© Copyright by Adam Lang
© Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2015
Wydanie pierwsze
Opieka redakcyjna
Dorota Wierzbicka
Redakcja
Anna Sidorek
Korekta
Anna Dobosz, Ewa Kochanowicz, Małgorzata Wójcik
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
www.panczakiewicz.pl
Ilustracje na okładce:
spiber.de / shutterstock.com;
Nejron Photo / shutterstock.com
Redakcja techniczna
Bożena Korbut
ISBN 978-83-08-06004-9
Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2015
ul. Długa 1, 31-147 Kraków
bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40
księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl
e-mail:
[email protected]
fax: (+48-12) 430 00 96
tel.: (+48-12) 619 27 70
Skład i łamanie: Infomarket
Skład wersji elektronicznej: Marcin Kapusta
Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
Strona redakcyjna
Motto
Rozdział I
Rozdział II
Rozdział III
Rozdział IV
Rozdział V
Rozdział VI
Epilog
Dobra pamięć jest bardzo ważna,
ale umiejętność zapominania — bezcenna.
Koniec świata
Mieliśmy wspaniały dywan. Dość cienki, szorstki, w brązowe, zielone, szare
i czarne kwadraty poprzedzielane grubymi paskami. Idealny do zabawy
w wojsko. Koszary zawsze znajdowały się na najciemniejszym zielonym
kwadracie. Tam stacjonowała moja jednostka. Baza czołgów wraz
z dystrybutorami paliwa, warsztatem naprawczym i myjnią zajmowała szary
kwadrat. Miałem całą walizkę wojska — kucharza i czterech kuchcików
w fartuchach narzuconych na mundury oraz zaplecze medyczne i wszystkie
szarże — od marszałka poprzez generałów, na rekrutach skończywszy.
Samo rozstawienie ich na dywanie zajmowało ze dwie godziny, a wymarsz
jednostki na poligon kolejne dwie. Potrafiłem siedzieć na tym dywanie
całymi dniami, z przerwą jedynie na obiad. Czasem przychodziły sąsiadki
z parteru i wtedy też zawsze bawiliśmy się w wojsko. Nie wiem, dlaczego się
na to zgadzały. Chyba dlatego, że mogły sobie wybrać dowolne szarże.
Zgadzałem się, żeby były marszałkami. Ja zawsze chciałem być dowódcą
czołgu, siedzieć w wieżyczce i strzelać do ustawionych na poligonie kapci,
wazoników i pudełek po herbacie.
Majaczy mi we wspomnieniu, jak babcia mówi mojej matce, że wojsko to
nie żarty, i pyta, czy nie mam lepszych zabawek. Pewnie matka gryzła się
tym, że bawię się żołnierzykami, ale ponieważ umiałem sam jeden, cicho,
nie brudząc siebie ani niczego innego, przesiedzieć na tym dywanie cały
dzień, pokusa zyskania tylu godzin świętego spokoju prawdopodobnie była
dla niej nie do odparcia.
Tego dnia akurat się rozstawiałem. Przytaszczyłem walizkę na dywan,
ustawiłem czołgi, baraki, jednostki, kuchnię i właśnie zabierałem się do
kwatery głównej, gdy do pokoju wszedł mój tatuś. Był jakiś dziwny. Nawet
nie zapytał, jak mi idzie, tylko warknął:
— Adam, daj walizkę.
Oniemiałem. Walizka miała tylko jedno zastosowanie: trzymałem w niej
wojsko. Do głowy mi nie przyszło, że może służyć do innych celów. Zacząłem
protestować, ale tatuś się ze mną nie patyczkował. Wziął walizkę i wyszedł
z pokoju.
Zacząłem płakać. Zwabiona moim rykiem, do pokoju weszła matka.
Pamiętam jak przez mgłę, że dziwnie wyglądała. Ruszała jej się szczęka, jak
rybie, a na twarzy wystąpiły jej drobne czerwone plamki. Niewiele
rozumiałem, ale jak to dzieciak wyczułem, że coś tu nie gra.
Matka usiadła na krześle. Byłem tak rozgoryczony tym, że tatuś odebrał
mi walizkę, że pewnie wczepiłem się w nią, szukając sprawiedliwości.
— Adam, przestań płakać — powiedział tatuś jakoś tak niemiło.
— W walizce… — wydukałem przez łzy albo może tylko chciałem
wydukać, tego już nie pamiętam. Matka płakała, tata stał w butach i w
kurtce, a za nim moja walizka, która teraz była już tylko taty.
— Wybieraj: idziesz ze mną czy zostajesz z matką? — zapytał tatuś.
Nie zrozumiałem, o co mu chodzi. Pewnie jeszcze wtedy w ogóle nie
rozumiałem znaczenia słowa „zostajesz”.
Gdyby rodzice się kłócili, pewnie zacząłbym podejrzewać, że rodzina mi
się sypie. Może nawet bym się zastanowił, z którym rodzicem wolę zostać.
Ale oni pokłócili się tylko raz, właśnie wtedy.
— Twoja sprawa. Tylko pamiętaj: nie mam już syna. I nie próbuj mnie
szukać! — wrzasnął.
Tatuś wyjął z kieszeni klucze i rzucił je w naszym kierunku. Pewnie chciał,
żeby wylądowały na stole, ale nie trafił. W pęku były nie tylko klucze do
mieszkania, ale też do piwnicy, gdzie uwielbiałem z nim chodzić i gdzie
zawsze pamiętałem, że nie wolno dotykać trutek na szczury.
Klucze z brzękiem spadły na podłogę i tam zamarły z przerażenia,
podobnie jak ja.
Tatuś wziął moją walizkę i wyszedł.
To był mój pierwszy koniec świata.
Czołgista
Co było potem? Chyba normalnie, jak w tysiącach podobnych przypadków.
Pamiętam tylko jakieś strzępy.
— Adam zawsze ładnie bawił się w wojsko, a teraz już nie chce. Nie wiem
dlaczego — powiedziała któregoś dnia matka.
Podsłuchiwałem. Siedziałem na balkonie i udawałem, że nie słucham, ale
słuchałem, bo poruszany był najciekawszy temat świata: mama, babcia
i ciotka Ewa mówiły o mnie. Pamiętam też, że kiedyś mama rozłożyła
wojsko, usiadła po turecku na dywanie i powiedziała, że może się ze mną
pobawić. Bardzo chciała, żeby stare czasy wróciły, ale nic dwa razy się nie
zdarza.
Nie mam do matki pretensji. Rozumiem ją. Jak inne dzieciaki w mojej
sytuacji przykleiłem się do niej na dobre. Dzień i noc miała mnie na karku.
Pamiętam, że gdy szła do toalety, nie wolno jej było zamknąć drzwi, bo
darłem się wniebogłosy. Nie mogłem jej na sekundę stracić z oczu. Bałem
się, że wyjdzie cichcem z domu i nie wróci. Straciłem jednego rodzica, więc
panicznie się bałem, że drugi też powie, że mnie już nie ma.
Chyba nigdy tego matce nie powiedziałem, ale nie mogłem już się bawić
w wojsko. W walizce zostało czterech żołnierzy, ale za to tych
najważniejszych. Przede wszystkim zostałem tam ja, czyli mój ukochany
czołgista w masce z czasów pierwszej wojny światowej.
Żołnierzy pozbyłem się, gdy miałem dwanaście lat. Trafiłem na nich
w piwnicy i wyrzuciłem do kosza.
Pomost
Woda była szara. Nad nią, wciśnięty między krzaki trzciny wodnej, chwiał
się zbity na słowo honoru pomost w kształcie litery T. Krzywy, beznadziejny
pomost, zbudowany przez miejscowych, żeby było z czego skakać do wody
i gdzie bajerować dziewczyny. Kilka desek już zbutwiało, a my jeszcze
czasem kopaliśmy w te miejsca, żeby deski szybciej się rozpadły. Nie wiem,
dlaczego tak robiliśmy, skoro lubiliśmy ten pomost. Był ważny, potrzebny do
naszych spraw, ale skoro deski były stare i spróchniałe, aż się prosiły, żeby
im jeszcze dołożyć. Miejscowi nie lubili przyjezdnych gnojków. Zazwyczaj
przepędzali pętaków samym swoim pojawieniem się. Byli groźni, brutalni,
zdolni do wszystkiego, bo od przyjezdnych znacznie starsi, to znaczy o jakieś
dwa-trzy lata. Przewaga psychiczna w tym wieku nie jest trudna do
uzyskania.
Tym razem jednak gnojkom się udało. Było paskudnie mokro, mżyło, więc
nikt normalny nie chciał się kąpać w taką pogodę i dlatego pomost był pusty.
— Skaczemy? — rzuciłem szaloną propozycję moim dwóm kumplom
z turnusu.
To była woda, o której wszystkie matki świata mówią, żeby do niej nie
wchodzić, a już na pewno nie skakać.
— Ja tu skakałem trylion razy — powiedział pierwszy kolega.
Niedawno poznał słowo „trylion” i wciskał je, gdzie tylko się dało. Był
najśliczniejszy, najgrzeczniejszy, najlepiej się zapowiadał i ku zazdrości
mojej babci sam składał litery, bo nie był tak leniwy jak ja. Na stołówce zaś
zawsze zjadał wszystko do końca, co świadczyło o tym, że jest kochanym
chłopcem.
— Lepiej wejdźmy na drzewo. Tam jest takie ogromne drzewo. Ja już
z niego skakałem — powiedział drugi kolega.
Bał się i robił, co mógł, żeby odciągnąć kumpli od realizacji tego planu.
Nie chciał skakać, ale jeszcze bardziej nie chciał wyjść na tchórza.
Poprzedniego dnia wyrwał sobie mleczną górną dwójkę, żeby przyśpieszyć
przyjście Wróżki Zębuszki. I przyszła. Dostał pięć zeta. Majątek. Dwaj
pozostali straszliwie mu zazdrościli.
Popatrzyłem na mętną, stalową wodę i fizycznie poczułem jej mroczną,
magnetyczną moc. Tego lata dopiero uczyłem się pływać. Babcia kupiła mi
pomarańczowe pływaczki na ramiona i koło ratunkowe z łbem
dalmatyńczyka, ale pływanie w pływaczkach było dobre na strzeżonej plaży
przy babci. Odczuwałem strach, oczywiście, ale właśnie to było wspaniałe.
Niepokój w żołądku, mrowienie w nogach.
— Mnie się chyba nie chce — powiedział pierwszy kolega, ten śliczny.
— Mnie też się nie chce. — Drugi odetchnął z wyraźną ulgą.
— Kto się boi, ten tchórz — powiedziałem, czując, że załoga mi się
wyłamuje.
— Mnie mama nie pozwala tu skakać.
Nie wiem, który z nich powiedział to zdanie.
Moja babcia kategorycznie zabroniła skakania z pomostu, nie powiedziała
jednak dlaczego, więc byłem pewien, że dzieciom nie wolno skakać
z pomostu z tego samego powodu co zawsze: z powodu widzimisię
dorosłych.
Pomysł już mnie zaczarował i nie wypuszczał ze szponów. Nagle wpadła
mi do głowy znacznie lepsza myśl.
— Wy nie skaczecie, bo jesteście tchórzami, więc skoczę sam. Stąd będę
skakać, a potem odbiję się od tej deski. Wy macie stać tutaj.
— Ubranie sobie zamoczysz — powiedział któryś z kolegów i czym
prędzej stanął na miejscu wskazanym dla tchórzliwej publiczności.
Wiedziałem, że babcia będzie zła, kiedy wrócę mokry, a przede wszystkim
od razu się zorientuje, że wyszedłem z domku bez pozwolenia i hasałem po
okolicy, gdy ona zasnęła przed telewizorem. Jeśli kąpiel się wyda —
a wiedziałem z doświadczenia, że dorośli, zwłaszcza babcie, mają swoje
magiczne sposoby, żeby wykryć najściślej skrywane tajemnice — za karę nie
zabierze mnie jutro na gofry z cukrem pudrem. Nie opłacało się z nią igrać,
ale woda wzywała mnie po imieniu.
Szybko zdjąłem ubranie.
— W czasie deszczu jest najcieplejsza woda — dodałem sobie animuszu.
— Macie tu stać i patrzeć.
Stanąłem twarzą do wody i zapatrzyłem się w jezioro.
Od wody zawiało. Poczułem, że chce mi się siku. Zrozumiałem, że muszę
coś z tym zrobić, bo inaczej to uczucie będzie mnie rozpraszać. Miałem sześć
lat i nie znałem słowa „rozpraszać”, ale czułem, że muszę zrobić siku, bo mi
się teraz chce.
— Macie na mnie poczekać — zarządziłem po generalsku.
Zbiegłem z pomostu i zacząłem szukać miejsca bez pokrzyw. Musiałem
odejść kilka kroków, zanim je znalazłem. Odwróciłem się do kolegów
plecami i zsunąłem slipki.
— Trzy-czte-ry! — usłyszałem.
Natychmiast zrozumiałem, co się dzieje. Ci, których uważałem za swoich
przyjaciół na śmierć i życie, ci, którym zdradziłem największą tajemnicę
w historii ludzkości, że mój tata się wyprowadził, to zwykli zdrajcy. Wzięli
rozbieg, odbili się z miejsca, które wymyśliłem dla siebie, i z chlupotem
wpadli do wody.
— Ten skok się nie liczy! Jest nieważny! — wrzeszczałem oburzony tak
bezczelną niesubordynacją.
Nie miałem poczucia czasu, ale sądzę, że upłynęło kilkanaście sekund,
zanim zobaczyłem, że na powierzchnię wypływa gnojek numer dwa.
— To się nie liczy, rozumiesz?! Ja miałem skoczyć! — prawie rozpłakałem
się z bezsilnej złości na tych dwóch zdrajców, którzy teraz kpili sobie ze
mnie w żywe oczy.
Matki mówią swoim dzieciom różne rzeczy: „Myj ręce po jedzeniu”. „Nie
podnoś gumy, która upadła”. „Nie baw się siusiakiem, a już na pewno nie
przy babci”. „Bądź grzeczny dla córeczek wujka”. „Zjadaj do końca surówkę,
bo jest zdrowa”. „Zęby myj dokładnie”. Żadna natomiast nie mówi, co masz
zrobić, gdy zobaczysz trupa.
Oczywiście czułem, że coś jest nie tak, a nawet bardzo nie tak, ale co
miałem zrobić? Na tle szarej wody widziałem kształt, który tylko trochę
przypominał jednego z moich kolegów.
Poczułem dreszcz, potem następny. Jeszcze przez chwilę wpatrywałem się
w kształt unoszący się na wodzie, a gdy zjeżyły mi się włosy na karku,
zwiałem.
Pobiegłem do domku kempingowego, gdzie mogłem spokojnie oddać się
przeżywaniu tej podłej zdrady i martwieniem się, że tamci dwaj będą się
przechwalać swoim skokiem.
Sześć lat miałem skończyć dopiero w październiku, ale byłem
wystarczająco sprytny, by wiedzieć, że jak się otwiera drzwi bardzo wolno, to
nie skrzypią.
Babci nie obudziłem. Nadal drzemała znudzona Sagą rodu Forsyte’ów.
Usiadłem na zdezelowanym fotelu i z kawałkiem czekolady w ręku zacząłem
gapić się w telewizor. Zaczynałem drzemać, kiedy do domku zapukała mama
gnojka numer jeden i zapytała, czy może nie wiem, gdzie jest Dominik. Po
jej twarzy było widać, że to nie jest pierwszy domek, w którym szuka syna,
i że powoli zaczyna rozumieć, że ta historia dobrze się nie skończy.
W nocy nie spałem. Czekałem, aż ktoś zapyta, kto wymyślił ten skok,
i wtedy będę musiał powiedzieć, że to ja. Bałem się panicznie tej chwili, ale
wyobraziłem sobie, że skoro zrobiłem coś tak potwornego, mój tatuś się
zjawi. Pragnąłem, żeby już tu był i żeby dał mi lanie lub jakąś inną karę.
Czekałem na to jak kania na deszcz i byłem pewien, że jak tylko tatuś się
zjawi, strach mnie opuści.
Po trzech długich dniach poszliśmy z babcią nad jezioro. Na pomoście
była masa miejscowych dzieciaków i wczasowiczów.
Nigdy się nie wydało, że byłem na pomoście z tamtymi dwoma. Nikt złego
słowa mi nie powiedział, wręcz przeciwnie: Babcia kilka razy wspomniała
matkom innych dzieci z turnusu, że jestem mądrym chłopcem, bo nie
kolegowałem się z tymi biednymi, ale niegrzecznymi chłopczykami i że
nigdy nie wskoczyłbym do szarej wody, do której miejscowi, dla zgrywy,
wrzucili betonową ławkę.
To był mój drugi koniec świata.
Domańczyk
Jeśli ktoś szuka u nauczyciela kompetencji, sprawiedliwości i kreatywności,
nie powinien chodzić na lekcje Domańczyka. Merytorycznie Marciniak nie
jest lepsza, ale przynajmniej jest przyjemna wizualnie. Domańczyk wygląda
jak ziemniak, i to nie taki unijny — domyty i kształtny — ale jak nadżarty
zarazą ziemniaczaną. W pierwszej i drugiej klasie uczyła nas Kucharska, ale
poszła na macierzyński i przejął nas Domańczyk. Szła za nim fama, że jest
fantastycznym nauczycielem. Na początku też tak myślałem, ale szybko się
okazało, że gościu coś do mnie ma. Nie mam pojęcia co, ale uczepił się mnie
jak rzep psiego ogona. We wrześniu byliśmy z nim na wycieczce
w Karkonoszach. Biedak w ogóle nie odróżniał Śnieżki od Szrenicy
i Kamieńczyka od Szklarki. Ja odróżniałem i chyba to go tak rozwścieczyło.
Urażona ambicja jest groźniejsza niż bomba wodorowa. Z drugiej strony on
przecież jest nauczycielem, i to z niemałym stażem, bo młody nie jest, więc
powinien mieć do siebie trochę dystansu, a nie ma za grosz. Mści się na
mnie na każdej lekcji. Zaczepia mnie na przerwach swoimi kretyńskimi
uwagami: „Dzień dobry, Lang, jak tam u ciebie? Lang, jak ty się umiesz
ładnie ubrać”. Lang to, Lang tamto. Nie jest to ani śmieszne, ani fajne. Pech
nie wybiera. Niby szkolnictwo jest mocno sfeminizowane, a tymczasem ja
już w podstawówce miałem masę nauczycieli, trenerów, lektorów
i opiekunów na koloniach, którzy byli facetami. I nie chodzi o to, że nie lubię
facetów. Nie lubię Domańczyka.
Niektórzy ludzie mnie denerwują. Mają skrzekliwy głos, kretyński śmiech,
śmierdzą, mają tępy wyraz twarzy albo są po prostu matołami — w każdym
razie zawsze jest jakiś powód. Domańczyk denerwuje mnie natomiast
samym faktem egzystencji. Dlaczego ja jeszcze tego człowieka nie zabiłem?
Odpowiedź jest tylko jedna: nie wiem, po prostu nie wiem.
— I co, Lang? Jak ci minął weekend? Weekend jak ci minął?
Domańczyk, jak wielu nauczycieli, ma irytujący zwyczaj powtarzania
wszystkiego dwa razy, a do tego mówi głośno, jakbyśmy wszyscy byli głusi.
— Panie profesorze, a da nam pan te pytania?
Wonia, koleżanka z klasy, jest strasznie nadgorliwa. Wszyscy się z niej
śmieją.
— To co, Lang, powiesz nam, jakie były skutki powstań śląskich? Nie
udawaj, że nie wiesz. — Mrugnął do mnie.
Nie rozumiem, jak tacy ludzie mogą uczyć w szkole. To jakiś zboczeniec.
— Nie wiesz? Trudno. Mamy przywilej powszechnej edukacji, każdy musi
chodzić do szkoły i trzeba skutki tej decyzji ponosić. Ile macie dziś lekcji?
Aha, to przyjdziesz do mnie po szóstej lekcji. I weź ze sobą zeszyt.
Domańczyk westchnął ciężko, jakbym mu zrobił coś złego.
Naprawdę zamierzałem iść, bo może rzeczywiście głupio to rozgrywałem,
a chciałem przecież mieć historię z głowy. Niestety, wtrącił się Zachary.
— Co on się tak do ciebie przypiął? Może mu się podobasz?
Staliśmy w kilku na korytarzu i wszyscy poza mną ryknęli śmiechem.
Ludziska uwielbiają zabawiać się cudzym kosztem. Wkurzyli mnie
i oczywiście po takim tekście nie mogłem iść do Domańczyka. Miałem
związane ręce. Znałem swoich kolegów i wiedziałem, że gdybym poszedł,
gadania byłoby tyle co na zjazdach partii.
Stłuczka
— To dokąd idziemy?
Każdego dnia po ostatniej lekcji Zachary zadaje to samo pytanie. Gdybym
był złośliwy, tobym powiedział: „Idziemy do ciebie”. Ciekawe, co by zrobił.
Poszliśmy do mnie. Moja matka jest krytykiem filmowym,
o najdziwniejszych porach ma pokazy dla prasy i nigdy nie wiadomo, kiedy
się zjawi.
Odgrzaliśmy schabowe i zjedliśmy je z chlebem, bo ziemniaków nie
chciało nam się gotować. Nadal byłem wściekły i rozmyślałem tylko o tym,
jak ja tego Domańczyka nie znoszę. Na biurku matki leżały kluczyki do
citroena i dowód rejestracyjny. Dowód mnie nie interesował, bo i tak nie
mam prawa jazdy, zresztą nie miałem zamiaru wyjeżdżać. Parkowanie mnie
boli. Okay, może to nie najlepszy pomysł, żeby trenować parkowanie akurat
wtedy, gdy nerwy nie są w najlepszym stanie. Mam to jednak po matce. Ona
zawsze, gdy jest wściekła, bierze citroena i jeździ bez celu. Geny, nic na to
nie poradzę.
Mamy sześcioletnią C czwórkę. Silnik 1.4, ale matka taki wybrała. Nasze
miejsce parkingowe nie jest najszczęśliwiej położone. Z jednej strony ściana,
z drugiej Pietrzak, sąsiad z trzeciego. Ma sześćdziesiąt lat, a jeszcze się nie
nauczył, że żółta linia na podłodze po coś jest namalowana.
Nie mieliśmy zamiaru wyjeżdżać. Zachary chciał, ale mu powiedziałem, że
muszę się trochę wyżyć w garażu.
Zaparkowałem cztery razy. Za każdym razem manewr udał mi się
idealnie. W pewnym momencie podniosła się brama. Nasze miejsce jest dość
daleko od wjazdu, zresztą na pewno nie była to matka, bo niby po co
wchodziłaby przez bramę. Niestety, chwilę za długo gapiłem się w tamtą
stronę. Usłyszałem zgrzyt. Nie wiem, dlaczego nawet małe otarcie robi tyle
hałasu — chyba blacha ma taki dźwięk. Zahaczyłem lewym reflektorem.
Niby lekko, ale szkło poszło. Do garażu wjechał bmw sąsiadów z czwartego
piętra. Kiedy sobie poszli, wyszliśmy z Zacharym i obejrzeliśmy straty.
Dobrze to nie wyglądało.
Zaparkowałem krzywo i ze skręconymi kołami, czyli dokładnie jak matka,
żeby nie poznała. Zachary szybko się zmył, a ja wróciłem do domu.
Ciapek narobił i czuć było w całym mieszkaniu, ale nie sprzątnąłem.
Mógłbym, ale wtedy matka mogłaby nabrać podejrzeń, że jestem dziwnie
nadgorliwy.
Wziąłem zimnego schabowego z patelni, położyłem na kromce chleba
i wyjąłem colę. Wtedy zadzwoniła matka, żeby powiedzieć, że jest u babci.
Mówi się, że w życiu tylko śmierć jest pewna. Pewne jest też to, że gdy
moja matka jedzie do babci, to wcześniej niż po czterech godzinach nie
wróci, bo babcia lubi ją długo wałkować.
Poszedłem do siebie i obejrzałem chyba wszystkie demotywatory, jakie
tylko były w sieci. Nie pamiętam żadnego i żaden mnie nie rozśmieszył.
Wiadomo, jak to jest, gdy czekasz na coś raczej mało miłego.
Matka wróciła za pięć ósma.
— Hejka!
Nie wiem, dlaczego uważa, że powinna do mnie mówić „hejka”, ale
uporczywie tak robi. Chyba jej się wydaje, że jest młodzieżowa. Zresztą nie
wiem.
— Weźmiesz?
Jak zwykle miała ze cztery siaty ze swoimi pokarmami życia, gazetami
i diabli wiedzą czym jeszcze.
— Za moment — warknąłem.
Nie odwróciłem się nawet, bo akurat byłem zajęty. Nie chciałem, żeby na
mnie patrzyła.
— Koteczek nasz piękny. Pani zaraz da jedzonko, posprząta, zaraz
wyczeszemy naszego pięknego. Zaraz pańcia da kociowi…
Matka wypieściła Ciapka i bez słowa sprzątnęła kuwetę. Taki mamy układ.
Zgodziłem się na Ciapka, ale ona sprząta. Lubię jasne sytuacje.
Przebrała się w domowy dres i nastawiła te swoje kawałki. Ogólnie lubię
muzykę filmową. Problem w tym, że ja tego słucham od okresu płodowego,
a ile razy można słuchać tego samego! Coś tam pichciła w kuchni, a potem
zaczęła ćwiczyć. Nigdy tego nie zrozumiem: dlaczego nie zabiera się do
pisania od razu, tylko godz...