal rodzinnych stron taty. Stworzył ją niejaki Wilson Bentley, zwany Płatkiem Śniegowym, niestrudzony pasjonat i badacz, który poświęcił śniegowi całe ży cie, a nawet śmierć. Jako mały chłopiec oglądał kryształki pod mikroskopem, a na stępnie rysował, co było żmudnym zajęciem. W wieku szesnastu lat używał już aparatu fotograficznego z wbudowanym mikrosko pem. Przyrząd zajmował drewnianą skrzynię wielkości lodówki. Stał na trzech cienkich nogach, a z przodu miał długi, harmonij kowy przewód, niczym Snuffy z Ulicy Sezamkowej. No cóż, było to w 1882 roku. Bentley pochodził ze skromnej, rolniczej rodziny. Mama i tata nie podzielali może fascynacji syna, ale gorąco go popierali. To oni kupili aparat, wydając oszczędności całego życia. On natomiast odkrył, że każdy płatek śniegu jest inny. Pieniądze rodziców nie poszły więc na marne. Bentley podróżował z odczytami, a jego zdjęcia publikowano w czasopismach z całego świata. W 1931
Tworzywo dla narciarza | 229
roku, dzięki wsparciu środowiska naukowego, wydał album Snów Crystals. Najbardziej zajmowały go właśnie kryształki, a więc niewielkie, przeważnie sześciokątne cuda natury, bez których nie byłoby m o jej profesji. Śnieg spada również w innych postaciach, co mogłem obserwować w naszym lesie. Najczęściej występują oczywiście płatki, a więc skupiska kryształków, które łączą się na różne prze myślne sposoby, jak zbuntowane klocki Lego. Bywają małe, suche i sypkie, niczym zmrożony obłok kurzu, to znów grube i wilgotne, niczym arkusz papieru toaletowego. Bentley miał więc przed sobą trudne zadanie. Należy również wspomnieć o krupie lodowej, która jest jak zmrożony styropian, oraz o szadzi, złożonej z maleńkich kuleczek lodu. Szadź jest lepka jak rzep i spowija wszystko białą powło ką, czasem grubości wielu centymetrów. Wygląda pięknie, choć może zamienić w lodową rzeźbę samochód albo nas. Na stoku, gdy pędzimy ponad sto kilometrów na godzinę, razi oczy niczym piaskarka. Nie dziwię się fascynacji Bentleya. Śnieg jest przydatny. Ceni my go, czasem przeklinamy, niektórzy nawet z niego żyją. My na tomiast nie jesteśmy mu wcale potrzebni. To dzieło natury. Pada i pada. Od epoki lodowcowej. Przez tysiące lat. Rok w rok. To całe miliardy ton sześciennych białego puchu. Ludzie drwili, ale mały Bentley wcale się tym nie przejmował. Oddawał się swojej pasji. Najpierw uczył się w domu, pod opieką matki, a gdy skończył czternaście lat, podjął samodzielne studia. Był genialnym nowatorem, któremu rzeczy zwyczajne jawiły się jako piękne i tajemnicze. W amerykańskim stanie Vermont śniegu jest co niemiara. Pewnego dnia Bentley, który miał już sześćdziesiąt sześć lat, fotografował różne odmiany śniegu. Już wracał, gdy zerwała się gwałtowna burza. Podczas dziesięciokilometrowej wędrówki
230 I Bodę Miller. Autobiografia wariata
zapadł na zapalenie płuc i po kilku dniach umarł. Właśnie zbliżało się Boże Narodzenie. Bentley był pasjonatem, jakich niewielu spotkamy. To godne podziwu. Pokochał śnieg dziecięcą miłością, podobnie jak ja. Po szliśmy w różnych kierunkach, bo on został fotografem i naukow cem, a ja narciarzem, lecz uważam go za pokrewną duszę. Kryształki kryształkami, ale dla mnie liczy się głównie śnieg narciarski. Nie jestem jednak wybredny. Wielu alpejczyków kocha sypką nawierzchnię. Głęboki, świeżutki śnieg, zwiewny jak powie trze. Zresztą sypki puch, jak każdy rodzaj śniegu, składa się głów nie z powietrza. W najbardziej rozmokłych płatkach udział wody nie przekracza jednej czwartej, a reszta to powietrze. Dlatego śnieg jest miękki, a nasze błędy i upadki nie mają bo lesnych konsekwencji, o czym marzy każdy człowiek. W dzieciń stwie skakałem z najwyższych drzew i skał, nurkując w puchu. To jak bezpieczne lądowanie po locie. Co najlepsze, po sypkim śniegu trzeba jechać szybko, żeby się nie zapaść. Im jest głębiej, tym trudniej się wydostać, a nie moż na liczyć na pomoc. Nikt nas nie wyciągnie, bo sam by się zapadł. Akurat w tym wypadku uprzejmość równa się głupocie. Lecz jadąc szybko, suniemy gładko jak skuterem śnieżnym po kwietniowej krze. Odchylamy się, choć nie za bardzo, żeby nie klapnąć na pupę. Unosimy czubki nart. Zaciskamy mięśnie łydek. Uważamy na ukryte głazy. Oto cały przepis na jazdę po sypkim śniegu. Mamy też nawierzchnię o wymownej nazwie zaraza (crud). Tak wygląda nienaganna trasa pod koniec zawodów. Jest nierówna, wyboista, miejscami śliska, a miejscami chropowata i zdradliwa. Niemniej całkiem fajna, jeśli ktoś potrafi na niej jeździć. Kto rusza późno, może trafić na zarazę. Przyjrzyjcie się narcia rzom z dalszych pozycji startowych, powiedzmy z piątej dziesiątki. Ich kolana podskakują na muldach, jakby były miażdżone przez tłoki. Po tym można poznać zarazę. Alpejczycy jej nie kochają,
Tworzywo dla narciarza | 231
z wyjątkiem Hermanna Maiera, który twierdzi, że obecne trasy są zbyt równe. Ale on jest mocniejszy niż ratrak, a teraz ma w nodze metalowy pręt. Śnieg chropowaty jest bardzo osobliwy i raczej nieprzyjem ny. Na szczęście występuje rzadko, bo tylko w pewnych w arun kach i o pewnym czasie. To świeży śnieg, który został nadtopiony przez wieczorne słońce, a potem ścięty przez nocny mróz. Czasem bardziej, a czasem mniej, co zależy od wielu rzeczy, ale bywa tak szorstki, że narciarz staje jak wryty, po czym pada na twarz. To żadna frajda. Może śmieszyć, gdy pada ktoś inny, chyba że pot nie sobie twarz, co też się zdarza, a nie powinno być przedmiotem żartów. Breja dla odmiany jest mokra i gęsta. Przemoczy nawet strój do podmorskiej żeglugi z powieści Juliusza Verne’a. Gdy zalegnie, lepiej się zaszyć w suchym i ciepłym domu, a jazdę przełożyć na inny dzień. Wreszcie, jak mówimy, stal kotłowa. Śnieg twardszy niż suchy lód z Plutona. Bardziej śliski niż łajno bernikli kanadyjskiej na mokrej, golfowej łące. Że po lodzie lepiej nie jeździć, rozumieją pewnie nawet zmarzluchy z Los Angeles. Chyba że bijemy rekord szybkości, mając doktorat z upadania, a może również żeliwne siedzenie. Jeśli nie, lepiej nie igrać z losem. Wracajmy do domu i przyjdźmy kiedy indziej. Te główne rodzaje śniegu dzielą się na podrodzaje. Mamy więc śnieg kredowy, przyczepny (którego dalszym podrodzajem jest styropianowy), grudkowaty bądź wodnisty. Wystarczy wyjść na stok, żeby się o tym przekonać. Weźmy garść śniegu i poczujmy go w dłoniach, w podobny sposób myśliwy obmacuje jelenie bob ki. Zwłaszcza przed zawodami warto sprawdzić warunki, aby je wykorzystać. Co do mnie, najbardziej lubię śnieg sztruksowy, a więc świe żo ubity. Jednak śniegu nie dzielimy tylko według walorów nar ciarskich, lecz również choćby ze względu na kolor. W Nowej
232 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Anglii późny śnieg miewa odcień pomarańczowy. Od wodorostów. W Górach Skalistych podobnie, choć tam nazywają go dyniowym. Wyróżniamy także śnieg żółty oraz zielony, który można spotkać wiosną w naszych lasach jodłowych i świerkowych. Zawdzięcza my je również wodorostom, choć żółty ma jeszcze jeden ważny składnik. Najfajniejszy jest chyba śnieg czerwony, który leży w Alpach. Jest zupełnie wyjątkowy. Mnie wydaje się raczej różowy. Jak po wstaje? Na pustyni Kalahari, w południowej Afryce, leży czerwony pył. Przywiany na północ przez wiatr, zabarwia obecne w powie trzu cząsteczki wody, z których później powstaje śnieg. Można więc powiedzieć, że w Alpach ścigamy się na afrykań skim piasku, co jest frapujące, a nawet pouczające. Pył z jednej pół kuli zabarwia śnieg na drugiej. Zjawiska pogodowe pokazują, że na świecie wszystko się łączy. Ma to również minusy. Chińska susza, która trwa już dekadę, spowiła kurzem zachodnie brzegi Ameryki Północnej, od Kanady po Meksyk. Nie mam nic przeciwko Chiń czykom, ale dziękujemy za taki prezent, to już drobna przesada. Z podnóża Gór Skalistych już nie widać ich szczytów. To tak, jak gdyby z bejsbolowego pola zewnętrznego nie było widać bazy domowej. A wszystko dlatego, że z Chin nadeszła burza, bo tam tejsza ziemia pustynnieje, co wynika z naszej największej bolączki, globalnego ocieplenia. Koło się zamyka i wszyscy zaczynamy się dławić. Według naukowców niebawem niszczejące lasy tropikalne zaczną wydzielać więcej dwutlenku węgla niż tlenu, co wchłoną oceany, które już zaczęły się zmieniać pod względem chemicznym. Klimat się gwałtownie ociepli, jak gdyby dolano oliwy do ognia. Jako miłośnik szybkich samochodów może nie powinienem perorować o ekologii. Nie jestem jednak najgorszy. Stosuję recy kling, używam kompostu, załatwiam się, kiedy mogę, z werandy. Lekceważenie efektu cieplarnianego jest równie sensowne, jak lek ceważenie Hermanna. On od tego nie zniknie.
Tworzywo dla narciarza | 233
W lecie 2003 roku topniały szwajcarskie lodowce. W ośmiu krajach Europy, gdzie prowadzono odpowiednie statystyki, z prze grzania zmarło dwadzieścia sześć tysięcy ludzi. W rzeczywisto ści ofiar mogło być nawet trzykrotnie więcej. W Ameryce nato miast codziennie notowano średnio szesnaście trąb powietrznych. W skali miesięcznej było ich najwięcej w historii. Przyszły także rekordowe upały. Zeszłej wiosny Brytyjczyk Ben Saunders wyruszył na biegun północny. Zamiast lodu zastał jednak roztopy, a potem zwykłą wodę. Uciekł drogą powietrzną i stwierdził, że odtąd każdy po dróżnik musi zabierać łódkę. Bądź co bądź, lato mieliśmy najgorętsze i najdziwniejsze od dziesięciu tysięcy lat. Ocieplenie dopiero się zaczyna. Jeśli czegoś nie zrobimy, poziom mórz będzie rosnąć przez dalsze pięć stuleci. Ośrodek Tenisowy Tamarack w Górach Białych może zamienić się w plażę. Nam zaś przyszłoby wymrzeć, co jest całkiem możliwe, bo zdarzyło się już pięć razy, jak dowodzą klimatolodzy. Zresztą geologia pokazuje, że na Ziemi nieustannie coś umiera. Narciarze mogą sobie jednak pogratulować, bo ocieplenie za ostrza klimat, co zaowocuje mrozem i śniegiem, przynajmniej dopóki Alp nie zaleje woda. Jak tak dalej pójdzie, wsiądziemy do łodzi, choć może zostanie kilka górskich kurortów. Pora już zatem na zmiany, które każdy powinien zacząć od siebie. Ja chętnie kupię rajdowe auto o mocy czterystu pięćdziesięciu koni mechanicznych, z napędem wodorowym. Konstruktorzy, stwórzcie jakiś miły m o del. Potrzebuję go ja, potrzebuje go świat.
70
Moje słuszne poglądy naszym domu powtarzano, że najlepiej chronimy siebie, dbając o innych. To istota wspólnoty. Może tego nie wi dać, ale pochodzę z politycznie zaangażowanej rodziny. Już jako dwulatek brałem udział w protestach przeciw elektrowni jądrowej w Seabrook. Siedziałem na barana u mamy. Choć mieszkaliśmy sto sześćdziesiąt kilometrów w głąb lądu, chronieni przez wiatry, to współczuliśmy mieszkańcom strefy ewakuacyjnej. Braliśmy też udział w pokojowym marszu z Waszyngtonu do Moskwy, który trwał dwa dni, bo chodziło o miejscowości w sta nie Vermont. Po drodze biwakowaliśmy, poznając wielu sympa tycznych ludzi. Jak potwierdzi każdy rodzic, dzieci chcą wiedzieć, w czym biorą udział. Szybko więc usłyszałem o bezpieczeństwie i wolności, któ re trudno pogodzić. O dobrych i złych sposobach rządzenia. Dla rodziców wolność była znacznie ważniejsza od bezpieczeństwa, co w pełni rozumiałem. Zmierzam do tego, że gdy zimą 2003 roku zgłosił się do mnie francuski dziennikarz, miałem zdanie o rychłej inwazji na Irak. W takich sprawach moi bliscy zawsze działali lub chociaż namięt nie rozprawiali, wypijając mnóstwo piwa. Gdy Francuz zadał zna mienne pytanie, nie mogłem milczeć, bo wyszedłbym na tchórza i zdrajcę. Nie owijałem w bawełnę. „Godniej reprezentuję swój kraj
. | H i h |i ' Millet Aiilol>i(M)r,)lid wariata
stwierdziłem - niż on mnie”. Tak właśnie uważam. Od lat połowę czasu spędzam w Europie. Mam więcej obycia niż pewni ludzie, którzy rządzą światem. Czasem trzeba wyrazić swoje zdanie. To obywatelski obowiązek. Historia uczy, że sprzeciw wobec władz bywa przejawem patrioty zmu. Dzisiaj nie wypada krytykować, ale przeszłość pokazuje, że w trudnych chwilach potrzebny jest wstrząs. Nowa siła. Żywioł jin ma przeciwwagę w postaci jang. Ciemnej Stronie Mocy przeciw stawia się Moc. Zło należy odpierać. Czyż nie tym zajmowali się orędownicy praw obywatelskich, równości dla kobiet, poszanowa nia mniejszości seksualnych? Stąd moja wypowiedź, która była zresztą dość oględna. Prze milczałem sprawę Iraku. Nie wymieniłem żadnych nazwisk. Jedy nie zwróciłem uwagę, że w Europie mam lepszą opinię niż mój kraj, co nie jest dziełem przypadku. Na szacunek Europejczyków trzeba zapracować. Clinton zjednał ich wdziękiem, Kennedy miał uroczą żonę, a Carter był pysznie nieporadny. Natomiast prezy denci republikańscy nie zachwycają od czasów Eisenhowera, któ rego zresztą ceniono głównie za zasługi wojskowe. Mogłem pominąć to pytanie. Zapomnieć o sprawie. Sądzę jed nak, że o wojnie warto rozmawiać. Nie o tej wydumanej, z nar kotykami, inflacją czy ubóstwem, lecz o tej autentycznej, która ma namacalne skutki. Zabitych i rannych ludzi, zniszczony kraj, roztrwonione miliony, splądrowane muzea w kolebce cywilizacji. Miałbym się tym nie przejmować? Nie wypowiadać się? To by zna czyło, że mam coś nie w porządku z głową. W Europie widziałem transparenty z napisem „Bodę na pre zydenta”, lecz rodacy byli oburzeni. Dlaczego się mieszam do p o lityki? - pytały gazety. Przecież jestem tylko narciarzem. Tylko sportowcem. Czyżby to oznaczało, że nie mam prawa do własnego zdania? Niestety wciąż się uważa, że jak ktoś jest silny, to musi być głupi.
Moje słuszne poglądy | 237
W rodzinnym New Hampshire zostałem zbesztany przez arcykonserwatywny dziennik „The Union Leader”, który jednak potem wybrał mnie na Sportowca Roku. Zresztą to gazeta z klasą, nawet gdy się na mnie wścieka. Może mnie jednak lubią, a może uważają za niegroźnego, tępego osiłka. Nie dbałem jednak o krytykę, bo często mi dziękowano, że wy raziłem uczucia szerszego grona ludzi. Zresztą na tym chyba pole ga demokracja, że się broni swojego stanowiska, nawet jeśli nie jest popularne. Inaczej zwycięży ten, kto ma więcej pieniędzy. Jak mówiłem, niechętnie się angażuję w politykę. Nie jest mi jednak obojętne, co robi mój rząd. Nie uważam się za autorytet ani za znawcę tematu. Po prostu odpowiedziałem na pytanie, które zresztą zbyt rzadko stawiano w kraju, a teraz jest już za późno. Gdybym poparł prezydenta i jego wojnę, nikt by się nie zgor szył. Pewnie zaproszono by mnie do Białego Domu na gry wideo. Mam więc albo milczeć, albo przytakiwać? Dziękuję. Poza tym rząd nie daje narciarzom ani grosza, z czego się cieszę, ale opłaca tropicieli dopingu. A skoro o dopingu mowa, zwalcza go Światowa Agencja A n tydopingowa (WADA). Można by przypuszczać, że przypomina DEA, a prowadzi ją ktoś taki jak prom otor zapasów Vince McMahon, tylko lepiej ułożony. W rzeczywistości szefem WADA jest niejaki Dick Pound. Agencja ma swoje oddziały w poszczególnych krajach. Jest, że tak powiem, policją od moczu. Sprawdza, czy nie zażywamy różnych substancji, niekoniecznie związanych ze spor tem. Obserwując jej działania, dochodzę do wniosku, że albo bę dziemy wolni, albo będziemy czyści. Tych dwóch rzeczy nie da się pogodzić. Amatorzy dopingu to zwykli oszuści i należy ich tępić, dla do bra sportu. Pod tym względem WADA jest potrzebna i pożyteczna. Jednak narciarstwo przypomina samochodowe wyścigi NASCAR. Wymaga niewzruszonej pewności siebie. Kto sięga po dodatkowe środki, czuje się gorszy, a więc jest skazany na porażkę.
238 | Bodę Miller. Autobiografia wariata
Jedne dyscypliny są bardziej podatne na doping, inne mniej. Horm on wzrostu bardziej pomaga ciężarowcom niż tenisistom stołowym. A jednak niedawno podano, że pewien as celuloidowej piłeczki stosował sterydy anaboliczne. Bądź tu człowieku mądry. Winnych należy wykrywać, ale Szkot Alain Baxter stracił medal, bo zażył środek na przeziębienie. Obecnie podobne kłopoty ma inny alpejczyk. Wspomnianego tenisistę stołowego odsunięto na dwa lata, choć poszło chyba o proszek na mięśnie, który można dostać w sklepie ze zdrową żywnością. Jeśli tak było, to lekarstwo jest gorsze od choroby. Zwłaszcza że jakoś nikt nie ściga bejsbolistów, którzy są jak żywa tablica Mendelejewa. Należałoby unie ważnić ich rekordy, do których normalny człowiek nieprędko się zbliży. Po alpejskich zawodach sprawdza się najlepszych, a okresowo wszystkich, którzy zostaną wylosowani, co wydaje się słuszne, choć bywa uciążliwe. Mnie zaskoczono w domu, w środku lata. Kontro lerzy wyjęli aparaturę i zaczęli pobierać moje cenne wydzieliny. Muszę podawać swój adres, choć dwukrotnie podpadłem, bo mnie nie zastano. Był lipiec, a ja bawiłem u dziewczyny. Miałem ich zaprosić? Jak ich znam, wparowaliby akurat w romantycznej chwili, żądając jakiejś próbki. Co to, to nie. Bycie na zawołanie urzędników jest gorsze niż noszenie bran solety elektronicznej na kostkę, czemu mogłem się przyjrzeć, bo założono ją jednem u z moich kuzynów. Jeśli pod moją nieobec ność znowu przyjadą kontrolerzy, już nie będę się tym martwił. Naprawdę. Są gorsze miejsca na nieplanowany postój. Na weran dzie stoi plenerowa wanna i piwo też się znajdzie. Niech korzystają do woli. Mogliby przywieźć kije do golfa, wędki, rakiety tenisowe, rowery górskie. Niech używają, ile dusza zapragnie. Nie przema wia przeze mnie arogancja, tylko szacunek dla samego siebie. Sko ro mama nie musiała wiedzieć, gdzie jestem, to dlaczego miałbym się spowiadać Dickowi Poundowi?
Moje słuszne poglądy | 239
Walka z dopingiem przybiera więc dziwne formy, ale musi trwać, bo się opłaca, zarówno władzom, jak i przedsiębiorcom. Gra idzie 0 miliardy dolarów. Jak to bywa, w Waszyngtonie lobbyści ubiegają się o nowe dotacje czy ulgi podatkowe. Mamy więc jakby Nową Prohibicję. Udajemy czystych jak łza, a faktycznie każdy coś bierze. To połączenie ślepoty z hipokryzją jest doprawdy przygnębiające. Odrzuciłem niejedno zaproszenie do Białego Domu. Nie dlate go, że chciałem obrazić prezydenta, który zresztą pewnie się tym nie przejął. Po prostu nie zgadzam się z jego polityką. Nie zamie rzam tego ukrywać, pozując do wspólnych zdjęć z przyklejonym uśmiechem. To specjalność polityków. Jestem obywatelem Stanów Zjednoczonych Ameryki Północ nej, co zobowiązuje - jak sądzę - do szukania szczęścia. Właśnie do szukania. Nie można go bowiem znaleźć, o czym marzą lenie, ale można go szukać. Jak? Żyjąc twórczo, imponująco, na miarę swoich możliwości. Jeśli was zaskoczyłem, to czas podnieść tyłek 1 zrobić coś nieszablonowego. Naprzód zatem, ku szczęściu.
Podziękowania Autorzy pragną gorąco podziękować Susan Raihofer z agencji Davida Blacka, która okazała się nieomylną przewodniczką. Brian Trący docenił nasz pomysł, a Adam Korn nad wszystkim czuwał. Dziękujemy również Lowellowi Taubowi z SFX za wnikliwe su gestie oraz Tobie, Maju, za zgodę na przedrukowanie wywiadu z Woodym.
O autorach Bodę Miller jest medalistą igrzysk olimpijskich oraz mistrzem świata w narciarstwie alpejskim. Mieszka w Easton, w stanie New Hampshire. Jack McEnany ukończył filologię angielską na Uniwersytecie Johnsa Hopkinsa. Pracował jako reporter w Waszyngtonie. Obec nie mieszka we Franconii, w stanie New Hampshire, wraz z żoną i dwojgiem dzieci.