1
Garth Nix
Pan Poniedziałek Mister Monday
Klucze do Królestwa Tom 1
Przełożyła Małgorzata Hesko Kłodzińska
2
Dla Anny i Thomasa i całej mojej rodziny oraz przyjaciół
3
Prolog Próbowali unicestwić Ostatnią Wolę, lecz zabrakło im mocy. Zniszczyli ją zatem na dwa sposoby. Została podarta, a strzępy grubego pergaminu rozproszyły się w czasie i przestrzeni. Zniszczyli ją także duchowo, gdyż nie zostało wypełnione ani jedno jej postanowienie. Gdyby zdradzieccy Wykonawcy zdołali postawić na swoim, postanowień Woli nigdy by nie zrealizowano. Na wszelki wypadek komplet siedmiu jej fragmentów został starannie ukryty. Pierwszy, a zarazem najmniejszy fragment zatopiono w przejrzystym monokrysztale, twardszym od diamentu. Kryształ znalazł się w szkatule z hartowanego szkła, szkatułę zamknięto w klatce ze srebra i malachitu, a klatka trafiła na wygasłe słońce na krańcu Czasu. Wartę wokół niej pełniło dwunastu Strażników ze stali. Każdy z nich stał na jednej z cyfr zegara wyżłobionego stałym światłem w ciemnej masie martwej gwiazdy. Strażników stworzono wyłącznie do pilnowania fragmentu. Z grubsza przypominali ludzi, lecz byli od nich dwukrotnie wyżsi, a ich skóra wykonana była z lśniącej stali. Szybcy i gibcy niczym koty, nie mieli dłoni, zastąpiły je sterczące z nadgarstków ostrza. Każdy 4
Strażnik nadzorował obszar pomiędzy własną godziną a następną; dowódca czuwał nad rejonem między dwunastą a pierwszą. Nadzór nad metalowymi Strażnikami sprawował doborowy oddział Inspektorów, istot niższych, które nie ośmieliłyby się kwestionować poczynań niszczycieli Woli. Raz na sto lat na gwieździe stawiał się jeden z Inspektorów, aby sprawdzić, czy wszystko jest w porządku i czy cząstka dokumentu spoczywa bezpiecznie w kryjówce. W ostatnich wiekach Inspektorzy popadli w rutynę. Zazwyczaj ograniczali się do przybycia, zerknięcia na klatkę, szkatułę i kryształ, po czym pozdrawiali Strażników i już ich nie było. Strażnicy, którzy od dziesięciu tysiącleci posłusznie maszerowali między pełnymi godzinami na tarczy zegara, nie pochwalali tak lekceważącego stosunku do służby. Składanie skarg nie leżało jednak w ich naturze, zresztą nie mieliby jak się do tego zabrać. W razie konieczności mogli jedynie bić na alarm, lecz na tym koniec. Strażnicy widzieli wielu Inspektorów, którzy pojawiali się i znikali. Nikt inny ich nie odwiedzał. Nikt nie próbował wykraść ani odzyskać cząstki Woli. Innymi słowy, przez dziesięć tysięcy lat nie wydarzyło się zupełnie nic. Wreszcie pewnego dnia, który niczym się nie różnił od trzech i pół miliona przeszłych dni, zjawił się Inspektor poważniej traktujący swe obowiązki. Przybył 5
całkiem zwyczajnie, po prostu zmaterializował się obok tarczy zegara. W trakcie teleportacji przekrzywił mu się cylinder, w dłoni kurczowo ściskał upoważnienie, tak by wyraźnie widać było złotą pieczęć. Na widok nieznajomego Strażnicy drgnęli, a ich ostrza zadrżały niecierpliwie. Upoważnienie i pieczęć tylko połowicznie uwiarygodniały przybysza. Zawsze istniała możliwość, że nieznajomy nie wyrecytuj hasła ustalonego przez poprzedniego Inspektora. Wówczas Strażnicy nareszcie mogliby puścić broń w ruch. Rzecz jasna, mieli obowiązek zapewnić Inspektorowi chwilę wytchnienia. Podróż w czasie i przestrzeni mogła bowiem zmęczyć wędrowców, nawet nieśmiertelnych. Ten Inspektor wyglądał dość marnie. Miał typowe ludzkie kształty, charakterystyczne dla szybko tyjącego mężczyzny w średnim wieku. Odziany był w granatowy surdut, wyświecony na łokciach i poplamiony atramentem na prawym mankiecie. Biała koszula nie porażała śnieżną bielą, niedbale zawiązany krawat nie maskował odprutego kołnierzyka, a cylinder był wiekowy i pognieciony. Gdy Inspektor go uchylił, by pozdrowić Strażników, ze środka wypadła owinięta w gazetę kanapka. Inspektor chwycił ją i wcisnął do wewnętrznej kieszeni surduta, a potem wypowiedział hasło. - Siarka, kadzidło i dwa selery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery - wyrecytował ostrożnie i ponownie uniósł upoważnienie, by zaprezentować pieczęć. 6
W odpowiedzi Strażnik Dwunastej Godziny obrócił się w miejscu. Skrzyżował broń ze zgrzytem, jaki zwykle towarzyszy ostrzeniu noży. Inspektor wzdrygnął się i zasalutował. - Podejdź, Inspektorze - wezwał go Strażnik. Była to dokładnie połowa słów, które wypowiadał przy każdej takiej wizycie. Przybysz skinął głową i ostrożnie zszedł z podróżnego talerza na zmrożoną ciemność wygasłej gwiazdy. Na wszelki wypadek nosił Obuwie Niematerialne (dla niepoznaki wyglądające jak bambosze), które niwelowało zniekształcające działanie ciemnej masy ostygłej gwiazdy, choć jego przełożony zaklinał się, że upoważnienie i pieczęć stanowią dostateczną ochronę. Przystanął, by podnieść podróżny talerz, gdyż był to jego ulubiony duży półmisek z kruchej porcelany kostnej, zdobiony motywami owoców, a nie typowy, wątpliwej urody dysk z polerowanego elektrum. Korzystanie z porcelanowego półmiska wiązało się z niebezpieczeństwem, gdyż łatwo się tłukł, ale za to ładnie wyglądał, co miało duże znaczenie dla Inspektora. Nawet Inspektorzy nie mogli przekraczać granicy wewnętrznego kręgu tarczy zegara, gdzie cyfry podkreślono złotą linią. Także i ten Inspektor ostrożnie minął Strażnika Dwunastej Godziny i znieruchomiał tuż przed granicą. Srebrna klatka wyglądała solidnie, a szkatuła ze szkła była nienaruszona i idealnie przezroczysta. Inspektor wyraźnie dostrzegał kryształ w 7
jej wnętrzu, tam gdzie być powinien. - Zdaje się, że wszystko jest w porządku - mruknął. Z ulgą wyciągnął puzderko ukryte w kieszeni surduta, otworzył je pstryknięciem palca i wprawnym ruchem przeniósł szczyptę tabaki do prawego nozdrza. Tabaka była świeża, otrzymał ją w upominku od przełożonego. - Wszystko, aaa, aaa, w porządku - powtórzył i kichnął potężnie. Zachwiał się cały - przez chwilę wydawało się, że straci równowagę i przekroczy złotą linię. Strażnicy błyskawicznie rzucili się w kierunku Inspektora. Ostrza Strażnika Dwunastej Godziny zatrzymały się o centymetr od twarzy nieszczęśnika, który rozpaczliwie wymachiwał ramionami, próbując odzyskać równowagę. W końcu mu się udało i znieruchomiał po właściwej stronie. - Najmocniej przepraszam, paskudny nałóg! - pisnął i odrzucił tabakierę na bezpieczną odległość. - jestem Inspektorem, pamiętajcie! Oto upoważnienie! Patrzcie na pieczęć! Strażnicy powrócili do patrolowania swoich rewirów. Strażnik Dwunastej Godziny opuścił ramiona, jego ostrza nie zagrażały już przybyszowi. Inspektor wydobył z rękawa wielką pocerowaną chustkę i osuszył twarz. Kiedy ocierał pot, wydało mu się, że coś mignęło na cyferblacie. Owo coś było małe, drobne i ciemne. Inspektor zamrugał oczyma i schował chustkę, nic już jednak nie dostrzegł. 8
- Chyba nie ma tu niczego, co należałoby uwzględnić w raporcie? - spytał nerwowo. Inspektorem został niedawno. Przez tysiąclecie bez czterech wieków był tylko Inspektorem Czwartego Stopnia. Wcześniej, niemal od Zarania Dziejów, piastował stanowisko Trzeciego Odźwiernego Portalu. A jeszcze wcześniej... - Sytuacja bez zmian - oznajmił Strażnik Dwunastej Godziny, tym samym wykorzystując resztę zasobu słów. Inspektor uprzejmie uchylił cylindra, ale przez cały czas bił się z myślami. Coś wyczuwał. Coś odbiegało od normy, jednak kara za wszczęcie fałszywego alarmu była zbyt straszna, aby ryzykować. Mógł zostać zdegradowany do rangi Odźwiernego albo, co gorsza, przejść transformację w cielesnego. Straciłby moc oraz pamięć i trafiłby gdzieś na Poślednie Królestwa jako śmiertelne, zwyczajne niemowlę. Naturalnie, za przeoczenie czegoś istotnego groziła o wiele poważniejsza kara. Mógł zostać cielesnym, lecz nawet nie przypominać istoty ludzkiej, albo trafić do świata, w którym brak inteligentnych form życia. To i tak nie byłoby najgorsze. Istniały znacznie dotkliwsze kary, o tych jednak bał się nawet myśleć. Inspektor ponownie zerknął na klatkę, szklaną szkatułę i kryształ, wydobył z kieszeni teatralną lornetkę i przyłożył ją do oczu. Wciąż nie dostrzegał nic niepokojącego. Pomyślał, że przecież Strażnicy z pewnością zauważyliby, gdyby coś się stało. Zszedł z cyferblatu i odchrząknął. 9
- Wszystko w porządku, dobra robota, Strażnicy oświadczył. - Hasło dla następnego Inspektora brzmi: „Oset, palma, dębów szpalery, Inspektor ze mnie uczciwy i szczery", jasne? Doskonale. Na mnie pora. Strażnik Dwunastej Godziny zasalutował. Inspektor ponownie uchylił cylindra, obrócił się na pięcie i położył na ziemi podróżny talerz, po czym wypowiedział słowa, które miały przenieść go do Domu. Zgodnie z przepisami miał obowiązek stawić się w Urzędzie Zjawisk Niezwykłych na cztery tysiące piętnastym piętrze i złożyć sprawozdanie, lecz był roztrzęsiony i chciał wrócić jak najszybciej na dwa tysiące dziesiąte, do swojego przytulnego gabinetu, by wypić gorącą herbatę. - Z ponurej gwiazdy mroku do jasnej lampy mocy, do moich komnat i z dala od nocy! - zakomenderował. Zanim zdążył wejść na półmisek, coś małego, cienkiego i czarnego jak smoła przedarło się przez złotą linię, pomknęło między nogami Strażnika Dwunastej Godziny, po lewym Niematerialnym Bucie Inspektora i wpadło na talerz. Glazurowane niebieskie i zielone rysunki owoców zabłysły, a naczynie wraz z czarną plamką zniknęło w kłębach gęstego, cuchnącego dymu. - Alarm! Alarm! - krzyknęli Strażnicy. Opuścili tarczę zegara i zaczęli kłębić się wokół zdematerializowanego talerza. Ostrzami cięli powietrze na wszystkie strony, a dzwonki dwunastu nieprawdopodobnie głośnych budzików rozlegały się z głębi ich metalowych ciał. Inspektor odsunął się od Strażników, nerwowo żując 10
rąbek chusteczki i łkając. Wiedział, czym była ta czarna plamka. Ze zgrozą rozpoznał ją, kiedy mignęła mu przed oczami. Był to odręcznie napisany werset. Tekst z fragmentu, który powinien spoczywać zatopiony w krysztale, zamknięty w niezniszczalnej szkatule ze srebra i malachitu, przylepionej do powierzchni wygasłego słońca i strzeżonej przez metalowych Strażników. Tyle że powyższe nie było już prawdą. Jeden z fragmentów Woli umknął, tylko i wyłącznie z winy Inspektora. Na domiar złego dotknął go, przeniknął jego ciało przez Niematerialny But. Teraz Inspektor wiedział, choć nie powinien, co zawiera tekst. Co gorsza, Wola nakazała mu wypełnić jego prawdziwe obowiązki. Po raz pierwszy od tysiącleci Inspektor miał świadomość, jak fatalny obrót przybrały sprawy. - Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi - wyszeptał Inspektor. - Do czasu kiedy Dziedzic lub jego przedstawiciele nakażą Poniedziałkowi przekazanie powierzonych Mu wszelkich urzędów, własności, praw i wyposażenia. Strażnicy nie zrozumieli jego słów, a może nawet ich nie słyszeli w jazgocie wewnętrznych alarmów. Rozproszyli się, bezowocnie przetrząsając powierzchnię wygasłej gwiazdy. Ich oczy emitowały strumienie jaskrawego światła, które przenikało mrok. Gwiazda nie była duża, liczyła sobie nie więcej niż tysiąc metrów 11
średnicy, lecz zaginiony fragment już dawno z niej zniknął. Inspektor wiedział, że zguba opuściła jego komnaty i przedostała się prosto do Domu. - Muszę wracać - powiedział do siebie. - Wola będzie potrzebowała pomocy. Podróżny talerz przepadł, więc czeka mnie długa droga. Sięgnął do surduta i wyciągnął z niego parę zabrudzonych skrzydeł, niemal równie dużych jak on sam. Inspektor nie korzystał z nich od bardzo dawna, więc zaskoczył go ich kiepski stan. Pióra powyginały się i pożółkły, a lotki wyglądały wyjątkowo niesolidnie. Inspektor przypiął skrzydła i kilka razy machnął nimi na próbę, żeby sprawdzić, czy jeszcze działają. Nie zauważył nagłego błysku światła na cyferblacie ani też dwóch postaci, które pojawiły się wraz z błyskiem. Miały ludzkie kształty, zgodnie z modą obowiązującą w Domu. Przybysze byli jednak wyżsi, szczuplejsi i przystojniejsi niż Inspektor. Ubrani byli w eleganckie czarne surduty i śnieżnobiałe koszule z wysokimi kołnierzykami, a do tego wyjątkowo gustowne krawaty ciemnoczerwonej barwy, o odcień jaśniejsze od ciemnych jedwabnych kamizelek. Ich cylindry połyskiwały czernią, a w dłoniach trzymali bogato zdobione laski z kości słoniowej, zwieńczone srebrnymi gałkami. - Dokąd to, Inspektorze? - spytał wyższy z przybyszów. Wstrząśnięty Inspektor odwrócił się raptownie, a jego skrzydła opadły. 12
- Pragnę się stawić do raportu - wyjaśnił słabym głosem. - Jak widać. Do... do moich bezpośrednich przełożonych... i do... do Poniedziałkowej Jutrzenki, a nawet do Pana Poniedziałka, jeśli sobie zażyczy... - Pan Poniedziałek wkrótce o wszystkim się dowie zapewnił go wyższy dżentelmen. - Wie pan, kim jesteśmy? Inspektor pokręcił głową. Nieznajomi zajmowali bardzo wysoką pozycję w Domu, co jasno wynikało z ich strojów oraz mocy, którą emanowali. Nie znał jednak ani ich nazwisk, ani stanowisk. - Czy panowie są z sześciotysięcznego piętra? Z biura zarządu Pana Poniedziałka? Wyższy jegomość uśmiechnął się i wyciągnął papier z kieszeni kamizelki. Trzymany przez niego dokument rozłożył się samoczynnie, a pieczęć na nim zalśniła tak jaskrawym światłem, że Inspektor musiał zasłonić twarz ramieniem i pochylić głowę. - Jak pan widzi, służymy znaczniejszemu panu niż Poniedziałek - powiedział dżentelmen. - Proszę z nami. Inspektor przełknął ślinę i niepewnie ruszył przed siebie. Jeden z mężczyzn płynnym ruchem wciągnął na dłonie śnieżnobiałe rękawiczki i strzepnął skrzydła Inspektora, które skurczyły się do rozmiarów skrzydeł gołębia. Wtedy schował je do beżowej koperty, która pojawiła się znikąd. Przygniótł ją kciukiem, czemu towarzyszył odgłos skwierczenia, a potem wręczył kopertę Inspektorowi. Gdy ten przyciskał ją do piersi i 13
nerwowo spoglądał na nieznajomych, pojawił się na niej napis: DOWÓD RZECZOWY. Obaj dżentelmeni jednocześnie narysowali laskami drzwi w powietrzu. Gdy skończyli, przestrzeń na moment zamigotała, a następnie zastygła w formie wejścia do windy, z przesuwaną metalową kratą i przyciskiem z brązu. Jeden z mężczyzn wcisnął guzik i za kratą nagle pojawiła się winda. - Nie jestem upoważniony do korzystania z windy dla kierownictwa, z pewnością nie powyżej Archiwum, dotyczy to także schodów, wyciągu i dziwodrogi wydukał Inspektor. - Zdecydowanie nie wolno mi... zjeżdżać poniżej Atramentowych Piwnic. Dżentelmeni odciągnęli kratę i gestem nakazali Inspektorowi wejść do środka. Kabina była wyłożona ciemnozielonym aksamitem, jedną ścianę w całości pokrywały niewielkie przyciski z brązu. - Nie wybieramy się na dół, prawda? - spytał Inspektor ledwie słyszalnym głosem. Wyższy jegomość uśmiechnął się zimno, lecz jego oczy pozostały nieruchome. Uniósł rękę, która z potwornym szczęknięciem rozciągnęła się o parę metrów, aby dosięgnąć przycisku na samej górze z prawej strony. - Tam? - spytał Inspektor z podziwem, którego nie stłumił nawet strach. Wyczuwał wpływ Woli na siebie, lecz wiedział, że teraz nie ma szansy Jej pomóc. Słowa, które zbiegły, musiały sobie radzić same. - Na samą górę? 14
- Tak - potwierdzili dżentelmeni jednogłośnie i wspólnymi siłami zaciągnęli kratę.
15
Rozdział 1 Był to pierwszy dzień Arthura Penhaligona w nowej szkole i nic nie szło tak, jak powinno. Nie dość, że zaczynał dwa tygodnie później niż wszyscy, to na dodatek był w tej szkole zupełnie nowy. Jego rodzina dopiero sprowadziła się do miasta, nikogo więc nie znał i nie miał pojęcia o miejscowych zwyczajach, które mogłyby ułatwić mu życie. Nie wiedział na przykład, że w każdy poniedziałek tuż przed lunchem siódma klasa wyrusza na bieg przełajowy. Tak jak dzisiaj. Bieg był obowiązkowy, chyba że rodzice ucznia ustalili inaczej - z odpowiednim wyprzedzeniem. Arthur usiłował wyjaśnić panu od WF-u, że dopiero co wydobrzał po serii wyjątkowo poważnych ataków astmy i że zaledwie kilka tygodni temu leżał w szpitalu. Poza tym miał na sobie kretyński szkolny mundurek, czyli szare spodnie i białą koszulę z krawatem, a do tego skórzane buty. Nie mógł biegać w takim stroju. Może dlatego że pozostała czterdziestka dzieciaków darła się i uganiała za sobą, tylko druga część skargi Arthura dotarła do uszu nauczyciela, pana Weightmana. - Posłuchaj, mały, tutaj obowiązuje zasada, że wszyscy biegną, bez względu na strój! - warknął pedagog. - Chyba 16
że jesteś chory. - Jestem chory! - zapewnił go Arthur, ale jego słowa zagłuszył wrzask. Dwie dziewczyny zaczęty szarpać się za włosy i próbowały kopać się nawzajem po nogach. Weightman wydarł się na nie i dmuchnął w gwizdek. - Spokój! Susan, natychmiast puść Tanię! Dobra, znacie trasę. Prawą prostą bieżni boiska, przez park, dookoła pomnika, z powrotem przez park i lewą prostą bieżni. Pierwsza trójka wcześniej idzie na lunch, ostatnia zamiata salę gimnastyczną. Zbiórka w szeregu. Powiedziałem, że zbiórka w szeregu, koniec krzyków! Rick, cofnij się. Gotowi? Biegniecie na gwizdek. Nie, nie jestem gotowy pomyślał Arthur. Nie chciał jednak jeszcze bardziej zwracać na siebie uwagi następnymi skargami ani też odmową udziału w biegu. I tak był tu obcy, zapowiadało się, że niezbyt szybko znajdzie przyjaciół, chociaż tego pragnął. Ale był optymistą, jakoś sobie poradzi. Spojrzał na drugą stronę boiska, za którym rozpościerał się gęsty las, niewątpliwie nazywany parkiem, choć bardziej przypominał dżunglę. Wszystko się tam mogło zdarzyć. Na przykład mógł odpocząć. Pocieszał się, że dystans do parku pokona bez problemu. Na wszelki wypadek wymacał w kieszeni inhalator i zacisnął palce na chłodnej, kojącej tulei z metalu i plastiku. Nie chciał z niej korzystać, nie chciał uzależnić się od leku. Ostatnim razem jednak trafił do szpitala, bo zbyt późno użył inhalatora. Obiecał rodzicom, że taka 17
sytuacja nigdy się nie powtórzy. Weightman zagwizdał przeciągle, co spowodowało skrajnie różne reakcje uczniów. Grupa najroślejszych, najbardziej osiłkowatych chłopców wystrzeliła przed siebie niczym z procy, wrzeszcząc i popychając się nawzajem. Gromada atletycznych dziewczyn, wyższych i bardziej długonogich niż chłopcy w ich wieku, wystartowała z kilkusekundowym opóźnieniem. Wszystkie zgodnie zadzierały nosy ignorując wulgarne zaczepki małp, z którymi były zmuszone chodzić na lekcje. Niezbyt liczne grupki chłopców oraz dziewczyn podzielone według płci - z mniejszym lub większym entuzjazmem podążyły za atletkami. Za nimi powlokła się młodzież niewysportowana, zobojętniała i za bardzo wyluzowana, aby dokądkolwiek biegnąć. Arthur nie był pewien, do której kategorii zalicza się każda z osób zamykających wyścig. Zaskoczył samego siebie, bo puścił się biegiem, gdyż zabrakło mu odwagi, aby iść. Poza tym pan Weightman truchtał już tyłem, aby widzieć spacerowiczów i drzeć się na nich. - Mam świadomość, że leserujecie! - ryknął. - Nie zaliczycie zajęć, jeśli się nie pospieszycie! Arthur obejrzał się przez ramię, aby sprawdzić, czy ostrzeżenie poskutkowało. Jeden dzieciak ruszył niezdarnym biegiem, lecz pozostali zignorowali groźbę nauczyciela. Weightman odwrócił się z obrzydzeniem i 18
przyspieszył. Wyprzedził Arthura, środkową grupę biegaczy i szybko dogonił lekkoatletów na przodzie. Arthur zdążył się już zorientować, że nowy pan od WF-u lubi się ścigać z dziećmi i wygrywać. Pewnie dlatego że nie ma szansy na zwycięstwo z dorosłymi, pomyślał zgryźliwie. Przez trzy, może nawet cztery minuty po sprincie Weightmana Arthur dotrzymywał kroku ostatniej grupce biegaczy i znacznie wyprzedzał piechurów. Doszło jednak do tego, czego się obawiał: oddychanie sprawiało mu coraz więcej trudności. Płuca się nie rozszerzały, jakby coś je wypełniło i uniemożliwiało dostęp powietrza. Pozbawiony niezbędnego tlenu, Arthur coraz wyraźniej zwalniał, zostawał z tyłu, aż wreszcie ledwie wyprzedzał spacerowiczów. Gorzej widział, jego oddech stawał się coraz płytszy, aż wreszcie mógł myśleć tylko o następnym wdechu i o tym, żeby stawiać stopy mniej więcej jedna przed drugą. W następnej chwili zorientował się, że jego nogi wcale się nie poruszają, a on sam wpatruje się w niebo. Leżał na plecach w trawie. Z trudem dotarło do niego, że najwyraźniej stracił przytomność i upadł. - Ej, odpoczywasz, czy masz problem? - spytał ktoś. Arthur zamierzał wyjaśnić, że wszystko w porządku, chociaż część jego umysłu alarmowała niczym syrena straży pożarnej, że zdecydowanie nic nie jest w porządku. Z jego ust nie wydobyło się ani jedno słowo, tylko świszczące rzężenie. 19
Inhalator! Inhalator! Inhalator! - ryknęła syrena w jego głowie. Arthur posłusznie wepchnął rękę do kieszeni w poszukiwaniu metalowej tulejki z plastikowym ustnikiem. Usiłował podnieść lekarstwo do ust, lecz gdy zbliżył dłoń do warg, okazało się, że jest pusta. Inhalator przepadł. Nagle chłopak poczuł, że ktoś wpycha mu ustnik między wargi. Chłodna mgiełka wypełniła usta i gardło. - Ile razy? - zapytał głos. Trzy, pomyślał Arthur. Dzięki temu odzyska oddech i przynajmniej przeżyje. Zapewne i tak ponownie wyląduje w szpitalu, a potem przez tydzień, może dwa, będzie dochodził do siebie w domu. - Ile razy? Uświadomił sobie, że nie odpowiedział. Z trudem wyciągnął trzy palce i w nagrodę dostał jeszcze dwie chmurki lekarstwa. Specyfik zaczynał działać. Płytkimi, syczącymi oddechami Arthur wprowadzał do płuc powietrze, a wraz z nim tlen, który przenikał do krwi i mózgu. Ograniczony, nieznany świat zaczął się odsłaniać niczym krajobraz na scenie za podnoszoną kurtyną. Zamiast błękitnego nieba otoczonego mrokiem Arthur ujrzał dwójkę dzieciaków, dziewczynę i chłopaka, z grupki spacerowiczów. Żadne nie miało na sobie mundurka ani stroju do gimnastyki, tylko czarne dżinsy, koszulki z nazwami nieznanych mu zespołów muzycznych oraz okulary przeciwsłoneczne. Albo byli 20
supertrendy i na czasie, albo wręcz przeciwnie. Arthur był zbyt nowy w tej szkole i w mieście, aby się tego domyślić. Dziewczyna miała krótką, farbowaną czuprynę, tak jasną, że niemal białą. Chłopak natomiast nosił włosy długie, ufarbowane na czarno. Mimo tej różnicy wyglądali zaskakująco podobnie. Skołowany umysł Arthura potrzebował chwili, aby rozwikłać tę zagadkę: musieli być bliźniakami, a przynajmniej rodzeństwem. Może jedno z nich zostało na drugi rok w tej samej klasie. - Ed, dzwoń po pogotowie - rzuciła dziewczyna. To ona podała Arthurowi lekarstwo. - Ośmiornica zarekwirował mi telefon - odparł chłopak. - Dobra, biegnij z powrotem do sali - powiedziała dziewczyna. - Ja lecę po Weightmana. - Niby po co? - zdziwił się Ed. - Nie powinnaś zostać? - Nie, musimy sprowadzić pomoc - wyjaśniła. Weightman ma komórkę i pewnie już wraca. Ty leż i oddychaj. Ostatnie słowa skierowała do Arthura, który z trudem skinął głową i machnął ręką, aby biegli. Teraz, gdy jego umysł częściowo odzyskał normalną sprawność, Arthur był potwornie zażenowany. Pierwszy dzień w nowej szkole, a on nawet nie dotrwał do lunchu. Kiedy wróci ze szpitala, będzie jeszcze gorzej. Wszyscy uznają go za beznadziejnego palanta i po miesiącu od rozpoczęcia semestru nie będzie miał szansy na dogonienie innych w 21
nauce ani na znalezienie kolegów. Przynajmniej żyję, powiedział sobie. Powinien się z tego cieszyć. Nadal nie potrafił odetchnąć jak należy i był bardzo osłabiony, lecz zdołał się podeprzeć na łokciu i rozejrzeć. Dziewczyna i chłopak w czerni właśnie udowadniali, że potrafią biegać, jeśli im się chce. Arthur patrzył, jak dziewczyna mija sprintem gromadkę piechurów, niczym wrona nurkująca w stado wróbli, i wpada między parkowe drzewa. Gdy spojrzał w drugą stronę, zobaczył Eda znikającego za wysokim ceglanym murem sali gimnastycznej, który zasłaniał resztę szkolnego budynku. Wkrótce powinna nadejść pomoc. Arthur próbował zachować spokój. Z trudem usiadł i skoncentrował się na oddychaniu, powolnym i jak najgłębszym. Przy odrobinie szczęścia miał szansę nie stracić przytomności. Przede wszystkim nie wolno mu było wpadać w panikę. Wcześniej doświadczał podobnych sytuacji i dawał sobie radę. W dłoni ściskał inhalator. Musiał siedzieć cicho i nieruchomo, przezwyciężyć strach. Błysk światła nieoczekiwanie odwrócił uwagę Arthura od powolnego rachowania oddechów. Kątem oka dostrzegł jasność i odwrócił się, by sprawdzić, skąd dobiega. Przez moment sądził, że ponownie traci świadomość, przewraca się i widzi słońce. Potem zmrużył oczy i stwierdził, że nieznane źródło oślepiającego światła znajduje się na ziemi, bardzo blisko niego. 22
Na dodatek poruszało się płynnie po trawie i zbliżało ku niemu, z każdą chwilą ciemniejąc. Arthur obserwował ze zdumieniem i osłupieniem, jak w świetle pojawia się ciemna sylwetka. Wreszcie blask zupełnie zanikł i oczom chłopca ukazał się dziwnie ubrany mężczyzna na osobliwym wózku inwalidzkim, popychanym przez służącego o równie niezwykłym wyglądzie. Wózek inwalidzki był podłużny i wąski niczym wanna, z plecionej wikliny. Z przodu pojazdu doczepiono małe kółko, z tyłu dwa duże. Wszystkie trzy otoczone były metalowymi obręczami bez gumowych opon ani żadnego innego zabezpieczenia. W rezultacie wózek - a może wanna albo fotel na kółkach, jakkolwiek by ten pojazd nazwać - grzązł w trawie. Mężczyzna na wózku był chudy i blady, jego skóra przypominała bibułę. Wyglądał przy tym młodo, na nie więcej niż dwadzieścia lat, i był bardzo przystojny, miał symetryczne rysy twarzy i błękitne oczy, przysłonięte powiekami. Wydawał się bardzo zmęczony. Jego blond włosy zdobił nietypowy, okrągły kapelusz z frędzlem. Ubranie mężczyzny skojarzyło się Arthurowi ze strojem do kung-fu, gdyż uszyto je z czerwonego jedwabiu zdobionego licznymi smokami w kolorze niebieskim. Nogi nieznajomego okrywał pled w szkocką kratę, a spod niego wystawała para kapci, również z jedwabiu o czerwonej barwie. Lśniły w słońcu wzorem, na którym Arthur nie potrafił skoncentrować spojrzenia. Człowiek popychający wózek wydawał się jeszcze 23
bardziej osobliwy, jakby nie z tego świata. Trochę przypominał kamerdynera ze starego filmu, a może Nestora z komiksów o Tintinie, chód zupełnie nie dorównywał mu elegancją. Nosił zbyt obszerny czarny frak o absurdalnie długich połach, które niemal dotykały ziemi, a przód jego białej koszuli był sztywny i bardzo twardy, jak z plastiku. Do tego przywdział zrobione na drutach rękawiczki bez dłoni, częściowo sprute, przez co luźne wełniane nici zwisały mu z palców. Arthur zauważył z niesmakiem, że obcy ma bardzo długie i żółte paznokcie, podobnie jak zęby. Był znacznie starszy niż mężczyzna na wózku, jego wiekową twarz pokrywały zmarszczki i dzioby, a siwe, bardzo długie włosy rosły mu tylko na potylicy. Musiał mieć co najmniej osiemdziesiąt lat, jednak bez trudu dopchał wózek prosto do Arthura. Obaj mężczyźni gawędzili ze sobą, zupełnie jakby nie zdawali sobie sprawy z obecności chłopca lub po prostu go ignorowali. - Nie mam pojęcia, czemu trzymam cię na górze, Kicholu - burknął mężczyzna na wózku. - I dlaczego przystaję na twoje niedorzeczne plany. - Chwileczkę, proszę pana - obruszył się domniemany kamerdyner, najwyraźniej zwany Kicholem. Gdy mężczyźni się zbliżyli, Arthur zauważył, że nos Kichola jest czerwonawy i pokryty lśniącą siateczką popękanych naczyń krwionośnych. - To nie plan, to przezorność. Nie chcemy, by Wola nas niepokoiła, prawda? 24
- Chyba nie - wymamrotał młody człowiek, ziewnął szeroko i zamknął oczy. - jesteś pewien, że znajdziemy tutaj kogoś odpowiedniego? - To jasne jak słońce - zapewnił go Kichol. - Nawet jaśniejsze, bo ze słońcami różnie bywa. Osobiście nastawiałem zegary, aby znaleźć kogoś odpowiedniego na skraju nieskończoności. Przekaże mu pan Klucz, on umrze, pan dostanie Klucz z powrotem. Następne dziesięć tysięcy lat bez kłopotów, a Wola nie będzie miała zastrzeżeń, bo przekaże pan Klucz jednemu z potencjalnych dziedziców. - To niesłychanie irytujące. - Młody mężczyzna ponownie szeroko ziewnął. - Brak mi energii. Bieganina mnie wyczerpała, podobnie jak absurdalne pytania tych na górze. Skąd mogę wiedzieć, który fragment Woli uciekł? Nie zamierzam spisywać raportu. Opadłem z sił. Powiem ci, że najchętniej uciąłbym sobie drzemkę... - Nie teraz, nie teraz - zaprotestował gwałtownie Kichol. Osłonił oczy brudną dłonią i rozejrzał się dookoła. O dziwo, najwyraźniej nie dostrzegał Arthura, chociaż ten siedział tuż przed nim. - Jesteśmy prawie na miejscu. - Jesteśmy całkiem na miejscu - poprawił go młody człowiek chłodno i wskazał palcem Arthura, zupełnie jakby chłopak nagle pojawił się znikąd. - O to chodzi? Kichol puścił wózek i podszedł do Arthura. Przy próbie uśmiechu jeszcze bardziej obnażył żółte zęby. Niektóre były wyszczerbione, a wszystkie - wyglądały na ostre i przypominały psie kły. 25
- Witaj, chłopcze - powiedział. - Ukłoń się Panu Poniedziałkowi. Arthur nie odrywał od niego oczu. To z pewnością nieznane skutki uboczne, pomyślał. Niedobór tlenu. Halucynacje. W następnej chwili poczuł, jak twarda, koścista dłoń chwyta go za głowę i kilkakrotnie zgina mu szyję. W ten sposób Kichol zmusił go do ukłonu przed mężczyzną na wózku inwalidzkim. Wstrząs towarzyszący nieprzyjemnemu dotykowi sprawił, że Arthur się rozkaszlał i stracił całą z trudem odzyskaną kontrolę nad oddechem. Teraz naprawdę spanikował i wcale nie mógł oddychać. - Przyprowadź go - polecił Pan Poniedziałek. Westchnął ze znużeniem i wychylił się za boczną poręcz wózka, podczas gdy Kichol bez najmniejszego wysiłku chwycił Arthura dwoma palcami za kark i zawlókł do młodego mężczyzny. - Masz pewność, że ten tutaj umrze natychmiast? spytał Pan Poniedziałek i wyciągnął rękę, aby ująć Arthura pod brodę i spojrzeć mu w twarz. W przeciwieństwie do Kichola, Pan Poniedziałek miał czyste dłonie i obcięte paznokcie. Dotknął Arthura bardzo lekko, lecz chłopiec poczuł, że nie może się poruszyć, zupełnie jakby nieznajomy przycisnął nerw odpowiedzialny za paraliż całego ciała. Nie puszczając karku chłopca, Kichol jedną ręką pogmerał w kieszeni. Wydobył z niej kilka pomiętych 26
skrawków papieru, które zawisły w powietrzu, zupełnie jakby rozłożył je na niewidzialnym biurku. Pospiesznie poukładał fragmenty, wygładził i zbliżył do policzka Arthura. Papier zalśnił jasnoniebieskim światłem i pojawiły się na nim wypisane złotymi literami imię i nazwisko chłopca. - To on, bez wątpienia - oświadczył Kichol. Wepchnął skrawek papieru do kieszeni, a pozostałe same do niej powędrowały, jak połączone sznurkiem. - Arthur Penhaligon. Lada moment powinien kopnąć w kalendarz. Niech mu pan lepiej przekaże Klucz. Pan Poniedziałek ponownie ziewnął i puścił brodę Arthura. Niespiesznie sięgnął do lewego rękawa jedwabnej szaty i wydobył zeń cienki metalowy szpikulec, który przypominał wąski nóż bez rękojeści. Chłopak gapił się na przedmiot, rozum i wzrok ponownie zaczęły mu szwankować od niedoboru tlenu. Gdzieś w głębi jego umysłu, za watą zapychającą głowę, rozległ się spanikowany głos, który wcześniej nakazał mu zastosować inhalator. Uciekaj! Uciekaj! Uciekaj! Chociaż ustąpił dziwny paraliż, spowodowany dotykiem Pana Poniedziałka, uścisk Kichola nie zelżał ani na chwilę, Arthurowi zaś najzwyczajniej brakowało siły, aby się uwolnić, - Mocą mi powierzoną, zgodnie z ustaleniami przekazanymi do bla, bla, bla... - mamrotał Pan Poniedziałek. Mówił zbyt szybko, aby Arthur zrozumiał sens jego wypowiedzi, i nie zwolnił tempa aż 27
do ostatnich kilku słów. - Niech więc się wypełni Wola. Gdy skończył, wyciągnął ostrze przed siebie. Jednocześnie Kichol puścił Arthura, który osunął się na trawę. Poniedziałek zaśmiał się z wysiłkiem i upuścił ostrze na otwartą dłoń chłopca. Służący natychmiast zmusił Arthura, by ten zacisnął palce wokół noża, zgniatając je tak mocno, że metal wbił się w skórę. Chłopak poczuł ból, a towarzyszył mu nieoczekiwany szok: ponownie mógł oddychać, zupełnie jakby ktoś odkręcił zawór nad płucami i wpuścił powietrze do środka. - Jeszcze to drugie - powiedział Kichol niecierpliwie. Musi mieć komplet. Poniedziałek spojrzał na sługę i zmarszczył brwi. Z trudem stłumił ziewnięcie i przybrał gniewny wyraz twarzy. - Nie możesz się doczekać chwili, w której stracę kontrolę nad Kluczem! Choćby na parę minut! zauważył. Już miał wyciągnąć z drugiego rękawa inny przedmiot, lecz się zawahał. - I za bardzo lubisz wlewać we mnie gorącą brandy z wodą. Zbyt dużo gorącej brandy z wodą. Może w swoim obecnym stanie wyczerpania nie poświęciłem tej sprawie dość uwagi... - Jeśli Wola pana odnajdzie, a pan nie przekaże Klucza stosownemu Dziedzicowi... - Jeśli Wola mnie odnajdzie... - zadumał się Poniedziałek. - To co z tego wyniknie? Jeżeli wierzyć raportom, umknęło zaledwie kilka wersów. Ciekawe, jaka 28
moc się w nich skrywa... - Bezpieczniej będzie nie sprawdzać - oświadczył Kichol i wytarł nos w rękaw Strach najwyraźniej wywoływał u niego katar. - Dysponując całym Kluczem, chłopiec może przeżyć zauważył Poniedziałek. Po raz pierwszy wyprostował się na wózku, a z jego oczu zniknęła senność. - Poza tym wydaje mi się dziwne, że spośród wszystkich moich służących właśnie ty obmyśliłeś ten plan. - Co w tym dziwnego, sir? - spytał Kichol. Próbował uśmiechnąć się przymilnie, lecz wyszedł mu jedynie brzydki grymas. - A to, że ogólnie biorąc, jesteś idiotą! - krzyknął Poniedziałek z wściekłością. Pstryknął palcem, a wówczas jakaś tajemnicza siła gwałtownie posłała na trawę Kichola i Arthura. - Po czyjej stronie jesteś, Kicholu? Sprzymierzyłeś się z Potomnymi Dniami, co? Ty i ten Inspektor, co? I Wola, bezpieczna jak zawsze? Zamierzasz zająć moje miejsce? - Nie. - Kichol powoli wstał i ruszył ku wózkowi. Z każdym krokiem jego głos się zmieniał, stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy, grzmiał w oddali. Marszowi towarzyszył dźwięk trąb, a na skórze Kichola Arthur ujrzał wypisane czarnym atramentem litery. Tańczyły i układały się w wersy, które przesuwały się po twarzy służącego niczym żywe, lśniące tatuaże. - Powierzam administrację Niższego Domu zacnemu Poniedziałkowi - głosił zarówno tekst, jak i grzmiący głos 29
dobywający się z gardła Kichola, lecz należący do kogoś innego. - Do czasu... Arthur nie mógł uwierzyć, że ociężały Poniedziałek potrafi się tak szybko poruszać. Mężczyzna wyciągnął z kieszeni coś błyszczącego, co wycelował w Kichola, i jednocześnie wykrzykiwał jakieś słowa, podobne do grzmotów piorunów. Ich wibracje przetoczyły się w powietrzu i zatrzęsły ziemią, na której leżał chłopiec. Rozbłysło światło, ziemią wstrząsnęło, rozległ się stłumiony okrzyk. Arthur nie wiedział, kto krzyknął: Kichol czy Pan Poniedziałek. Zamknął oczy. Gdy otworzył je ponownie, Poniedziałek, wózek inwalidzki oraz Kichol zniknęli. Pozostał jedynie czarny napis, płynący w powietrzu zbyt szybko, aby go odczytać. Lśniące litery zawirowały spiralnie nad Arthurem, między liniami tekstu zmaterializowało się coś i spadło, boleśnie uderzając go w głowę. Była to książeczka, a właściwie cienki notatnik oprawiony w zieloną tkaninę, nie większy niż dłoń Arthura. Chłopak machinalnie podniósł go i wsunął do kieszeni koszuli. Potem uniósł głowę i się rozejrzał, lecz drukowane wersety znikły. Pozostały tylko trzy słowa, które zwolniły, dzięki czemu udało mu się je odczytać: Dziedzic, Poniedziałek, Wola. Arthur dostrzegł pana Weightmana pędzącego ku niemu z telefonem przy uchu, a także szkolną pielęgniarkę, która, znacznie wolniej, biegła od strony sali 30
gimnastycznej. W dłoni ściskała zestaw pierwszej pomocy. Za Weightmanem pędziła cała grupa uczniów, z którymi Arthur rozpoczynał zajęcia WF. Nawet piechurzy truchtali. Arthur popatrzył na nich. Jęknąłby, gdyby potrafił wycisnąć z płuc dostatecznie dużo powietrza. Zanosiło się na to, że umrze, i na dodatek na oczach wszystkich. Potem przyjedzie telewizja i każdy będzie miał okazję publicznie powiedzieć o nim coś niby miłego, lecz w gruncie rzeczy świadczącego o jego beznadziejnej głupocie. Nagle uświadomił sobie, że może oddychać. Jego mózg przez pewien czas szwankował ze względu na brak tlenu, nachodziły go wizje, ale inhalator zrobił swoje i pomógł mu przetrwać najgorsze. Teraz Arthur ostrożnie oddychał, warto było znosić ból dłoni... Popatrzył na rękę. Nadal zaciskał ją w pięść, spod małego palca wypływała strużka krwi. Sądził, że trzyma inhalator, ale to było coś innego. Miał w dłoni dziwny, podłużny skrawek metalu, ostro zakończony z jednej strony, z drugiej ozdobiony okrągłą pętlą. Przedmiot był ciężki, wykonany ze srebra i inkrustowany fantazyjnymi wzorami ze złota, zawijasami i esami-floresami. Arthur przez chwilę przyglądał mu się, zanim zrozumiał, co to takiego. Trzymał minutową wskazówkę jakiegoś staroświeckiego zegara. Rzecz była prawdziwa, podobnie jak notatnik w jego kieszeni. Pan Poniedziałek oraz Kichol zjawili się naprawdę. Nie byli sennymi 31
majakami, wywołanymi brakiem tlenu. Weightman i pielęgniarka niemal już do niego dobiegali. Arthur rozejrzał się w popłochu, szukając miejsca, w którym mógłby ukryć wskazówkę. Wiedział, że jeśli natychmiast się jej nie pozbędzie, ktoś mu ją odbierze. W odległości kilku kroków dostrzegł kępę zeschniętej trawy. Podczołgał się bliżej i wepchnął wskazówkę w ziemię tak głęboko, że wystawała tylko pętla na jej końcu, ukrytym wśród źdźbeł żółtej murawy. Gdy tylko pozbył się wskazówki, poczuł gwałtowny ucisk w piersi. Zawór nad płucami ponownie się zakręcił i uniemożliwił swobodny przepływ powietrza. Arthur się przetoczył, aby znaleźć się jak najdalej od wskazówki. Nie chciał, aby ktoś ją zobaczył. Postanowił wrócić po nią jak najszybciej. Jeśli przeżyje.
32
Rozdział 2 Dobę po wypadku i dziwnych zdarzeniach poniedziałkowego ranka Arthur nadal leżał w szpitalu. Przez większość czasu pozostawał nieprzytomny, nawet teraz kręciło mu się w głowie i nie potrafił zebrać myśli. Chociaż oddech chłopca zasadniczo wrócił do normy, lekarze wzięli pod uwagę jego wcześniejsze problemy i postanowili zatrzymać go jeszcze na kilka dni. Szczęśliwym trafem mama Arthura była cenionym lekarzem i wybitnym naukowcem na usługach rządu, dzięki czemu rodzina otrzymywała najlepsze świadczenia medyczne, a specjaliści z całego kraju doskonale znali doktor Emily Penhaligon oraz jej dokonania. Arthur zawsze korzystał ze świetnej, fachowej opieki i pozostawał pod obserwacją, podczas gdy osoby w znacznie gorszym stanie wracały do domu. Później miewał z tego powodu wyrzuty sumienia, lecz w szpitalu czuł się tak fatalnie, że brakowało mu sił na refleksje. Ojciec Arthura był muzykiem. Bardzo dobrym muzykiem, choć niekoniecznie zainteresowanym zarabianiem pieniędzy. Komponował genialne przeboje, a następnie zapominał, że powinien coś z nimi zrobić. Trzydzieści pięć lat temu grał na gitarze w słynnym zespole The Ratz i niektórzy wciąż go rozpoznawali. 33
Kiedyś nazywano go Szczurem Dżumowym, ale już dawno temu powrócił do prawdziwego imienia i nazwiska, Robert „Bob" Penhaligon. Za swoje dokonania w The Ratz nadal otrzymywał mnóstwo pieniędzy z tantiem, bo skomponował większość utworów grupy, a niektóre z nich wielokrotnie nagradzano platynowymi płytami. Rozgłośnie radiowe często emitowały jego piosenki, a młodzi wykonawcy chętnie korzystali z dorobku Boba, szczególnie ochoczo czerpiąc z jego popisów gitarowych. Obecnie Bob Penhaligon opiekował się rodziną i improwizował na jednym ze swoich trzech pianin lub jednej z dwunastu gitar, podczas gdy Emily Penhaligon spędzała w laboratorium więcej czasu, niż chciała, badając komputerowo DNA, co przysparzało niesłychanych korzyści całej ludzkości, ale ograniczało jej kontakt z własną rodziną. Arthur miał sześcioro rodzeństwa. Najstarsza trójka, dwóch chłopców i dziewczyna, pochodziła z romansów Boba z trzema różnymi kobietami, które poznał podczas trasy koncertowej The Ratz. Czwarte dziecko było potomkiem Emily i jej pierwszego męża. Rodzicami następnej dwójki byli Bob i Emily. Ostatni pojawił się Arthur, który został adoptowany. Jego biologiczni rodzice byli lekarzami i pracowali razem z Emily. Zmarli podczas poważnej epidemii grypy, opanowanej dzięki nowemu lekarstwu, do którego powstania przyczynili się jako członkowie zespołu 34
badawczego Emily. Arthur miał zaledwie tydzień, kiedy został sierotą. Przeżył epidemię, ale zapewne po chorobie pozostała mu astma. Oprócz rodziców nie miał żadnych bliskich krewnych, więc Emily i Bob bez trudu uzyskali zgodę na adopcję. Arthurowi nie przeszkadzało, że jest przybranym dzieckiem, czasami jednak wertował album fotograficzny, jedną z dwóch pamiątek po rodzicach. Drugą była kaseta wideo z krótkim nagraniem z ich ślubu. Oglądanie go przychodziło mu z olbrzymim trudem. Epidemia grypy zabrała rodziców Arthura zaledwie półtora roku później i nawet z jego perspektywy wyglądali absurdalnie młodo. Cieszył się, że w miarę dorastania pod wieloma względami coraz bardziej ich przypomina. Dzięki temu żyli w nim. Od wczesnego dzieciństwa wiedział, że został adoptowany. Bob i Emily jednakowo traktowali wszystkich potomków, którzy uważali się za rodzeństwo. Dzieci nigdy nie przedstawiały się jako „przyrodni brat" czy „przyrodnia siostra" i nie tłumaczyły, że najstarszego Erazmuza (urodzonego w czasach rockowej świetności Boba) i najmłodszego Arthura dzieli dwadzieścia lat. Nie wyjaśniały też, skąd się wzięły różnice między nimi, na przykład w wyglądzie czy odcieniu skóry. Wszystkie należały do jednej rodziny, choć tylko najmłodsza trójka jeszcze mieszkała w domu. Najstarszy z czwórki pozostałych, Erazmuz, służył w wojsku w randze majora i miał własne dzieci. Staria była 35
cenioną aktorką teatralną, Eminor został muzykiem i zmienił imię na Patrick, Suzanne uczyła się na uniwersytecie. W domu pozostali: Michaeli, studentka miejscowego college'u, Eric, uczeń ostatniej klasy liceum, oraz Arthur. Bob, Michaeli oraz Eric odwiedzili chorego jeszcze poprzedniego wieczoru, a jego mama wpadła z samego rana, aby sprawdzić, czy nic mu nie jest. Gdy się upewniła, że wszystko gra, wygłosiła pogadankę o tym, iż lepiej zrobić z siebie kompletną ofermę na oczach wszystkich, niż umrzeć. Arthur zawsze wiedział, kiedy nadchodzi mama, bo lekarze i pielęgniarki ściągali do niej ze wszystkich stron. W rezultacie Emily docierała na miejsce na czele korowodu ośmiu albo dziewięciu osób w białych kitlach. Chłopiec oswoił się ze świadomością, że jego matka jest Legendą Medycyny, podobnie jak przywykł do tego, iż jego tata to Legenda Muzyki. Ponieważ bliscy Arthura, którzy mieszkali w tym samym mieście, zdążyli go już raz odwiedzić, nie krył zaskoczenia, kiedy wczesnym popołudniem we wtorek do sali weszły jeszcze dwie osoby, i to w jego wieku. Z początku ich nie rozpoznał, bo nie nosiły czarnych ubrań. Potem jednak przypomniał sobie Eda oraz dziewczynę, która pomogła mu użyć inhalatora. Tym razem oboje ubrani byli w tradycyjne szkolne mundurki, białe koszule, szare spodnie i niebieskie krawaty. - Cześć - przywitała się dziewczyna. - Możemy wejść? 36
- spytała od progu. - Eee, pewnie - wymamrotał Arthur. Czego tych dwoje od niego chciało? - Wczoraj nie mieliśmy okazji się poznać - wyjaśniła dziewczyna. - Jestem Liść. - Liz? - spytał Arthur. Dziewczyna dziwnie wymówiła swoje imię. - Nie, Liść, jak liść z drzewa - powiedziała niechętnie. Nasi rodzice zmienili imiona, aby dać wyraz zaangażowaniu w ochronę środowiska. - Tata każe na siebie mówić Drzewo - dodał chłopiec. Mnie nazwali Konar, ale nie używam tego imienia. Mów mi Ed. - Jasne - odparł Arthur. - Liść i Ed. Mój tata kiedyś nazywał się Szczur Dżumowy. - Poważnie? - wykrzyknęli Liść i Ed. - Ten z The Ratz? - Tak. - Arthur był zaskoczony. Zazwyczaj tylko starcy znali ksywy członków The Ratz. - Interesujemy się muzyką - wyjaśniła Liść na widok jego zdumienia. Popatrzyła na swój szkolny mundurek. Dlatego wczoraj nosiliśmy normalne ubrania. W centrum handlowym w porze lunchu występował Zeus Suit i nie chcieliśmy wyjść na debili. - I tak nie zdążyliśmy na koncert - westchnął Ed. Przez ciebie. - Jak to? - spytał Arthur ostrożnie. - Słuchajcie, naprawdę jestem wam wdzięczny... - Nie ma sprawy - przerwała mu Liść. - Ed chciał 37
powiedzieć, że nie byliśmy na koncercie, bo mieliśmy coś ważniejszego do zrobienia po tym, jak oboje... Właściwie jak ja sama... Zobaczyłam tych dwóch dziwacznych facetów i coś jakby wózek inwalidzki. - Wózek inwalidzki? Dziwaczni faceci? - powtórzył osłupiały Arthur. Wcześniej utwierdził się w przekonaniu, że stracił świadomość i wszystko sobie wyobraził, ale nie chciał weryfikować tego wniosku, sięgając do kieszeni koszuli po notatnik. Koszula wisiała w szafie. - Tak, to naprawdę dziwna sprawa - potwierdziła Liść. - Ujrzałam ich, kiedy się pojawili wraz z błyskiem światła. Zniknęli w taki sam sposób, chwilę przed tym, jak do ciebie wróciliśmy. To było bardzo dziwne, ale nikt nic nie zauważył, tylko ja. Pewnie dlatego, że odziedziczyłam dar jasnowidzenia po praprababci. Była irlandzką czarownicą. - W każdym razie była Irlandką - odezwał się Ed. - Ja tam nie widziałem tego, co ponoć widziała Liść. Potem wróciliśmy się rozejrzeć i spędziliśmy na miejscu może pięć minut, kiedy z parku wyszli jacyś faceci i zaczęli powtarzać: „Odejdźcie. Odejdźcie". Dziwni jacyś, poważnie. - Mieli twarze jak psie pyski, obwisłe policzki i wredne oczka jak ogary - wtrąciła się Liść. - Poza tym ohydnie cuchnęło im z ust i nie potrafili powiedzieć nic innego poza: „Odejdźcie". - Tak, i bezustannie węszyli. Gdy odchodziliśmy, 38
widziałem, jak jeden padł na kolana i wąchał. Przyszło ich mnóstwo, co najmniej kilkunastu, a wszyscy nosili meloniki i takie stroje jak Charlie Chaplin. Okropnie wyglądali, więc wzięliśmy nogi za pas i zgłosiliśmy w sekretariacie, że na terenie szkoły kręcą się obcy. Przyszedł Ośmiornica, żeby to sprawdzić, ale ich nie widział, chociaż my przez cały czas mieliśmy ich przed oczami, i w efekcie zawiesili mnie na tydzień za „marnowanie cennego czasu". - Mnie tylko na trzy dni - powiedziała Liść. - Ośmiornica? - spytał Arthur słabym głosem. - Wicedyrektor Doyle. Nazywamy go Ośmiornicą, bo konfiskuje wszystko, co mu wpadnie w łapy. - O co chodzi, Arthur? - zapytała Liść. - Kim byli ci dwaj faceci? - Nie mam pojęcia - westchnął chłopiec i z zadumą pokręcił głową. - Uznałem, że... że to halucynacje. - Może i słusznie - mruknął Ed. - Tyle że oboje je mieliście. Liść rąbnęła go pięścią w ramię, aż się skrzywił. Widać, że to rodzeństwo, pomyślał Arthur. - Chociaż to nie tłumaczy, dlaczego Ośmiornica nie widział facetów w melonikach - dodał Ed pospiesznie, rozcierając ramię. - Chyba że wszyscy troje doświadczyliśmy działania jakiegoś gazu albo pyłku kwiatowego. - Jeśli nie mieliśmy zwidów, to w kieszeni mojej koszuli powinien być mały notatnik - oświadczył Arthur. 39
- Zajrzyjcie do szafy. Liść pospiesznie uchyliła drzwi szafy, ale się zawahała. - Śmiało - zachęcił ją Arthur. - Nosiłem tę koszulę tylko przez parę godzin i prawie wcale w niej nie biegałem. - Nie chodzi o smród - mruknęła Liść i wyciągnęła rękę, aby pomacać kieszeń. - Jeśli tam naprawdę jest notatnik, to znaczy, że faktycznie coś widziałam. Ci faceci o psich pyskach nieźle mnie wystraszyli, chociaż był dzień, a obok stał Ed... Zamilkła i cofnęła zaciśniętą na notatniku dłoń. Arthur zwrócił uwagę na jej polakierowane na czarno paznokcie z czerwonymi smużkami. Przed laty, kiedy jego ojciec grał w The Ratz, miał takie same paznokcie. - Dziwny w dotyku - szepnęła Liść i przekazała notatnik Arthurowi. - Elektryzuje. Drapie. - Co jest napisane na okładce? - chciał wiedzieć Ed. - Nie wiem - odparła Liść. Widniały na niej jakieś symbole, ale nie sposób było się w nich połapać. Z niezrozumiałych przyczyn dziewczyna nie potrafiła skupić na nich uwagi. Jednocześnie poczuła, że natychmiast musi podać notatnik Arthurowi. - Weź, jest twój. - Szczerze mówiąc, spadł z nieba - zauważył Arthur i wziął przedmiot. - A raczej wypadł z wiru utworzonego przez litery... obracające się w powietrzu. Zerknął na notatnik. Miał twardą okładkę, oklejoną 40
zielonym materiałem, zupełnie jak stare książki z biblioteki. Na przodzie widniały wypukłe, drukowane litery o złotej barwie, które z wolna nabierały ostrości i zmieniały kolejność. Arthur kilka razy zamrugał oczami, kiedy litery wspinały się jedna na drugą i spychały, aby zrobić miejsce i prawidłowo ułożyć się w słowa. - Tu jest napisane Kompletny Atlas Domu i Bezpośrednich Przyległości - przeczytał Arthur na głos. Litery się poprzestawiały. - Zaawansowana technika - podsumował Ed, ale nie wydawał się ani przekonujący, ani przekonany. - Magia - oznajmiła Liść rzeczowo. - Otwórz. Arthur spróbował otworzyć książeczkę, ale nie dał rady. Kartki z pewnością nie były jednak sklejone, bo widział, jak się nieznacznie rozchylają. Najzwyczajniej nie potrafił jej rozłożyć, chociaż robił to tak gorliwie, że podarłby okładkę każdej zwykłej książki. Nagły wysiłek sprawił, że Arthur się rozkaszlał, a potem nie mógł złapać tchu. Czuł zbliżający się nowy atak astmy i gwałtowny ucisk w płucach. Urządzenie kontrolujące poziom tlenu we krwi zaczęło piszczeć, a z korytarza dobiegł nerwowy stukot chodaków pielęgniarki. - Oho, no to chyba koniec wizyty - mruknęła Liść. - Czy ci faceci o psich pyskach coś znaleźli? - wyrzęził Arthur pospiesznie. - Metalowy przedmiot? - Niby jaki? 41
- Coś jakby minutowa wskazówka zegara - wykrztusił chłopiec. - Srebrna, inkrustowana złotem. Ed i Liść zgodnie pokręcili głowami. - Dobra, koniec wizyty - oświadczyła pielęgniarka, która weszła do sali. - Mistrz Penhaligon musi się oszczędzać. Arthur wykrzywił usta, usłyszawszy ten zwrot. Ed i Liść również się skrzywili, a dziewczyna zachichotała. - W porządku, Arthurze. - Pielęgniarka dobrze wiedziała, co się święci. - Wybacz. Cały ranek spędziłam na pediatrii. A teraz oboje zmykajcie. - Nie widzieliśmy nic takiego, co opisałeś - powiedział Ed. - A dzisiaj rano po psich... po psach nie było śladu. Cała bieżnia została przekopana, a trawa ułożona z powrotem. Nieźle im wyszło, z pewnej odległości nie sposób dostrzec różnicy. Trudno uwierzyć, jak szybko się uwinęli. - Cała bieżnia? - powtórzył Arthur. To nie miało sensu. Ukrył wskazówkę zegara gdzieś w połowie. Gdyby ją znaleźli, z pewnością zaprzestaliby dalszych poszukiwań. A jeśli maskowali swoje prawdziwe zamiary? - Żegnam! - oświadczyła pielęgniarka. - Arthurze, pora na zastrzyk. - Cała! - zapewniła go Liść od progu. - Jeszcze cię odwiedzimy, później. - Jutro - powiedziała pielęgniarka stanowczo. Arthur machnął ręką na pożegnanie. Myśli, jedna za 42
drugą, przelatywały mu przez głowę. Ledwie zwracał uwagę na pielęgniarkę, która kazała mu położyć się na brzuchu, uniosła idiotyczną szpitalną koszulę i przemyła miejsce, gdzie zamierzała zrobić zastrzyk. Pan Poniedziałek i Kichol. Kim byli? Z ich słów wynikało, że wskazówka jest fragmentem jakiegoś Klucza, który Pan Poniedziałek przekazał Arthurowi w przekonaniu, że chłopiec umrze. Wówczas Poniedziałek zabrałby Klucz. Cały plan został uknuty przez Kichola, ale krył się w tym jakiś podstęp. Kicholem sterował ktoś inny. Te gorejące słowa. Takie same jak na notatniku, Kompletny Atlas, którego i tak nie mógł otworzyć, więc nie miało znaczenia, jak bardzo jest „kompletny". Arthur wziął wskazówkę, którą postanowił nazywać Kluczem, ale nie umarł. Czymkolwiek była, czuł, że nadal do niego należy. Sądził tak, chociaż psiogłowi mężczyźni w melonikach zapewne wykonywali polecenia Pana Poniedziałka. Jeśli przekopali całą bieżnię, z pewnością znaleźli Klucz i przekazali go swojemu mocodawcy. Być może tak wyglądał koniec całej tajemnicy, ale Arthur wcale w to nie wierzył. Nabrał głębokiej pewności, że to dopiero początek. Nie bez powodu otrzymał Klucz oraz Atlas i zamierzał zbadać, co się za tym wszystkim kryje. Jego bliscy nie bez powodu twierdzili, że jest niesłychanie ciekawski. Do tej pory jednak nic nigdy go aż tak nie zainteresowało. Postanowił, że na początek odzyska Klucz, i wepchnął dłonie pod poduszkę. Nagłe ukłucie igły sprowadziło go 43
z powrotem na ziemię. W trakcie zastrzyku rozprostował palce i dotknął jakiegoś zimnego, metalowego przedmiotu. Przez moment sądził, że to rama łóżka, ale kształt tej rzeczy i materiał, z którego ją wykonano, świadczyły o czymś innym. Wówczas Arthur zrozumiał, co to takiego. Wskazówka. Klucz. Z całą pewnością nie było go tam jeszcze kilka minut wcześniej. Arthur zawsze wsuwał ręce pod poduszkę, kiedy się kładł. Może wskazówka się zmaterializowała, kiedy Liść przekazała mu Atlas? Tak jak to bywa w wypadku bajkowych zaczarowanych przedmiotów, które wszędzie podążają za właścicielem? Tyle że w bajkach większość takich rzeczy jest przeklęta i nie sposób się ich pozbyć nawet wtedy, gdy ktoś bardzo chce... - Nie ruszaj się - nakazała mu pielęgniarka. - Nigdy się nie rzucałeś, to niepodobne do ciebie, Arthurze.
44
Rozdział 3 Arthur wrócił do domu w piątek, pod wieczór, z Kluczem oraz Atlasem starannie zawiniętymi w koszulę i bezpiecznie ukrytymi w reklamówce. Z niewiadomych przyczyn Ed i Liść nie odwiedzili go ponownie. Nawet chciał do nich zadzwonić, ale ponieważ nie podali mu nazwiska, okazało się to niemożliwe. Spytał o nich siostrę Thomas, lecz ich nie znała, a w szpitalu panowało coraz większe zamieszanie. Wobec tego Arthur uznał, że spotka się z nimi w poniedziałek w szkole. Ze szpitala odebrał go ojciec i zawiózł do domu, nucąc pod nosem podczas jazdy. Chłopiec od niechcenia wyglądał przez okno, lecz myślami pozostawał przy Kluczu, Atlasie i Panu Poniedziałku, jak przez cały ubiegły tydzień. Byli już niemal na miejscu, kiedy ujrzał coś, co go momentalnie przywołało do rzeczywistości. Właśnie zjeżdżali z przedostatniego wzgórza przed swoją ulicą. W dolince przed nimi wznosił się ogromny, z wyglądu stary budynek, który zajmował cały kwartał uliczny. Gigantyczny dom zbudowano z kamieni, cegieł o osobliwym kształcie i rozmaitych rodzajów wiekowego drewna o zróżnicowanych barwach. Wyglądało na to, że ktoś sukcesywnie go rozbudowywał, nierozważnie i bez 45
odrobiny myśli przewodniej, mieszając najróżniejsze style architektoniczne. Budowlę zdobiły łuki, arkady i apsydy; wieżyczki, dzwonnice i przypory; kominy, blanki i kopułki; galeryjki i rzygacze; kolumny i brony, tarasy i baszty. Gmaszysko, wciśnięte w sam środek nowoczesnego przedmieścia, kompletnie nie pasowało do otoczenia. Arthur wiedział, że nie bez powodu. W miniony poniedziałek, kiedy po raz pierwszy szedł do szkoły, ten wielki, absurdalny budynek wcale tu nie stał. - Co to? - spytał i wskazał palcem budowlę. - Co? - Bob zwolnił i wyjrzał przez szybę. - Ten dom! Jest wielki i... wcześniej go tu nie było! - Gdzie? - Bob obejrzał okoliczne domy. - Na mój gust wszystkie wyglądają podobnie. Przynajmniej pod względem rozmiarów. Właśnie dlatego przenieśliśmy się nieco dalej. W końcu jeśli ktoś się decyduje na ogród, to musi mieć prawdziwy ogród, prawda? Och, pewnie ci chodzi o ten z jeepem przed wejściem. Chyba pomalowali bramę garażową. Dlatego się wyróżnia. Arthur w milczeniu skinął głową. Było jasne, że ojciec nie dostrzega okazałej, przypominającej zamek konstrukcji, choć jechali wprost ku niej. Bob widział tylko domy, które stały w tym miejscu wcześniej. A może nadal tam stoją, zastanawiał się. Może dostrzegam obraz z innego wymiaru? Pomyślałby, że traci rozum, ale miał Atlas i Klucz, a na dodatek pamiętał 46
rozmowę z Edem i Liść. Gdy mijali budowlę, Arthur zauważył, że dom (a raczej Dom, jak jego zdaniem należało go nazywać) jest otoczony murem. Lśniące, wyłożone marmurem ogrodzenie miało wysokość około trzech metrów i wyglądało na gładkie, bardzo trudne do pokonania. Chłopak nigdzie nie widział bramy, z pewnością nie było jej od strony ulicy, którą jechali. Nowy dom Arthura znajdował się zaledwie półtora kilometra dalej, po przeciwległej stronie następnego wzgórza, na granicy przedmieść i terenów wiejskich. Penhaligonowie zajmowali przestronną posiadłość, której większość stanowił zaniedbany ogród. Bob utrzymywał, że uwielbia ogrodnictwo, ale tak naprawdę lubił rozmyślać i snuć plany związane z ziemią, wcale ich nie realizując. Kilka lat wcześniej oboje z Emily kupili grunt i założyli ogród, lecz dopiero niedawno podjęli decyzję o budowie domu i przeprowadzce. Ich nowe miejsce zamieszkania zostało ukończone zaledwie przed kilkoma miesiącami. Co parę tygodni gościli w nim hydraulików i elektryków, którzy dopracowywali szczegóły instalacji. Projekt czterokondygnacyjnej, wciętej w zbocze wzgórza konstrukcji powstał w pracowni słynnego architekta. Parter był najobszerniejszy i składał się z garażu, warsztatu, studia Boba i gabinetu Emily. Pierwsze piętro przeznaczono na pokoje dzienne i kuchnię. Drugie mieściło trzy sypialnie z łazienkami: jedną Boba i Emily 47
oraz dwie gościnne. Najwyższy, najmniejszy poziom zajmowały pokoje Michaeli, Erica i Arthura oraz jedna łazienka, o którą toczyli boje, a kiedy przegrywali, musieli się fatygować piętro niżej. Kiedy Arthur i Bob wrócili, w domu nie było nikogo. Na lodówce w kuchni wisiała tablica, do której przyczepiano wiadomości od członków rodziny. Emily ugrzęzła w laboratorium, Michaeli była po prostu „na mieście" i miała wrócić „później", a Eric poszedł pograć w koszykówkę. - Masz ochotę wyjść na kolację? Razem ze mną? spytał Bob. Znowu nucił pod nosem, co było wyraźnym sygnałem, że zaraz skomponuje nową piosenkę. Propozycja wyjścia z domu w takiej chwili dowodziła jego ofiarności. Niewątpliwie nie mógł się doczekać, kiedy usiądzie przy klawiaturze lub z gitarą. - Nie, dzięki, tato - odparł Arthur. Pragnął zostać sam, żeby obejrzeć Klucz oraz Atlas. - Później wrzucę coś na ruszt, jeśli pozwolisz. Teraz chciałbym iść do siebie, żeby sprawdzić, czy ktoś nie zrobił tam bajzlu pod moją nieobecność. Obaj wiedzieli, że Arthur uprzejmie pozwala tacie popracować nad nowym utworem, i żaden z nich nie miał nic przeciwko temu. - W razie czego znajdziesz mnie w studiu - oświadczył Bob. - Zadzwoń, jeśli będziesz czegoś potrzebował. Masz inhalator? 48
Arthur skinął głową. - Może później zamówimy pizzę - zawołał ze schodów Bob. - Tylko nie wygadaj się przed mamą. Arthur powoli poszedł do siebie na górę. Oddychał równomiernie, ale był osłabiony po pięciu dniach w szpitalu. Nawet krótka wspinaczka po schodach stanowiła dla niego spory wysiłek. Wreszcie wszedł do pokoju i zamknął drzwi na klucz, w obawie przed niespodziewanym powrotem rodzeństwa. Atlas i Klucz położył na łóżku, a następnie bez wyraźnej przyczyny zgasił światło. Blask księżyca wpadał przez otwarte okno, lecz w pokoju panował półmrok. Byłoby jeszcze ciemniej, gdyby nie Klucz i Atlas. Lśniły osobliwym błękitnym światłem, które migotało niczym woda. Arthur podniósł oba przedmioty, Klucz lewą, a Atlas prawą ręką. Notatnik momentalnie się otworzył, całkiem sam. Arthur tak się zdumiał, że upuścił go z powrotem na łóżko. Nie zamknął się. Osłupiały Arthur zauważył, że Atlas rośnie, staje się coraz dłuższy i szerszy, aż wreszcie przybiera rozmiary jego poduszki. Otwarte stronice przez moment były białe, ale wkrótce zapełniły się liniami, zupełnie jakby niewidzialny artysta wziął się ostro do pracy. Kreski były wyraziste i pewne, pojawiały się coraz szybciej, a Arthur tylko je obserwował. Wystarczyło kilka sekund, aby zrozumiał, że patrzy na rysunek Domu, który mijał po drodze ze szpitala. Ilustracja okazała się tak precyzyjna, 49
że wyglądała niemal jak fotografia. Obok rysunku pojawiła się odręcznie napisana notatka: Dom: Fasada w postaci eksponowanej w wielu Poślednich Królestwach. Potem Arthur ujrzał jeszcze kilka słów, zapisanych znacznie drobniejszymi literami. Pochylił się i zauważył, że na murze wokół Domu widnieje czarna, kwadratowa plamka, wskazywana przez strzałkę z podpisem. - Tylny Portal Poniedziałka - odczytał na głos. - Co to jest portal? Na półce nad biurkiem leżał słownik. Arthur sięgnął po niego, nie odrywając wzroku od Atlasu, na wypadek gdyby książka ponownie się zmieniła. I rzeczywiście coś się z nią stało. Chłopiec musiał odłożyć Klucz, aby ściągnąć słownik, przyciśnięty innymi książkami. Kiedy tylko położył Klucz na biurku, Atlas momentalnie się zatrzasnął. Arthur się przeraził, a notatnik ponownie przybrał pierwotne, kieszonkowe rozmiary. Wszystko trwało niespełna sekundę. Arthurowi przyszło do głowy, że do otwarcia Atlasu potrzebny jest Klucz. Zostawił go na biurku i otworzył słownik na haśle portal. portal m 1. brama lub wejście z ozdobnym obramieniem. 2. także samo obramienie wokół wejścia. 50
Zatem w gładkim ogrodzeniu znajdowało się wejście Poniedziałka. Arthur odłożył słownik i zatopił się w myślach. Rysunek Domu oraz wskazówkę, gdzie należy szukać wejścia, niewątpliwie należało uznać za swoiste zaproszenie. Ktoś - lub coś - zachęcał go do wizyty w Domu. Czy jednak powinien ufać Atlasowi! Arthur nie wątpił, że Pan Poniedziałek oraz Kichol są wrogami, a przynajmniej nie są przyjaciółmi. Nie bardzo wiedział, co sądzić o wirujących w powietrzu słowach, które pojawiły się na Kicholu, a jemu samemu podarowały Atlas. Podejrzewał, że od tych słów otrzymał także Klucz, ewentualnie to właśnie one skłoniły Pana Poniedziałka do przekazania mu cennego przedmiotu. Do czego jednak służyły... służył? Istniał tylko jeden sposób, aby się przekonać. Arthur postanowił jak najszybciej rzucić okiem na Dom - albo następnego dnia, albo w niedzielę. Zamierzał też dostać się do budynku przez Portal Poniedziałka. W zależności od tego, co tam znajdzie, postanowi, czy pogadać z Edem i Liść i czy ewentualnie poprosić ich o pomoc. Zapewne zdołają zobaczyć Dom, zwłaszcza że dostrzegli poszukiwaczy o psich pyskach, chociaż wicedyrektor nie mógł ich ujrzeć. Tymczasem zamierzał schować Klucz oraz Atlas w najlepszej znanej sobie kryjówce: w brzuchu ceramicznego smoka z Komodo, który stał na tarasie na dachu, bezpośrednio nad pokojem chłopca. Naturalnych rozmiarów smok - a tak naprawdę waran - był pusty w 51
środku, jednak w jego otwartej paszczy mieściła się wyłącznie dziecięca dłoń Arthura. Gdy tylko zakończył misję, wróciła mama, i natychmiast zaciszny kąt zmienił się w prawdziwy rodzinny dom. Najpierw Emily sprawdziła, co u Arthura, a potem uparła się, aby Bob opuścił studio i zjadł z nimi kolację. Była odprężona i zadowolona, bo jej chory syn dobrze się miewał i po raz pierwszy od niepamiętnych czasów nie musiała szaleńczo pracować nad nową szczepionką ani nad lekarstwem na nieznaną odmianę grypy. Zima była za pasem, lecz zapowiadała się stosunkowo spokojnie, przynajmniej z perspektywy lekarza. Plan spenetrowania Domu już na wstępie napotkał trudności, bo okazało się, że Arthurowi nie wolno wychodzić na dwór. - Musisz się oszczędzać - oznajmiła Emily. - Książki, telewizja, komputer i na tym koniec. Przynajmniej przez najbliższe dni. W przyszłym tygodniu zobaczymy, co dalej. Arthur zmarszczył brwi, ale opór nie miał sensu. Wiedział, że będzie odchodził od zmysłów, rozmyślając o Domu i czekając, lecz nie pozostało mu nic innego. Gdyby wymknął się teraz, dostałby szlaban na miesiąc. Albo na cały rok. - Dobrze wiem, jak trudno jest powstrzymać się od aktywnego życia. - Emily z westchnieniem uścisnęła syna. - Ale to nie potrwa długo. Daj sobie szansę, nabierz sił. 52
Myślę, że w poniedziałek czeka cię dostatecznie ciężki dzień w szkole. Arthur nie mógł zrobić nic pożytecznego, więc weekend wlókł mu się niemiłosiernie. Jego dwaj starsi bracia jak zwykle zajmowali się swoimi tajemniczymi sprawami, Bob komponował, a Emily wezwano z powrotem do pracy, aby sprawdziła kilka dziwnych przypadków w miejscowych szpitalach. Zawsze musiała biec do obowiązków, kiedy na izbach przyjęć odnotowywano wzrost liczby pacjentów z niezwykłymi objawami. Arthur czuł ogromną ulgę za każdym razem, gdy po powrocie do domu mama zapewniała wszystkich, że nie dzieje się nic poważnego. Po stracie biologicznych rodziców w dramatycznych okolicznościach doskonale uświadamiał sobie, że każde doniesienie o nowej odmianie grypy albo potencjalnym ataku wirusów może oznaczać tragedię. W niedzielny poranek Arthur uległ pokusie i wydobył Atłas oraz Klucz z brzucha warana z Komodo. Ponownie wziął Klucz do ręki, a wówczas książka otworzyła się na stronach z wizerunkiem Domu. Chociaż nie opisano tam żadnych szczegółów i nie zamieszczono innego tekstu poza informacją o Portalu Poniedziałka, Arthur spędził wiele godzin na oglądaniu rysunku, usiłując się w nim połapać i domyślić, jak budynek wygląda w środku. Wreszcie nadeszła niedzielna noc. Chłopiec odłożył Klucz oraz Atlas do wnętrza jaszczura i wcześnie poszedł spać, w nadziei, że prędko zmorzy go sen i w ten sposób 53
czas szybciej upłynie. Rzecz jasna, sen nie nadchodził. Arthur rzucał się i przewracał z boku na bok, lecz nie mógł zasnąć. Nie pomogło nawet przeczytanie prawie całej książki, więc po prostu leżał i rozmyślał. W końcu zasnął, jednak wkrótce się ocknął. Coś go obudziło. Przez chwilę nie miał pojęcia co. Odwrócił głowę i ujrzał cyfrowy zegar, lśniący czerwienią w ciemnościach. Minuta po północy. Minuta po północy - a więc już poniedziałek. Za oknem rozległo się chrobotanie, które brzmiało jak szuranie gałęzi drzewa o szybę. Tyle że w ogrodzie nie rosło drzewo dostatecznie wysokie i bliskie okna pokoju Arthura, aby mogło dotknąć go gałęzią. Chłopiec usiadł na łóżku i zapalił światło. Jego serce biło gwałtownie, oddychał pospiesznie, z coraz większą trudnością. Opanuj się, pomyślał zdesperowany. Spokojnie. Oddychaj powoli. Spójrz na okno. Spojrzał i odskoczył, wskutek czego spadł za łóżko. W odległości około metra od parapetu, na wysokości co najmniej piętnastu metrów nad ziemią, wisiał w powietrzu skrzydlaty mężczyzna. Był to brzydki, tęgi i niski jegomość o obwisłych policzkach ogara. Człowiek z twarzą jak psi pysk. Nawet jego gwałtownie trzepoczące, pierzaste skrzydła wyglądały na brzydkie i zaniedbane. W świetle z pokoju Arthura wydawały się brudnoszare. Obcy ubrany był w bardzo staroświecki ciemny 54
garnitur, a w dłoni ściskał melonik, którego rondem stukał w okno. - Wpuść mnie. Szyba zniekształciła jego głos, ale słychać było, że jest niski, chrapliwy i groźny. - Wpuść mnie. - Nie - szepnął Arthur i natychmiast przypomniał sobie wszystkie filmy o wampirach. Nie miał przed sobą krwiopijcy, lecz nieznajomy żądał, by go wpuścić do środka, więc pewnie w tym wypadku obowiązywała ta sama reguła. Mógł wejść tylko za pozwoleniem. Chociaż filmowe wampiry zazwyczaj hipnotyzowały kogoś, kto następnie wpuszczał je do domu... Drzwi pokoju otworzyły się. Arthur miał wrażenie, że jego serce przestało bić. Ktoś już uległ hipnozie i zamierzał wprowadzić psiogłowego do środka... Przy framudze drzwi zatrzepotał długi, widlasto zakończony jęzor, który posmakował powietrze. Arthur chwycił leżący przy łóżku słownik i wzniósł go nad głowę. Za jęzorem pojawiły się pokryty łuskami łeb oraz uzbrojona w pazury łapa. Arthur nieco opuścił książkę. Na progu stał ceramiczny waran z Komodo, ten z tarasu. Tyle że teraz nie był już ceramiczny, a nawet jeśli był, to ożył i sunął energicznie po podłodze. Arthur powoli wdrapał się na łóżko i przywarł do ściany, cały czas ze słownikiem gotowym do rzutu. Po 55
czyjej stronie był waran? - Wpuść mnie. Ogromny jaszczur zasyczał i z oszałamiającą prędkością podbiegł do okna. Stanął na tylnych łapach, rozchylił paszczę i wystrzelił z niej oślepiającym światłem o mocy reflektora punktowego. Psiogłowy mężczyzna wrzasnął i rozpostarł ramiona, a jego melonik pofrunął w przestrzeń. Nie przestając się wydzierać, obcy odleciał; jego skrzydła gwałtownie tłukły powietrze, kiedy znikał w kłębach czarnego jak smoła dymu. Smok kłapnął paszczą, światło znikło. Wtedy gad niespiesznie odsunął się od okna i niezgrabnie podszedł do łóżka Arthura, gdzie przystanął w zwyczajowej pozie. Jego skóra pofałdowała się, jakby ukryte pod nią mięśnie nagle przeszył prąd, lecz w następnej chwili zwierz zamarł w bezruchu, ponownie przybrawszy ceramiczną postać. Arthur upuścił słownik, chwycił inhalator i kilka razy zaciągnął się głęboko. Potem wstał, aby zamknąć drzwi, i ze zdumieniem poczuł, że nogi mu drżą i się uginają. W drodze powrotnej poklepał warana po łbie i przez ułamek sekundy rozważał możliwość wsunięcia mu ręki do paszczy, aby sprawdzić, czy Klucz i Atlas są na miejscu. Uznał jednak, że lepiej poczeka z tym do rana. Już w łóżku podciągnął kołdrę i raz jeszcze rzucił okiem na zegar. Takie wydarzenia na progu poniedziałku z pewnością nie były przypadkowe. Pomyślał, że zapowiada się ciekawy dzień. Celowo 56
odwrócił się plecami do okna, aby nie zmagać się z pokusą wyglądania przez szybę. Zamknął oczy. Nie zgasił światła.
57
Rozdział 4 Tego poniedziałkowego ranka Arthur był jeszcze bardziej niż zwykle przygnębiony perspektywą pójścia do szkoły. Po nocnych wydarzeniach niewiele spał. Mniej więcej co godzinę budził się w panice, z urywanym oddechem, lecz za każdym razem światło nadal się paliło, noc była spokojna i nie działo się nic niepokojącego. Waran z Komodo przez cały czas stał nieruchomo u stóp łóżka. Kiedy pokój zalały promienie słoneczne, chłopiec ledwie mógł uwierzyć, że jaszczur ożył i przegonił okropną istotę, która zawisła na skrzydłach za oknem. Arthur bardzo chciał uznać nocne wydarzenia za senny koszmar, ale wiedział, że wszystko było zbyt realistyczne. Poza tym dysponował dowodem w postaci Klucza i Atlasu. Z początku zamierzał zostawić oba przedmioty w domu, wewnątrz ceramicznego jaszczura, lecz po śniadaniu wydobył je i włożył do plecaka. Uważnie obejrzał ogród przez okno i dopiero wtedy pobiegł do samochodu, w którym czekała już jego mama. W mieście, gdzie mieszkali poprzednio, Arthur chodził do szkoły pieszo. Tutaj zamierzał jeździć na rowerze, lecz rodzice zadecydowali, że na razie nie powinien narażać się na taki wysiłek fizyczny, Emily postanowiła więc podrzucić go do szkoły, jadąc do 58
laboratorium. W innych okolicznościach Arthur zademonstrowałby swoją niezależność, zwłaszcza na użytek Erica, którego podziwiał. Jego starszy brat świetnie grał w koszykówkę i szybko biegał. Przystosowanie się do nowej szkoły nie nastręczało mu żadnych trudności. Od razu podjął starania o przyjęcie do szkolnej reprezentacji koszykarskiej, gdyż chciał zabłysnąć jako najlepszy gracz. Miał własny samochód, kupiony za pieniądze, które zarabiał w weekendy, pracując jako kelner, ale uznał, że nie musi odwozić Arthura na lekcje, chyba że będzie to naprawdę konieczne. Pokazywanie się ze znacznie młodszym bratem niekorzystnie wpływało na wizerunek Erica. Mimo to w poprzednim miejscu zamieszkania kilka razy pomagał Arthurowi, choćby broniąc go przed chuliganami w centrum handlowym lub ratując z opresji po upadkach z roweru. Arthur cieszył się, że tego ranka pojedzie z mamą. Podejrzewał, że psiogłowi ludzie, czy też człekokształtne istoty w melonikach, będą na niego czyhać w szkole. Wcześniej, zamiast spać, przez kilka godzin zachodził w głowę, jak się przed nimi uchronić. Sytuację dodatkowo komplikował fakt, że dorośli, jak wynikało ze słów Eda, prawdopodobnie nie mogli ich widzieć. W drodze do szkoły nie napotkali żadnych trudności, chociaż minęli niezwykły gmach o wyglądzie zamczyska. Aby sprawdzić, czy mama widzi budowlę, Arthur mruknął coś na temat jej gabarytów, Emily jednak, 59
podobnie jak jej mąż, dostrzegała tylko zwykłe domy. Arthur pamiętał dawniejszy wygląd tej okolicy, lecz bez względu na to, jak się starał, patrząc z boku czy nagle odwracając głowę, zawsze widział dziwny Dom. Kiedy spojrzał na niego wprost, zwrócił uwagę, że jest przeładowany szczegółami, ogromnie złożony i osobliwy, przez co nie sposób się połapać w jego architekturze. Wyglądał eklektycznie, a detale jego fasady często nie pasowały do siebie stylem. Arthurowi zakręciło się w głowie od oglądania pojedynczych elementów Domu i zastanawiania się, jak one wszystkie mogą się razem trzymać. Usiłował skupić uwagę na wieży, aby przyjrzeć się jej od dołu do góry, lecz jego wzrok machinalnie kierował się ku zadaszonemu przejściu albo konsze sterczącej nieopodal z muru, ewentualnie ku jeszcze innemu szczegółowi architektonicznemu. Zorientował się też, że trudno mu dwukrotnie spojrzeć na to samo miejsce. Albo Dom podlegał nieustającym przemianom, kiedy obserwator odwracał wzrok, albo samochód zbyt szybko mijał budowlę, a zagęszczenie detali sprawiało, że oczy nie potrafiły ponownie skupić się na tym samym elemencie. Gdy Dom zniknął Arthurowi z oczu, chłopca nieco zaskoczył spokojny przebieg dalszej podróży do szkoły. Wszystko było tak, jak każdego innego poranka: samochody jeździły jak zawsze, wszędzie widział pieszych i dzieci. Nic dziwnego nie zdarzyło się także na ulicy, przy której znajdowała się szkoła. Arthur czuł ulgę, 60
że wszystko jest takie zwyczajne i nudne. Świeciło słońce, dookoła kręcili się ludzie. W takich okolicznościach z pewnością nie mogło się zdarzyć nic złego. Kiedy jednak wysiadł z samochodu przed głównym wejściem, a matka odjechała, chłopiec zobaczył pięciu mężczyzn w melonikach i czarnych garniturach, którzy niczym marionetki nagle pojawili się między samochodami na parkingu dla nauczycieli po prawej stronie. Obcy również ujrzeli Arthura i ruszyli ku niemu między rzędami aut. Szli prosto przed siebie, lecz co pewien czas dziwnie skręcali pod kątem prostym, aby uniknąć zderzenia z uczniami i nauczycielami, którzy najwyraźniej ich nie dostrzegali. Następne psie pyski pojawiły się z lewej. Arthur zobaczył, że z ziemi wydobywają się ciemne opary, które w ułamku sekundy materializują się w postaci psiogłowych mężczyzn w melonikach i czarnych garniturach. Psiogłowi z lewej. Psiogłowi z prawej. Ale z przodu ani jednego. Arthur potruchtał kilka kroków i poczuł, że zaczyna tracić oddech. Wiedział, że nie może biec i ryzykować następnego ataku astmy. Zwolnił, z niepokojem rozejrzał się na boki i w myślach oszacował prędkość i kierunek poruszania się obcych. Gdyby dostatecznie szybko dotarł do głównego dziedzińca i schodów, znalazłby się w budynku przed psiogłowymi. Szedł energicznie, mijając snujące się grupki uczniów. 61
Po raz pierwszy cieszyło go, że nikt go nie zna, nie woła: „Arthur, czekaj!", i nie próbuje uciąć z nim sobie pogawędki, do czego z pewnością by doszło w poprzedniej szkole. Dotarł do schodów. Psiogłowi już go doganiali, szli w odległości zaledwie kilkunastu metrów, a na schodach kłębił się tłumek uczniów, głównie ze starszych klas. Arthur nie mógł się przepchnąć między nimi, więc kluczył i manewrował, co rusz wykrzykując: „Przepraszam!" i „Spieszę się!". W ten sposób prawie dotarł do głównych drzwi wejściowych, za którymi miał nadzieję znaleźć bezpieczne schronienie, kiedy ktoś chwycił go za plecak i raptownie zatrzymał. Arthur przez chwilę sądził, że złapali go psiogłowi. Potem usłyszał słowa, które chociaż wypowiedziane groźnym tonem, podniosły go na duchu: - Jak kogoś trącasz, musisz odpokutować! Chłopak trzymający plecak Arthura był od niego znacznie wyższy, ale nie wydawał się niebezpieczny. Trudno zresztą wyglądać szczególnie agresywnie w szkolnym mundurku. Nawet krawat miał przyzwoicie zawiązany. Arthur momentalnie zaklasyfikował go do grupy pozerów, którzy tylko usiłują udawać twardzieli. - Zaraz zwymiotuję! - oznajmił, przycisnął dłoń do ust i nadął policzki. Rzekomy twardziel puścił Arthura tak pospiesznie, że obaj stracili równowagę. Arthur spodziewał się takiej 62
reakcji, więc pierwszy doszedł do siebie i jednym susem pokonał ostatnie trzy stopnie. Był zaledwie parę metrów przed chmarą psiogłowych w melonikach. Opadali go ze wszystkich stron, niczym stado kruków zlatujących się do kawału mięsa. Uczniowie i nauczyciele schodzili im z drogi, choć nie mieli pojęcia, dlaczego to robią. Wielu przystawało ze zdumioną miną, odsuwało się na bok albo wręcz odskakiwało, zupełnie jakby stracili panowanie nad odruchami. Arthur był przez moment przekonany, że już po nim. Psiogłowi deptali mu po piętach, słyszał ich dyszenie i pochrząkiwanie. Czuł nawet ich oddech, taki, jaki opisała Liść. Cuchnął padliną, gorzej niż zapełniony śmieciami zaułek na zapleczu restauracji. Smród oraz wydawane przez psiogłowych odgłosy sprawiły, że Arthur jeszcze przyspieszył, zderzył się z uchylnymi drzwiami i upadł w budynku. W jednej chwili zerwał się z podłogi, gotów do biegu. Z trudem chwytał powietrze, czuł w płucach silny ucisk. Ogarnęło go przerażenie, bał się, że psiogłowi sforsują drzwi, a on dostanie ataku astmy i w żaden sposób nie zdoła się im przeciwstawić. Obcy w melonikach nie weszli jednak do szkoły. Zgromadzili się przy drzwiach i przylepili płaskie twarze do szyb. Teraz Arthur wyraźnie widział, że przypominają skrzyżowanie ogarów z ludźmi. Mieli świńskie oczka, rozpłaszczone oblicza, opadające policzki i wywalone języki, którymi lizali szyby - słowem. - byli trochę 63
podobni do Winstona Churchilla, gdy miał wyjątkowo kiepski dzień. Co ciekawe, pozdejmowali meloniki i trzymali je w zgięciu lewego łokcia. To nie poprawiło im urody, bo wszyscy mieli jednakowo krótkie, brązowe włosy, takie jak psia sierść. - Wpuść nas, Arthurze - zaskrzeczał jeden z nich, potem drugi i w jednej chwili rozległa się potworna kakofonia słów. - Nas, wpuść, Arthurze, Arthurze, nas, wpuść, wpuść, Arthurze, nas, nas... Arthur zatkał uszy i ruszył przed siebie głównym holem. Skupił uwagę na oddechu, aby ustabilizować jego rytm. Jęki na dworze powoli milkły. Na końcu korytarza Arthur się odwrócił. Psiogłowi zniknęli, a przez drzwi ponownie przetaczała się fala uczniów i nauczycieli, rozbawionych i rozgadanych. Za nimi nadal świeciło słońce. Wszystko wyglądało normalnie. - Masz coś z uszami? - spytał ktoś całkiem życzliwie. Arthur poczerwieniał i wyciągnął palce z uszu. Psiogłowi najwyraźniej nie mogli go tutaj dopaść. Teraz był w stanie ponownie skupić się na codziennych, szkolnych sprawach, przynajmniej do końca lekcji. Powinien odszukać Eda i Liść. Zamierzał im opowiedzieć o tym, co się stało, i spytać, czy nadal widzą psiogłowych. Może będą wiedzieli, co najlepiej zrobić w takiej sytuacji. Arthur spodziewał się zastać ich w sali gimnastycznej, podczas rozgrzewki przed biegiem przełajowym. Miał ze sobą zwolnienie z WF-u, które powinien osobiście 64
wręczyć panu Weightmanowi, ale wcześniej musiał przebrnąć przez poranne zajęcia z matematyki, biologii i angielskiego. Gdy chciał, był dobry ze wszystkich tych przedmiotów, ale dzisiaj nie potrafił się skoncentrować. Potem, kiedy poszedł do sali gimnastycznej - przez budynek, nie przez dziedziniec - ze zdumieniem ujrzał, że na WF-ie zjawiło się zaledwie dwie trzecie uczniów z poprzedniego tygodnia. Brakowało co najmniej piętnastu osób, wśród nich Eda i Liść. Pan Weightman nieszczególnie się ucieszył na widok Arthura. Przyjął zwolnienie, przeczytał je i bez słowa oddał chłopcu. Potem odwrócił głowę. Arthur stał nieruchomo, zastanawiając się, co powinien robić, skoro nie bierze udziału w biegu. - Ktoś jeszcze przyniósł zwolnienie z lekcji? - krzyknął pan Weightman. - Jakieś zajęcia się opóźniają? Gdzie reszta? - Chorzy - wymamrotał któryś z uczniów. - Wszyscy? - Weightman nie krył zdumienia. - Do zimy jeszcze daleko! Jeśli to dowcip, możecie się spodziewać surowych reperkusji. - Nie, proszę pana, oni naprawdę chorują - zapewnił go jeden ze zdeklarowanych sportowców. - Mnóstwo ludzi zachorowało. To jakieś przeziębienie. - Dobrze, wierzę ci, Rick - westchnął Weightman. Arthur zerknął na Ricka. Nie ulegało wątpliwości, że to sportowiec całą gębą, wyglądał, jakby go żywcem wyjęto z telewizyjnej reklamy pasty do zębów albo 65
adidasów. Nic dziwnego, że Weightman mu uwierzył. Mimo to wydawało się dziwne, że o tej porze roku tak wielu uczniów nie przyszło do szkoły z powodu choroby, zwłaszcza że od pięciu lat co pół roku przeprowadzano obowiązkowe szczepienia przeciwko grypie. Minęły zaledwie dwa miesiące od zastrzyków, które zwykle gwarantowały całkowitą ochronę przed groźnymi wirusami. Arthur poczuł, jak narasta w nim znajomy strach. Lęk towarzyszył mu, odkąd sięgał pamięcią. - bał się, że następna wirusowa epidemia odbierze mu wszystkich, których kocha. - Dobra, zaczynamy od rozgrzewki! - zawołał Weightman. Wreszcie popatrzył na Arthura i przywołał go skinieniem palca. Ty, Penhaligon, idź pograć w pchełki albo zajmij się czymkolwiek, bylebyś nie narobił mi kłopotów. Chłopiec skinął głową, bojąc się cokolwiek powiedzieć. Było kiepsko, kiedy nabijali się z niego rówieśnicy, ale wówczas miał przynajmniej szansę się odgryźć lub obrócić wszystko w żart. Znacznie trudniej było poradzić sobie z nauczycielem. Odwrócił się i ruszył ku wyjściu z sali. W połowie drogi usłyszał, że ktoś do niego podbiega, i poczuł dotyk na ramieniu. Gwałtownie drgnął i prawie się skulił, nagle przerażony, że psiogłowi przedostali się do szkoły. Była to jednak nieznana mu dziewczyna o jaskraworóżowych włosach. 66
- Ty się nazywasz Arthur Penhaligon? - spytała, przekrzykując śmiechy i chichot pozostałych uczniów, którzy widzieli, jak się wzdrygnął. - Tak. - Liść przestała mi maila do ciebie. - Wręczyła mu złożoną kartkę papieru. Arthur przyjął list, nie zwracając uwagi na gwizdy chłopaków za plecami dziewczyny. - Olej tych mutantów - poradziła mu dziewczyna donośnym głosem. Uśmiechnęła się i truchtem wróciła do grupki wysokich koleżanek o niezwykle znudzonych minach. Arthur wepchnął papier do kieszeni i wyszedł z sali gimnastycznej. Czuł, jak pieką go policzki. Nie miał pewności, co wprawiło go w większe zakłopotanie: propozycja Weightmana, by pograł w pchełki, czy też otrzymanie na oczach wszystkich listu od dziewczyny. Postanowił schronić się w bibliotece. Pokazał bibliotekarce zwolnienie z WF-u, a potem uważnie się rozejrzał i usiadł przy jednym ze stolików na piętrze, obok okna z widokiem na front szkoły i ulicę. Najpierw zbudował mur z kilku tomów z księgozbioru podręcznego, aby w ten sposób zapewnić sobie dyskretną niszę. Nikt nie mógł podejrzeć, co Arthur czyta, chyba że stanąłby mu nad głową i zajrzał przez ramię. Potem wyciągnął z plecaka Klucz oraz Atlas i położył je na stoliku obok maila od Liść. W tym samym momencie kątem oka zauważył jakiś ruch. Wyjrzał przez 67
okno i szczególnie się nie zdziwił na widok psiogłowych. Wyłaniali się spomiędzy drzew i zaparkowanych samochodów, a potem skradali w kierunku szkoły, aby gapić się w okno, przez które widać było Arthura. Doskonale wiedzieli, gdzie go szukać. Miał nadzieję, że na ich widok paradoksalnie poczuje się bardziej pewnie. Chciał nabrać odwagi, pokazując się w oknie. Nic z tego nie wyszło. Zadrżał, gdy obcy zbili się w tłum i bez słowa obserwowali go z zadartymi głowami. Do tej pory nie dostrzegł ani jednego ze skrzydłami, jakie miał nocny intruz, jednak mogła to być tylko kwestia czasu. Arthur z trudem odwrócił wzrok. Przyszło mu do głowy, że jest białą myszką, która odrywa spojrzenie od kobry i dzięki temu udaje jej się zbiec. Nagle zapragnął schronić się w odleglejszym zakątku biblioteki, między stertami książek. Nie miało to jednak większego sensu. Przy oknie widział przynajmniej, gdzie są psiogłowi, nie miał pojęcia jedynie, kim są. To pytanie było jednym z wielu, które zadawał sobie w myślach. Rozpostarł wydruk maila od Liść i przeczytał: Do:
[email protected] Od:
[email protected] Hej Allie To ja, Lisc. mozesz przekazać tego maila arthurowi penhaligonowi? to ten. który zemdlał w poniedziałek 68
podczas biegu, chudy+blady, wzrost eda, włosy jak gary krag. b. ważne, musi dostać list. na mnie pora. Dzieks Lisc hej art sory, ze nie wpadliśmy do szpitala, ed chory od wtorku wiecz... po nim mama+tata+ciocia mango (ksywa), ja nie choruje, ale dom pod kwarantanna, mnostwo lekarzy, glin, wszedzie, w kombinezonach ratownictwa biol., przerazajace ryje. Ich zdaniem to nowa grypa, zastrzyki NIE DZIALAJA. nikt jeszcze na poważnie nie choruje, ale blisko eda i innych czuje ten sam fetor, co od PSIOGŁOWYCH. widzę związek, ale lekarze nie czuja nic przez maski, ed tez nie, ani rodzice, nic dziwnego, wciaz smarkaja. lekarze maja automat do wachania, podobno wszystko OK. ale to nieprawda, nikt mi nie wierzy. wirus pewnie od psiogłowych, NAPRAWDĘ LICZĘ, ze ich widzisz, musisz cos wymyślić, POLEGAM NA TOBIE. federalni odcięli siec i telefon, chyba boja sie paniki, pisze na SKRADZIONYM palmtopie lekarza. wkrótce sie wyda. boje sie.
69
Rozdział 5 Arthur przez kilka sekund gapił się na ostatnie słowa listu: „boje sie". Zadrżał, złożył wydruk i wsunął go z powrotem do kieszeni. Poczuł, że znowu zaczyna się dusić, więc skupił uwagę na spokojnym, rytmicznym oddychaniu. Powoli nabierał powietrza, przytrzymywał je w płucach i niespiesznie wypuszczał. Jego umysł pracował jednak na najwyższych obrotach. Sytuacja była poważniejsza, niż do tej pory przypuszczał. Wszystkie lęki, które z trudem trzymał w ryzach, były bliskie wydostania się na powierzchnię, co groziło totalną paniką. Stary strach przed nową epidemią i nowy strach przed psiogłowymi, Panem Poniedziałkiem, a nawet samym Kluczem. Oddychaj, przykazał sobie Arthur. Przemyśl wszystko. Czemu powierzono mu Klucz? I Atlas! Kim... albo czym... byli Pan Poniedziałek oraz psiogłowi? Czy naprawdę istniał związek między nimi i nagłym wybuchem epidemii grypy odpornej na lekarstwa? Czy należało w ogóle mówić o wybuchu epidemii? Może choroba zaatakowała tylko rodzinę Eda i Liść...? Arthur ponownie wyjrzał przez okno, aby sprawdzić, 70
co robią psiogłowi, i przypadkiem dotknął Klucza oraz Atlasu. W tej samej chwili poczuł silny wstrząs, jakby poraził go prąd i książka otworzyła się z trzaskiem. Arthur podskoczył niczym przestraszony kot. Podobnie jak wcześniej Atlas zaczął się rozrastać, aż wreszcie zapełnił niemal cały stolik, obłożony dookoła barykadą z książek. Tym razem w Atlasie nie ukazał się rysunek Domu, tylko niedbały szkic jednego z psiogłowych, bez melonika, brudnej koszuli i czarnego, niemodnego garnituru. Uwieczniony w Atlasie jegomość odziany był w coś w rodzaju worka, lecz rysy nie pozostawiały żadnych wątpliwości. Obok rysunku pojawiły się słowa pisane niewidzialną ręką. Arthur nie rozpoznawał dziwnego alfabetu, nie potrafił więc ich odczytać. Na oczach chłopca osobliwe litery zaczęły się jednak zmieniać w normalny alfabet, a niezrozumiałe słowa przekształcały się w angielskie wyrazy. Tylko czcionka pozostała dziwaczna i archaiczna. Co chwila spod słów przebijały tu i ówdzie kleksy, pospiesznie usuwane. Wreszcie słowa przestały się ukazywać i Arthur przystąpił do odczytywania tekstu. Dom wzniesiono z Nicości i jego fundamenty spoczywają na Nicości. Jako że Nicość jest wieczna i Dom stać będzie na wieki wieków, jego fundamenty z wolna grzęzną w Nicości, z której go stworzono, zatem Nicość przenika do domu. W najgłębszych 71
piwnicach, szambach i lochach domu można czerpać z Nicości i kształtować ją własną myślą, jeśliby ta myśl miała dostateczną moc. Czyny takie są zwyczajowo zakazane, choć przyzwolone przez prawo, i często dopuszczają się ich ci, którzy powinni okazywać więcej rozumu. Nie jest wielką zbrodnią nawiązywanie kontaktów z Niconiami, samolubnymi istotami, które co pewien czas z Nicości się wyłaniają, nie szanując czasu ni rozsądku. Typowym ucieleśnieniem Nicości jest Aporter, przedstawiony na ilustracji. Aporter to istota nader niskiego rzędu, zwykle uformowana w konkretnym celu. Choć stoi to w sprzeczności z Pierwotnym Prawem, stwory te obecnie często wykorzystuje się do wypełniania prostych zadań poza Domem, w Poślednich Królestwach, gdyż są niebywale trwałe i mniej destrukcyjne dla śmiertelników niż większość istot z Nicości (czy też tych, które pełnią wyższe funkcje w Domu). Aporterzy podlegają jednak pewnym ograniczeniom, takim jak niemożność przekraczania progu bez zaproszenia. Na dodatek łatwo je unicestwić solą lub wieloma innymi prostymi sposobami magicznymi. Może jeden na milion Aporterów ma szansę dostąpić oświecenia, wznieść się ponad swój stan i w ten sposób znaleźć zatrudnienie w Domu. W większości wypadków, kiedy wypełnią zadanie, są kierowani z powrotem do Nicości, z której przybyli. 72
Aporterów nigdy nie należy wyposażać w skrzydła ani w broń, i przez cały czas muszą pozostawać pod kontrolą. Arthur ponownie pomyślał o odrażającym obliczu w oknie, przyciśniętym do szyby, i o trzepoczących z furią skrzydłach. Ktoś zlekceważył zakaz ofiarowywania Aporterom skrzydeł. Chłopak wcale by się nie zdziwił, gdyby psiogłowi na dworze mieli do dyspozycji broń, chociaż wolał się nie zastanawiać, jakiego rodzaju. Spróbował przewrócić kartkę Atlasu, aby sprawdzić, czy dalej nie kryją się inne informacje, ale stronica ani drgnęła. W książce było jeszcze wiele innych kartek, lecz równie dobrze mogłyby być posklejane w jedną zbitą masę. Arthurowi nie udawało się nawet wsunąć między nie paznokcia. Wreszcie dał za wygraną i znowu wyjrzał przez okno. Zdumiało go, że w krótkim czasie, kiedy oglądał Atlas, Aporterzy się przemieścili. Teraz stali kołem na jezdni, z zadartymi głowami. Parę samochodów się zatrzymało, chociaż kierowcy bez wątpienia nie wiedzieli, co stoi na drodze. Arthur usłyszał z oddali głos jednego z nich; gniewne słowa z trudem przenikały podwójną szybę: - Zabierajcie tę stertę śmieci! - krzyczał. - Nie będę tu tkwił cały dzień! Aporterzy gapili się na niebo. Arthur też spojrzał w górę, ale niczego nie dostrzegł. W głębi duszy czuł, że nie chce nic widzieć - narastał w nim strach. 73
Nie patrz, podpowiadał głos w jego głowie. Jeśli nie widzisz kłopotów, to znaczy, że ich nie ma. Nieprawda, pomyślał Arthur, zmagając się ze strachem. Oddychaj powoli. Musisz przeciwstawić się lękom. Zwalcz je. Cały czas patrzył, aż wreszcie tuż nad pierścieniem Aporterów rozbłysło oślepiające białe światło. Chłopiec zamknął oczy i zasłonił twarz. Gdy ponownie uniósł powieki, jego wzrok przyćmiły roztańczone czarne plamy. Dopiero po kilku sekundach odzyskał zdolność normalnego widzenia. W pustej przestrzeni pośrodku pierścienia psiogłowych pojawił się jakiś człowiek, choć właściwie trudno określić tym mianem istotę z ogromnymi, pierzastymi skrzydłami u ramion. Arthur cały czas mrugał oczyma, usiłując poprawić ostrość widzenia. Skrzydła wyglądały na białe, ale widniały na nich ciemne, brzydkie plamy. Po chwili skrzydła złożyły się za plecami stwora i znikły. Nieznajomy okazał się bardzo przystojnym, wysokim mężczyzną około trzydziestki. Miał na sobie białą koszulę z łamanym kołnierzykiem, czerwony krawat, złotą kamizelkę pod ciemnozielonym frakiem i obcisłe jasnobrązowe pantalony oraz lśniące brązowe buty. Moda na takie stroje minęła ponad sto pięćdziesiąt lat temu. - A to dopiero! - wykrzyknął ktoś za plecami Arthura. - Wygląda kubek w kubek tak, jak zawsze sobie wyobrażałam pana Darcy'ego. To z pewnością aktor! 74
Ciekawe, czemu tak się wystroił. Była to bibliotekarka, pani Banber, która podkradła się do Arthura, wykorzystując jego nieuwagę. - Kim są ci dziwni ludzie w czarnych garniturach? zastanawiała się. - Te twarze nie mogą być prawdziwe! Kręcą tu jakiś film? - Widzi pani psiogłowych? - wykrzyknął Arthur. Chciałem powiedzieć: Aporterów? - Tak... - odparła bibliotekarka odruchowo, cały czas zapatrzona w widok za oknem. - Dobrze, że mi zwróciłeś uwagę. Z pewnością nadszedł czas na wizytę u okulisty. Moje soczewki kontaktowe najwyraźniej wymagają wymiany. Strasznie nieostro widzę tych ludzi. Odwróciła się i po raz pierwszy uważnie popatrzyła na Arthura oraz jego książkową barykadę. - Ale ciebie widzę wyraźnie, młody człowieku! Co ty wyprawiasz z tymi wszystkimi książkami? A to co? Wskazała Atlas. - Nic takiego! - krzyknął Arthur. Zatrzasnął księgę i puścił Klucz, co było błędem. Atlas natychmiast skurczył się do kieszonkowych rozmiarów. - Jak to zrobiłeś? - spytała pani Banber. - Nie potrafię tego wyjaśnić - zapewnił ją Arthur pospiesznie. Nie miał czasu na pogawędki. Przystojny mężczyzna zmierzał ku bibliotece, a za nim podążali Aporterzy. Nieznajomy przypominał nieco Pana Poniedziałka, lecz zachowywał się nieporównanie bardziej energicznie. Arthur wcale nie miał pewności, czy 75
obowiązują go te same ograniczenia co Aporterów i czy nie wolno mu wchodzić do cudzych domów. - Ma pani sól? - spytał pospiesznie. - Co takiego? - zdumiała się pani Banber. Znowu wyglądała przez okno i wygładzała włosy. Jej oczy wydawały się szkliste i rozmarzone. - Idzie do biblioteki! Arthur chwycił Atlas oraz Klucz i wepchnął oba przedmioty do plecaka. Gdy je odkładał, jaśniały łagodnym żółtym światłem, które przez chwilę padało na twarz pani Banber. - Proszę mu nie mówić, że tu jestem! - poprosił żarliwie. - Nie może mu pani powiedzieć, że tu jestem. Czy to na dźwięk przestraszonego głosu chłopca, czy pod wpływem światła z Atlasu i Klucza, pani Banber odzyskała świadomość. Nagle wydała się mniej rozmarzona. - Nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje, ale wcale mi się to nie podoba! - warknęła. - Nikt nie wejdzie bez pozwolenia do mojej biblioteki! Arthurze, ukryj się w dziale zoologicznym. Sama się rozmówię z tym człowiekiem! Chłopiec nie potrzebował dodatkowego zaproszenia. Oddalił się od okna i zagłębił w labiryncie regałów. Szedł najszybciej jak mógł, ale i tak czuł ucisk w płucach, które stopniowo traciły elastyczność. Napięcie i strach potęgowały jego astmę. Przystanął za półkami działu zoologicznego i kucnął, aby przez szczelinę między rzędami książek obserwować 76
wejście do biblioteki, gdzie pani Banber tkwiła za biurkiem. W dłoni ściskała czytnik i ze złością skanowała książki. Urządzenie piszczało co kilka sekund, kiedy podczerwone światło wychwytywało kod kreskowy. Arthur próbował uspokoić oddech. Liczył na to, że przystojny mężczyzna mimo wszystko nie wejdzie do budynku. Gdyby czekał na niego przed szkołą, chłopiec mógłby uciec wejściem dla personelu znajdującym się na tyłach gmachu. Na drzwi padł cień. Arthur wstrzymał oddech. Przez moment obawiał się, że nie będzie w stanie zaczerpnąć powietrza, ale panika minęła niemal natychmiast. A więc przystojny mężczyzna znalazł się w budynku. Po chwili wyciągnął rękę w białej rękawiczce i pchnął drzwi do biblioteki. Otworzyły się na oścież. Chłopiec liczył na to, że obcy nie pokona progu, lecz na próżno. Kiedy mężczyzna wszedł, bramki zabezpieczające pisnęły melancholijnie, błysnęły zielone lampki. Pani Banber żwawo wyszła zza biurka. - To jest szkolna biblioteka - oznajmiła lodowatym tonem. - Goście mają obowiązek rejestrowania się w recepcji. - Nazywam się Południk - wyjaśnił mężczyzna. Mówił niskim, melodyjnym głosem, całkiem jak słynny angielski aktor. Którykolwiek słynny angielski aktor. - Jestem osobistym sekretarzem i podczaszym Pana Poniedziałka. Szukam chłopca. Ar-tora. Arthur zauważył, że obcy ma srebrny język, który lśni 77
w jego ustach. Nieznajomy mówił tak płynnie i gładko, że chłopiec miał ochotę wyjść i zawołać: „Jestem!". Pani Banber najwyraźniej czuła się podobnie. Zadrżała i uniosła rękę, jakby zamierzała wskazać kryjówkę Arthura. Na szczęście opuściła dłoń. - Nic... Nic mnie to nie obchodzi - oświadczyła. Wydawała się niższa niż jeszcze przed chwilą, a jej głos nagle osłabł. - Musi pan... musi pan się zarejestrować... - Doprawdy? - spytał Południk. - Chciałbym tylko zamienić parę słów... - Nie, nie... - wyszeptała pani Banber. - Szkoda - westchnął intruz. Jego głos stał się zimny, oschły i złowróżbny. Południk wykrzywił usta w okrutnym uśmiechu, który nie objął reszty oblicza. Przesunął palcem w rękawiczce po gablotce wystawowej i podniósł go do twarzy pani Banber. Na czubku palca widniała plamka szarego kurzu. Bibliotekarka patrzyła na palec Południka tak, jakby to była latarka okulisty. - Pora na wiosenne porządki - oświadczył mężczyzna i zdmuchnął kurz, którego chmurka opadła na twarz kobiety. Pani Banber zamrugała oczami, dwukrotnie kichnęła i upadła. Arthur z przerażeniem patrzył, jak Południk przechodzi nad ciałem bibliotekarki i idzie wzdłuż biurka. Chłopiec przez chwilę sądził, że pani Banber nie żyje, ale zauważył, iż usiłuje podźwignąć się z podłogi. - Ar-torze! - zawołał Południk łagodnie, a jego srebrny 78
język błysnął. Obcy stanął za biurkiem i bardzo podejrzliwie obserwował półki. - Wyjdź, Ar-torze. Chcę tylko porozmawiać z tobą. Ar-torze! Jego słowa zabrzmiały jak rozkaz i Arthur raz jeszcze zapragnął się ujawnić, wybiec z kryjówki. Poczuł jednak, że Klucz i Atlas w plecaku dodają mu sił, przeciwdziałając wpływowi nieznajomego. Kojące wibracje, które przypominały kocie mruczenie, redukowały moc słów Południka. Arthur rozpiął plecak, wziął do ręki Klucz, a Atlas wsunął do kieszeni koszuli. Oba przedmioty zapewniały mu nieopisany komfort i wkrótce poczuł, że łatwiej mu się oddycha. Południk zmarszczył brwi, a jego urodziwa twarz nagle zbrzydła. Wyciągnął dłoń w białej rękawiczce i otworzył małą szafkę, która zmaterializowała się w powietrzu w chwili, gdy do niej sięgnął. W środku znajdował się telefon, bardzo staroświecki, ze słuchawką na sznurze i mikrofonem w kształcie dzwonka. - Z Panem Poniedziałkiem - powiedział Południk do mikrofonu. Arthur usłyszał czyjeś mamrotanie po drugiej stronie. - To urzędowa sprawa, durniu - warknął Południk. Nazwisko i numer. Na drugim końcu przewodu ktoś ponownie coś wymamrotał. Południk raz jeszcze zmarszczył brwi, a następnie powoli, z namaszczeniem odwiesił słuchawkę. Po chwili ponownie ją podniósł do ucha. - Centrala? Z Panem Poniedziałkiem. Tak, 79
natychmiast. Tak, wiem skąd dzwonię! Mówi Poniedziałkowy Południk. Dziękuję. - Zapadła cisza, podczas której nawiązywano łączność z Panem Poniedziałkiem. - To pan? Osaczyłem chłopaka. Arthur wyraźnie usłyszał, że Pan Poniedziałek ziewnął przed udzieleniem odpowiedzi, jego głos nie tylko wydobył się ze słuchawki, lecz w dodatku rozległ echem po całej bibliotece. - Masz Klucz Minutowy? Chcę go dostać natychmiast! - Jeszcze nie, proszę pana - odparł Południk. - Chłopak zaszył się gdzieś w... bibliotece. - Nie obchodzi mnie, gdzie się zaszył! - wrzasnął Poniedziałek. - Znajdź Klucz! - Mówimy o bibliotece, proszę pana - zauważył Południk cierpliwie. - Tu jest mnóstwo druku. Wola również może się tutaj znajdować... - Wola! Wola! Nudzi mnie ta gadanina! Rób, co należy! Masz odpowiednie pełnomocnictwa! Zrób z nich użytek! - Potrzebuję ich na piśmie, proszę pana - westchnął Południk spokojnie. - Potomne Dni... Zabrzmiał odgłos, który przypominał kombinację ziewnięcia i warknięcia, a następnie ze słuchawki wyfrunęła zwinięta w rulon kartka. Wszystko rozegrało się tak szybko, że Arthur nie zauważył, jak Południk się uchyla, przesyłka śmiga obok niego, a mężczyzna chwyta ją w powietrzu wolną ręką. - Dziękuję panu - powiedział i umilkł. W odpowiedzi 80
usłyszał jednak tylko długie chrapnięcie. Południk odwiesił słuchawkę i starannie zamknął szafkę. Gdy drzwiczki się zatrzasnęły, szafka z telefonem uległa dematerializacji. Mężczyzna rozwinął zwój i odczytał spisane na nim słowa. Tym razem szczery uśmiech przelotnie rozjaśnił mu twarz, a oczy zalśniły czerwienią. - Masz ostatnią szansę, żeby wyjść z ukrycia oświadczył łagodnie. - Teraz mogę ściągnąć tutaj Aporterów. Wytropią cię w jednej chwili, Ar-torze. Arthur milczał. Południk nie ruszał się z miejsca, tylko stukał zwojem o udo. Za jego plecami pani Banber wstała, opierając się o biurko, i podniosła słuchawkę telefoniczną. Ogarnięty paniką chłopiec obserwował ich oboje. Nie miał pojęcia, co robić. Czy powinien pomóc pani Banber? Czy lepiej byłoby się poddać? A może miałby święty spokój, gdyby przekazał Południkowi Klucz? Pani Banber, której dłoń trzęsła się tak bardzo, że z trudem utrzymywała słuchawkę, zaczęła wystukiwać numer. Przyciski zapiszczały, a wtedy Południk obrócił się na pięcie. Skrzydła wystrzeliły mu za plecami i rozpostarły się nad jego głową. Wielkie pierzaste skrzydła, niegdyś białe i lśniące, teraz były upstrzone plamami czegoś ciemnego i odrażającego, co przypominało zaschniętą krew. Skrzydła Południka rzuciły ponury cień na bibliotekarkę. Nieznajomy wyciągnął rękę i przygiął palce, a wówczas w jego dłoni zmaterializował się ognisty 81
miecz, którym mężczyzna natarł na telefon. Płomienne ostrze momentalnie stopiło aparat, a papiery na biurku stanęły w ogniu. Pani Banber cofnęła się chwiejnie i upadła na podłogę przy wejściu. Chmura dymu uniosła się ku sufitowi. - Dość! - zadecydował Południk. Z rozpostartymi skrzydłami podszedł do drzwi wejściowych i otworzył je szeroko. - Przybywajcie, moi Aporterzy! Wejdźcie i znajdźcie chłopca! Wejdźcie i znajdźcie Ar-tora!
82
Rozdział 6 Kłęby czarnego dymu zasnuty sufit. Alarm przeciwpożarowy uruchomił się automatycznie i na zewnątrz rozległo się dzwonienie. Po sekundzie dołączyło wycie syreny ewakuacyjnej. W tej samej chwili do biblioteki pospiesznie wpadli Aporterzy poszczekując z podniecenia, że zaproszono ich za próg. Południk wskazał regały i Aporterzy ruszyli przed siebie. Wielu z nich pochyliło się, by z wywieszonymi językami i drgającymi nosami obwąchiwać podłogę. Tropili ofiarę. Arthura. Chłopiec ani myślał czekać bezczynnie. Był już przy tylnych drzwiach, ale okazały się zamknięte. Na szczęście obok nich, za szklaną szybką, znajdował się przycisk automatycznego otwierania, oklejony ostrzegawczymi rysunkami i napisem głoszącym, że szkło można stłuc wyłącznie w razie pożaru. Warunek był spełniony. Arthur zamachnął się plecakiem i rozbił szybkę, która rozprysnęła się na drobne bryłki, nie na pojedyncze okruchy. Następnie wcisnął przycisk lewą ręką, bo nie chciał puścić Klucza, który ściskał w prawej dłoni. W niezrozumiały sposób przedmiot ten ułatwiał mu oddychanie, a równomierny oddech był teraz Arthurowi potrzebny jak rzadko kiedy. 83
Słyszał za plecami Aporterów, pomrukujących i chrząkających podczas biegu między regałami. Przy każdym skrzyżowaniu regałów przystawali, by wywęszyć, dokąd ucieka ofiara. Drzwi wciąż pozostawały zamknięte. Arthur drżącą dłonią ponownie dotknął przycisku, który bez trudu dał się wcisnąć, lecz nie odblokował zamka. Chłopiec kopnął drzwi - nawet nie drgnęły. Gdy ponownie je kopnął, po framudze przebiegł czerwony płomień o takim samym intensywnym, głębokim odcieniu jak ognisty miecz Południka. - Do tylnych drzwi, moi Aporterzy! Ar-tor wymyka się tylnymi drzwiami! Głos Południka przebił się przez sygnał dzwonków alarmowych, wycie syreny i szczekanie Aporterów. Arthur natychmiast zrozumiał, że Południk użył swej mocy, by zablokować wyjście. Chłopak dysponował jednak własnymi czarami, a przynajmniej mógł skorzystać z przedmiotu obdarzonego magiczną siłą, nawet jeśli nie miał pojęcia, czym on jest i jak się go używa. Klucz. Arthur dotknął drzwi końcówką minutowej wskazówki. - Otwórz! - krzyknął. Rozbłysło białe światło, chłopak poczuł na twarzy gwałtowne uderzenie fali ciepła i oba skrzydła drzwi raptownie się rozchyliły. Do nieznośnej kakofonii 84
różnego rodzaju hałasów dołączył jeszcze jeden sygnał alarmowy. Arthur wybiegł na schody pożarowe i ruszył na dół, zeskakując z dwóch pierwszych stopni. Nagle stanął jak wryty, odwrócił się pospiesznie i wbiegł z powrotem na górę. Musiał zamknąć drzwi, inaczej Aporterzy bez trudu by go dopadli. Zmarnował cenną sekundę - czy uprzedzi pościg? Rzucił się na drzwi i zatrzasnął je energicznie w chwili, gdy dwóch Aporterów skakało przez próg. Siła uderzenia odrzuciła chłopca do tyłu, a drzwi ponownie zaczęły się uchylać. Aporterzy wyli i warczeli, usiłując schwytać uciekiniera. Palcami rozerwali mu koszulę, guziki rozprysły się na wszystkie strony, lecz Arthur zamachnął się Kluczem. Aporterzy odskoczyli, a powietrze wypełniło się ich przeraźliwymi, przenikliwymi wrzaskami. Chłopiec ponownie zatrzasnął drzwi i wykonał Kluczem jakiś dziwaczny gest. - Zamknij! Zablokuj! Zabezpiecz! - krzyknął. Słyszał głuchy łomot, kiedy Aporterzy rzucali się na drzwi, ale wytrzymały one napór - trudno powiedzieć, czy za sprawą dziwacznego gestu, czy polecenia wydanego Kluczowi. Arthur nie tracił jednak czasu. Nie miał złudzeń: żadne drzwi nie mogły powstrzymać Południka. Chłopcu udało się dotrzeć do wąskiego korytarza między biblioteką a szkolną stołówką, kiedy nad jego głową nastąpiła eksplozja. Skulił się, odwrócił i ujrzał, że 85
płomienie buchają na wszystkie strony, a drzwi przelatują mu nad głową i ze świstem lecą ku działowi nauk ścisłych, jakieś czterysta metrów dalej. Południk wkroczył na schody pożarowe; nad jego głową kłębił się czarny dym, a przy nogach biegli skuleni Aporterzy. W tamtej chwili nie przypominali ludzi, tylko człekokształtne psy. Ich czarne garnitury były całe w strzępach. Żaden nie miał melonika, najwyraźniej pogubili je w płonącej bibliotece. Arthur odwrócił się, by kontynuować ucieczkę. Pokonał jednak tylko kilka metrów, gdy usłyszał nad głową szelest i łopot gigantycznych skrzydeł. Przefrunął nad nim zimny cień i po chwili Południk zastąpił chłopcu drogę. Szeroko rozpostarł skrzydła, a w dłoni znowu ściskał ognisty miecz, tym razem skierowany wprost na gardło Arthura. - Przekaż mi Klucz - zażądał Południk spokojnie. - Nie - szepnął Arthur. - To ja go dostałem. - Przez pomyłkę, głupi dzieciaku. - Południk wyjrzał przez okno na słońce i zmarszczył brwi. - Oddaj Klucz, skieruj go pętlą w moją stronę. Nie zamierzam dłużej marnować czasu. Grymas na twarzy obcego i ton, jakim wypowiedział ostatnie słowa, sprawiły, że w głowie Arthura zaświtała pewna myśl. Opuścił wzrok, udając, że rozważa oddanie Klucza, lecz w rzeczywistości zerknął na zegarek. Do godziny pierwszej brakowało minuty. - Sam nie wiem - wymamrotał i rozejrzał się z 86
rozpaczą. Słyszał za sobą Aporterów. Ognisty miecz znieruchomiał tak blisko jego gardła, że niemal parzył go swym żarem. Po twarzy chłopca spływały krople potu, od którego piekły oczy. Przynajmniej mógł oddychać, chociaż miał przeczucie graniczące z pewnością, że straci dech z chwilą przekazania Klucza. - Dawaj Klucz! - Chodź i sam go weź! - krzyknął Arthur. Niczym dyskobol wykonał obrót i cisnął Klucz przez korytarz, ku najbliższym drzwiom, a następnie rzucił się w tamtym kierunku. Koniuszek miecza musnął lewą rękę chłopca i pozostawił na niej wypaloną, bolesną pręgę, od ramienia do łokcia. Południk zawołał coś, ale Arthur nie słyszał. Gdy stracił kontakt z Kluczem, jego płuca zamarły. Przestał oddychać, zabrakło mu tlenu nawet na wykonanie kilku kroków. Oczekiwał, że Klucz odbije się od drzwi, dzięki czemu będzie mógł go złapać, ale wskazówka, niczym ciśnięty sztylet, przeszyła cienką jak papier szczelinę między drzwiami a framugą. W rezultacie Arthur zderzył się z drzwiami, które wbrew jego przewidywaniom nie były zamknięte na klucz. Na szczęście zamiast odbić się od nich i wpakować pod ognisty miecz Południka, chłopiec przeleciał przez nie i przetoczył się po podłodze. Otwartą dłonią trafił prosto na Klucz i kurczowo zacisnął na nim palce. W tej samej chwili poczuł, że do jego płuc znowu napływa upragnione powietrze, a palący ból ręki 87
gwałtownie ustępuje. - Te idiotyczne wygibasy nie mają żadnego sensu zauważył Południk od progu. - Daj Klucz, a pozwolę ci odpełznąć. Jeżeli mnie nie posłuchasz, odrąbię ci dłoń i sam go zabiorę. Arthur spojrzał na zegarek. Sekundowa wskazówka sunęła ku dwunastce. Od godziny pierwszej dzieliła ich zaledwie chwila. Miał bardzo precyzyjny zegarek, nastawiał go zaledwie tydzień wcześniej. Niespiesznie zaczął rozluźniać zaciśnięte na Kluczu palce, jakby zamierzał zastosować się do polecenia Południka. Gdy puścił przedmiot, jego płuca ponownie się ścisnęły, a ból ręki powrócił. - Szybciej! - krzyknął Południk. Wzniósł miecz, a płomienie buchnęły jeszcze jaśniej i jeszcze goręcej. Sekundowa wskazówka znajdowała się na jedenastce. Arthur przełknął ślinę, uświadomiwszy sobie, że opierając się wyłącznie na domysłach, ryzykuje utratę dłoni - a domyślał się, że Południk może pozostać w jego świecie tylko przez godzinę, między dwunastą a pierwszą. - Nie! - zawołał, porwał Klucz i skulił się z zamkniętymi oczami. Zdążył jeszcze tylko ujrzeć odbicie czerwieni w oczach napastnika i błysk miecza opadającego na jego rękę. Spodziewany ból nie nadszedł. Arthur otworzył oczy. Sekundowa wskazówka zegarka minęła dwunastkę i wskazówkę minutową, a wskazówka godzinowa stała na 88
jedynce. Poniedziałkowy Południk znikł jak kamfora, a Aporterzy zamilkli, śliniąc się tuż za drzwiami. Na podłodze widniała krecha rozżarzonego popiołu, zaledwie kilka centymetrów od palców Arthura. Chłopiec patrzył na ten ślad po ognistym mieczu i nie pojmował, jakim cudem Południk chybił. Alarm przeciwpożarowy nadal dzwonił, a syreny wyły jednostajnie. W oddali zabrzmiał nasilający się odgłos innych syren, który towarzyszył przyjazdowi wozów strażackich. Arthur powoli wstał i rozejrzał się wokół. Znajdował się na zapleczu stołówki, przy wejściu dla personelu kuchennego oraz dostawców żywności. W pobliżu nie było widać żywej duszy, chociaż wszędzie stały częściowo nałożone na talerze posiłki, przygotowane składniki potraw i parujące garnki. W kuchenkach mikrofalowych obracały się tace. Najwyraźniej pracownicy stołówki przed chwilą wyszli, posłuszni nakazowi ewakuacji budynku. Chłopak zerknął na Aporterów za otwartymi drzwiami. Milczeli, ustawieni w szeregach. Dziwnym sposobem odzyskali meloniki, a ich garnitury nie były już podarte. Znowu bardziej przypominali wyjątkowo brzydkich mężczyzn niż psy Jeden z nich wyszedł przed szereg i rozchylił usta, zza których wyłoniły się duże, psie zęby. Następnie kilka razy dziwnie zakwiczał. Arthur dopiero po chwili zrozumiał, że to śmiech. Tylko jakie powody do śmiechu mógł mieć Aporter? 89
Moment później zauważył, co psiogłowy ściska krótkimi paluchami o długich paznokciach. Atlas! Arthur natychmiast sięgnął dłonią do kieszeni koszuli, lecz dotknął tylko skrawka rozdartego materiału. Napastnicy rozpruli mu ubranie jeszcze w bibliotece, kiedy niemal go złapali. Miał także podrapany tors, chociaż nie zwrócił na to uwagi podczas szarpaniny. Dopiero teraz poczuł ból nie tak silny jednak jak ten, który wiązał się z utratą Atlasu. Wkrótce śmiali się wszyscy Aporterzy, jeśli śmiechem można nazwać serię na przemian niskich i wysokich kwików. Arthur wzdrygnął się z obrzydzeniem, bo rechotowi towarzyszył odrażający, trudny do zniesienia smród. Najwyraźniej psiogłowi uznali, że zdobyli coś ważnego i tym samym odnieśli zwycięstwo. Przygnębiony Arthur musiał przyznać im rację. Jeśli miał zrozumieć, co się wokół niego dzieje, potrzebował Atlasu. Musiał go odzyskać. Co takiego przeczytał w nim na temat Aporterów? Nie mogli przekraczać progów domów i... Sól! Odwrócił się w stronę kuchennych półek. Musiała tam być sól, najprawdopodobniej w dużych ilościach. Ostatecznie znajdował się w kuchni. Pobiegł wzdłuż półek, jedną ręką ściskając Klucz, drugą odwracając torebki i przesuwając rozmaite pojemniki. Cukier, cztery rodzaje mąki, wszelkiego typu przyprawy, ziarna, suszone owoce... sól! Znalazł spory pojemnik ze zwykłą solą i mały woreczek soli gruboziarnistej. 90
Zawahał się i wsunął Klucz za pasek, niczym sztylet. Gdy tylko puścił wskazówkę, duszność natychmiast powróciła. Nie było mowy o głębokim oddychaniu, jak jeszcze przed chwilą. Mimo to Klucz przynosił mu ulgę. Może sama jego bliskość była lepsza niż nic. Arthur wepchnął kamienną sól do plecaka, który z powrotem zarzucił na plecy, następnie sięgnął po cały pojemnik i zdjął pokrywkę. Pudełko było w dwóch trzecich wypełnione drobną, białą solą. Arthur lewą ręką chwycił naczynie za ucho, a prawą nabrał pełną garść przyprawy. Tak uzbrojony ruszył do drzwi. Lekko posapywał i dyszał, ale był gotowy do walki. Przyszło mu do głowy, że jeśli zaskoczy Aporterów i ciśnie solą w pierwszy szereg, wówczas może uda mu się podbiec i wyrwać im Atlas, kiedy... Cóż, kiedy sól podziała na nich w niewiadomy sposób. Nagle w jego umyśle pojawiły się wątpliwości. A jeśli sól tylko rozwścieczy napastników, a wtedy złapią go, spiorą i rozerwą na strzępy? Na to pytanie nie potrafił znaleźć odpowiedzi, więc skupił się wyłącznie na odzyskaniu Atlasu. Wiedział, że będzie mógł zadać jeszcze wiele pytań, gdy książka ponownie znajdzie się w jego posiadaniu. Takie myśli krążyły mu po głowie, gdy docierał do końca półek. Przełknął ślinę, odetchnął jak najgłębiej i wyskoczył za drzwi, wrzeszcząc i rozrzucając sól. - Aaaaarrrr! 91
Rozdział 7 Sól rzucona przez Arthura posypała się na pierwszy szereg Aporterów. Ich rechot momentalnie się urwał i zmienił w przerażony skowyt i wycie. Trafieni solą psiogłowi piszczeli i wpadali na siebie, uciekając w panice. W ten sposób wkrótce zmienili się w jazgoczącą masę rąk, nóg i brzydkich twarzy, dzięki czemu Arthurowi jeszcze łatwiej było ich posypywać. Skóra Aporterów skwierczała w zetknięciu ze słonymi kryształkami. Ich ciała i ubrania rozpuszczały się, zupełnie jakby sól była kwasem o niebywale silnym działaniu. Nawet szczypta przyprawy wywoływała u psiogłowych reakcję łańcuchową, która w parę sekund zmieniła ich w gulgoczącą kupę odrażającego paskudztwa. Po dziewiątej lub dziesiątej garści soli Aporterzy przestali istnieć. Zostało po nich tylko czternaście galaretowatych, śmierdzących glutów, wielkości felg samochodowych. Wyglądały jak skrzyżowanie słoniowego łajna z gorącą smołą. Arthur przypatrywał się resztkom po psiogłowych, a z jego dłoni nadal sypała się słona przyprawa. Poczuł narastający ucisk w płucach, więc wyciągnął Klucz zza pasa. Gdy tylko go dotknął, ucisk zelżał i powrócił 92
oddech, miarowy i lekki. Chłopiec nadal miał świadomość przyczajonej astmy, której ataki trzymała w ryzach niezwykła moc Klucza. Arthur wiedział, że duszności są reakcją na ostatnie zdarzenia. Wpływ soli na tajemnicze stwory wstrząsnął nim i przywołał nieprzyjemne wspomnienie solenia pijawek, które przywarły mu do nóg podczas wycieczki ostatniego lata. Dodatkową odrazą i niesmakiem napawała go konieczność przetrząśnięcia resztek po Aporterach, aby wśród nich odszukać Atlas. Ani myślał jednak gołymi rękami grzebać w tym ohydztwie. Oddychając ustami, ostrożnie dotknął najbliższej kupy czubkiem buta. W chwili zetknięcia z jego nogą breja zatrzęsła się i zmieniła w słup dymu, tak czarnego i lśniącego jak szkolne obuwie Arthura, który odskoczył, bo kłęby dymu przybrały kształt małej, mglistej sylwetki Aportera. Kilka razy obróciła się wokół własnej osi i zniknęła. Po chwili podobny los spotkał pozostałe kupki. Arthur desperacko kopał resztki prześladowców, aż wreszcie ostatnia sterta znikła w wirującym kłębie dymu. Przed chłopcem rozpościerała się teraz tylko pusta betonowa podłoga. Po Aporterach nie pozostał żaden ślad. Dokądkolwiek przeniosły się ich solone szczątki, trafił tam również Atlas. Alarmy przeciwpożarowe nieprzerwanie i donośnie dzwoniły, a syreny wyły. W takich warunkach Arthur z 93
trudem mógł zebrać myśli. W pewnej chwili zorientował się, że do dotychczasowego hałasu dołączył odgłos nowych syren, a także warkot helikopterów. Najwyraźniej pożar był groźniejszy, niż mu się zdawało. Nagle przypomniał sobie, że pani Banber leży nieprzytomna w bibliotece! Tak bardzo się przestraszył Południka i Aporterów, że zupełnie o niej zapomniał. Musiał koniecznie powiadomić strażaków o jej obecności. Ponownie wbiegł na korytarz i się rozejrzał. Tak jak się obawiał, zza rozbitych drzwi biblioteki wydobywały się kłęby dymu, widać je było również nad dachem. Ogień najwyraźniej rozprzestrzeniał się z niewiarygodną prędkością. Arthur ruszył ku schodom. Doszedł do wniosku, że skoro Klucz pomagał mu przezwyciężyć astmę, to pewnie umożliwi mu też oddychanie w dymie. Może nawet uchroni go przed płomieniami, zwłaszcza że błyskawicznie wygoił ranę po ognistym mieczu Południka. Miał nadzieję, że magiczny przedmiot mu pomoże. Po drodze na górę chłopiec wyraźnie słyszał ryk ognia wewnątrz budynku. Odgłos był straszny, przerażający, a jego efekt dodatkowo wzmacniały gwałtownie tańczące płomienie, które świeciły zza drzwi i rozjaśniały ciemny dym. Arthur dotarł niemal na sam szczyt schodów, kiedy coś chwyciło go za kostkę. Runął jak długi, na chwilę upuścił Klucz i z miejsca poczuł, że pochłania go fala 94
nieznośnego żaru. Wpadł w panikę, wiedział, że narastający ucisk w płucach jest zabójczy. Rzucił się na Klucz i momentalnie mu ulżyło. Zacisnął na nim dłoń i wykonał obrót, gotowy zaatakować zaczarowanym przedmiotem jak nożem. Podejrzewał, że napastnikiem jest Aporter. Mylił się. Ujrzał jaskrawożółty kombinezon, czerwony hełm i niewyraźną ludzką twarz za szybką aparatu tlenowego strażaka. - Już dobrze, trzymam cię! - krzyknął strażak przytłumionym głosem. Ratownik podniósł chłopca i przerzucił go przez ramię. Obok przebiegli inni strażacy, wszyscy w kompletnych kombinezonach i z butlami tlenowymi. Część dźwigała siekiery i gaśnice, inni ciągnęli węże. - Pani Banber! - wykaszlał Arthur i złapał przechodzącego strażaka za łokieć. Nawet nie widział twarzy ratownika, który go niósł. Gdy na chwilę stracił kontakt z Kluczem, jego płuca natychmiast wypełnił dym. Teraz czuł, że organizm szybko usuwa zanieczyszczenia, lecz niewątpliwie było to wyłączną zasługą Klucza. - jest przy biurku! Drugi strażak przystanął. - Co? - zawołał głosem zniekształconym przez maskę. - Bibliotekarka! - krzyknął Arthur. - Biurko przy wejściu. - Już ją stamtąd wyciągnęliśmy - zapewnił go ratownik. - Czy w środku był jeszcze ktoś? 95
- Nie - odparł chłopak. Był pewien, że nikt więcej nie został w bibliotece, no chyba że ukrył się między regałami, tak jak on przed Południkiem. - Wątpię. - Nic ci nie będzie! - krzyknął strażak i zniknął w jaśniejącym dymie. Ratownik zaniósł chłopca na dół, przeszedł alejką, po której kręciło się teraz mnóstwo strażaków z wężami i innym sprzętem, skręcił za rogiem biblioteki i wyszedł przed budynek szkoły. Arthur ujrzał tam jeszcze więcej strażaków. Na ulicy stały cztery wozy strażackie, trzy karetki pogotowia, sześć radiowozów policyjnych, a za nimi cały rząd dziwnych autobusów. Dopiero po chwili Arthur zauważył, że pojazdom brakuje okien i oznakowań. Strażak dotarł do miejsca na parkingu, gdzie leżały gotowe do użycia nosze, położył Arthura na jednych z nich, poklepał go po ramieniu i uśmiechnął się. Chłopiec odwzajemnił uśmiech i nagle uświadomił sobie, że spogląda na kobietę. Po chwili pani strażak powróciła do pożaru. Pozostałe nosze były puste. Arthur domyślał się, że panią Banber zabrano już do szpitala. Położył się na wznak. Był oszołomiony i nagle ogarnęło go zmęczenie. Wszystko rozgrywało się przecież w zawrotnym tempie. Przez cały czas mocno ściskał Klucz, lecz przysunął go do nogi, aby nikt nie zauważył dziwnego przedmiotu. Na błękitnym niebie zawisły trzy helikoptery, niemal 96
dokładnie nad głową Arthura. Dotąd sądził, że to śmigłowce stacji telewizyjnych, lecz najwyraźniej się mylił... Usiadł. Jedna maszyna była ciemnozielona, a na jej brzuchu widniał napis: WOJSKO. Pozostałe dwa helikoptery miały kolor jaskrawopomarańczowy, a na ich burtach i brzuchach widniały wielkie czarne litery „K". K jak kwarantanna. Arthur się rozejrzał i zauważył nadchodzących sanitariuszy ze sprzętem pierwszej pomocy, oznaczonym czerwonymi krzyżami. Było to całkiem normalne. Jednak sanitariusze byli ubrani w kompletne kombinezony przeciwskażeniowe, łącznie z maskami tlenowymi, takimi, jakie nosili strażacy. I to już nie było normalne. Strach, który nigdy nie opuszczał Arthura, nagle przybrał nową postać. Teraz stał się rzeczywistością, a nie tylko uporczywą, starannie trzymaną na wodzy emocją. Widział policjantów w niebieskich kombinezonach ratownictwa biologicznego, a także żołnierzy w kombinezonach w maskujących barwach. Wojsko rozstawiało najrozmaitszy sprzęt, między innymi przenośne prysznice dekontaminacyjne. Policjanci rozwieszali wokół szkoły taśmy odgradzające miejsce objęte kwarantanną i kierowali do ślepych autobusów grupę młodzieży, zapewne ostatnią klasę. Wszystkie dzieci szły przygnębione, w milczeniu. Nie było słychać żadnych pogawędek ani pełnych emocji komentarzy, które normalnie towarzyszyłyby przerwie w szkolnej 97
rutynie. Arthur rozumiał, co się wokół niego dzieje. Był zbyt młody, aby widzieć tego typu zdarzenia na własne oczy niemniej obserwował je wielokrotnie w filmach dokumentalnych, poza tym czytał książki i oglądał zdjęcia. Gdy był młodszy, Emily często rozmawiała z nim na takie tematy, pomagała mu zrozumieć, co się przydarzyło jego biologicznym rodzicom, jak zmienił się wtedy świat. Miał do czynienia ze skażeniem biologicznym i kwarantanną. Szkołę odizolowano, a wszystkie przebywające w niej osoby zabierano do starannie zabezpieczonego szpitala. Oznaczało to, że Federalny Urząd Epidemiologiczny ogłosił stan zagrożenia i oficjalnie przejął kontrolę nad sytuacją. Władze z pewnością uznały, że źródłem wirusowej epidemii jest szkoła albo że właśnie stąd wywodzi się najwięcej nosicieli. Idąc tym torem rozumowania, należało założyć, że pojawiły się już ofiary śmiertelne wirusa. Arthur przypomniał sobie e-mail od Liść oraz wzmiankę o Edzie. Jeżeli Liść miała słuszność, a psiogłowi... Aporterzy sprowadzili wirusa... Arthur zamknął oczy, przypominając sobie, co na temat Aporterów przeczytał w Atlasie. Mniej destrukcyjne dla śmiertelników niż większość istot z Nicości... Destrukcyjne, czyli szkodliwe. Mniej destrukcyjne, 98
czyli nie tak szkodliwe jak inne niebezpieczeństwa, podobnie jak małe trzęsienie ziemi jest lepsze od naprawdę wielkiego, chociaż nie dla kogoś, kto się znajdzie w epicentrum. Aporterzy zapewne przywlekli jakąś potworną chorobę, nad którą pracowała już mama Arthura, usiłując odkryć szczepionkę lub lekarstwo. Jednak nie miała szans, jeśli tak naprawdę choroba przyszła skądinąd, z innego świata. A gdyby choroba potrafiła przenikać przez wszystkie zabezpieczenia przeciwskażeniowe w laboratorium Emily, Arthur straciłby wówczas jedyną prawdziwą matkę, jaką znał. Potem z pewnością zachorowałby Bob, za nim rodzeństwo Arthura... - Wszystko OK? Odetchnij głęboko. Arthur otworzył oczy. Ponownie ujrzał maskę tlenową za szybką, jeszcze raz zobaczył rozmytą twarz i usłyszał stłumiony głos. - Tak, wszystko OK - potwierdził niepewnie. Przynajmniej fizycznie, pomyślał, usiłując zapanować nad ogarniającą go paniką. Nabrał powietrza w płuca i znowu się zdumiał, jak łatwo mu oddychać za sprawą Klucza. - Wdychałeś dym? Pokręcił przecząco głową. - Jesteś poparzony? Coś cię boli? - Nie, nic mi nie dolega - zapewnił rozmówcę. Naprawdę. Byłem na dworze, kiedy wybuchł pożar. Sanitariusz nagle spojrzał Arthurowi w oczy, 99
przyczepił mu do szyi jakieś małe elektroniczne urządzenie diagnostyczne i obejrzał skórę pod poszarpaną koszulą. - Podnieś rękę. Co to? - Moja praca z metalurgii na zajęcia z techniki. Jeśli ją zgubię, nie dostanę zaliczenia. - Mniejsza z nią - mruknął sanitariusz. - Podnieś drugą rękę. Poruszaj palcami. Dobrze. Podnieś nogi. Arthur wypełniał wszystkie polecenia, choć czuł się trochę jak marionetka. - Jesteś w znacznie lepszej kondycji, niż można by zakładać - ocenił sanitariusz i spojrzał na odczyt z urządzenia, które zainstalował na szyi chłopca. Obaj odwrócili wzrok ku płonącej bibliotece. Wydobywał się z niej słup dymu, który sięgał na wysokość co najmniej stu metrów. - Najwyraźniej niektórzy mają sporo szczęścia. Ale bez przesady - dodał na widok funkcjonariusza policji, który rozwijał taśmę z fluorescencyjnymi znakami w kształcie trójdzielnej rozety, ostrzegającej o zagrożeniu skażeniem biologicznym. - Obawiam się, że zgodnie z prawem Creighton twoja szkoła została uznana za źródło potencjalnego zagrożenia biologicznego... - Punkt zapalny - wtrącił Arthur. Wypowiedzenie tych słów sprawiło mu ulgę i ułatwiło utrzymanie strachu pod kontrolą. Chciał stawić czoło realnemu problemowi, który można przeanalizować i na który da się zareagować. Uporczywy, niezdefiniowany lęk był niemożliwy do przezwyciężenia. - Czy wszyscy jesteśmy poddani 100
kwarantannie? - Tak, bez wyjątku - potwierdził sanitariusz. Zaczekaj, muszę ci odczytać twoje prawa. Wyciągnął z kieszeni kawałek cienkiego plastiku, przysunął go do przezroczystej szybki na twarzy i wbił wzrok w wydrukowany na nim tekst. - W porządku, zaczynam. „Niniejszym zostajesz zatrzymany zgodnie z prawem Creighton. Na czas izolacji przysługuje ci prawo korzystania z systemów komunikacji elektronicznej, masz także prawo odwołać się od decyzji o kwarantannie. Nie możesz pozostawać w izolacji dłużej niż rok ponad okres inkubacji choroby albo czynnika stanowiącego przyczynę kwarantanny, chyba że sąd federalny oficjalnie zadecyduje inaczej. Każdy twój czyn, który może zakłócić przebieg kwarantanny albo zagrozić zdrowiu innych ludzi, jest uważany za przestępstwo federalne, a za nie grozi stosowna kara, z karą śmierci włącznie". Zrozumiałeś? - Rozumiem - potwierdził Arthur powoli. Wydawało się, że ta odpowiedź zawisła ciężko w powietrzu. Uświadomił sobie, że właśnie wygłosił jedną z najważniejszych deklaracji w życiu. W szkole uczył się o prawie Creighton, uważanym za relikt epidemii grypy, która odebrała mu biologicznych rodziców. Od tamtego czasu prawo kilkakrotnie zamierzano uchylić, gdyż nie zdarzały się nowe przypadki poważnych wybuchów epidemii, a dawało ono rządowi ogromną władzę nad objętymi kwarantanną 101
obywatelami. Szczególne kontrowersje budziła klauzula o karze śmierci, gdyż wykorzystywano ją jako usprawiedliwienie przypadków strzelania do ludzi, którzy usiłowali samowolnie uciec z miejsca odseparowania. Takich jak ja, jeśli teraz spróbuję zbiec, pomyślał. Wiedział jednak, że jeśli nie dotrze do Domu i nie sprawdzi, co tam się dzieje, wówczas być może nigdy nie zostanie odkryte lekarstwo na wirusa przywleczonego przez Aporterów. - Z jakiego powodu jesteśmy izolowani? - spytał Arthur, gdy ześliznął się z noszy i wyprostował. - Tego jeszcze nie wiemy - padła odpowiedź. Sanitariusz nie patrzył na Arthura, a jego głos brzmiał bardzo niewyraźnie z powodu maski. - Choroba zaczyna się jak silne przeziębienie i trwa przez kilka dni. Potem pacjent zasypia. - Brzmi nie najgorzej. - Chorych nie sposób dobudzić - wyjaśnił ponuro sanitariusz. - Żadna metoda nie skutkuje. - Przecież sen jest korzystny dla człowieka... - Arthur mówił bez przekonania, jakby sam w to nie wierzył. - Nie można zmusić pacjentów do jedzenia i picia a karmienie dożylne nie skutkuje. Organizm chorego nie przyjmuje pokarmu z kroplówki. Nikt nie wie dlaczego. Arthur nie odrywał wzroku od sanitariusza. Nawet przez maskę było widać, że mężczyzna jest przestraszony. 102
- Wszystkie przypadki zachorowań są powiązane z tą szkołą... Nie powinienem ci o tym mówić - mruknął. Uszy do góry. Kwarantanna poskutkuje. Znajdziemy lekarstwo. Nie wierzy w to, co mówi, pomyślał Arthur, jego zdaniem wszyscy umrzemy. Sanitariusz odłączył urządzenie diagnostyczne od szyi chłopca, ponownie sprawdził odczyt i wrzucił wydruk do kubła ze znakiem trójdzielnej rozety, informującej o obecności biologicznie niebezpiecznych odpadów. Drżącą ręką wskazał autobusy. - Idź i zgłoś się do sierżanta Hu. Stoi przy tamtym autobusie. - Tak jest. Arthur powlókł się ku policjantowi, który przy drzwiach autobusu rozmawiał z trzema albo z czterema uczniami. Chłopak intensywnie myślał. Musiał coś zrobić. Poza nim nikt nie mógł zapobiec katastrofie. Tylko jak miał się zabrać do pracy? Desperacko usiłując ułożyć plan działania, odwrócił się ku płonącej bibliotece. Dym nadal tworzył potężny słup, lecz jego cząstka skręcała na bok, jakby ktoś odrywał pojedyncze pasemko waty cukrowej. Oddzielona nitka nagle skręciła i rozciągnęła się w sposób zupełnie niespotykany. Arthur zauważył, że nitka dymu tworzy litery, a z nich pełne słowa. Pospiesznie się rozejrzał i przekonał, że nikt inny nie patrzy w tym samym kierunku. Być może, 103
jak w wypadku Aporterów, tylko on dostrzegał, co się dzieje. Słowa się tłoczyły i nakładały na siebie, przez co chłopiec z trudem odczytywał ich treść. Po chwili wszystko stało się jasne. ARTHURZE, ZBLIŻ SIĘ DO DOMU, A OTRZYMASZ POMOC. WOLA. - Łatwo powiedzieć - burknął Arthur, a litery rozpłynęły się jak zwykły dym. Zdecydowanie łatwiej było powiedzieć, niż zrobić. Przede wszystkim dlatego, że Arthur musiał wydostać się z miejsca kwarantanny i jednocześnie uniknąć zastrzelenia albo ogłuszenia. Jeśli wejdzie do autobusu, na pewno odetnie sobie drogę ucieczki. W głowie kłębiły mu się rozmaite scenariusze. Rozważał wszelkiego typu ewentualności, lecz większość z nich sprowadzała się do hipotetycznych scen, w których on ucieka z autobusu, wszyscy policjanci i żołnierze wrzeszczą i ścigają go, a wreszcie jeden z nich dobywa broni i opróżnia magazynek, mierząc w jego kierunku. Musiało istnieć inne rozwiązanie. Arthur zwolnił, by zyskać chwilę na przemyślenia. Był w połowie drogi, pozostała mu niecała minuta wolności. Wiedział, że jest jakieś wyjście. Czy mógł skorzystać z Klucza? Spojrzał na niego i uświadomił sobie, że ma jeszcze jeden problem. Policjant przeszukiwał wszystkich 104
zatrzymanych przed wpuszczeniem ich do autobusu, toteż u jego stóp piętrzyła się sterta małych noży, rozpylaczy gazu łzawiącego i innych przedmiotów. W poprzedniej szkole Arthura udałoby się zebrać znacznie więcej niebezpiecznych narzędzi, a wśród nich pistolety, niemniej i tutaj widać było śmiercionośną broń. Według policyjnych standardów Klucz nie był pracą zaliczeniową na zajęcia z techniki, tylko długim, cienkim i dziwacznym nożem, który należy skonfiskować, a wówczas... Wówczas Arthur dostanie ataku astmy. Miał przy sobie inhalator, ale po tak intensywnych biegach, walce i wdychaniu dymu potrzebował mocniejszego antidotum. Nagle uświadomił sobie, że tylko Klucz utrzymuje go przy życiu. - Ej, ty, mały! Szybciej! - krzyknął policjant.
105
Rozdział 8 Zniekształcony przez maskę glos policjanta brzmiał natrętnie, nisko i metalicznie, prawie nieludzko. Do autobusu wsiadł już ostatni uczeń, więc sierżant skupił całą uwagę na Arthurze. Okrzyk funkcjonariusza przesądził sprawę. Chłopiec nagle obmyślił nowy plan. Bez dalszej zwłoki zabrał się do realizacji pomysłu. - Mam... - I powiedział. - Mam... Wepchnął Klucz głęboko do kieszeni, przebijając ostrzem jej dno, tak że metal dotykał jego nogi. Wtedy puścił wskazówkę. Skutek był natychmiastowy. Chociaż Arthur nadal miał przy sobie Klucz, jego oddech momentalnie uległ zmianie. Chłopak poczuł się tak, jakby nagle ktoś go przygniótł i jednym ciosem ograniczył pojemność jego płuc o połowę. - ...astmę! - wycharczał i padł na ziemię dziesięć kroków od sierżanta. Pomimo ochrony w postaci szczelnego kombinezonu, nie zważając na wyjaśnienie Arthura, sierżant machinalnie odskoczył na stopnie autobusu, zupełnie jakby ujrzał nowy wirus w akcji. Arthur pogmerał w drugiej kieszeni, wydobył inhalator i przycisnął go do ust. Poza tym przetoczył się, 106
aby Klucz większą powierzchnią dotykał jego nogi. Mniej więcej połowa wskazówki przebiła kieszeń i chłopiec wyraźnie czuł chłodny metal na skórze, dzięki czemu mógł oddychać. Miał nadzieję, że pętla na końcu wskazówki zapobiegnie jej przypadkowemu wypadnięciu przez nogawkę, kiedy wstanie. - Sanitariusz.! - krzyknął policjant i jednocześnie rozpiął kaburę, a jego dłoń spoczęła na pistolecie. Sanitariusz! - Astma! - wyrzęził Arthur ponownie. Parę razy wciągnął do płuc lekarstwo, a następnie podniósł inhalator, by policjant lepiej go widział. Miał tylko nadzieję, że ze strachu przed wirusem funkcjonariusz nie użyje broni. Sanitariusz, który przed chwilą badał Arthura, już biegł w jego kierunku, a wraz z nim jego kolega, kilku policjantów i dwóch żołnierzy. Wyglądało na to, że nagły upadek chłopca był dla nich od dawna wyczekiwanym sygnałem do akcji. Arthur miał nadzieję, że żołnierze nie będą tak porywczy jak policjant: obaj mieli jakieś supernowoczesne pistolety maszynowe. Znajomy mężczyzna dopadł go pierwszy Podniósł inhalator i pomógł Arthurowi zażyć jeszcze kilka dawek lekarstwa, - jednocześnie otworzył torbę, aby czegoś w niej poszukać. Chłopiec nie widział jego twarzy, ale nie miał wątpliwości, że ratownik jest zirytowany. - Dlaczego nie powiedziałeś mi o astmie? - spytał. Wszystko w porządku, panie sierżancie. To tylko astma, 107
nie Senny Pomór. Poza tym strzelanie do pacjentów doprowadziłoby wyłącznie do rozpryskiwania drobin zaraźliwego materiału, co odradzam. - Psz... psz... przepraszam - wydyszał Arthur. - Nie ma sprawy, odpręż się - odparł sanitariusz i odwrócił się do kolegi. - Lepiej go zabierzmy. Pomożesz mi z noszami? Sanitariusze szybko zrobili Arthurowi zastrzyk, który ułatwił mu oddychanie. Ogarnęła go jednak senność, z którą musiał walczyć. Ratownicy przypięli go do noszy, przewieźli na drugą stronę ulicy i wsunęli do karetki. Po trzech minutach od upadku Arthura ambulans był już w drodze. Wyminęli autobusy i ruszyli do szpitala, specjalnie przygotowanego do przyjmowania osób objętych kwarantanną. Chłopak miał nadzieję, że jadą do Szpitala Wschodniego, położonego najbliżej szkoły i jednocześnie nieopodal Domu. Gdyby zabrano go właśnie tam, ambulans musiałby minąć dziwny budynek, chociaż trasa biegłaby wzdłuż drugiej jego strony i w odległości kilku przecznic od drogi, którą wracał do domu. Arthur liczył też na obiecaną interwencję Woli. Podejrzewał, że chodzi o tę samą osobę lub istotę, o której mówili Pan Poniedziałek oraz Kichol. Chłopiec sądził też, że właśnie Wola ofiarowała mu Atlas, i uznał, że jeśli znajdzie się dostatecznie blisko Domu, stanie się coś, co umożliwi mu wejście do środka. Niestety, nic nie widział ze środka karetki. Był luźno 108
przywiązany do noszy, więc nie mógł usiąść; na dodatek w samochodzie zainstalowano tylko jedno okno, na tylnej klapie. - Dokąd jedziemy? - spytał Arthur. - Do Szpitala Wschodniego - wyjaśnił sanitariusz, który siedział obok. - Nic nie mów. Oszczędzaj płuca. Arthur się uśmiechnął. Przynajmniej pierwsza część planu się powiodła. Teraz musiał tylko zaczekać około pięciu minut, kiedy będą jechali wzdłuż Parks Way, która dochodziła do Domu. Był pewien, że wtedy coś się stanie. Jechali dalej, bez syreny. Mijały minuty - przynajmniej zdawało mu się, że mijają minuty - i coraz bardziej się niepokoił. A jeśli się mylił? Myślał, że już przebyli Parks Way i zaraz skręcą do szpitala. Musiał się pomylić co do pomocy Woli. A może Wola próbowała go wesprzeć i nic z tego nie wyszło? Może poplecznicy Pana Poniedziałka uknuli własny plan odzyskania Klucza...? Na dachu karetki rozległ się nieoczekiwany hałas i samochód gwałtownie zwolnił. - Co tam znowu, do cholery? - krzyknął kierowca. Nosił maskę, więc jego słowa zabrzmiały: „Czoam żnou do oley?". Drugi sanitariusz wstał i przecisnął się obok Arthura, by wyjrzeć przez przednią szybę. Chłopiec skorzystał z okazji, aby wydobyć Klucz z kieszeni. Gdy mocno go ścisnął, znikły wszelkie objawy astmy. Ambulans stanął, a dudnienie deszczu o dach przekształciło się w jednostajny ryk, jakby zaparkowali 109
nad oceanem, którego fale rozbijały się o brzeg. - Lokalne oberwanie chmury! - zawołał sanitariusz do kierowcy, stojąc w tylnej części pojazdu. - Musimy przeczekać nawałnicę. Chłopak jest w dobrej kondycji. Arthur odetchnął głęboko i dotknął Kluczem pasa z boku noszy - Rozepnij! Uwolnij! Oswobodź! - szepnął. Miał nadzieję, że to pomoże. Zapięcie ustąpiło z trzaskiem, zagłuszonym przez potoki deszczu. Arthur pospiesznie powtórzył słowa komendy i dotknął drugiego pasa. Potem usiadł i tak samo postąpił z zapięciem u nóg. Uwolniony, rzucił się do przodu, pociągnął klamkę, pchnął drzwi i po trosze wyskoczył, po trosze wypadł na najintensywniejszą ulewę, jaką kiedykolwiek widział. Deszcz sprawiał mu ból, bo krople przybrały rozmiary jego pięści. Byty tak wielkie, że gdy zalewały mu twarz, odnosił wrażenie, że zaraz utonie. Arthur nic nie widział przez ścianę deszczu. Na oślep zatoczył się w bok od ambulansu i ruszył w kierunku, który uznał za właściwy. Woda na drodze sięgała mu do kolan, bo studzienki ściekowe nie nadążały z odprowadzaniem jej. Mocniej zacisnął palce na Kluczu i brnął przed siebie. Przycisnął brodę do klatki piersiowej, aby ochronić przed ulewą oczy, nos i usta. Woda zalewała go z rykiem i bulgotem. Ledwie usłyszał krzyki z karetki. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, deszcz ustał. Arthur podniósł głowę i rozejrzał się. Nawałnica nie wszędzie 110
ustąpiła, po prostu z niej wyszedł. Zaledwie kilka kroków za nim lało jak z cebra. Deszcz padał jednak tylko na jezdnię, a czarna chmura na niebie nie była o wiele większa od karetki. Niesamowita, niewiarygodnie intensywna ulewa o wyjątkowo małym zasięgu okazała się tak rzęsista, że Arthur z najwyższym trudem zauważył, jak przez tylne drzwi ambulansu wyskakuje niewyraźna postać. Sanitariusz ruszył w pościg za uciekinierem! Arthur odzyskał siłę, gotów do biegu, lecz ratownik nie dotarł daleko. Deszcz jeszcze bardziej się wzmógł, z chmury nie spadały już pojedyncze krople, tylko jednolity ocean wody, wylewanej jakby wprost z nieba. Sanitariusz upadł, porwany przez nurt, i odpłynął po jezdni niczym korek. Chłopiec pomyślał, że ratownik na szczęście miał na plecach butlę ze sprężonym powietrzem, więc nie mógł utonąć. Po chwili prąd porwał ambulans i przesunął go bokiem. Pojazd z piskiem opon podążył wolno za sanitariuszem, który znacznie szybciej sunął w dół ulicy. Arthur obserwował, jak samochód i mężczyzna są spłukiwani ulicą przez tę najdziwniejszą, niespotykaną na świecie, krótkotrwałą powódź. Wezbrany potok nie mógł zanieść ofiar zbyt daleko, ale z pewnością nie miały one szans dogonić Arthura. Poza tym deszcz ustawał, a chmura się kurczyła. Chłopiec rozejrzał się. Tak jak przewidział, znalazł się przed marmurowym murem o zimnej barwie, nad 111
którym górował Dom o przedziwnej architekturze. Chociaż Artur utracił Atlas, nadal pamiętał schemat nietypowego budynku. Wpatrywał się w ilustrację dostatecznie długo, aby dokładnie wiedzieć, gdzie należy szukać miejsca zwanego Tylnym Portalem Poniedziałka. Po wejściu na teren Domu musiał przejść do punktu oznaczonego jako DRZWI FRONTOWE w jednym z budynków przypominających ratusze, które wzniesiono w centralnym miejscu posiadłości. Za Drzwiami Frontowymi należało... Co należało? Arthur nie miał pojęcia. Jedno było pewne: nie było odwrotu. Musiał znaleźć lekarstwo, a przynajmniej dowiedzieć się jak najwięcej o chorobie, nazwanej przez sanitariuszy Sennym Pomorem. Na dodatek nie wiedział, czemu został powiernikiem Klucza i Atlasu. Wszystkie odpowiedzi skrywały się w Domu, zatem musiał wejść do środka. Podszedł do muru, dotknął jego chłodnej powierzchni i przesuwając dłoń wzdłuż kamienia, ruszył na południe, tam gdzie w jego mniemaniu należało szukać Portalu Poniedziałka. Dotarcie do południowo-zachodniego rogu budynku zajęło mu dziesięć minut. Przekonał się, że kiedy dotyka muru, nie widzi ani nie słyszy samochodów na Parks Way i nie dostrzega ludzi w domach oraz na podwórzach po drugiej stronie ulicy. Miał wrażenie, że ulica i domy są tylko elementami jakiejś scenicznej dekoracji, na której tle wieczorem zaczną występować aktorzy. 112
Kiedy jednak odsuwał się od ogrodzenia i odrywał od niego dłoń, wówczas widział przejeżdżające samochody i ludzi wchodzących do domów. Poza tym słyszał szczekanie psów, krzyki dzieci i przede wszystkim odległe wycie syren i bezustanny warkot helikopterów. Nie ulegało wątpliwości, że kwarantanną objęto już nie tylko szkołę, lecz także teren wokół niej. Arthur rzadko odrywał rękę od muru. Doszedł do przekonania, że skoro on nie widzi i nie słyszy ludzi, to oni nie widzą i nie słyszą jego. Portal Poniedziałka znajdował się przy południowej części muru, zaledwie kilkaset metrów od zachodniego rogu. Tuż przed dotarciem do miejsca, w którym powinno się znajdować wejście, Arthur odsunął się od ogrodzenia i rozejrzał w poszukiwaniu drzwi albo bramki. Niczego podobnego jednak nie zauważył. Rozpościerał się przed nim tylko chłodny marmur, gładki i lśniący. Chłopak zmarszczył brwi i podszedł bliżej. Nadal nic nie widział, więc podniósł Klucz i dotknął nim muru. Efekt był natychmiastowy. W miejscu zetknięcia z Kluczem marmur zajaśniał jaskrawym blaskiem, a przecinające go ciemne żyłki zaczęły pulsować i poruszać się, zupełnie jak tętnice pompujące płyn. W odległości kilkunastu metrów pojawił się ciemny kształt otwartego, zacienionego przejścia. Arthurowi nie podobał się ten otwór w murze, jednak przysunął się bliżej, nie odrywając Klucza od ogrodzenia. 113
Gdy szedł, marmur przygasał i nieruchomiał za jego plecami, a ożywiał się przy wskazówce. W przejściu panował mrok i nie sposób było stwierdzić, czy drzwi są otwarte, czy zamknięte. Najwyraźniej pochłaniały światło, więc Arthur widział jedynie głęboki cień, który mógł być tylko rysunkiem na murze, ale równie dobrze nieprzeniknionym, czarnym korytarzem prowadzącym w nieznane. Arthur zbliżył się do portalu. Nagle przeszył go gwałtowny, niepohamowany dreszcz. Musiał jednak wejść do środka, aby dostać się do głównego Domu oraz drzwi frontowych. Przede wszystkim należało sprawdzić, czy portal jest otwarty. Z wahaniem uniósł Klucz i skierował go w mrok. Nie napotkał oporu, srebrno-złota wskazówka nadal lśniła w ciemności, chociaż jej blask nie rozświetlał korytarza. Poczuł, jak przez jego dłoń i nadgarstek przepływa łagodny prąd, który nie sprawia mu bólu. Pochylił się i wyciągnął rękę tak, aby po łokieć zanurzyła się w gęstej ciemności. Nadal nic go nie bolało, jego palce nie napotkały też oporu. Klucz nie zetknął się z żadnym twardym obiektem. Arthur wydobył rękę z mroku i uważnie ją obejrzał. Zarówno wskazówka, jak i jego dłoń wyglądały normalnie. Na skórze nie było widać skaleczeń ani innych zmian. Mimo to chłopak cały czas się wahał. Nie miał odwagi 114
zajrzeć w głąb otwartego przejścia. Poza tym zgubił plecak z solą, swoją bronią przeciwko Aporterom. Zapewne tobołek wciąż tkwił w karetce. Arthur dysponował jednak Kluczem, więc oprócz lęku ogarnął go niepohamowany entuzjazm. Dom i wszystkie jego tajemnice - także wyjaśnienia zagadek skrywały się za murem. O ile się orientował, do środka prowadziło tylko jedno wejście: przez Portal Poniedziałka. Musiał się zanurzyć w ciemnościach. Odetchnął bardzo głęboko, co rzadko mu się zdarzało. Rozkoszował się komfortem rozszerzenia płuc do maksymalnej objętości. Wyciągnął przed siebie Klucz, niczym miecz przed pojedynkiem, i wkroczył w nieznane.
115
Rozdział 9 Arthur minął próg, lecz jego stopy nie dotknęły twardego gruntu. Niczego nie dotknęły. Wrzasnął, uświadomiwszy sobie, że spada, a Portal Poniedziałka nie znajduje się za jego plecami, lecz nad głową. Wejście było jedynym źródłem światła w całkowitych ciemnościach, ale oddalało się z każdą sekundą. Ucieszył się, gdy dotarło do niego, że spada zadziwiająco wolno, zupełnie jakby pogrążał się w wodzie. Nie czuł jednak wilgoci i nic nie utrudniało mu oddychania. Kilka razy wierzgnął nogami, aby sprawdzić, czy w ten sposób zahamuje upadek. Nie wiedział, czy jego próby przyniosły oczekiwany skutek, gdyż jedynym punktem odniesienia był odległy portal, ale chłopiec prawdopodobnie nie oddalał się od niego zbyt gwałtownie. Ponownie wierzgnął i wolną ręką wykonał parę ruchów pływackich, które jego zdaniem przyniosły oczekiwany rezultat. Zastanawiał się, czy nie wsunąć Klucza za pasek i nie zaryzykować popłynięcia do przodu, kiedy wskazówka nagle drgnęła mu w dłoni, a po chwili jeszcze raz, znacznie silniej, jak wędka szarpnięta przez rybę na haczyku. Potem Klucz wystrzelił, niemal wyrywając się z ręki Arthura. Gdyby 116
chłopiec nie zacieśnił uścisku, Z pewnością zgubiłby magiczny przedmiot i ponownie zaczął spadać. Zaciskał palce na wskazówce i na wszelki wypadek chwycił ją jeszcze drugą dłonią. Mięśnie przedramion napięły mu się z wysiłku. Klucz konsekwentnie przyspieszał, jak mała rakieta, choć na szczęście nie wyrzucał strumienia ognia, i ciągnął Arthura przez nieprzenikniony mrok. Chłopak przez cały czas nic nie widział. Nie miał pojęcia, z jaką prędkością się porusza, bo nie czuł powiewu powietrza i nie miał na czym zatrzymać wzroku. Mimo to wyczuwał, że ciągle przyspiesza, uwieszony na Kluczu frunie coraz prędzej i prędzej. Po chwili, trudno powiedzieć jak długiej, koniec Klucza zajaśniał czerwienią i zaczęły się sypać z niego iskry. Arthur skulił się, usiłując odwrócić twarz, lecz iskry leciały na boki, zupełnie jakby osłaniała go niewidzialna tarcza. Drugi koniec wskazówki pozostał chłodny. Po dłuższej chwili Arthur postanowił rzucić okiem na zegarek, ale okazało się, że ten obrócił mu się wokół nadgarstka. Nie ośmielił się puścić Klucza, by poprawić pasek, więc spróbował rachować sekundy, potem minuty, ale stale zapominał, do ilu doliczył. Wreszcie dał za wygraną. Był pewien, że minęła co najmniej godzina. Miał zdrętwiałe, obolałe palce i ramiona, choć nie tak bardzo, jak należałoby oczekiwać. Znowu czuł moc Klucza, który koił ból i rozluźniał zesztywniałe stawy tak samo, jak pomagał mu oddychać. 117
W końcu chłopca dopadła nuda, zaczął się więc rozglądać i wpatrywać w ciemność, z nadzieją, że coś zobaczy. Cokolwiek. Oprócz jasnej poświaty Klucza i migoczących iskier nie dostrzegł jednak nic. Od czasu do czasu, kiedy światełko gasło w oddali, Arthurowi zdawało się, że widzi zarys sylwetek, które fruną równolegle z nim, lecz nic nie mógł dostrzec, gdy zaczynał patrzeć uważniej. Nagle, gdy chłopiec znów zaczął się bać, że być może będzie tak leciał już zawsze, Klucz nieoczekiwanie zmienił kierunek. Arthur jęknął, kiedy jego ciało gwałtownie skręciło, a nogi złożyły się jak scyzoryk. Wreszcie dostrzegł przed sobą maleńki, jasny punkcik, który wkrótce zmienił się w kropkę, a potem w wyraźny prostokąt. Rozświetlony obszar zbliżał się coraz bardziej, wręcz niepokojąco szybko, i w niedługim czasie Arthur zobaczył inne świecące przejście, o wiele, wiele większe od Portalu Poniedziałka. Zanosiło się na to, że z niebywałą prędkością uderzy w przeszkodę, gnał prawdopodobnie ponad sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Siła uderzenia musiała zgnieść go na miazgę... Zamknął oczy tuż przed zderzeniem... i potknął się o coś tak łagodnie, jakby z nosem w książce spacerował po własnej sypialni. Otworzył oczy, zamachał rękami i upadł na ziemię. Przez moment leżał bez ruchu, rozkoszując się nieopisaną ulgą, że wreszcie poczuł twardy grunt pod nogami. Nadal ściskał Klucz, który teraz przygasł. Brak bólu 118
świadczył o tym, że Arthur nie połamał sobie kości i nie stała mu się żadna poważna krzywda. Tylko gdzie się znajdował? Uświadomił sobie, że leży na trawie - wyraźnie to widział i czuł. Powoli wstał i rozejrzał się dookoła. Przede wszystkim zwrócił uwagę na osobliwe światło: przyćmione, zimne, pomarańczoworóżowe, jak o zmierzchu, gdy słońce wisi nisko nad horyzontem. Nigdzie nie dostrzegł jednak słońca. Stał na wysokim wzgórzu, porośniętym krótko przystrzyżoną trawą. W dole rozpościerało się białe morze... Nie, nie była to woda, tylko mgła, sięgająca aż po horyzont. Wyłaniały się z niej ledwie rozpoznawalne kształty budynków. Z szarobiałych oparów sterczały wieżyczki i wieże, zbyt daleko, aby dostrzec ich charakterystyczne cechy. Arthur spojrzał w górę, przekonany, że ujrzy niebo. W następnej chwili skulił się instynktownie, gdyż nad jego głową rozpościerał się zupełnie inny widok. Nieba nie było. Zamiast niego ujrzał potężne sklepienie w formie kopuły z ciemnego srebra, sięgające wielu kilometrów w każdą stronę. Środek konstrukcji znajdował się na wysokości około dwustu metrów, dokładnie nad wzgórzem, na którym wylądował Arthur. Po srebrnej powierzchni kopuły przemieszczały się fioletowe i pomarańczowe wiry, zapewniając jedyne, słabe światło w całej okolicy. - Ładne, prawda? - zauważył ktoś za plecami chłopca. 119
Nieznajomy mówił męskim, niskim i spokojnym głosem. Nie zabrzmiało to groźnie, tylko jak zwykła uwaga, którą mógł wygłosić ktokolwiek. Arthur podskoczył i niemal ponownie upadł, gdy się odwracał, aby sprawdzić, kto mówi. Ujrzał jednak tylko ogromne, wolno stojące drzwi z ciemnego drewna, zainstalowane na wysokich słupach z białego kamienia. Konstrukcja wznosiła się na grzbiecie wzgórza. Chłopcu przyszło do głowy, że drzwi to nieodpowiednie słowo. Bardziej pasowałoby określenie „wrota", gdyż wejście było co najmniej trzy, cztery razy większe od wjazdu do garażu jego rodziców. Na drzwiach widniały zdobienia z kutego żelaza, w kształcie winorośli i wymyślnych esów-floresów, które tworzyły rozmaite wzory i kombinacje w zależności od tego, gdzie i pod jakim kątem kierowało się wzrok. Cała konstrukcja nieco przypominała układankę. Po kilku sekundach Arthur dostrzegł tam drzewo, ale gdy pochylił głowę, uznał, że to konik morski, którego ogon równie dobrze mógł być kometą w otoczeniu gwiazd, a te łączyły się na kształt statku... Arthur zamrugał oczyma i ujrzał zupełnie inne kształty i obrazy. Mrugnął ponownie i oderwał wzrok od konstrukcji. Drzwi były niebezpieczne. Czuł, że wzory i wizje mogły przykuć jego uwagę na zawsze. Tylko gdzie się podziewała osoba... lub istota, która do niego przemówiła? Rozejrzał się dookoła, lecz widział tylko niezwykłe drzwi oraz trawiaste wzgórze. Ogromne 120
wejście zdawało się prowadzić donikąd, stało samotnie pośrodku pustkowia. Arthur obszedł wrota. Nie zdziwiło go, że z drugiej strony wyglądały identycznie. Przemknęło mu przez myśl, iż dziwna budowla jest pomnikiem, ucieleśnieniem wizji artystycznej, i niczym więcej. W głębi duszy czuł, że gdyby drzwi się uchyliły, nie zobaczyłby za nimi zielonego wzgórza. - Za moment przyjdzie następna zmiana - obwieścił głos. - Poczekaj, a zobaczysz coś godnego uwagi. - Gdzie pan jest? - spytał Arthur. - Gdzie? - powtórzył głos. Wydawał się zaskoczony. Hm. Niezupełnie... zaraz, zaraz... krok w lewo. Metalowe elementy drzwi zalśniły, a wzór przybrał formę człowieka. Następnie kształt opuścił konstrukcję. Żelazny ażur przeobraził się w istotę z krwi i kości przed Arthurem stanął wysoki mężczyzna o łagodnym wyglądzie, mniej więcej w wieku ojca chłopca, Boba. Miał długie, siwe włosy, które sięgały mu poniżej ramion. Podobnie jak Pan Poniedziałek, Kichol i Południk, nosił bardzo niemodne ubranie. Miał na sobie niebieski frak ze złotymi guzikami oraz złotym epoletem na lewym ramieniu, a także śnieżnobiałą koszulę. Do tego włożył jasnobrązowe bryczesy i lśniące oficerki z wywiniętymi u góry cholewami. Lewą ręką lekko dotykał rękojeści miecza spoczywającego w pochwie. Z nadgarstka mężczyzny zwisały dwa złote frędzle. Nic nie wskazywało na to, by nosił się z zamiarem dobycia broni. 121
- Wybacz - powiedział nieznajomy. - Niekiedy zapominam o dobrych manierach. Jestem Strażnikiem Porucznikiem Drzwi Frontowych. Niech mi będzie wolno pozdrowić powiernika Mniejszego Klucza Niższego Domu. Stanął na baczność i zasalutował, a następnie wyciągnął rękę. - Arthur Penhaligon - przedstawił się chłopiec i machinalnie podał rękę Strażnikowi. Dłoń Porucznika okazała się w dotyku dziwnie gładka i chłodna, lecz w sposób nie budzący odrazy. Chłopiec ostrożnie przełożył Klucz do lewej dłoni i mocno ją zacisnął, zastanawiając się, czemu ten dziwny człowiek nazwał przedmiot Pomniejszym Kluczem. - Gdzie ja jestem? - Och, w Dolnym Atrium Domu - wyjaśnił Strażnik Porucznik. - Na Wzgórzu Uchylonych Wrót. - Ach, tak - powiedział Arthur. Zamierzał zadać następne pytanie, lecz nie zdążył, bo jego uwaga skupiła się na słupie jaskrawego światła, który nieoczekiwanie wystrzelił z podnóża wzniesienia i rozciągnął się do sklepienia kopuły. Po chwili podobna kolumna świetlna wyrosła z sufitu i wkrótce wszędzie dookoła pojawiły się słupy strzelające do góry i na dół. Chłopiec miał wrażenie, że ktoś włączył setki, jeśli nie tysiące dziwnych lamp. W sumie tworzyły one iluminację do złudzenia przypominającą jaskrawe światło słoneczne. Mgła z wolna się rozstępowała i rozpływała. U stóp 122
wzgórza rozpościerało się miasto, o architekturze uderzająco podobnej do stylu, w jakim zaprojektowano Dom w świecie chłopca. W mieście, które teraz oglądał, wszystkie budynki stały wolno, przy szerokich ulicach, nie tłocząc się jeden obok drugiego. - Co to... co to za snopy światła? - Windy, jedna zmiana wyjeżdża, druga przyjeżdża objaśnił Strażnik Porucznik. - Kończy się noc, pojawia się światło. Praca musi być wykonana, więc windy przywożą robotników z góry i z dołu, nocna zmiana udaje się na spoczynek i przekazuje wszystkie sprawy, z którymi trzeba się uporać w ciągu nowego dnia. - Jaka praca? Co... Kto? - Nie mam czasu na wyjaśnienia - oznajmił Strażnik Porucznik. - Chociaż wchodzi nowa ekipa, mój zmiennik nie zjawił się od dziesięciu tysięcy lat, nie mogę się też doczekać inspekcji Strażnika Kapitana. Muszę wracać na posterunek. Zagrożenie często pojawia się podczas zmiany, więc nie mogę tracić czujności. Posłuchaj jednak mojej rady: ukryj Klucz przed natrętnymi spojrzeniami. Podaruję ci swoją zapasową koszulę i ciepłą czapkę, żebyś nie rzucał się tak bardzo w oczy. Powodzenia, Arthurze Penhaligonie. Zasalutował ponownie, cofnął się do drzwi i znowu zmienił w żelazną konstrukcję. Po chwili kształt człowieka płynnie przeobraził się w najprzeróżniejsze wzory jak z układanki. Arthur musiał się skupić, aby odwrócić wzrok; czuł, że jego umysł mógł szybko się 123
uzależnić od obserwowania bezustannych przemian. Przeoczył moment, w którym żelazny ażur przybrał formę koszuli oraz zrobionej na drutach czapki. Jedno i drugie upadło chłopcu pod nogi. Arthur naciągnął koszulę na własne ubranie. Miała długie poły, była uszyta z białego lnu i o wiele za duża. Na dodatek ozdobiono ją dziwacznym, odpinanym kołnierzem i brakowało jej guzików przy mankietach, lecz chłopiec i tak musiał kilka razy podwinąć rękawy. Czapka miała barwę ciemnoniebieską, a uszyto ją z materiału przypominającego filc. „Ukryj Klucz przed natrętnymi spojrzeniami". Arthur zamyślił się nad tą radą. Wydawała się rozsądna, a poza tym Strażnik Porucznik Drzwi Frontowych instynktownie budził jego sympatię i ufność. Tylko jak Arthur mógł schować Klucz, skoro musiał go trzymać w dłoni, aby normalnie oddychać? Czy na pewno? Może tutaj sytuacja się zmieniła? Z całą pewnością opuścił własny świat. Zawahał się i na próbę rozchylił dłoń, aby zważyć na niej Klucz. Nie poczuł się gorzej - rzecz jasna, metal nadal stykał się z jego skórą. Przyklęknął, znowu się zawahał i delikatnie położył Klucz w trawie. Oczekiwał nawrotu ucisku w płucach, ale nic takiego się nie stało. Ciągle oddychał z łatwością, nie doznał nieoczekiwanego napadu bólu ani duszności. Czuł się tak jak wcześniej. Dopiero teraz zrozumiał, że ma świetne samopoczucie, tryska energią i jest pełen 124
niezwykłego wigoru. Zatem tutaj - gdziekolwiek się znalazł - nie musiał bezustannie dotykać Klucza. Podniósł go i po krótkim namyśle zatknął za pasek. Koszula Strażnika Porucznika sięgała mu niemal do kolan, więc lśniący metal był całkowicie ukryty. Arthur spojrzał na rozciągające się w dole miasto. Teraz widział na ulicach ludzi i słyszał harmider, choć nie dostrzegał samochodów i nie docierały do niego żadne odgłosy typowe dla nowoczesnej metropolii. Jedynymi, i to bardzo nielicznymi pojazdami, które rzuciły mu się w oczy, były powozy ciągnięte przez konie, a ściślej mówiąc, stworzenia przypominające konie. Arthur nie potrafił tego jednoznacznie stwierdzić z powodu odległości, ale nie pasowało mu coś w ich wyglądzie. - Przede wszystkim powinienem zejść ze wzgórza i spróbować znaleźć kogoś, kto mi opowie... o wszystkim powiedział do siebie. Nie dostrzegał żadnego niebezpieczeństwa. Dziwne słupy światła nadal strzelały w górę i w dół, lecz Arthur zauważył, że emanują one wyłącznie z dachów budynków, zatem mógł ich uniknąć, nawet jeśli byłyby to potężne strugi światła laserów albo promienie śmierci. Ze szczytu wzgórza miasto oraz ludzie wyglądali zwyczajnie, choć staromodnie, nie było samochodów, sygnalizacji ulicznej i linii wysokiego napięcia. Uznał, że wystarczy uważać na Aporterów, Południka oraz Pana Poniedziałka, a także na każdego, kto za 125
bardzo się nim zainteresuje albo będzie wyglądał niebezpiecznie. Żałował, że zostawił plecak z solą, ale może w tym miejscu i tak by nie działała. Raz jeszcze rozejrzał się po wzgórzu, była to jednak tylko gra na zwłokę. Musiał zejść do miasta, nie miał wyboru. Nie mógł wrócić do swego świata. Nawet gdyby wiedział jak, powrót byłby pozbawiony sensu. Jedynym sposobem odkrycia lekarstwa na Senny Pomór było kontynuowanie wyprawy. Arthur pomyślał o Liść i Edzie. Oboje byli najlepszymi kandydatami na przyjaciół, jakich poznał w nowej szkole. Musieli tylko przetrwać zarazę. W jego mieście mogło się zdarzyć wszystko. Przypomniał sobie, w jakim tempie rozprzestrzeniał się wirus, który uśmiercił jego biologicznych rodziców. Błyskawicznie przetoczył się przez populację, choć rozpoznano tylko jednego pierwotnego nosiciela. W ciągu pierwszej doby zarażeniu uległo ponad pięć tysięcy ludzi. Po dwóch dniach chorowało już niemal pięćdziesiąt tysięcy osób. Zaledwie osiemnaście dni po oficjalnym potwierdzeniu istnienia zarazy zespół Emily opracował szczepionkę, lecz mimo jej wprowadzenia i zastosowania drastycznej kwarantanny prawie milion ludzi straciło życie. Szkoda, że sobie o tym przypomniałem, pomyślał chłopak. Wiedział, że nadzieja to zbyt mało, musiał wziąć się do roboty. - Rock and roll - mruknął pod nosem, przypomniawszy sobie ojca. Zamarkował cios pięścią i 126
ruszył na dół, ku najbliższemu rzędowi budynków oraz wyłożonej kocimi łbami uliczce u podnóża wzniesienia. Pół godziny później stanął w centrum miasta, zupełnie oszołomiony. Wszędzie widział ludzi - a przynajmniej istoty przypominające ludzi. Wszyscy nosili odzież modną przed ponad stu pięćdziesięciu laty. Każdy mężczyzna miał kapelusz, także kobiety zakrywały włosy, głównie czepkami. Nawet nieliczne dzieci włożyły czapeczki z daszkiem i ewidentnie używane wcześniej, zbyt duże nakrycia głowy. Jakość ubrań była zdumiewająco zróżnicowana. Niektórzy ubrali się w podarte resztki odzieży złożonej z różnych elementów. Inni prezentowali się nienagannie w idealnie czystych frakach, koszulach ze sztywnymi, białymi kołnierzykami, w fantazyjnych krawatach, lśniących kamizelkach i błyszczących butach. Ani jedno dziecko nie było ubrane przyzwoicie. Wszystkie maluchy wyglądały na brudne i nosiły całkowicie niedopasowane używane ubrania. Jeszcze większe zdziwienie budziło zachowanie miejscowych. Arthur spodziewał się, że ujrzy ludzi zajętych zwykłymi sprawami w sklepach, restauracjach, barach, punktach usługowych, kupców, handlarzy, sprzedawców albo zwykłych spacerowiczów, gawędzących między sobą. Nic podobnego. Mieszkańcy miasta w ogromnym pośpiechu wchodzili do budynków i wychodzili z nich, rozmawiali na ulicach, przenosili pudła i pchali małe 127
wózki, przekładali towar i wymieniali się skrzynkami, torbami, kuframi i beczkami. Koniopodobne istoty ciągnęły wozy; zwierzęta przypominały konie tylko z daleka, lecz z bliska widać było wyraźnie trzy palce zamiast kopyt. Nie miały grzyw, ich rubinowoczerwone oczy lśniły, a skóra połyskiwała metalicznie. Zdecydowanie nie były to konie. Nie one jednak były najdziwniejsze w tym mieście. Jeszcze większe zdumienie Arthura budził fakt, że wszystko, co ludzie transportowali i czym się wymieniali (jeśli istotnie się wymieniali), było papierowe, przypominało papier albo w jakiś sposób wiązało się z pisaniem. Widział mężczyzn, którzy nieśli sterty kartek papieru i przyciskali je brodami, aby nie rozsypały się na wietrze. Inni mieli kieszenie płaszczy wypełnione rolkami pergaminu z woskowymi pieczęciami. Jeszcze inni pchali wózki załadowane kamiennymi tabliczkami, na których wyryto jakieś słowa. Kobiety wymieniały się skórzanymi teczkami na dokumenty. Dziewczynki biegały z siatkami pełnymi kopert i kartek papieru. Chłopcy mocowali się z małymi beczkami Z napisem: PRAWIE NAJLEPSZY, LAZUROWY ATRAMENT. Arthur minął targowisko zapełnione straganami, wszystkie wyglądały tak samo: sprzedawcy oferowali pióra i przycinali je, a pod nogami ludzi biegały częściowo oskubane gęsi. Nieopodal przeszła sznurkiem grupa mężczyzn w skórzanych fartuchach, niosąc 128
zawiniątka, w których chłopiec rozpoznał zwoje papirusu - pół roku wcześniej pisał o nich pracę semestralną. Cztery kobiety zmagały się z wielkim arkuszem wyklepanego złota, na które ktoś naniósł młotkiem tajemnicze symbole. W tej dziwnej krzątaninie, bezustannie przenoszonych papierach i artykułach piśmienniczych, Arthur zaobserwował wręcz niebywały chaos. Odniósł wrażenie, że wielu ludzi nie ma pojęcia, co robi, a wykonują różne czynności wyłącznie z obawy przed bezruchem. Wszyscy byli zajęci, trzymali w rękach papiery, kamienne tabliczki, zwoje papirusu, wieczne pióra, atrament, dłutka. Chłopak nie zauważył ani jednej osoby, która by tylko stała, siedziała albo gawędziła bez naręcza papierów. Zamęt organizacyjny znajdował odbicie w wielu podsłuchanych przez Arthura rozmowach, często przeradzających się w kłótnie. Usłyszał, jak pewna kobieta odmawia złożenia podpisu pod pokwitowaniem za czterdzieści sześć zamówionych opisów na cielęcych skórach. Inna dama z zapałem utrzymywała, że jest twórczynią tomu Aaah! do Aaar w Rejestrze pomniejszych istot, wydanym w formie segregatora. Tłum mężczyzn i kobiet przed drzwiami jednego z budynków toczył dyskusję z bardzo wysokim mężczyzną w niebieskim wojskowym płaszczu. Mężczyzna stał na progu i nikogo nie wpuszczał do środka, odczytując ze zwoju informację o odmowie przedłużenia jakiejś licencji. Inny tłum zbierał fragmenty wielkiej kamiennej 129
tablicy, która najwyraźniej wypadła z rozlatującego się okna na piętrze domu. Dwóch mężczyzn krążyło wokół sterty porzuconych papierów i obaj głośno odmawiali wzięcia za nie odpowiedzialności, podczas gdy wiatr rozwiewał je po ulicy. Arthur zauważył, że papiery te były błyskawicznie podnoszone przez najbardziej zaniedbane dzieci, ale stracił je z oczu w tłumie, gdy usiłował sprawdzić, dokąd pójdą z pozbieranymi kartkami. Wszystkie budynki wyglądały na biura, a przynajmniej te, którym Arthur przyglądał się bliżej, w nadziei na znalezienie kawiarni, restauracji albo supermarketu. Nie był głodny, po prostu chciał ujrzeć coś normalnego. Na drzwiach albo obok nich widniały brązowe tabliczki z napisami, lecz niemal wszystkie były do tego stopnia zaśniedziałe, że chłopiec nie potrafił odczytać ani jednego słowa. Tekst na nielicznych błyszczących i starannie doczyszczonych szyldach nie miał dla niego żadnego sensu. Widział napisy: PODODDZIAŁ DRUGIEGO ZARZĄDU TRZECIEGO DEPARTAMENTU WEWNĘTRZNEGO ROZUMOWANIA I NIEZALEŻNEJ WERYFIKACJI - URZĄD DOLNEGO ATRIUM oraz URZĄD INICJATYWNY CO WZLECI, SPAŚĆ NIE MUSI - ANEKS DOLNEGO ATRIUM oraz JEDENASTY ZASTĘPCA MŁODSZEGO ASYSTENTA INKWIZYTORA GENERALNEGO, BIURO DO SPRAW SKRZYDEŁ - URZĄD KONTROLNY DOLNEGO 130
ATRIUM. Innym skutkiem dezorganizacji i chaosu było to, że wszyscy ignorowali Arthura, w za dużej koszuli i filcowej czapce niewiele się różnił od innych dzieci, ale młodzież trzymała się od niego z daleka. Wiedział, że to zachowanie nie jest przypadkowe. Usiłował porozmawiać z kobietą, która wyglądała na mniej zajętą niż inni, lecz gdy tylko do niej podszedł i powiedział: „Przepraszam panią", momentalnie podskoczyła, wyciągnęła z rękawa plik kartek i przysunęła je blisko do twarzy, a następnie odczytała tak pospiesznie, że Arthur nie potrafił zrozumieć ani jednego słowa. Po raz drugi spróbował szczęścia z bardzo starym mężczyzną, który powoli szedł ulicą. Nieznajomy trzymał w rękach koszyk pełen małych, złotych tabliczek. Arthur zrównał się ze staruszkiem. - Przepraszam pana - zagadnął. - To nie moja wina! - krzyknął mężczyzna. - Skrytka depozytowa Trzeciego Niższego Archiwum Supernumizmatycznego jest zamknięta, a od tysiąca lat żaden Archiwista nie pełnił dyżuru. Powiedz to swojemu przełożonemu. - Chciałem tylko spytać... - zaczął Arthur, ale nim skończył, staruszek gwałtownie przyspieszył i przepchnął się przez tłum. Jego zachowanie doprowadziło do serii drobnych kolizji oraz skarg i wkrótce cała ulica była zasłana upuszczonymi papierami. Jedni ludzie zderzali 131
się głowami, usiłując podnieść kartki, inni się przewracali na co najmniej tysiącu ołówkach, wysypanych z przewróconych pojemników. Arthur patrzył na chaotyczne poczynania przechodniów i doszedł do wniosku, że musi przemyśleć następną próbę nawiązania kontaktu. Wspiął się po schodach najbliższego biura i oparł się o jeszcze jedną zaśniedziałą mosiężną tabliczkę. Jak co parę minut, sprawdził, czy Klucz nadal jest u jego boku. Gdy tylko dotknął wskazówki, harmider na ulicy nieoczekiwanie się nasilił. Pełne wściekłości okrzyki, wrzaski i kłótnie brzmiały teraz inaczej. Rozległy się głosy wyrażające zaniepokojenie i niekłamany strach. Ludzie przestali się kręcić w kółko, tłum się rozstąpił i wszyscy rzucili się do ucieczki w różne strony. Wielu miejscowych krzyczało: „Pomocy!" i „Niconie!". Arthur oderwał się od ściany i wyprostował, by lepiej widzieć. W parę sekund ulica kompletnie opustoszała. Na kocich łbach pozostało tylko kilka przesuwanych przez wiatr kartek papieru, które utknęły w szczelinach między kamieniami. Duży pergamin ze skóry wołowej, pokryty piktogramami z czerwonej ochry, trzepotał w miejscu, w którym ktoś go porzucił zaledwie przed chwilą. Chłopiec nie widział powodu do paniki, ale do jego nozdrzy dotarł dziwny zapach. Charakterystyczny smród gnijącego mięsa. Tak cuchnęły oddechy Aporterów. W następnym momencie ujrzał, że szczeliny w jezdni powoli się rozstępują i poszerzają, a z ich głębi wystrzela 132
w górę rzadka mgiełka ciemnych oparów, zupełnie jakby spod kamieni brukowych wytrysnęła ropa naftowa. Nieopodal rozległ się ostry, przenikliwy gwizd. Ze wszystkich stron odpowiedziały mu inne. Jakby w reakcji na gwizdy, pęknięcia w nawierzchni rozszerzyły się jeszcze bardziej i w powietrze wytrysnęły nowe kłęby czarnych wyziewów. Pióropusze mgiełki rosły, aż wreszcie osiągnęły wysokość około dwóch metrów. Wtedy czarny dym zaczął przybierać na wpół ludzkie kształty. Z oparów powstali zdeformowani mężczyźni i kobiety, istoty o twarzach od strony pleców, z podwójnymi łokciami oraz plamami łusek na skórze. Na ciałach potworów ukształtowały się niedoskonale kopie ubrań noszonych przez mieszkańców miasta: płaszczom brakowało rękawów, kapelusze nie miały denek, jedne nogawki spodni były o metr dłuższe od drugich i wlokły się po ziemi. Pierwszy dostrzeżony przez Arthura pióropusz był także tym, który się w pełni uformował. Powstał z niego patykowaty stwór o wyglądzie mężczyzny, z miękkimi jak guma i zwisającymi poniżej kolan rękami. Istota owa miała jedno oko z czerwoną obwódką, osadzone pośrodku czoła, i nosiła jednoczęściowy ubiór podobny do niebieskiego, związanego na plecach kaftana bezpieczeństwa. Na głowie potwora znajdował się pognieciony cylinder z pokaźną dziurą w denku, a na nogach stwór miał ozdobione ostrogami buciory w 133
różnych rozmiarach. Arthur z odrazą i przerażeniem obserwował postać, która również wbiła w niego wzrok. Przezroczysta powieka powoli opadała i wznosiła się na obwiedzionym czerwienią oku. Nagle straszydło rozwarło paszczę i zademonstrowało pożółkłe psie kły i rozwidlony język, który nerwowo, wysuwał się na zewnątrz i ponownie chował. Chłopiec pojął, że powinien był uciec wraz ze wszystkimi. Chciał zbiec ze schodów, lecz stwór tkwił już u ich podnóża, a sześciu kompanów przybierało cielesną postać za jego plecami.
134
Rozdział 10 Arthur cofał się, aż wreszcie dotknął plecami drzwi. Pchnął je ramieniem, lecz nawet nie drgnęły. Nie odrywając oczu od potwora, sięgnął za siebie i nerwowo złapał za gałkę, ale nie udało mu się jej obrócić. Tędy nie mógł uciec. Pospiesznie rozejrzał się na boki, szukając innej drogi. Zdeformowane istoty rozproszyły się jednak wokół budynków, a jednooki wspinał się po schodach. Gdy szedł, z pyska spływały mu strużki śliny; oblizywał się i łypał okiem na chłopaka. - Cofnij się! - krzyknął Arthur. Sięgnął po Klucz, który na jedną przerażającą chwilę zaplątał się w jego koszuli. Po chwili jednak trzymał go przed sobą, niczym sztylet. Na widok Klucza jednookie monstrum syknęło i odwróciło głowę, a jego zniekształcone wargi zadrżały. Znieruchomiało i zawołało kompanów. Arthur wolałby nie rozumieć gulgoczącej mowy stwora, ale pojął każde słowo. - Skarb! Niebezpieczeństwo! Przybywajcie na pomoc! - Wszystkie straszydła zamarły i odwróciły się w stronę Arthura. Jednooki ponownie syknął i ruszył przed siebie, tym razem znacznie ostrożniej, ze wzrokiem utkwionym w Kluczu, nie w ofierze. Wskazówka znowu jaśniała, a 135
światło skupiło się na jej ostrym końcu. Klucz gromadził siły, podobnie jak stwór zbierał sprzymierzeńców. Jednooki nagle przykucnął, gotowy do skoku. Arthur wycelował w niego magiczny przedmiot i krzyknął dziko, bez słów, gniewnie i ze strachem. Z Klucza wystrzelił strumień substancji przypominającej stopione złoto. Trafił stwora w chwili, gdy ten odbił się już od ziemi. Potwór pisnął i syknął jak gwałtownie hamujący parowóz, skręcił w bok i spadł na ulicę. Charczał, rzucały nim drgawki, a z otworu w jego piersi unosił się dym. Z tyłu czaiły się jednak inne dziwolągi. Chociaż zwolniły po tym, co się przytrafiło ich kompanowi, Arthur nie wątpił, że go dopadną, jeśli rzucą się do ataku wszystkie naraz. Postanowił położyć trupem tylu przeciwników, ilu się da, i wycelował Klucz w najbliższego. - Ej, idioto! Na górę! Coś miękkiego uderzyło Arthura w potylicę. Uniósł wzrok i dostrzegł małą, brudną twarz, wychyloną spoza rynny na dachu, kilka pięter wyżej. Między buzią a cienką ręką w obszarpanym rękawie zwisała lina z powiązanych kawałków materiału. To właśnie koniec tego prowizorycznego sznura trafił Arthura w głowę. - Rusz się, baranie! Chłopiec nie miał pojęcia, w jaki sposób udało mu się wetknąć Klucz za pasek, skoczyć na wysokość dwóch i pół metra i wspiąć się po linie na dach czteropiętrowego budynku, a wszystko to wykonał, zanim prześladowcy 136
zdołali dobiec do połowy schodów przed drzwiami wejściowymi. - Szybciej! Pospiesz się! Niconie umieją się wspinać! Arthur zerknął na dół, cały czas energicznie się podciągając. Wdrapywał się w tempie, które zaskoczyłoby każdego wuefistę. Gdyby pan Weightman mógł mnie teraz zobaczyć, pomyślał. Poczwary umiały się wspinać. Jedna z nich już podążała na górę po sznurze, jeszcze szybciej niż Arthur. Inna pełzła po murze z cegieł; najwyraźniej potrafiła wtykać cienkie paluchy nawet w najwęższe szczeliny, ale była wolniejsza. Arthur dotarł na dach i przerzucił ciężar ciała przez gzyms. Dostrzegł błysk stali i odcięta lina upadła na ziemię. Zawieszony na niej dziwoląg ryknął z bólu, gdy zderzył się z brukiem. - Dalej! Łap kawałek dachówki i ciskaj! Chłopiec zauważył stertę popękanych dachówek, złapał ostro zakończony fragment i wychylił się za rynnę, aby lepiej wycelować. Jego wybawiciel również zrzucał ciężkie kawałki, ale z wyraźnie większą precyzją. Arthur kątem oka zerknął na niego... nie, na nią, i cisnął następną dachówką w drugiego prześladowcę. Dziewczyna była mniej więcej w jego wieku, może młodsza, i ubrana jak chłopiec. Nosiła równie staromodne rzeczy jak wszyscy w tej okolicy. Miała pognieciony i sfatygowany cylinder, jej płaszcz był o kilka rozmiarów za duży; w zasadzie miał kolor ciemnoniebieski, choć tu i 137
ówdzie pokrywały go czarne łaty. Sięgające kolan bryczesy były w paski w kilku odcieniach szarości, a do tego dziewczyna włożyła bardzo dziwne, źle dobrane podkolanówki względnie pończochy, z których jedna kończyła się w bucie do kostki, a druga w kozaku do połowy łydki. Nieznajoma ustroiła się w kilka koszul różnych rozmiarów i kolorów, a także w morwowej barwy kamizelkę, która choć nienowa, prezentowała się lepiej od reszty jej ubrań. - Kim jesteś? - spytał Arthur. - Nazywam się Suzy Turkusowy Błękit - wyjaśniła nieznajoma i z satysfakcją cisnęła ostatnią, całą dachówkę. - Gotowe! Wdrapująca się po murze istota z wrzaskiem spadła na ulicę i przygniotła następnego potwora, który właśnie zaczynał się wspinać. - Chodźmy! Musimy stąd zniknąć, zanim przybędą Komisarze! - Kto taki? - Komisarze! Słyszałeś gwizdki? Zrobią porządek z Niconiami i z pewnością będą chcieli cię aresztować. Pospiesz się! - Zaraz, zaraz! - zaprotestował Arthur. Gwizdki rozległy się znacznie bliżej. - Dzięki za pomoc i tak dalej, ale dlaczego nie miałbym zamienić paru słów z... Komisarzami? Poza tym kim są ci... Niconie? - Ale z ciebie idiota! - westchnęła Suzy i wywróciła oczyma. - Nie mamy czasu na dowcipy. 138
- Czemu mam z tobą iść? - Arthur z uporem tkwił w miejscu. Suzy otworzyła usta, ale wydobył się z nich obcy, niski głos, niewątpliwie należący do kogoś innego. Dziewczyna mówiła teraz chrapliwie jak Kichol podczas awantury z Panem Poniedziałkiem na boisku. Tamten dzień wydawał się taki odległy... - Wola stworzyła plan, a ty jesteś jego częścią. Nie pora na kaprysy i upór. Idź za Suzy Turkusowym Błękitem. - Dobrze - zgodził się Arthur, wstrząśnięty nagłą zmianą głosu dziewczyny - Prowadź. Suzy obróciła się na pięcie i popędziła w górę po dachu, a końce jej płaszcza załopotały. Podłoże było strome, lecz szorstkie, zachodzące na siebie dachówki zapewniały stosunkowo wygodne oparcie dla stóp. Arthur wspinał się nieco wolniej niż jego przewodniczka. Grzbiet dachu był płaski, ale szeroki zaledwie na trzydzieści centymetrów. Suzy pobiegła po nim ku kominowi, który ominęła, czepiając się nasadki i wychylając nad stromizną tak bardzo, że przestraszony chłopiec poczuł ucisk w żołądku. Do ziemi było bardzo daleko. Dotarł do komina i zaczął go obchodzić. Dziewczyna znajdowała się po drugiej stronie i patrzyła na balkon wystający ze ściany sąsiedniego budynku. Znajdował się w odległości ponad trzech metrów, dwa metry poniżej szczytu dachu. 139
- Kpisz sobie? Chyba nie zamierzasz... Suzy dała susa, nim Arthur dokończył zdanie, i zgrabnie wylądowała na balkonie. Nawet się nie odwróciła, aby sprawdzić, co zrobi chłopak. Od razu wstała i skupiła uwagę na drzwiach; najwyraźniej zamierzała otworzyć zamek albo go wyłamać. Arthur spojrzał w dół. Ulica znajdowała się bardzo daleko i przez moment potwornie się bał upadku. Lęk zniknął jednak, gdy jego uwagę przykuły wydarzenia rozgrywające się na ziemi. W dole trwała regularna bitwa. Gwizdki umilkły, zastąpione przez krzyki i porykiwania, wycie i wrzaski, nawoływania i łomoty, przypominające długotrwały huk pioruna. Niconie, stwory powstałe z czarnych oparów, wzięto w dwa ognie pośrodku ulicy. Zostali oni całkowicie otoczeni przez zdyscyplinowaną grupę potężnych, krzepkich mężczyzn w błyszczących cylindrach oraz niebieskich płaszczach, o rękawach zdobionych złotymi paskami. Arthur domyślił się, że tak wyglądają Komisarze. Sierżanci mieli około dwóch i pół metra wzrostu, szeregowi Komisarze byli niżsi, mieli nieco ponad dwa metry i brakowało im płynności ruchów, charakterystycznej dla dowódców. Sierżanci byli uzbrojeni w szable, które lśniły wewnętrznym światłem, a zwykli Komisarze wymachiwali drewnianymi pałkami, migoczącymi od maleńkich błyskawic i grzmiącymi niczym pioruny przy każdym trafieniu. Niconie z pewnością nie należeli do łatwych 140
przeciwników. Drapali, gryźli i przepychali się, co pewien czas raniąc któregoś z Komisarzy do krwi i zmuszając go do opuszczenia szeregu. Arthur zakładał, że pokrzywdzeni krwawią, choć Sierżanci mieli błękitną krew, a krew przeciętnego Komisarza była srebrna i wypływała spod skóry niczym rtęć, gęsta i powolna. - Szybciej! - pisnęła Suzy. Chłopak oderwał wzrok od bitwy i skupił uwagę na balkonie. Wiedział, że sobie poradzi. Gdyby nie znajdował się tak wysoko nad ziemią, nawet by się nie zawahał. Tylko że upadek trwałby niepokojąco długo... - No, rusz się! Arthur przykucnął, gotowy do skoku, i nagle przypomniał sobie o Kluczu. Wyprostował się. Tylko tego brakowało, by się nim przebił podczas lądowania. Zacisnął dłoń na magicznej wskazówce i nagle poczuł przypływ pewności siebie. Znowu przykucnął i skoczył, po czym opadł jak piórko na balkon. Podczas lądowania ledwie ugiął nogi. Suzy Turkusowy Błękit już biegła dalej, trzaskając drzwiami. Arthur ruszył za nią. Ponownie wsunął Klucz za pasek i zasłonił koszulą. Pokój za balkonem wyglądał jak staromodne biuro. Ten fakt niespecjalnie zdziwił chłopca. W pomieszczeniu znajdowały się niskie, szerokie biurka z lakierowanego drewna, obitego zieloną skórą i przywalonego papierami W szafkach również leżały dokumenty, a obok nich książki. W każdym rogu stała lampa, zapewne gazowa, a pod jedną z nich, na małym stoliku, Arthur po raz 141
pierwszy w tym mieście ujrzał przedmioty związane z żywnością: coś, co wyglądało jak brązowy pękaty termos z licznymi kranikami i zatyczkami, a do tego srebrny imbryk oraz kilka porcelanowych filiżanek. W pomieszczeniu pracowali ludzie. Unieśli wzrok, gdy Suzy i Arthur przebiegli obok nich, ale nie powiedzieli ani słowa, nie próbowali też ich zatrzymać. Kiedy chłopiec zrzucił z rogu biurka wielką stertę pergaminów, mężczyzna przy blacie zachował milczenie i przez cały czas skrobał coś piórem, chociaż spojrzał na niego i zmarszczył brwi. Suzy wypadła z biura i pognała schodami na sam dół, jednak zamiast wybiec przez główne wejście, skręciła w wąski korytarzyk, otworzyła drzwiczki do pomieszczenia, które wyglądało jak schowek na miotły, i wpadła do środka. Arthur podążył za nią i przekonał się, że to naprawdę schowek na miotły. Ściśle biorąc, schowek na mopy, w wiadrach tkwiło kilka sztuk. Czuć tu było wilgocią i pleśnią. - Zamknij drzwi! - szepnęła Suzy. Arthur posłuchał. W schowku zapanował mrok. - Co my tu robimy? - Ukrywamy się. W poszukiwaniu Niconi Komisarze przetrząsną każdy dom na Zagubionej Ulicy. Tutaj przeczekamy niebezpieczeństwo. - Ależ oni nas tu natychmiast znajdą! - zaprotestował Arthur. - To beznadziejna kryjówka... - Masz Klucz Poniedziałka, tak? - spytała Suzy. - W 142
każdym razie jego połowę. Takie mam informacje. - To prawda - przyznał chłopiec. - No to go użyj! - Jak? - zapytał Arthur. - Tego nie wiem - mruknęła. - Skoro masz Klucz, to może zamknij nim drzwi? Arthur wyjął Klucz, który zajaśniał w ciemnościach, tym razem łagodną, fluorescencyjną zielenią. Korzystał już z niego, aby zamknąć drzwi do biblioteki, kiedy uciekał przed Aporterami, przydał mu się też do rozpięcia pasów w karetce. Tak naprawdę nie wiedział jednak, co jeszcze powinien z nim zrobić. - Jak dokładnie... - Ciii! - uciszyła go Suzy pospiesznie i dodała dziwnym, gardłowym głosem: - Dotknij klamki i każ drzwiom się zablokować. Arthur przytknął wskazówkę do rzeźbionej żelaznej klamki. - Zablokuj! - szepnął. W tej samej chwili na korytarzu rozległ się stukot butów. Serce chłopaka waliło niemal tak donośnie, jak donośnie brzmiały kroki nieznajomego, który zbliżał się do schowka. Klamka zachrzęściła raz... i drugi... lecz drzwi pozostały zamknięte. - Panie Sierżancie, zamknięte! - zawołał ktoś niskim głosem, trochę dziwnie, zupełnie jakby mówiący miał w ustach stalowy lejek. Brzmi metalicznie, pomyślał Arthur. Kroki się oddaliły, a parę sekund później na schodach 143
słychać było ciężkie stąpanie kilku osób. Chłopiec otworzył usta, aby szepnąć coś do Suzy, lecz dziewczyna uniosła dłoń, niemal w całości ukrytą w zeżartej przez mole wełnianej rękawiczce, i pokręciła głową. Minęło kilka minut. W milczeniu stali w schowku, nasłuchując odgłosu kroków i sporadycznych okrzyków. Na schodach dał się słyszeć szybki tupot, zupełnie jakby ktoś się gdzieś spieszył, i po chwili klamka znowu się poruszyła. - Panie Sierżancie, zamknięte! - zadudnił ten sam głos. Potem kroki się oddaliły. Arthur usłyszał trzaśnięcie drzwi wejściowych. - Niemal wszystko robią dwukrotnie - wyjaśniła Suzy. - Przynajmniej ci metalowi, zwykli Komisarze. Straszne z nich głupki. Sierżanci to zupełnie inna sprawa. Nie są Wyprodukowani i większość z nich zleciała z góry, za karę zostali zdegradowani do stopnia Sierżanta. Idziemy, teraz powinniśmy się wymknąć. Odblokuj zamek. Arthur dotknął drzwi Kluczem. - Otwórz! - polecił. Drzwi raptownie się otworzyły i trzasnęły o ścianę. Suzy wyszła pierwsza. Arthur podążył za nią, lecz na okrzyk dziewczyny natychmiast ukrył Klucz za plecami. - Och! Pan Sierżant! Na korytarzu stał Sierżant, wysoki na prawie dwa i pół metra. Przy bliższych oględzinach widać było, że ze trzydzieści centymetrów wzrostu zawdzięcza cylindrowi. 144
Miał wąsy pokryte woskiem, które głaskał, oraz bardzo spiczasty, długi nos i przenikliwe błękitne oczy. Złote paski na jego niebieskich rękawach lśniły w świetle gazowej lampy. - Proszę, proszę - mruknął. Miał niski głos, lecz nie tak metaliczny jak tamten Komisarz. Z kieszeni płaszcza wyciągnął notatnik, otworzył go energicznie i z wąskiej przegródki z boku wydobył krótki ołówek. Zastanawiałem się, dlaczego ktoś zamknął schowek na klucz. Kogo my tutaj mamy? Imiona, nazwiska, numery, rangi i cel wizyty. - Suzy Turkusowy Błękit, numer ewidencyjny 182367542 i pół, Napełniaczka Kałamarzy, Klasa Szósta, w sprawie służbowej. W połowie wypowiedzi głos Suzy przybrał niski, skrzekliwy ton. Arthur słyszał tę zmianę już wcześniej. Ołówek Sierżanta znieruchomiał. - Twój głos. Co się z nim stało? - Mam w gardle żabę. To przez nią ten skrzek wyjaśniła Suzy basem. - Żabę? A skąd ją wzięłaś? - zapytał Sierżant zazdrośnie. - Dostałam w prezencie - odparła normalnym głosem. - Przypłynęła, w prawie idealnym stanie. Jeśli dopisze mi szczęście, skrzek posłuży mi jeszcze przez rok. - Nigdy w życiu nie miałem skrzeku w gardle westchnął Sierżant z żalem. - Kiedyś załatwiłem sobie lekkie kręcenie w nosie. Skonfiskowałem je 145
Odźwiernemu, który dostał je od Tropiciela Włóczęgów. Kręciło mnie w nosie przez okrągły rok i dopiero potem przestało. Bardzo dystyngowane. Nie tak spektakularne jak kichanie, ale niewątpliwie przyjemne... O czym to ja mówiłem? Kim jest ten drugi? - Och, jestem... - zaczął Arthur. - To jeden od nas - przerwała mu Suzy - Arthur Nocna Czerń. Paręset lat temu uderzył się w głowę w bajorze Nicości, na samym dole, i od tamtej pory kiepsko z nim. Bezustannie się gubi. Dlatego siedział w schowku. Szukałam go... - Dokumenty! - zażądał Sierżant i spojrzał na Arthura. - Zgubił - wyjaśniła Suzy pospiesznie. - Niconie go przerazili, wyplątał się z płaszcza i ruszył na poszukiwanie kryjówki. Pewnie Niconie je żeżarli. - Zeżarli - poprawił Sierżant. Skierował wzrok na dziewczynę. - Nie mam nic przeciwko Napełniaczom Kałamarzy, ale rozkaz to rozkaz. Muszę go zabrać do Urzędnika Dochodzeniowego. - Dochodzeniówka! - prychnęła Suzy. - Będą go tam trzymać latami. Skasują mu gażę i za co kupi nowy płaszcz, i w ogóle? Nie możemy załatwić tego polubownie? Nic pan jeszcze nie napisał, prawda? Sierżant zmarszczył brwi, powolnym ruchem wsunął ołówek z powrotem do przegródki i zamknął notatnik. - Co proponujesz? - spytał. - Żaba - oznajmiła Suzy. - Ma pan ochotę na skrzek? Sierżant się zawahał. 146
- Za friko - ciągnęła dziewczyna. - I bez obaw, nie trafi pan za kratki. Kiedy przeprowadzono ostatnią Inspekcję Generalną? - Ponad dziesięć tysięcy lat temu - odparł Sierżant cicho. - Ale wcześniej popełniałem już błędy. Nie zawsze byłem Komisarzem. Kiedyś... - Proszę - zachęciła Suzy jeszcze niższym i bardziej władczym głosem. - Niech pan rzuci okiem. Przysunęła dłoń do ust i na nią splunęła. - Ohyda! - krzyknął Arthur, chociaż z ust dziewczyny nie wyleciała ślina, tylko mała, przepiękna, szmaragdowozielona żabka. Usiadła na dłoni Suzy i wydała z siebie głęboki, przenikliwy głos. - Niech pan spróbuje. - Suzy wyciągnęła z kieszeni raczej brudną chustkę i pobieżnie przetarta żabę, która najwyraźniej nie miała nic przeciwko temu. Sierżant był oczarowany. Rozejrzał się, wyciągnął rękę i chwycił żabę. Popatrzył na stworzenie z bliska i połknął je jak miętówkę. Zamknął usta i znieruchomiał. - I już jest nasz - podsumowała Suzy normalnym głosem. - Jestem wolna. Bez urazy, Arthur, ale przymuszono mnie do tego zadania, a mam bardzo pilną ferencję... Przy ostatnim słowie rzuciła się do ucieczki, ale Sierżant wyciągnął rękę i chwycił dziewczynę za płaszcz. Suzy usiłowała strząsnąć okrycie, lecz nim się oswobodziła, Sierżant złapał ją za kark. - Au! Au! Puść! 147
- Wola cię potrzebuje, Suzy - zauważył Sierżant nie swoim głosem. Mówił nisko i skrzekliwie, jak poprzednio dziewczyna. - Niewykluczone, że będą nagrody. Suzy przestała się szamotać. - Nagrody? Szkoda, że słowo „niewykluczone" niczego nie gwarantuje... Arthur zrobił krok naprzód. - Posłuchaj, nie mam pojęcia, co się tutaj dzieje ani czego chce ode mnie Wola, ale bardzo ważne jest, żebym się dowiedział. Myślę... Myślę, że wielu ludzi może stracić życie, jeśli nie otrzymam pewnych informacji. Dlatego potrzebuję twojej pomocy, Suzy. Mówił z zapałem. Czuł lęk i napięcie, które kipiały w nim niczym woda w czajniku. W jego świecie z pewnością poszerzano teraz obszar objęty kwarantanną. Szpitale były zapełnione, być może nawet pękały w szwach i nie dawały sobie rady. Arthur miał wrażenie, że widzi mamę i jej zespół badawczy w laboratorium podczas gorączkowej pracy... gorączkowej... może nawet już pociągają nosami, kichają, a ich przeziębienie zwiastuje nadejście epidemii... - Ludzie? Stracą życie? - spytała Suzy. - Zatem naprawdę jesteś spoza Domu? Z Poślednich Królestw? - Przybywam spoza Domu - potwierdził Arthur. - Nie wiem, co rozumiesz przez Poślednie Królestwa. - Jesteś śmiertelnikiem? - dopytywała się dziewczyna. - Najprawdziwszym, żywym śmiertelnikiem? - Tak sądzę - przyznał. 148
- Ja też, tak jakby. Przynajmniej kiedyś byłam. - Z wahaniem dodała: - Pomożesz mi wrócić? Wszyscy potrzebujemy pomocy, żeby powrócić. - Kto? - zdziwił się. - Wszyscy w mieście? - Skąd! - zaprotestowała Suzy pogardliwie. - Wszyscy dorośli to tak zwani Rezydenci. Chodzi mi o nas. O dzieci. Te, które przed laty poszły za Szczurołapem. - Sprawa jest banalnie prosta - wyrecytował Sierżant, czy też ten, kto przez niego przemawiał. - Arthur musi znaleźć sposób na sprowadzenie Woli z powrotem. Wszystko inne przyjdzie samo. - Nie pomogę ci, jeśli ty nam nie pomożesz - oznajmiła Suzy. - Umowa stoi? - Chyba tak - zgodził się Arthur. - Pomogę, jeżeli potrafię. Zgadzam się. Suzy z uśmiechem wyciągnęła rękę. Chłopiec uścisnął jej palce, kiedy energicznie potrząsała jego dłonią. - Uwaga - ostrzegł Sierżant i przyłożył dłoń do ucha. Nadchodzą Komisarze. Istnieje spore prawdopodobieństwo, że Poniedziałkowy Południk albo Zmierzchnik wiedzą, że Arthur przedostał się przez Drzwi Frontowe, i wszczęli poszukiwania. Musimy niezwłocznie zniknąć. - Lepiej zostawmy tego kloca - zaproponowała Suzy. Nie możemy zabrać go ze sobą. Nie doczekała się odpowiedzi, ale usta Sierżanta się rozchyliły i wypełzła z nich zielona żaba. Komisarz stał nieruchomo niczym pomnik. Żaba wskoczyła Suzy na 149
ramię i zaczęła się wspinać ku jej ustom, lecz dziewczyna chwyciła ją w dłoń i wepchnęła do wewnętrznej kieszeni, którą zapięła na guzik. - Dość, żabko - oświadczyła. - Raz się dałam podejść, teraz będę ostrożna. W drogę! - Dokąd idziemy? spytał Arthur. Był zdezorientowany. Tyle zdarzyło się w tak krótkim czasie, że zaczął wątpić, czy kiedyś będzie miał szansę usiąść i zadać kilka pytań. A raczej, czy uzyska kilka odpowiedzi. - Do Biura Głównego Wydajnika Dolnego Atrium. - Do czego? - Główny Wydajnik odpowiada za wydajne funkcjonowanie całego Dolnego Atrium - wytłumaczyła Suzy, gdy wychodzili przez tylne drzwi, prowadzące do zaułka. - Problem w tym, że go nie ma. To znaczy Głównego Wydajnika. Chyba nie przysłano następcy poprzedniego, który awansował. Nie ma też żadnego personelu, więc ja tam mieszkam, po zakończeniu swojej zmiany, rzecz jasna. - Czy to daleko? - Trzy tysiące dziewięćset pięter - odparła Suzy i wskazała palcem niebo.
150
Rozdział 11 - Pojedziemy windą towarową - powiedziała Suzy, kiedy powoli wyszli na ulicę i dołączyli do pochodu tragarzy, którzy dźwigali naręcza płóciennych szmat, przeznaczonych do przerobienia na papier. - Może tą w Narzędziowni Szybkiego Rozpowszechniania Nadmiaru Dokumentów. - Słupy światła - zauważył Arthur i dyskretnie wskazał jeden z nich. - Czy to są windy? - Niezupełnie. - Suzy zmarszczyła brwi. - One tylko wyznaczają drogę, po której porusza się winda. W środku to wygląda jak mały pokój. Nuda. - To dobrze - odetchnął Arthur. Ulżyło mu, że nie zostanie zamieniony w wiązkę fotonów albo coś w tym stylu. A jeśli nawet, nic nie będzie o tym wiedział. - W niektórych gra muzyka - dodała Suzy. - Ale tylko największe są w stanie pomieścić trubadurów czy zespół instrumentalny. Nie skorzystamy z takiej windy. Są zarezerwowane dla szych. - Dla kogo? - Dla grubych ryb. Dyrektorów. Urzędników z Firmy. - Z Firmy? - powtórzył Arthur, kiedy przechodzili przez ulicę, nurkując pod bardzo długim, zwiniętym w rulon pergaminem, niesionym niczym dywan przez 151
niezwykle niskiego i grubego mężczyznę oraz zaskakująco wysoką, chudą kobietę. - Z Firmy. Spółki. Przedsiębiorstwa - wyjaśniła Suzy. Tych, co to kierują Domem i jego... bo ja wiem... interesami. - Co to jest Dom? - chciał wiedzieć Arthur. - Jak to możliwe, że wszystko się w nim mieści? - Tędy - wskazała drogę Suzy. Rozejrzała się i uchyliła klapkę u podstawy pobliskiego muru. - Dalej na kolanach. Arthur podążył za nią do wąskiego tunelu, który prowadził pod budynkiem. Korytarz gwałtownie się obniżał, a potem biegł poziomo. Pełzli, kiedy Suzy odpowiadała na jego pytanie. - Nigdy nie dowiedziałam się, czym dokładnie jest Dom, bo byłam, jak by to powiedzieć, imigrantką. Niewiele widziałam poza Dolnym Atrium i może kilkunastoma innymi piętrami. Poza tym brak mi było edykacji, ale z tego, co czytałam i słyszałam od ludzi.... Eph... - Co? - spytał Arthur. - Dom jest Epicentrum Wszelkiego Stworzenia rozległ się w mroku niski głos. Arthurowi serce podeszło do gardła. - Do diabła! - krzyknęła Suzy, potem beknęła i dodała: - Wyskoczyła. To jest, wskoczyła. - Hm, żabo albo kimkolwiek jesteś - zaczął Arthur nerwowo. - Co to znaczy „Epicentrum Wszelkiego 152
Stworzenia"? - Możesz nazywać mnie Ostatnią Wolą, Testamentem lub po prostu Wolą, której istotną część stanowię. Dom to Królestwo Wszelkiej Rzeczywistości, zawierające Archiwum Wszechrzeczy. - Rozumiem... Tylko co to właściwie znaczy? Eee Wasza Wolowatość? - Dom wzniesiono z Nicości, a jego twórczynią była Wielka Architektka Wszechrzeczy. W Domu zamieszkali służący, wykonawcy jej poleceń. Następnie stworzyła Ona Poślednie Królestwa, które nazwaliście Wszechświatem. Dom i jego służby mieli za zadanie rejestrować i obserwować tę wspaniałą pracę, co też wiernie czynili przez niezliczone wieki. Potem Wielka Architektka odeszła, pozostawiając po sobie Ostatnią Wolę, która miała sprawić, że Jej dzieło oraz dzieło Domu przetrwa we właściwej formie. - Rozumiem... - ALE NIC Z TEGO NIE WYSZŁO! - zagrzmiał głos. - Au! To moje gardło, przypominam - poskarżyła się Suzy. - Nie wyszło - powtórzył głos, tym razem ciszej. Zamiast spełnić Ostatnią Wolę, podzielono ją na siedem części, które rozproszyły się w czasie i przestrzeni po Poślednich Królestwach. Siedmiu Wykonawców wykazało się nielojalnością i sięgnęło po władzę w Domu. Chcieli oni nie tylko obserwować i rejestrować, lecz także ingerować w sprawy Poślednich Królestw. Postanowili 153
wtrącać się w proces Tworzenia! - Niech zgadnę - włączył się Arthur. - Pan Poniedziałek to jeden z nich? - W rzeczy samej, choć nie jest to jego prawdziwe nazwisko - wyjaśniła Wola. - Złodzieje nie słyną z przestrzegania zasad moralnych, lecz Wykonawcy znaleźli ich w sobie dość, by osiągnąć porozumienie i podzielić się władzą w Domu i Poślednich Królestwach. Poniedziałek rządzi Niższym Domem. Poza jego obszarem sprawuje władzę nad wszystkim w każdy poniedziałek, bez wyjątku. - To nie miejsce na rozmowy o tych rzeczach zauważyła Suzy nerwowo. - Może zaczekamy... egl... Jej głos zniknął w gulgocie. - Czas w Domu niezmiennie płynie naprzód, chociaż poza Domem można go kształtować - ciągnęła Wola. Nawet teraz Pan Poniedziałek usiłuje odzyskać to, co utracił. Połowę jednego z Siedmiu Kluczy do Królestwa, Siedmiu Kluczy Domu, Siedmiu Kluczy Stworzenia! - Połowa jednego z siedmiu Kluczy to chyba niewiele spostrzegła Suzy. - Moim zdaniem... - Dom wzniesiono z Nicości - podjęła Wola, bezpardonowo przerywając dziewczynie. - Połowa jednego Klucza jest lepsza niż nic. Wkrótce Prawowity Dziedzic przejmie także drugą część. Wówczas wypełni się pierwsza część Woli! - Zaraz, zaraz! - krzyknął Arthur. - Chodzi o mnie? Nie chcę być żadnym dziedzicem. Muszę znaleźć 154
lekarstwo na zarazę i wrócić do siebie. - Jesteś Prawowitym Dziedzicem! - ryknęła Wola, po czym dodała nieco ciszej: - Nikogo innego nie mamy pod ręką, czy tego chcesz, czy nie. Poradzimy sobie! - Dziwna pewność siebie, prawda? - zauważyła Suzy i zakaszlała. W słabym świetle Arthur zauważył, że dziewczyna rozciera szyję. - Naiwna zielona żaba, śmiertelnik na gościnnych występach oraz Napełniaczka Kałamarzy Szóstej Klasy to skromna ekipa w porównaniu z Panem Poniedziałkiem i całym aparatem władzy Niższego Domu. - Czym? - spytał Arthur. - Kiedyś to mi się obiło o uszy - wyjaśniła. - Uznałam, że fajnie brzmi. Aparat władzy Niższego Domu. Chodzi o Poniedziałkowego Południka i jego pachołków, Windziarzy. Komisarzy w Atrium, a także Stemplarzy i Pieczątkowców. Nie wspominając o Poniedziałkowej Jutrzence i jej Korpusie Inspektorów oraz Poniedziałkowym Zmierzchniku wraz ze wszystkimi jego fagasami. - Skrzydlaci Słudzy Nocy - oświadczyła Wola. - I Nocni Przybysze. Nie... Skrzydlaci Słudzy są pod egidą Sir Czwartka i jego Zmierzchnika. Tak sądzę. - Nie jest nawet pewien jakiegoś drobnego szczegółu, a chce rzucać wyzwanie Wielkim Szychom - zauważyła Suzy. - Słuchaj, Wolo, zaraz wychodzimy na ulicę, więc bądź cicho! - Jestem tylko fragmentem Ostatniej Woli, więc moja 155
wiedza jest niekompletna. - Powiedziałam: cicho! - syknęła Suzy. Zatrzymała się, ostrożnie uchyliła właz w suficie i wytknęła głowę na zewnątrz, aby się rozejrzeć. - W porządku. Wygląda na to, że droga wolna, wyjdziemy na rogu biura spedycyjnego, za nie oznakowaną skrzynią. Stoi tu od kilkuset lat. Potem zaczekamy chwilę, a gdy usłyszymy dzwonek, pobiegniemy do windy towarowej. Jasne? - Nie - burknął Arthur. - To znaczy rozumiem ten fragment o bieganiu do windy towarowej na dźwięk dzwonka. Z resztą mam problemy. - Zakład, że będzie jeszcze gorzej? - westchnęła Suzy ponuro, gdy gramolili się na zewnątrz i kucali za skrzynią. - Wiedziałam, że nie powinnam była łykać tej przeklętej żaby. No, ale chyba wszystko jest lepsze od napełniania kałamarzy całymi dniami przez kolejne dziesięć tysięcy lat. Poza tym istnieje szansa, że ominie mnie następne szorowanie w głowie. - Szorowanie w głowie? Chciałaś powiedzieć: szorowanie głowy? - zauważył Arthur. Z tego, co widział, Suzy nie zaszkodziłoby umycie włosów. - Nie, w głowie - powtórzyła Suzy. - Mniej więcej raz na sto lat wszystkie dzieci poddaje się praniu mózgu. Sama nie wiem czemu. Taki zabieg boli jak chory ząb, choć tutaj nigdy nie przytrafił mi, się ból zęba. Potem zapomina się o wszystkim prócz tego, co najważniejsze. Musiałam się uczyć czytać mniej więcej... Powiedzmy, że mnóstwo razy. Z tym że nigdy nie zapomniałam, jak tutaj 156
trafiłam. Czasami pamiętam nawet, jak życie wyglądało przedtem... Zamierzała coś dodać, lecz nagle zabrzmiał dzwonek. Suzy momentalnie poderwała się, chwyciła Arthura za rękę i pociągnęła go za sobą, przepychając się przez grupę mężczyzn i kobiet w skórzanych fartuchach, którzy właśnie przystąpili do przenoszenia pudeł i skrzyń do otwartej windy towarowej. Suzy i Arthur wyprzedzili nieznajomych i dziewczynka zaciągnęła im okratowane drzwi windy przed nosem. Arthurowi zdawało się, że w ich zdumionych minach jest coś dziwnego. Suzy wybrała i nacisnęła jeden guzik spośród setek, a może tysięcy małych przycisków z brązu, pokrywających całą ścianę kabiny. - Zawsze tak robię - wyjaśniła, gdy winda kilka razy zadrżała i płynnie ruszyła w górę. Siła przyspieszenia wgniatała Arthura w podłogę. Musiał ugiąć kolana i chwycić się poręczy z polerowanego drewna. Jeszcze nigdy nie doświadczył w windzie tak potężnej akceleracji. - Zawsze wyglądają na zaskoczonych, ale moim zdaniem robią takie miny tylko ze strachu, że ktoś ich obserwuje - ciągnęła Suzy. - Chociaż tym razem faktycznie mogą być zdumieni, bo normalnie podróżuję w pojedynkę. - Nie będzie problemu z tym, że ich dostawa nie dotrze na miejsce? - zaniepokoił się Arthur. Suzy pokręciła przecząco głową. 157
- Pewno nikt nawet tego nie zauważy. W Dolnym Atrium panuje straszny bałagan, nikt nic nie robi prawidłowo i przyzwoicie. - Dlaczego tak się dzieje? - A bo ja wiem? - Wzruszyła ramionami. - Ponoć Panu Poniedziałkowi nie zależy, żeby coś zmienić na lepsze... eph... - Lenistwo - oświadczyła Wola ustami Suzy. - Ta przypadłość dotknęła Pana Poniedziałka i za jego pośrednictwem rozprzestrzenia się po Niższym Domu. Gdy Ostatnia Wola się dopełni, lenistwo zostanie wytrzebione i powróci wigor. - Nie możesz wyjść i mówić samodzielnie? zirytowała się Suzy i ponownie rozmasowała szyję. - Tak, właśnie - przytaknął niespokojnie Arthur. Czuł nieprzyjemne dreszcze, kiedy słyszał, jak mała dziewczynka mówi tak niskim głosem. - Dobrze, skoro prosisz, Arthurze - zgodziła się Wola. Nim skończył mówić, Suzy wybałuszyła oczy i pochyliła się, jakby zamierzała zwymiotować. Moment później z jej ust wystrzeliła zielona żaba, która z plaskiem wylądowała na ścianie. Pozostała tam przez chwilę, wodząc dokoła tęczowymi oczyma, a następnie skoczyła na poręcz obok Arthura. - Ukrywanie się jest często koniecznością - wyjaśniła skrzekliwym głosem. - Pan Poniedziałek dysponuje pewną władzą, a jego podwładni nie tracą czujności. - Ile czasu zajmie dotarcie do... Zapomniałem nazwy 158
tego urzędu - przyznał Arthur. - Och, pewnie jeszcze chwilę - zapewniła go Suzy. Trudno powiedzieć. Czasami jedzie się tam szybko, czasem godzinami. Raz trafiłam do windy, która się popsuła, i utkwiłam w niej na czternaście miesięcy. - Czternaście miesięcy! Przecież byś umarła. Suzy pokręciła głową. - Niełatwo jest umrzeć w Domu. Nie da się umrzeć z głodu albo pragnienia. Chociaż można okropnie zgłodnieć albo zostać zabitym, ale to niełatwe. Mamy tu ból i straszliwe cierpienie, lecz rany, które powinny być śmiertelne, nie zawsze zabijają, przynajmniej nie Rezydentów i pewnie nie nas, dzieci Szczurołapa, choć wolę nie przekonywać się o tym na własnej skórze. Zdarza się, że Rezydenci nawet tracą głowy, ale po pewnym czasie mogą dojść do siebie, jeśli dostatecznie szybko nasadzą je z powrotem. Broń Komisarzy zabija, ogień też, jeśli jest dostatecznie gorący, i Niconie... Wystarczy mała, ropiejąca rana po ugryzieniu albo zadrapaniu przez Niconia i zmieniasz się w Nicość. Dlatego wszyscy się ich boją. Ale nie da się tutaj umrzeć od choroby ani nawet się rozchorować. Nie ma prawdziwych dolegliwości, takich jak gorączka, biegunka czy krwawe wymioty. Jest moda na przeziębienia i katary sprowadzone z Królestw. Zazwyczaj jednak mają postać amuletu, który można zdjąć. Albo zażywa się je wraz z żywnością. Krótko trwają i co najwyżej prowadzą do kichania, kaszlu lub zaczerwienienia oczu. Choroby się 159
nie czuje. Poza tym nikt tutaj nie musi jeść ani pić, chociaż herbata jest w modzie i każdy lubi jeść dla rozrywki albo na pokaz. Nie ma z tym problemu, bo nie trzeba... no, wiesz... w Domu nie istnieją toalety, nie ma takiej konieczności. - Od jak dawna tu jesteś? - spytał Arthur. Kręciło mu się w głowie od nadmiaru informacji. - Bo ja wiem? - Dziewczyna wzruszyła ramionami. Pamiętaj o szorowaniu w głowie. Zresztą Czas Domowy jest inny. - Czas Domowy to Czas prawdziwy - zauważyła Wola. - Czas w Poślednich Królestwach jest do pewnego stopnia elastyczny, a przynajmniej może płynąć w tył. Pamiętaj o tym, Arthurze. Ta informacja może ci się przydać. Hep. - Co hep? - Ciało tej żaby ukształtowano z Nicości. Chociaż to tylko kopia jadeitu z twojego świata, Ponury Wtorek ukształtował ją samodzielnie, więc uchwycił sporo z jej żabiej natury i dobrze odtworzył moc prawdziwego kamienia. Trudno jest zasiedlić taki kształt. O tym także pamiętaj, Arthurze... - Zaraz! - przerwał jej chłopiec i odetchnął głęboko. Przede wszystkim oczekuję wyjaśnień. Dlaczego wybrałaś mnie na Prawowitego Dziedzica? Czemu dostałem Klucz i Atlas? A tak na marginesie, Aporterzy mi go zabrali. - Przypadek i zbieg okoliczności - wyjaśniła Wola. 160
Zapoznam cię z zaistniałą sytuacją. Dwanaście dni temu, według Czasu Domowego, uwolniłam się z więzienia na pewnej odległej gwieździe. Przybyłam do Domu, aby sposobami chytrymi i przebiegłymi przeniknąć do umysłu Kichola, kamerdynera i prawej ręki Pana Poniedziałka. już będąc w Kicholu, skłoniłam Poniedziałka do przekazania Klucza śmiertelnikowi, który miał wkrótce umrzeć. Poniedziałek uznał, że wówczas szybko odzyska Klucz, bo oddawszy go raz, spełni warunki Woli i w ten sposób uchroni się przed zemstą ze strony wymiaru Sprawiedliwości i Prawa. Czyli nie zagrożę mu ani ja, ani pozostałe fragmenty Testamentu, które mogą jeszcze zbiec z miejsca uwięzienia. Wiesz, co stało się później. - Ale dlaczego ja? Czemu chciałaś, aby Klucz trafił do śmiertelnika? - Czysty przypadek zadecydował o wyborze twojej osoby. Architektka zapisała, że tylko śmiertelnik może być prawowitym Dziedzicem - wyjaśniła Wola. Najzwyczajniej przejrzałam akta tych, którzy mieli umrzeć w dogodny poniedziałek. Potrzebowałam kogoś o elastycznym umyśle, młodego, bez przesądów i dalekiego od dogmatycznej religijności. W rezultacie wykluczyło to mnóstwo poniedziałków na przestrzeni, jak to nazywasz, dziejów. A musiał to być poniedziałek, abym pod postacią Kichola mogła wkroczyć do twojego świata wraz z Panem Poniedziałkiem. - Czyli naprawdę miałem umrzeć? - spytał Arthur 161
powoli. Nie podejrzewał, że dozna takiego wstrząsu. - Na atak astmy? - Tak - potwierdziła Wola. - Kiedy jednak przyjąłeś Klucz, zmieniłeś zapis w aktach. - Nie rozumiem. - To proste, Arthurze. Posłuchaj uważnie. Każdy archiwalny zapis w Domu, bez względu na to, czy sporządzony w kamieniu, czy w metalu, na papirusie czy na papierze, jest ściśle powiązany z danym obiektem na obszarze Poślednich Królestw. Niezależnie od tego, jaka zmiana dotknie wspomniany obiekt, modyfikuje się zapis w aktach. Jeśli ktoś dysponuje odpowiednią mocą, może sprawdzić, jakie zmiany nastąpią, i ingerować. Możliwe jest także działanie odwrotne. Jeżeli tutaj dojdzie do zmiany zapisu w aktach, wówczas zmiana ta dotknie daną osobę, miejsce, obiekt lub cokolwiek innego, co odnotowane jest w archiwum. - To znaczy, że gdyby ktoś zmienił moje akta, dodając do nich informację o mojej śmierci, wówczas bym umarł? - spytał Arthur. - Najpierw trzeba by było znaleźć twoje papiery wtrąciła Suzy. - Nic z tego. Od wieków szukam swojej teczki, przynajmniej kiedy o tym pamiętam. Nie tylko ja, wszystkie inne dzieci też. Do tej pory nikomu się nie powiodło. - Archiwum jest w opłakanym stanie, to prawda. Ale bardzo niewielu mieszkańców Domu ma moc korygowania zapisów - dodała Wola. - Rzecz jasna, 162
można użyć Klucza do zmodyfikowania niemal każdych akt. Niektórzy urzędnicy dysponują bardziej umiarkowaną władzą, lecz tak czy owak, tego typu poczynania pozostają w sprzeczności z Pierwotnym Prawem oraz celem istnienia Domu, czyli obserwowaniem oraz archiwizowaniem zagadnień związanych z Poślednimi Królestwami i NIEINGEROWANIEM! - Au! - krzyknęli Arthur i Suzy zgodnie, jednocześnie zatykając uszy dłońmi. - Twoi pobratymcy są co najmniej współwinni oświadczyła Wola ze smutkiem i skierowała zielony, lepki palec na Arthura. - Nikt nie miał ochoty ingerować, kiedy byliście biomasą. Wystarczyło jednak kilka milionów lat i pojedyncze komórki stały się niesłychanie interesujące. Twój lud jest niebywale twórczy. Gdyby tylko Architektka nie odeszła... - Co by się ze mną stało, gdybym umarł? - spytał Arthur. - Byłbyś martwy - odparta Wola. - Skąd to pytanie? - Stąd, że... - Urwał. Sam nie rozumiał, dlaczego o to zapytał. - Gdzie teraz jestem? Czy istnieje jakieś życie po śmierci? Skoro Architektka wszystko stworzyła... - Nic nie wiem o żadnym życiu po śmierci - odparta Wola. - Jest Nicość, z której niegdyś wyłoniło się wszystko. Jest Dom, który trwa niezmiennie. Są efemeryczne Poślednie Królestwa. Kiedy się je opuści, to już koniec, choć zdaniem niektórych wszystko ostatecznie 163
powraca do Nicości. Zapis w aktach wyznacza twoje odejście i również jest martwy, ale przechowuje się go dla celów archiwalnych. - Chcesz powiedzieć, że jest zgubiony i zapomniany prychnęła Suzy. - Nie uwierzyłbyś, jacy oni są beznadziejni. Trzymaj się mocno, zwalniamy. Jesteśmy prawie na miejscu. Uwaga!
164
Rozdział 12 Arthur złapał się poręczy, kiedy winda nagle zahamowała i kilka razy zatrzęsła się tak mocno, że jej pasażerowie niemal uderzyli w sufit, a potem opadli na ziemię. Przez kilka sekund sunęła gładko, dzięki czemu chłopak się odprężył, a na koniec gwałtownie znieruchomiała, tym razem skutecznie posyłając Arthura i Suzy na ściany i podłogę kabiny. Za sprawą swojej żabiej postaci z przyssawkami na palcach Wola pozostała przylepiona do poręczy. Arthur pozbierał się odrobinę wolniej niż Suzy, która od razu zajęła się otwieraniem drzwi windy. Spodziewał się ujrzeć biuro takie jak w Atrium, całe w ciemnym drewnie i zielonych filcach, oświetlone lampami gazowymi. Tymczasem jego oczom ukazał się widok, który sprawił, że chłopiec mimowolnie otworzył usta. Za drzwiami kabiny rozpościerał się cienisty las, pełen bardzo wysokich drzew o wyjątkowo grubych pniach. Olbrzymie rośliny rosły wokół niestarannie przystrzyżonego trawnika, a pośrodku znajdowała się wypalona plama po ognisku. Na skraju lasu szemrał wąski, krystalicznie czysty strumyk, nad którym przerzucona była drewniana kładka. Od niej odchodziła wybrukowana ścieżka, a na końcu tej ścieżki znajdował 165
się otwarty domek letniskowy, przypominający staromodną, zadaszoną scenę koncertową. Stało tam biurko, wygodny fotel i kilka półek z książkami. - Jesteśmy na miejscu - oznajmiła Suzy. - Oto Biuro Głównego Wydajnika. Arthur wyszedł za nią, Wola skakała na przodzie. Drzwi windy zasunęły się samoczynnie, chłopak drgnął na dźwięk elektrycznego dzwonka. Odwrócił się i zobaczył, że kabina jest zamaskowana w pniu jednego z drzew. Zamknięte drzwi ledwie odznaczały się w korze, a przycisk wzywania windy został ukryły w sękatym konarze. - Tu świeci słońce - zauważył Arthur i wskazał dłonią prześwity w koronach drzew. Skierował wzrok między dwa pnie i zauważył w dali łąkę oraz błękitne niebo. - To zwykłe niebo i normalny krajobraz. Gdzie jesteśmy? - Nadal przebywamy w Domu - zapewniła go Suzy. Wszystko to jest jak obraz. Nie da się przejść między drzewami. Próbowałam. Za każdym razem wpadałam na coś twardego, zupełnie jakbyśmy byli otoczeni oknem. Arthur przez cały czas się rozglądał. Dostrzegł kształty sunące w trawie. - wielkie stworzenia, które przypominały gady. Takie prehistoryczne stwory widział w książkach i w muzeach. Te tutaj jednak nie były szare jak na obrazkach, tylko jasnożółte w bladoniebieskie pasy. - Tam są dinozaury! - Nie dostaną się tu - wyjaśniła Wola. - Suzy ma rację. 166
Wokół biura wznosi się panoramiczne okno, za którym rozpościera się widok na konkretne miejsce z Poślednich Królestw. Dziwne, że to krajobraz z odległej przeszłości. Niełatwo jest dokonać takiej sztuki. Im większa różnica między przeszłością a Czasem Domowym, tym mniej stabilne jest okno. - Czy tego typu okna mogą wychodzić na przyszłość? - zainteresował się Arthur. - Da się zmienić krajobraz za szybą? - To zależy, co uważasz za przyszłość - odparta Wola. - Istnieje wiele różnorodnych współzależności pomiędzy Czasem Domowym a czasem w Poślednich Królestwach. Jeżeli masz na myśli przyszłość swojego świata, odpowiedź brzmi: nie. Pozostaje ona w ścisłym związku z Czasem Domowym, zatem nie jest osiągalna. Moglibyśmy jednak poznać każdą chwilę poprzedzającą twoje przybycie, pod warunkiem że dysponowalibyśmy dokumentem z opisem okna. Jak widzisz, wychodzi ono na Poślednie Królestwa, zatem jest jednocześnie ich częścią i gdzieś w Domu znajduje się zapis o nim. Może w tym biurku. - To bez znaczenia - mruknął Arthur. - Chciałem tylko sprawdzić... zobaczyć, co się dzieje u mnie w domu. Ale nie interesuje mnie to, co się zdarzyło przed moim wyjazdem. Chyba lepiej nie wiedzieć, co zaszło potem, pomyślał przygnębiony. W rezultacie bałby się jeszcze bardziej i byłby jeszcze bardziej spięty. 167
- Rozpalę ogień - zaproponowała Suzy. - Zaparzymy herbatę. Nie mamy czasu na odpoczynek, pomyślał chłopiec ze smutkiem. Udało mu się jednak nie powiedzieć tego na głos. Musiał uzbroić się w cierpliwość i wysłuchać, co Wola ma do powiedzenia. Równie dobrze podczas słuchania mogli popijać herbatę. Suzy podeszła do wypalonej plamy na trawniku i zaczęła układać niewielką piramidkę z czarnych kamieni. Arthur podążył za nią. Dopiero po chwili zrozumiał, że Kamienie to węgiel. Jeszcze nigdy takiego nie widział. Wszystkie kawałki miały identyczny kształt i rozmiar, co jego zdaniem nie było normalne. - W ogóle nie pojmuję tego miejsca - wyznał. - Po co komu lampy gazowe i węgiel, a do tego staromodne ubrania i tak dalej? Skoro znajdujemy się w Epicentrum Wszechświata, wszystko tutaj powinno opierać się na magii lub czymś w tym rodzaju. Poza tym powinniście nosić lepsze ubrania. - Taka moda - odparła Suzy. - Zmienia się co pewien czas, nie wiem czemu. Kiedy się zmienia, wszystko wygląda inaczej, tyle że zawsze zostaje archiwum, kiepska praca i rzeczy, których się chce, ale się nie dostanie, na przykład przyzwoite ciuchy. Nie pamiętam poprzedniej mody, zmieniła się ponad sto lat temu. Za dużo szorowania w głowie. Jak przez mgłę przypominam sobie, że nosiłam szpiczasty kapelusz. - Powłóczyste szaty, ogniska z krowiego łajna, a 168
zamiast wind wózki z osłami, które bez końca wspinały się na góry - zauważyła Wola. - Taka panowała moda, zanim trafiłam pod klucz. Wydaje mi się, że Architektka chętnie czerpała natchnienie z Poślednich Królestw, przynajmniej w kwestii detali. Nie wątpię, że bieżąca moda jest wymysłem Wykonawców. - Bez względu na modę, nie da się zdobyć ubrań z oficjalnych dostaw, więc trzeba je brać od przemytników - poskarżyła się Suzy. - Do tego potrzebne jest miejscowe złoto, prawie nieosiągalne, lub coś na wymianę. Szychom nie brakuje płaszczy, koszul, herbaty, ciasta maślanego i innych towarów. Na szczęście czasem gubią torbę węgla albo paczkę herbaty. Dziewczynka zamrugała oczyma, poszła do domku letniskowego i przyniosła poobijany, czarny imbryk, który napełniła wodą ze strumienia i zawiesiła nad ogniskiem na trójnogu z trzech zgiętych pogrzebaczy oraz kawałka drutu. - A teraz, żabko, powiedz nam, co powinien zrobić Arthur - poprosiła. Usiadła po turecku na trawniku i wbiła wzrok w wyłupiaste oczy płaza. Chłopiec położył się na brzuchu i oparł brodę na dłoniach. - Arthurze - zaczęła Wola. - Posiadasz Wskazówkę Minutową, czyli połowę Klucza rządzącego Niższym Domem. Nie jest ona tak potężna jak Wskazówka Godzinowa, którą zachował Pan Poniedziałek, lecz można z niej korzystać szybciej i częściej. Wiesz, że nadaje się do zamykania i otwierania drzwi, ale kryje w 169
sobie także wiele innych możliwości, o których opowiem w stosownym czasie. Jako Pierwszy Fragment Ostatniej Woli, wybrałam ciebie na Prawowitego Dziedzica Domu. Wskazówka Minutowa to tylko element twojego dziedzictwa. Twoim pierwszym zadaniem jest zdobycie Wskazówki Godzinowej i skompletowanie Klucza. Dzięki niemu bez trudu pokonasz Pana Poniedziałka i obejmiesz funkcję Mistrza Niższego Domu. Potomne Dni zaprotestują, to pewne, ale same przystały na warunki umowy z Poniedziałkiem, więc nie będą mogły się wtrącać. Kiedy tylko Poniedziałek ulegnie, a ty zostaniesz Mistrzem, wówczas zaprowadzimy w Domu istotne zmiany, aby stworzyć trwałe podstawy pod uwolnienie pozostałych fragmentów Testamentu. Niewątpliwie panoszy się tutaj dramatyczna ociężałość i głupota, a co najgorsze, jak myślę, dochodzi do ingerowania w sprawy Poślednich Królestw. Staniesz przed koniecznością skompletowania gabinetu, wyznaczenia własnej Jutrzenki, Południka i Zmierzchnika, rzecz jasna... - Zaraz, zaraz! - zawołał Arthur. - Nie chcę być Mistrzem ani nikim w tym rodzaju. Muszę zdobyć lekarstwo na epidemię i dostarczyć je do domu! Chcę tylko wiedzieć, jak to zrobić. - Omawiałam ogólną strategię - prychnęła Wola. - Nie poruszałam kwestii taktyki. Mimo to postaram się odpowiedzieć na twoje pytania. Żaba splotła obciągnięte błoną pławną palce i nachyliła się. 170
- Primo, musisz pokonać Pana Poniedziałka, aby w ogóle stanąć przed szansą uczynienia czegokolwiek, także znalezienia lekarstwa na tę twoją epidemię. Secundo, wkradniesz się do Pokoju Dziennego - cóż za trafna nazwa - Pana Poniedziałka i odzyskasz Wskazówkę Godzinową, należną ci z mocy prawa. Gdy tylko wejdziesz do środka i przywołasz Wskazówkę zaklęciem, którego cię nauczę, przyleci ona i wyląduje w twojej dłoni, chyba że Poniedziałek właśnie będzie ją trzymał, co nie wydaje się prawdopodobne. - To znaczy, że nie ma sposobu uzyskania antidotum na chorobę bez pokonywania Poniedziałka? - spytał Arthur. - Gdy zostaniesz Mistrzem, wszystko stanie się możliwe - zapewniła go Wola. - Uzyskasz pełny dostęp do Atlasu, skarbnicy ważnej wiedzy. Moim zdaniem znajduje się tam opis lekarstwa na tę zarazę. - Ale ja nie mam Atlasu! Aporterzy go zabrali i zniknęli. - Aporterzy trafili tam, skąd przyszli: do Nicości wyjaśniła Wola. - Atlas zaś będzie tam, skąd przybył: na inkrustowanej kością słoniową półce za paprocią w Pokoju Dziennym Poniedziałka. - A więc nie mam innej możliwości znalezienia lekarstwa na epidemię i powrotu do domu? - Nie - odparła stanowczo Wola. - No dobrze, skoro nie mam wyjścia, to muszę to zrobić - odrzekł Arthur. - Jak mam się wśliznąć do Pokoju 171
Dziennego Poniedziałka? - Tego szczegółu jeszcze nie rozgryzłam - przyznała Wola. - Musisz jednak wiedzieć, że istnieją różne możliwości, między innymi użycie Niebywałych Schodów, choć jest to ostatnia... - urwała w pół zdania i przechyliła zieloną główkę. - Co to było? - spytała. Arthur również usłyszał ten hałas, przypominający odległy ryk. Popatrzył pytająco na Suzy. - Trudno powiedzieć - odparła dziewczynka. Wcześniej słyszałam tutaj wyłącznie szmer strumyka i dzwonek windy. Ryk rozległ się ponownie, tym razem znacznie głośniej i bliżej. Między drzewami Arthur ujrzał żółtego potwora w niebieskie pasy. Jeśli nie brać pod uwagę ubarwienia, gigant przypominał tyranozaury, które chłopak widzialna ilustracjach. Z pewnością zwierzę ważyło kilka ton, miało ze trzynaście metrów długości od głowy do ogona, a jego zęby były długie jak ręka Arthura. Stwór pędził prosto na biuro i ryczał, sadząc wielkimi susami. - Jesteście pewni, że nic nam tutaj nie grozi? zaniepokoił się Arthur. - Jak to możliwe, że słyszymy ryk? - Poniedziałek - wyjaśniła Wola pospiesznie - użył Klucza Godzinowego oraz Siedmiu Cyferblatów, by połączyć tamtą rzeczywistość z tym pomieszczeniem. Zwierzę może się tutaj przedostać, podobnie jak Poniedziałek! Musimy uciekać i walczyć innego dnia. 172
Arthurze, pod żadnym pozorem nie oddawaj Klucza! Żaba niezwłocznie wskoczyła do strumyka. Suzy też przez moment chciała pójść w jej ślady, lecz zawahała się, podbiegła do windy i przycisnęła guzik. Arthur ruszył za nią, dobywając Klucz spod koszuli. Kilka sekund po tym, jak pokonał kładkę, wielki żółty dinozaur z niewiarygodną mocą przedarł się między drzewami, rozrzucając dookoła drzazgi. Jego paciorkowate oczy skierowały się na dym ogniska. Drapieżnik ruszył naprzód z rykiem, kłapiąc paszczą. Rozpalone do czerwoności węgle rozsypały się pod jego nogami, wskutek czego zwierzę zaryczało ponownie, tym razem z bólu. Rozwścieczone, wpadło w szał: usiłowało gryźć dym i tłukło wielką głową o ściany domku. Arthur i Suzy przycupnęli przy drzwiach windy, przytuleni do pnia drzewa. Dziewczynka chciała podnieść rękę i ponownie nacisnąć przycisk, lecz Arthur ją powstrzymał. - Nie ruszaj się - szepnął. - Myślał, że dym żyje, więc z pewnością ma kiepski wzrok i nic nie czuje. Może odejdzie, jeśli się nie poruszymy. Przerażeni, w niemym milczeniu obserwowali, jak dinozaur demoluje domek letniskowy, oszczędzając wyłącznie fundamenty. Wszystko inne zmiażdżył i pogryzł na drzazgi. W końcu głodny i poparzony tyranozaur ryknął najgłośniej jak potrafił, przedarł się między drzewami i zniknął w oddali. - Nigdy tutaj nie wrócę - szepnęła Suzy. - Myślisz, że 173
można już iść? - Nie - mruknął Arthur ponuro. Zauważył, że coś się rusza w miejscu, przez które zwierzę przedostało się do biura. Zza drzew wyłoniła się gromada mężczyzn. Trochę przypominali Aporterów, lecz byli wysocy i kościści, a przy tym bardziej ludzcy z wyglądu, choć ich zapadnięte oczy lśniły czerwienią. Mieli pociągłe i blade twarze, nosili czarne fraki, a ich cylindry owinięte były czarnymi wstążkami. W obciągniętych czarnymi rękawiczkami dłoniach mocno ściskali baty na długich kijach. - Nocni Przybysze - wyszeptała Suzy z przestrachem. - Z koszmarnymi batami i w nocnych rękawicach. - Czy oprócz windy jest stąd jakaś droga ucieczki? zapytał Arthur pospiesznie. - Nie - odpowiedziała przecząco Suzy. - Być może istnieje dziwodroga, ale ja nie... Umilkła, bo zadzwonił dzwonek windy. Oboje uśmiechnęli się z ulgą, jednocześnie skoczyli na równe nogi i złapali za drzwi, po czym otworzyli je tak gwałtownie, że rąbnęły w drzewo. Uderzeniu towarzyszył oślepiający błysk. Arthur i Suzy cofnęli się chwiejnie i upadli na murawę. - Więc tutaj jesteście - ziewnął Pan Poniedziałek i wyszedł z kabiny. W jednej dłoni trzymał lśniącą Wskazówkę Godzinową, a w drugiej laskę ze składanym siodełkiem. Ziewnął ponownie, zrobił kilka powolnych kroków po trawniku, wbił laskę ostrym końcem w ziemię, rozłożył wąskie siodełko i usiadł. 174
Za nim wyszedł Południk z szerokim uśmiechem na ustach. U jego boku stanęła piękna kobieta, ubrana w rozmaite odcienie różu. Wyglądała jak siostra Południka i z pewnością była Poniedziałkową Jutrzenką. Dwa kroki z tyłu zatrzymał się jeszcze jeden niebywale przystojny mężczyzna, bliźniaczo podobny do Południka. Miał na sobie czarny płaszcz przyprószony srebrem, zatem musiał być Poniedziałkowym Zmierzchnikiem. Pan Poniedziałek najwyraźniej wolał nie ryzykować. Zgromadził wszystkich najpotężniejszych sprzymierzeńców. Z windy wysypali się Sierżanci, a za nimi całe bezładne stado zwykłych Komisarzy - gromada innych, bliżej nieokreślonych tworów. - Szybciej! - warknął Poniedziałek. - Jestem wyczerpany. Niech ktoś weźmie Klucz Minutowy i przyniesie go tutaj. Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik popatrzyli po sobie. - Czekam! - Wola... - zaczął Południk ostrożnie. Podobnie jak rodzeństwo, wodził oczyma po biurze. Wszyscy troje rozchylili prawe dłonie, zamierzając dobyć broni, chociaż nic nie wskazywało na to, że są uzbrojeni. - Wola nie przeciwstawi się nam wszystkim - ziewnął Poniedziałek. - Moim zdaniem już zbiegła. A teraz do roboty! Zapadło krótkotrwałe milczenie. Najwyraźniej nikt nie kwapił się do tego, by wystąpić. Wreszcie Południk 175
wykonał gest ręką. - Komisarzu! - Wskazał Arthura, który leżał na plecach w trawie, częściowo ogłuszony wybuchem. Tylko jego drżące powieki i poruszająca się klatka piersiowa świadczyły o tym, że nadal żyje. - Zabrać chłopcu metalowy przedmiot. Komisarz zasalutował i ruszył naprzód. Jego nogi były sztywne w kolanach, a metalowe stawy zgrzytały, kiedy stąpał. Znieruchomiał o krok od Arthura, tupnął i stanął na baczność, po czym pochylił się i sięgnął po Klucz. Chłopak nie miał siły utrzymać przedmiotu, więc jego odebranie nie powinno sprawić trudności Komisarzowi. Arthur ledwie rozumiał, co się wokół niego dzieje, ale Klucz ani drgnął. Wyglądało na to, że jest przyklejony do dłoni. Komisarz szarpnął, potem przyklęknął na jednym kolanie i ponownie boleśnie pociągnął Arthura za rękę. - Nie - jęknął na wpół przytomny Arthur. - Proszę tego nie robić... - Wyrwać mu rękę - rozkazał Południk. - Albo odciąć. Byle szybko.
176
Rozdział 13 Komisarz cofnął się i powoli odkręcił prawą dłoń, którą następnie wsunął za pas. Wydobył inną, znacznie dziwniejszą. Brakowało jej palców, była za to wyposażona w szerokie, przypominające tasak ostrze. Komisarz przykręcił nową dłoń do nadgarstka. Gdy była już na miejscu, tasak zadrżał i zaczął poruszać się w górę i w dół tak szybko, że wyglądał jak rozmazana smuga stali. Komisarz ponownie się pochylił i przybliżył tasak do nadgarstka Arthura. Chłopiec krzyknął, ale zanim zdążył cokolwiek zrobić i zanim ostrze dotknęło jego skóry, Klucz nieoczekiwanie wystrzelił mu z dłoni, niczym strzała. Zanurkował w piersi Komisarza, wyfrunął z jego pleców, zatoczył koło i wrócił do dłoni Arthura. Nie polała się ani jedna kropla krwi. Komisarz miał nieco zdezorientowaną minę, ale wstał i się wycofał. Wewnątrz tułowia zazgrzytały mu koła zębate, a jego niebieski płaszcz rozdarł się od środka i wystrzeliła spod niego zerwana sprężyna, po czym, rozwinięta, zawisła z przodu. Moment później zabrzmiał grzechot deszczu rozsypywanych trybików, toczących się wokół pękniętej sprężyny i spadających na ziemię części. Komisarz powoli pochylił głowę i spojrzał na swój tors. Uniósł zwykłą dłoń, dotknął otworu i zamarł. Wąski 177
strumyk srebrnej cieczy spłynął mu z kącików oczu i ust. Zapadła krótkotrwała cisza. Arthur popatrzył na zepsutego Komisarza, potem na Klucz w swojej dłoni i wreszcie na wrogów. Nie miał możliwości ucieczki, przynajmniej w tej chwili. Rzucił okiem na Suzy: leżała na boku, z twarzą skierowaną w przeciwną stronę. Nie potrafił powiedzieć, czy jest przytomna. Południk zmarszczył brwi i zwrócił się do Sierżanta. - Wyślij czterech najbardziej zaufanych ludzi i przynieś mi Klucz! - rozkazał. Sierżant zasalutował i odwrócił się, by wydać polecenia metalowym podwładnym. Zanim jednak zdążył cokolwiek powiedzieć, głos zabrał Poniedziałkowy Zmierzchnik. W przeciwieństwie do Południka, miał język czarny, nie srebrny, i przemawiał chrapliwym szeptem. - Jest tak, jak podejrzewałem. Zdążył trwale związać się z Kluczem - oświadczył. - Przemoc na nic się zda, chyba że nasz Mistrz zechce zaryzykować i Większy Klucz przeciwstawić Mniejszemu? Południk spojrzał na Zmierzchnika spode łba, a następnie znów popatrzył na Pana Poniedziałka, który sprawiał wrażenie pogrążonego we śnie. Niebezpiecznie kołysał się na lasce z siodełkiem. Nie odpowiedział na pytanie Zmierzchnika, choć jego prawa brew lekko drgnęła. - Nie? - ciągnął Zmierzchnik. - Bracie, po co niepotrzebnie tracić następnych Komisarzy? Ponury 178
sporo żąda za ich wymianę, czyż nie? - Co proponujesz? Chłopak nie odda Klucza po dobroci ani ze strachu. Wypróbowałem oba warianty. - Na razie niech go trzyma - zaproponował Zmierzchnik. - Nie wie, jak z niego korzystać. Umieścimy chłopaka w bezpiecznym, nieprzyjemnym miejscu. Zwróci nam Klucz, kiedy się porządnie nacierpi. - A gdzie nie grozi nam ingerencja Woli? - spytał południk. - Ja nie znam takiego miejsca. - Jest jedno, gdzie Wola nie dotrze - zapewnił go Zmierzchnik. - Z pewnością nie ośmieli się zstąpić do Głębokiej Piwnicy Węglowej. Staruch nie pozwoli, by Wola tam się udała. - Staruch? - Jutrzenka zadrżała. Mówiła pogodnym, donośnym głosem, a jej język był złoty. - Nie powinniśmy z nim zadzierać. - Jest w łańcuchach. - Zmierzchnik wzruszył ramionami. - Poza tym nigdy nie zaczepiał robotników zatrudnionych w Piwnicy. - A gdyby zdobył Klucz? - zauważyła Jutrzenka. Mógłby się oswobodzić... - Wykluczone - zapewnił ją Zmierzchnik. - Nawet komplet Siedmiu Kluczy nie uwolniłby go z łańcucha. - Do piwnic węglowych często zaglądają Niconie, nawet do Głębokiej - zwrócił uwagę Południk. - Gdyby któryś z nich przejął Klucz... - Jak, skoro my nie potrafimy? - wyszeptał Zmierzchnik. - Badałem Klucze. Powiadam ci, odkąd 179
powstała między nimi więź, Klucz można tylko przekazać, nie można go odebrać. Będzie chronił właściciela przed poważną krzywdą, ale nie obroni go z pewnością przed bólem i niewygodami. Moim zdaniem trzeba wrzucić chłopaka do wilgotnej ciemnicy. Wkrótce się przekona, że jedynym ratunkiem dla niego jest przekazanie nam... - Mnie - przerwał mu Pan Poniedziałek i nagle się wyprostował. - Przekazanie Klucza mnie. Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik uśmiechnęli się i złożyli ukłon Panu Poniedziałkowi. - Według życzenia - ciągnął Zmierzchnik. - chłopiec wkrótce sam dojdzie do wniosku, że musi przekazać Klucz Panu Poniedziałkowi. - Opóźnienia! Trudności! - poskarżył się Pan Poniedziałek. - Dostrzegam jednak sens w twoim planie, Zmierzchniku. Bierz się do roboty, a ja utnę sobie drzemkę. - A ja? - pisnęła nagle Suzy. - Nie chciałam tego. To Wola mnie zmusiła. Pan Poniedziałek ją zignorował. Powoli wstał, pozostawił laskę z siodełkiem tam, gdzie ją wbił, i spokojnie ruszył do otwartej windy. Zwykli Komisarze oraz Sierżanci salutowali, gdy ich mijał, a Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik raz jeszcze złożyli mu ukłon. Drzwi windy się zamknęły i niemal natychmiast otworzyły z powrotem. W środku nie było ani śladu po Poniedziałku. 180
- Mówię prawdę! To nie moja wina - ciągnęła Suzy, zwracając się do Południka. Uklękła i pochyliła głowę tak nisko, że dotknęła czołem trawy. Ze zdenerwowania wbiła palce w ziemię. - Proszę mnie nie wysyłać do Piwnicy Węglowej. Chcę wrócić do pracy! - Gdzie Wola? - zapytał Południk. Zbliżył się do Suzy i podniósł ją za włosy tak wysoko, że musiała stać na palcach i krzywić twarz z bólu. - Uciekła, gdy przybiegł dinozaur! - krzyknęła. - Znała dziwodrogę, ale małą, za małą, żebyśmy z niej skorzystali. - Jaki kształt przybrała? - naciskał Południk. - Gdzie była ta dziwodroga? - Wola... Wola wyglądała jak pomarańczowy kot z długimi uszami - załkała Suzy. - Wdrapała się na tamto drzewo i... znikła. Nie chciałam robić tego, co mi kazała, ale mnie zmusiła... Południk opuścił ją z obrzydzeniem na trawę. - Chcecie coś z tym zrobić? - spytał Jutrzenkę i Zmierzchnika, pokazując na Suzy. Dziewczynka ponownie padła plackiem na ziemię. Tym razem udało się jej wypaprać zalaną łzami twarz, przez co wyglądała tak, jakby ubrudziła się błotem. Jutrzenka pokręciła głową. Zmierzchnik nie odpowiedział od razu. Po chwili na jego ustach pojawił się uśmiech tak nieznaczny, że Arthur nie był pewien, czy przypadkiem go sobie nie wyobraził. - Jesteś jednym z tych niefrasobliwych dzieci 181
Szczurołapa, zgadza się? - zainteresował się Zmierzchnik. - Kiedyś byłaś śmiertelniczką, tak? - Tak, jaśnie panie - zaszlochała Suzy. - Teraz jestem Napełniaczką Kałamarzy Szóstej Klasy. - Szlachetne zajęcie - przyznał Zmierzchnik. - Możesz powrócić do swoich obowiązków, Suzy Turkusowy Błękicie. Najpierw jednak umyj twarz i dłonie w tym strumieniu, powinien się nadać. Suzy popatrzyła na niego podejrzliwie, gdy wypowiedział jej imię, a następnie ukłoniła się ponownie i chwiejnie wstała. Tylko Zmierzchnik i Arthur odprowadzili ją wzrokiem. Po chwili dziewczynka pochyliła się nad wodą, aby opłukać buzię. Chłopca zdumiały jej głośny płacz i błaganie o litość, ale teraz zauważył, że Suzy stanęła w miejscu, gdzie zanurkowała Wola, i zrozumiał, o co chodzi. Dziewczynka odwróciła się plecami do wszystkich, aby nikt nie widział, co robiła z rękoma w wodzie. Arthur miał nadzieję, że pomaga żabie, choć nie spodziewał się ingerencji Woli w obecności trzech potężnych sług Poniedziałka. - Zlikwiduj to biuro - polecił Sierżantowi Południk i wyciągnął notatnik. Nabazgrał coś piórem, które zmaterializowało się w powietrzu, wyrwał kartkę i wręczył ją Sierżantowi. - Użyjesz tego do zamknięcia okna widokowego. - Razem z moimi Nocnymi Przybyszami zabiorę Arthura do Głębokiej Piwnicy Węglowej - zapowiedział Zmierzchnik. Ruchem dłoni dał znak swoim ponurym 182
poplecznikom, którzy zrobili krok do przodu. - Nie, bynajmniej - zaprotestował Południk. - To mój obowiązek Nadal dysponuję upoważnieniem Mistrza. - Obowiązującym w Poślednich Królestwach, o ile pamiętam - przypomniał mu łagodnie Zmierzchnik. - Ten szczegół nie został uwzględniony w pełnomocnictwie - odparł Południk z pogodnym uśmiechem i odwrócił się do Arthura. - Wstań, chłopcze, jeżeli pójdziesz spokojnie, nie będę zmuszony zadawać ci bólu. Pamiętaj, że możemy cię torturować, nawet jeśli nie odbierzemy ci Klucza. Zmierzchnik spojrzał na jutrzenkę, która wzruszyła ramionami. - Południk ma rację - powiedziała. - Będę mu towarzyszyła. - Jak sobie życzycie. Siostro, bracie. - Zmierzchnik strzelił palcami i wyciągnął dłoń w górę. Nocni Przybysze skłonili się lekko i owinęli pelerynami. Następnie wszyscy powoli wzbili się w powietrze i, cały czas na baczność, lewitowali ku sufitowi. Zniknęli na wysokości wierzchołków drzew. Arthur patrzył, jak odlatują, a potem opuścił wzrok. Zmierzchnik również zniknął, a Południk i Jutrzenka popatrzyli na niego. - I co, chłopcze? Arthur ukradkiem zerknął na Suzy. Odsunęła się od strumienia, ale nie spoglądała w jego stronę. Nie potrafił powiedzieć, czy zabrała Wolę. Nagle ogarnęły go 183
wątpliwości. A jeśli tylko chciała umyć ręce, zarówno z brudu, jak i od odpowiedzialności wobec niego? A może naprawdę pragnęła pomóc, lecz Wola już zniknęła? - Chyba nie mam wyboru - odparł powoli. Wstał i uniósł brodę, żeby dowieść, że się nie boi. - Pójdę z wami. Ponownie dyskretnie spojrzał na Suzy. Wciąż kucała nad wodą, ale tym razem kątem oka patrzyła na chłopaka. Arthur bardzo powoli i chytrze mrugnął okiem. Suzy poklepała się po szyi i kaszlnęła. Niewątpliwie odzyskała Wolę. Arthurowi sprawiło to nieznaczną ulgę. Przynajmniej mógł mieć nadzieję na uzyskanie pomocy. Południk ponownie dał znak i Sierżanci zaczęli wykrzykiwać rozkazy. Dwunastu mechanicznych Komisarzy maszerowało wokół Arthura, aby nie uciekł. Szli tak blisko siebie i byli tacy wysocy, że ledwo widział coś poza nimi. - Komisarze eskortujący więźnia, lewą wolno naaaaaprzód! - wydał rozkaz jeden z Sierżantów. Komisarze ruszyli, a Arthur wraz z nimi, aby uniknąć zmiażdżenia lub rozdeptania. Zastanawiał się, czy Klucz pozwoli, by posiniaczył stopy albo miał obite żebra. Spodziewał się, że przynajmniej część straży odejdzie przed wejściem do windy. Właściwie nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że tyle osób z niej wyszło. Kiedy jednak podążali dalej, pojął, że nie będą poruszali się kabiną, z której korzystał wraz z Suzy, choć znajdowała się w tym samym miejscu. Nowa winda była o wiele większa. Miała rozmiary szkolnej auli, a do tego 184
wyglądała znacznie bardziej okazale: jej ściany obito błyszczącą boazerią, a podłogę wyłożono drewnianym parkietem. Pośrodku kabiny znajdował się okrągły podest, otoczony mosiężną barierką. Południk i Jutrzenka wspięli się na podwyższenie, pozostali ustawili się przed nimi, jak na defiladzie. Arthur po raz ostatni rzucił okiem na Suzy zatopioną w rozmowie z Sierżantem, który otrzymał polecenie likwidacji biura. Potem drzwi się zasunęły i zadzwonił dzwonek. Dopiero teraz Arthur poczuł się jak prawdziwy więzień, sam wśród wrogów. Południk machnął ręką w powietrzu i obok niego pojawiła się rura głosowa. Przysunął ją do ust. - Dolny Poziom dwa tysiące dwanaście - oznajmił. Ekspres. Padła jakaś odpowiedź. Południk zmarszczył brwi. - No to zmień mu trasę! - warknął. - Powiedziałem, że ma być ekspres! Winda przechyliła się gwałtownie i opadła. Arthur stracił równowagę i runął na jednego z Komisarzy, którzy niewzruszenie stali na baczność. Południk i Jutrzenka zderzyli się z mosiężną barierką; Południk ściągnął brwi i przysunął rurę głosową. Włożył do niej długi, cienki palec i coś nim chwycił. Z rury dobiegł stłumiony wrzask i po chwili Południk powoli wyciągnął z niej nos, który wykręcił palcami w białej rękawiczce. Po nosie wyłoniły się usta i broda, a następnie cała głowa, razem ze 185
zmaltretowanym kapeluszem. Arthur ledwie potrafił uwierzyć w to, co widzi: rura miała zaledwie średnicę puszki zupy. Kilka sekund później Południk wyciągnął całego mężczyznę i cisnął go na podłogę przed podestem. Wydobyty z rury człowiek był niski i gruby. Miał za długi płaszcz, którego krzywo zacerowane plecy szurały po ziemi, południk z wściekłością spiorunował go wzrokiem. - Operator Windy Siódmego Stopnia? - Nie, szanowny panie - zaprzeczył człowieczek. Arthur zauważył, że nieznajomy usiłuje być dzielny. Operator Windy Czwartego Stopnia. - Już nie. - W dłoni Południka pojawił się notatnik. Południk zapisał coś pospiesznie, wydarł stronę i rzucił na podłogę. - Och, proszę, wasza lordowska mość - powiedział mężczyzna z żalem. - Sto lat temu uzyskałem czwarty stopień... Kartka uderzyła człowieczka w ramię i eksplodowała błękitnymi iskrami, które otoczyły jego głowę niczym aureola. Iskry strawiły pognieciony kapelusz, odsłaniając łysinę nieszczęśnika, a potem opadły na płaszcz, koszulę i bryczesy, niszcząc wszystko. Arthur zamknął jedno oko, nie chcąc widzieć, co się za chwilę zdarzy, zwłaszcza jeśli skóra mężczyzny miałaby się rozpuścić lub coś w tym rodzaju. Nic podobnego jednak się nie stało. Iskry zmieniły się w prostą togę o barwie złamanej bieli, a 186
dotychczasowa odzież mężczyzny znikła bez śladu. - Nie musiał pan tego robić - zauważył Operator Windy, nie tracąc godności. - Tamto ubranie zdobyłem z najwyższym trudem. Południk trzymał rurę nad głową mężczyzny. - Powinieneś uważać się za szczęściarza - mruknął. Nie zirytuj mnie ponownie i wracaj do pracy. Windziarz westchnął. Machinalnym, mającym wyrażać szacunek gestem potarł czoło kostką palca i uniósł dłoń, która bez trudu zmieściła się w rurze głosowej. Potem reszta jego ciała została wessana, zupełnie jakby rura stanowiła część odkurzacza, a człowieczek był składany. Gdy znikł, Południk ponownie przemówił do tuby. - Jak ustaliliśmy. Ekspresem i gładko. Dolny Poziom dwa tysiące dwanaście. Wejście do Górnej Piwnicy Węglowej. Arthur starał się powstrzymać dreszcze. Zanosiło się na to, że trafi w miejsce bardzo odległe od tych, które znał. Ogarnęło go przygnębienie. Wszystko wydawało się zbyt trudne, nieosiągalne. Równie dobrze mógłby dać za wygraną. Jak mogę ocalić kogokolwiek przed epidemią? spytała pogrążona w depresji część jego umysłu. Nie umiem nawet uchronić się przed więzieniem. Dość tego! - upomniał sam siebie Arthur. - Suzy i Wola są wolni. Nadal mam Klucz. Nadarzy się okazja, by coś zrobić. Z pewnością tak będzie... 187
Rozdział 14 Wejście do Górnej Piwnicy Węglowej okazało się chwiejną, drewnianą rampą, która znajdowała się na skraju jałowej równiny. Rozległy teren wokoło był słabo oświetlony snopami trzech, albo czterech wind. Podobnie jak w Dolnym Atrium, nad rampą rozpościerał się sufit, lecz był on płaski, a nie kopulasty, poza tym zawieszono go znacznie wyżej. Komisarze zaprowadzili Arthura na rampę. Gdy jego oczy dostosowały się do półmroku, przekonał się, że równina za rampą nie jest całkowicie pusta. Pośrodku coś się znajdowało. Była to okrągła plama nieprzeniknionej ciemności. Wielki otwór w ziemi o średnicy około kilometra, ziejący niespotykaną i niezmierzoną głębią. - Tak - odezwał się Południk, który uważnie obserwował Arthura. - Ten szyb to Głęboka Piwnica Węglowa. Sierżancie! Zaprowadź więźnia na skraj. Od platformy do brzegu wyrobiska wiodła ścieżka, wybrukowana białymi kamieniami, które kontrastowały z wszechobecnym czarnym pyłem, wzbijającym się pod nogami. Pył węglowy, zgadł Arthur. Miał nadzieję, że go nie wdycha i nie gromadzi w płucach, bo kiedy... bo jeśli wróci do domu, jego organizm sobie z nim nie poradzi. 188
Wówczas naprawdę potrzebowałby Klucza, który pomógłby mu oddychać. Jego biedne płuca żadną miarą nie mogłyby wytrzymać takiej ilości szkodliwych substancji. Komisarze maszerowali, ich nogi od czasu do czasu skrzypiały, jakby domagając się naoliwienia, Arthur zaś usiłował zachować spokój. Suzy odnalazła Wolę, która z pewnością wyruszy na jego poszukiwania, tyle że zdaniem Zmierzchnika - Głęboka Piwnica Węglowa to jedyne miejsce, do którego Wola nie odważy się przybyć z obawy przed Staruchem. Niewesoła perspektywa, szepnęła defetystyczna część umysłu Arthura. Tkwić w lochu wraz ze stworem zwanym Staruchem. - Na dole nie grozi ci samotność - powiedział Południk. Patrzył na chłopca wymownie, zupełnie jakby czytał w jego myślach. - Napotkasz tam Rezydentów Domu, zdegradowanych do najgorszych pozycji i wykonujących najbardziej parszywe zadania, jak choćby rąbanie węgla na odpowiednie kawałki. Nie ośmielą się ciebie niepokoić. Jest tam jednak ktoś jeszcze. Trzymaj się od niego z dala, jeśli ci zdrowie i życie miłe. Nazywa się Staruch, z nim nie ma żartów. Jeśli nie wejdziesz mu w drogę, to będziesz cierpiał tylko z powodu zimna, wilgoci i pyłu węglowego. - Jak poznam Starucha, kiedy go zobaczę? - spytał Arthur. Chciał, by zabrzmiało to dzielnie, ale mu nie wyszło. Jego głos był piskliwy i przyciszony. 189
Odchrząknął i spróbował jeszcze raz. - Poza tym w jaki sposób będę mógł się stamtąd wydostać, jeśli zechcę przekazać Klucz Panu Poniedziałkowi? - Poznasz Starucha - zapewnił go Południk. Uśmiechnął się lodowato, a jego białe zęby zalśniły. - Nie sposób go nie zauważyć. Jak powiedziałem, unikaj go w miarę możliwości. Co do wydostania się stamtąd, po prostu trzykrotnie wypowiedz moje imię: Poniedziałkowy Południk, przybędę i zabiorę cię, albo przyślę kogoś, kto się zajmie tą sprawą. Stanęli nad krawędzią przepaści w chwili, gdy Południk wypowiedział ostatnie słowo. Komisarze znieruchomieli na skraju dołu, tylko centymetry dzieliły ich od czeluści. Arthur zza ich pleców popatrzył w ciemność. Nie potrafił ocenić głębokości szybu, nie dostrzegł w nim żadnych świateł. Południk wyciągnął notatnik i wyrwał z niego kartkę. Szybko poskładał ją tak, by przypominała skrzydła, i małym nożem wykonał z boków nacięcia imitujące pióra. Następnie napisał po jednym słowie na obu skrzydłach i powoli potrząsnął nimi. Przy każdym ruchu rosły, aż wreszcie Południk trzymał w dłoniach parę pierzastych skrzydeł wielkości Arthura, nieskazitelnie białych i jaśniejących. W miejscu, gdzie Południk je przytrzymywał, pojawiły się jednak strużki czarnego atramentu, który spływał z jego palców niczym krew. - Przepuśćcie mnie - rozkazał Komisarzom. Rozstąpili się na boki, aby zrobić mu miejsce, lecz ten stojący 190
najbliżej szybu bezmyślnie przesunął nogę nad krawędzią. Nawet nie próbował się ratować, chwycić skraju przepaści. Po prostu wpadł w próżnię; słychać było tylko świst powietrza. Arthur nie usłyszał uderzenia nieszczęśnika o dno szybu. Południk zmarszczył brwi, pokręcił głową i mruknął coś na temat „niskogatunkowych produktów". Potem nagle klepnął Arthura skrzydłami w plecy i bardzo mocno pchnął go w otchłań. Arthur poczuł, jak skrzydła przywierają mu do łopatek Wrażenie było trudne do opisania. Nie poczuł bólu, ale i nie sprawiło mu to przyjemności. Kojarzyło się z borowaniem zęba u dentysty, po zastrzyku znieczulającym, gdy pozostają tylko wibracje. Wstrząs, który towarzyszył nagłemu przywarciu skrzydeł, a także zaskoczenie, kiedy się rozpostarły i spowolniły upadek, odwróciły uwagę Arthura od faktu, że najwyraźniej trafił właśnie do bezdennej otchłani. Kiedy umysł chłopaka pojął, co zaszło, skrzydła mocno łopotały, a on spokojnie opadał w dół, nie szybciej niż pająk opuszczający się po sieci. Wysoko w górze zabrzmiał śmiech Południka, a chwilę później także stukot metalowych buciorów Komisarzy, maszerujących mechanicznie po białych kamieniach ścieżki. - Nigdy cię nie wezwę - szepnął Arthur i mocno ścisnął Klucz w garści. Odzyskał głos: mocny, donośny, pełen złości. - Znajdę rozwiązanie. Dam sobie radę z tobą, 191
Panem Poniedziałkiem i wami wszystkimi! - Tak trzymać! - pochwalił go ktoś cicho, nieopodal w ciemności. Zaskoczony Arthur zamachnął się Kluczem, ale metal nie napotkał oporu. Chłopiec nadal spadał powoli, a wokół niego nie było nic poza powietrzem i ciemnością. A może jednak? Arthur uniósł Klucz. - Światło! - powiedział. - Daj światło! Klucz natychmiast zajaśniał, roztaczając wokoło kulę promieni. Arthur od razu zauważył skrzydlatą postać, która frunęła w dół z taką samą prędkością jak on. Był to ubrany na czarno mężczyzna, z czarnymi skrzydłami, tak lśniącymi i ciemnymi jak u kruka, bez najmniejszej białej plamki. - Poniedziałkowy Zmierzchnik - prychnął Arthur. Czego pan chce? - Zdaje się, że moc drzemiąca w Kluczu nie jest ci całkowicie niedostępna, jak to chciałby widzieć Południk - wyszeptał Zmierzchnik. Arthur ledwie go słyszał przy łopocie dwóch par skrzydeł. - Pytasz, czego chcę? Pragnę ci dopomóc. Arthurze. Jesteś wybrańcem Woli. Dzierżysz Klucz Minutowy Niższego Domu. - Co takiego? - zdziwił się Arthur. Uznał, że to z pewnością jakiś podstęp. - Nie jest pan przypadkiem kimś w rodzaju prawej ręki Poniedziałka? - Po prawicy Mistrza zasiada Południk, po lewicy Jutrzenka. Zmierzchnik stoi z tyłu, okryty cieniem. A jednak czasami łatwiej jest dostrzec światło, gdy 192
częściowo pozostaje się w mroku. Poniedziałek nie zawsze był taki jak teraz, podobnie jak Południk i Jutrzenka. Niższy Dom nie był niegdyś w tak nędznej kondycji. W tej sytuacji powoli... och, tak bardzo wolno... wyciągnąłem wniosek, że należy coś uczynić. Pomogłem fragmentowi Testamentu uwolnić się, w tym celu dałem Inspektorowi tabakierę. Teraz wesprę ciebie, udzielając ci kilku Wskazówek. Arthur prychnął z niedowierzaniem. To było takie banalne. Miliony razy widywał tego rodzaju historie w telewizji. Dobry glina i zły glina. Południk odegrał rolę złego gliny, teraz nadeszła kolej na Zmierzchnika. Trzeba było przyznać, że nieźle sobie radził. - Powinieneś porozmawiać ze Staruchem. Inni zapomnieli, że choć przeciwstawiał się Architektce, nie nienawidzi jej dzieła. Jesteś trybikiem tej machiny, więc go zainteresujesz i nie skrzywdzi cię. Spytaj go o Niebywałe Schody. Skorzystaj z wiedzy, którą ci ofiaruje. - Dlaczego miałbym panu zaufać? - powątpiewał Arthur. - Dlaczego miałbyś ufać komukolwiek? - odparł Zmierzchnik tak cicho, że Arthur go nie usłyszał i musiał powtórzyć pytanie. Zmierzchnik podfrunął bliżej; jego twarz znalazła się tak blisko, że chłopak mógł jej dotknąć, a końce kruczoczarnych skrzydeł niemal muskały jego śnieżnobiałe skrzydła przy każdymi uderzeniu. - Dlaczego miałbyś ufać komukolwiek? - zapytał raz jeszcze. - Wola chce osiągnąć swoje cele. Poniedziałek 193
chce zrobić wszystko po swojemu, podobnie jak Potomne Dni. Kto jednak wie, do czego doprowadzą ich pomysły? Zachowaj ostrożność, Arthurze? Przy ostatnim słowie skrzydła Zmierzchnika załopotały mocniej. Uniósł się, choć chłopak nieprzerwanie spadał. Nie miał władzy nad skrzydłami wykonanymi przez Południka. Po prostu spowalniały jego upadek niczym spadochron, tylko skuteczniej. Arthur miał sporo czasu na przemyślenie słów Zmierzchnika. jego skrzydła cały czas biły powietrze, a on spadał. W końcu przyzwyczaił się do bezustannego ruchu i nawet ogarnęła go senność. Głęboka Piwnica Węglowa w rzeczy samej była głęboka, znacznie głębsza od wszystkich szybów i kopalni, o których Arthur słyszał w swoim świecie, jeśli nie liczyć rowów oceanicznych, zamieszkanych przez dziwne formy życia. Wreszcie nadszedł kres ciągłego spadania. Chłopak zorientował się, że zbliża się koniec podróży, bo skrzydła nieoczekiwanie zaczęły trzepotać dwukrotnie szybciej, wskutek czego zawisł w przestrzeni. Wtedy oderwały się od jego pleców. W rezultacie Arthur z wysokości metra spadł na twardą, mokrą ziemię. Wylądował z pluskiem i przewrócił się. W jednej chwili cały przemókł i o mało co nie zgubił Klucza. Sekundę później opadły obok niego dwie przycięte kartki papieru, które zamieniły się w kleksy mokrej brei. Woda miała głębokość zaledwie kilku centymetrów. Najwyraźniej wpadł w dużą kałużę, bynajmniej nie 194
jedyną tutaj. Podniósł Klucz, aby jego światło docierało dalej, i ujrzał mnóstwo podobnych kałuż. Czarna woda stała w nich nieruchomo pomiędzy pasami nieco suchszego gruntu, utworzonego z cuchnącej, błotnistej mieszaniny pyłu węglowego i wody. Dostrzegł też sterty węgla. Wokoło wznosiły się niezliczone piramidki o wysokości od półtora do dwóch metrów, każda w odległości około pięciu metrów od sąsiednich. Arthur przyjrzał się najbliższej z nich. W przeciwieństwie do idealnie ukształtowanych bryłek, z których korzystała Suzy, tutaj znajdowały się niekształtne kawałki węgla o bardzo różnych rozmiarach. Spacerując, chłopak zwrócił uwagę, że również piramidy miały zróżnicowane gabaryty. Ponadto część z nich ułożono wyraźnie staranniej niż pozostałe. Kilka razy zauważył zawalone sterty, czyli stosy węgla luzem. Zgodnie z zapowiedzią Południka w Piwnicy panował chłód i było bardzo wilgotno. Woda przynajmniej zapobiega pyleniu się węgla, pomyślał Arthur, chociaż spacerując, wzniecał kłęby kurzu. Musiał jednak chodzić, bo było zbyt zimno, aby stać w miejscu. Jeśli Suzy miała rację i nie musiał nic jeść, to podejrzewał, że może pozostawać w ciągłym ruchu. Nie wspomniała jednak nic o braku potrzeby snu, a Arthur był bardzo zmęczony. Wiedział, że w Domu obowiązuje system zmianowy, co zapewne oznaczało, że ludzie - a raczej Rezydenci, jak ich nazywano - sypiali. Miał nadzieję, że Klucz uchroni go przed zapaleniem 195
płuc albo przeziębieniem, jeśli wbrew opinii Suzy można tutaj było zapaść na te choroby Jednak perspektywa odpoczynku na stercie węgla, w zimnie i wilgoci, nie rysowała się obiecująco. Arthur snuł się między kopcami węgla i rozmyślał o tym, co dalej robić. Czy powinien zaufać Zmierzchnikowi? Przed ucieczką Wola wspomniała o Niebywałych Schodach jako o jednej z dróg prowadzących do Pokoju Dziennego Pana Poniedziałka. Zmierzchnik również o nich mówił. Może dzięki nim można było nie tylko przedostać się do pokojów Poniedziałka, ale również uciec z Piwnicy? Aby się o tym przekonać, Arthur musiał znaleźć Starucha i zaryzykować rozmowę z nim. Zwrócił uwagę, że na wzmiankę o Staruchu Jutrzenkę oraz Komisarzy i Sierżantów przebiegł dreszcz. Bali się go ponad wszelką wątpliwość. Wola również musiała czuć lęk przed Staruchem, bo w przeciwnym razie Południk i Poniedziałek żadną miarą nie umieściliby tutaj Arthura z Kluczem. Inne rozwiązanie nie przychodziło mu do głowy, zatem musiał przystąpić do metodycznych poszukiwań Starucha. Szyb miał niecały kilometr średnicy, choć znajdował się na dużej głębokości. Gdyby Arthur zapamiętał, które miejsca już spenetrował, mógłby przetrząsnąć całą Piwnicę, fragment po fragmencie, choć zajęłoby mu to dużo czasu. Najprostszym sposobem wydawało się zabranie kilku 196
brył węgla z każdej piramidy i ułożenie ich w odpowiedni wzór. Wówczas za każdym razem, kiedy podchodziłby do jakiejś sterty, wiedziałby, czy był przy niej wcześniej. Westchnął i podszedł do najbliższego kopca. Zdążył tylko wyciągi ręce po wielki kawał węgla, gdy ktoś wyskoczył zza hałdy, wymachując bronią i piszcząc. - Ej! Precz! Oddaj mój węgiel, łobuzie!
197
Rozdział 15 - To mój węgiel, łotrze. - wykrzykiwał mężczyzna. Nagle dostrzegł Klucz w dłoni Arthura. Natychmiast zmienił ton i opuścił osobliwe, metalowe narzędzie, którym potrząsał. - Och, to nie do pana, kimkolwiek pan jest. Zwracałem się do kogoś innego. O, do tego tam! Zdezorientowany Arthur spojrzał w kierunku wskazanym przez nieznajomego, lecz nikogo tam nie było. - Wobec tego wracam do pracy - dodał mężczyzna. Miał na sobie taką samą prostą szatę, jaką otrzymał zdegradowany windziarz, tylko czarną niczym węgiel i całą w strzępach. Nieznajomy był niewysoki, o głowę niższy od Arthura, lecz poza tym miał sylwetkę dorosłego mężczyzny. - Kim pan jest? - spytał chłopiec. - Najzwyklejszy Sortownik Węgla Dziesiątego Stopnia - wyrecytował mężczyzna. - Numer ewidencyjny 9665785553. - Chciałem wiedzieć, jak się pan nazywa. - Och, nie mam już nazwiska. Tutaj, na dole, bardzo nieliczni noszą nazwiska, wasza ekscelencjo. Nie mamy nazwisk. Czy mogę już odejść? - Wobec tego niech mi pan powie, jak się pan nazywał 198
wcześniej - nie ustępował Arthur. - I kim pan był, zanim znalazł się pan tutaj? - To bez wątpienia okrutne pytanie - westchnął mężczyzna i otarł łzę z oka. - W pańskiej dłoni jest jednak Klucz, więc muszę odpowiedzieć. Nazywano mnie Prawił, byłem Dziesiątym Asystentem Zastępcy Kierownika Urzędu Gwiezdnego. Liczyłem słońca w Poślednich Królestwach i prowadziłem ich rejestr. Kiedyś polecono mi wprowadzić poprawki do dokumentacji pewnego słońca. I... odmówiłem, więc strącono mnie tutaj. - Nie chciałbym... nie chciałbym pana zdenerwować powiedział Arthur. - Ale co pan tutaj robi? - Zbieram węgiel i układam go w stosy - wyjaśnił Pravuil. Ruchem ręki wskazał piramidę. - Potem przybywa jeden z Węglotłuków, rozbija bryły na kawałki odpowiedniej wielkości i składa je w koszach zamówieniowych, które następnie zanosi do zleceniodawcy. Trwa to tak długo, że zleceniodawcy zapewne zapominają, czym jest ogień, i przyzwyczajają się do szczękania zębami. - Kosze? - zainteresował się Arthur. - Jakie kosze? W jaki sposób są wyciągane? - Wiem, do czego pan zmierza - odparł Pravuil. Ucieczka, to panu chodzi po głowie. Luki w procedurach. Ktoś, kogo chce pan ukarać. Nic z tego. Kosze są małe i trafiają tutaj z aktywnymi etykietami. Etykiety kierują je tam, gdzie powinny zostać dostarczone. A jeśli myśli pan, 199
że etykietę można oderwać i wykorzystać do przetransportowania człowieka, jest pan w błędzie. Bezłepek sam by to panu wyjaśnił, gdyby znalazł swoją głowę. - Bezłepek? - Tak go nazywamy. Zdjął etykietę z kosza i przywiązał ją do szyi - prychnął Pravuil. - Mówiłem mu, że to głupota, ale nie słuchał. Etykieta się poderwała, ale nie zabrała ze sobą Bezłepka. Przecięła mu szyję, głowa gdzieś się potoczyła, a ciało zaczęło się zataczać i kopać węgiel gdzie popadło, w całej okolicy. Podejrzewam, że w końcu ją znajdzie. Głowę, rzecz jasna. Albo ktoś inny na nią trafi. Arthur zadrżał i rozejrzał się uważnie, jakby oczekując, że ujrzy bezgłowego człowieka, błądzącego po omacku w ciemnościach i bez końca zajętego poszukiwaniami głowy. Chłopcu przeszło też przez myśl, że zaraz zobaczy coś gorszego: głowę zakopaną w ziemi, o zdrowych zmysłach, lecz bez możliwości porozumiewania się, przysypaną węglem. - Nie prowadzę dochodzenia - oświadczył. - Mam Klucz, ale nie jestem urzędnikiem z Domu. Nie należę także do przyjaciół Pana Poniedziałka. jestem śmiertelnikiem z zewnątrz. - Skoro tak pan twierdzi - odparł Pravuil z nieskrywaną podejrzliwością. Najwyraźniej uważał, że Arthur usiłuje go przechytrzyć. - Wracam do pracy. - Zanim pan odejdzie, proszę mi powiedzieć... albo 200
pokazać, gdzie tutaj znajdę Starucha? Pravuil zadrżał i machnął ręką. - Niech pan do niego nie podchodzi! - ostrzegł Arthura. - Staruch pana wykończy. Sprowadzi do Nicości, skończy pan gorzej niż Niconie, nie będzie wtedy możliwości powrotu! - Muszę - wyznał Arthur. Zdawało mu się, że nie było innego sposobu wydostania się z tego miejsca. - Tędy - wyszeptał Pravuil i wskazał kierunek ręką. Węgiel nie będzie stamtąd pobierany. Nikt nie ma śmiałości kręcić się w pobliżu Starucha. - Dziękuję - powiedział chłopak. - Mam nadzieję, że pewnego dnia powróci pan na dawne stanowisko. Pravuil wzruszył ramionami i zajął się swoimi sprawami. Arthur wreszcie dostrzegł, jak wygląda jego narzędzie pracy. Była to dziwaczna miotła połączona z patelnią, która formowała zamieciony pył węglowy w nieregularne brykiety, gromadzone następnie przez dawnego Asystenta. Arthur skierował wzrok ku miejscu wskazanemu przez pravuila. Kilka sekund po tym, jak Sortownik Węgla znalazł się poza kręgiem światła roztaczanym przez Klucz, w ciemnościach zabrzmiał jego głos. - Niech pan nie zostaje po dwunastej! - zawołał. - Jak to? Arthur nie doczekał się odpowiedzi. Znieruchomiał, nasłuchując, ale Sortownik milczał. Chłopiec wrócił na miejsce rozmowy, aby ponowić pytanie, lecz po Pravuilu 201
nie było już śladu. Pozostała tylko węglowa piramida, dzieło jego rąk, a na niej kilka nowych brykietów. - Świetnie - mruknął Arthur pod nosem. - Następna rada. Nie podchodź do Starucha. Podejdź do Starucha. Nie zostawaj po dwunastej. Zaufaj Woli. Nie ufaj Woli. Szkoda, że nikt nie potrafi powiedzieć mi czegoś jednoznacznie. Zamilkł, jakby oczekiwał wyjaśnienia, lecz wokoło panowała idealna cisza. Pokręcił głową i ponownie ruszył przed siebie. Aby zyskać pewność, że w razie potrzeby znajdzie drogę powrotną, zdjął z pierwszej napotkanej piramidy dziesięć brykietów i ułożył z nich wzór u stóp sterty. Z następnej piramidy ściągnął dziewięć brykietów, z kolejnej osiem i tak dalej, aż wreszcie położył na ziemi tylko jeden. Potem zaczął od początku, lecz użył dodatkowego brykietu do zaznaczenia, że to już druga seria. Kiedy tę samą procedurę powtórzył przy sto dwudziestej szóstej piramidzie węgla, ogarnęło go zwątpienie. Przede wszystkim stracił nadzieję, że znajdzie Starucha, poza tym nabrał podejrzeń, że Pravuil wskazał mu błędny kierunek. W dodatku przyszło mu do głowy, że szyb jest znacznie większy na dnie niż u wylotu. Chłopiec okropnie marzł, choć był w ciągłym ruchu. Nie czuł głodu, niemniej chętnie coś by przekąsił, bo jedzenie rozgrzałoby go, tak przynajmniej sądził. Z całą pewnością posiłek urozmaiciłby nudę marszu przez 202
zimne, wilgotne i ciemne, paskudne miejsce, w którym nie było nic prócz węgla. Zmęczony Arthur coraz niżej opuszczał Klucz, toteż krąg światła stale się zmniejszał, aż wreszcie widać było tylko mały skrawek ziemi u stóp chłopca. Wokół panowały ciemności. Nagle dostrzegł coś, co nie było oświetlone przez Klucz i nie wyglądało na odbicie jego światła. W oddali lśniła niebieska, migotliwa poświata, przypominająca płonący gaz. Arthur uniósł Klucz i przyspieszył kroku. Z pewnością zmierzał ku kryjówce Starucha. Ogarnął go lęk, a jednocześnie entuzjazm. Był zaniepokojony, bo Jutrzenka i Sierżanci nie kryli strachu przed Staruchem, podobnie jak Pravuil. Euforia Arthura brała się z kolei stąd, że czekała go odmiana od zimnych kałuż i węgla. Liczył na to, że dostanie posiłek, a może nawet znajdzie drogę ucieczki. W miarę zbliżania się do światła Arthur zwalniał i coraz wyżej podnosił Klucz. Nie chciał, by cokolwiek go zaskoczyło. Każdy cień za piramidą węgla wydawał się pułapką, lecz stert brykietów było coraz mniej, podobnie jak kałuż. Docierał do otwartej przestrzeni, bardziej suchej i wyżej położonej. Pod stopami wyczuwał coraz cieńszą warstwę błotnistego pyłu węglowego i więcej płatów suchego kamienia. Chłopiec pochylił się przy ostatnim węglowym kopcu, aby obejrzeć to, co się przed nim znajdowało. Musiał wielokrotnie zamrugać oczyma, bo niewiele widział w 203
dziwnej kombinacji światła pochodzącego z Klucza oraz promieniującej niebieskiej jasności, w której skąpany był teren z przodu. Ujrzał okrągłą platformę, przypominającą niską, kamienną scenę o średnicy mniej więcej dwudziestu metrów. Wokół jej krawędzi znajdowały się pionowe rzymskie cyfry, a na centralnie umieszczonej osi zainstalowano dwie podłużne, metalowe płyty: jedną krótszą, drugą dłuższą. Kiedy Arthur obserwował konstrukcję, dłuższy kawałek metalu nieco się poruszył wzdłuż brzegu platformy. Chłopiec nagle uświadomił sobie, że to wskazówka minutowa. Okrągła platforma była tarczą zegara. Gigantyczny cyferblat spoczywał poziomo na ziemi, lecz najdziwniejsze wydawało się co innego. Do końców wskazówek przymocowane były łańcuchy, które biegły przez mechanizm kół zębatych oraz krążków przy centralnej osi. Arthur nie potrafił zrozumieć, jak działa urządzenie. Przeciwne końce łańcuchów doczepiono do kajdan na nadgarstkach siedzącego przy szóstce mężczyzny. To właśnie łańcuchy emanowały blaskiem. Wyglądały, jakby były ze stali, lecz z pewnością wykonano je z innego materiału. Nie istniał przecież stop stali lśniący tak żywym, nieziemskim błękitem. Ów mężczyzna nie był właściwie człowiekiem, lecz olbrzymem o wzroście sięgającym prawie trzech metrów. Prezentował się jak wiekowy barbarzyńca z przerośniętymi mięśniami ramion i nóg. Jego skóra była 204
stara, pomarszczona i częściowo przezroczysta, prześwitywały przez nią żyły. Włosy miał ostrzyżone na jeża. Olbrzym nosił wyłącznie przepaskę biodrową. Wyglądał tak, jakby spał, choć jego zamknięte oczy wydawały się dziwne. Powieki miał obolałe i czerwone, niczym poparzone słońcem. Rzecz jasna, w tym miejscu nie było to możliwe. Podobnie zresztą jak wszędzie indziej w Domu - tak przynajmniej sądził Arthur. To musiał być Staruch. Arthur ostrożnie podkradł się bliżej, aby obejrzeć budowę przekładni i kół mechanizmu łańcuchowego. Niełatwo było się w nim połapać, lecz w końcu chłopiec zauważył, że łańcuchy są całkiem luźne o wpół do siódmej i bardzo napięte w południe. Co więcej, w południe i o północy musiały ciągnąć olbrzyma niemal na środek tarczy. Na razie na zegarze była za dwadzieścia pięć siódma, więc Staruch miał dość swobody, aby siedzieć obok szóstki. Arthur ocenił długość łańcuchów i uznał, że więźniowi nie uda się wyjść poza granicę cyferblatu. Po obu stronach centralnej osi znajdowało się dwoje uchylnych drzwi przeciętnej wielkości; od góry wieńczył je łuk. Przypominały powiększone drzwiczki w zegarze z kukułką. Arthur podejrzewał jednak, że nie kukułki wyskoczą zza tych drzwi. - Strzeż się! - krzyknął Staruch znienacka. Chłopiec dał susa w tył i potknął się o luźne kawałki węgla. Gdy się gramolił, aby wstać, usłyszał brzęk łańcuchów. Ogarnęła go panika. 205
Był jednak zbyt powolny. Olbrzym przyciskał łańcuchy do ciała, aby ukryć ich prawdziwą długość, i w jednej chwili znalazł się nad Arthurem. Z bliska wydawał się jeszcze wyższy i bardziej okrutny. Jego otwarte oczy nie prezentowały się dużo lepiej niż zamknięte, były mocno przekrwione. Jedną źrenicę miał złotą, drugą czarną. - Napatrzyłeś się, Strażniku Klucza? - spytał Staruch, po czym sprawnie otoczył łańcuchem szyję Arthura i mocno zacisnął pętlę. Chłopiec uderzył go magicznym przedmiotem, lecz nawet nie zadrapał skóry olbrzyma. Nie eksplodowała stopiona masa, nie zabłysły iskry elektryczne, nie stało się nic. Arthur równie dobrze mógłby go tłuc plastikową wskazówką od zegarka. - Czyżby twoi mistrzowie nie powiedzieli ci, że nic, co pochodzi z Domu, nie może mnie zranić? - warknął stwór. - Tak samo jak nic, co przybywa z Nicości, z wyjątkiem istot z tego zegara, które nocami gryzą mnie i wydłubują mi oczy? Mimo to przyjmij moje podziękowania za chwilę rozrywki, którą mi zapewnisz, gdy będę cię rozrywał na kawałki i obracał twoje istnienie w niebyt!
206
Rozdział 16 - Nie jestem mieszkańcem Domu! - wychrypiał Arthur. - Nie jestem wrogiem! Staruch znów warknął i boleśnie zacisnął łańcuch. Potem postawił chłopca pionowo i obwąchał powietrze nad jego głową. Po trzecim wdechu gwałtownie poluzował łańcuch o kilka ogniw. Ból ustąpił, lecz Arthur pozostał uwięziony. - Śmiertelnik, w rzeczy samej - orzekł Staruch nieco życzliwszym tonem. - Z dobrze mi znanego świata. Ograbiłeś mnie z uciechy, człowieczku. Musisz więc zapewnić mi ją w inny sposób, jakże to śmiertelnik wszedł w posiadanie Mniejszego Klucza Niższego Domu? - Wola... - zaczął Arthur, lecz zanim rozwinął opowieść, Staruch nagle uniósł i poluzował łańcuch nad jego głową. Kilka sekund później zarówno minutowa, jak i godzinowa wskazówka zegara za plecami olbrzyma przesunęły się bliżej dwunastki. Łańcuch zagrzechotał, napiął się i zmusił Starucha do cofnięcia się o krok. Arthur przełknął ślinę. Gdyby pętla nadal znajdowała się na jego szyi, łańcuch by go udusił. Zaczął poważnie wątpić w prawdziwość słów Suzy, twierdzącej, że w 207
Domu prawie nie sposób umrzeć. Ponad wszelką wątpliwość Staruch posiadł umiejętność zabijania, czy też bez trudu doprowadzał do sytuacji, które zdumiewająco przypominały uśmiercanie. - Mówże, śmiertelniku! - rozkazał Staruch. - Zdradź mi swoje imię. Bez obaw, zawsze uważałem się za przyjaciela twojego ludu. Moim wrogiem jest Architektka. Nie żywię złych uczuć do tworów, które wyszły spod jej ręki. Powiem więcej: dawnymi czasy sam przyczyniłem się do waszego stworzenia, choć Architektka próbowała podważyć rolę mojej sztuki. - Nazywam się Arthur Penhaligon - wyjaśnił chłopiec. Z początku mówił wolno, lecz przyspieszył, gdy przemyślał, co powinien wyjawić. - Nie jestem pewien, czemu mam Klucz. Wola podstępem skłoniła Pana Poniedziałka do przekazania mi tego przedmiotu, ale Poniedziałek chce mi go teraz odebrać i właśnie dlatego mnie tu wtrącono. Pozostanę w Piwnicy, dopóki nie zgodzę się go zwrócić. Tuż przedtem, zanim tutaj trafiłem, Wola zdradziła, że muszę zdobyć Wskazówkę Godzinową i przejąć Niższy Dom, bo tylko dzięki temu zdołam wrócić do mojego świata i powstrzymać epidemię przywleczoną przez Aporterów... - Stój! - rozkazał mu Staruch. - To nie jest prosta opowieść. Zaczniesz od początku, dotrzesz do środka i... już widzę, że to jeszcze nie koniec. Najpierw wypijmy wino i zjedzmy ciastka z miodem. - Chętnie poczęstuję się ciastkiem - wyznał Arthur. 208
Rozejrzał się, by sprawdzić, skąd się wezmą słodycze i wino, ale wokół nie było ani śladu kredensu, kuchni bądź kelnerów. Na tym etapie nic już jednak nie mogło go zaskoczyć. Staruch uniósł dłoń odwróconą spodem do ziemi i wyrecytował: Słodkie ciastka migdałowe, lepkie od miodu Tuzin w stosie na talerzu z plecionki. Dzban wina ze wzgórz muskanych słońcem, Ze smakiem żywicy sosny o popękanej korze. Gdy Staruch przemawiał, Arthur czuł, jak drży podłoga pod jego stopami. Potem kamień pękł i rozstąpił się z trzaskiem. Do szczeliny powoli napływała ciemność, której poziom podnosił się tak długo, aż mrok wylał i zatopił podłogę u stóp chłopca. Arthur cofnął się, gdy ciemność zmieniła barwę i szybko przeobraziła się w gliniany dzban oraz koszyk pełen apetycznych ciasteczek. Szczelina zamknęła się, kiedy Staruch schylił się po jedzenie i wino. - Skąd to przybyło? - spytał Arthur. Nie był pewien, czy nadal ma tak wielką ochotę na miodowe ciastko. - Tuż pod nami rozciąga się Nicość - zauważył Staruch. Przechylił dzban i wlał prosto do ust strumień bladego wina. - Ach! Jeśli ma się władzę albo narzędzie władzy, takie jak twój Klucz, wówczas wiele rzeczy można sprowadzić z Nicości. Ostatecznie właśnie tam 209
wszystko ma swój początek. Nawet Architektka przybyła z Nicości, a ja tuż za nią. Bierz, pij! Wręczył mu dzban. Arthur przyjął naczynie i spróbował poczęstować się napojem tak, jak to uczynił Staruch. Zadanie okazało się jednak znacznie trudniejsze, niż sądził, i więcej wina rozchlapał sobie po brodzie, niż wlał do ust. Kiedy przełknął, pożałował, że w ogóle go spróbował Smakowało okropnie, jak lukrecja, i paliło gardło. Miodowe ciastka okazały się znacznie smaczniejsze, chociaż bardzo się kleiły. Posypano je dużą ilością skórki pomarańczowej, były miękkie i wilgotne. Arthur zjadł trzy, jedno po drugim. Staruch z nieskrywaną przyjemnością spożył pozostałe dziewięć. - A teraz opowiadaj - polecił chłopcu, gdy strzepnął z brody i torsu ostatnie okruchy. - W razie potrzeby zwilż gardło. Arthur pokręcił głową w podziękowaniu za propozycję, ale przedstawił Staruchowi całą historię, od pierwszego pojawienia się Pana Poniedziałka i Kichola. Olbrzym słuchał uważnie, z uniesionym kolanem i brodą wspartą na pięści. Co pewien czas się przesuwał, aby nie szarpały nim łańcuchy, poruszane wskazówkami zegara. Kiedy Arthur skończył, urządzenie wskazywało godzinę ósmą czterdzieści. Staruch klęczał mniej więcej metr od krawędzi cyferblatu, Arthur zaś siedział przy ósemce, po bezpiecznej stronie minutowej wskazówki. Ciepło na tarczy zegara przypominało to, które słońce 210
daje w pogodny, spokojny dzień zimowy. Chłopcu było teraz nieporównanie wygodniej... i był ogromnie zmęczony. - Oto zastanawiająca historia - zagrzmiał gigant. Muszę rozważyć swoją w niej rolę. To prawda, że jestem wrogiem Architektki, jej Ostatnia Wola uczyniła z ciebie swego przedstawiciela. Nie lękam się jednak Pana Poniedziałka ani Potomnych Dni, których małostkowa uzurpacja razi mnie znacznie bardziej. Czy jednak powinienem udzielić ci pomocy, powstrzymać cię, czy też po prostu nie ingerować? To muszę przemyśleć. Spocznij tutaj, Arthurze, a ja podejmę decyzję. Chłopiec sennie skinął głową. Czuł ogromne zmęczenie, a tak łatwo byłoby mu wyciągnąć się tam, gdzie siedział, i uciąć sobie drzemkę. Pamiętał jednak o złowróżbnych drzwiach pośrodku zegara, a także o ostrzeżeniu Pravuila... Nie miał ochoty znosić bólu, nawet jeśli Klucz zapewniał mu pewne bezpieczeństwo. - Czy obieca pan obudzić mnie przed dwunastą? zapytał. Staruch wydawał się godny zaufania, przynajmniej w sprawie dotrzymania tak drobnej obietnicy. - Przed dwunastą? - powtórzył olbrzym i również spojrzał na drzwi. - Moje rozważania nie potrwają tak długo. - Obieca pan? - spytał Arthur ponownie. Z trudem wypowiadał słowa, jego szczęka odmawiała posłuszeństwa, a powieki tak mu ciążyły, że po prostu 211
musiał je opuścić. - Obudzę cię przed dwunastą - przyrzekł Staruch. Arthur uśmiechnął się i osunął na ciepły cyferblat. Staruch popatrzył na chłopca i przesunął ręce, wskutek czego łańcuchy cicho szczęknęły. - Ale jak długo przed dwunastą, tego nie wiem wyszeptał olbrzym minutę później. Znowu zerknął na drzwi i zmrużył oczy. - Czy pozwolę, by cię dostrzegli, abym mógł spędzić jedną noc bez tortur? Czy też będę cierpiał tak jak zawsze i ofiaruję ci każdą możliwą pomoc? Arthur ocknął się, słysząc przeszywający krzyk. Miał wrażenie, że moc dźwięku poderwała go z ziemi, choć tak naprawdę było to zasługą wspomaganych adrenaliną mięśni. - Zbudź się, Arthurze! Uciekaj! Uciekaj, bo cię dopadną! Przez chwilę chłopiec stał oszołomiony i zdezorientowany, a okrzyk Starucha dźwięczał mu w głowie. Potem gdzieś w pobliżu zabrzmiało wyjątkowo głośne uderzenie dzwonu. Wibracje niemal powaliły Arthura na ziemię, niczym wstrząs tektoniczny. Jednocześnie usłyszał, jak dwoje drzwi pośrodku tarczy zegara zaczyna otwierać się ze skrzypieniem, a spoza nich dobiega potworny, piskliwy chichot. Arthur zapamiętał, że potem uciekał ile sił w nogach, potykając się i zataczając na cyferblacie, a następnie 212
mknął sprintem ku granicy, za którą zaczynały się pojawiać węglowe piramidy. Był w połowie drogi, kiedy dzwon zabrzmiał ponownie i znowu zatrzęsła się ziemia. Niewątpliwie to zegar wybijał południe albo północ. Nawet kiedy dźwięk dzwonu przebrzmiał, przeraźliwy chichot nie ustał, a towarzyszył mu zgrzyt rozkręcającego się mechanizmu zegara i grzechot obracających się kół zębatych. Arthur rzucił się za węglową piramidę w chwili, gdy dzwon zagrzmiał po raz trzeci. Ziemia i powietrze ponownie zadrżały, a na głowę chłopca posypały się kawałki węgla. Teraz już całkowicie rozbudzony i panicznie przerażony Arthur zapragnął popędzić jak szalony na pole węglowe. Miał ochotę uciec od grzmiącego dzwonu, szaleńczego chichotu i zgrzytu mechanizmu zegara. Ogarnął go tak silny strach, że zaczął biec z Kluczem nad głową, aby oświetlał mu drogę. Opamiętał się jednak już po kilku krokach. Przed czym uciekał? Przed hałasem i niczym więcej. A jeśli potem nie odszuka drogi powrotnej do zegara i Starucha? Musiał znaleźć sposób na wydostanie się z Piwnicy, a przy olbrzymie miał na to największą szansę. Nie mógł z niej zrezygnować tylko dlatego, że przeraził go hałas. Odetchnął głęboko i odwrócił się, aby sprawdzić, czy jest się czego bać. Musiał zmrużyć oczy, bo niebieskie światło błyszczało jeszcze intensywniej niż poprzednio. Staruch miał ręce za plecami, mocno ściśnięte łańcuchami przy wskazówkach 213
zegara na godzinie dwunastej, jego stopy wydawały się również przywierać do wskazówek. Arthur nie dostrzegał jednak łańcuchów ani innych pęt u nóg olbrzyma. Było natomiast widać, że więzień nie może się ruszyć. Drzwi po obu stronach środkowej osi wreszcie otworzyły się z trzaskiem. Arthur ujrzał, jak z każdego otworu wyskakuje mała postać. Jedna ruszyła chwiejnie ku cyfrze dziewięć, druga skierowała się do trójki po przeciwnej stronie. Pierwsza istota była karykaturą drwala w zielonym stroju i czapce z piórkiem. Drwal ów, mniej więcej wzrostu Arthura, trzymał siekierę tak długą, że sięgała mu niemal do czubka głowy. Niezręcznie unosił narzędzie do góry i wymachiwał nim chaotycznie, cały czas maszerując. Drugi stwór, niska, gruba kobieta w fartuchu i w czapce z falbankami, niosła korkociąg o długości ponad pół metra. Trzymała go przed sobą i obracała nieregularnymi ruchami, wędrując po tarczy. Oboje wyglądali jak drewniane marionetki, lecz jednocześnie sprawiali upiorne wrażenie żywych istot. Ich spojrzenia wędrowały raz w jedną stronę, raz w drugą, a usta rozciągały się co kilka sekund i wydobywał się z nich okropny chichot. Ręce tych niby-lalek zupełnie nie wyglądały na ludzkie. Ich elementy połączone były jak u marionetek, a ich ruchom towarzyszyły szarpnięcia oraz wstrząsy. Nogi stworów nie uginały się, przez cały czas pozostawały proste, więc istoty te szły po cyferblacie 214
tak, jakby wyposażono je w koła albo ciągnięto na niewidocznych drutach. Kiedy dotarty do dziewiątki i do trójki, odwróciły się do Starucha i ruszyły prosto ku niemu. Minąwszy godzinę dziesiątą, drwal zaczął wymachiwać siekierą coraz szybciej. Gdy kobieta przekroczyła dwójkę, z większą werwą zakręciła korkociągiem. Arthur z przerażeniem obserwował to widowisko. Staruch nie mógł nawet drgnąć, więc nie miał jak powstrzymać ohydnych marionetek. Chłopiec nie wątpił, że zamierzają zrobić coś okropnego. Jak mógł temu zapobiec? Miał tylko stać i patrzeć? Zerknął na Klucz, uniósł go niczym nóż i zrobił krok naprzód. W chwili gdy wyłonił się zza piramidy, zegar ponownie zaczął bić; było to bodaj piąte z dwunastu uderzeń. Po chwili jego echo przebrzmiało, a drwal i kobieta z korkociągiem przystanęli tuż obok Starucha. Arthur wykonał następny krok - obie kukły obróciły się w miejscu i wbiły wzrok w chłopca. - Nie! Proszę tego nie robić! Ktoś chwycił go za rękaw. Arthur odwrócił się, gotów zadać cios Kluczem, lecz zobaczył tylko Pravuila. Sortownik Węgla złapał chłopca za łokieć, usiłując wciągnąć go z powrotem za piramidę. - To kara wymierzona Staruchowi. Nic się nie da zrobić. Mogą i panu wydłubać oczy - wyjaśnił Pravuil. Wątpię, by odrosły panu z taką samą łatwością jak 215
Staruchowi. Nie po tym, jak zajmą się nimi zegarowi marszownicy. - Co takiego? - spytał Arthur wstrząśnięty. - Wydłubią mu oczy? Ponownie rzucił okiem na zegar i natychmiast tego pożałował. W ułamku sekundy odwrócił wzrok, lecz zdążył zauważyć, że drwal i kobieta dotarli do dwunastki, stanęli na piersi Starucha, popatrzyli mu w twarz i unieśli siekierę oraz korkociąg. - Oddalmy się bardziej - zaproponował Pravuil niespokojnie. - Widzi pan, oni czasami opuszczają cyferblat. Tak, teraz masakrują mu oczy, ale przez wiele wieków wyrywali mu wątrobę! - Wątrobę?! - To kara wyznaczona przez Architektkę wytłumaczył Pravuil i pobiegł w kierunku ogromnej piramidy węglowych brykietów. Przez cały czas zerkał za siebie. - Od zawsze wymierzana jest co dwanaście godzin. Do drugiej albo trzeciej oczy Starucha odrosną, lecz już po następnych dziewięciu godzinach znowu będą... zaatakowane. - Co zrobił, że zasłużył na taką karę? - spytał Arthur. - Zasłużył? Nie wiem, co to znaczy „zasłużyć" mruknął Pravuil. - Czym ja zasłużyłem na to, aby mnie tu zesłano? W każdym razie nie mam pojęcia, co zrobił. o tego typu rzeczy lepiej nie pytać. Sądzę, że miało to coś wspólnego z wtrącaniem się w pracę Architektki w Poślednich Królestwach, jest bez wątpienia zazdrosną 216
twórczynią. Albo była. Zegar ponownie zaczął bić. Arthur i Pravuil drgnęli na ten dźwięk. - Ale skoro Architektka odeszła, to czemu Staruch nie odzyskał wolności? - Nie można cofnąć tego, co uczyniła wewnątrz Domu - zapewnił chłopca Pravuil. - Istoty niższe mogą ingerować w sprawy Poślednich Królestw, ale Dom pozostaje wciąż taki sam, jeśli nie liczyć drobnych remontów i korekt, wymiany tapet i tak dalej. Sprawy istotne, takie jak Staruch i zegar, są ustalone raz na zawsze. Arthur zadrżał, nie tylko z powodu powracającego zimna. przypomniał sobie wymachiwanie siekierą i kręcenie Korkociągiem, a także Starucha, który leżał skuty łańcuchami i bezbronny, z otwartymi oczyma... I to się miało powtarzać co dwanaście godzin przez całą wieczność? Samo myślenie o tym było okropne, ale wiedział, że nie zdoła się od tego powstrzymać. Musiał skupić uwagę na czymś innym. - Dlaczego pan wrócił, żeby mi pomóc? zainteresował się. - Odwiedził mnie Poniedziałkowy Zmierzchnik wyjaśnił Pravuil. Nadal spoglądał przez ramię, choć wydawał się trochę bardziej odprężony. - Na jego widok opadły mi skrzydła. A raczej opadłyby mi, gdybym nadal je miał. Zachowywał się jednak bardzo uprzejmie. Nawet... hm... obiecał mi garść drobnych luksusów, jeżeli 217
udzielę panu pomocy. Czy to prawda, że jest pan śmiertelnikiem? Chociaż dysponuje pan Mniejszym Kluczem? - Tak - przyznał Arthur. - I jest pan Prawowitym Dziedzicem Niższego Domu? - Tak twierdzi Wola - odparł niespokojnie Arthur. - W gruncie rzeczy pragnę wrócić do domu z lekarstwem... Zawahał się, kiedy zegar znowu dał o sobie znać. Pravuil ukląkł na jedno kolano. - Chciałbym, aby prawdziwy Mistrz Niższego Domu był łaskaw przyjąć moje śluby wierności - poprosił. Chociaż jestem tylko marnym Sortownikiem Węgla, będę służył mojemu Mistrzowi najlepiej, jak umiem. Arthur skinął głową, zastanawiając się, co powinien zrobić. Pravuil patrzył na niego z nadzieją. Znowu rozległo się bicie zegara. Chłopiec wciąż nie wiedział, co w takiej sytuacji należy uczynić, a zresztą cały czas wyczuwał w Pravuilu coś niepokojącego. Instynktownie mu nie wierzył. Może jednak ten Rezydent byłby bardziej godny zaufania, gdyby przyjąć jego wiernopoddańcze ślubowanie...? Gdy wokoło brzmiało echo kolejnego uderzenia zegara, Arthur przypomniał sobie filmy o rycerzach i królach. Lekko stuknął Pravuila Kluczem w oba barki. Wskazówka zalśniła intensywniejszym blaskiem, kiedy dotykał Rezydenta, a część jej światła wniknęła w ciało Pravuila. - Przyjmuję pańskie śluby i... dziękuję - powiedział 218
Dziedzic. - Może pan wstać, eee, Sir Pravuil. - Sir Pravuil! - wykrzyknął mężczyzna i zerwał się na równe nogi. - To doskonale brzmi, dziękuję, wasza lordowska mość! To mi się podoba. Arthur patrzył na niego uważnie. Wcześniej Pravuil był nieco niższy od niego, lecz teraz przewyższał go o kilka centymetrów. Stał wyprostowany, ale to nie wyjaśniało, czemu urósł. Poza tym nie wyglądał już tak brzydko jak wcześniej. Chłopiec zauważył, że dość duży nos Pravuila skurczył się, a większość pyłu węglowego opadła mu z twarzy. Zegar znów zaczął bić. Chłopiec zwrócił uwagę, że ostatnie uderzenia rozbrzmiewały znacznie częściej. Stracił rachubę, ale to chyba było ostatnie, dwunaste. Po chwili rozległo się trzaśnięcie zamykanych drzwi. - Czy to... czy zegarowi marszownicy właśnie wrócili do zegara? - spytał. Już się zastanawiał, czy wrócić i zagadnąć Starucha o Niebywałe Schody. Jeżeli w ten sposób mógł się stąd wydostać, był gotów zaryzykować. - W rzeczy samej, właśnie zamknęły się ich drzwi potwierdził Pravuil. - Jeśli nie opuścili cyferblatu, zawsze wracają po dwunastym uderzeniu. Najlepiej jednak nie niepokoić Starucha do czasu odrośnięcia mu oczu. Ma pan ochotę na filiżankę herbaty? - Tak - przyznał Arthur. - Chętnie. - Wobec tego musimy przejść kawałek do mojego... hm... obozowiska, to chyba trafne określenie - odparł Pravuil, ukłonił się i machnął ręką. - Na szczęście 219
Zmierzchnik zapobiegliwie wyposażył mnie w pudełko najlepszej cejlońskiej herbaty. Nie piłem jej od... och, co najmniej od wieku. - Od jak dawna pan tu przebywa? - Od dziesięciu tysięcy lat, z dokładnością do jednego miesiąca - wyznał Pravuil. - To bardzo przykry okres, drogi panie. - Zapewne nic pan nie wie o Niebywałych Schodach? spytał Arthur, kiedy szli między kopcami węgla. - Ani o możliwościach mojego Klucza? - Obawiam się, że nie, jaśnie panie - odrzekł Pravuil. Jedynie słyszałem o Niebywałych Schodach. Podobno są to osobiste schody Architektki, z których korzystała, by dotrzeć do wszystkich części swojego dzieła, zarówno w Domu, jak i poza nim. Tylko tyle wiem. Co do możliwości pańskiego Klucza... Byłem odpowiedzialny jedynie za katalogowanie gwiazd, i to w dodatku na stosunkowo niskim stanowisku. Takie rzeczy jak strzeżenie Kluczy do Królestwa pozostawały daleko poza zakresem moich obowiązków. Jestem pewien, że Staruch będzie wiedział więcej, bo przecież jest najstarszy, nie licząc samej Architektki. Skręcamy w lewo, drogi panie, potem znowu w lewo... Nagle zamilkł, a Arthur znieruchomiał, obaj usłyszeli to samo. Dyskretne stąpnięcie za plecami, przycisk zgrzyt mechanizmu zegara i ledwie słyszalny świst powietrza, jakby przeciętego przez coś, co gwałtownie poruszyło się z góry na dół. 220
Coś, co mogło być siekierą...
221
Rozdział 17 - Szybko! - krzyknął Pravuil. - Na piramidę! Dał susa naprzód i zdążył wdrapać się do połowy wysokości sterty brykietów, zanim Arthur w ogóle się poruszył. Kiedy jednak chłopiec spróbował pójść w ślady Sortownika, wbił stopy w piramidę i cała konstrukcja się rozpadła, zakrywając go niemal całkowicie. Arthur wygramolił się ze zwałowiska. Serce waliło mu jak oszalałe. Wszędzie unosił się pył, który osiadał na jego oczach i twarzy. Chłopiec nic nie widział, ale słyszał mechaniczny zgrzyt i odgłos rąbania. Nagle ostrze siekiery gwałtownie opadło tuż przed nim, kierując się prosto na nadgarstek. Jakimś cudem odparował cios Kluczem, lecz siłę uderzenia odczuł całym ramieniem. Klucz nie uczynił nic magicznego, aby go obronić. Zdjęty nagłym przestrachem Arthur zrozumiał, że zawarta we wskazówce moc nie jest dostateczna, aby obronić go przed potworami z zegara. Klucz był dziełem Architektki, ale upiorne marionetki również, a powstały po to, by wydłubywać oczy i wątrobę komuś znacznie potężniejszemu od Arthura. - Nie potrafią się wspinać! - wrzasnął Pravuil, z rozpostartymi rękoma balansując na szczycie innej piramidy. - Niech pan się wdrapie na brykiety! 222
- Jak?! - krzyknął Arthur, przetoczył się po ziemi, aby uniknąć następnego ciosu, i zerwał się na równe nogi. Drwal stał tuż przed nim, lecz gdzie się podziała kobieta z korkociągiem? Kątem oka dostrzegł błysk. Instynktownie odskoczył i zderzył się z następną piramidą. Posypała się na niego lawina węgla, a w miejscu, gdzie przed chwilą stał, obracał się w powietrzu zdradziecki korkociąg. Arthur przepchnął się przez zwałowisko i pognał przed siebie. Drwal po jego prawej stronie poruszał się jednak niewiarygodnie szybko, na dodatek chłopak znowu stracił z oczu kobietę z korkociągiem. Nie rozumiał, jak to możliwe, że potworne lalki tak pędzą. Drwal miał całkowicie sztywne nogi, a jednak biegł szybciej niż szczur po kuchennej podłodze. Chłopiec nie miał szans na ucieczkę. Gdy drwal zamachnął się na jego nogi, Arthur zdołał wskoczyć na inny stos. Węgiel ponownie rozsypał się dookoła i tylko utrudnił chłopcu ucieczkę. Arthur odwrócił się i uderzył prześladowcę Kluczem, ale zaledwie zadrapał drewnianą skórę marionetki. Zaczynał wpadać w panikę. Uchylił się przed siekierą, niemal upadł, odskakując przed kobietą z korkociągiem, i ponownie ruszył biegiem, tym razem w kierunku największej piramidy, jaką widział w pobliżu. Musiał coś zrobić, aby brykiety się nie rozpadały, żeby się skleiły.. - Węgiel! Niech się sklei! - wrzasnął i skoczył z wyciągniętym do przodu Kluczem, aby uderzyć nim w 223
stertę i w następnej chwili na nią opaść. Węgiel skleił się. Arthur wpadł na piramidę i odbił się od niej, prosto pod nogi drwala i kobiety z korkociągiem. W ostatniej chwili przetoczył się na bok, siekiera trafiła w ziemię, lecz nad ciałem chłopca zawisł korkociąg. Arthurowi ledwie się udało zasłonić Kluczem i odtrącić opadający przedmiot, który wrył się w kamienne podłoże. Uderzeniu towarzyszyła kaskada iskier, a obłąkańczy chichot kobiety zmienił się we wściekły pisk. Chłopak znowu się przetoczył i na czworakach wdrapał się na stabilną piramidę węgla jak jaszczurka na drzewo. Gdy przycupnął na samej górze, powoli wstał i spojrzał w dół, po czym zaczął szlochać z ulgą. Marionetki okrążały stos. Nie tylko nie potrafiły się wspinać, ale też nie mogły popatrzeć w górę. Ich szyje były równie sztywne jak nogi. - Dobra robota, wasza lordowska mość! - zawołał Pravuil, który siedział na jednej z sąsiednich piramid. W dłoni trzymał świecę. Dawała ona o wiele więcej światła niż jakakolwiek inna świeca, poza tymi w filmach. Arthur zauważył, że cała jaśnieje, a jej płomień się nie porusza. Teraz pozostaje nam czekać, aż wrócą do zegara. Chłopiec westchnął i znowu przykucnął, z obawy przed utratą równowagi. - Jak długo to potrwa? - Pójdą sobie o pełnej godzinie - wyjaśnił Pravuil. Albo szybciej, jeżeli wcześniej kogoś złapią. - Czy tutaj na dole jest wielu... hm... ludzi? 224
zainteresował się Arthur. Pravuil wzruszył ramionami. - Może około setki Sortowników i pięćdziesięciu Przycinaczy Węgla. Poza tym jest jeszcze kilku, którzy trafili tu bez żadnego przydziału. - Musimy ich ostrzec - oświadczył Arthur. Drwal i kobieta opuścili krąg światła roztaczanego przez Klucz. Teraz kręcili się gdzieś pod osłoną ciemności i łatwo mogli napaść jakiegoś nic nie podejrzewającego, zajętego pracą Sortownika albo Przycinacza. - Będziemy krzyczeć. Tutaj głos powinien się nieść bardzo daleko. - Och, nie przejmowałbym się - oświadczył Pravuil. Nawet jeśli na kogoś wpadną, tylko wyłupią mu oczy. Brak nam krzepy Starucha, ale w ciągu miesiąca lub dwóch większości z nas odrastają oczy i wątroba. Poza tym zapominamy o bólu. Dawno temu te istoty mnie dopadły. Rzecz jasna, wówczas były sępami. Niemal wolałem je od tych okropieństw z zegara, choć to były wyjątkowo paskudne ptaszyska... - Myślę, że przynajmniej powinniśmy spróbować upierał się Arthur. Skoro Pravuil tak pospiesznie zmykał przed mechanicznymi istotami, chłopiec uznał, że inni robotnicy będą się cieszyli z ostrzeżenia. - Możemy wrzasnąć wspólnie. Na przykład: „Uwaga! Kukły z zegara grasują!". Na „trzy" krzyczymy: raz... dwa... trzy! - Kołki z oskara rajcują! - wrzasnął Pravuil, a przynajmniej tak zabrzmiały jego słowa. Na dodatek spóźnił się o pół sekundy. Chłopiec zmarszczył brwi i 225
spróbował jeszcze kilka razy, ale Pravuil bez przerwy się mylił, przypadkiem albo celowo. Arthur miał nadzieję, że może przynajmniej hałas kogoś ostrzegł. - Czy ma pan tutaj przyjaciół? - spytał po kilku minutach siedzenia w milczeniu. Chłód ponownie zaczynał przenikać ciało chłopca i było jasne, że wkrótce będzie jeszcze gorzej. - Przyjaciół? Niestety, nie - westchnął Pravuil. - Mamy zakaz rozmawiania ze sobą, chyba że w sprawach zawodowych. Nigdy nie wiadomo, kto jest szpiegiem, Inspektorem na wizytacji lub kimś w tym rodzaju. Z początku uważałem waszą lordowską mość za kogoś takiego, lecz, jakżeby inaczej, dzięki swej wybitnej inteligencji przejrzałem pana. - Sądziłem, że Zmierzchnik wyjawił panu, kim jestem - zauważył Arthur. Nie odczuwał już sympatii do pravuila. - Owszem, przyznaję, ale wtedy byłem już niemal pewien, jaka jest prawda. - Niech mi pan opowie o Poślednich Królestwach poprosił Arthur. - Jakie dokładnie one są? - Hm, to trudne, przewrotne pytanie. - Pravuil zdjął wystrzępiony kapelusz i podrapał się po głowie. - Otóż istnieje Dom, który jest tutaj. Poza tym mamy jeszcze Nicość - jej tu nie ma, ale na niej zbudowano Dom. Do tego dochodzą Poślednie Królestwa, istniejące na zewnątrz, poza Domem. One nie mają żadnej styczności z Nicością. Poślednie Królestwa z początku były swoistą 226
Nicością, którą Architektka po prostu zagospodarowała. Z czasem Królestwa się rozwinęły i przekształciły w gwiazdy, planety i tak dalej. Potem niektóre planety nadal się formowały, pojawiły się na nich istoty żywe, a my, w Domu, archiwizujemy informacje o nich, tak samo jak o wszystkim innym, i nic więcej nie robimy. Tak stanowi Pierwotne Prawo. Żadnej ingerencji, w jakiejkolwiek formie. Można tylko obserwować i rejestrować! Cóż, pierwszy wybrał się tam Staruch i sporo namieszał, ale skończył w łańcuchach. I dobrze mu tak. Następnie, gdy Architektka po raz pierwszy zniknęła, trochę ingerowali Wykonawcy. Potem narozrabiali jeszcze odrobinę i wcale bym się nie zdziwił, gdyby zamierzali dalej mącić, ale trafiłem tutaj, więc nie wiem. Skoro jednak w Niższym Domu zjawia się śmiertelnik z Pomniejszym Kluczem, to z pewnością dzieje się sporo rzeczy, które dziać się nie powinny. Pravuil urwał, aby nabrać powietrza w płuca. Zamierzał wznowić opowieść, kiedy w oddali rozległ się wrzask. Ktoś ryczał tak głośno, że Arthura przeszył dreszcz i ogarnęły go mdłości. W przeraźliwym okrzyku dało się zrozumieć tylko dwa słowa. - Moje oczy! - Och, jak to dobrze! - uradował się Pravuil. - Możemy już zejść. Stąd jest niedaleko do mojego obozowiska. Arthur niechętnie zszedł na ziemię, chociaż wiedział już, jak zespolić brykiety węgla, aby w razie konieczności wspiąć się na inną piramidę. Wiedział też, że tutaj ktoś, 227
kto stracił oczy, wkrótce je odzyska. Mimo to nie potrafił wymazać z pamięci straszliwego krzyku. Nie potrafił też zapomnieć, że Pravuila w ogóle nie obchodzi cudzy los. Arthur zamyślił się nad tym faktem, kiedy podążał za Sortownikiem Węgla. Dotąd całkiem nieźle sobie radził z przewidywaniem, co zrobią ludzie, i odkrywaniem ich prawdziwej natury. Pravuil odmówił zrobienia czegoś i poniósł tego konsekwencje. Potem jednak zaczął się zachowywać tak, jakby na sercu leżało mu przede wszystkim jego własne dobro. Osobliwy kontrast. Ale może dałoby się to wytłumaczyć faktem, że Sortownik Węgla nie był człowiekiem. To znaczy był osobą, Rezydentem. W Domu nikt nie był istotą ludzką, może z wyjątkiem dzieci, takich jak Suzy, które niegdyś zaliczały się do grona śmiertelników. Jednak nawet one się zmieniły. Arthur nie wiedział, kim są pozostali, nie wspominając już o Staruchu czy Architektce. Niespecjalnie chciał się nad tym zastanawiać, zwłaszcza że jego przemyślenia biegły w niepożądanym kierunku. Nikt z jego rodziny nie chodził do kościoła, a on sam niewiele wiedział o religii. Teraz tego trochę żałował, choć zarazem do pewnego stopnia cieszył się ze swej niewiedzy. Gdy po długiej wędrówce przez lodowate węglowe pustkowie wreszcie dotarli na miejsce, okazało się, że obozowisko Pravuila składa się z małej drewnianej skrzynki, sfatygowanego fotela i dziwacznej metalowej urny, mniej więcej metrowej wysokości. Do naczynia 228
dołączono mnóstwo kraników, zatyczek i szufladek. Promieniowało umiarkowanym ciepłem i Arthur z przyjemnością przysunął do niego dłonie. Pravuil wyjaśnił, że to samowar i że jest to jego najcenniejsza rzecz, ofiarowana mu przez Sortownika, który został ułaskawiony i powrócił na górę. Według słów Pravuila, odpowiednio napełniony samowar mógł dostarczać gorącą herbatę, grzane wino, kawę bądź kakao. Była to niemal prawda. Pravuil wysunął jedną z szufladek i z wahaniem napełnił ją otrzymaną od Zmierzchnika herbatą. Z urządzenia przez pewien czas wydobywały się kłęby pary oraz dał się w nim słyszeć donośny stukot, aż w końcu zbity z tropu Pravuil odkrył, że z każdego kranika i zaworka płynie dość paskudna mieszanka kakao i wina. Po kilku próbach rozwiązania tego problemu Sortownik Węgla ostatecznie wytworzył płyn gorący, bladobursztynowy, o posmaku jabłek. Przelał napar do cynowej butelki o wysokości trzydziestu centymetrów, z uszkodzoną zatyczką, i poczęstował nim Arthura. Chłopiec z wdzięcznością przyjął poczęstunek. Był bardzo zmarznięty, a napój go rozgrzał, bez względu na swój skład. - Dlaczego nie wyczaruje pan herbaty z Nicości? zapytał po kilku orzeźwiających łykach. - Tak jak to robi Staruch? - Chciałbym - westchnął Pravuil i ze złością spojrzał 229
na samowar. - Majstrowanie przy Nicości to magia wyższego rzędu. Rzecz jasna, Staruch jest mistrzem, choć krępują go łańcuchy. Poza nim bardzo niewielu mieszkańców Domu potrafi radzić sobie z Nicością, zwłaszcza bez wsparcia jakiegoś źródła mocy, takiego jak pański Klucz. - Rozumiem - mruknął Arthur. Zastanawiał się, czy potrafiłby samodzielnie zastosować Klucz do wyczarowania czegoś z Nicości. Zdrowy rozsądek podpowiedział mu jednak, że bez pomocy specjalisty nie powinien ryzykować. A gdyby przywołał całą gromadę Niconi, takich jak ci, którzy wyłonili się spod bruku w Atrium? Myśl o pomocy specjalisty przypomniała mu, że powinien jak najszybciej porozmawiać ze Staruchem. Zastanawiał się, czy minęło dość czasu, aby uwięzionemu odrosły oczy, a to z kolei natychmiast skłoniło go do zastanowienia, ile godzin upłynęło w domu rodziców. Chociaż Wola podkreślała, że różnica czasu między Domem i Poślednimi Królestwami jest elastyczna, Arthur martwił się, iż zbyt długo przebywa z dala od bliskich. Jeśli nie było go już cały dzień, to rodzice musieli odchodzić od zmysłów z niepokoju. Chyba że zapadli na Pomór, a wówczas liczyła się każda minuta, dzieląca go od zdobycia lekarstwa i powrotu z nim... - Która godzina? - spytał chłopiec. - Czy można już bezpiecznie odwiedzić Starucha? - Hm... Trudno powiedzieć, która godzina jest u 230
Starucha - odparł Pravuil. - Trzeba rzucić okiem na jego zegar. Może pójdziemy sprawdzić?
231
Rozdział 18 Kiedy zbliżali się do zegara, Pravuil coraz bardziej pozostawał w tyle, aż wreszcie się zatrzymał. - Wasza lordowska mość, zaczekam tutaj, jeśli można oznajmił. Trzymał opuszczoną głowę i unikał spojrzenia Arthura. Staruch może się okazać nieco podenerwowany. Rzecz jasna, nie będzie zły na pana, Mistrzu. Arthur patrzył na niego podejrzliwie. Wcześniej Pravuil nie obawiał się podejść znacznie bliżej do tarczy zegara. Co mu chodziło po głowie? - Co to znaczy „nieco podenerwowany"? Co może zrobić? - To naprawdę trudno powiedzieć... - A co zwykle robi? Czego nie lubi? - Ostatnio, kiedy podszedłem do zegara, zagroził, że wyrwie mi głowę i wykopie ją za krawędź szybu. Nie zamierzam sprawdzać, czy uda mu się ta sztuka. Byłoby ze mną gorzej niż z Bezłepkiem. - Ale czemu? - drążył Arthur. - Wobec mnie był całkiem przyjacielski, gdy się dowiedział, kim jestem. - Jest pan śmiertelnikiem i dysponentem Mniejszego Klucza - przypomniał Pravuil. - Staruch nie lubi Rezydentów Domu. Szczególną antypatię czuje do mnie, 232
choć trudno powiedzieć dlaczego. Zaczekam tutaj, zgoda? - Niech pan robi to, na co ma pan ochotę - powiedział Arthur. Pomyślał, że Pravuil coś knuje, lecz nie miał czasu na kłótnie, a zresztą próby ciągnięcia go dalej nie miały sensu. - Proszę tylko pamiętać, że przysiągł mi pan służyć. - Och, tak, o tym się nie da zapomnieć! - oświadczył Pravuil radośnie, ale nadal nie patrzył chłopcu w oczy. Dotrzymam słowa. Powodzenia, wasza lordowska mość. Arthur skinął głową i ruszył przez szczere pole dzielące węglowe piramidy od zegara. Z tej odległości widział już Starucha. Olbrzym przykucnął w pozycji myśliciela przy godzinie drugiej, jego łańcuchy nadal wyglądały na napięte i było jasne, że nie może się wydostać poza pierwszy kwadrans. Chłopiec powoli podszedł bliżej. Z zadowoleniem zauważył, że drzwi na cyferblacie są zamknięte, chociaż mógł polegać wyłącznie na słowie Pravuila, który zapewniał, że upiorne marionetki wróciły do środka. Staruch podniósł wzrok, gdy Arthur wszedł na tarczę zegara. Jego oczy były czerwone, ale całe. Gdyby nie plamy zaschniętej krwi na policzkach, chłopiec zwątpiłby w to, że celem siekiery drwala i korkociągu kobiety były oczy olbrzyma. - Witam - powiedział. Wielkolud pochylił głowę, co można było uznać za niezwykle zdawkowe pozdrowienie. Nie wypowiedział 233
jednak ani słowa, nie uśmiechnął się i w żaden inny sposób nie okazał gościowi życzliwości. Arthura ogarnęło zdenerwowanie. Doskonale pamiętał łańcuch wokół swojej szyi i zastanawiał się, czy jego głowę da się przymocować z powrotem, gdyby Staruch postanowił ją oderwać od tułowia. Wątpił, by to było możliwe. - Przybyłem sprawdzić, czy postanowił pan udzielić mi pomocy - oznajmił i zrobił kilka kroków w stronę olbrzyma. - Powiedział pan, że nie będzie potrzebował zbyt dużo czasu na przemyślenia. Potem zza drzwi wyszły te istoty... - To prawda - przyznał Staruch. - Nazbyt długo deliberowałem i niemal postanowiłem cię wydać. Gdybyś pozostał na cyferblacie jeszcze przez sekundę, wyłupiliby ci oczy. - Poszli wyłupić je komuś innemu - zauważył Arthur, opanowując gniew. - Czemu nie obudził mnie pan wcześniej? - Chciałem sprawdzić samego siebie i dowiedzieć się, czy mogę zmusić śpiącego chłopca, by zapłacił straszliwą cenę za mój spokojny sen - zagrzmiał Staruch. - Okazało się, że nie. Cieszy mnie ten fakt. Arthurze, zasłużyłeś na wyjaśnienie. Zadaj mi trzy pytania, ani jednego więcej, a ja na nie odpowiem. Chłopiec już-już miał zapytać olbrzyma, dlaczego tylko trzy pytania, ale w porę ugryzł się w język. Z całą pewnością zostałoby to uznane za jedno z nich, a wówczas pozostałyby mu tylko dwa. Musiał dobrze się 234
zastanowić, co chce wiedzieć. - Czekam - obwieścił Staruch, przerywając mu rozważania. - Daję ci dwie minuty, według wskazań tego zegara. - Dwie minuty! - wykrzyknął Arthur. Zaczął gorączkowo myśleć i pospiesznie spytał: - Jak mogę użyć Niebywałych Schodów, aby przedostać się stąd do Pokoju Dziennego Poniedziałka? - Niebywałe Schody istnieją wszędzie, gdzie to tylko możliwe - wyjaśnił Staruch. - Musisz sobie wyobrazić schody tam, gdzie ich nie ma, wykonane z tego, co zobaczysz, choćby ze źdźbła trawy, przełamanego w trzech miejscach, albo z dziwnej chmury, uformowanej na kształt stopni. Następnie powinieneś skoczyć ku pierwszemu stopniowi, pamiętając, by w dłoni trzymać Klucz. Jeśli uwierzysz, że schodek będzie na miejscu, tak się stanie. Będzie tam, przynajmniej dla powiernika Mniejszego Klucza. Gdy wejdziesz na schody, będziesz musiał iść dalej, aż dotrzesz tam, dokąd pragniesz dotrzeć. Niebywałe Schody są wyposażone w liczne Podesty, a na każdym z nich być może będziesz musiał ponownie szukać Schodów. Jeśli dostatecznie szybko ich nie odnajdziesz, wówczas utkniesz tam, gdzie się zatrzymałeś, w czasach, do których trafiłeś. Schody wiją się przez wszystkie Poślednie Królestwa, przecinają czas i przestrzeń, docierają także do Domu, zatem musisz zachować czujność. Możliwe, że twoja wędrówka skończy się w miejscu, w którym szczególnie nie 235
chciałbyś się znaleźć. Jest to nawet prawdopodobne, bo Schody mają właśnie taką naturę. Musisz się wykazać siłą woli oraz mocą, aby dotrzeć tam, gdzie naprawdę chcesz. Bądź także świadom obecności innych podróżników, w szczególności Niconi, którzy czasami znajdują drogę do Schodów. Długa wskazówka zegara poruszyła się, łańcuch Starucha zagrzechotał. Minęła okrągła minuta! - Co... jak mogę korzystać z mocy Mniejszego Klucza? - spytał Arthur i jednocześnie uniósł przedmiot, którego światło rozbłysło na krótko, przyćmione przez osobliwą, niebieską poświatę łańcuchów. - Potęga Mniejszego Klucza przejawia się na wiele sposobów - podjął olbrzym. - w rękach prawowitego powiernika może on uczynić niemal wszystko, o co się go poprosi, chociaż jest słabszy w Domu niż w Poślednich Królestwach, i można mu się przeciwstawić zarówno Sztuką, jak i Władzą. Ogólnie biorąc, daje się nim zamykać, otwierać, łączyć, dzielić, odsuwać, zasuwać, ożywiać, petryfikować, oświetlać, zaciemniać, tłumaczyć, dezorientować i dokonywać niewielkich zakłóceń i przemian Czasu. Do pewnego stopnia będzie cię chronił przed uszczerbkiem na zdrowiu fizycznym i psychicznym, lecz jesteś śmiertelnikiem, więc istnieją dla ciebie nieprzekraczalne ograniczenia w potędze Klucza. Wiesz już, jak z niego korzystać. Możesz mu stawiać żądania i naprowadzać go na właściwy kierunek, a wykona pracę zgodnie z twoim życzeniem, jeśli zdoła. 236
Pozostało ci pół minuty. Arthur zerknął na wskazówkę minutową. Znowu się poruszyła i zatrzymała w połowie drogi do następnego znaku. Chłopak był pewien, że jeszcze nie wykorzystał dziewięćdziesięciu sekund! Ogarnięty paniką, usiłował jak najszybciej wymyślić dobre pytanie, które zapewniłoby mu bardziej wyczerpującą odpowiedź niż poprzednie. Potrzebował czegoś celniejszego, bardziej bezpośredniego. - Co się dzieje u mnie w domu? Tam skąd zniknąłem? - Tego nie potrafię ci wyjaśnić - oświadczył Staruch. Poślednie Królestwa są dla mnie zamknięte i wiele, wiele lat minęło, odkąd po raz ostatni tam zajrzałem. Zadaj inne pytanie. - Komu mogę zaufać? - Tym, którzy ci dobrze życzą - usłyszał w odpowiedzi. - Bądź graczem, nie pionkiem. To było trzecie pytanie, twój czas się skończył. Uniósł rękę i ruchem dłoni odprawił Arthura. - Przecież to nie była prawdziwa odpowiedź zaprotestował chłopiec. Ani myślał odchodzić, chociaż Staruch ponownie machnął ręką. - Chodziło mi o to, komu konkretnie mogę ufać. Na przykład Woli albo Poniedziałkowemu Zmierzchnikowi. Staruch wstał, jego łańcuchy zachrzęściły. Wykonał pętlę z jednego z nich i leniwie potrząsnął nią w powietrzu. Arthur nawet nie drgnął. Stał w miejscu i patrzył z dołu na olbrzyma, w dłoni ściskał Klucz. 237
Zupełnie, jakbym stawiał się chuliganowi, powiedział sobie, choć tak naprawdę był cały roztrzęsiony. Musiał jednak wytrzymać. - Sam zdecyduj, komu warto ufać - oznajmił Staruch. Chciał znowu odprawić chłopca ruchem dłoni, ale zmienił zdanie. - Powiem ci jeszcze coś, co ma związek z twoim pytaniem, Arthurze Penhaligonie. Śmiertelnik, który włada Kluczem, staje się również jego narzędziem. Klucz cię zmieni, całkowicie przekształci na podobieństwo swojego twórcy. Klucz nie pasuje do śmiertelników, z czasem zawsze przeobrazi swego powiernika. Arthurze, pomyśl o tym. Kto dzierży władzę, ponosi tego konsekwencje. Dość spojrzeć na mnie. Teraz odejdź! Ostatnie dwa słowa wywrzeszczał, jednocześnie skoczył, wymachując łańcuchem. Chłopiec uchylił się przed niebezpiecznym narzędziem i z biciem serca czym prędzej uciekł z cyferblatu. Dobiegł do piramid węgla, lecz nigdzie nie widział Pravuila. Odwrócił się i przekonał, że Staruch znowu siedzi z łokciem na kolanie i głową opartą na pięści, pogrążony w myślach. Arthurowi przyszło do głowy, że powinien iść w jego ślady, choć przede wszystkim nabrał ochoty, aby skorzystać z Niebywałych Schodów i wydostać się z tego zimnego, zapylonego szybu. Rzecz nie była jednak prosta. Czy powinien ryzykować wędrówkę po Schodach, skoro może istnieć inna droga? Dokąd powinien się udać? 238
Prosto do Pokoju Dziennego Poniedziałka po Wskazówkę Godzinową? A co z Wolą i Suzy Błękit? I z Poniedziałkowym Zmierzchnikiem? Poniedziałkowy Zmierzchnik... Arthur nagle zastanowił się, czy Pravuil w ogóle wie, jak porozumieć się ze Zmierzchnikiem. Co dokładnie Zmierzchnik kazał mu zrobić poza udzieleniem pomocy Arthurowi i poczęstowaniem go herbatą? - Pravuil! Okrzyk chłopca odbił się echem wśród piramid węgla, lecz ciemności nadal pogrążone były w ciszy. Odpowiedź nie nadeszła także z rozjaśnionego na niebiesko obszaru wokół zegara. - Pravuil! Niech pan tu przyjdzie! Ponownie odpowiedzią było milczenie. Tyle tytułem przysięgi wierności, pomyślał Arthur. Rozejrzał się dookoła i, zastanawiając się, czy zdoła znaleźć jego obozowisko. Chętnie wypiłby filiżankę czegoś gorącego, nawet gdyby nie zastał Sortownika Węgla i nie uzyskał odpowiedzi na nurtujące go pytania. Wiedział jednak, że nie da sobie rady, bo nie zostawił znaków na ziemi. Dlatego błąkał się w ciemnościach, przyświecając sobie światłem z Klucza. Miał nadzieję, że może przypadkowo znajdzie obozowisko. - Pravuil! Gdy echo przebrzmiało, cisza powróciła. Arthur nabrał w płuca powietrza, by krzyknąć ponownie, lecz nagle usłyszał jakiś dźwięk. Był on ledwie słyszalny, 239
trudny do zlokalizowania. Chłopiec lepiej go usłyszał, gdy z pomocą Klucza zespolił brykiety węgla w piramidzie i wspiął się na jej szczyt. Kiedy się wdrapywał, światło z Klucza rozświetlało coraz większy obszar, lecz chłopiec i tak nic nie dostrzegał. W pewnej chwili rozpoznał dźwięk i spojrzał w górę. Był to trzepot skrzydeł. Coś... sfruwało z góry prosto na niego! A może to był ktoś?! Skrzydlata postać zmaterializowała mu się nad głową. Natychmiast uskoczył jej z drogi, a gdy runął na ziemię, usłyszał odgłos zderzenia z piramidą. Wokoło posypały się brykiety. Kimkolwiek był ten, kto przyfrunął, z całą pewnością nie opanował sztuki latania. Arthur rzucił się ku przybyszowi z Kluczem gotowym do ciosu. Nie chciał dać obcemu czasu na dojście do siebie po upadku. Nie podejrzewał, by to był Zmierzchnik, bo spadające skrzydła były białe, a zresztą wątpił, żeby Zmierzchnik, Południk lub Jutrzenka mogli mieć problemy z lataniem. - Ale jazda, ja cię kręcę! - wykrzyknął znajomy głos. Arthur popatrzył w dół, na wysmarowany na czarno kształt, który gramolił się ze sterty brykietów. - Nikt mi nie powiedział, że ziemia będzie się tak szybko zbliżała! - Suzy Błękit! - zawołał Arthur. Uśmiechnął się, wsunął Klucz za pasek i pochylił się, aby pomóc dziewczynce. - Jak tutaj trafiłaś? - Wola przejęła kontrolę nad nieuważnym Trzecim Sekretarzem do spraw Utrzymania Sufitu i dała mi jego 240
skrzydła - wyjaśniła Suzy. Wstała chwiejnie i otrzepała ubranie, wzbijając chmury węglowego pyłu. Nadal miała na plecach skrzydła, nieco wygięte na końcach. Wyglądały tak, jakby od początku nie były idealnie białe, ale teraz spod czarnego pyłu prześwitywały jedynie plamki bieli. - Wysłała mnie tutaj, żebym cię znalazła. Sama nie chciała przylecieć. Podobno woli się nie zbliżać do jakiegoś starego gościa. Mam farta, że wcelowałam w to światło co trzeba. Co to za niebieska poświata tam dalej? - To ten stary gość - wyjaśnił Arthur. - Na twoim miejscu trzymałbym się od niego z daleka. Czyli Południk puścił cię wolno? - Coś w tym stylu - mruknęła. - A dokładniej to daliśmy dyla. Ale tu zimnica. Lepiej przeczytaj ten list, potem stąd zjeżdżamy. Z zanadrza brudnej kamizelki wyciągnęła kopertę z grubego beżowego papieru, zapieczętowaną wielkim woskowym kleksem z pieczęcią, która wyglądała jak odcisk żabiej łapki. Arthur rozerwał kartkę. Z początku nie potrafił się zorientować, gdzie jest list. Dopiero po chwili uświadomił sobie, że tekst znajduje się po wewnętrznej stronie koperty, zupełnie jak w staromodnych listach lotniczych. Litery były pięknie wykaligrafowane łagodnie jaśniejącym, zielonym atramentem. Do Arthura, Prawowitego Dziedzica Kluczy do Królestwa i 241
mistrza Niższego domu, Środkowego Domu i Wyższego Domu, Odległych Rubieży, Wielkiego Labiryntu, Niezrównanych Ogrodów, Morza Granicznego i Bezkresnych Obszarów poza domem, które powszechnie określa się mianem Poślednich Królestw... Pozdrowienia do Twej wiernej Sługi, Akapitów od Trzeciego do Siódmego Ostatniej Woli Naszej Najwyższej Stwórczyni, Ostatecznej Architektki Wszechrzeczy, przekazuje panna Suzy Turkusowy błękit, Napełniaczka Kałamarzy itd., itp. Ufam, że niniejszy list znajdzie Cię w dobrym zdrowiu i dotrze w odpowiednim momencie, by Cię przestrzec: pod żadnym pozorem nie wolno Ci się zbliżać do olbrzyma przykutego łańcuchami do zegara. Przebywa on w okowach, w których niefortunnym zbiegiem okoliczności chwilowo pozostajesz. Wielkolud zwany przez niektórych Staruchem jest niesłychanie niebezpieczny. Powtarzam nie podchodź do niego, nie zbliżaj się do zegara! Ubolewam nad twoim tymczasowym uwięzieniem, nie mniej zapewniam Cię, że nasze plany, choć chwilowo pokrzyżowane, nadal pozostają aktualne. Pragnę zasugerować, by naszym następnym krokiem stało się Twoje natychmiastowe przybycie do Poniedziałkowej Sieni, obawiam się bowiem, że jego Dzienny Pokój jest obecnie pilniej strzeżony i wymaga uważniejszej kontroli, nim wznowimy nasze poczynania. Jak przedostać się z Twojej wilgotnej piwnicy do Poniedziałkowej Sieni? Rozważałam możliwość przekazania Suzy dodatkowej pary skrzydeł dla Ciebie, lecz korzystanie z 242
nich nie jest łatwe i przestraszyła mnie perspektywa wypadku. Lepiej i stosowniej dla Ciebie będzie skorzystać z Niebywałych Schodów. - Nie mogę odczepić tych kretyńskich skrzydeł przerwała mu czytanie Suzy. Arthur oderwał wzrok od opisu i wyjaśnienia, jak korzystać z Niebywałych Schodów. Tekst niemal niczym się nie różnił od słów Starucha, zupełnie jakby informacje pochodziły z tej samej książki, której Wola i olbrzym nauczyli się na pamięć. Suzy wyciągała rękę ponad ramieniem i zmagała się ze skrzydłem. - Pomóc ci? - spytał Arthur. - Nie! - krzyknęła. - Mam wrażenie, że przyrosły mi do pleców. - Czułem to samo - przypomniał sobie chłopiec. - Ale odpadły i z powrotem zmieniły się w papier chwilę przedtem, nim dotknąłem ziemi. - Papierowe skrzydła? To prowizorka, prosta magia mruknęła Suzy pogardliwie. - Moje są najwyższej klasy, przeznaczone do stałego użytku. Widziałam, jak je zdejmowano, kurczono i powiększano. Z pewnością istnieje jakaś sztuczka, żeby to zrobić. Arthur ostrożnie skinął głową. Powrócił do czytania listu. Niebywałymi Schodami przybądź do Poniedziałkowej Sieni. 243
Nakreśliłam skromny szkic, abyś miał przed oczyma obraz swojego celu. Pamiętaj, że Schody są przekorne i będą się zatrzymywały w wielu miejscach, Nie pozwól, By Cię opuściły, nim dotrzesz do Poniedziałkowej Sieni! Chłopiec przyjrzał się szkicowi. Był on wielkości jego paznokcia u kciuka, lecz wykonano go z najwyższą precyzją i dbałością o szczegóły. Przypominał bardzo starą rycinę, a ukazywał wnętrze pokoju, a raczej namiotu, bo ściany najwyraźniej uszyto z materiału. Pośrodku widoczny był słup. Poza tym w pomieszczeniu znajdowały się sterty ozdobnych poduszek oraz mały stolik z bardzo wysokim, wąskim dzbanem oraz kilkoma kieliszkami do wina. Jaka dziwna sień, pomyślał Arthur. Wzruszył ramionami i powrócił do lektury. Jeśli wszystko pójdzie zgodnie z moim planem, będę tam na Ciebie czekała wraz ze wszystkimi sprzymierzeńcami, których uda mi się zgromadzić. Podczas naszego najbliższego spotkania wyjawię Ci, co zrobimy potem. Do tego czasu pozostaję Twoją posłuszną i pokorną sługą. Niech Ostatnia Wola się wypełni. Arthur złożył list i wsunął go do kieszeni spodni. Suzy nadal borykała się ze skrzydłami. - Co Wola kazała ci zrobić - spytał chłopiec - kiedy już dostarczysz mi wiadomość? 244
- Bo ja wiem - burknęła Suzy. Przestała szarpać skrzydła, opuściła ręce i wsunęła palce pod pachy kamizelki. - Nic nie powiedziała. Chyba pójdę z tobą. - Nie wiem, czy możesz ze mną iść - oznajmił Arthur. Popatrzyła na niego ze złością. - No to pięknie! - warknęła. - Lecę tutaj kawał drogi i dowiaduję się, że nie masz ochoty zawracać sobie głowy zabieraniem mnie stąd ze sobą, bez względu na to, co się stanie! - Zabiorę cię, jeśli będę mógł - oświadczył Arthur cierpliwie. - Muszę wejść na coś, co nosi nazwę Niebywałych Schodów, i najzwyczajniej nie wiem, czy oboje możemy się na nich znaleźć. I tyle. Dziwi mnie, że Wola nic ci nie powiedziała. - Ta cała Wola myśli tylko o sobie! - mruknęła Suzy ponuro. - Zrób to, zrób tamto, musimy postępować zgodnie z intencjami Architektki... Można dostać kręćka, poważnie. Ale lepiej bierzmy się do roboty, zanim pachołki południka dobiorą mi się do skóry. - Co? - Niebywałe Schody. Ruszajmy w drogę. Gdzie się zaczynają? - Nie, chodzi mi o tych pachołków Południka. - Och, łatwo było zwiać pierwszej bandzie, którą posłał za nami Południk, kiedy opuściliśmy Biuro Głównego Wydajnika. Kiedy jednak dotarłam do Górnej Piwnicy, wokół skraju szybu stała cała gromada Komisarzy. Przedarłam się między nimi, ale 245
podejrzewam, że część z nich pognała po skrzydła i teraz już je mają. Lepiej więc się pospieszmy. Tobie może nic nie zrobią, ale mnie z pewnością mogą skrzywdzić. Kiedy mówiła, Arthur spojrzał w górę. Z początku nic nie dostrzegał, bo Klucz go oślepiał. Musiał odsunąć go na bok, i rzeczywiście, zobaczył wysoko nad nimi blade światełka, których wcześniej nie było. Jasne punkty stawały się coraz większe i wyraźniejsze. - Latarnie strażnicze - zauważyła Suzy. - To pewnie Sierżanci. Jest ich chyba sześciu. Arthur chciał coś powiedzieć, kiedy za plecami usłyszał wściekły wrzask. Suzy machinalnie chwyciła nakrycie głowy, choć wcześniej tak mocno je nasadziła, że żaden wiatr nie mógłby go zwiać. Staruch również dostrzegł Komisarzy. - Weź mnie za rękę - polecił Arthur dziewczynce i wyciągnął lewą dłoń. Klucz cały czas ściskał w prawej Suzy niechętnie chwyciła go dwoma palcami, zupełnie jakby musiała podnieść martwego szczura. - Nie, złap mnie mocno! - nalegał chłopak. - Bo inaczej na pewno się zgubisz. Uścisk Suzy się zacieśnił. Arthur żywił nadzieję, że się nie myli. Nie miał pojęcia, czy może zabrać ją ze sobą. Nie wiedział nawet, czy potrafi znaleźć Schody, nie wspominając już o wdrapaniu się na nie. Co takiego mówili Staruch i Wola? „Wyobraź sobie Schody tam, gdzie ich nie ma. Skup się na czymś, co przypomina stopnie, i uwierz, że tam będą Schody". 246
Tam, w ciemności, nad tą lekko osypaną piramidą, pomyślał Arthur. To dobre miejsce na Schody. Będą naturalnym przedłużeniem stopni powstałych samoczynnie na osypisku z jej boku. Tak, dodał w myślach. Szerokie Schody, prowadzące prosto na górę. Stopnie z białego marmuru, połyskujące w ciemności. Wyraźnie dostrzegał je oczyma wyobraźni, ale czy istniały w mrocznej pustce? - Stój! Ani kroku! - krzyknął ktoś na górze. Głos był jednak słaby i nadal dobiegał z oddali. W odpowiedzi na to wołanie ciemności przeszyła błękitna błyskawica, wystrzelona z zegara. Piorun nie dotarł do celu, odbity od niewidzialnego sufitu, który wisiał zaledwie sto metrów nad niezwykłym więzieniem Starucha. Arthur zignorował zarówno okrzyk, jak i błyskawicę. Widział już Schody, ich marmurowe stopnie. Wznosiły się ponad piramidą. Pozostało mu tylko wskoczyć na pierwszy lśniący schodek... - Au! - krzyknęła Suzy, kiedy Arthur bez zapowiedzi dał susa przed siebie. Zatrzepotała skrzydłami, by dotrzymać kroku skaczącemu w powietrze chłopcu. Jego stopy nie wylądowały na węglu. Trafiły na coś, czego Suzy nie widziała. Skoczył ponownie. Dziewczynka z całych sił machała skrzydłami, nie chcąc pozostać w tyle. Zamknęła oczy i poczuła, że Arthur znowu skacze, mocniej więc zacisnęła powieki, w oczekiwaniu na to, że zostanie boleśnie ściągnięta na ziemię, a skrzydła w 247
niczym jej nie pomogą. Nic podobnego się nie stało. Suzy dotknęła czegoś stopami, ale delikatnie, łagodnie, nie jak przy upadku. Otworzyła oczy i popatrzyła w dół. Pod jej utytłanymi butami lśnił biały marmur. Spojrzała w lewo, w prawo i do góry. Poza Schodami, prowadzącymi prosto w górę, widziała tylko światło, oślepiające białe światło, wszędzie dookoła. - Patrz na dół, na Schody! - wrzasnął Arthur. - I chodź! Nie możemy się zatrzymywać!
248
Rozdział 19 - A więc jak to działa? - sapnęła Suzy po tym, jak posłusznie pokonała wraz z Arthurem co najmniej dwieście stopni, cały czas trzymając go za rękę. Będziemy biegli po Schodach tak długo, aż w końcu upadniemy i stoczymy się na dół? - Sam nie wiem - przyznał chłopiec. Dokuczało mu zmęczenie, ale jednocześnie był dziwnie rozradowany. W normalnym świecie, bez Klucza, żadną miarą nie udałoby mu się tak sprawnie wbiegać po schodach. Rozkoszował się powietrzem, które swobodnie wpływało mu do płuc i bez trudu się z nich wydostawało, chociaż mięśnie protestowały przeciwko wysiłkowi. - Nie wolno nam się zatrzymać. Co pewien czas trafimy na Podesty, ale nie bardzo wiem, jak one wyglądają, jeżeli do któregoś dotrzemy, będziemy musieli szybko odnaleźć Schody, bo inaczej utkwimy na Podeście. Podejrzewam, że na zawsze. - Same kłopoty - gderała Suzy. - Powinnam była trzymać się swoich kałamarzy. Mój staruszek zawsze powtarzał, żeby nigdy nie zgłaszać się na ochotnika. Nagle stanęła jak wryta. Szarpnęła Arthura za rękę. - Co jest? - zniecierpliwił się i pociągnął jej dłoń, by biegła dalej. 249
- Przypomniałam sobie! - wykrzyknęła. Przypomniałam sobie tatę, na jedną chwilę! Od lat mi się to nie zdarzało! Za bardzo szorowali mi w głowie. A to co?! Arthur lekko odwrócił głowę, by spojrzeć na dziewczynkę, i niemal nadwerężył sobie szyję, gdy ponownie popatrzył w górę Schodów. Dostrzegł tam coś kolorowego, co wyłaniało się z białej poświaty, która ich otaczała, jednocześnie zauważył z niepokojem, że stopnie zaczęły się poruszać, niczym ruchome schody. Cokolwiek znajdowało się w górze, zbliżali się do tego zbyt szybko. - Uważaj! - wrzasnęła Suzy i w następnej chwili Schody znikły, a wraz z nimi białe światło. Stali po kolana w wodzie, wśród bujnej roślinności, która przypominała głowy kapusty wielkości domów. Na krystalicznie czystym błękitnym niebie świeciło słońce. - Podest! - zawołał Arthur. - Prędzej! Musimy odszukać Schody! Odpowiedział mu potworny ryk. Spoza jednej z gigantycznych kapust wyłonił się łeb wielkiego gada, osadzony na niebywale długiej szyi. - Znowu dinozaury! - jęknął chłopiec. Na szczęście to stworzenie wyglądało na roślinożercę, ale miało rozmiary tira i absolutnie niechcący mogło z łatwością zmiażdżyć dwoje dzieci. Zwierzę charakteryzowało się bagnistoniebieską skórą z nierównomiernymi łatami w kolorze intensywnie fioletowym. Gdy Arthur patrzył na te łaty, korciło go, by wybuchnąć histerycznym 250
śmiechem. Nie mógł jednak sobie na to pozwolić. Musiał znaleźć coś, co przypominało stopnie Schodów... Dinozaur ryknął ponownie i ruszył naprzód, miażdżąc tułowiem ogromną kapustopodobną roślinę. Nawet jeśli tylko był zaciekawiony, stanowił spore zagrożenie. Musieli zejść mu z drogi i wrócić na Schody. Arthur rozejrzał się w panice i przy okazji niemal przewrócił Suzy. Jej uścisk lekko zelżał, lecz chłopiec zacisnął dłoń. - Trzymaj się mocno! - podkreślił. - Bo tutaj zostaniesz! O! Zobaczył coś, co uznał za przydatne: kępę wysokiej trzciny Pognał ku niej razem z Suzy, nie przygotowaną do nagłego biegu. Gdyby udało mu się pozginać jedną trzcinkę tak, aby przypominała schodki, może to by wystarczyło. Bez zastanowienia wetknął Klucz za pasek, i nagle jego płuca zamarły w połowie oddechu. Poczuł znajomy ucisk w piersi. Zapomniał. Nie przebywał już w Domu. Znaleźli się w Poślednich Królestwach, może nawet w odległej przeszłości jego własnego świata, i musiał trzymać Klucz, by swobodnie oddychać. A czas naglił! Arthur szybko przełamał trzcinkę w sześciu równo oddalonych od siebie miejscach, ustawił roślinę pod odpowiednim kątem i znowu chwycił Klucz. Potem wbił uważne spojrzenie w trzcinkę. Nagle pojawiły się Schody, odchodzące od wierzchołka trzcinki ku niebu. Chłopiec popatrzył na cienki zarys trzcinowych stopni i wyobraził 251
sobie, że się łączą i tworzą znacznie wyrazistsze, trójwymiarowe Schody z marmuru. Woda ochlapała mu plecy. Dinozaur zbliżał się szybko. Suzy westchnęła lub stłumiła krzyk, a wtedy Arthur skoczył. Dziewczynka zatrzepotała skrzydłami, ociekając wodą, oboje znowu trafili na Niebywałe Schody. Świszczący oddech Arthura momentalnie się ustabilizował. Chłopiec miał ochotę usiąść, lecz wiedział, że nie może sobie na to pozwolić. Zmęczony, pociągnął Suzy za rękę i znowu ruszyli w górę. - Ile jeszcze takich Podestów nas czeka? - spytała dziewczynka. Lekko machała skrzydłami, aby je osuszyć, przynajmniej spłynęła z nich część pyłu węglowego i wydawały się nieco bielsze. Nie była to idealnie czysta biel, raczej biel złamana, ale nie szarość. - Poza tym dokąd właściwie idziemy? - Sam nie wiem - wyznał Arthur. Ledwie to powiedział, poczuł, jak stopień pod jego nogą mięknie niczym masło wyjęte z lodówki, i przez moment bał się, że spadnie. - To znaczy wiem, dokąd idziemy oświadczył pospiesznie i najpewniej, jak potrafił. Jednocześnie pomyślał o sporządzonym przez Wolę rysunku Poniedziałkowej Sieni, - To znaczy nie wiem, ile Podestów napotkamy. Idziemy do Sieni Pana Poniedziałka, na spotkanie z Wolą. Stopień natychmiast stwardniał i ponownie zaczął przypominać marmur, nie żelek. 252
- Och, wobec tego wszystko gra - oświadczyła Suzy sarkastycznie. - Moja kumpelka Ostatnia Wola. Mam nadzieję, że dotrzymasz słowa, Artie. - Nie nazywaj mnie Artie - burknął. - Zrobię, co w mojej mocy, żebyś razem z resztą dzieci wróciła do domu. Stopnie przed nimi nagle drgnęły i najwyraźniej lekko skręciły w bok. Wszystko rozegrało się jednak bardzo szybko i Arthur nie miał pojęcia, co to oznacza. Może była to jedna z osobliwości tego miejsca. - Coś nad nami! - ostrzegła Suzy. - Następny... Znowu dotarli do Podestu, znacznie szybciej, niż się spodziewali. W jednej chwili unosili stopy, aby pokonać kolejny schodek, a w następnej stali na równej ziemi. Wokół było chłodno i ciemno. Arthur uniósł Klucz, ale widział tylko kamienne ściany. Mokre kamienne ściany. Znajdowali się w jaskini. Jakiś szelest sprawił, że chłopiec odwrócił się i podniósł Klucz wyżej, aby zrobiło się jaśniej. W kącie groty ujrzał grupę ludzi skulonych z przemożnego strachu. Byli nadzy, ale ciało każdego z nich okrywała gruba warstwa włosów. Mieli grubo ciosane, kościste głowy. Neandertalczycy, pomyślał Arthur. Albo kromaniończycy. Chciał im powiedzieć, żeby się nie obawiali, ale brakowało czasu na wyjaśnienia, poza tym i tak by nie zrozumieli. Chłopiec odwrócił się do ściany i czubkiem Klucza szybko nabazgrał zygzak oraz bardzo nierówne stopnie. 253
Zanim zdążył przystąpić do wizualizowania Schodów, usłyszał głos Suzy. - Jak na mój gust, to wcale nie przypomina żadnych schodów - zauważyła. - Ciii! - syknął Arthur. Teraz w ogóle nie potrafił sobie ich wyobrazić. Wpadł w panikę. Na zawsze utkniemy w epoce kamienia łupanego... Nie! Nie! Odetchnął głęboko i nabazgrał jeszcze kilka stopni, tym razem wolniej i staranniej. Ten rysunek przypomina schody, pomyślał. To są Schody. Skoczę na nie i pociągnę za sobą tę niewdzięcznicę Suzy... Z otwartymi oczyma skoczył na ścianę, podświadomie oczekując, że się boleśnie uderzy i wyląduje na ziemi. Nic podobnego. Wszędzie wokoło rozbłysło białe światło, zapraszające ich do siebie. Ponownie znaleźli się na Niebywałych Schodach. Przez pewien czas wdrapywali się w milczeniu. Pierwsza odezwała się Suzy. - Przepraszam, nie chciałam tak powiedzieć. Odtąd będę trzymała buzię na kłódkę. Arthur z początku nie odpowiadał. - To nie twoja wina - mruknął w końcu. - Wątpię, by tamten rysunek zadziałał. Nie wierzyłem w to, zanim jeszcze cokolwiek powiedziałaś. - Nie zostawisz mnie? - spytała Suzy znacznie ciszej niż zwykle. - Nie odejdziesz beze mnie? - Skąd! Oczywiście, że nie! - oburzył się Arthur. 254
Niemal stanął w miejscu, do tego stopnia poruszyło go, że dziewczynka podejrzewa go o takie zamiary. - Wiesz, przypominam sobie różne rzeczy - wyznała cicho. - Teraz pamiętam, jak po raz pierwszy zobaczyłam Szczurołapa. Pamiętam, że mama zabrała mnie na wieś i... i zostawiła mnie tam. Mnie, miastową dziewczynkę. Nie wiedziałam, co robić, i wtedy nadszedł Szczurołap, a za nim mnóstwo roztańczonych dzieci... Arthur jeszcze mocniej uścisnął jej dłoń. Wiedział, że w tej sytuacji nic nie może powiedzieć. - Dziwne, wraca mi pamięć. - Suzy pociągnęła nosem i wyjęła z kieszeni niezbyt czystą chustkę. - Pewnie to coś w powietrzu. - Pewnie tak - potwierdził Arthur. - Czekaj, coś się dzieje... Stali na poboczu drogi, prażyło słońce, niebo było błękitne, na horyzoncie zawisły pojedyncze chmurki. Droga właściwie zasługiwała jedynie na miano ścieżki. Nie była nawet wybrukowana, jej nawierzchnię tworzyła ziemia z przypadkowymi łatami nieregularnych kamieni brukowych. Wzdłuż jednego pobocza rosły niskie, sękate drzewa posadzone w nierównomiernych odstępach. Z drugiej strony drogi, tam gdzie stali Arthur i Suzy, rozpościerało się pole niskiej trawy, systematycznie skubanej przez kozy, które obserwowały ich ze stoku oddalonego o kilkaset metrów. - Kamienie! - zauważył Arthur i wskazał ręką stertę wzniesioną pod drzewami z drugiej strony ścieżki. 255
Możemy zrobić z nich Schody. Pociągnął Suzy na drugą stronę i wspólnie pobiegli do kopca kamieni. Niemal do niego dotarli, kiedy Arthur zauważył mężczyznę, pędzącego drogą prosto ku nim. Nieznajomy biegł prędko, ale miarowo, co oznaczało, że jeszcze długo utrzyma szybkie tempo. Był chudy i żylasty, miał na sobie tylko przepaskę biodrową oraz sandały. Na jego nagiej, gładkiej klatce piersiowej lśnił pot. Biegacz zatrzymał się na chwilę na widok dzieci, a potem przystanął ponownie, kiedy Suzy nieświadomie zatrzepotała skrzydłami. Wbił w nią wzrok i wykonał pełen szacunku gest, jakby chciał jednocześnie osłonić oczy przed słońcem i zasalutować. - Wiktoria pod Maratonem! - krzyknął. - Persowie pokonani! Dziękujemy Nike za zwycięstwo! Pobiegł dalej, lecz mijając dzieci, odwrócił wzrok i niemal się przewrócił na kamieniu milowym. Arthur i Suzy również nie zwlekali. Popędzili ku stercie kamieni, a na miejscu Suzy pomogła Arthurowi ułożyć je na kształt stopni. Chłopiec machnął Kluczem, wyobraził sobie Schody i wszedł na chwiejną konstrukcję. Tym razem wszystko poszło jak z płatka. Oboje natychmiast znaleźli się na marmurowych stopniach i otoczyło ich białe światło. - Chyba wiem, gdzie to było - odezwał się Arthur. - To znaczy, kiedy to było. W naszym świecie. W historii. Jakiś czas temu przygotowałem pracę semestralną poświęconą 256
źródłom słynnych nazw produktów. Ten człowiek wziął cię za Nike, skrzydlatą boginię zwycięstwa. - Mnie! - prychnęła Suzy. - Nie byłoby tyle zamieszania, gdybym mogła odczepić te debilne skrzydła. - Ciekawe, czy istnieje sposób, aby nie zatrzymywać się na Podestach - myślał Arthur na głos. - Idę o zakład, że Architektka nigdy nie musiała przystawać, chyba że miała na to ochotę. W drogę! Ruszyli przed siebie.
257
Rozdział 20 Arthur w morderczym tempie pędził po Schodach, pokonując kilka stopni naraz. - Czemu... czemu tak gnamy? - spytała Suzy. - Może jeśli będziemy prędzej się poruszali, rzadziej natrafimy na Podesty! Sam nie wiem. Mam wrażenie, że tak trzeba. - Jeżeli jest inaczej, będziemy szybciej lądowali na Podestach - zauważyła Suzy. Arthur nie odpowiedział. Naprawdę czuł, że jeśli się pospieszą, prędzej dotrą na miejsce, a na dodatek ominą część Podestów. Nie miał na to jednak żadnego dowodu. Zabrakło mu okazji, aby się dowiedzieć czegoś więcej z Atlasu, od Woli, od Starucha... - Coś jest przed nami! - krzyknęła Suzy. Arthur zamrugał oczyma. Dostrzegł jakąś twardą powierzchnię, w następnej chwili uderzył w nią Kluczem i oboje z Suzy z impetem zderzyli się z cienkimi, drewnianymi drzwiami, przez które wypadli na brukowaną ulicę. Przez moment sądził, że wrócili do Atrium w Domu. Potem jego nozdrza wypełnił potworny smród i od razu wiedział, że są gdzie indziej. Wzdłuż ulicy leżały sterty zwłok, nieprzeliczone ilości 258
trupów, pospiesznie przysypanych wapnem. Biały proszek pokrył ich twarze, wskutek tego wyglądały niemal jak posągi albo ułożone rzędami kukły. Wokoło unosił się fetor, bzyczały muchy, zataczające koła nad ciałami, a z otwartego ścieku po przeciwnej stronie ulicy wyskakiwały szczury i biegały między umarłymi. Dookoła nie było żywej duszy. Arthur wstrzymał oddech i rozejrzał się, walcząc z mdłościami. Wszystkie domy były wąskie, liczyły po trzy piętra i pochylały się nad ulicą, pogrążoną w głębokim cieniu, mimo że intensywnie świeciło słońce. Do wysokości około dwóch metrów budynki wzniesiono z kamieni; wyżej konstrukcja opierała się na wyeksponowanych belkach i pomalowanych deskach. Większość domów była kryta strzechą, niektóre jednak miały dachy z drewnianych gontów albo dachówki. Drzwi i okiennice były jaskrawo pomalowane. W czasach Arthura byłyby to bardzo stare domy, zbyt stare, aby natknąć się na nie gdziekolwiek poza Anglią lub nawet Europą. Tutaj nawet jeśli nie wyglądały na nowe, z pewnością nie można ich było nazwać specjalnie starymi. Swego czasu mogła to być całkiem przyjemna ulica, pomyślał Arthur. Teraz już taka nie jest. Na drzwiach i ścianach frontowych każdego budynku widniały krzyże, byle jak namalowane mlekiem wapiennym. Arthur wiedział, co to oznacza, a także co zabiło tych wszystkich ludzi. - Dżuma - wyszeptał. Prawdopodobnie przebywali w 259
siedemnastowiecznej Anglii. Właśnie tam, w latach sześćdziesiątych, doszło do wybuchu epidemii tej strasznej choroby. Niewykluczone też, że trafili w analogiczne czasy w innym świecie. Chłopiec zbyt mało wiedział o Domu, Niebywałych Schodach oraz o Poślednich Królestwach, aby stwierdzić to jednoznacznie. Nagle Suzy rozluźniła uścisk. Arthur zbyt późno zacisnął dłoń. Na ułamek sekundy przytrzymał palce dziewczynki, ale wyrwała mu się i odeszła. - Suzy! Musimy iść dalej! Nie zareagowała. Pospieszył za nią, kiedy przechodziła przez ulicę i popychała jasnoniebieskie drzwi jednego z domów. Uchyliła je o kilka centymetrów i natrafiła na ciało, które leżało pod progiem i blokowało wejście. Raz jeszcze naparła na drzwi, kopnęła je i wybuchnęła płaczem. Łzy spływały jej po policzkach i tworzyły ciemne plamy na krawacie. Skrzydła żałośnie opadły na plecy dziewczyny. - Co się stało? - spytał Arthur. Suzy zawsze sprawiała wrażenie beztroskiej osoby, nawet kiedy musiała stawić czoło dinozaurom lub wymachującym mieczami barbarzyńcom. O co teraz chodziło? - To był mój dom! - zaszlochała. - Przypomniałam sobie. Tutaj mieszkałam! Popatrzyła na najbliższą stertę zwłok. Chciała odwrócić najwyżej leżącego trupa, żeby spojrzeć mu w twarz, ale Arthur chwycił ją za nadgarstek i odciągnął. - Nie możesz nic zrobić! - oświadczył z naciskiem. - I 260
nie możesz tutaj zostać! Musimy znaleźć jakieś stopnie. - A niech mnie, jeśli to nie Suzy, córka Jacka Dyera. Wróciła jako anioł śmierci - wymamrotał głos. Arthur i Suzy zamarli, przekonani, że jeden z trupów przemówił. Potem na zacienionym progu sąsiedniego domu zobaczyli stertę szmat, która poruszała się i wstała. Była to stara kobieta, mimo ciepłego dnia okryta szatą podbitą futrem. Przy twarzy trzymała mokrą chustkę. Chłopiec wyczuł zapach goździków i olejku różanego. Woń mikstury wyraźnie przebijała się przez koszmarny smród. - Więc jednak umarłaś - wybełkotała starucha. Mówiłam twojej matce, że zabieranie cię stąd to durny pomysł. Śmierć nie zna granic parafii, powiadałam. Zdąża tam, gdzie chce, czy to do miasta, czy na wieś. - Czy mama nie żyje? - spytała Suzy cicho. - Nikt nie żyje! - zarechotała stara kobieta. - Wszyscy umarli! Ja też, tylko jeszcze o tym nie wiem. Zaniosła się szaleńczym chichotem. Arthur ponownie szarpnął Suzy za rękę. Tym razem dziewczyna nie stawiała oporu, lecz także nie ułatwiała mu zadania, gdy ją odciągał. - Idziemy! - upierał się. Drzwi wejściowe w domu obok stały otwarte na oścież, za nimi z pewnością znajdowały się jakieś schody. Mimo to chłopak martwił się, gdyż przebywali tu dłużej niż w innych miejscach, a Suzy wcześniej puściła jego dłoń. - Myśl o Sieni Pana Poniedziałka! - wrzasnął, ciągnąc 261
dziewczynkę przez krótkie i wąskie przejście ku spiralnie kręconym schodom, tak ciasnym, że uderzył głową o wyższe stopnie. Suzy samodzielnie ruszyła na górę. Skup się na myśli o powrocie do Domu! Sam również usiłował się skoncentrować, lecz ciągle jeszcze miał przed oczyma sterty zwłok. Nigdy wcześniej nie widział trupa i sądził, że jeśli kiedykolwiek go ujrzy, to na szpitalnym łóżku. Nie przestawał rozmyślać o strasznych, rozrzuconych po ulicy stosach nieboszczyków, naprędce przyprószonych wapnem przez garstkę pozostałych przy życiu ludzi, zbyt przerażonych, aby uczynić cokolwiek innego. Senny Pomór był współczesnym odpowiednikiem dżumy dymieniczej. W dawnych czasach medycy i znachorzy nie mieli pojęcia, jak rozprzestrzenia się zaraza i skąd się wywodzi. Współcześni lekarze tak samo nie rozumieli istoty Pomoru. Arthur był ostatnią deską ratunku. Gdyby mu się nie powiodło, wówczas choroba Aporterów mogła zabić niemal wszystkich w mieście, także tych, których kochał i którzy się dla niego liczyli, podobnie jak poprzednia epidemia zabiła jego rodziców. A potem zaraza się rozniesie i na ulicach spiętrzą się sterty ciał, tak jak tutaj... Muszę dotrzeć do Sieni Pana Poniedziałka, pomyślał z zapałem. Sień Pana Poniedziałka. Sień Pana Poniedziałka. Ostatni drewniano-gipsowy stopień znikł spod jego stóp, zastąpiony marmurem. Brudne siedemnastowieczne ściany rozmyły się w perłowobiałym świetle. 262
Arthur ponownie trafił na Niebywałe Schody. Lewą dłoń zaciskał tak mocno, że przez chwilę nie wiedział, czy wciąż trzyma Suzy. Czy wskoczyła na Schody, czy też uwięzła w swoim czasie i miejscu, gdzie z pewnością umarłaby... gdzie umrze na dżumę? Odwrócił się i napotkał spojrzenie dziewczyny. - Chyba jesteś na mnie skazany - stwierdziła i pociągnęła nosem. Usiłowała się uśmiechnąć, lecz nic jej z tego nie wyszło. - Teraz już nie mam po co wracać do domu. Arthur w miarowym tempie ruszył w górę. - Możemy znaleźć akta twojej rodziny i wprowadzić do nich zmiany, aby twoi krewni przeżyli dżumę zaproponował. - Nie - westchnęła Suzy. - Mówiłam ci. Szukałam przez setki lat i nie znalazłam swojej teczki. Nikt z nas nie natrafił na akta osoby znanej nam choćby ze słyszenia. I to by było na tyle. Wracam do wiecznego napełniania kałamarzy. - Bynajmniej - zaprotestował Arthur. Usiłował nadać swojemu głosowi brzmienie pełne wiary i nadziei, choć w głębi duszy wcale nie był pewien tego, co mówi. Pokonamy Pana Poniedziałka i uporządkujemy sprawy Niższego Domu. Sama się przekonasz. Suzy parsknęła, być może tylko dlatego, że wydmuchiwała nos. Uczyniła to w typowy dla siebie, nie całkiem higieniczny sposób: wysmarkała się w rękaw. - Teraz z całej siły skupię się na Sieni Pana 263
Poniedziałka - uprzedził ją Arthur. - Jeśli dostatecznie mocno się skoncentruję, dotrzemy prosto na miejsce, bez następnego przystanku. - Takiego jak ten nad nami? - zainteresowała się Suzy. Chłopak zaklął i próbował biec szybciej, jakby mogli się przedrzeć przez wirującą masę kolorów, która wyznaczała następny Podest. Próba spełzła na niczym. W jednej sekundzie był na Schodach, a w następnej w całkowicie odmiennym miejscu. Nigdy wcześniej nie doświadczył takiej różnicy. Nie trafili do epoki dinozaurów, nie przebywali w jaskini ani w starożytnej Grecji, ani też w zadżumionej Europie. Arthur wytrzeszczył oczy na przyciszony, supernowoczesny, szerokoekranowy telewizor, w którym nadawano program informacyjny. Chłopak popatrzył na skórzaną kanapę, stolik zawalony pismami „Rolling Stone" i „Fortune" oraz na pustą butelkę po coli. Ujrzał typowy dla swoich czasów pokój. Jeszcze bardziej wybałuszył oczy, kiedy leżąca na brzuchu Liść wstała z kanapy. Miała zaczerwienione, załzawione oczy i zmęczoną twarz. Znieruchomiała z otwartymi oczami i nagle krzyknęła: - Arthur! I jeszcze... hm... Jesteś aniołem? - Liść! - Nie, nie jestem aniołem - zaprzeczyła Suzy. Otarła oczy, odetchnęła głęboko i dodała: - Po prostu nie mogę odczepić skrzydeł. Nazywam się Suzy Turkusowy Błękit. Liść niepewnie skinęła głową i przesunęła się na 264
koniec kanapy. - To ty, Arthur, prawda? - Tak, to ja! Nie możemy się zatrzymywać wymamrotał. - Czy jest tu jeszcze jedno piętro? Jakieś schody, stopnie? - Tak, na górze - potwierdziła Liść powoli. Arthur widział, że dziewczyna doznała wstrząsu. Za jej plecami, w telewizji, nieoczekiwanie przerwano program informacyjny i pokazano ujęcie płonącego budynku. Szkoły Arthura. - Co... - Nie możemy czekać! - wykrzyknął i ruszył do drzwi wskazanych przez Liść. Jednocześnie szarpnął zapatrzoną w telewizor Suzy. Liść zawahała się i pobiegła za nieoczekiwanymi gośćmi. - Kiedy? - spytał Arthur, gdy biegli korytarzem. - To znaczy kiedy wybuchł pożar w szkole? Wczoraj? - Co takiego? Informacje o pożarze pojawiły się w programach informacyjnych zaledwie kwadrans temu wyjaśniła Liść. - Całe miasto jest odcięte od świata. Kwarantanna. Ale co ty robisz? Czy to wskazówka zegara psiogłowych, której szukałeś? - Czy z Edem wszystko w porządku? Co z twoją rodziną? - spytał Arthur. - Są chorzy - załkała. - Poważnie chorzy. Zapadli na dziwną śpiączkę, nazywaną Sennym Pomorem. Arthur, musisz coś... Jej głos zanikł, kiedy chłopiec wskoczył na pierwszy stopień i potem dał susa, intensywnie wyobrażając sobie 265
biały marmur oraz światło Niebywałych Schodów. - Czy to była twoja siostra? - zainteresowała się Suzy. A może ukochana? - Tylko koleżanka - fuknął Arthur. - Ma na imię Liść. Proszę... ucisz się. Muszę się skoncentrować. Zbliżamy się do czegoś. Rozpoznał charakterystyczną twardość pod stopami. Poczuł się tak, jakby wjeżdżał na górę ruchomymi schodami. Białe światło zawirowało kolorami, oferując dzieciom następne darmowe widowisko. - Trzymaj się! - krzyknął Arthur.
266
Rozdział 21 W następnej sekundzie Arthur i Suzy upadli plackiem na stertę poduszek. Znieruchomieli ze wzrokiem wbitym w małą zieloną żabkę, która siedziała naprzeciwko nich na jednym z pięter srebrnej patery. Na innych poziomach znajdowało się kilka czekoladowych eklerów i cztery makaroniki. - Przybywacie w samą porę! - zagrzmiała Wola głosem zbyt donośnym, aby mógł się wydobywać z pyszczka małej żabki. - Witam w Sieni Pana Poniedziałka. Arthur rozejrzał się. Trafili do okrągłego namiotu z drewnianym słupem pośrodku. Pomieszczenie nie miało więcej niż pięć metrów średnicy. - Tak wygląda Sień Pana Poniedziałka? Żaba jednym okiem podążyła za spojrzeniem chłopca, a drugim popatrzyła na Suzy. - Nie. To namiot, jeden z tysięcy rozbitych w Sieni Pana Poniedziałka, zatem doskonale się nadaje na kryjówkę. Przygotowałam kilka strojów do przebrania ciebie i Suzy. Zerknijcie do tej skrzyni, szybko dobierzcie jakieś ubrania oraz włosy i je włóżcie. Czupryny są chyba samoprzylepne. Wskazała językiem skrzynię z okuciami z brązu, która stała w kącie namiotu. Arthur i Suzy podeszli do niej i 267
wyciągnęli kilkanaście różnych płaszczy, koszul, kapeluszy i peruk, a także sztuczne brody. - Potem będzie to można odlepić, prawda? - spytał Arthur kilka minut później, kiedy zaczął ostrożnie nakładać na głowę perukę z długimi siwymi włosami. Dlaczego właściwie się maskujemy? - Tak, oczywiście, wystarczy, że trzy razy powiesz: „Dzisiaj włos, jutro wspomnienie", i włosy odpadną wyjaśniła Wola. Sprawiała wrażenie bardziej zniecierpliwionej niż dotychczas. - Musicie być przebrani, bo przejdziemy przez sporą część Sieni. Wasza ucieczka z Piwnicy Węglowej została już odnotowana, toteż będzie nas wypatrywało wielu obserwatorów i poszukiwaczy. - Jasne - odparł chłopak. Narzucił na plecy podniszczony płaszcz, uszyty z materiału, który wyglądał na siedmiocentymetrowej grubości filc. Było to najlepsze ubranie spośród trzech, które pospiesznie przymierzył. Na dodatek okrycie miało kieszonkę w rękawie, doskonałą do przechowywania Klucza. Z rękawa zwisała jakaś metka. Arthur chciał odciąć ją magicznym przedmiotem, lecz Wola głośno zaprotestowała. - Nie rób tego! - krzyknęła. - Zostaw tę metkę. To twój bilet do poczekalni. Arthur rzucił okiem na kartonik. Był na nim numer 98564, napisany jaskrawoniebieskim atramentem, który błyszczał i zmieniał barwę. W zależności od punktu widzenia kolor oscylował między czerwonym a pomarańczowym, a następnie powracał do niebieskiego. 268
Suzy spojrzała na bilet przy swoim płaszczu. Na kartoniku widniała podobna liczba. - Wszyscy w Sieni czekają na umówione spotkanie z Panem Poniedziałkiem w jego Pokoju Dziennym wyjaśniła Wola. - Aby móc czekać, trzeba mieć bilet. Kto go nie pokaże, zostaje wyrzucony. Osoba, której numer biletu zostanie wywołany, może wejść i porozmawiać z Poniedziałkiem na każdy temat. - Wysoka ta liczba - zauważył Arthur. - Czy liczą się tylko dwie ostatnie cyfry? Ile osób dziennie przyjmuje Pan Poniedziałek? - Wszystkie cyfry się liczą. W skali roku Pan Poniedziałek odbywa około dwóch spotkań z Rezydentami Domu - mówiła Wola. - Te bilety zdobyłam wczoraj, w innym przebraniu, rzecz jasna. - Czy to znaczy, że niemal sto tysięcy ludzi... Rezydentów... oczekuje na widzenie z Panem Poniedziałkiem? - zdumiał się Arthur. - Tak jest - potwierdziła Wola. - Lenistwo! Wspomniałam o tym wcześniej. Właśnie dlatego w Niższym Domu co najmniej sto tysięcy spraw wymaga korekty! Bez zezwolenia Poniedziałka nic się nie da zrobić, a on nie spotyka się z urzędnikami oczekującymi na jego aprobatę. - Nie możemy tracić czasu w kolejce. Muszę zdobyć lekarstwo! - zniecierpliwił się Arthur. - Wcale nie będziemy stali w kolejce. Skoro już się przebraliście, możemy ruszać prosto do Sieni - orzekła 269
Wola. - Nieopodal spotkamy sojusznika, który podobno zna dziwodrogę do Pokoju Dziennego Pana Poniedziałka. Skorzystamy z tego skrótu. Następnie zdobędziesz Większy Klucz i wszystko się dobrze skończy. Suzy prychnęła. - Kim jest ten sojusznik? - spytał podejrzliwie Arthur. - Hm... Nie zagłębiając się w szczegóły, chodzi o Poniedziałkowego Zmierzchnika - oświadczyła Wola. gdy Suzy wyruszyła z wiadomością ode mnie, sam mnie znalazł. Po chwilowej dezorientacji odkryłam w nim lojalnego sługę Architektki. - Albo wyjątkowo przebiegłego wroga - zauważył Arthur. - Przyszło ci to do głowy? - Dostrzega słuszny kierunek - obstawała przy swoim Wola. - Nie ruszaj się, wskoczę ci na ramię. Chłopiec zawahał się, ale znieruchomiał, by żaba mogła skoczyć mu na ramię i usadowić się obok szyi. - Nie będziesz usiłowała wpakować mi się do gardła? - spytał. - Nie ma konieczności, bym zamieszkiwała w kimkolwiek, dziękuję - odparła Wola. - Ale postaw kołnierz, jeśli łaska, żeby nikt mnie nie dostrzegł. Arthur wykonał polecenie żaby. Była chłodna, ale nie lepka, trochę jak szkło wyjęte z lodówki. - Wszyscy gotowi? - zapytał i odwrócił się do Suzy. Nigdy by jej nie rozpoznał i nie przyszłoby mu do głowy, że to dziecko. Przypominała krasnoluda z książki fantasy. Zachowała swoje własne ubranie, zmieniła tylko nakrycie 270
głowy na dziwaczną czapkę ze spiczastym czubkiem i nausznikami. Przylepiła sobie jednak szczeciniaste wąsy i bokobrody, sięgające kącików ust. - Nadal masz skrzydła - zwrócił jej uwagę Arthur. - Nie mam bladego pojęcia, jak je odczepić westchnęła Suzy. - Próbowałam już wszystkich sposobów. Z wyjątkiem wody z mydłem, uznał Arthur i natychmiast się zawstydził swoich złośliwych myśli. Zresztą Suzy, choć była umorusana, wcale nie śmierdziała. Chłopiec nagle uświadomił sobie, że sam również jest koszmarnie utytłany po dość częstych lądowaniach na rozmaitych Podestach Niebywałych Schodów. - Nic z nimi nie rób - zadecydowała Wola. - Tu, na górze, skrzydła to rzecz normalna. Wielu petentów przylatuje do Sieni z mniejszych poczekalni na dole. Ruszajmy, Arthurze. Po wyjściu z namiotu skręć w prawo. Chłopak rozplątał sznur na drzwiach namiotu i zwinął je na boki. Na dworze było jasno, źródło pseudosłonecznego światła stanowiły szyby wind. Chłopiec zamrugał oczami, wyszedł na zewnątrz i rozejrzał się. Wiedział już, że nie powinien spodziewać się widoku normalnego pomieszczenia, lecz nadal nie potrafił opanować zdumienia, więc mimowolnie gapił się w osłupieniu i wyciągał szyję. 271
Sień Pana Poniedziałka okazała się gigantyczną werandą, zbudowaną na dwóch trzecich wysokości góry, a ściśle biorąc, wulkanu. Kilkaset metrów wyżej Arthur dostrzegł krawędź krateru. Weranda miała szerokość dwustu, może trzystu metrów i stykała się ze zboczem wulkanu. Coś musiało ją podtrzymywać od spodu: kolumny, belki, może moc magii. Trudno było stwierdzić, z czego wykonano Sień, bo tłoczyli się na niej petenci, którzy porozbijali namioty, rozłożyli dywany, koce i słomianki. Na dodatek porozstawiali wszelkiego typu sprzęty, by zapewnić sobie większy komfort. Było to całkiem rozsądne, skoro mieli oczekiwać tu setki lat. Wszędzie rozbrzmiewały rozmowy, śmiechy i zwykłe hałasy nawet nad głową Arthura, gdzie fruwały nieprzeliczone rzesze uskrzydlonych Rezydentów. Dziwnie wyglądali ze skrzydłami i w ubraniach z epoki wiktoriańskiej. Chociaż niektórzy latali bardzo wysoko, chłopak zauważył, że żaden nie zbliżał się do wylotu wulkanu. Wszystko prezentowało się dość karnawałowo. W przeciwieństwie do Atrium, gdzie każdy przynajmniej udawał, że jest zajęty, zgromadzeni na werandzie Rezydenci Domu mieli pretekst, by czekać i zabawiać się na dowolne sposoby, pod warunkiem że dysponowali biletami. W bezpośrednim sąsiedztwie Arthura ludzie czuł, że powinien nazywać ich ludźmi, nawet jeśli nimi nie byli - czytali, grali w karty albo w gry planszowe, 272
ćwiczyli szermierkę lub żonglowanie, pisali, wykonywali dziwne ćwiczenia fizyczne, pili herbatę, jedli ciastka, przyglądali mu się... Arthur również wbił wzrok w jakiegoś jegomościa. Zauważył coś znajomego w jego sylwetce, chociaż po zastanowieniu doszedł do wniosku, że wcześniej go nie widział. Nieznajomy był przyzwoicie ubrany, miał na sobie bladoróżowy płaszcz, kamizelkę i pantalony do kompletu, a jego twarz zdobiły długie, zwisające wąsiska. Zauważywszy, że Arthur odwzajemnia jego spojrzenie, obcy w różowym stroju schylił głowę i podreptał w głąb tłumu. To dreptanie go zdradziło. - Pravuil! - wykrzyknął Arthur. - To musiał być Pravuil! Z Piwnicy Węglowej! - Szpieg! - warknęła Wola. - Szybko! Skręć w prawo i skieruj się do karmazynowego namiotu ze złotą piłką na środkowym słupie. Widzisz go? Arthur skinął głową i pospiesznie ruszył przed siebie. - Pravuil napomknął, że pracuje dla Zmierzchnika powiedział, brnąc przez tłum. Suzy podążała tuż za nim. - Niewykluczone - mruknęła Wola. - Musimy jednak zachować ostrożność. Wejdziesz do karmazynowego namiotu, skręcisz w lewo i ruszysz przejściem do tylnego wyjścia, po czym z niego skorzystasz. Znajdziemy się w miejscu, gdzie piętrzą się sterty skrzynek. W namiocie panował mrok, na ścianach wisiały rozmaite zasłony, a między nimi stały przepierzenia. Arthur skręcił w lewo i ruszył wzdłuż ściany. W pewnej 273
chwili zauważył, że w dłoni Suzy połyskuje nóż; nie miał pojęcia, skąd go wzięła. - Mam nadzieję, że nie będziesz go potrzebowała! szepnął przez ramię, nie przerywając marszu. Namiot był spory, być może wielkości namiotu cyrkowego, choć z zewnątrz nie wydawał się tak pojemny. Suzy zerknęła na broń. - Na wszelki wypadek, gdybyśmy musieli przeciąć ścianę namiotu - wyjaśniła. - To najszybsza droga ucieczki. Używanie noża przeciwko Rezydentom nie ma sensu. Ranni cierpieliby, ale nic poza tym. - Cicho - przykazała jej Wola. Mówiła jednak znacznie głośniej niż ktokolwiek, więc Arthur zastanowił się, czemu upominała innych. Może Wola nie słyszała siebie dostatecznie wyraźnie, kiedy była zieloną żabą? Tak jak uprzedziła Wola, za tylnymi drzwiami namiotu ciągnęła się wąska alejka, ograniczona dwiema wysokimi i chyba dość niebezpiecznymi stertami drewnianych skrzynek. Każda z nich miała rozmiary staromodnej skrzynki po herbacie, a były ich tysiące. Ustawiono je w chwiejnych rzędach o wysokości niemal dziesięciu metrów. Przy bliższych oględzinach Arthur zauważył, że to rzeczywiście pudełka po herbacie, z namalowanymi przez szablon napisami typu NAJLEPSZA CEJLOŃSKA i DIMBOLA GÓRSKA. Na wielu pojemnikach umieszczono inskrypcje, których nie potrafił odczytać, dopóki nie dotknął Klucza w rękawie. Wówczas dziwne symbole się rozmazały i zmieniły w 274
litery, składając się na słowa, takie jak CZARNOWODA TERZIKON MARILOR i OGGDRIGGLY NR 3. Arthur był pewien, że w swoim świecie nigdy się nie spotkał z takimi napisami na pudełkach z herbatą. - Łupy z Poślednich Królestw - oświadczyła Wola z dezaprobatą. - Następne dowody ingerencji Pana Poniedziałka. Na końcu przejścia, między nagromadzonymi skrzynkami, znajdowało się zbocze wulkanu: zwykły szary kamień, zastygła lawa. Arthur dotknął chłodnej, gładkiej powierzchni. - Co teraz? - spytał. - Teraz oddasz Klucz, bo jeśli nie, to skażę cię na wszelkie możliwe męki, a twoich przyjaciół spotka jeszcze gorszy los - zapowiedział znajomy głos, dobiegający z góry. Na twarz chłopca padł cień szeroko rozpostartych skrzydeł.
275
Rozdział 22 Arthur wyszarpnął Klucz z kieszeni rękawa, a Suzy skoczyła ku chłopakowi i oboje przywarli plecami do kamienistej ściany wulkanu. Poniedziałkowy Południk rozpostarł skrzydła jeszcze szerzej i opadł na ziemię. Gdy wylądował, skrzynki się trochę rozsunęły, zapoczątkowując lawinę, która pogrzebała całe prowizoryczne przejście. Dziesiątki metalowych Komisarzy oraz Sierżantów zaczęło się przepychać między stosami skrzynek i fragmentami połamanej sklejki, aby stworzyć formację klina za plecami Południka. Południk uniósł rękę, w jego pięści pojawił się ognisty miecz. Broń trzaskała i prychała, płomienie się wydłużały. Sługa Pana Poniedziałka uśmiechnął się pogodnie i wyciągnął lewą dłoń. - Klucz - oznajmił. - Bo spalę Napełniaczkę Kałamarzy. - To pułapka! - szepnął Arthur, pochylając głowę, aby porozmawiać z Wolą. - Co teraz? - Wystarczy, że wszyscy troje zrobicie mały krok naprzód - odparł głos, który nie należał do Woli. Arthur obejrzał się przez ramię i ze zdumieniem zauważył, że w ścianie wulkanu pojawiła się mroczna, zacieniona wnęka. 276
Ledwie rozpoznał w niej twarz Zmierzchnika. Arthur i Suzy zrobili krok przed siebie. - Więcej wiary - dodał Zmierzchnik i wyszedł z ciemnego przejścia. Wraz z nim zjawiło się kilku Nocnych Przybyszów. - Arthurze, przejdź przez próg. Panna Błękit również. Uśmiech Południka zniknął na widok Zmierzchnika, który wystąpił przed Arthura. Południk zmarszczył brwi, kiedy Zmierzchnik dobył z powietrza miecz o głowni czarnej niczym najczarniejsze niebo zbryzgane gwiazdami. - Co jest, Zmierzchniku? - warknął Południk. - Klucz jest mój! - Nie, bracie - odparł Zmierzchnik łagodnie. - Puścimy ich wolno. - Zdrajca! - syknął Południk. - Na bok! - Nie - oświadczył Zmierzchnik. - Pozostaję lojalny Architektce i jej Testamentowi. Południk wrzasnął i cisnął ognisty miecz prosto w Suzy. Arthur podniósł Klucz, aby odbić broń, lecz okazał się zbyt powolny. Magiczny przedmiot był uniesiony zaledwie do połowy, czubek miecza znajdował się o kilka centymetrów od szyi Suzy, kiedy czarne ostrze Zmierzchnika zmieniło kierunek lotu płomienistej broni. Trafiła w wulkan, odbiła się rykoszetem i powróciła do dłoni Południka, po drodze zapalając kilka skrzyń. - Do ataku! - ryknął Południk i rzucił się przed siebie, ponownie celując w Suzy. Zmierzchnik powstrzymał jego 277
natarcie. Wymienili kilka ciosów tak szybkich, że niemal niedostrzegalnych. Nocni Przybysze ruszyli jeden za drugim do walki z Komisarzami. Baty poszły w ruch, z trzaskiem przekraczając prędkość dźwięku, a pałki i miecze migotały od błyskawic. Skrzynki rozpadły się na drzazgi i stanęły w płomieniach, wokoło rozszedł się dym. - Musimy im pomóc! - krzyknął Arthur i uniósł Klucz. Południk i Zmierzchnik okazali się godnymi siebie przeciwnikami, lecz Nocnych Przybyszów było znacznie mniej niż Komisarzy. - Nie - zagrzmiała Wola. - Musimy przejść przez dziwodrogę. Nie mamy czasu! Arthur zawahał się. W tej samej chwili Zmierzchnik uchylił się przed ciosem i chwycił brata za rękę. Zanim Południk zdołał się oswobodzić, Zmierzchnik obrócił nim i cisnął go w powietrze. - Biegiem! - zawołał. Jego czarne skrzydła wystrzeliły z pleców, wzbił się w powietrze. - Powstrzymamy Południka tak długo, jak się da! Mimo to Arthur wahał się. Zauważył, że Południk wystrzelił w górę jak rakieta, obrócił się i spadł na Zmierzchnika. Dzień i noc zderzyły się z potwornym piskiem i obaj przeciwnicy runęli w dół, po drodze wymieniając szybkie jak piorun ciosy i parując uderzenia. - Wchodźcie! - krzyknęła Wola. Południk i Zmierzchnik uderzyli w ziemię niczym meteoryt. Trafili w sam środek walki. Siła ich upadku 278
rozkołysała całą werandę. Arthur i Suzy wpadli na siebie, a większość Komisarzy i Nocnych Przybyszów przewróciła się, podobnie jak reszta skrzynek. Arthur gramolił się, usiłując wstać, gdy nagle dostrzegł Południka, który zerwał się z rumowiska. Jego przystojną twarz wykrzywiał gniew. Odwrócił się w stronę chłopca, skoczył przed siebie i momentalnie legł ponownie, bo Zmierzchnik chwycił go za kostkę. Po sekundzie obaj zerwali się na nogi i walczyli dalej. - Zatłuc dziewczynkę! - wrzasnął Południk do swoich siepaczy, którzy zaczęli wygrzebywać się ze stert potrzaskanego drewna i płonących szczątków. - Zamknąć dziwodrogę! Czterech Sierżantów przedarło się przez wąską linię Nocnych Przybyszów i ruszyło ku Arthurowi oraz Suzy. Tym razem chłopiec nie zwlekał. Odwrócił się i dał nura w ciemny korytarz, ponownie pociągając za sobą dziewczynkę. Za ich plecami zajaśniała czerwona poświata ognia i rozległ się trzask bata Nocnego Przybysza. Potem wejście się zamknęło i nagle zapadła cisza. W mroku jaśniał jedynie Klucz, trzymany przez Arthura. Chłopak ujrzał boczne ściany oraz sufit prowadzącego pod górę tunelu. Puścił Suzy i pospiesznie ruszył przed siebie, chociaż nie podobało mu się podłoże pod stopami. Nawierzchnia falowała i drgała niczym trampolina. Także ściany tunelu były miękkie w dotyku. Suzy zauważyła, że jej towarzysz po raz trzeci 279
przesuwa palcem po ścianie. - Wszystkie dziwodrogi są takie - szepnęła. - Ten korytarz i tak jest duży. Często trzeba się w nich czołgać, a kiedy się zamykają, miażdżą wszystko, co w nich jest, bo są zrobione z Nicości. Albo przez Nicość. - Dziwodrogi istnieją dzięki szczelinom Nicości w strukturze Domu - wyjaśniła Wola. - Nie ma się czego obawiać, jeśli są przyzwoicie wykonane. Posłuchaj, Arthurze: kiedy wyjdziemy, musisz podejść jak najbliżej do Pana Poniedziałka, wziąć do ręki własny Klucz i wyrecytować następującą formułkę: „Minuta po minucie, aż godzina wybiła, dwie wskazówki to jedność, a w jedności tkwi siła". Bułka z masłem. Wskazówka Godzinowa sama do ciebie przyleci. Musisz ją złapać i natychmiast ukłuć się nią w prawy kciuk, a w lewy kciuk Wskazówką Minutową. Potem rozsmarujesz kroplę krwi z lewej dłoni na Wskazówce Godzinowej, a krew z prawego kciuka rozprowadzisz po Wskazówce Minutowej. Następnie przyciśniesz Klucze jeden do drugiego i wyrecytujesz następne bardzo proste zaklęcie: „Ja, Arthur, namaszczony na Dziedzica Królestwa, biorę w posiadanie ten Klucz, a wraz z nim władzę nad Niższym Domem. Biorę go krwią, kością i walką, z prawdy, na mocy Ostatniej Woli i wbrew wszelkim przeciwnościom". Zapamiętałeś? - Nie. - Arthur pokręcił głową. - Który kciuk do której dłoni? I co zrobię, jeśli Pan Poniedziałek będzie trzymał Wskazówkę Godzinową? 280
- Och, z pewnością nic podobnego ci nie grozi powiedziała beztrosko Wola. - Poniedziałek będzie spał albo zażywał kąpieli parowej. W Pokoju Dziennym jest zatrzęsienie gorących źródeł. A teraz skupmy się na tym, co musisz zrobić... - Zaraz! - zaprotestował Arthur. - A jeśli Pan Poniedziałek nie śpi i nie bierze kąpieli parowej? Co wtedy? - Będziemy improwizowali - oznajmiła Wola. - W zależności od sytuacji otrzymasz ode mnie odpowiednie instrukcje. Zapadło milczenie. Nawet Wola wydawała się rozumieć, że słowa „będziemy improwizowali" niczego nie wyjaśniają. - Moim zdaniem dasz sobie radę z Panem Poniedziałkiem - oświadczyła Suzy i mocno klepnęła Arthura w rękę, by wzmocnić jego wiarę w siebie. Pewnie i tak będzie spał jak zabity. - Nie mam wyboru - westchnął chłopak. Ponownie pomyślał o Pomorze, lekarstwie, rodzicach. - Muszę dać sobie radę. Będę improwizował, pomyślał ponuro. Zrobię, co trzeba. Muszę walczyć, myśleć i nie dawać za wygraną, bez względu na okoliczności. - Wyśmienicie! - oznajmiła Wola i ponownie wyrecytowała formuły zaklęć. Arthur powtórzył polecenia cztery razy, aż w końcu był prawie przekonany, że zapamiętał, co ma uczynić. 281
Ponure myśli nie przestawały jednak chodzić mu po głowie. Przede wszystkim Pan Poniedziałek mógł się na nich zaczaić u wylotu dziwodrogi. Południk musiał go przecież ostrzec, prawda? Czy Zmierzchnik w porę powstrzymał nieprzyjaciela? - Jesteście gotowi? - spytała Wola. - Korytarz się zwęża. Za chwilę wejdziemy do Pokoju Dziennego Poniedziałka. - Możemy najpierw zrzucić włosy? - spytała Suzy. - Skoro musicie - westchnęła Wola. Zaczekała, aż oboje wyrecytowali zaklęcie. Po chwili na ziemię opadły peruki i sztuczne brody. - Czy teraz już jesteście gotowi? - Tak - potwierdził Arthur, a Suzy skinęła głową. - Jesteśmy gotowi. Dziwodroga rzeczywiście mocno się zwężała. Arthur musiał pochylić głowę, a kilka ostatnich metrów przejść na czworakach. Nie widział wyjścia, lecz jedynie okrągłą plamę ciemności, której nie rozjaśniało lśnienie Klucza. Gdy chłopiec jej dotknął, jego ręka znikła. Plama przypominała Portal Poniedziałka w murze otaczającym Dom, w obecnej wersji w świecie Arthura. - Oto drzwi - wyjaśniła Wola. - Przejdź przez nie, ale nie za szybko. Po drugiej stronie jest wąski gzyms. Arthur ostrożnie wydostał się na zewnątrz i przystanął tak raptownie, że Suzy zderzyła się z jego stopami. Trafił na bardzo wąski występ, niewiele szerszy niż on sam i ciągnący się po bokach na długości około trzech 282
metrów. Co gorsza, gzyms wisiał na znacznej wysokości, przyczepiony do ściany krateru. Arthur spojrzał w dół i pod kłębami pary dostrzegł bulgoczące jezioro, głęboko na dnie rozświetlone czerwono-żółtymi pióropuszami płynnej magmy. Cały krater był parującym jeziorem. Arthur nie miał pojęcia, dokąd się udać i jak zejść z półki. Tylko Suzy dysponowała skrzydłami. Chłopiec wiedział jednak, że w Domu pierwsze wrażenie bywa mylące. Odpełzł więc na bok, aby zrobić miejsce dla Suzy. Po chwili oboje przycupnęli na gzymsie i zapatrzyli się na wielkie kłęby pary, powstające w wyniku zetknięcia lawy z wodą na dnie jeziora. Wysoko nad nimi wisiała złota siatka, uniemożliwiająca dostęp skrzydlatym gościom. Siatka lśniła, wychwytując i odbijając światła z wind otaczających wulkan. Arthur po raz pierwszy zaczął się zastanawiać, dokąd zmierzają te windy. Dotąd uważał, że Pokój Dzienny Poniedziałka znajduje się na szczycie Domu. Rzecz jasna, był to tylko Niższy Dom, rejonami powyżej rządziły Potomne Dni. Tak przynajmniej założył. Pokręcił głową. Nie powinien rozmyślać o takich sprawach. Musiał się skupić na najbardziej palącym problemie. Było to jednak trudne, bo w kraterze panował upal, a on intensywnie się pocił pod ciężkim płaszczem. - Coś tam jest - oznajmiła Suzy, która nie odrywała wzroku od dna krateru. - Patrzcie! Pokazała palcem miejsce, w którym chwilowo rozstąpiły się kłęby pary. W samym środku bulgoczącego 283
jeziora znajdowała się wyspa z rozbudowanym domem. Niski, rozległy kompleks w kształcie litery L, kryty czerwoną dachówką, wyglądał dziwnie znajomo. Arthur był pewien, że gdzieś już widział podobne konstrukcje. W książce. To przecież rzymska willa! - Pokój Dzienny Poniedziałka - obwieściła Wola. - Od przeciwnej strony prowadzi do niego misterny, lekki most, lecz my będziemy musieli przejść po pajęczydrucie. Z początku wyda wam się to trudne. Arthurze, zerknij na miejsce obok swojej lewej stopy. Chłopak opuścił wzrok. Z początku nic nie dostrzegł, lecz potem zauważył delikatne lśnienie jedwabistej nici. Pochylił się, aby jej dotknąć. Nić okazała się naprężonym drutem grubości palca Arthura, lecz całkowicie przejrzystym. Chłopiec szarpnął drut, a wówczas rozległ się cichy, dźwięczny ton. - Hm... Jak się z tego korzysta? - Drut będzie wam się kleił do podeszew stóp wyjaśniła Wola. - Po prostu zejdziecie po nim do Pokoju Dziennego Poniedziałka. - Chyba wolę polecieć - mruknęła Suzy. - Nie, ty mała... - warknęła Wola. - Nie. W bezpośrednim sąsiedztwie wyspy wszystkie istoty latające są atakowane przez indukowane wybuchy pary, które potrafią odedrzeć mięso od kości. Jedyna droga prowadzi po pajęczydrucie i nie ma czasu do stracenia. Arthurze, dalej, naprzód. - A jeżeli stracę równowagę? - spytał. - Rozumiem, że 284
podeszwy przykleją mi się do drutu, ale będę zwisał głową w dół. - Wówczas pokonasz całą drogę do góry nogami zniecierpliwiła się Wola. - Szybciej! To prostsze, niż się zdaje. - Co ty możesz o tym wiedzieć? Jesteś żabą - mruknęła Suzy. - Nawet nie masz podeszew. - Ciii - syknął Arthur. Wstał, ostrożnie wsunął Klucz do kieszeni w rękawie i zawiązał wokół niego chustkę, aby nie wypadł. Następnie rozłożył ręce dla zachowania równowagi, odetchnął głęboko wilgotnym powietrzem i przesunął stopę po pajęczydrucie.
285
Rozdział 23 Okazało się to łatwiejsze, niż chłopiec przypuszczał. Przesuwał jedną stopę za drugą po pajęczydrucie, który sprawiał wrażenie twardego jak skała. Nie miał żadnych trudności z utrzymaniem równowagi, przynajmniej dopóki nie spojrzał w dół. Gdy tylko skierował spojrzenie na stopy, zaczął się trząść, drżeć i chwiać, przez co omal nie wywrócił się do góry nogami. Potem jednak podniósł głowę, spojrzał przed siebie i odzyskał równowagę. Suzy ruszyła za nim. Sunęła szybko i nawet nie musiała rozkładać rąk, bo jej skrzydła się rozpostarły i utrzymywały ją w pozycji pionowej. Wkrótce dogoniła Arthura. Doskonale wiedziała, że przez niego musi zwalniać. - Czy to dobry moment na wyjawienie, że pajęczydrut jest nietrwały? - spytała Wola, kiedy Arthur powoli przesunął się o następne dwadzieścia metrów. - Nie - burknął chłopak. Przyspieszył kroku, usiłując nie patrzeć w dół. - Co to znaczy „nietrwały"? - Zniknie za kilka minut. Arthur zaczął biec w przedziwny sposób. Bardzo nieswojo się czuł, nie mogąc unieść stóp. Z tego powodu miał trudności z utrzymaniem równowagi i choć teraz poruszał się prędzej, jednocześnie coraz bardziej się 286
zataczał. - Szybciej - ponaglała go Wola, kiedy znaleźli się w połowie drogi i przedzierali przez gęste kłęby stygnącej pary, nie tak gorącej, jak się obawiał Arthur. Przypominała parę w łazience po prysznicu. - O wiele szybciej! Chłopak usiłował przyspieszyć, lecz wówczas kołysanie jeszcze się nasiliło. Uświadomił sobie, że zużywa tyle samo energii na przechylanie się z boku na bok podczas balansowania, co na bieg przed siebie. - Prędzej! Pajęczydrut się rozplątuje! - krzyknęła Wola w chwili, gdy Arthur dostrzegł przed sobą wyspę. Ląd znajdował się w odległości około dwustu metrów. Woda bulgotała zaledwie kilkanaście metrów niżej, para stała się znacznie gorętsza, a czerwona poświata głęboko zanurzonej lawy jaśniejsza. Chłopiec z niepokojem wspomniał słowa Suzy, która opowiadała mu o kilku sposobach utraty życia w Domu. „Ogień, jeśli jest dostatecznie gorący". Mocno podgrzana woda zapewne zaliczała się do tej samej kategorii niebezpieczeństw. Arthur przerwał ten strumień gorączkowych myśli i całą energię skupił na biegu, lecz przyspieszenie w takich warunkach okazało się niebywale trudne. Po prostu nie był w stanie poruszać się szybciej bez podnoszenia nóg. Pięćdziesiąt metrów... czterdzieści... trzydzieści... dwadzieścia... dziesięć... pięć... - Damy radę! - zawołał, gdy jego stopy wreszcie oderwały się od pajęczydrutu. Rzucił się na chłodny 287
zielony trawnik, otaczający rzymską willę Poniedziałka. Kiedy jednak się odwrócił, niemal stracił oddech. Suzy nie tylko została z tyłu, lecz na domiar złego wisiała głową w dół! Arthur zerwał się na równe nogi i podbiegł do pajęczydrutu. Ale gdy postawił na nim prawą stopę i spróbował ją przesunąć, ześliznął się i niemal spadł do wody. - Drut jednokierunkowy - oświadczyła Wola. - Daj sobie z nią spokój. Musimy iść dalej. - Przestań! - krzyknął Arthur. - Co się z tobą dzieje? To moja przyjaciółka! - Dla osiągnięcia celu trzeba poświęcić nawet przyjaciół... - mruknęła Wola. Chłopak nie słuchał. Rozwiązał chustkę, która otaczała jego rękaw, i dobył Klucz. - Szybciej! - zawołał do Suzy i zwrócił się do Woli: - Ile mamy czasu do rozplątania się pajęczydrutu? - Już się uwalnia z kotwicy po przeciwnej stronie powiedziała Wola. Żaba obserwowała drugi brzeg jeziora, skryty za kłębami pary. - Przy obecnym tempie rozplątywania i prędkości Suzy wpadnie ona do wody za dziesięć sekund. Arthur dotknął pajęczydrutu Kluczem. - Przestań! Nie rozplątuj się! - rozkazał stanowczo. Na jedną chwilę Klucz zajaśniał intensywniejszym blaskiem, lecz poza tym chłopak nie zauważył żadnej zmiany. - Postąpiłeś nierozsądnie - skarciła go Wola. - Użycie 288
Klucza mogło zaalarmować Pana Poniedziałka... - Powiedziałem, żebyś przestała! - warknął Arthur i nieco grzeczniej zapytał: - Udało się? Czy drut pozostanie na miejscu? Wola przez moment milczała. - Pajęczydrut rozwiązuje się wolniej - oświadczyła niechętnie. - Wykonano go Większym Kluczem i podlega zasadom, które na niego nałożono, może więc wytrzyma jeszcze trochę. Arthur cofnął się i rozpaczliwie zaczął machać ręką do Suzy, aby ją ponaglić. Desperacko trzepocząc skrzydłami, dziewczynka prawie powróciła do pionu. - Szybciej! - wrzasnął Arthur. - Idź szybciej! Suzy ruszyła naprzód, jej skrzydła przez cały czas tłukły powietrze, kiedy się zbliżała. Arthur widział napięcie i strach na jej twarzy. Ścisnął Klucz tak mocno, iż niemal ponownie przeciął sobie skórę. Na jego dłoni pozostała jasna pręga. Coraz bliżej... W odległości siedmiu metrów od wyspy drut z trzaskiem wymknął się spod stóp Suzy, która wrzasnęła i z całej siły zatrzepotała skrzydłami. W tej samej chwili w jeziorze pod jej nogami utworzyła się potężna bańka. Arthur przypomniał sobie o drugim niebezpieczeństwie. pułapkach z eksplodującą parą, specjalnie zastawionych na przypadkowo przelatujące istoty. Suzy leciała, a bąbel pod nią pęczniał. Arthur wstrzymał oddech. Trzy sekundy. Bańka nie wybuchła, 289
Suzy niemal dotarła na wyspę. Nagle chłopak przypomniał sobie o Kluczu w dłoni i wycelował go w pęcherz... W tym samym momencie nastąpiła eksplozja. Potężny strumień pary wytrysnął w górę niczym gejzer. Arthur zachwiał się i cofnął. Zbyt wolno! Zbyt wolno! pomyślał. Wybuch z pewnością rozerwał Suzy na strzępy... Wtedy dziewczynka runęła na niego i oboje przeturlali się po trawniku. - Niewiele brakowało - sapnęła Suzy, kiedy doszli do siebie i wstali. - Mało mnie nie wykręciło na drugą stronę. Co ty tam wyprawiałaś? - wybuchnął Arthur. - Wybacz. Znudziło mnie czekanie, aż zejdziesz mi z drogi, i wpadło mi do głowy, że pobiegnę dołem, nogami do góry. Tyle tylko, że w takiej pozycji nie mogłam należycie machać skrzydłami... - Mniejsza o to - przerwał. Musiał się skupić na tym, co należało zrobić. - Przepraszam, że krzyknąłem. Popatrzył na willę. Okna były zasłonięte okiennicami, lecz zauważył drzwi wejściowe - niepozorne drzwi z surowego drewna. - Może wejdziemy tamtędy - zaproponował. - W rzeczy samej - potwierdziła Wola. - Zanim wkroczymy do środka, muszę was przestrzec, że możecie czuć się nieco zdezorientowani. O ile wiem, Poniedziałek przekształcił całe wnętrze w sauny i baseny. Ponadto w środku domu jest znacznie więcej miejsca, niż można by 290
się spodziewać po jego wielkości. Arthurze, oczywiście musisz znaleźć Poniedziałka i wypowiedzieć zaklęcie. Ja... hm... my będziemy pomagali ci na wszelkie możliwe sposoby. - Do roboty - oznajmił chłopiec. Uniósł magiczny przedmiot, powtórzył sobie zaklęcia oraz kolejność czynności wykonywanych przy łączeniu Kluczy i ruszył do drzwi. Po przebyciu dziesięciu kroków znieruchomiał. Przed domem znajdował się głęboki rów, coś w rodzaju suchej fosy o głębokości dwóch metrów i takiej samej szerokości. W gruncie rzeczy była to marna przeszkoda, tyle że do wysokości kolan wypełniały ją wijące się, zapętlone, syczące węże. W dodatku nie były to zwyczajne węże. Z płaskich łbów tych gadów aż na ich spiczasto zakończone ogony spływały żółto-czerwone niby-płomienie. Zwierzęta miały lśniące niebieskie oczy, połyskujące jak szafiry. - Bibliofagi! - wykrzyknęła Wola z popłochem w głosie. - Cofnijcie się, cofnijcie! Arthurowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Błyskawicznie się wycofał, kiedy węże rzuciły się na ścianę fosy, usiłując wyjść. Z ulgą zauważył, że nie mogą. - Czym są bibliofagi? - spytał niespokojnie. - Te węże są tworami Nicości - powoli powiedziała Wola. - To pożeracze książek, jedna z odmian Niconi. Mają zwyczaj strzykać trucizną, która rozpuszcza każde pismo lub druk i przekształca je w Nicość. Nie powinny 291
się tutaj znajdować. Poniedziałek przekroczył wszelkie dopuszczalne granice. - Czy oplują nas, jeśli nie będziemy mieli przy sobie żadnego pisma albo druku? - zapytał Arthur. - Nie - zapewniła go Wola. - Ale ja w całości składam się z druku! Nie mogę przejść na drugą stronę. - Pewnie właśnie o to chodziło Poniedziałkowi zauważyła Suzy. - Jak w związku z tym wygląda nasz plan? - Wszystko pozostaje bez zmian. - Wola szybko doszła do siebie. - Arthurze, przedrzesz się beze mnie, ale najpierw sprawdźcie, czy nie macie przy sobie żadnego tekstu pisanego lub drukowanego. Żadnych etykiet przy ubraniach, żadnych notatek. Bibliofagi wyczują nawet pojedynczą literę i was oplują. Trucizna was rozpuści i wszystko przepadnie. - I zginiemy - dodała Suzy. Przygotowania zajęły im pięć minut. Arthur musiał oderwać naszywki ze swojej odzieży. W stroju Suzy znajdowały się metki z pralni. Dziewczynka zdjęła niektóre ubrania i pozostała w trzech koszulach, spodniach, dwóch parach pończoch oraz w butach. Arthurowi nie poszło tak łatwo. Każdy element jego odzieży wyposażony był w rozmaite etykietki i nadruki. Chłopak musiał nawet wydrzeć gumkę od majtek, ale wcale go to nie speszyło. Cieszył się, że nie ma tatuaży i że nie hołduje zwyczajowi sporządzania notatek atramentem na dłoniach. 292
- Czy na pewno nie masz na sobie żadnych słów, nic pisanego? - dopytywała się Wola. Zeskoczyła i przycupnęła na stercie odrzuconych ubrań. - Co to jest, ten przedmiot na nadgarstku? Arthur spojrzał na zegarek i głośno przełknął ślinę, kiedy uświadomił sobie, że nazwa marki na cyferblacie zegarka z pewnością sprowokowałaby bibliofagi do ataku. - Nic więcej? - nie ustępowała Wola. Oboje przetrząsnęli kieszenie. Potem Arthur zerknął na dżinsy. - Oho - mruknął. - Mam jakieś litery na suwaku. Tym razem ogarnęło go zakłopotanie, gdy zabrał się do wyłamywania uchwytu zamka błyskawicznego przy rozporku. W pewnej chwili zauważył, że po wewnętrznej stronie suwaka również widnieje napis. - Nic z tego nie będzie - oświadczył powoli. - Muszę zdjąć całe ubranie i włożyć rzeczy z Sieni. Odwrócił się, pospiesznie rozebrał, a potem wdział tylko koszulę Porucznika Strażnika Drzwi Frontowych, tak długą, że mogłaby posłużyć jako nocna koszula. Na to narzucił płaszcz, lecz i tak czuł się dziwnie i nago, chociaż pozapinał się na ostatni guzik. Miał nadzieję, że w tej okolicy nie występują nagłe podmuchy powietrza, jak w filmie z Marilyn Monroe. - Oby wszystko poszło dobrze - powiedziała żaba. Niech Ostatnia Wola się wypełni. Arthur skinął głową. Żaba stanęła na tylnych kończynach i ukłoniła się. Suzy niezgrabnie dygnęła, a 293
chłopiec pochylił głowę. Potem uznał, że to nie wystarczy, i niezręcznie zasalutował. Pierwszy podszedł do rowu i popatrzył z góry na bibliofagi. Zgromadziło się ich tam tysiące. Każdy wąż miał powyżej metra długości. Arthurowi zaschło w gardle, kiedy patrzył, jak się wiją i skręcają wokół siebie. Oboje z Suzy mieli za chwilę dosłownie brodzić w tej ruchliwej masie, on zaś nawet nie spytał, czy oprócz tego, że strzykają jadem, przypadkiem także nie gryzą. A teraz nie miał na sobie żadnej bielizny Nie wiadomo dlaczego ta myśl go rozbawiła. Zachichotał histerycznie. Nie mógł uwierzyć, że znalazł się w takiej sytuacji. Powinien być bohaterem, stawić czoło Panu Poniedziałkowi, a tymczasem nie miał spodni i bał się, że nicońskie stwory ugryzą go w czułe miejsce. Z całą pewnością żadnemu prawdziwemu bohaterowi nie przytrafiłoby się coś takiego. - Raz się żyje - mruknął pod nosem i zsunął się do fosy.
294
Rozdział 24 Węże byty nieprzyjemnie ciepłe, niemal gorące, kiedy ocierały się o bose stopy i nogi Arthura. Wzdrygnął się, zanurzając się w wijącą masę. Gady momentalnie owinęły się mu wokół łydek. Ich łuski, czy też cokolwiek, z czego była zrobiona ich skóra, okazały się szorstkie niczym papier ścierny, toteż chłopak czuł jeszcze silniejszy wstręt. Usiłował o tym nie myśleć i zaczął brodzić przez wykop ku częściowo zablokowanym przez węże drzwiom. Bibliofagi otoczyły go w pasie, pełzały wokół jego nóg, wsuwały się pod płaszcz. Niektóre zawisły mu na rękach, jeden owinął się wokół jego szyi. Chociaż ciasno otaczały Arthura, to żaden go nie dusił i na razie nawet go nie kąsał. Chłopiec przypuszczał, że gdyby spróbowały, Klucz coś by na to poradził. Przynajmniej by spróbował. W połowie drogi przez fosę Arthur był już całkowicie pokryty wężami. Siedziały wszędzie, nawet na jego głowie, zwisały mu na twarzy, a wokół jego nóg pełzały ich dziesiątki. Zgromadziły się tak licznie, że chłopak nie mógł iść i kilka razy się potknął, ułatwiając następnym gadom wejście na siebie. - Precz! Przebrzydłe wężyska! - krzyknęła Suzy z tyłu. 295
Arthur nie odpowiedział, z obawy, że bibliofagi wpełzną mu do ust. Nie odwrócił się także, żeby spojrzeć, co się dzieje za nim. Z pewnością straciłby równowagę, a wątpił, by w razie upadku udało mu się wstać. Chociaż bibliofagi nie kąsały, sam ich ciężar skutecznie uniemożliwiłby mu podźwignięcie się na nogi. Wobec tego starał się iść dalej. W końcu dotarł do drzwi, prostych, drewnianych, osadzonych w ścianie wykopu i do połowy zagrzebanych w bibliofagach. Tkwiła w nich srebrna klamka. Arthur spróbował ją nacisnąć, lecz nie ustąpiła. Potrząsnął ręką, aby zrzucić część bibliofagów, i dotknął klamki Kluczem. - Otwórz! - polecił. Drzwi zadrżały. Klamka ustąpiła teraz samoczynnie i skrzydło ze skrzypnięciem powoli uchyliło się do środka, skąd wypłynęła fala gorącego powietrza, a z nią wyjątkowo nieprzyjemny smród zgniłych jaj. Wbrew oczekiwaniom Arthura, bibliofagi zgromadzone pod wejściem nie wpadły do wewnątrz. Pozostały na swoich miejscach, zupełnie jakby powstrzymywała je jakaś niewidzialna bariera. Nawet jeśli istniała taka zapora, Arthur nic sobie z niej nie robił. Zatkał nos i wkroczył do budynku. Gdy mijał próg, gady opadły z niego niczym liście z drzewa przy silnym uderzeniu wiatru. Hol w domu Poniedziałka nie przypominał stylem wnętrza rzymskiej willi i niewiele miał wspólnego z jej zewnętrznym wyglądem. 296
Arthur stanął na podeście ze starego, czarnobrązowego żeliwa. Poczuł się jak na wyspie zanurzonej w morzu pary wodnej. Przez otwory w splecionej w romby podłodze ujrzał, około piętnastu metrów niżej, wrzące błoto. Ciemnożółta breja bulgotała i tryskała niczym gotująca się owsianka. Wystrzeliwały z niej obłoki cuchnącej pary. Między platformą a zasnutym oparami wnętrzem domu wisiał bardzo wąski mostek dla jednej osoby. On również był żeliwny - co kilka metrów na rombowych splotach widniały monogramy PR Arthur nie mógł dostrzec, dokąd prowadzi most. Wokoło kłębiło się zbyt dużo pary i konstrukcja po prostu tonęła w chmurach. - Śmierdzi jak w wytwórni zapałek - powoli oświadczyła Suzy. - Pamiętam ten zapach. Ojciec powiedział, że tak cuchnie... - Dwutlenek siarki - pospiesznie dopowiedział Arthur. - Z gorącego błota, takiego jak w Parku Narodowym Yellowstone. Pewnie są tu także gejzery. Ledwie skończył mówić, kiedy w pobliżu wytrysnął gejzer, rozrzucając dookoła krople gorącego błota. Suzy złożyła skrzydła nad głową, aby się osłonić, chłopiec zaś poczuł, że Klucz ochłodził breję, która go ochlapała. - Chodźmy - powiedział Arthur i zaczął iść po żeliwnym moście. Suzy nie ruszyła się z miejsca. Z początku chłopak tego nie zauważył, lecz po dwudziestu metrach odwrócił się. Suzy stała z podniesioną głową, 297
zapatrzona w chmury pary. - Tam na górze coś jest - szepnęła i wyciągnęła nóż. Arthur podniósł wzrok w chwili, gdy mroczna postać wynurzyła się z kłębów pary wodnej. Nie był to Pan Poniedziałek, lecz ktoś niższy. Miał różowe ubranie i żółte skrzydła, z których sypały się pióra, kiedy krążył nad mostem. - Pravuil! W odpowiedzi na okrzyk Arthura świsnął bełt, wystrzelony ku niemu z kuszy. Bez świadomego wysiłku chłopca Klucz uderzył nadlatującą strzałę i przeciął ją na dwie części, które pofrunęły na boki. - Osobiście nic do pana nie mam! - zawołał Pravuil, ukryty wysoko w parze. - To wyłącznie kwestia handlowego priorytetu! Teraz muszę uruchomić alarm. Żeg... Au! Chmury rozstąpiły się na moment, Suzy cisnęła nóż. Ostrze trafiło Pravuila w lewą stopę i pozostało w niej, podrygując. Rezydent upuścił małą kuszę i pochylił się, by wydobyć nóż. Przez cały czas mocno trzepotał skrzydłami. Zanim Pravuil zdołał jeszcze coś zrobić, Suzy poderwała się do lotu w jego kierunku. - Idź dalej! - zawołała do Arthura. Niczym mały ptak atakujący większego fruwała dookoła głowy Pravuila, kopała go i drapała. On nie pozostawał jej dłużny, całkiem zapominając o nożu. Podczas wymiany ciosów wzbili się wyżej i w końcu całkiem zniknęli w mglistych 298
oparach. Arthur wyciągnął szyję i stanął na palcach, z Kluczem przygotowanym do użycia. Widział jednak wyłącznie chmury. W pewnej chwili z góry spiralnym torem opadło perłowobiałe pióro. Arthur chwycił je i ujrzał na nim plamę krwi. Czerwonej, a nie niebieskiej krwi Rezydenta. Przez chwilę patrzył na pióro, potem rozchylił palce i wypuścił je. Suzy odeszła, ale jej ofiara nie pójdzie na marne. Nawet jeśli przegra w powietrznej bitwie... albo już poniosła klęskę... ofiarowała Arthurowi cenny czas. Nie mógł go marnować. Zapanował nad strachem i rzucił się przez most, prosto w kłęby pary, między gejzery, w deszcz błota. Biegł szybciej niż dotychczas, żeliwo dzwoniło pod jego stopami, więc w końcu skierował Klucz ku dołowi. - Cisza! - rozkazał. Most był bardzo długi, znacznie dłuższy, niż Arthur oczekiwał. Mniej więcej co sto metrów natrafiał na platformy, lecz poza tym widział wyłącznie parę wodną, wrzące błoto i od czasu do czasu eksplodujący nieopodal gejzer. Raczej słyszał, aniżeli widział wybuchy, a gorące błoto często opryskiwało go jak deszcz i wkrótce chłopiec był nim pokryty od stóp do głów. Klucz skutecznie chronił go przed poparzeniem, ale i tak Arthur musiał co chwila zwalniać, aby otrzeć twarz. Biegnąc, bezustannie powtarzał w myślach wskazówki Woli. W głębi duszy podejrzewał, że cały plan brzmi doskonale, lecz raczej nie zakończy się 299
sukcesem. Musiał być gotowy na wszystko. Wreszcie most się zmienił. Stał się nieco szerszy, teraz prowadził w dół, Arthur zwolnił, wbił wzrok w kłęby pary przed sobą i mocno zacisnął dłoń na Kluczu. Po chwili ujrzał następną platformę, niską i szeroką, zaledwie kilkadziesiąt centymetrów nad błotem. Na niej stał stół, a obok jakaś postać. Arthur pochylił się i podkradł bliżej. Serce waliło mu jak młotem. Czyżby Pan Poniedziałek nie spał i czekał na niego? Postać się odwróciła, a serce Arthura nagle zamarło. Odetchnął głęboko i otworzył usta, aby wypowiedzieć zaklęcie, lecz nie wykrztusił ani słowa, bo para się rozstąpiła, ujawniając jej tożsamość. Był to Kichol, kamerdyner Pana Poniedziałka. Wyglądał dokładnie tak samo jak w świecie Arthura. Różnica była jedna, za to niezwykle charakterystyczna lewy nadgarstek miał przykuty łańcuchem do nogi stołu, również odlanej z żeliwa. Łańcuch, niebywale długi, był przymocowany pod blatem. Na stole znajdowały się srebrna taca, palnik na denaturat, dwie butelki koniaku, whisky albo czegoś podobnego, patelnia oraz duża karafka bezbarwnego płynu, zapewne wody. Kichol mamrotał coś do siebie i manipulował przy swoich rękawiczkach bez palców. W pewnej chwili odwrócił się, a wówczas Arthur zobaczył, że jego płaszcz i koszula były pocięte na plecach. Na żółtawej skórze pod ubraniem widniały paskudne, sine szramy. Biorąc pod uwagę, że w Domu wszyscy szybko odzyskiwali 300
zdrowie, Arthur domyślił się, że takich ran nie mógł zadać zwykły bat. Zastanawiał się, co dalej robić. Musiał ominąć Kichola, ale nie chciał, żeby kamerdyner wszczął alarm. Pan Poniedziałek zapewne znajdował się nieopodal. Z platformy odchodziły schody prowadzące w dół, zakończone innym niskim mostem, na poziomie błota. Poniedziałek mógł kryć się w parze, w odległości zaledwie kilku metrów. Arthur przez cały czas uważnie patrzył. Kichol poprawił rękawiczki i bez wyraźnego celu przesunął butelki oraz karafkę. Po dłuższej chwili chłopiec podkradł się bliżej. Kichol stał odwrócony plecami. Z odległości kilku metrów Arthur zrozumiał, co mamrocze kamerdyner. - To nie moja wina - skarżył się. - Wpadłem tylko zagrać w karty. Skąd mogłem wiedzieć, że Wola wlezie mi do nosa? Nigdy nie przyszło mi do głowy, aby patrzeć w chustkę. Używam jej od zarania Dziejów i nigdy w niej nic nie było, kiedy kichałem. To nie moja wina. Zawsze robiłem, co w mojej mocy, żeby jak najlepiej służyć. Nikt mnie nie szkolił. Nie moja wina. No bo jak to, w chustce? Nie moja wina, eff... Kichol urwał w połowie zdania, bo Arthur przyłożył mu ostry koniec Klucza do szyi. - Stój! - wyszeptał chłopak. - Żeby cię zmroziło tak jak mnie, kiedy dybałeś na moje życie. Chłopiec w ogóle nie był przygotowany na to, co się 301
potem zdarzyło. Kichola dosłownie zmroziło, bo naprawdę zamarzł! Lód spłynął z Klucza z cichym trzaskiem i szybko rozszedł się po całym torsie, rękach i głowie ofiary. Po kilku sekundach kamerdyner był całkowicie zamknięty w lśniącej, błękitnej bryle. Zamarzł na kość. Arthur powoli odsunął Klucz. Nie oczekiwał takiego rezultatu, ale był zadowolony. Czy jednak lód mógł przetrwać w tym nieprawdopodobnym upale? Na wszelki wypadek ponownie dotknął Kichola Kluczem. - A żeby cię jeszcze raz zmroziło! - rozkazał. Klucz znowu wystrzelił lodem, który spłynął na Kichola i zmienił go w sopel wielkości mężczyzny. Warstwa lodu była tak gruba, że kamerdyner stał się zaledwie niewyraźnym kształtem w jego wnętrzu. Arthur uważnie obejrzał sopel. Spływało już z niego parę kropel wody, ale powinien wytrzymać kilka godzin. Chłopak miał nadzieję, że do wykonania zadania wystarczy mu zaledwie ułamek tego czasu. Zszedł z platformy i najciszej jak mógł potruchtał po schodach do niskiego mostu. Jego powierzchnia znajdowała się tuż nad błotem, w niektórych miejscach wrząca maź przelewała się na drugą stronę. Chroniony przez Klucz Arthur nie miał problemów z przejściem po żeliwnej kładce. Blisko powierzchni błota opary okazały się jeszcze gęstsze. Chłopak zwolnił, po czym machnął przed sobą Kluczem, żeby rozpędzić je na boki i sprawdzić, co się za 302
nimi kryje. Pan Poniedziałek z pewnością był niedaleko. Był. Para się rozstąpiła i Arthur zobaczył, że dotarł do końca mostu. Dalej znajdował się basen pełen wrzącego błota, w które wetknięto kilka żeliwnych słupów. Między nimi wisiał hamak ze srebrnych lin, a w hamaku leżał Pan Poniedziałek. Chłopiec znieruchomiał. Pomimo pary zaschło mu w ustach. Wyglądało na to, że Poniedziałek śpi. Był owinięty grubym białym szlafrokiem i miał coś na oczach. Przez chwilę Arthur sądził, że to plastry ogórka, bo jego mama czasami używała ich jako okładów na powieki, ale zaraz potem dostrzegł, że są to monety. Złote monety. Przysunął się bliżej, na sam skraj mostu, gdzie znajdowały się poręcze drabinki, która prowadziła do błota. Arthur spojrzał na drabinkę, potem znowu na Poniedziałka. Coś błysnęło w prawej kieszeni jego szlafroka. Czyżby Wskazówka Godzinowa, Większy Klucz? Poniedziałek nieznacznie drgnął. Chłopak skulił się ze strachu, lecz po chwili odzyskał spokój. Klatka piersiowa śpiącego nadal miarowo unosiła się i opadała. W głowie Arthura kołatały słowa Woli. Wypowiedz zaklęcie. Wskazówka Godzinowa przyleci do ciebie. Wypowiedz zaklęcie. Arthur wzniósł swój Klucz i wycelował nim w Poniedziałka. Dwukrotnie przełknął ślinę i przemówił cichym głosem, odrobinę tylko głośniejszym od szeptu: 303
- Minuta po minucie, aż godzina wybiła, dwie wskazówki to jedność, a w jedności tkwi siła!
304
Rozdział 25 Złote monety wystrzeliły w powietrze, kiedy oczy śpiącego gwałtownie się otworzyły. Poniedziałek złapał się za kieszeń, ale było już za późno. Wskazówka Godzinowa niczym rakieta pofrunęła nad błotem prosto w stronę Arthura. Mknęła jak złotosrebrna iskra, zbyt szybko, aby ją dostrzec. Arthur sam nie pojmował, w jaki sposób udało mu się ją złapać. W jednej chwili była błyskiem w powietrzu, w następnej trzymał ją w lewej dłoni. Klucz Minutowy spoczywał w jego prawej ręce. Oba Klucze przyciągały się tak mocno, że chłopak powstrzymywał je z najwyższym trudem. Z wysiłku drżały mu ramiona. Teraz pozostało tylko ukłuć się w kciuki... Zanim zdążył się poruszyć, potężny podmuch wiatru posłał go na most, tuż przy jego skraju. Arthur właśnie się gramolił, kiedy dostrzegł nad sobą Pana Poniedziałka. Jego piękną twarz wykrzywiał grymas wściekłości, z ramion wyrastały mu wielkie złociste skrzydła, splamione rdzą, którymi wywołał następny podmuch, aby Arthur przetoczył się po moście. - Durny śmiertelniku! Przybywaj do mnie, mój Kluczu! Arthur zorientował się, że Wskazówka Godzinowa 305
podryguje mu w dłoni, usiłując powrócić do Pana Poniedziałka. Zacisnął pięść, lecz jego palce powoli się rozchylały i Większy Klucz zaczął się z nich wysuwać. Aby temu zapobiec, Arthur przycisnął go Wskazówką Minutową, oba Klucze mocno przytulił do piersi. Jednocześnie zerwał się na równe nogi i rzucił do ucieczki przez most. - Przybywaj do mnie, mój Kluczu! - krzyknął Poniedziałek ponownie i pofrunął nad Arthurem, prosto w kłęby pary. Wskazówka Godzinowa wyrywała się chłopcu i niemal udało się jej wyzwolić, kiedy Arthur przełożył czubek Mniejszego Klucza przez kółko we Wskazówce Godzinowej i przytrzymał je razem. - Trzymaj mocno! - wrzasnął. Krzycząc, nie przestawał biec. Gdyby tylko udało mu się wydostać na zewnątrz budynku, wówczas Wola udzieliłaby mu pomocy, powstrzymała Pana Poniedziałka, aby miał czas na przekłucie kciuków. Tymczasem Wskazówka Godzinowa robiła wszystko, żeby się oswobodzić. Arthur poczuł, że traci kontakt z ziemią. Większy Klucz unosił się ku Panu Poniedziałkowi, ciągnąc za sobą chłopca! - Kluczu, uczyń mnie ciężkim! - krzyknął Arthur, gdy dotykał podłoża już tylko czubkami palców u stóp. Usłyszał, że Poniedziałek również coś wykrzykuje, ale nie zrozumiał jego słów. W następnej chwili spadł z taką siłą, że jego stopy wygięły żeliwny most. Wiedział, że w innych okolicznościach kości z pewnością by się 306
połamały. Pomysł ze zwiększeniem ciężaru ciała sprawdził się na kilka minut. Arthur biegł teraz tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Przez cały czas mocno ściskał oba Klucze. Wskazówka Godzinowa ciągle podrygiwała, lecz chłopcu nadal udawało się trzymać ją przy sobie. Nagle gwałtownie szarpnęła nim w lewo. Zaskoczony Arthur z rozpędem uderzył w barierkę i spadł z mostu. Nie puścił jednak Kluczy i zanim zarył się w błocie, zdążył krzyknąć: - Kluczu, spraw, bym latał! Ostatnie słowo przebrzmiało w momencie, gdy zanurzał się w breję. Był strasznie ciężki, tonął tak szybko, jak tonie samochód, który wpadł do rzeki. Dookoła rozprysło się błoto, a Arthur poszedł na dno. Maź pokryła mu oczy, wypełniła nos i usta. Nie wciągnął jej jednak do płuc i najwyraźniej nie musiał oddychać. Zanurzał się przez kilka sekund, podczas których czuł osobliwe swędzenie na plecach. Nagle mięśnie jego klatki piersiowej zafalowały, a na łopatkach poczuł ukłucia szpilek. To wrażenie było mu znane. W jednej chwili zrozumiał, co to takiego, czuł to samo, gdy korzystał z papierowych skrzydeł stworzonych przez Południka. Skrzydła wynurzyły się z błota i machnęły z nieprawdopodobną siłą. Arthur wyleciał z bagna jak rakieta i przefrunął obok Poniedziałka. Miał czyste, perłowobiałe skrzydła, z których natychmiast opadły resztki błota. Pofrunął w górę, coraz wyżej i wyżej, ku 307
chmurom pary wodnej. Temu wzlotowi towarzyszył ryk wściekłości Poniedziałka, który rzucił się w pościg za chłopcem. Złociste skrzydła niosły go niczym napęd rakietowy. Arthur nie zwlekał. Gdy przestał się wznosić, zanurkował w powietrzu, a dla osiągnięcia większej prędkości złożył skrzydła. Chociaż tego nie widział, instynktownie czuł, gdzie szukać drzwi. Pofrunął prosto do nich. Gdy leciał, rozstąpiła się przed nim ściana pary. Poniedziałek dogonił go w połowie drogi. W dłoni trzymał miecz o ostrzu z czarnego ognia, wąski niczym rapier, ale znacznie szybszy. Arthur odskoczył w bok, gdy Poniedziałek rzucił się do ataku. Czarny miecz ukłuł chłopca w nogę, przeciwnicy runęli na ziemię. Arthur usiłował robić uniki, Poniedziałek starał się go dźgnąć. Jednocześnie uderzyli w platformę. Obaj krzyknęli, a żeliwo zazgrzytało, kiedy wybili w nim wgłębienia. Z nogi Arthura trysnęła krew, ale za sprawą Klucza rana momentalnie się zasklepiła. Chłopak pierwszy doszedł do siebie. Rzucił się na drzwi, które ponownie okazały się zamknięte. Zanim zdążył je otworzyć, miał już na karku Poniedziałka. Czarny miecz spadł na chłopca... I napotkał Klucz Minutowy, który samoczynnie osłonił swojego powiernika. Ostrza się zderzyły i na wszystkie strony trysnęły krople płynnego złota. Wiele z nich zaskwierczało na ubraniu Poniedziałka, który syknął i ponownie pchnął mieczem, z takim samym skutkiem. 308
- Dawaj Klucze! - ryknął Pan Poniedziałek. Dźgnął jeszcze raz, znowu jego miecz trafił na ostrze Klucza Minutowego, więc z niesmakiem odrzucił broń. Cofnął się, podniósł ręce i coś krzyknął. Jego skrzydła natychmiast znikły, a ciało otoczyła ciemnoczerwona poświata, jaka emanuje z płynnego metalu w formie odlewniczej. Poniedziałek zaczął się rozpuszczać, głowa spłynęła mu do szyi, a potem w ramiona. Przeobrażał się. Arthur rozpaczliwie spróbował ukłuć się w prawy kciuk Wskazówką Godzinową, lecz ta podskakiwała i wierzgała za każdym razem, gdy chłopiec nią poruszał. Musiał wytężyć wszystkie siły, by ją przesunąć i przyłożyć do piersi. Bliski paniki, spojrzał na Poniedziałka, który się rozciągał, topniał i chudł, ale jego twarz w upiorny sposób pozostawała taka sama. - Kluczu, rozpoznaj swego Mistrza! - warknął, wysuwając rozwidlony język. Wskazówka Godzinowa zatrzęsła się w uścisku Arthura i rozcięła mu dłoń. W przeciwieństwie do oparzenia przez wrzące błoto lub do rany zadanej czarnym mieczem, to skaleczenie naprawdę zabolało. Chłopiec syknął i jeszcze mocniej przycisnął Większy Klucz do piersi. Magiczny przedmiot ponownie zadygotał i przeciął mu skórę tuż ponad sercem. - Myślisz, że minuta pokona godzinę? - szydził Pan Poniedziałek. - Atakuj, mój Kluczu! Atakuj! 309
Wskazówka Godzinowa podskoczyła w objęciach Arthura i jej ostry koniec wbił mu się między żebra na głębokość centymetra; dalej nie zdołał, bo chłopak z najwyższym trudem wyrwał ostrze i przesunął je na bok. Ból niemal pozbawił go przytomności. Zdesperowany, wyciągnął prawą rękę i dotknął drzwi Wskazówką Minutową. - Otwórz! - wrzasnął. Drzwi natychmiast się otworzyły. Chłopiec cofnął Wskazówkę Minutową i użył jej do podważenia Wskazówki Godzinowej oraz oderwania jej od piersi. Większy Klucz skorzystał z chwilowej nieobecności Mniejszego i przesunął swój wierzchołek wzdłuż żeber chłopaka, nieuchronnie zmierzając ku sercu. Arthur spróbował nadstawić kciuk, lecz ostrze znajdowało się pod niewłaściwym kątem. Nie mógł przy tym puścić Wskazówki Minutowej, gdyż straciłby kontrolę nad dźwignią i zostałby przebity. Poniedziałek wybuchnął śmiechem. Arthur jęknął i odwrócił głowę. Transformacja Poniedziałka dopełniła się. Przybrał kształt gigantycznego węża o złotoczerwonym ubarwieniu. Płaski łeb stwora miał oblicze Poniedziałka, chociaż pod nim widniała inna paszcza - w miejscu gdzie zwykle można znaleźć łeb węża. Poniedziałek zaśmiał się ponownie, a następnie popełzł naprzód. Nie zważając na rozpaczliwe kopniaki Arthura, wepchnął łeb pod jego nogi i zaczął się owijać wokół ciała ofiary. 310
- Na pomoc! - wrzasnął Arthur. Nikt jednak mu nie odpowiedział, bo nikogo nie było. Poniedziałek znowu prześliznął się pod nim. W ten sposób unieruchomił jego nogi już dwiema pętlami. Arthur nie mógł zaatakować węża, gdyż nie był w stanie poruszyć żadnym Kluczem. Musiał umrzeć. Wpadł w pułapkę i wiedział, że zginie na jeden z dwóch sposobów: albo zostanie zmiażdżony, albo przebije go Klucz Godzinowy. Klucz Minutowy mógł utrzymać go przy życiu tylko przez krótki czas. Brakowało mu przecież mocy Wskazówki Godzinowej. To był koniec. Arthur poniósł klęskę. Czekała go śmierć, a wraz z nim także wszystkich, których dotknie zaraza. Będą potwornie cierpieć... Nagle coś mocno uderzyło w platformę, tak że zadźwięczała niczym dzwon. Chmura białych i żółtych piór uniosła się w powietrze, a z tej pierzastej nawałnicy wyłoniła się Suzy. Zakrwawiona, lecz triumfująca dziewczyna stała na przodzie, za jej plecami kulił się i szlochał Pravuil. - Trzymaj się, Arthur! Suzy wydobyła nóż ze stopy Pravuila i zaatakowała pokryte łuską cielsko Pana Poniedziałka. Wskazówka Godzinowa zadrżała w uścisku Arthura i na chwilę odwróciła od niego ostry koniec. W tym samym momencie długie, skwierczące iskry elektryczne wystrzeliły łukiem z węża i trafiły w opadający nóż. Uderzona Suzy frunęła na barierkę i z krzykiem upuściła 311
broń. Pravuil od razu przestał płakać i ponownie zaatakował dziewczynę. Poniedziałek otoczył Arthura w pasie i zacisnął na nim cielsko ze złowróżbnym rechotem. Chłopak zamknął oczy. Nikt nie mógł pokonać Poniedziałka. Nadszedł koniec. Ale czy na pewno nic nie można zrobić? Chłopak błyskawicznie uniósł powieki. Zaczął się rzucać i wić, pełzł niczym robak ku drzwiom. - Suzy! Atrament! Masz przy sobie atrament? W odpowiedzi usłyszał krzyk dziewczyny. Odepchnęła Pravuila i strąciła go przez barierkę w błoto. Przez ułamek sekundy zdawało się, że pociągnie ją za sobą, ale odzyskała równowagę i w tej samej chwili z wewnętrznej kieszeni płaszcza wyciągnęła butelkę atramentu. - Świetnie! - zawołał Arthur. - Teraz wywlecz mnie za drzwi! - Głupcze! - syknął Poniedziałek. - Nie ma znaczenia, gdzie zginiesz, czy tu, czy tam! Suzy podbiegła i chwyciła chłopca pod pachami. Poniedziałek rzucił się na nią, lecz nie mógł jej dosięgnąć bez rozluźnienia uścisku wokół Arthura. Zasyczał sfrustrowany i wepchnął łeb pod chłopca, aby pospiesznie otoczyć go kolejną pętlą. Suzy skorzystała z okazji i zaciągnęła Arthura do drzwi. Tuż za progiem w jednej chwili opadła ich wijąca się masa bibliofagów. - Napisz coś na Poniedziałku! - wrzasnął Arthur. 312
Poczuł, że Wskazówka Godzinowa znowu się w niego wbija i wibrując, przenika coraz głębiej. Jednocześnie Poniedziałek zaciskał pętle. Okrzyk Arthura sprawił jednak, że Poniedziałek nagle rozluźnił uścisk. Wielki wąż usiłował się wyplątać i uciec, lecz bezskutecznie, bo niezliczone bibliofagi otoczyły go pierścieniami swych ciał. Suzy wylała odrobinę atramentu na palec i zaczęła pisać na ogonie Poniedziałka. Gdy kończyła pierwszą literę, bibliofagi zamarły. Ich nagłe skupienie i wyczekiwanie było wręcz wyczuwalne. W chwili gdy dziewczyna dorysowała pionową kreskę i dokończyła kreślenie litery, wszystkie gady bez wyjątku rzuciły się ogromną falą na Mistrza Niższego Domu. - Kluczu! Zabij go! - krzyknął Poniedziałek, zanim jego głos zamienił się w nieartykułowane, bolesne wycie. Klucz Godzinowy gwałtownie pchnął Arthura, który zmienił kierunek jego ciosu, dzięki czemu ostry wierzchołek przeszył mu ciało poniżej serca, z lewej strony. Arthur jęknął z bólu i zachwiał się, kiedy rozluźniły się ostatnie pętle Poniedziałka. Nicość dezintegrowała układ nerwowy i mięśnie węża. Suzy przez cały czas gorączkowo pisała, chociaż nie mogła widzieć, co robi - tak wiele bibliofagów kąsało i atakowało ogromnego węża. Poniedziałek wciąż jeszcze usiłował z powrotem pokonać próg i nawet częściowo mu się to udało - większość jego cielska znalazła się wewnątrz budynku. 313
Gdy na skórze węża zabrakło miejsca na pisanie, Suzy skoczyła na pomoc Arthurowi. Wstrząśnięta, popatrzyła na Wskazówkę Godzinową wbitą w jego pierś i Wskazówkę Minutową zaklinowaną w taki sposób, aby ostrze nie przeniknęło głębiej. - Czy wierzchołek Klucza sterczy mi z pleców? wyszeptał Arthur. Wszystko wokół wydawało mu się rozmyte. Wiedział, że tylko moc Mniejszego Klucza powstrzymuje go przed omdleniem. Wskazówka Godzinowa bezustannie podrygiwała i zagłębiała się w jego ciele, choć ze wszystkich sił chłopiec próbował ją powstrzymać. - Tak, tak, przebiła cię na wylot! - zaszlochała Suzy. Arthur westchnął. - Kluczu... - wyszeptał z najwyższym trudem. Powstrzymaj Wskazówkę Godzinową na... chwilę... jedną chwilę... Puścił Większy Klucz, sięgnął za plecy i przekłuł jego czubkiem prawy kciuk, i tak już śliski od krwi. Następnie cofnął prawą dłoń, przytrzymał nią Wskazówkę Minutową i przekłuł kciuk lewej dłoni. Potem rozsmarował kroplę krwi z lewego kciuka na Kluczu Godzinowym, a z prawego kciuka na Kluczu Minutowym. Za jego plecami Poniedziałek w końcu przedarł się za próg, wyrzucając w powietrze Suzy i setki bibliofagów. Arthur zetknął zakrwawione kółka obu Wskazówek. 314
- Ja, Arthur, namaszczony na Dziedzica Królestwa... biorę w posiadanie ten Klucz, a wraz z nim władzę nad Niższym Domem... Biorę go krwią, kością i walką... Wskazówka Godzinowa wbiła się głębiej o parę centymetrów. Arthur wrzasnął, cały świat pociemniał mu przed oczami. Pozostało zaledwie kilka słów do wypowiedzenia. Zaledwie kilka słów. Potrafi to zrobić. Musi. - Z... z prawdy, na mocy Ostatniej Woli i...
315
Rozdział 26 - ...wbrew wszelkim przeciwnościom! Wskazówka Godzinowa wysunęła się z piersi Arthura i oba Klucze obróciły się w jego dłoniach, dzięki czemu Większy ułożył się w poprzek Mniejszego. Rozbłysło jaskrawe światło i Wskazówka Minutowa wydłużyła się, a Godzinowa skurczyła. W rezultacie już po chwili Arthur nie trzymał w dłoniach dwóch wskazówek, tylko miecz, nieco przypominający Klucze. Miał kulistą głowicę, oba jelce były zakończone pierścieniami. Na srebrnej głowni widniały złote ornamenty. Rana w piersi Arthura zasklepiła się z cmoknięciem, ból zaczął ustępować. Chłopak wyprostował się i głęboko odetchnął. Suzy popatrzyła na niego, jej dłonie i skrzydła drżały. - Zdaje się, że zwyciężyliśmy - oznajmił Arthur i wzniósł miecz. Spojrzał w dół, na falującą rzekę bibliofagów, w której stali. Skierował miecz ku wijącym się wężom. - Powróćcie do Nicości! - zakomenderował. Miecz zalśnił i z jego ostrza spłynęły wąskie strumyki roztopionego złota, falując i dzieląc się, aż wreszcie cały rów pokryła misterna złota siatka. Gdy się rozprzestrzeniała, bibliofagi rozmywały się i stawały 316
coraz mniej wyraźne. W końcu znikły, a wraz z nimi złote nitki. - Podnieś się! - zażądał Arthur i dotknął dna rowu. Po ziemi przebiegł wstrząs, fosa zadrżała i powoli zaczęła się wypiętrzać, zasypując drzwi. Arthur pospiesznie dotknął ich mieczem i nakazał im podnieść się razem z dnem. Po kilku sekundach po rowie nie został nawet ślad, a drzwi powędrowały na swoje miejsce, w murze willi. - Nie czuję się zbyt dobrze - wymamrotała Suzy. Była trupio blada i trzymała się za bok. Pravuil najwyraźniej ją zranił, a wleczenie Arthura tylko pogorszyło jej stan. Dziewczynka zatoczyła się i upadła. Chłopcu udało się podtrzymać jej głowę, gdy Suzy osuwała się na trawę. Chwilę potem przytknął miecz do brzucha przyjaciółki. - Wyzdrowiej - nakazał. - Poczuj się dobrze. Jasna chmura światła wytrysnęła z Klucza i otoczyła ciało Suzy. Światłość się rozprzestrzeniała, a dłonie i skrzydła dziewczynki przestały dygotać. Otworzyła oczy. Wstała powoli, kiedy światło przygasło. Pogładziła ręką bok i na próbę naprężyła palce oraz skrzydła. - Byłam pewna, że z nami koniec - wyznała cicho. Potem się uśmiechnęła i zerwała do lotu. Arthur poczuł na twarzy podmuch powietrza. - Udało się, Arthurze! Wykończyłeś Pana Poniedziałka! Chłopiec nie odrywał od niej wzroku. Wiedział, że powinien tryskać radością, lecz nie miał ochoty podskakiwać ze szczęścia. Nic go nie bolało, ale czuł 317
obezwładniające zmęczenie. - Masz Klucz! Pierwszy z Siedmiu Kluczy do Królestwa! Świetna robota, Arthurze! Pierwszorzędnie się spisałeś! - wykrzykiwała Wola, która z entuzjazmem skakała wysoko w trawie. - Wystarczy dobra wola, że tak powiem. Gdzie jest były Poniedziałek? Arthur wskazał drzwi ruchem miecza. - Przywołaj go - poleciła żaba. - Niech sprawiedliwości stanie się zadość. Czeka nas dużo pracy, Arthurze. - Nie od rzeczy byłoby zacząć od filiżanki herbaty i ciastka - mruknęła Suzy. Znieruchomiała i popatrzyła spod oka na Wolę, która ją zignorowała. - Poniedziałku! - zawołał Arthur bez specjalnego entuzjazmu i machnął mieczem, Pierwszym Kluczem. Wyjdź! Drzwi się uchyliły i powoli wyszła zza nich brudna istota, ledwie przypominająca Pana Poniedziałka. Jad Nicości bibliofagów wypalił mu część twarzy, a na całym jego ciele widniały dziwne otwory na przestrzał. Poniedziałek kurczowo przyciskał do siebie podarte i postrzępione ubranie, niewiele lepsze od starych szmat. - Egzekucja - oznajmiła Wola z pewną dozą satysfakcji. - Arthurze, wystarczy, że klepniesz go w ramię i powiesz: „Z Nicości powstałeś, w Nicość się obrócisz". To załatwi sprawę. Poniedziałek padł przed chłopcem na kolana i pochylił głowę. Arthur wyciągnął Klucz i dotknął nim ramienia dawnego Mistrza. Nie wyrzekł jednak słów, 318
które podpowiedziała mu Wola. Pamiętał, co Zmierzchnik napomknął o Panu Poniedziałku, kiedy powoli opadali do Piwnicy Węglowej. Poniedziałek nie zawsze był zły. - Bądź uzdrowiony - nakazał Arthur cicho. - Na ciele i na umyśle. Poniedziałek ze zdumieniem podniósł wzrok, a żaba podskoczyła ze złością, wywrzaskując coś, co Arthur puścił mimo uszu. Chłopak patrzył, jak otwory w ciele Poniedziałka zarastają i kurczą się do rozmiarów czubków szpilek. Nawet odzież dawnego Mistrza pozszywała się i połatała. Ubranie nie było jednak tak wspaniałe jak niegdyś, a twarz Poniedziałka nie prezentowała się tak pięknie. Arthur dostrzegł za to dobro w jego oczach i kurze łapki od śmiechu wokół nich. Poniedziałek przez chwilę patrzył na Arthura, a potem ponownie pochylił głowę. - Błagam o wybaczenie, Mistrzu - powiedział. - Nie wiem, czemu robiłem to wszystko. Dziękuję ci jednak za ofiarowanie mi nowego życia. - Dobroczynność to bardzo pracochłonna cnota oświadczyła Wola ze złością. - I nigdy nie wiadomo, do czego doprowadzi. Ale muszę przyznać, że wypadło to nieźle. - W rzeczy samej - przytaknął ktoś. - jestem pewien, że sprawa skończy się źle dla wszystkich zainteresowanych. Zebrani odwrócili się gwałtownie i ujrzeli zamykające się drzwi bardzo małej, wąskiej windy, nie większej od 319
budki telefonicznej. Zadźwięczał dzwonek, winda wystrzeliła w górę i zniknęła w snopie światła, który bez trudu przeszył złotą siatkę. - Pravuil! - krzyknęła Suzy. - Byłam pewna, że wykończyłam tego padalca. - Najwyraźniej nie, niestety - westchnęła Wola. - Z pewnością odgrywa znacznie ważniejszą rolę, niż można by przypuszczać. Jest najwidoczniej szpiegiem jednego z Potomnych Dni, oby były przeklęte ich zdradzieckie serca. Nie mogą jednak nic zrobić tu i teraz. Są związane układem z byłym Mistrzem Niższego Domu. Nie mogą tutaj interweniować ani też robić czegokolwiek w poniedziałki w Poślednich Królestwach. Obecnie to twoje królestwo, Arthurze. Tak czy owak, z Potomnymi Dniami rozprawimy się później. Najpierw zabierzemy się do porządków tutaj. Ach, oto nadchodzi nasz sprzymierzeniec, Zmierzchnik, a wraz z nim Południk i Jutrzenka. Istotnie, zza rogu willi wyłoniło się troje służących Pana Poniedziałka. Zmierzchnik nadszedł pierwszy, Południk snuł się ponuro tuż za jego plecami. Po żadnym z nich nie było widać, że niedawno stoczyli bitwę. Za nimi przywędrowała gromada Inspektorów, Komisarzy i innych Rezydentów, całkowicie rozbrojonych, z wyjątkiem Nocnych Przybyszów, którzy maszerowali dookoła grupy, dumnie prezentując baty. Jutrzenka szła na końcu. W odległości około siedmiu metrów tłum zaczął 320
zwalniać, a na wielu twarzach pojawiły się strach i niepewność. Arthur podniósł Klucz i wszyscy znieruchomieli. Chłopak opuścił go jednak i popatrzył na przybyłych. - Proponuję, byś pozostawił Zmierzchnika na jego dotychczasowym stanowisku - zasugerowała Wola. - Jeśli chodzi o stanowisko Południcy, chyba najlepiej będzie, jeśli sama je obejmę. Arthur pokręcił przecząco głową. - Nie zostanę tu jako Mistrz Niższego Domu oświadczył. Wszyscy zgodnie westchnęli, z wyjątkiem byłego Poniedziałka, który przez cały czas klęczał z pochyloną głową. - Przecież musisz - zaprotestowała Wola. - Nie możesz tak po prostu zrezygnować! - Nie wolno mi, czy też jest to niemożliwe? - spytał Arthur. - To nie jest możliwe! - oznajmiła Wola. - Jesteś Dziedzicem! Wybranym przeze mnie, sprawdzonym w działaniu. Tutaj jest jeszcze mnóstwo do zrobienia! - Powiedziałem ci już wcześniej, że potrzebuję lekarstwa dla mojego świata. Tylko tego chcę! Lekarstwa! I wracam do domu. - Nie możesz powrócić do Poślednich Królestw stanowczo zaprotestowała Wola. - Ani powstrzymać zarazy. przypomnij sobie Pierwotne Prawo. Żadna ingerencja nie jest dozwolona, nawet ingerencja w celu 321
skorygowania ingerencji. Arthur popatrzył na zieloną żabkę. Narastał w nim gniew. Uniósł Klucz, aby zaatakować nim Wolę... Nie. W ten sposób nic nie osiągnę, pomyślał. Muszę zachować spokój. Wola jest manipulatorką. Rozwiążę ten problem inaczej. - Powiedziałaś, że będę mógł wrócić - przypomniał zimno żabie. - Oczekuję wyjaśnień. - Nie, zasugerowałam tylko, że mógłbyś. Powiedziałam, że gdybyś został Mistrzem, wiele rzeczy byłoby możliwych. Zresztą najprawdopodobniej umrzesz, jeśli powrócisz do swojego czasu i miejsca bez Klucza. - Ale mogę zmienić swoje akta, prawda? - powiedział stanowczo Arthur. - Skoro najwyraźniej nikt inny nie przestrzega Pierwotnego Prawa, dlaczego ja miałbym to robić? - Nawet jeśli przypadkiem masz rację w sprawie swoich akt, nie możesz zrezygnować z władania Kluczem - zaprotestowała Wola. - Jako Mistrz musisz wspierać Pierwotne Prawo. Arthur popatrzył na Suzy. - Bo ja wiem - mruknęła i wskazała Zmierzchnika, który wyglądał jak przedsiębiorca pogrzebowy. - Jego spytaj. Arthur skierował wzrok na Zmierzchnika. Ten zdjął cylinder i ukłonił się, wyciągając nogę. - To prawda, że dysponuję dość sporym zasobem 322
wiedzy, która jednak blednie w zestawieniu z ogromem wiedzy Ostatniej Woli. Poniedziałek miał pewne prawa do Klucza jako Powiernik, do czasu przejęcia go przez Prawowitego Dziedzica. Możliwe, że obecnie nikt inny nie może władać Kluczem. - Nie wierzę! Przeszedłem przez to wszystko całkiem na próżno? - krzyknął Arthur. - Chcę lekarstwa na epidemię i chcę go już, zaraz! - Pierwotne Prawo... - zaczęła Wola, lecz zamilkła, kiedy Arthur odwrócił się ku niej z Kluczem gotowym do ciosu. - Zaraza pojawiła się wskutek skażenia wywołanego przez Aporterów, zgadza się? - spytał Zmierzchnik. Arthur potwierdził ruchem głowy. - Wobec tego sprawa jest prosta - ciągnął. - Za twoim przyzwoleniem wyczaruję z Nicości Nocnego Tępiciela. Kiedy trafi do Królestwa, które niegdyś zamieszkiwałeś, w ciągu jednej nocy pozbiera wszelkie pozostałości skażenia i powróci z nimi do Nicości. W ten sposób zlikwidujemy źródło epidemii. - Dobra myśl na początek - pochwalił Arthur. Zmierzchnik ukłonił się ponownie, wyciągnął czarną książkę oraz pióro, zanurzył je w kałamarzu podsuniętym przez Nocnego Przybysza i zaczął pospiesznie pisać. Następnie wyrwał kartkę, podszedł do miejsca, w którym wcześniej znajdował się rów, zwinął papier w trąbkę i wepchnął ją w ziemię. Przez kilka sekund nic się nie działo, lecz nagle z 323
papierowego lejka dobiegło ciche rżenie. Zaraz potem wychylił się z niego mały łebek karego konika, dwa kopytka, potem nogi, a następnie całe zwierzątko wielkości mniej więcej ośmiu centymetrów. Znowu zarżało, tupnęło kopytkiem i znieruchomiało. Zmierzchnik podniósł stworzenie i wręczył je Arthurowi, który ostrożnie przyjął dar i wsunął go do kieszeni płaszcza. - Musi stanąć na okiennym parapecie tuż przed północą, przy otwartym oknie - poinstruował go Zmierzchnik. - Potem ruszy w drogę i do rana wszędzie przywróci porządek. Arthur skinął głową i odetchnął z ulgą. Właśnie tego oczekiwał. Teraz pozostało mu tylko obmyślić, jak powrócić do domu wraz z konikiem. Wyczuwał, że Wola nie wyjawiła mu całej prawdy. Musiał istnieć jakiś sposób... Rozproszył go hałas przy drzwiach, które otworzyły się, a na progu stanął Kichol. Z jego nosa zwisało kilka sopli lodu. Niósł srebrną tacę z wysoką, wąską butelką oraz kartką papieru. Kamerdyner spokojnie podszedł do Arthura i podsunął mu tacę. - Coś do picia, jaśnie panie? Ten napój, jak mniemam, pochodzi z pańskiego rodzinnego Królestwa. Sok pomarańczowy. Być może jest panu znany. A oto dokument, którego pan poszukiwał, o ile mi wiadomo.
324
Rozdział 27 Arthur wbił wzrok w papier i uniósł miecz, aby wsunąć go za pas. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że nie ma paska. Stał przed całą gromadą ludzi zabrudzony błotem, ubrany wyłącznie w płaszcz i coś w rodzaju nocnej koszuli. Nic go to jednak nie obchodziło. Wbił drżący Klucz w trawę i sięgnął po szklankę soku oraz dokument. Gdy tylko dotknął stronicy, pojawił się na niej napis sporządzony złotą czcionką. Arthur Penhaligon. - Moje akta - wykrztusił. - Czy mogę je zmienić tak, aby uniknąć śmierci? Co one teraz zawierają? - Tego nie wiem, jaśnie panie - odparł Kichol. - Odkąd jest pan Mistrzem, nie potrafię odczytać ich treści. - A czy ja potrafię je przeczytać? Kichol nie odpowiedział. Wola także milczała. Arthur popatrzył na Zmierzchnika, który wzruszył ramionami. Chłopak pokręcił głową. Dlaczego wszystko musiało być takie skomplikowane? Wypił sok, oddał szklankę Kicholowi i uważnie obejrzał papier. Poza nazwiskiem na zewnętrznej stronie wydawał się pusty. - Nic mnie nie obchodzi, co zawierają moje akta i czy jestem w stanie zmienić ich treść - oznajmił ostatecznie. - I 325
tak wracam. Muszę użyć Nocnego Tępiciela, nawet za cenę własnej śmierci. - Nie umrzesz - przemówił były Poniedziałek. Nie wstał, nie uniósł głowy. - Nikt w Domu nie może odczytać ani zmienić własnych akt, Arthurze. Skoro jednak przeżyłeś własną śmierć, akta musiały się zmienić, aby uwzględnić ten fakt. Przez pewien czas byłeś w posiadaniu Mniejszego Klucza, co wzmocniło twój organizm. Nie umrzesz po powrocie do siebie, a przynajmniej nie z powodu choroby płuc. - Zatem mogę wrócić - powtórzył chłopiec. Zamierzam wrócić. Popatrzył z góry na nadąsaną żabę u swych stóp. - Wolo, oczekuję twojej pomocy. Zapomnij o Pierwotnym Prawie, jak mogę wrócić do siebie? - Nie wolno ci wracać - zaprotestowała Wola. Aby wywrzeć większe wrażenie i podkreślić wagę swoich słów, nadęła się do rozmiarów dwukrotnie większych niż zwykle. - Dzierżysz Pierwszy Klucz. Jesteś Mistrzem Niższego Domu. W niewoli nadal pozostaje sześć fragmentów Testamentu, które należy oswobodzić, oraz sześć Kluczy, które trzeba odzyskać... - Jestem niepełnoletni! - przerwał jej Arthur. - Chcę wrócić do domu i normalnie dorastać. Pragnę stać się mężczyzną, a nie jakimś Władcą Wszechświata. Nie interesuje mnie przemiana w istotę nieśmiertelną ani co się stanie, jeśli zachowam Klucz. Wiem o tym od Starucha. Czy nie mógłbym... sam nie wiem... przekazać 326
komuś władzy, dopóki nie dorosnę? Żaba wymamrotała coś niezrozumiale. - Czy mogę upoważnić kogoś do zajęcia się Niższym Domem do czasu, aż osiągnę odpowiedni wiek? powtórzył twardo Arthur. - Tak, tak, masz prawo zażądać opóźnienia w przejęciu pełni władzy - przyznała Wola z niezadowoleniem. - Chyba możemy podarować ci pięć, sześć lat stagnacji w twoim rodzinnym domu. To niewiele po dziesięciu tysiącleciach. Poza tym trzeba wykonać pewne wstępne prace przygotowawcze, które nie wymagają twojej obecności. Kto jednak wie, co zrobią Potomne Dni, jeżeli przekażesz komuś władzę i wrócisz do Poślednich Królestw, nawet tymczasowo? Nie są mi znane szczegóły ich porozumienia, ale moim zdaniem może ci grozić niebezpieczeństwo, przynajmniej ze strony Ponurego Wtorka, bo jego władza i potęga graniczy z twoją. - Nic mnie to nie obchodzi! - krzyknął Arthur. - Muszę zaryzykować. Może Potomne Dni zostawią mnie w spokoju, kiedy się dowiedzą, że oddałem władzę. Poza tym, w razie potrzeby zawsze możesz sprowadzić sobie innego śmiertelnego Dziedzica. - Kto będzie twoim Plenipotentem? - spytała Wola. Masz świadomość, że właśnie w taki sposób pojawiły się obecne problemy z Wykonawcami? Niezwykle trudno jest znaleźć godnego zaufania pełnomocnika. - Ty nim będziesz, to oczywiste - zauważył Arthur. 327
Tyle że musisz sobie wybrać postać bardziej godną szacunku niż żaba. - Występuję w roli asystenta, nie wykonawcy zaprotestowała Wola. - Pełnię tylko funkcję pomocniczą. - Zamierzałaś być moją Południcą, zgadza się? - Tak - przyznała Wola i zaczęła podskakiwać ze zdenerwowania. - Miałam inne plany! - Cóż, życie jest ciężkie - zauważył chłopak. - Więc jak, będziesz Plenipotentem czy nie? Wola nie odpowiedziała. Wszyscy uważnie patrzyli, jak przez co najmniej minutę skakała bez opamiętania po trawniku. Wreszcie się uspokoiła i przycupnęła u stóp Arthura. - Będę twoją Plenipotentką w Niższym Domu zaskrzeczała. Wyraźna czarna litera wysączyła się ze skóry żaby, po niej następna i jeszcze jedna, aż wreszcie całe zdanie wylało się na trawę. Potem popłynęły następne słowa i dalsze zdania, zupełnie jakby rozplątywała się wstęga. Słowa zaczęły się obracać, kłębić i unosić w powietrzu. Dołączało do nich coraz więcej liter, wirując w różne strony przy dźwięku strun harfy. Słychać było cichy odgłos gry na trąbkach, gdy litery układały się na wyznaczonych miejscach i rozpraszały, tworząc nowe kombinacje, podlegające bezustannym zmianom. Nagle wszystkie litery znieruchomiały w powietrzu, tworząc sylwetkę wysokiej postaci o ludzkich kształtach. Trąbki zagrały donośnie i rozbłysło białe światło, od 328
którego wszyscy na moment oślepli. Arthur dwukrotnie zamrugał oczyma. Przy błysku światła słowa Ostatniej Woli przeobraziły się w kobietę: wysoką, uskrzydloną, w skromnej niebieskiej sukni, która wydawała się zupełnie blada pod łukowato wygiętymi, lśniącymi srebrem skrzydłami. Kobieta nie była ani młoda, ani stara, wydawała się raczej wyniosła niż piękna. Miała poważne, ciemne brwi i spory nos, a włosy ciasno zawiązane w koński ogon. Na jej czole widniały zmarszczki: irytacji lub zamyślenia. Pochyliła się, podniosła jadeitową żabkę i włożyła ją do sakiewki wykończonej koronką. - Zrobię z niej broszkę. Wiernie mi służyła. Głos Woli był czysty i dźwięczny, lecz w irytujący sposób przekształcił się w niskie kumkanie, jakie wydają żaby. Wola dygnęła przed Arthurem. Odkłonił się jej, nagle znacznie bardziej zdenerwowany. Łatwiej sobie radził z Wolą w postaci żaby. - Będę twoją Plenipotentką - ciągnęła. - Ale kto zostanie twoją... naszą Jutrzenką? Południkiem? Zmierzchnikiem? - Zmierzchniku - powiedział Arthur powoli. - Czy pragniesz zachować swoje stanowisko? - Nie, jaśnie panie - odparł Zmierzchnik. Uśmiechnął się i ukłonił. - Chciałbym opuścić cienie i stanąć w słońcu, aby służyć tobie i twojej Plenipotentce, jaśnie panie, jako Jutrznik lub Południk. Wielu moich Nocnych Przybyszów 329
również pragnęłoby zmienić pracę, jeśli byłbyś skłonny przychylić się do ich prośby. Noszenie czerni zaczyna ich nużyć. - Zatem będziesz Południkiem - zadecydował Arthur. Popatrzył na Wolę i dodał niespokojnie: - Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym, żeby dotychczasowy Południk został nowym Zmierzchnikiem. - Ha! - wykrzyknęła szlachetna dama. Chłopiec zauważył, że zachowała zielony język, w jasnym odcieniu zieleni czystego jadeitu. - Warunkowo! Będę uważnie wszystkich obserwowała! A co z Jutrzenką? - Chyba również może zachować pracę, przynajmniej na razie - powiedział powoli Arthur. Jutrzenka uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością i bardzo nisko dygnęła. Jej gest sprawił, że cały trawnik zamigotał promykami słońca. - Chciałbym ogłosić jeszcze jedną nominację. Czy Południk może mieć asystentkę? - Oczywiście - potwierdził dawny Zmierzchnik, obecnie nowy Południk. Arthur zwrócił się do Suzy. - Wiem, że nie możesz stąd odejść - oświadczył niepewnie. - Przykro mi... Bardzo żałuję, że nie potrafię tego zmienić. Nie musisz jednak pracować jako Napełniaczka Kałamarzy. Czy zgodziłabyś się zostać Asystentką Południka? Pomogłabyś innym dzieciom, które sprowadził tutaj Szczurołap, i miałabyś na wszystko oko. Oko śmiertelniczki. Suzy rozejrzała się i przesunęła nogą po trawie do 330
przodu i do tyłu. - W ten sposób zostałabym Poniedziałkową Poranną Herbatką albo czymś równie głupim, zgadza się? mruknęła gderliwie. - Chyba mogę zaryzykować. - Obejmiesz funkcję Przedpołudnicy, będącej w połowie drogi między Jutrzenką i Południkiem zapowiedziała Wola. - W rzeczy samej, staniesz się Poniedziałkową Poranną Herbatką. - Poniedziałkowa Przedpołudnica - powtórzyła Suzy cicho. Pociągnęła nosem, otarła go rękawem i spojrzała na Arthura. - Mam nadzieję, że twoja rodzina... Że oni wszyscy... sam rozumiesz... że nic im nie jest... Podbiegła i uścisnęła go z zakłopotaniem. Zanim Arthur zdążył również ją przytulić, puściła go i wróciła na miejsce obok Jutrzenki, Południka i Zmierzchnika. - Czy muszę zrobić coś jeszcze? - spytał Arthur, zwracając się cicho do Woli. - Czy mogę już wracać? - Musisz przekazać mi pełnomocnictwa do korzystania z Klucza - zauważyła Wola. - To całkiem proste. Musisz mi wręczyć Klucz rękojeścią naprzód i powtórzyć kilka słów. Arthur wyciągnął Klucz z trawy. Broń dobrze leżała w jego dłoni, jakby tam było jej miejsce. Czuł, że jej moc go przenika, dodaje mu sił. Tak łatwo byłoby go zachować. Zostać prawdziwym Mistrzem i nie troszczyć się o błahostki z Poślednich Królestw... Arthur zadrżał i pospiesznie odwrócił Klucz. 331
Trzymając broń za ostrze, wręczył ją Woli, która przyjęła dar. - Teraz powtarzaj: „Ja, Arthur, Mistrz Niższego Domu i Powiernik Pierwszego i Najsłabszego z Siedmiu Kluczy Królestwa"... Chłopiec posłusznie powtarzał słowa. Był wyczerpany, osłabiony walką z Poniedziałkiem i ostatnimi zdarzeniami. - „Przekazuję mojej wiernej słudze, Pierwszej Części Wielkiego Testamentu Architektki, pełnię swej władzy, całą własność i przywileje, aby korzystała z nich w moim imieniu jako Plenipotentka, do czasu gdy uznam za stosowne przejąć je ponownie". Arthur jak najszybciej wyrzucił z siebie te słowa, zmagając się z przemożną chęcią zamilknięcia i wyrwania Klucza. W końcu puścił broń i z pewnością upadłby, gdyby Wola nie podtrzymała go silną ręką. - Do domu - wyszeptał. - Chcę wrócić do domu.
332
Rozdział 28 - Nadal nie jestem pewna, czy to rozwiązanie mi odpowiada - westchnęła Wola. - Kicholu, czy Siedem cyferblatów nadal pozostaje w Pokoju Dziennym, czy też jest teraz gdzie indziej? - O ile wiem, Cyferblaty wciąż tam są, jaśnie pani odparł Kichol. Kamerdyner przeszedł gwałtowną transformację, był teraz znacznie czystszy i staranniej uczesany. Jego rozpadające się rękawiczki stały się nieskazitelnie czyste, całe i białe. Nie miał już krzywych, żółtych zębów, a z jego nosa znikła pajęczynka popękanych naczyń krwionośnych. - Istnieją dwie podstawowe metody przenikania do Poślednich Królestw z obszaru Niższego Domu wyjaśniła Wola Arthurowi. - Użycie Siedmiu Cyferblatów to zdecydowanie najprostszy sposób, pod warunkiem że wiadomo, jak je ustawić. Druga droga to, rzecz jasna, drzwi. - Nie chcę znowu wędrować przez tę mroczną pustkę - zaprotestował Arthur, przypomniawszy sobie Portal Poniedziałka. - Och, nie ma takiej konieczności - pospieszyła z zapewnieniem Wola. Jej głos ponownie zdekoncentrował Arthura, gdyż naprzemiennie wpadał w melodyjne 333
kobiece tony oraz chrapliwy, gardłowy żabi skrzek. Przez całą drogę wędrowałbyś Frontowymi Drzwiami, choć na pewno są one uważniej obserwowane przez Potomne Dni. Mądrzej byłoby jak najdłużej unikać ich zainteresowania. W związku z tym myślę, że najlepiej będzie użyć Siedmiu Cyferblatów. Chodźmy. Arthur skinął głową i ziewnął. Odwrócił się, aby powiedzieć coś na pożegnanie, przede wszystkim do Suzy, i ze zdumieniem ujrzał, że zebrani klęczą na trawie. - Do widzenia! - krzyknął. Zawahał się i ukłonił. Zebrani pochylili głowy, cały czas klęcząc na jednym kolanie. Chłopak poczuł ukłucie w sercu. Nie chciał odchodzić w taki sposób. Nagle zobaczył, że Suzy podnosi głowę. Dziewczynka mrugnęła, uśmiechnęła się i przewróciła oczyma. - Do zobaczenia, Poniedziałkowa Przedpołudnico powiedział cicho chłopiec. - Bywaj - odparła Suzy. - Miej się na baczności przed tymi Potomnymi Dniami. - Do widzenia wszystkim! - Do widzenia, jaśnie panie! - zawołali chórem Jutrzenka, Południk i Zmierzchnik, a także wszyscy zgromadzeni za nimi Rezydenci. Arthur pomachał ręką, odwrócił się i ruszył za Wolą przez drzwi do Pokoju Dziennego Poniedziałka. Parujące błoto całkiem zniknęło i teraz budynek w środku przypominał stary dom, a może muzeum. - Tędy proszę - wskazał Kichol, prowadząc ich po 334
schodach na górę, a potem bardzo długim korytarzem. Arthur i Wola podążyli za kamerdynerem do biblioteki, bardzo komfortowej, o wielkości zbliżonej do szkolnej biblioteki Arthura, ale wyposażonej w stare drewniane półki i kilka dużych, obitych skórą foteli. - Pozwoliłem sobie umieścić pańską odzież za tą półką, jaśnie panie - oznajmił Kichol i kilkoma energicznymi ruchami szmatki oraz szczotki usunął błoto z ubrania Arthura. - Och, tak, dziękuję - powiedział chłopak. Zerknął na swój dziwaczny strój i na jego twarzy pojawił się lekki uśmiech. Nie chciał wracać do domu w nocnej koszuli, bez majtek. Przebranie się zajęło mu zaledwie chwilę. Chociaż jego szkolny strój był wyprany i wyprasowany, nadal brakowało na nim metek, a majtki miały zerwaną gumkę. Pomyślał, że trudno mu będzie wytłumaczyć się z tego przed mamą. Z najwyższą pieczołowitością wydobył z płaszcza Nocnego Tępiciela i wsunął go do kieszeni koszuli. Ułożył w niej konika starannie, aby go przypadkiem nie zgubić. Zwierzątko zarżało cicho, ale wyglądało na to, że jest mu całkiem wygodnie. Gdy Arthur wrócił, Kichol już na niego czekał. - To chyba należy do pana. - Kamerdyner zdjął książkę z małej półki o obrzeżu z kości słoniowej, stojącej przy jednym z foteli. Następnie wręczył tomik chłopcu i poszedł w kąt pomieszczenia, aby pociągnąć za sznur 335
dzwonka. Gdy szarpnął linkę, w oddali rozbrzmiało dzwonienie. W odpowiedzi na ten sygnał, kilka sekund później, rozległ się niski grzmot. Podłoga pod stopami Arthura zadrżała, a jedna ściana półek z książkami cofnęła się, ukazując dziwny, siedmioboczny pokój. Pośrodku pomieszczenia stało siedem wysokich, staromodnych zegarów, obróconych cyferblatami do siebie. Ich wahadła poruszały się harmonijnie i miarowo tykały. Ich dźwięk kojarzył się z biciem serca, słyszanym w uszach zatkanych palcami. Zdezorientowany Arthur na chwilę zapomniał o książce. Kiedy ponownie skupił na niej uwagę, uświadomił sobie, że to Kompletny Atlas Domu. - Ale on nie należy do mnie! - zaprotestował, zwracając się do Woli. - Ty go powinnaś zatrzymać. Bez Klucza nie mogę go nawet otworzyć. - Jest twój - zadudniła Wola. - Nosiłeś Klucz na tyle długo, byś niektóre strony mógł otworzyć samodzielnie. Potrzebujesz jeszcze tego przedmiotu. Znowu sięgnęła do rękawa i wydobyła stamtąd nie chustkę, lecz czerwony, polakierowany pojemnik wielkości pudełka po butach. Arthur przyjął podarunek i wsunął go pod pachę. - Co to takiego? - Telefon - wyjaśniła Wola. - Być może zajdzie potrzeba, żebyś ze mną porozmawiał. Wystarczy, że Potomne Dni okażą się mniej przychylnie usposobione, niż moglibyśmy sobie życzyć. Niewykluczone też, że 336
będę potrzebowała twojej rady. - Nie chcę telefonu - obwieścił Arthur z uporem. Powiedziałaś, że mogę liczyć na pięć, sześć lat! - Telefon zostanie użyty wyłącznie w skrajnie awaryjnej sytuacji - zapewniła go Wola. - To zabezpieczenie na wypadek fatalnego zrządzenia losu, nic poza tym. - No dobrze! - westchnął Arthur. Wepchnął pudełko głębiej pod pachę i ze złością zaczął dreptać tam i z powrotem obok Woli. - Czy mogę wreszcie wrócić do domu? - Proszę o wybaczenie, jaśnie panie - odezwał się Kichol, który wszedł do pokoju i zajął się przestawianiem wskazówek zegarów. - To zajęcie jest dość skomplikowane, niemniej potrwa tylko chwilę. Arthur znieruchomiał. Sięgnął do kieszeni, aby się upewnić, że maleńki kary konik nadal jest na swoim miejscu. - Gotowe! - oznajmił Kichol. - Szybko, szybko, proszę wejść, zanim zegary się rozdzwonią! - Do zobaczenia, Mistrzu - powiedziała Wola. Wykazałeś się nieprzeciętnym hartem ducha i zgodnie z moimi oczekiwaniami dowiodłeś, że dokonałam perfekcyjnego wyboru. Popchnęła Arthura ku zegarom i choć chciała go tylko łagodnie pospieszyć, jednym ruchem ręki posłała chłopaka na sam środek pokoju, niemal na zegary. Kichol go złapał, obrócił i ustawił pomiędzy zegarami, a sam 337
wyskoczył z okręgu. Zegary zaczęły wybijać godzinę. Pomieszczenie zachwiało się, zupełnie jakby podniosła się fala gorąca. Jak przez mgłę Arthur dostrzegł, że Wola macha chustką, a Kichol salutuje. Zegary cały czas biły, a wszędzie rozpostarła się znajoma, biała poświata. Zupełnie jak na Niebywałych Schodach, pomyślał Arthur. Stał przez chwilę, zastanawiając się, co będzie dalej, a także gdzie i kiedy opuści wszechobecną jasność. Chyba powinienem był powiedzieć Kicholowi, czego dokładnie chcę, choć właściwie to bez znaczenia, pomyślał. Bylebym tylko mógł wypuścić Nocnego Tępiciela... Białe światło pulsowało, zacieśniając się wokół Arthura. Tylko w jednym miejscu rozprysnęło się, tworząc coś w rodzaju wąskiego korytarza. Chłopak zawahał się, ale światło napierało coraz bardziej, ruszył więc w głąb przejścia. Po pewnym czasie doszedł do przekonania, że wędruje już bardzo długo i zaczął się martwić. Przez moment rozważał nawet możliwość otworzenia czerwonego, polakierowanego pudełka i zatelefonowania do Woli. A jeśli Siedem Cyferblatów uległo uszkodzeniu? Może Kichol był zdrajcą, takim samym jak Pravuil, i pozostawał na usługach Potomnych Dni? Arthur przezwyciężył jednak lęk i szedł dalej. Światło nareszcie zaczęło się rozmywać i coś się zmieniło. Otoczył 338
go inny blask. Tym razem żółty. Dobiegły go także odległe dźwięki. W ciszy zabrzmiał terkot helikoptera, dalekie wycie syren. Poczuł, że trudniej mu się oddycha. Nie bardzo, tylko trochę, jakby odrobinę zapierało mu dech. Białe światło znikło całkowicie, zastąpione przez intensywne promienie słoneczne. Arthura otoczyły hałasy miasta objętego kwarantanną. Zacisnął powieki i przysłonił twarz dłonią. Stał na jednej z podmiejskich ulic, przed domem o świeżo pomalowanych drzwiach garażowych. Opuścił dłoń i otworzył oczy. Nie było już Domu, a na jego miejscu znowu stały normalne budynki, które znajdowały się tam wcześniej. W oddali unosiły się do nieba kłęby dymu, a wokoło fruwały helikoptery. Ze wszystkich stron dobiegało wycie syren. Na widok pędzącego ulicą samochodu Arthur przykucnął za niskim krzewem, który okazał się bardzo mizerną kryjówką. Samochód zbliżał się jednak zbyt prędko, by chłopak miał czas na poszukiwanie lepszego miejsca. Nawet gdyby się okazało, że to radiowóz, miał nadzieję, że policjanci po prostu zawiozą go do Szpitala Wschodniego, skąd będzie mógł wyekspediować Nocnego Tępiciela. W następnej chwili rozpoznał auto. Był to stary, niebieski grat Erica, który pędził prosto do domu. Arthur wstał i pomachał ręką. Przez moment wydawało się, że brat go nie zauważył, ale zaraz potem 339
samochód zahamował z piskiem opon. Spod jego tylnych kół wydobył się dym. Eric zazwyczaj nie jeździł w taki sposób, ale sytuacja była nietypowa. - Arthur! Co ty tutaj robisz? - krzyknął chłopak i wystawił przez okno głowę z jasnymi włosami. Wskakuj! - Idę do domu - wyjaśnił Arthur, wsiadając do samochodu. - A ty? - Byłem na indywidualnych zajęciach w miejskim ośrodku sportowym - oznajmił Eric i ruszył. - Tam się dowiedzieliśmy, że w szkole wybuchł pożar. Natychmiast pojechałem na miejsce, ale mnie zawrócono i kazano mi w ciągu pół godziny wrócić do domu. Po drugiej zamierzają strzelać do wszystkich nieuprawnionych pojazdów i do pieszych! Totalna kwarantanna! - Z mamą wszystko dobrze? - spytał Arthur. - Co z innymi? Która godzina? - Nie wiem. - Eric pokręcił głową. Był w szoku, Arthur od razu to zauważył. Nawet nie spytał, w jaki sposób bratu udało się opuścić szkołę. - Godzina? Hm, za dwadzieścia pięć druga. Zdążymy bez trudu. Arthur usadowił się na fotelu i poprawił pas bezpieczeństwa, kiedy samochód w zawrotnym tempie brał przedostatni zakręt w drodze do domu. Chłopak sprawdził, czy Nocny Tępiciel bezpiecznie tkwi w kieszeni. Wiedział, że nie będzie mógł go użyć jeszcze przez co najmniej dziesięć godzin. 340
W tym czasie wiele się mogło zdarzyć. Ludzie prawdopodobnie umierali, a Nocny Tępiciel nie miał mocy przywrócenia im życia. Arthur nie pomyślał o tym, gdyż był zbyt przejęty pragnieniem powrotu do domu. Sądził, że to już koniec całej historii. Tymczasem pokonanie Poniedziałka wcale nie oznaczało kresu problemów. Wciąż było sporo do zrobienia. Poczuł duszności i instynktownie sięgnął po inhalator. Nie znalazł go jednak. Omal nie wpadł w panikę, lecz nagle uświadomił sobie, że wcale go nie potrzebuje. Nie oddychał z taką swobodą i łatwością jak w Domu, ale jego płuca pozostawały sprawne. Miał lekką zadyszkę oraz czuł dziwny ciężar z jednej strony klatki piersiowej, jakby do lewego płuca wpadało więcej powietrza, ale poza tym wszystko było dobrze. Eric nie zaparkował przed drzwiami wejściowymi do domu, tylko gwałtownie zatrzymał auto na ulicy. Obaj wyskoczyli i pognali po schodkach. Przed drzwiami wpadli na Boba i Michaeli, którzy zbiegli z piętra, aby sprawdzić, kto przyjechał, wymienili szybkie uściski i wszyscy poszli do studia ojca. Gdziekolwiek mieszkali, zawsze tam organizowali rodzinne narady i ważne uroczystości. - Emily miewa się dobrze - wyjaśnił na wstępie Bob. Ale sytuacja wygląda nieciekawie. Prawdziwa epidemia. Nie wiadomo, co to za choroba, skąd się wzięła, a nawet czym grozi. - Mama ją rozpracuje - oświadczyła Michaeli. Eric 341
pokiwał głową. Bob zauważył, że Arthur milczy. Wyciągnął rękę i poklepał najmłodszego syna po ramieniu. - Mama sobie poradzi - zapewnił go. - Wszyscy wyjdziemy z tego bez szwanku. - Tak - mruknął Arthur i znowu dotknął kieszeni. Dlaczego, dlaczego nie zażądał czegoś, co od razu powstrzyma zarazę? Przez dziesięć godzin wszystko się może wydarzyć. Sam może zachorować i zapaść na śpiączkę.
342
Rozdział 29 Następne dziesięć godzin dłużyło się Arthurowi tak jak jeszcze nigdy w życiu. Przez pewien czas chłopiec siedział w studiu i słuchał, jak Bob gra na pianinie, powtarzając ciągle tę samą melodię. Razem z Michaeli oglądał program informacyjny w telewizji, ale nie mógł znieść wiadomości o zachorowaniach oraz o próbach przerwania kwarantanny. Co godzinę pojawiały się doniesienia o nowych przypadkach śmiertelnych. Jak dotąd, umierali wyłącznie bardzo starzy ludzie, ale ten fakt nie uspokajał Arthura. Czuł się odpowiedzialny za śmierć tych osób. Wreszcie poszedł do swojego pokoju i położył się na łóżku. Czerwone, lakierowane pudełko stało na jego biurku, obok leżał Atlas. Arthur nawet nie miał ochoty do niego zaglądać. Wyciągnął z kieszeni Nocnego Tępiciela i postawił go sobie na dłoni. Konik był dosyć spokojny, choć od czasu do czasu robił kilka kroków lub opuszczał głowę i skubał dłoń chłopaka. W końcu Arthur zasnął, wbrew własnej woli. W jednej chwili był przytomny, w następnej już spał. Spał! Gdy usiłował się ocknąć, w jego głowie rozdzwoniły się wszystkie budziki. A jeśli przegapiłem północ? Może będę musiał czekać 343
cały dzień, do jutrzejszej nocy? Umrze jeszcze więcej ludzi! Mama może umrzeć! Arthur krzyknął i gwałtownie zerwał się z łóżka. Panowały nieprzeniknione ciemności, w których widać było tylko poświatę cyfrowego zegarka. Usiłował odczytać godzinę, choć sen nadal przytępiał mu zmysły Dwudziesta trzecia pięćdziesiąt sześć! Miał jeszcze czas! I znowu wpadł w panikę. Leżał pod kołdrą. Z pewnością Bob znalazł go i przykrył. Nocny Tępiciel zniknął z jego dłoni! Arthur wyskoczył z łóżka i włączył wszystkie światła, potem zdarł kołdrę z materaca. Konik musiał być blisko. Może Bob zabrał go na dół? A jeśli to Michaeli... I wtedy Arthur go zauważył. Stał swobodnie na polakierowanym pudełku i przebierał nogami, gotowy do pracy. Chłopiec nie przypominał sobie, by kiedykolwiek odetchnął z większą ulgą. Wyciągnął rękę i podniósł zwierzątko, które cofnęło się na jego dłoni i zarżało nerwowo. Zaniósł stworzonko do okna. Gdy podnosił przesuwaną szybę, Nocny Tępiciel stał się jeszcze bardziej niespokojny. - Śmiało - powiedział cicho Arthur i rozchylił dłoń. Czarny konik skoczył w noc. Arthur zauważył, że lecąc ku niebu, zwierzątko zaczęło rosnąć. Rosło, rosło i rosło, aż wreszcie same kopyta stały się większe niż dom. Nocny Tępiciel zarżał, a jego głos przypominał grzmot, 344
od którego trzęsły się okna i drżały podłogi. Zatoczył koło wysoko w powietrzu i zanurkował. Z jego falujących nozdrzy wydobyły się silne podmuchy zimnego wiatru. Wiatr przewrócił Arthura na łóżko. Był zimny, lecz w przyjemny sposób, cudownie ożywczy. Chłopak poczuł, że wracają mu siły, a całe jego ciało przenika miły dreszcz. Byt to oddech czystego, emocjonującego życia, tryskającej energii, prostej radości płynącej z szybkiego biegu. Arthur podbiegł do okna w chwili, gdy Nocny Tępiciel galopował wysoko nad miastem, a jego świeży, ożywczy oddech poruszał liśćmi na drzewach, wstrząsał znakami drogowymi i zamiatał wszystko, co leżało na ulicach. Gdziekolwiek powiał, uruchamiały się autoalarmy, a światła zapalały się i gasły falami. Nocny Tępiciel budził wszystko i wszystkich do życia. Arthur usłyszał dzwonek telefonu na parterze. Wybiegł z pokoju i wpadł na Michaeli oraz Erica, którzy również wyskoczyli na korytarz. Razem pognali po schodach, do głównego salonu. Bob już tam był, całkowicie ubrany i niespokojny. Powoli odłożył słuchawkę i uśmiechnął się do dzieci. - Dzwoniła Emily. Zidentyfikowali strukturę genetyczną wirusa - oznajmił, a w każdym jego słowie i geście wyczuwało się ulgę. - Opracowanie szczepionki to kwestia dni. Prawdopodobnie jednak wirus nie jest tak niebezpieczny, jak się z początku wydawało. Mnóstwo pacjentów odzyskuje świadomość. 345
Arthur uśmiechnął się z wyraźną ulgą. Nareszcie koniec. Wtedy usłyszał inny dzwonek telefoniczny. Nikt nie zareagował i przez chwilę zdawało mu się, że to wytwór jego wyobraźni. Odgłos nasilił się jednak, a Bob, Michaeli oraz Eric wciąż nie zwracali na niego uwagi. Był to staromodny, brzęczący dzwonek, nie elektroniczny świergot. Coś podobnego Arthur słyszał tylko w Domu... Z pewnością chodziło o telefon w czerwonym, polakierowanym pudełku. Chłopiec spojrzał na ścienny zegar, którego minutowa wskazówka z cichym łyknięciem przesunęła się odrobinę. Była minuta po północy. Nadszedł wtorek.
346