Tytuł oryginału: Drowed Wednesday
Klucze do królestwa 3 Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Dla Anny, Thomasa Ca...
2 downloads
11 Views
1MB Size
Tytuł oryginału: Drowed Wednesday
Klucze do królestwa 3 Przełożyła Małgorzata Hesko-Kołodzińska
Dla Anny, Thomasa Całej mojej rodziny i przyjaciół
Prolog „Latająca Modliszka”, trójmasztowiec o zielonych żaglach, opalizujących za dnia i w nocy, był żaglowcem szybkim i na dodatek fortuna mu sprzyjała. Okręt pływał po wodach Morza Granicznego w Domu, co oznaczało, że mógł podróżować po oceanach, morzach, jeziorach, rzekach i wszystkich innych żeglownych akwenach na dowolnie wybranym spośród milionów świecie w Poślednich Królestwach. Podczas tego rejsu „Latająca Modliszka” przecinała granatowe wody Morza Granicznego w drodze ku Portowi Środy. Ładownie żaglowca pełne były towarów zakupionych poza Domem, a także chorób wydobytych z wód Morza. W lukach skrywały się prawdziwe rarytasy: herbata, wino, kawa, przyprawy, smakołyki dla Rezydentów. W skarbcu umieszczono najwspanialsze precjoza: kaszle, katary, paskudne wysypki, osobliwe bakcyle jąkania. Wszystko to transportowano pod postacią pigułek, proszków do wdychania, a także talizmanów z wielorybich fiszbinów. Tak kosztowny ładunek spowodował pewną nerwowość załogi. Żeglarze byli niespokojni i mieli przekrwione białka od czuwania. Morze Graniczne nie należało do bezpiecznych już od kilku tysięcy lat, czyli od niefortunnej transformacji Pani Środy i późniejszego zatopienia dawnej linii brzegowej. Doszło wówczas do zaginięcia Środowego Południka i Zmierzchnika, a także wielu innych jej sług, którzy sprawowali pieczę nad Morzem Granicznym. Na granatowej toni roiło się obecnie od nielicencjonowanych handlarzy i poszukiwaczy skarbów, którzy skwapliwie korzystali z okazji, by parać się piractwem. Na domiar złego Morze dało schronienie także korsarzom z krwi i kości, którzy w niewiadomy sposób przedarli się przez Pas Burz i z jakiegoś ziemskiego oceanu wpłynęli na Morze Graniczne. Owi piraci pozostali śmiertelnikami (w przeciwieństwie do Rezydentów), niemniej udało im się częściowo przyswoić magię Domu. Bezmyślne obcowanie z Nicością sprawiło, że stali się niebezpieczni, a gdy działali w większej gromadzie, ludzka zajadłość i durne wykorzystywanie opartych na Nicości zaklęć zwykle zapewniały im zwycięstwo w walce z ostrożniejszymi Rezydentami. Obserwatorów na „Latającej Modliszce” rozmieszczono w bocianich gniazdach na trzech masztach, do tego jeden stał na dziobie i kilku na tylnym pokładzie. Zadaniem każdego strażnika było wypatrywanie piratów, zwracanie uwagi na nietypowe zjawiska atmosferyczne i pilnowanie, czy nie doszło do najgorszego: pojawienia się Utopionej Środy, jak obecnie nazywano Panią Środę. Większość żeglujących po Morzu Granicznym statków dysponowała niekompetentnymi obserwatorami i kiepską załogą. Po Potopie wody Morza
Granicznego zalały ponad dziewięćdziesiąt procent nabrzeży portowych, magazynów, kantorów i biur. Ponad tysiąc wyżej usytuowanych pomieszczeń pośpiesznie przerobiono na statki. Te ostatnie zapełnili dawni ładowacze, urzędnicy, sekretarze, rachmistrze, gryzipiórki, sprzątacze i zarządcy. Choć wszyscy oni mieli za sobą kilka tysięcy lat praktyki, i tak nie sprawdzali się w roli marynarzy. Z załogą „Latającej Modliszki" sprawy wyglądały inaczej. Statek należał do floty czterdziestu dziewięciu jednostek pływających zamówionych przez Architektkę i zbudowanych według jej projektu. Załoga wywodziła się z grona Rezydentów żeglarzy, stworzonych specjalnie po to, by pokonywać fale Morza Granicznego, a nawet zapuszczać się poza jego rejony. Kapitanem był nikt inny, tylko sam Herakliusz Fala, numer 15 287 w hierarchii ważności Domu. Kiedy więc obserwator z marsa na bezanmaszcie krzyknął: „Coś wielkiego... eee... bez przesady... płynie do dziobowej bakburty... pod wodą!”, wówczas kapitan i załoga zachowali się jak starzy wyjadacze. – Wszyscy na pokład! – ryknął mat, który pełnił wachtę. – Na stanowiska! Jego wrzask został podchwycony przez wachtę oraz marynarzy na pokładzie, a kilka sekund później zabrzmiał ostry warkot werbla – to junga cisnął kapitańskie buty, które właśnie pucował, oraz pastę do nich, i chwycił pałeczki. Rezydenci wylegli spod pokładu. Część skoczyła na wanty i ruszyła w górę, chcąc w razie potrzeby skorygować żagle. Niektórzy stanęli przy zbrojowni, aby chwycić za kusze i szable. Inni pognali do dział, by je załadować i wytoczyć; niestety, „Latająca Modliszka” dysponowała zaledwie ośmioma czynnymi armatami spośród szesnastu. Działa oraz proch strzelniczy, który sprawdzał się w warunkach Domu, były niesłychanie trudne do zdobycia, a materiały wybuchowe zawsze zawierały niebezpieczne drobiny Nicości. Od obalenia Ponurego Wtorka, co zdarzyło się rok i dwa miesiące wcześniej, proch pozostawał towarem deficytowym. Niektórzy powiadali, że zaprzestano jego produkcji; zdaniem innych tajemniczy lord Arthur, obecnie władca Niższego Domu i Odległych Rubieży, gromadził zapasy na wojnę. Kapitan Fala wspiął się na rufówkę, gdy na główny pokład wytaczano armaty. Ich pomalowane na czerwono koła skrzypiały jakby z dezaprobatą. Dowódca, nawet boso, był nietypowo wysokim Rezydentem i zawsze nosił pełne umundurowanie admiralskie, zabrane z pewnego państewka, w małym światku, w odległym zakątku Poślednich Królestw. Uniform miał turkusową barwę, był mocno wcięty w pasie, a na ramionach i mankietach lśniły ogromne ilości plecionego złota. W efekcie kapitan Fala błyszczał jeszcze jaskrawiej niż zielone żagle jego okrętu. – Co się dzieje, panie Rondel? – spytał starszego mata, Rezydenta o podobnym wzroście, lecz znacznie mniej przystojnego. Swego czasu, w wyniku eksplozji materiałów wybuchowych wymieszanych z Nicością, Rondel stracił wszystkie włosy i ucho. Jego naga czaszka poorana była szramami. Niekiedy
wkładał fioletową czapkę z wełny, lecz członkowie załogi twierdzili zgodnie, że wówczas wygląda jeszcze gorzej. – Tajemniczy obiekt pod wodą od bakburty dziobowej – oznajmił mat, przekazując kapitanowi lunetę. – Po mojemu ma ze trzydzieści metrów z okładem i mknie bardzo szybko. Może nawet z prędkością pięćdziesięciu węzłów. – Rozumiem. – Kapitan przyłożył do oka lunetę. – To musi być... tak. Jaśnie pani skierowała do nas posłańca. Panie Rondel, proszę odwołać alarm i przygotować ludzi na uroczyste powitanie dostojnego gościa. Och, i niech Albert przyniesie mi buty. Pan Rondel wyryczał rozkazy, a kapitan Fala ponownie uniósł lunetę i wycelował ją w nadpływający obiekt. Przez potężne soczewki wyraźnie widział ciemnozłote cygaro sunące pod wodą ku okrętowi. Początkowo nie sposób było określić, co tak sprawnie napędza tę jednostkę, lecz w następnej chwili jej złociste skrzydła wystrzeliły do przodu i odepchnęły wodę, dzięki czemu obiekt gwałtownie przyśpieszył, pozostawiając za sobą kłęby piany. – Lada moment się wynurzy – wymamrotał jeden z żeglarzy do towarzysza za kołem sterowym, przed którym stał kapitan. – Wspomnisz moje słowa. Miał rację. Z toni wychynęły wielkie skrzydła i uderzyły powietrze. Morze zawirowało i wyskoczył z niego giętki potwór, wysoko, zdecydowanie powyżej marsa grotmasztu „Latającej Modliszki”. Otrząsnął się z wody, która lunęła niczym przelotny deszcz, a potem okrążył okręt, powoli opadając ku rufówce. Z początku stwór przypominał złocistego, uskrzydlonego rekina o miękkich ruchach i groźnej, zębatej paszczęce. Kołując, kurczył się jednak, jego cygarowate cielsko wybrzuszało się i przeobrażało, a złocisty blask skóry ustępował innym barwom. W rezultacie potwór przybrał z grubsza ludzką postać, choć zachował złote skrzydła. Gdy te przestały bić powietrze, gość postawił stopę na pokładzie i zmienił się w niebywale piękną kobietę. Nawet chłopiec okrętowy wiedział, że to wysokiej rangi Rezydentka. Nieznajoma miała na sobie strój do jazdy konnej z brzoskwiniowego aksamitu z rubinowymi guzikami oraz buty ze skóry rekina i pozłacane ostrogi. Jej płowe włosy były ukryte pod srebrną siatką; szpicrutą z długiego ogona aligatora albinosa nerwowo uderzała o udo. – Kapitanie Fala? – Środowa Jutrzenko. – Kapitan skłonił się nisko, jednocześnie wysuwając bosą stopę. Albert, który przybył odrobinę poniewczasie, wykonał ślizg po pokładzie i w pośpiechu usiłował wepchnąć tę stopę w przyniesiony but. – Nie teraz! – syknął Rondel i odciągnął chłopaka za kołnierz. Kapitan i Środowa Jutrzenka nie zainteresowali się ani jungą, ani starszym matem. Zgodnie podeszli do relingu i skierowali wzrok na ocean. Rozmawiali, niemal nie spoglądając na siebie.
– Mam nadzieję, kapitanie, że twoja podróż przebiega pomyślnie? – W rzeczy samej, pani Jutrzenko. Czy mogę spytać, jaki szczęśliwy traf sprawił, że zaszczyciłaś moją jednostkę swoją obecnością? – Naturalnie, kapitanie, to pytanie jest jak najbardziej zasadne. Przybywam tu na rozkaz mojej pani, by z przyjemnością przekazać ci pilną wiadomość. Jutrzenka sięgnęła do rękawa, tak obcisłego, że nie dałoby się tam wcisnąć szpilki, a następnie wydobyła z niego grubą brązową kopertę, zapieczętowaną kleksem z niebieskiego laku o ponadcentymetrowej grubości. Kapitan Fala powoli wziął przesyłkę w dłonie, ostrożnie przełamał pieczęć i rozpostarł papier, aby odczytać list, napisany na wewnętrznej stronie koperty. Gdy dowódca był pogrążony w lekturze, na pokładzie panował idealny spokój. Dało się słyszeć jedynie fale, rozbijające się o kadłub jednostki, a także skrzypiące drewno, trzepoczący żagiel i wiatr poświstujący na wantach. Wszyscy wiedzieli, co musi zawierać list. Rozkazy Utopionej Środy. To oznaczało kłopoty, zwłaszcza że od kilku tysięcy lat szczęśliwie nie otrzymywali żadnych bezpośrednich poleceń od jaśnie pani. Niemal na pewno mogli zapomnieć o powrocie do domu, do Portu Środy, oraz o kilku dniach wolnego, na które zwykle mogli liczyć po sprzedaniu cennego ładunku. Kapitan Fala przeczytał list do końca, potrząsnął kopertą i podniósł dwa dodatkowe dokumenty, które wypadły ze środka, niczym gołębie z cylindra iluzjonisty. – Otrzymaliśmy polecenie skierowania okrętu na śródlądowe rejony Poślednich Królestw – oświadczył kapitan i spojrzał na Środową Jutrzenkę. Oczekiwał wyjaśnień. – Nasza pani dopilnuje, by Morze rozpostarło się tam w czasie potrzebnym do zaokrętowania pasażera – odparła. – Będziemy musieli dwukrotnie pokonać Pas Burz – powiedział dowódca. – Z pasażerem śmiertelnikiem na pokładzie. – Będziecie musieli – przyznała Jutrzenka. Szpicrutą postukała w jeden z dokumentów. – To Zezwolenie umożliwi śmiertelnikowi przebycie Pasa. – Czy rzeczonego śmiertelnika należy traktować jak osobistego gościa jaśnie pani? – Właśnie tak. – W manifeście okrętowym powinienem uwzględnić nazwisko tego pasażera. – Niekoniecznie – prychnęła Jutrzenka i popatrzyła kapitanowi prosto w oczy. – To poufny gość. Dysponuje pan opisem, lokalizacją i konkretnymi poleceniami na czas podróży, sporządzonymi przeze mnie osobiście, kapitanie. Sugeruję, by się pan ich trzymał. Rzecz jasna, może pan przeciwstawić się tym rozkazom. W takim wypadku zorganizuję stosowną audiencję u Pani Środy. Członkowie załogi wstrzymali oddechy. Gdyby kapitan wybrał spotkanie z
Utopioną Środą, wszyscy musieliby stawić się u niej wraz z nim, a żaden z nich nie był na to gotowy. Kapitan Fala wahał się przez moment, potem nieśpiesznie zasalutował. – Jak zawsze, pozostaję na rozkazy jaśnie pani Środy. Miłego dnia, pani Jutrzenko. – Miłego dnia, kapitanie. – Jutrzenka poruszyła skrzydłami i na pokładzie rufówki podniósł się wiatr. – Powodzenia. – Będzie nam potrzebne – szepnął sternik do towarzysza, kiedy Jutrzenka wspięła się na reling, skoczyła i po długim locie zanurkowała w odległości kilkuset metrów od okrętu, ponownie pod postacią złocistego, skrzydlatego rekina. – Panie Rondel! – ryknął kapitan, choć starszy mat znajdował się niemal na wyciągnięcie ręki. – Gotowość do postawienia żagli! Zerknął na zawiły opis trasy dostarczony mu przez Jutrzenkę. Zwrócił uwagę na znane sobie miejsca na Morzu Granicznym, których będą musieli wypatrywać, a także na wróżby i zaklęcia niezbędne, by w odpowiednim czasie doprowadzić jednostkę do celu podróży, na obszarze Poślednich Królestw. Kapitan był Zaklinaczem-Nawigatorem, podobnie jak jego oficerowie – co stanowiło normę w regularnej flocie handlowej Utopionej Środy. – Mhm... Szpital Bethesda... sala 206... dwie minuty po godzinie siódmej wieczorem. W środę, rzecz jasna – mamrotał kapitan pod nosem, czytając tekst. – Czas domowy, według linii czwartej, odpowiada dacie lokalnej, podanej w ramce w rogu, a gdzie... dziwna nazwa jak na miasto... nigdy nie słyszałem o takiej krainie... co ci śmiertelnicy jeszcze wymyślą... i świat... – Odwrócił papier na drugą stronę. – Hm... Mogłem się domyślić! Kapitan spojrzał na swoich ludzi, którzy biegli, wspinali się, huśtali, toczyli, kołysali, rozwijali żagle i ciągnęli liny. Nagle wszyscy, jak jeden mąż, zamarli i popatrzyli na dowódcę. – Płyniemy na Ziemię! – krzyknął kapitan Fala.
Rozdział 1 Która godzina? – spytał Arthur natychmiast po wyjściu pielęgniarki, która odtoczyła stojak z niepotrzebną już kroplówką. Matka zasłaniała chłopcu zegar. Emily wyjaśniła, że wpadła tylko na chwilę, i za nic nie chciała usiąść, lecz minął kwadrans, a ona wcale nie zbierała się do wyjścia. Arthur wiedział, co to oznacza: martwiła się o niego, chociaż oddychał już samodzielnie, a ból w jego złamanej nodze był całkiem znośny. – Wpół do piątej. Ostatni raz zadałeś mi to pytanie pięć minut temu – odparła Emily. – Dlaczego tak pilnie śledzisz czas? I co się stało z twoim zegarkiem? – Chodzi do tyłu – wyjaśnił, celowo ignorując pierwsze pytanie. Nie mógł jej wyjawić, czemu bezustannie pyta o godzinę. Nie zrozumiałaby prawdziwych przyczyn. Uznałaby go za wariata, gdyby powiedział jej o Domu, tej osobliwej budowli, która w swych wnętrzach skrywała bezkresne przestrzenie i stanowiła centrum wszechświata. Nawet gdyby Arthur mógł zabrać tam matkę, nie udałoby się jej ujrzeć gmachu. Wiedział, że prędzej czy później ponownie trafi do Domu. Tamtego ranka w szpitalu znalazł pod poduszką zaproszenie, podpisane przez Panią Środę. „Transport zapewniony”, głosiło. Arthur instynktownie czuł, że te słowa są znacznie bardziej złowróżbne, niż można by wywnioskować z niewinnego słowa „transport”. Być może trafi do niewoli. A może dostarczą go jak przesyłkę pocztową... Przez cały dzień oczekiwał, że coś się wydarzy. Nie wierzył, że minęło już wpół do piątej w środowe popołudnie, a nadal nie pojawiły się osobliwe stwory i nie doszło do nieprawdopodobnych zdarzeń. Na obszarze Poślednich Królestw Pani Środa władała jedynie w dniu, którego była imienniczką. Cokolwiek zaplanowała w związku z Arthurem, musiało się zdarzyć przed północą. W ciągu siedmiu i półgodziny... Za każdym razem, gdy na progu stawała pielęgniarka lub gość, Arthur podskakiwał, oczekując niebezpiecznego poddanego Środy. Godziny mijały, a on reagował coraz bardziej nerwowo. Napięcie doskwierało mu bardziej niż ból w złamanej nodze. Lekarze nastawili kość i umieścili kończynę w supernowoczesnej formie, która przypominała pancerz i zakrywała nogę od kolana do kostki. Materiał był niesłychanie wytrzymały, nieprawdopodobnie lekki i wyposażony w „nanotechniczne stymulatory leczenia”, jak to ujął lekarz, cokolwiek to miało oznaczać. Bez względu na nazwę, rzecz spełniała swoją funkcję i już zredukowała obrzęk. Forma była tak świetnie pomyślana, że po wykonaniu zadania dosłownie spadała z nogi, by obrócić się w pył.
Astma również pozostawała pod kontrolą, przynajmniej chwilowo, lecz Arthur i tak irytował się jej nawrotem. Dotąd sądził, że skutkiem ubocznym władania Pierwszym Kluczem było niemal całkowite ustąpienie choroby. Pierwsza Dama wykorzystała moc Klucza do usunięcia wszystkich efektów jego wpływu na Arthura. Cofnęła rezultaty nieporadnej próby zaleczenia złamanej nogi, ale też przywróciła niepożądaną astmę. Arthur musiał jednak przyznać, że lepiej mieć uleczalne złamanie nogi oraz znajomą astmę, nad którą można zapanować, niż dziwacznie powykręcaną, nie kwalifikującą się do operacji nogę i zaleczoną astmę. Mam szczęście, że uszedłem z życiem, pomyślał. Zadrżał na wspomnienie Studni Ponurego Wtorka. – Trzęsiesz się – zauważyła Emily. – Zmarzłeś? Może tak cię boli? – Nie, wszystko w porządku – pośpieszył z zapewnieniem. – Noga mi dokucza, ale to nie problem, poważnie. Co tam u taty? Emily popatrzyła na niego z uwagą. Nie ulegało wątpliwości, że się zastanawia, czy chłopiec zniesie złe wieści. Na pewno wydarzyło się coś niedobrego, pomyślał Arthur. Pokonał Ponurego Wtorka, lecz wcześniej jego podwładni zdążyli namieszać w finansach rodziny Penhaligonów... a także doprowadzić do potężnego wstrząsu gospodarczego na skalę ogólnoświatową. – Bob przez całe popołudnie porządkował nasze sprawy majątkowe – wyjaśniła w końcu matka. – Podejrzewam, że na tym nie koniec. Wygląda na to, że zatrzymamy dom, lecz będziemy musieli go wynająć i przeprowadzić się do mniejszego mieszkania na rok lub dłużej. Poza tym Bob znowu wyjedzie na tournee z zespołem. To tylko jedna z istotnych zmian. Dobrze, że nie trzymaliśmy wszystkich pieniędzy w tych dwóch bankach, które wczoraj upadły. Mnóstwo ludzi na tym ucierpi. – A co z tymi znakami informującymi o centrum handlowym, które ma powstać po drugiej stronie ulicy? – Już ich nie było, gdy wczoraj wieczorem wróciłam do domu, ale Bob wspomniał, że też je widział – odparła Emily. – Dziwna sprawa. Kiedy spytałam o to panią Haskell spod dziesiątki, powiedziała mi, że jakiś wyszczekany agent nieruchomości skłonił ich do sprzedaży domu. Podpisali z nim umowę i na wszystko się zgodzili. Na szczęście w dokumentach była jakaś luka, więc mogli się wycofać. W gruncie rzeczy wcale nie mieli ochoty nic sprzedawać. Rozumiem, że teraz nie powstanie tam żadne centrum handlowe, nawet gdyby inni sąsiedzi, ci, którzy sprzedali swoje domy, nie zmienili zdania. Dom Haskellów znajduje się w samym środku ewentualnego placu budowy, a my też nie sprzedamy naszego, to jasne. – A co ze studiami Michaeli? Czy uniwersytetowi nadal brakuje funduszy? – To trochę bardziej skomplikowane. Uczelnia powierzyła wszystkie
pieniądze jednemu z upadłych banków, zatem cała suma przepadła. Możliwe jednak, że sprawą zainteresują się władze, które dopilnują, by studenci na tym nie ucierpieli. Jeśli zajęcia Michaeli zostaną odwołane, trzeba ją będzie skierować do innej szkoły. Trzy... nie, cztery uczelnie zgodziły się ją przyjąć. Nie grozi jej przerwa w nauce. – Ale będzie musiała wyjechać z domu. Arthur nie wypowiedział na głos tego, co pomyślał: „Przeze mnie. Powinienem szybciej się rozprawić ze Szkaradziejami...”. – Wątpię, by się tym specjalnie martwiła. Pytanie, jak za to zapłacimy. Ale ty nie musisz się przejmować, Arthur. Zawsze chcesz brać na swoje barki zbyt duży ciężar. Masz inne obowiązki. Skup się na kuracji. Razem z ojcem zadbamy o to, aby wszystko... Emily nagle przerwała, gdyż zabrzęczał jej szpitalny pager, z którym nigdy się nie rozstawała. Na wyświetlaczu pojawił się pasek tekstu. Emily zmarszczyła czoło, czytając przepływającą jej przed oczyma wiadomość. – Na mnie pora, Arthur. – W porządku, mamo, idź – oświadczył chłopak. Przywykł do tego, że Emily musi stawiać czoło nieoczekiwanym i nieprawdopodobnym problemom medycznym. Należała do grona najważniejszych krajowych naukowców w dziedzinie medycyny. Nagły atak i gwałtowny zanik Sennego Pomoru dostarczyły jej mnóstwa dodatkowej pracy. Emily pośpiesznie pocałowała syna w policzek i postukała kostkami palców o ramę łóżka, na szczęście. W następnej chwili już jej nie było. Arthur zastanawiał się, czy uda mu się kiedyś wyjaśnić mamie, że Senny Pomór przywlekli Aporterzy Pana Poniedziałka, a za wyleczenie chorych odpowiada Nocny Tępiciel, którego specjalnie ściągnął z Domu. Chociaż Arthur uchronił Ziemię przed niebezpieczeństwem, i tak czuł się odpowiedzialny za sprowadzenie epidemii. Zerknął na zegarek – wskazówki nadal się cofały. Pukanie do drzwi sprawiło, że ponownie usiadł. Był przygotowany na wszystko. W kieszeni piżamy trzymał Atlas, a także zawieszony na szyi na splecionych nitkach dentystycznych medalion od Żeglarza. Szlafrok chłopca znajdował się na krześle przy łóżku, razem z Niematerialnymi Butami, które zamaskowały się jako kapcie. Potrafił je rozpoznać tylko po tym, że kiedy je zakładał, czuł lekkie wyładowania elektryczne i swędzenie. Ktoś zapukał ponownie. Arthur nie odpowiadał. Pamiętał, że Aporterzy, stwory, które go prześladowały w poniedziałek, nie mogą bez pozwolenia przekroczyć progu. Dlatego milczał jak zaklęty – na wszelki wypadek. Leżał w kompletnej ciszy i obserwował drzwi, które nagle nieznacznie się uchyliły. Arthur sięgnął do nocnego stolika po papierową torebeczkę z solą, którą zatrzymał z obiadu. Był gotowy rozedrzeć ją i cisnąć białymi kryształkami w
Aportera. W drzwiach nie stanął jednak psiogłowy stwór w meloniku. Była to Liść, przyjaciółka chłopca ze szkoły, która poprzedniego dnia pomogła mu uchronić się przed Sponiewierakiem. Podczas potyczki z potworem sama odniosła rany. – Arthur? – Liść! Wejdź! Liść zamknęła za sobą drzwi. Miała na sobie zwyczajne ubranie: buty, dżinsy i koszulkę z nabazgraną nazwą jakiegoś zespołu. Jej prawa ręka była jednak owinięta białymi bandażami od łokcia do nadgarstka. – Jak ręka? – Boli. Ale nie jest najgorzej. Lekarz nie miał pojęcia, skąd takie dziwne skaleczenia. Powiedziałam mu, że nie wiem, bo nie zauważyłam, czym mnie zaatakowano. – W prawdę pewnie by nie uwierzył – mruknął Arthur i pomyślał o przeobrażającym się Sponiewieraku oraz jego długich rękach, zakończonych ostrymi jak brzytwy mackami. – A jaka jest prawda? – spytała Liść. Usiadła na krześle i wbiła uważne spojrzenie w Arthura. Poczuł się niezręcznie. – Wiem tyle, że w ubiegłym tygodniu wdałeś się w jakąś dziwaczną awanturę z ludźmi o psich twarzach, a w tym tygodniu porobiło się jeszcze gorzej, bo w poniedziałek zjawiłeś się w moim pokoju razem z jakąś... skrzydlatą dziewczyną z innej epoki. Wbiegłeś na schody do sypialni i zniknąłeś. Potem, wczoraj, przygnałeś do mojego ogródka, a za tobą cwałował potwór, który mógłby bez trudu mnie zabić, tyle że zdematerializował się w zetknięciu ze starym srebrnym medalem taty. Później znowu musiałeś uciekać. A dzisiaj dowiaduję się, że masz złamaną nogę i leżysz na sąsiednim oddziale. Co się dzieje? Arthur otworzył usta, ale się zawahał. Wyjawienie dziewczynie wszystkiego przyniosłoby mu nieopisaną ulgę. Przynajmniej widziała Rezydentów Domu. Nikt poza nią ich nie dostrzegł. Jak sama twierdziła, jej prababcia widywała rzeczy dla innych niewidzialne. Tylko że prawda mogłaby narazić Liść na niebezpieczeństwo. – Pośpiesz się, Arthur! Muszę to wiedzieć. A jeśli jeden z tych Sponiewieraków wróci, żeby mnie wykończyć? Albo jakiś inny stwór, choćby któryś z tych o psim pysku? Na Sponiewieraków mam parę medali taty, ale co zrobić z psimi pyskami? – To Aporterzy – wyjaśnił Arthur i podniósł papierową saszetkę. – Psie pyski noszą nazwę Aporterów. Ciśnij w nich solą. – Nareszcie coś z ciebie wyciągnęłam – westchnęła. – Aporterzy Skąd pochodzą? Czego chcą? – To służący. – Mówił coraz szybciej. Odetchnął z ulgą, mogąc opowiedzieć komuś o tym, co się naprawdę zdarzyło. – Istoty stworzone z Nicości. Ci, których
widziałaś, pozostawali pod rozkazami Pana Poniedziałka. On jest... był jednym z siedmiu Wykonawców... – Chwila! – przerwała mu Liść. – Powoli. Zacznij od początku. Arthur odetchnął na tyle głęboko, na ile pozwalały mu płuca, i zaczął od początku. Opowiedział przyjaciółce o spotkaniu z Panem Poniedziałkiem i Kicholem. O Poniedziałkowym Południku, który ścigał go przez szkolną bibliotekę, wywijając ognistym mieczem. Wspomniał, w jaki sposób po raz pierwszy trafił do Domu, jak poznał Suzy Turkusowy Błękit oraz Pierwszy Fragment Woli i jak cała trójka w końcu odniosła zwycięstwo nad Panem Poniedziałkiem. Wyjaśnił, jak sprowadził na Ziemię Nocnego Tępiciela, aby pokonać Senny Pomór, i jak uznał, że będzie miał spokój do pełnoletności, lecz jego nadzieje zostały skutecznie rozwiane przez Szkaradziejów Ponurego Wtorka, których przybycie doprowadziło do powrotu Arthura do Domu, wyprawy w głąb Studni i ostatecznego zwycięstwa nad Ponurym Wtorkiem. Liść niekiedy zadawała pytania, lecz przez większość czasu po prostu siedziała i chłonęła wszystko, co Arthur miał do powiedzenia. Na koniec zaprezentował jej zaproszenie od Pani Środy. Dziewczyna wzięła kartonik do ręki i kilka razy przeczytała treść wiadomości. – Szkoda, że nie miewam takich przygód jak ty – westchnęła i powiodła palcem po tekście na zaproszeniu. – Nie miałem poczucia, że uczestniczę w przygodach – wyjaśnił jej Arthur. – Przez większość czasu zżerał mnie strach i nic mi nie sprawiało przyjemności, nic mi nie przypadło do gustu. Sponiewierak cię nie przeraził? – Jasna sprawa. – Wymownie spojrzała na zabandażowaną rękę. – Ale żyjemy, no nie? Dlatego to była przygoda. Gdybyś zginął, można by mówić o tragedii. – Nie narzekałbym, gdybym przez jakiś czas nie miewał takich przygód. – Arthur pomyślał, że Liść – zgodziłaby się z nim, gdyby miała podobne doświadczenia. Jego opowieści były o wiele bardziej fascynujące i ciekawe niż rzeczywistość. – W gruncie rzeczy marzę o świętym spokoju. – Raczej możesz zapomnieć o spokoju – oświadczyła Liść. Podniosła zaproszenie od Środy i rzuciła je Arthurowi, który wsunął kartonik z powrotem do kieszeni. – Mam rację? – Masz – zgodził się z rezygnacją w głosie. – Potomne Dni nie zostawią mnie w spokoju. – No to co zrobisz? – spytała. – Jak to? – Skoro i tak nie zostawią cię w spokoju, wykonaj pierwszy ruch. Rozumiesz, najlepszą metodą obrony jest atak. – Chyba... – zawahał się Arthur. – Twoim zdaniem nie powinienem czekać na
to, co zrobi Środa, tylko z miejsca wrócić do Domu? – Tak, czemu nie? Spotkaj się ze swoją przyjaciółką Suzy, a także z Wolą, i opracujcie jakiś plan przeciwstawienia się Środzie, zanim ona się z wami rozprawi. – Niezła myśl – przyznał. – Problem w tym, że nie mam pojęcia, jak wrócić do Domu. Nie jestem w stanie otworzyć Atlasu, bo wykorzystałem już całą moc, którą zaczerpnąłem od Kluczy. I jeszcze jedno. Może nie zauważyłaś, ale mam złamaną nogę. Chociaż właściwie... – Co takiego? – Mógłbym zadzwonić do Pierwszej Damy, gdybym miał przy sobie pudło z telefonem. Pewnie jest już podłączone, skoro uregulowano rachunki Ponurego Wtorka. – Gdzie jest to pudło? Jak wygląda? – Jest u nas w domu – wyjaśnił Arthur. – W moim pokoju. Wygląda jak najzwyklejsze w świecie drewniane pudełko, wyłożone aksamitem. Mniej więcej tej wielkości – rozłożył ręce. – Pewnie mogłabym je przynieść – zamyśliła się Liść. – Gdyby tylko wypuścili mnie ze szpitala. Jeśli nie jeden problem, to inny. Jedna kwarantanna, druga kwarantanna... – Kto wie... – rozważał Arthur. – A gdybym ja sam... Co to za zapach? Liść powęszyła w powietrzu i rozejrzała się dookoła. W tej samej chwili załopotały kartki kalendarza na ścianie. – Nie mam pojęcia. Chyba klimatyzacja się włączyła. Wyczuwam podmuch. Arthur uniósł ręce, aby sprawdzić, czy powietrze się porusza. Niewątpliwie skądś wydobywał się strumień chłodu, a wraz z nim słonawy zapach, jakby przebywali na plaży przy wysokiej fali... – Zalatuje wilgocią – zauważyła Liść. Arthur z trudem usiadł, sięgnął po kapcie oraz szlafrok i pośpiesznie je włożył. – Liść! – krzyknął. – Uciekaj! To nie klimatyzacja! – Pewnie, że nie – zgodziła się dziewczyna. Wiatr nasilał się z każdą sekundą. – Zanosi się na coś dziwnego. – Tak, to prawda... Uciekaj, póki możesz! – Chcę zobaczyć, co się stanie. – Liść chwyciła się łóżka i oparła o nie całym ciałem. – O rany, spod ściany cieknie woda! Rzeczywiście. Po podłodze z wolna rozpływała się cienka warstwa wody, niczym mała fala na piasku, zapowiadająca większą. Dotarła niemal do łóżka, lecz potem się cofnęła. – Coś słyszę – zauważyła Liść. – Jakby pociąg. Arthur również słyszał ten dźwięk. Był to odległy grzmot, który niewątpliwie się przybliżał. – To nie pociąg! Trzymaj się łóżka!
Liść złapała poręcz u stóp łóżka, Arthur chwycił się wezgłowia. Oboje odwrócili wzrok ku przeciwległej ścianie, która w tej samej chwili zniknęła. W jej miejscu wyrosła i runęła do sali grzmiąca, sina fala. Wielotonowy mur morskiej wody zmiótł całe wyposażenie pomieszczenia i roztrzaskał je w drobny mak. Tylko łóżko ocalało, porwane przez gigantyczny bałwan. Oszołomieni, przemoczeni i gotowi na wszystko, Arthur oraz Liść z całych sił przywarli do mebla.
Rozdział 2 Sala szpitalna w jednej chwili znikła, zastąpiona przez groźnie wzburzone sztormem morze. Materac zanurzył się na kilka centymetrów w wodzie i teraz łóżko pełniło funkcję prowizorycznej tratwy. Porwane przez pierwszą wielką falę, przez kilka sekund gnało na jej grzbiecie, by następnie ześliznąć się głęboko w wodną dolinę. Liść coś krzyknęła, lecz jej słowa zostały zagłuszone przez huk fal i wycie wiatru. Arthur nie dosłyszał koleżanki, a na dodatek ledwie ją widział przez pryskającą wszędzie wodę i morską pianę. Wyczuł uścisk dziewczyny, kiedy złapała go za stopę i wczepiła się w materac. Oboje skończyliby w topieli, gdyby Arthur nie zaklinował rąk w prętach wezgłowia. Strach dodał dziewczynie sił i Liść podpełzła do góry łóżka. Tam pochyliła się ku Arthurowi. – Co robimy?! – wrzasnęła. Nic nie wskazywało na to, że świetnie się bawi. – Trzymaj się! – odkrzyknął Arthur. Za plecami koleżanki dostrzegł następną górę wody, wysokości biurowca, która pędziła prosto na nich. Gdyby załamała się nad łóżkiem, siła uderzenia zmiotłaby ich z materaca i wtłoczyła głęboko pod powierzchnię morza. W takiej sytuacji nie mieliby szans. Grzbiet fali zawijał się wysoko nad nimi, przysłaniając ciemnoszare niebo. Arthur i Liść wstrzymali oddech i patrzyli w górę, na wypiętrzoną wodę. Fala się nie przełamała. Łóżko dopłynęło do niej, by stawić jej czoło niczym łódź rybacka. W pobliżu wierzchołka bałwana stanęło niemal pionowo i już miało się wywrócić do góry nogami, gdy Arthur i Liść rzucili się całym ciężarem na jego unoszący się skraj. Zdążyli w ostatniej chwili. Łóżko się nie wywróciło. Po chwili ponownie kołysało się na wodzie jak tratwa, gotowe na spotkanie z grzbietem drugiej fali. Rozbitkowie balansowali przez kilka sekund, a potem łóżko znowu zaczęło się ześlizgiwać po zboczu góry wody. Spadali w oszałamiająco głęboką dolinę przed kolejną wielką, niebieskoczarną ścianą sunącej wody, zwieńczonej białym grzebieniem. Trzecia fala była inna. Po jej zboczu osuwał się trójmasztowiec długości sześćdziesięciu metrów, którego żagle lśniły nieziemską zielenią. – Statek! – krzyknęła Liść z nadzieją w głosie. Jej optymizm jednak szybko zniknął, bo łóżko nadal osuwało się w dolinę, z każdą chwilą nabierając prędkości. Tymczasem okręt w jeszcze bardziej oszałamiającym tempie spływał z nadbiegającej fali.
– Zderzymy się! Skaczmy! – Nie! – odkrzyknął Arthur. Był pewien, że po opuszczeniu prowizorycznej tratwy natychmiast utoną. – Czekaj! Kilka sekund później stało się jasne, że oczekiwanie było błędem. Okręt nie zmienił kursu. Gigantyczny drewniany pocisk zmierzał ku nim z taką prędkością, że mógłby zmiażdżyć łóżko razem z pasażerami, a jego załoga nawet by tego nie spostrzegła. Arthur zamknął oczy, gdy okręt znalazł się w odległości dwudziestu metrów od nich. Ostatnie, co widział, to dziób zanurzający się w morzu i wynurzający się ponownie. Wokół niego rozbryzgiwała się morska piana i pryskały drobne krople, a bukszpryt sterczał z wody niczym włócznia. Chłopiec otworzył oczy, zdziwiony, że nie czuje wstrząsu. Statek w ostatniej chwili skręcił tak, by zetknąć się z łóżkiem na samym dnie doliny między falami. Obie jednostki znieruchomiały, dzięki czemu łóżko przez kilka sekund nie oddaliło się od burty okrętu. Ten wyczyn świadczył o niebywałych umiejętnościach żeglarskich kapitana i załogi, zwłaszcza że manewr wykonywano przy nadzwyczaj wysokiej fali. Przez rozpryski wody Arthur dostrzegł dwie zakończone pętlami liny, które opadły ze statku niczym lassa, jedna pętla otoczyła Liść, a druga, niewątpliwie wycelowana w Arthura, zacisnęła się na lewym słupku łóżka. Chłopak rzucił się w tamtą stronę, lecz zanim poluzował pętlę, obie liny się napięły. Liść pofrunęła w górę niczym rakieta, prosto na pokład statku. Druga lina wywróciła łóżko. Arthur nie zdołał się utrzymać na materacu i wpadł do wody. Zanurzył się na głębokość paru metrów i momentalnie stracił oddech. Przez welon wody i piany dostrzegł dziewczynę i łóżko, frunące ku relingowi, wysoko na pokładzie. Łóżko uniosło się jeszcze na kilka metrów i nagle ktoś puścił linę. Opadło na powierzchnię wody. Arthur zajadle kopał, choć jedną nogę miał całkowicie unieruchomioną, i gwałtownie młócił rękoma, starając się ze wszystkich sił wypłynąć na powierzchnię i dostać się na statek. Kiedy jednak wychylił wreszcie głowę ponad fale i z trudem zaczerpnął haust wilgotnego powietrza, okręt znajdował się już co najmniej pięćdziesiąt metrów dalej i ukosem piął się na grzbiet kolejnego morskiego bałwana, nabierając prędkości. Na oczach Arthura załoga rozwinęła żagle, które błyskawicznie wypełniły się wiatrem. Jednostka przyśpieszyła jeszcze bardziej. Łóżko kołysało się na wodzie znacznie bliżej, w odległości mniej więcej dziesięciu metrów. Arthur uznał, że to jego jedyna szansa ratunku, i niczym furiat rzucił się ku niemu. Poczuł, jak jego płuca się zaciskają, nadciągał atak astmy. W panice włożył całą energię w dotarcie do łóżka, które już zaczynało unosić się przed nadciągającą falą.
Udało mu się w ostatniej chwili. Złapał ciągnący się za łóżkiem koc, zaplątany między prętami dolnej części, a następnie desperacko się podciągnął, w nadziei na to, że koc utrzyma jego ciężar. Po krótkich zmaganiach, które pochłonęły resztki jego sił, Arthur z najwyższym trudem wdrapał się na materac i ponownie zaklinował ręce między prętami wezgłowia. Zadrżał, gdy zdał sobie sprawę, że oddycha coraz płycej i coraz trudniej mu walczyć z dusznościami. Nie wiedział, gdzie się znajduje, ale dolegliwości świadczyły o tym, że nie przebywa w Domu. Znalazł się na morzu gdzieś w Poślednich Królestwach. Przyszło mu do głowy, że nie ma znaczenia, gdzie jest, bo i tak pewnie wkrótce umrze. Był oszołomiony, zmarznięty, z trudem chwytał powietrze. Nie zamierzał jednak poddawać się bez walki. Uwolnił prawą rękę i przycisnął ją do piersi. Liczył na to, że pozostało mu w dłoni trochę mocy Pierwszego Klucza, a może także Drugiego. – Oddychaj – wyszeptał. – Rozluźnij się. Daj mi odetchnąć. Jednocześnie próbował nie wpaść w panikę. W myślach nieustannie nakazywał sobie zachować spokój. Odprężyć się, nie wpadać w popłoch. Czy to za sprawą pozostałej w dłoni mocy, czy to dzięki próbom zachowania spokoju, oddech Arthura ustabilizował się, choć nie na tyle, by zapewnić chłopcu komfort. Rozbitek postanowił przeprowadzić ocenę swojej sytuacji. Na łóżku jest całkiem znośnie, uznał. Unoszę się na wodzie. Nawet mokre koce zapobiegają utracie ciepła. Spojrzał na grzbiet fali, która go porwała. Prawdopodobnie przyzwyczaił się już do gigantycznych ścian wody, może nie przerażały go już tak bardzo – teraz sprawiały wrażenie nieco niższych i mniej wzburzonych na szczycie niż tamte giganty. Nadal go niepokoiły, ale nie wydawały się już tak niebezpieczne. Zastanowił się, co ma do dyspozycji. Ubrany był w szpitalną piżamę i szlafrok, które w praktyce do niczego się nie nadawały. Forma na jego nodze wyglądała tak, jakby już się rozsypywała, w nodze czuł tępy, pulsujący ból. Niematerialne Buty ogrzewały mu stopy, lecz nie miał pojęcia, do czego innego mogłyby posłużyć. Poza tym dysponował jeszcze... Atlasem! I dyskiem z wielorybiego fiszbinu, podarunkiem od Żeglarza! Błyskawicznie sięgnął do kieszeni piżamy, a potem wymacał sznurek, który splótł z nici dentystycznych i przewlókł przez dysk. Atlas znajdował się na swoim miejscu. Kapitański medalion, jak Arthur w myślach nazywał dysk, nadal miał na szyi. Tylko jak mógłby z nich skorzystać? Arthur wepchnął nogę między pręty i zwinął się w ciasny kłębek. Następnie ostrożnie uwolnił ręce i wydobył Atlas. Kurczowo przyciskał książkę do piersi, aby
przypadkowo nie wpadła w głębinę. Tak jak przypuszczał, Atlas się nie otworzył. Arthur powoli wsunął go z powrotem do kieszeni. Pozostało mu tylko liczyć na fiszbinowy dysk od Kapitana. Bądź co bądź, Tom Shelvocke był Żeglarzem, synem (adoptowanym) Starucha i Architektki, człowiekiem, który przemierzył wody tysiąca mórz w wielu różnych światach. Nakazał Suzy Turkusowy Błękit polecić Arthurowi, by nie rozstawał się z talizmanem. Kto wie, może za jego pośrednictwem dałoby się wezwać pomoc, a nawet porozumieć z Kapitanem? Arthur wyciągnął medalion spod piżamy i przyjrzał się uważnie gwiazdozbiorowi uwiecznionemu na jednej stronie przedmiotu, a potem okrętowi wikingów na drugiej. Rysunki sprawiały wrażenie prostych rytów, lecz zdaniem chłopca zaklęto w nich magiczną moc. Najprawdopodobniej w grę wchodziło przyzywanie natychmiastowej pomocy, skupił zatem uwagę na stronie z okrętem i spróbował siłą woli przekazać Kapitanowi wiadomość. Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu, myślał raz po raz, a nawet szeptał słowa prośby, jakby talizman mógł go usłyszeć. – Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu. Proszę, pomóż mi, utknąłem na łóżku w środku sztormu... Wkrótce skandował prośbę z takim zapamiętaniem, że poczuł przypływ otuchy. Powtarzał tę osobliwą mantrę przez kilka minut, lecz musiał przestać, bo płuca odmówiły mu posłuszeństwa. W końcu oddychał tak płytko, że jego umysł balansował na skraju przytomności. Chłopiec leżał u wezgłowia, zwinięty w jak najciaśniejszy kłębek, z jedną nogą wyprostowaną, a drugą wciśniętą między pręty. Był przemoczony do suchej nitki, bezustannie zalewała go morska woda, więc musiał unosić głowę, aby oddychać. Fale niewątpliwie malały, wiatr ustawał. Arthur nie miał już wrażenia, że gdy odwraca twarz w jego kierunku, wicher chlusta mu w twarz kubłem wody. Nie wszystko stracone, skoro mogę oddychać, pomyślał. Niemal w tej samej chwili przeszył go wstrząs elektryczny, a żołądek podszedł mu do gardła, zupełnie jakby siedział w samolocie i nagle opadł o trzysta metrów. Woda wokoło pojaśniała, stała się przejrzystsza i wyraziście błękitna. Niebo przybrało barwę urokliwego błękitu, wpadającego w ton bladożółty, i wydawało się rozpościerać bliżej chłopca niż dotąd. Najwspanialsze było jednak to, że płuca Arthura nagle się rozluźniły i mógł oddychać bez najmniejszej trudności. Znajdował się w Domu. Wyczuwał to całym ciałem. Nawet ból w złamanej nodze przybrał formę sporadycznych skurczów. Zaraz, zaraz, pomyślał. Za łatwo poszło. Prawda?
Rozważania przerwał mu huk, jaki zwykle towarzyszy eksplozji. Hałas zabrzmiał niebezpiecznie blisko. Przez ułamek sekundy Arthur sądził, że jest ostrzeliwany przez armaty z takiego okrętu jak ten, który zabrał Liść. Potem odgłos rozległ się jeszcze raz i wtedy chłopiec pojął, że to grzmot pioruna. Gdy łóżko wpłynęło na grzbiet fali, ujrzał błyskawice na linii horyzontu. Z nieba w oddali bez przerwy strzelały złowrogie pioruny. Błyskom towarzyszył bezustanny huk. Łóżko zmierzało prosto ku temu murowi błyskawic. Każda fala, porywająca prowizoryczną tratwę, gnała ją coraz bliżej sztormu. Nie było możliwości sterowania łóżkiem, zatrzymania go, uniknięcia dramatu. Na domiar złego łóżko wykonano z metalu. Innymi słowy, w promieniu wielu kilometrów z pewnością nie było innego obiektu, który równie skutecznie przyciągałby błyskawice. A każdy piorun przyciągnięty przez ramę – by dotrzeć do stalowych elementów – musiał trafić prosto w Arthura. Przez kilka sekund przerażony chłopak nie był w stanie zebrać myśli. Nie przychodziło mu do głowy nic, co mógłby zrobić. Pozostało mu jedynie czekać, aż usmaży go tysiąc błyskawic, które jednocześnie spadną na niego z nieba. Musiał przezwyciężyć strach i pomyśleć. Na pewno istniało jakieś rozwiązanie. Może gdyby odpłynął... Był jednak za słaby, aby przeciwstawić się falom. Wolał natychmiast zginąć od uderzenia pioruna, niż utopić się w oceanie. Ponownie skierował wzrok na pas błyskawic. Choć minęło zaledwie kilka minut, wyraźnie się do nich przybliżył. Znajdowały się na tyle niedaleko, że musiał osłaniać dłonią oczy przed ich oślepiającym blaskiem. Zaraz, zaraz, pomyślał. Statek, który zabrał Liść, popłynął właśnie w tamtym kierunku. Z pewnością przedarł się przez burzę z piorunami. Zatem ja też muszę pokonać ścianę wyładowań. Może zaproszenie od Pani Środy mnie ochroni... Wsunął dłoń do kieszeni, lecz znalazł w niej tylko Atlas. Gdzie się podziało zaproszenie? Poduszki przepadły już dawno temu, zniknęły w głębinach, lecz pościel jeszcze się trzymała na materacu. Arthur zanurkował pod przemoczone prześcieradło i zaczął rozpaczliwie obmacywać wszystkie zakątki, w których mógłby natrafić na kartonik, być może gwarantujący mu ocalenie. Łóżko uniosło się na fali, lecz nie dotarło na jej grzbiet. Prowizoryczna tratwa z chłopcem podążyła wraz z nią ku oślepiającej i ogłuszającej barierze grzmotów i błyskawic, tworzącej Pas Burz. Była to wewnętrzna, obronna zapora Morza Granicznego, przez którą żaden śmiertelnik nie mógł przepłynąć bez pozwolenia. Karą za złamanie tego zakazu była natychmiastowa śmierć przez spalenie.
Rozdział 3 Arthur nie widział błyskawic ani nie słyszał syku wrzącej wody w miejscach trafianych przez pioruny. Wszelkie odgłosy zagłuszał nieustanny huk wyładowań. Chłopiec schował się pod pościelą, w drżącej ręce ściskał mokry kartonik. Nie wiedział nawet, czy to zaproszenie od Utopionej Środy, czy też może jego szpitalna karta z łóżka albo broszurka informacyjna z numerami telefonów. Ponieważ nadal żył, a oślepiające światło ponad prześcieradłem przygasło, uznał, że trzyma w ręce zaproszenie. Powoli wysunął głowę z ukrycia i zamrugał na widok czystego, błękitnego nieba. Instynktownie odetchnął głęboko. Był to długi, swobodny oddech. Łóżko porwał tajemniczy prąd, poruszało się na fali o wysokości zaledwie trzech, czterech metrów. Dystans między falami zdecydowanie się powiększył. Wiatr osłabł, znikła dokuczliwa mgiełka. Zrobiło się znacznie cieplej, chociaż Arthur nie widział słońca. Nie dostrzegał także chmur ani błyskawic. Nad jego głową rozpościerało się niebo, tak czyste i doskonałe, że zdaniem chłopca musiało być namalowane, podobnie jak w innych częściach Domu. Arthur jeszcze kilka razy odetchnął z rozkoszą pełną piersią. Ponownie zastanowił się nad sytuacją. Dotąd nauczył się na temat Domu przede wszystkim tego, że niczego w nim nie należy uważać za oczywiste. Ciepłe, łagodnie rozkołysane morze mogło lada moment przeobrazić się w coś zupełnie innego. Ponownie wsunął pod piżamę dysk od Kapitana, a przemoczone i prawie całkiem rozmazane zaproszenie od Pani Środy umieścił w kieszeni, obok Atlasu. Z trudem wstał i rozejrzał się. Nie zauważył nic prócz morza. Łóżko znajdowało się zbyt nisko, tuż przy powierzchni wody, więc nawet na stojąco Arthur dostrzegał jedynie sąsiednią falę. Łóżko tonęło. Nawet na spokojniejszych teraz wodach materac był całkowicie zanurzony, tracił pływalność, coraz bardziej nasiąkał wodą. Stalowa rama ciągnęła lżejsze elementy na dno. Przez najbliższych pięć minut chłopcu nie groziła katastrofa, ale wiedział, że wkrótce dojdzie do tragedii. Arthur westchnął i ponownie usiadł w wodzie, która sięgała mu już niemal do pasa. Popatrzył na formę na nodze i zaczął się zastanawiać, czy powinien ją zdjąć. Materiał był niezwykle lekki i wcześniej nie pociągnął chłopca na dno, ale wówczas Arthur był ogarnięty paniką i płynął ile sił. Pokonanie dłuższego dystansu mogłoby okazać się niemożliwe. Gdyby jednak ściągnął formę, noga zapewne by się połamała albo rozbolała go tak bardzo, że i tak nie mógłby nią poruszyć. Postanowił nie zdejmować formy i ponownie wyjął medalion od Kapitana. Tym razem tylko przytrzymał go w dłoni i wyobraził sobie okręt o jaśniejących
zielonych żaglach, który wraca, by wziąć go na pokład. Miał nadzieję, iż taka wizualizacja da pożądane rezultaty. W głębi duszy dręczyło go przeświadczenie, że Liść mogła trafić z deszczu pod rynnę. Co zrobili z nią Rezydenci? Może chcieli ją dopaść, a nie uratować. Liczył na to, że skoro Pani Środa wystosowała zaproszenie, zamiast wysłać bandę siepaczy, to może przynajmniej będzie życzliwa. W grę mógł jednak wchodzić jakiś chytry plan. W takiej sytuacji Utopiona Środa prawdopodobnie wyżyje się na Liść... Oczywiście jeśli Liść przetrwała kanonadę piorunów, pomyślał Arthur, ogarnięty poczuciem winy. Tamten okręt musiał przecież być jakoś zabezpieczony... Łóżko zanurzyło się jeszcze bardziej. Arthur natychmiast przypomniał sobie o najważniejszym problemie. – Statek! – zawołał. – Potrzebuję statku! Albo łodzi! Albo lepszej tratwy. Czegokolwiek! Jego zagubiony wśród fal głos zabrzmiał samotnie i głucho. Odpowiedział mu jedynie chlupot wody morskiej pod materacem. – Wystarczy suchy ląd – spuścił z tonu Arthur. Wypowiedział te słowa bezpośrednio do dysku od Kapitana, lecz znowu nic się nie zdarzyło. Nadal miał przed sobą wizerunek łodzi wyryty w wielorybim fiszbinie. Na horyzoncie nie pojawił się ląd. Choć Arthur wciąż nie widział słońca, zrobiło się cieplej, a wkrótce wręcz gorąco. Chłopca nie chłodziła nawet zalewająca go bez przerwy woda. Była ciepława i niezwykle słona, o czym się przekonał, gdy polizał mokry palec. Zaczynało mu doskwierać pragnienie. Przypominał sobie najróżniejsze potworne opowieści o ludziach konających na morzu z braku słodkiej wody. Pamiętał też historie o osobach, które z pragnienia traciły rozum i same wskakiwały do wody albo atakowały przyjaciół i usiłowały pić ich krew... Kilka razy potrząsnął głową. Wyglądało na to, że już ogarnia go szaleństwo, skoro zastanawiał się nad takimi rzeczami. Przecież wiedział, że w Domu nie może umrzeć z pragnienia. Nawet jeśli myślał teraz o śmierci, i tak musiał przeżyć. Rzecz jasna, mógł zwariować... Postanowił skupić uwagę na czymś pożytecznym. Mógł wysłać sygnał albo złowić rybę. Gdyby tylko w tym dziwnym morzu wewnątrz Domu żyły jakieś ryby! No ale gdyby tu były, to być może nie zabrakłoby i rekinów. Rekin bez trudu wyciągnąłby Arthura z łóżka, które zanurzyło się już tak głęboko, że trudno je było uznać za tratwę. Chłopak ponownie potrząsnął głową, aby pozbyć się przygnębiających myśli. – Przestań natychmiast rozmyślać o rekinach – rozkazał sobie. W tej samej chwili w wodzie nieopodal dostrzegł jakiś kształt. Był ciemny, ukryty pod powierzchnią. Arthur krzyknął piskliwie i spróbował wstać przy wezgłowiu, jednocześnie podskakując, gdyż jego chora noga ugrzęzła w fałdzie prześcieradła. Łóżko się
rozchybotało i jedną stroną zanurzyło na metr w wodzie, uwalniając ogromną bańkę powietrza. Zatrzymało się na kilka sekund, gdy pęcherze powietrza wypływały na powierzchnię, a potem poszło na dno niczym „Titanic”, jego skraj przez krótką chwilę sterczał prawie pionowo z wody i dopiero potem pogrążyło się w falach. Arthur w ostatniej chwili puścił łóżko i odepchnął się od niego. Następnie gwałtownie rzucił się przed siebie na plecach i zwolnił dopiero po kilku metrach, kiedy nie groziło mu już wessanie pod wodę. Zmęczony, przyjął pozycję pionową i utrzymywał ją przez pewien czas, młócąc nogą i rękami. Jednocześnie z niepokojem wypatrywał cienia. Nagle go ujrzał, w odległości zaledwie paru metrów od siebie! Chłopiec zesztywniał, oczekując na atak rekina. Gdy przestał się poruszać, momentalnie zanurzył się znowu. Instynktownie pomachał rękami i nogą, aby wychylić głowę z odmętów. Ciemny kształt nie zaatakował. Nawet się nie poruszył. Arthur szybko zorientował się, że to nie rekin. Podpłynął bliżej i dopiero wtedy wyraźnie ujrzał ciemnozieloną, spłaszczoną kulę o średnicy około dwóch metrów, pokrytą warstwą czegoś, co przypominało splątane wodorosty. Obiekt znajdował się na dość znacznej głębokości i tylko podobny do wysepki wierzchołek wystawał ponad wodę. Arthur podpłynął bliżej. Po uważnych oględzinach doszedł do wniosku, że ma przed sobą boję albo innego rodzaju nawodny pływak sygnalizacyjny, całkiem porośnięty zielonymi wodorostami. Wyciągnął rękę, aby zerwać sporą garść długich glonów. Ukazała się jaskrawoczerwona powierzchnia. Chłopiec jej dotknął. Była lekko kleista; odrobina czerwonej substancji pozostała mu na dłoni. Przypominała gumę do żucia, nie sposób było się jej pozbyć. Arthur z irytacją wytarł ręce, lecz tylko wsmarował paskudztwo między palce. Złamana noga nie była zbyt obciążona przez opatrunek, niemniej nie potrafił ugiąć kolana. Nie był w stanie utrzymywać się w pozycji pionowej z pomocą tylko jednej nogi i przez cały czas wykonywał ruchy pływackie, więc czyszczenie dłoni szło mu fatalnie. Po chwili zabrał się do odgarniania wodorostów. Zauważył, że boja nie odpłynęła wraz z falą. Przy każdym większym bałwanie Arthur oddalał się na odległość pięciu, sześciu metrów i musiał podpływać do boi, która w takich samych warunkach właściwie ani drgnęła. Musiała być jakoś umocowana do dna. Zanurkował i w oświetlonej promieniami słonecznymi toni ujrzał pokryty pąklami łańcuch, doczepiony do spodu boi i znikający w ciemnych głębinach. Wynurzył się i ze świeżym zapałem przystąpił do usuwania wodorostów. Na jego dłoniach gromadziło się coraz więcej kleistej mazi, która przypominała smołę, choć nie wydzielała żadnego zapachu.
Arthur pomyślał, że boja musi wyznaczać jakieś szczególne miejsce. Na pewno ktoś z niej korzysta i tu przybędzie. Postanowił się na nią wspiąć. Gdy była już prawie całkiem oczyszczona, bardziej wynurzyła się z wody. Arthur miał nadzieję, że znajdzie jakieś uchwyty bądź zaczepy, których będzie mógł się przytrzymać, bo dramatycznie opadał z sił. Nic podobnego jednak nie zauważył. Jedyna godna uwagi część boi znajdowała się blisko jej wierzchołka. Był to niewielki mosiężny pierścień, do którego chłopiec ledwie dosięgał. Miał on rozmiary odpowiadające grubości górnej części małego palca chłopca, zatem był zbyt niepozorny, aby człowiek mógł go mocno uchwycić. Poza tym wydawał się dziwnie luźno umocowany. Arthur pociągnął za mosiężne kółko, licząc na to, że w ten sposób wyciągnie fragment pokrywy pływaka i utworzy otwór na tyle duży, by wepchnąć do niego rękę. Okazało się, że pierścień jest doczepiony do czegoś w rodzaju korka, który wystrzelił z donośnym hukiem. Zaraz potem ze środka pławy wytrysnęła ponadtrzymetrowa fontanna iskier i rozległo się głośne tykanie, jakby wnętrze obiektu skrywało wielki i hałaśliwy zegar. Arthur rzucił się do panicznej ucieczki. Płynął na plecach; jego ciało zareagowało jeszcze szybciej niż umysł, który momentalnie pojął, że boja to w gruncie rzeczy pływająca bomba, mina bliska eksplozji. Parę sekund później, kiedy znajdował się zaledwie dziesięć metrów od pułapki, pława faktycznie wybuchła. Nie doszło jednak do groźnej eksplozji, której tak bardzo się obawiał. Coś jasno błysnęło, nad głową chłopca powiał wiatr, lecz nie posypały się nań śmiertelnie niebezpieczne odłamki. Z boi buchnął czarny jak noc dym, który skręcił się w powietrzu, zupełnie inaczej niż każdy dym widziany kiedykolwiek przez Arthura. Słup zaczął się wić niczym wąż, tańczyć wszędzie dookoła. W końcu jego „łeb” połączył się z „ogonem”, tworząc gigantyczną dymną obręcz, unoszącą się na wysokość ponad trzech metrów. Boja pozostała nietknięta, z wyjątkiem górnej połowy, która rozpadła się na liczne elementy niczym kwiat lotosu. Dymny pierścień, podobny teraz do atramentowej chmury, obracał się przez minutę z okładem. Następnie gwałtownie wybuchł, przeobrażając się w kruczoczarne ptaki, które zaskrzeczały: „Złodziejaszek!”, i pofrunęły nad głową chłopca w osiem stron róży wiatrów. Arthurowi zbytnio doskwierało zmęczenie, by przejmował się wyczynami ptaków oraz tym, kogo mogą zaalarmować. Zainteresował go wyłącznie fakt, że połowa boi stała otworem, więc mógł się tam wczołgać i odpocząć. Wystarczyło mu energii tylko na to, by wspiąć się do wnętrza. Co prawda wypełniała je woda, lecz można było swobodnie usiąść i nabrać sit. Arthur o niczym innym nie marzył: potrzebował wypoczynku. Po zaledwie dwudziestu minutach, według wskazań nadal cofającego się
zegarka, uznał, że odprężył się już dostatecznie. Chociaż nadal nie dostrzegał słońca, czuł się tak, jakby go intensywnie prażyło. Był cały rozpalony, jego język zaczynał puchnąć z braku wody. Chłopak żałował, że nie udało mu się zachować prześcieradła, które mogłyby teraz wykorzystać jako zasłonę. Ściągnął nawet szlafrok i zwinął go w prowizoryczny turban, lecz niewiele to pomogło. Liczył na to, że w końcu pojawi się zaalarmowany wybawiciel. Nie miało znaczenia, że mógł uznać chłopca za złodziejaszka. Sam ten fakt sugerowałby, że w boi znajduje się coś godnego kradzieży, choć wydawała się pusta. Teraz była tylko wielką półkulą, a w środku znajdował się wyłącznie Arthur. Minęła następna nieznośna godzina w skwarze. Złamana noga znowu dała o sobie znać, zapewne dlatego, że przestawały działać środki przeciwbólowe, zaaplikowane mu w szpitalu. Wyglądało na to, że wysokiej jakości forma usztywniająca kończynę nie spełnia już swojej roli. Arthur dostrzegał w niej spore dziury. Dotknął jednej z nich i wykrzywił usta. Forma się rozpadała. Poza tym z pewnością cierpiał na poparzenia słoneczne. Grzbiety jego dłoni przybrały różową barwę, jakby chciały dopasować się kolorystycznie do jaskrawoczerwonych plam po wewnętrznej stronie. Zgodnie ze wskazaniami zegarka Arthura minęła już dwudziesta pierwsza, lecz nadal było równie jasno jak wcześniej. Nie widząc słońca, nie potrafił oszacować, czy zbliża się noc, nie był nawet pewien, czy w ogóle nadejdzie. W Niższym Domu noc istniała, ale to o niczym nie świadczyło. Zmrok nie musiał oznaczać wybawienia od bezlitosnego skwaru. Arthur zastanawiał się, czy powinien gdzieś popłynąć, ale pośpiesznie zarzucił tę myśl. Miał szczęście, że natknął się na boję, choć być może wcale nie zawdzięczał tego szczęściu, tylko medalionowi Żeglarza, który zaprowadził go w to miejsce. Tak czy owak, i tak nie mógłby płynąć dłużej niż pół godziny. Przez ten czas nie miał co liczyć na znalezienie lądu. Uznał więc, że lepiej będzie siedzieć na miejscu i mieć nadzieję, że dymne morskie ptaki kogoś sprowadzą. Dwie godziny później poczuł na karku muśnięcie chłodnej bryzy. Rozchylił zapuchnięte powieki i ujrzał cień na niebie. Woal mroku nadciągał znad horyzontu. Gwiazdy albo ich wierne podobizny zaczęły migotać, gdy światło dnia przygasło przed zbliżającym się pasmem nocy. Wiatr ochłodził rozkołysane morze. Arthur zdjął turban zrobiony wcześniej ze szlafroka i rozłożył go, aby się okryć. Potem zwinął się w ciasny kłębek. Zrozumiał, że za dnia będzie paliło go słońce, a nocą przyjdzie mu znosić dokuczliwy chłód. I jedno, i drugie stanowiło śmiertelne niebezpieczeństwo. Niezbyt pocieszała go perspektywa zejścia z tego świata z innych przyczyn niż głód i pragnienie. Gdy tylko o tym pomyślał, ujrzał jeszcze jedną gwiazdę, która najwyraźniej spadła, zatrzymała się blisko powierzchni morza i zmierzała w jego kierunku. Dopiero po chwili zmordowany upałem umysł chłopca pojął, że to nie jest ciało
niebieskie, lecz lampa. Lampa zainstalowana na bukszprycie statku.
Rozdział 4 Światło stawało się jaśniejsze, a statek był coraz lepiej widoczny, chociaż nadal pozostawał tylko ciemną sylwetką na tle gasnącego nieba. Kontury prującej fale jednostki były wyraźnie zaokrąglone, zatem musiał to być statek bardzo szeroki. Miał zaledwie dwa maszty, nie trzy jak ten, który zabrał Liść, a prostokątnych żagli z pewnością nie uszyto z lśniącego materiału. Arthur na to nie zważał. Ostrożnie wstał, obolały od skurczów wywołanych zmęczeniem i ciasnotą. Gwałtownie zaczął wymachiwać rękami. – Pomocy! – zawołał. – Tu jestem! Na pomoc! Na statku nikt nie zareagował. Rozkołysana jednostka pruła fale i zmierzała ku Arthurowi. Zauważył, że po pokładzie biegają Rezydenci. Ktoś wykrzykiwał rozkazy, inni je powtarzali lub kwestionowali. Wyglądało na to, że na statku panuje bałagan. W rezultacie okręt minął chłopca i popłynął dalej. Arthur nie wierzył własnym oczom. Krzyczał tak głośno, że ochrypł, i niemal spadł z boi, gdy podskakiwał jak szalony. Mimo to statek nie zmienił kursu i po pewnym czasie Arthur widział już tylko poświatę latarni zwisającej z relingu na rufie. Chłopiec patrzył, jak światło znika w mroku, a potem usiadł, kompletnie załamany. Oparł głowę na dłoniach i z trudem powstrzymywał się od płaczu. Nie będę się mazgaił, postanowił w duchu. Znajdę jakiś sposób, aby się uratować. Jestem Mistrzem Niższego Domu i Odległych Rubieży. Nie umrę w boi na jakimś przeklętym morzu! Odetchnął głęboko i uniósł głowę. Pocieszał się, że nadpłynie inny statek. Z pewnością musiało się tak stać. Kurczowo uchwycił się tej myśli, gdy znowu ujrzał światło, a po nim jeszcze jedno. Dwa światła! Musiały się znajdować w odległości około trzydziestu metrów od siebie i dwustu metrów od Arthura. Chłopiec błyskawicznie pojął, że patrzy na światła dziobowe i rufowe jednego okrętu. Kiedy jednostka skręciła, stracił z oczu światło na rufie. Okręt znieruchomiał, zwrócony dziobem do rozbitka. Po chwili Arthur usłyszał plaśnięcie wioseł o wodę i skandowanie Rezydentów, którzy płynęli ku niemu w małej łodzi. Zrozumiał wykrzykiwane przez nich słowa dopiero wtedy, gdy znaleźli się bardzo blisko. Na wodzie migotało światło latarni, z której pomocą załoga wypatrywała Arthura i boi. Okrętu kres, rupieć nie śmieć, Szczątek z dna, chcemy go mieć.
Kaszel, grypa, odparzenie Nas czekają. W drogę, lenie! Żółty snop światła przemknął po Arthurze, a następnie cofnął się i zatrzymał na jego twarzy. Chłopak uniósł rękę, aby zasłonić oczy. Lampa nie świeciła na tyle mocno, by go oślepić, lecz uniemożliwiała mu obejrzenie łodzi i załogi. Na pokładzie znajdowało się kilkunastu Rezydentów, większość z nich siedziała przy wiosłach. – Wiosłować wstecz! – zabrzmiała w ciemnościach komenda. – Yarko dobrze mówił! W boi faktycznie siedzi Nicoń! Gotować kusze! – Nie jestem Niconiem! – zaprotestował Arthur głośno. – Jestem... żeglarzem w potrzebie! – Kim? – Żeglarzem w potrzebie – odparł Arthur. Gdzieś wyczytał, że marynarze powinni sobie pomagać. – Z którego statku? I co tu robisz na znaczniku skarbów? – Hm, mój statek nazywał się „Łoże ze Stali". Zatonął. Dopłynąłem tutaj. Usłyszał pomruk. Nie potrafił odróżnić wszystkich wyrazów, zrozumiał tylko słowa: „przejąć”, „nasza”, „na noże go i na dno z nim”, potem usłyszał łomot, jaki zwykle towarzyszy tłuczeniu kogoś w głowę, a na koniec bolesne pojękiwanie. Miał nadzieję, że ofiarą przemocy padł Rezydent, który mówił: „na noże go”, bo ta propozycja niemal na pewno odnosiła się do Arthura. – Z drogi! – krzyknął Rezydent kierujący grupą. Wiosła ponownie zanurzyły się w wodzie, łódź ruszyła do przodu. Kiedy podpłynęła do boi, Arthur po raz pierwszy wyraźnie ujrzał załogę, gdyż latarnia jednego z Rezydentów oświetlała wszystko dookoła. Towarzystwo nie prezentowało się zachęcająco. W skład załogi wchodziło pięć kobiet i ośmiu mężczyzn. Niegdyś zapewne byli przystojni, jak na Rezydentów przystało, lecz teraz w większości nosili przepaski na oku, ich twarze były zryte przebarwionymi szramami, ciała stanowiły bogato ilustrowany katalog tatuaży, począwszy od okrętów i sztormów, skończywszy na czaszkach i wężach. Rysunki pokrywały ich przedramiona, policzki, czoła i obnażone brzuchy. Nosili niedobraną odzież w rozmaitych stylach, za to niesłychanie wielobarwną. Jedyną ich cechą wspólną były obszerne skórzane pasy, podtrzymujące szeroką szablę i nóż. Połowa z nich miała także czerwone czapki, zrobione na drutach, a dowódca grupy, barczysty Rezydent ze szkarłatnymi eksplozjami słonecznymi wytatuowanymi na policzkach, nosił na głowie skórzany pieróg, odrobinę za mały. Uśmiechnął się do Arthura, demonstrując puste miejsca po zębach. Na trzech z czterech lub pięciu, które się ostały, miał złote korony. Arthur domyślił się, że to piraci.
W ich zachowaniu nie wyczuwał jednak agresji. Kojarzyli mu się raczej z gromadą przebierańców. Prawdziwi złoczyńcy zabiliby go bez zmrużenia powiek, a nie stali w milczeniu i patrzyli na niego z uwagą. Na dodatek jeden z nich sporządzał węglem rysunek w szkicowniku, uwieczniając całą scenę. – „Łożżestalli” – przemówił herszt. – Nigdy nie słyszałem. Kiedy zatonął? Miał jakiś ładunek? – Chyba jakoś wczoraj – odparł Arthur ostrożnie. – Niewielki transportował ładunek. Tylko bawełnę i takie tam. – I takie tam – powtórzył dowódca i puścił do Arthura perskie oko. – No tak, skoro mamy pod nosem znacznik skarbów, to nie będziemy się przejmowali „bawełną i takimi tam”, jeśli coś znajdziemy na dnie. Pytanie tylko, czy będziesz rościł sobie prawa do wydobytego ładunku? – Hm, tego nie wiem – zawahał się Arthur. – Może. Niewykluczone. – Skoro nie jesteś pewien, to nie ma to znaczenia – oświadczył rozbawiony dowódca, a załoga podchwyciła jego śmiech. – Tylko rzucimy okiem na dno i wydobędziemy, co tam będzie ciekawego. Potem ruszymy w swoją drogę, a ty zajmiesz się własnymi sprawami. – Zaraz! – zaprotestował Arthur głośno. – Zabierzcie mnie ze sobą! – Jaszczurko, chwyć linę i zajrzyj pod boję – polecił herszt jednej z członkiń załogi, drobnej kobiecie o twarzy pokrytej niebieską łuską. Arthur miał nadzieję, że to tatuaż, a nie prawdziwa łuska. Piratka rozpięła pas, zrzuciła buty i szybko dała nura za burtę, z liną w zaciśniętych zębach. – Bardzo proszę, muszę się dostać na ląd – nie ustępował Arthur. – Chcę się znaleźć w miejscu, z którego uda mi się zatelefonować. – Na Morzu Granicznym nie ma mowy o telefonowaniu – oświadczył jeden z Rezydentów. – Zalało centralę, a na stałym lądzie nie wybudowano nowej. – Przymknij jadaczkę, Jednouchy – poradził mu dowódca i ponownie zwrócił się do Arthura. – Zatem chciałbyś wejść na pokład „Mola” jako pasażer? – Tak się nazywa wasz statek? – zdziwił się chłopiec. – A jakże, „Mól” – potwierdził Rezydent, który miał zębatą paszczę rekina wytatuowaną wokół ust. – Co w tym złego? Mole bywają przerażające. A gdybyś utknął w szafie razem z całym zastępem moli... – Nie miałem nic złego na myśli w związku z nazwą – zapewnił Arthur, pośpiesznie zbierając myśli. – Po prostu zaskoczyło mnie, że zostanę pasażerem tak słynnej jednostki. – Co takiego? – osłupiał inny Rezydent. – Chodzi ci o „Mola”? – Tak – potwierdził Arthur. – To znany okręt, a jego załoga to... hm... doborowi piraci! Po wyjaśnieniach Arthura zapadła głucha cisza, a w następnej chwili załoga oszalała. Wszyscy zaczęli się przepychać i przewracać, chaotycznie usiłując
wiosłować. – Piraci! – wrzeszczeli jednocześnie żeglarze. – Gdzie? Jacy piraci? Wracamy na statek! – Stać, nie ruszać się! – ryknął dowódca i rzucił się między podkomendnych, tłukąc ich po potylicach otwartą dłonią, aby usiedli na ławach. Następnie odwrócił się do Arthura. – Jeszcze nigdy nie słyszałem czegoś tak obraźliwego! – warknął oburzony. – My! Piratami! Jesteśmy Łowcami Skarbów i szczycimy się tym! Nie bierzemy nic, co nie zostało wcześniej wyrzucone lub co poszło na dno, lecz wypłynęło. Ani skarbów pozostawionych na otwartym morzu. – Najmocniej przepraszam – wymamrotał chłopiec. – Wszystko przez te przepaski na oczach, ubrania, tatuaże i w ogóle... Wyciągnąłem błędne wnioski. Ale naprawdę chciałbym być waszym pasażerem. – To, że jesteśmy zwykłymi Łowcami Skarbów, nie oznacza, że nie możemy się fajnie ubierać i nosić przepasek, jeśli nam przyjdzie ochota – burknął Paszcza Rekina. – Albo nawet dwóch. – Nie da się nosić dwóch, durniu – zmitygował go inny Rezydent. – Da się. – Paszcza nie dawał za wygraną. – Wystarczy wziąć od Doktora trochę weneckiej skóry... – Przymknąć się! – zaryczał herszt i wbił wzrok w Arthura. – Nie powiedziałem, że możesz być pasażerem, jasne? Jestem tylko młodszym matem na pokładzie „Mola”. Zwą mnie Spalony Słońcem. Teraz zabierzemy cię na statek. O twoim losie zadecyduje kapitan. – Dzięki – odetchnął chłopiec. – Mam na imię Arth... Urwał w pół słowa. Pomyślał, że lepiej będzie, jeśli zatai imię. – Arth? No, wskakuj na pokład, Arth. Dwaj Rezydenci postarali się, aby łódź podpłynęła jak najbliżej boi, a trzeci pomógł Arthurowi przejść przez burtę. – Gotujemy się do obcięcia nogi, hę? – spytał z uśmiechem Rezydent, który podtrzymywał Arthura. Klepnął formę chłopca i wskazał własną nogę z drewnianą kulą poniżej kolana. – Aż dziw, jak szybko odrastają, powiadam ci. Arthur skrzywił się na widok okaleczenia i z trudem opanował strach przed ewentualną amputacją. W odróżnieniu od kończyn Rezydentów, jego noga nie mogłaby odrosnąć. – Tę urzynano mi z tuzin razy – wspominał kulawy. – Pamiętam, jak to... Urwał w połowie zdania i wzdrygnął się na widok pokrytych czerwonymi plamami dłoni Arthura. – On ma Czerwoną Dłoń! – Znak Złocienia! – Już po nas!
– Milczeć! – ryknął Spalony Słońcem i popatrzył z góry na chłopca. – To tylko czerwona smoła albo coś podobnego z boi – wyjaśnił Arthur. – Zejdzie w myciu. – Z boi – wyszeptał Spalony. – Z tej tutaj? – Tak. – Ale nie buchnął z niej dym, prawda? – Buchnął. – A ptaki? Dym nie przeobraził się w kormorany? Czarne, podpalane kormorany, które wykrzykiwały coś, co brzmiało jak „Śmierć”, „Rozczłonkowanie” albo podobnie? – Były ptaki – przyznał Arthur. – Krzyknęły: „Złodziejaszek”, i odleciały. Sądziłem, że to one was tutaj ściągnęły. Spalony Słońcem zdjął pieróg i otarł łysy czerep zdumiewająco starannie złożoną białą chustką, którą wydobył z kieszeni. – One nas nie ściągnęły – wyszeptał. – Obserwator dostrzegł otwartą boję i kapitan uznał, że warto tutaj zajrzeć. Ten znacznik skarbów musi należeć do Złocienia. Ptaki poleciały na poszukiwania: jego i jego okrętu. – „Dreszcz”. – Wśród załogi przetoczył się pomruk. – Okręt z kości. Gdy to mówili, Rezydent z latarnią zasłonił ją tak, że widać było tylko nieznaczne migotanie, a wszyscy zaczęli się rozglądać po morzu. Spalony Słońcem przesunął językiem po resztkach zębów i przez cały czas ocierał głowę. Załoga wpatrywała się w niego z uwagą, aż w końcu odjął chustkę od czoła i z powrotem nałożył pieróg. – Słuchajcie – wyszeptał. – Skoro właściwie i tak jesteśmy trupami albo mamy blisko do niewolniczego łańcucha, to równie dobrze możemy sprawdzić, co tam jest na dole. Jaszczurka? Gdzie jest Jaszczurka? – Tutaj – rozległ się cichutki głos na powierzchni wody. – Skrzynia jest jak należy, wielka, siedzi jak trzeba na skalnej wieżyczce, dziesięć sążni pod boją. – Co z łańcuchem? – Przytwierdzony do skały, nie do skrzyni. – No to do roboty – mruknął Spalony. – Kostek, ty i Butla do tylnych wioseł. Pozostali do liny. Arth, ty również. Arthur dołączył do innych i mocno chwycił sznur, aby na chrapliwe komendy Spalonego Słońcem wyciągać linę na pokład. – Hej, raz! Czekać. Hej, dwa! Mocniej! Czekać. Hej, raz! Stać! Jeszcze! Przy ostatniej komendzie zazgrzytał o górną krawędź nadburcia ociekający wodą kufer o długości równej wzrostowi Arthura, a wysokością sięgający mu do pasa. Po chwili znalazł się w łodzi, a członkowie załogi pędem rzucili się do wioseł. Spalony Słońcem wydał szeptem jeszcze kilka rozkazów i wioślarze z niebywałą delikatnością zanurzyli pióra wioseł w wodzie. Łódź ruszyła przed siebie, a
następnie skręciła ku światłom „Mola”. – Obyśmy tylko zdążyli w porę powrócić na okręt i umrzeć razem z innymi – wyszeptał Rezydent przy wiośle obok Arthura. – Tak będzie lepiej. – Dlaczego sądzisz, że zginiemy? – spytał chłopiec. – Skąd te czarne myśli? – Złocień nigdy nie zostawia nikogo przy życiu – wyszeptał inny Rezydent. – Wrogów niewoli albo zabija. Tak czy inaczej, koniec z nami. On ma dziwną moc. To Czarnoksiężnik Nicości. – Zacznie od ciebie. Weźmie cię na męki – dodała jedna z kobiet i uśmiechnęła się szeroko, prezentując zęby spiłowane do pieńków. – Dotknąłeś boi. Masz Czerwoną Dłoń, dowód na to, że usiłowałeś okraść Złocienia. – Cisza! – polecił Spalony Słońcem. – Wiosłować w milczeniu i nadsłuchiwać! Arthur przyłożył dłoń do ucha i wychylił się za burtę. Słyszał jednak tylko chrapliwe oddechy Rezydentów, cichy, regularny plusk wioseł oraz chlupot morskiej wody. – Czego nasłuchujemy? – zapytał po chwili. – Wszystkiego, czego nie chcemy usłyszeć – powiedział Spalony Słońcem i spojrzał za rufę. – Zasłoń latarnię, Yeo – dodał, nie odwracając głowy. – Jest zasłonięta – odparł Yeo. – Wschodzi jeden z księżyców. Złocień będzie nas widział jak na dłoni, nawet z odległości wielu kilometrów. – Zatem nie ma powodu, byśmy siedzieli cicho – mruknął Spalony. Arthur spojrzał we wskazanym przez mata kierunku. W rzeczy samej, zza horyzontu wyłaniał się wąski, niebieskawy sierp księżyca. Sprawiał wrażenie, że wisi na niebie raczej w odległości kilkudziesięciu niż kilkuset tysięcy kilometrów. Lśnił jednak jasnym blaskiem. Niebieski księżyc wschodził szybko, ale niezbyt płynnie, zupełnie jakby uruchamiał go mechanizm zegarowy, który należałoby naoliwić. W jego blasku Arthur wyraźnie widział kołyszącego się nieopodal „Mola”. Daleko na horyzoncie ujrzał jednak coś jeszcze. Nieznany obiekt lśnił w blasku księżyca jak odbijająca światło soczewka lunety. Cienka smuga niewątpliwie była masztem. Spalony Słońcem również go dostrzegł. – Wiosłować, psy! – ryknął młodszy mat. – Wiosłować, jeśli chcecie przeżyć, żałosne istoty!
Rozdział 5 Ich przybycie na pokład „Mola” przypominało raczej paniczną ucieczkę niż uporządkowane zaokrętowanie. Rezydenci porzucili łódź i wszyscy jednocześnie zaczęli się wspinać po drabince oraz siatce przy burcie okrętu. W rezultacie zawiśli przy pomalowanym na żółto kadłubie „Mola”, wznosząc tak deprymujące okrzyki, jak: „Złocień!”, „Dreszcz!”, a nawet „Jesteśmy zgubieni!”. Spalony Słońcem z trudem ściągnął kilku Rezydentów z powrotem i kazał im wydobyć ze skrzyni linę. Nawet on jednak nie potrafił skłonić załogi do podniesienia szalupy. Gdy łódź zaczęła odpływać, sam także skoczył na burtę okrętu, po drodze pomagając Arthurowi przytrzymać się sieci. – Nie straciłem dotąd ani jednego skarbu i pasażera – burknął. – Nie jest to zasługą morskiego szlamu, z którym przyszło mi żeglować. Panie Zgodniak! Panie Zgodniak! Szalupa dryfuje! Zgodniak to starszy mat – wyjaśnił Arthurowi, gdy wdrapywali się po burcie. – Życzliwy, ale kurzy móżdżek. Jak większość tej gromady, był tu, kiedy „Mól” pełnił funkcję biura rachunkowego. Zgodniak to kierownik biura. Można by pomyśleć, że po kilku tysiącach lat na morzu czegoś się nauczył... No, ale przeczę sam sobie. W górę! Popchnął Arthura, który przetoczył się przez reling i upadł na pokład, nie zdążywszy odpowiednio ułożyć chorej nogi. Zanim się pozbierał, Spalony Słońcem chwycił go pod łokcie i szarpnął do góry, jednocześnie krzycząc: – Ichabod! Ichabod! Zabierz naszego pasażera do kapitana! I przynieś mu koc! Rezydent bez jednego tatuażu na skórze, elegancko ubrany w niebieską kamizelkę i niemal białą koszulę, wystąpił przed gromadę spanikowanych marynarzy i lekko skłonił się Arthurowi. Był szczuplejszy od większości Rezydentów i poruszał się z niebywałą gracją, zupełnie jakby odtwarzał z pamięci kroki jakiegoś tajemnego tańca. – Proszę tędy. – Wykonał zwrot w tył, co przypominało piruet, bardziej pasujący do teatralnej sceny niż do rozchwianego pokładu statku. Arthur posłusznie ruszył za Rezydentem, który najwyraźniej miał na imię Ichabod. Za plecami usłyszał wrzaski Spalonego Słońcem. – Wachta lewej burty na, reje! Gotować się do stawiania żagli! Sterburta do dział i na stanowiska abordażowe! – Strasznie hałaśliwi ci żeglarze – zauważył Ichabod. – Uwaga na głowę. Rezydent pochylił się, przechodząc przez niewielkie drzwi. Chociaż Arthur był znacznie niższy, również musiał pochylić głowę. Znaleźli się w krótkim, ciemnym i wąskim korytarzu o bardzo niskim suficie. – Nie jesteś żeglarzem? – zdziwił się chłopiec.
– Jestem kapitańskim stewardem – oświadczył Ichabod uroczyście. – Na lądzie pełniłem funkcję dżentelmena dżentelmena. – Jaką funkcję? – Niekiedy kogoś takiego nazywają pokojowcem – wyjaśnił Ichabod i otworzył drzwi na drugim końcu korytarza, w odległości zaledwie kilku metrów od wejścia. Rezydent przekroczył próg, Arthur podążył tuż za nim. Chłopiec nie spodziewał się, że ujrzy takie pomieszczenie. Miało rozmiary zdecydowanie zbyt duże, aby mogło się znajdować na pokładzie statku: była to przestronna sala o wybielonych ścianach, długa na prawie trzydzieści metrów, szeroka na dwadzieścia. Ozdobny, gipsowy sufit znajdował się na wysokości około siedmiu metrów, a pod sklepieniem, na samym jego środku, wisiał pięćdziesięcioświecowy żyrandol z rżniętego kryształu. W centrum pokoju stało mahoniowe biurko z gazową lampą o zielonym kloszu. Wzdłuż jednej ściany ustawiono długi rząd gablot wystawienniczych o szklanych wiekach; każdą z nich oświetlała oddzielna, łagodnie posykująca latarenka gazowa. W kącie po drugiej stronie sali umieszczono wielkie łoże, z zasłonami i skrzynią na pościel u stóp. Obok znajdował się parawan, pomalowany w motywy marynistyczne, a pod ścianą stała duża dębowa szafa z lustrzanymi drzwiami. W pomieszczeniu panowała całkowita cisza i nie odczuwało się kołysania. Hałas czyniony przez załogę i morze zupełnie zanikł, gdy tylko za Arthurem zamknęły się drzwi. Chłopak odniósł wrażenie, że fale nagle się uspokoiły. – Jak to... Ichabod znał treść pytania Arthura, zanim ten zdążył je zadać. – To jeden z pierwotnych pokoi. Gdy nadszedł Potop i musieliśmy przerobić biuro rachunkowe na statek, ten pokój odmówił poddania się modyfikacjom i dostosowania do pożyteczniejszych celów. A mogliśmy urządzić tu pokład bojowy. Ostatecznie doktor Scamandros połączył salę z korytarzem rufowym, ale w gruncie rzeczy nie znajduje się ona na pokładzie. – Zatem gdzie? – Nie mamy całkowitej pewności. Zapewne nie tam, gdzie przedtem, gdyż miejsce po starym biurze rachunkowym nadal pozostaje pod wodą. Kapitan jest zdania, że ten pokój budowano pod nadzorem Architektki, dzięki czemu zachował cząstkę jej cnót. Jest położony na terytorium Domu, to pewne, a nie w Królestwach. – Nie obawiasz się, że może zostać odcięty od okrętu? – spytał Arthur, gdy podeszli do łoża. Zasłony były zaciągnięte, lecz usłyszał za nimi chrapanie. Nic okropnego, czego nie dałoby się wytrzymać, lecz raczej sporadyczne pochrapywanie i posapywanie. – Ani trochę – wyznał Ichabod. – Statek nadal jest przede wszystkim biurem rachunkowym, choć dawno temu przerobionym i odmienionym. Ta sala należy do
biura rachunkowego, zatem zawsze pozostanie w taki czy inny sposób z nim połączona. Jeśli korytarz łącznikowy się zerwie, samorzutnie powstanie inne przejście. – Może przez szafę – zasugerował Arthur. Ichabod popatrzył na niego surowo i ściągnął brwi tak mocno, że niemal zetknęły się nad jego nosem. – Śmiem wątpić, młody śmiertelniku. W szafie przechowuję odzież kapitana. To nie jakaś tam ukryta ścieżka. – Wybacz – przeprosił Arthur. – Tak tylko... Zawiesił głos, widząc, że brwi Ichaboda nie powróciły na swoje miejsce, a twarz nie przybrała bardziej przyjacielskiego wyrazu. Przez kilka sekund trwało lodowate milczenie, a potem Rezydent poruszył nosem, jakby coś go zaswędziało, i pochylił się nad skrzynią z pościelą. – Oto koc – oznajmił i wręczył go Arthurowi. – Proponuję, byś się opatulił. Może przestaniesz dygotać. Chyba że trzęsiesz się tylko na pokaz. – Och, dzięki – ucieszył się Arthur. Nawet nie zdawał sobie sprawy, że drży. Dopiero kiedy Ichabod zwrócił mu uwagę, uświadomił sobie, jak bardzo zmarzł. Po rękach i nogach przebiegały mu dreszcze. Ciężki koc był jak najbardziej na miejscu. – Zimno mi. Mogłem się nawet przeziębić. – Poważnie? – Ichabod nagle się zainteresował. – Muszę powiadomić o tym doktora Scamandrosa. Najpierw jednak powinienem obudzić kapitana. – Już się obudziłem – rozległ się cichy i spokojny głos za zasłoną. – Mamy gościa, jak widzę. Jeszcze jakieś nowiny, Ichabod? – Pan Spalony Słońcem wyraził opinię, że ściga nas ten okropny pirat Złocień, w związku z kradzieżą jednej z jego skrzyń ze skarbami. – Ach – westchnął głos. – Czy pan Spalony Słońcem robi... hm... te sztuczki z żaglami i tak dalej? Abyśmy mogli... że tak powiem... uciec? – Tak jest, panie kapitanie – potwierdził Ichabod. – Czy mogę przedstawić potencjalnego pasażera, którego pan Spalony Słońcem przyjął na pokład z boi Złocienia? To chłopiec, i chyba trafnie zakładam, że śmiertelnik z krwi i kości. Nie jest jednym z dzieci Szczurołapa. – To prawda – potwierdził Arthur. – Zacznijmy od początku, Ichabod – zabrzmiała odpowiedź. – Drugiej jakości buty, trzeciej jakości palto i moja, hm, szabla. Taka jak trzeba, z ostrą klingą. – Z ostrą klingą? Czy to roztropne, panie kapitanie? – Tak, tak. Jeśli, hm, Złocień nas dopadnie... Młody śmiertelniku, jak ci na imię? – Mam na imię... Uwa...! – wykrzyknął Arthur i urwał w pół słowa, gdy Ichabod wmaszerował prosto w lustrzane drzwi szafy. Rezydent nie zderzył się jednak ze szkłem. Po prostu przez nie przeszedł, niczym pływak nurkujący w
basenie z nieruchomą wodą. Po zetknięciu się z jego ciałem srebrzyste szkło pokryły zmarszczki drobnych fal. – Uwa? – zapytał kapitan. – Przepraszam, zdekoncentrowałem się – powiedział Arthur. – Mam na imię Arth. – Uwa brzmi lepiej niż Arth – westchnął kapitan. – Szkoda. Imiona i nazwiska bywają prawdziwym utrapieniem. Weźmy moje, dla przykładu. Kotapoducha. Kapitan Kotapoducha, do usług. – Kłapoucha? – spytał Arthur, niepewny, czy dobrze usłyszał przez zasłony wokół łóżka. – Nie! Kota-poducha. Teraz rozumiesz? Takie nazwisko ujdzie w wypadku kierownika biura rachunkowego, ale jak tworzyć legendy o wilku morskim zwanym Kotapoducha? – Może warto je zmienić? – Oficerom nie wolno – wyjaśnił kapitan przytłumionym głosem. – Nazwisko zostało ustalone przez Architektkę i zapisane w Rejestrze Hierarchii Ważności. Z tego względu jestem kapitanem. Najwyższym rangą na pokładzie, numer 38598 w hierarchii ważności w Domu. Wolałbym, by było inaczej, ale w tej kwestii nie mam wyboru. Pan Spalony Słońcem jest, jak by to ująć, jedynym zawodowym żeglarzem na pokładzie. Buty? – Oto one, panie kapitanie – oświadczył Ichabod i wsunął za zasłony buty, palto i szablę. Arthur uświadomił sobie, że nie widział, by pokojowiec wracał przez lustrzane drzwi szafy. Z łoża dobiegło niewyraźne przekleństwo i po chwili zasłony zafalowały. Następnie wyłoniły się spod nich buty, do połowy naciągnięte na nogi kapitana Kotapoduchy. Ichabod pomógł dowódcy wepchnąć je jak należy, a wówczas Kotapoducha wyśliznął się z łoża, wyprostował i pokłonił Arthurowi. Był wysoki, lecz nie aż tak jak Pierwsza Dama czy Poniedziałkowy Południk. Ponadto nie wydawał się specjalnie przystojny, choć jednocześnie trudno byłoby nazwać go brzydkim. Nie ozdobił ciała tatuażami, a przynajmniej nie w widocznych miejscach. Prezentował się bardzo przeciętnie i zwyczajnie, twarz miał bez wyrazu, na głowie nosił krótką białą perukę upiętą w coś w rodzaju końskiego ogona, przewiązanego niebieską wstążką. Jego niebieskie palto było wyraźnie wypłowiałe i tylko na lewym ramieniu widniał złoty epolet. – Dobrze, młody człowieku – wymamrotał Kotapoducha, bezskutecznie usiłując zapiąć pas. Po chwili dał za wygraną i zaczekał, aż Ichabod mu pomoże. – Chcesz być pasażerem na pokładzie okrętu, który wkrótce pójdzie na dno, a cała jego załoga trafi, że tak powiem, pod szablę albo w niewolę pirata Złocienia? – Nie – zaprzeczył chłopiec. – To znaczy: chcę być pasażerem, lecz przecież uda nam się chyba umknąć? Widziałem tamten piracki okręt, ale znajdował się szmat
drogi stąd. Mamy ogromną przewagę. – Pościg nigdy nie trwa krótko – wymamrotał Kotapoducha. – Ale w końcu pewnie nas dopadną. Chyba powinniśmy iść i, dajmy na to, rzucić okiem. Pan Spalony Słońcem może wpaść na... Jak mu tam... pomysł. Albo doktor Scamandros. I to w chwili, gdy chciałem obejrzeć nowe eksponaty do mojej kolekcji. Podejrzewam, że wkrótce będzie to kolekcja Złocienia, a on jej nie doceni. Arthur właśnie nabierał w płuca powietrza, by spytać o kapitańskie zbiory – z rozanielonego spojrzenia dowódcy wywnioskował, że są ukryte w gablotach przy ścianie – lecz nim zdążył cokolwiek powiedzieć, Ichabod nadepnął mu na stopę i wymownie zakaszlał. – Co znowu? – spytał Kotapoducha, zerkając na pokojowca. – Kapitan jest potrzebny na pokładzie! – oznajmił Ichabod głośnym, stanowczym tonem. – Tak! Tak! – potwierdził Kotapoducha. – Sprawdźmy, dokąd dotarł ten niegodziwy, no, ten niegodziwy... okręt Złocienia. O twojej opłacie za przejazd, Arth, porozmawiamy później. Za mną! Ruszył ku drzwiom, a gdy tylko je otworzył, Arthur usłyszał pomruk morza, trzeszczenie drewnianych elementów statku i bezustanne krzyki Spalonego Słońcem i reszty załogi. Musiał zacisnąć powieki, opuszczając salę i wychodząc na korytarz, bo choć podłoga się kołysała, posadzka w pokoju pozostała nieruchoma. W efekcie poczuł w głębi gałek ocznych nieprzyjemny ucisk, od którego dostał mdłości. Wrażenie szybko ustąpiło, gdy tylko ponownie znalazł się na właściwym pokładzie, choć statek wznosił się i opadał tak gwałtownie, że chłopiec co kilka kroków musiał chwytać się czegoś, aby nie upaść. Na głównym pokładzie było jasno. Księżyc wisiał wysoko nad żaglowcem, jego blask był chłodny i mocny. Arthurowi przyszło do głowy, że przy takim świetle mógłby nawet czytać. Dostrzegł też, że lśnienie księżyca jest dostatecznie silne, aby wszystkie elementy osprzętu rzucały cień. Czując zimny wiatr, chłopiec staranniej otulił ramiona kocem. Podmuchy coraz chłodniejszego powietrza przybierały na sile. Arthur popatrzył na reje – wszystkie żagle były wydęte. „Mól” pozostawał w znacznym przechyle na sterburtę i gnał naprzód z dużą prędkością. Arthur obejrzał się przez ramię. Niestety, okręt piracki mknął jeszcze chyżej. Wroga jednostka była znacznie mniejsza od „Mola”, a do tego węższa, z dwoma masztami i trójkątnymi żaglami, a nie prostokątnymi jak na kupieckim statku. – W blasku księżyca tamten okręt wydaje się biały – zauważył Arthur. – Żagle są brązowe? – To kolor zaschniętej krwi – wyjaśnił Ichabod. – Krawcy zwą taką barwę „starą sangwiną”. Pokład podobno wykonano z kości legendarnego potwora z
Poślednich Królestw. Powiada się, że Złocień to pirat z Królestw. Niegdyś był śmiertelnikiem, ale posiadł mroczne sekrety Domowej Magii, i teraz jest na wpół Niconiem, na wpół... – To by... by było na tyle, Ichabod, wystarczy, dziękuję – przerwał mu Kotapoducha nerwowo. – Za mną. Ruszył na pokład rufowy. Dwóch Rezydentów mocowało się z kołem sterowym, a Spalony Słońcem wykrzykiwał rozkazy Rezydentom na rejach i na pokładzie, gdzie trymowali żagle i liny. Znajdowało się tam jeszcze dwóch innych Rezydentów. Jeden stał w milczeniu obok Spalonego Słońcem i z powagą kiwał głową przy każdym rozkazie. Przypominał nieco kapitana Kotapoduchę – miał twarz bez wyrazu, był podobnie ubrany, musiał zatem pełnić funkcję oficera. Arthur pomyślał, że pewnie jest to starszy mat, ten sam, który w biurze rachunkowym zajmował stanowisko kierownika biura. Drugi Rezydent nie mógłby się bardziej różnić od pierwszego. Ta osobliwa, drobna postać przykucnęła obok steru. Ledwie wystawała z obszernego żółtego szynela o podwiniętych rękawach. Osobnik był łysy, a jego twarz i czaszkę pokrywały drobne, liczne, wielobarwne tatuaże. Dopiero po chwili Arthur zorientował się, że rysunki na skórze są animowane – każdy z nich poruszał się i przesuwał po głowie nieznajomego. Chłopiec dostrzegł ożywione podobizny okrętów, morskich stworów, ptaków i chmur, a także map, księżyców, gwiazd i planet. – Pan Zgodniak, starszy mat – wyszeptał Ichabod i wskazał dłonią Rezydenta stojącego obok Spalonego Słońcem. – A także doktor Scamandros, nasz wybitny zaklinacz i nawigator. Jako haruspik właśnie podejmuje decyzję, dokąd możemy podążyć. Pamiętaj, nie wolno mu przeszkadzać, kiedy wróży. Mogłyby się zdarzyć rzeczy straszliwe. W tej samej chwili gwałtowny podmuch wiatru jeszcze bardziej przechylił „Mola”. Gdy wszyscy na pokładzie rozpaczliwie próbowali utrzymać równowagę, Arthur wpadł na kapitana Kotapoduchę i obaj ześliznęli się aż do relingu. Niewiele brakowało, a Arthur znalazłby się za burtą, w czarnym morzu, które było już zadziwiająco blisko. Chłopiec z trudem uchronił się przed kąpielą. W ostatnim momencie złapał koć, ale za cenę silnego uderzenia w złamaną nogę. Przeszył go koszmarny, przenikliwy ból, który objął cały bok i eksplodował w mózgu. Spalony Słońcem wykrzyczał kilka rozkazów i po chwili okręt odzyskał równowagę. Arthur spostrzegł, że niemal wszyscy marynarze zatrzymali się na relingu sterburty, z wyjątkiem dwóch sterników, którzy przywarli do koła, a także stojącego obok nich Spalonego Słońcem i pozostającego nieco z boku doktora Scamandrosa. Mag nadal kucał tam gdzie poprzednio, jakby był przyklejony do podłoża. Choć to zdawało się niemożliwe, wszystkie przedmioty, z których
korzystał, również pozostały na swoich miejscach. Na pokładzie leżało kilka map oraz dwa pozłacane kompasy z brązu, linijka i czaszka małego zwierzęcia, służącą za pojemnik na kilkanaście ołówków. Obok mapy znajdowało się mnóstwo małych, kolorowych kartoników, pozornie chaotycznie rozrzuconych po pokładzie. Doktor Scamandros studiował je uważnie i pogwizdywał przez zaciśnięte zęby. Po kilku minutach zebrał karteczki i ponownie je rozrzucił. Ku zdumieniu Arthura kartoniki połączyły się w powietrzu i wtedy chłopiec zrozumiał, że to elementy układanki. Gdy opadły na pokład, utworzyły niemal kompletny rysunek, w którym brakowało dwóch lub trzech elementów. Układanka była niepełna. Doktor Scamandros przestał pogwizdywać, a wiatr nieco osłabł, jakby w odpowiedzi na jego zachowanie. Rezydent ponownie zebrał wszystkie elementy i włożył je do kartonowego pudełka z rysunkiem owcy, które wsunął za pazuchę, pod żółty szynel. Potem wstał. Niewątpliwie nadszedł moment, w którym można już było mu przerywać, bo Kotapoducha i Zgodniak pośpiesznie do niego podeszli. – Co mówią znaki, doktorze? – zapytał Kotapoducha. – Czy istnieje kurs, który powinniśmy obrać, aby się stąd wydostać? – Nie – oświadczył Scamandros. Mówił bardzo wysokim i czystym głosem, który dziwnie kojarzył się Arthurowi z trąbką. – Jakaś moc zakłóca wróżenie z kozy i owcy. W takich warunkach nie ośmielę się przepowiadać z wołu. Bez przewodnika nie określę trafnego kursu. – Czy to Złocień? – spytał Spalony Słońcem. – Choć dzieli go od nas taki dystans? – Nie – zaprzeczył Scamandros i po raz pierwszy skierował spojrzenie ciemnych oczu prosto na Arthura. – Przyczyna zakłóceń leży znacznie bliżej. A to kto? – Arth – odparł Spalony. – Śmiertelnik, chłopiec. Wzięliśmy go na pokład razem ze skarbem Złocienia. – On dzierży obiekt o wielkiej mocy – obwieścił doktor Scamandros. W jego głosie słychać było entuzjazm. Przetrząsnął wewnętrzną stronę palta i wyciągnął okulary w oprawce ze złotego drutu. Ich soczewki były grube, wykonane z dymnego, kwarcowego szkła. Scamandros włożył okulary na czoło zamiast na oczy. – Dajcie go tu. Arthur dobrowolnie ruszył ku doktorowi i chwiejnie przeszedł po pokładzie. Spalony Słońcem pochwycił go i przytrzymał, niezbyt mocno, tak że nie wiadomo było, czy Rezydent pomaga chłopcu utrzymać równowagę, czy też traktuje go jak więźnia. – Co tam chowasz w kieszeni, chłopcze? – zainteresował się doktor Scamandros. – Masz coś, co zakłóca moje wróżby i tym samym nawigację okrętu. – To... to taka książka – zająknął się Arthur. – Nie będzie pan miał z niej
pożytku. – Sam o tym zadecyduję! – krzyknął Scamandros. Wepchnął rękę do kieszeni Arthura, a Spalony Słońcem mocniej zacisnął dłonie na jego ramionach. – Co my tu mamy... Gdy dotknął okładki Atlasu, rozległ się donośny huk, jakby ktoś wystrzelił z pistoletu. Scamandros cofnął rękę tak szybko, że Arthur nawet tego nie dostrzegł. W następnej chwili nawigator skakał po całym pokładzie, chowając dłoń pod pachą. – Au! Au! Au! – skrzeczał. – Za burtę z nim! Spalony Słońcem zawahał się, ale po chwili uwięził chłopca w niedźwiedzim uścisku i pokuśtykał do relingu przy sterburcie, z którym zderzył się z wielką siłą, jako że pokład był przechylony i idąc, mat nabierał prędkości. – Wybacz, młodzieńcze – oświadczył. Uniósł Arthura, gotów cisnąć go w głębiny. – Doktor jest nam potrzebny.
Rozdział 6 Nie! – wrzasnął Arthur, gdy Spalony Słońcem go podnosił. – Jestem przyjacielem Żeglarza! Kapitana Toma Shelvocke’a! Spalony Słońcem opuścił chłopca na pokład. – Udowodnij – zażądał ozięble. – Jeśli łżesz, wyrżnę ci w głowie skrzela, a dopiero potem cisnę cię za burtę. Arthur drżącą ręką sięgnął do bluzy od piżamy i wyciągnął prowizoryczny sznurek z nitki dentystycznej. Przez jedną straszną chwilę sądził, że zgubił medalion, lecz zaraz potem go wydobył i zawiesił na piersi, w widocznym miejscu. – Co się tak guzdrzesz, Spalony!? – krzyknął doktor Scamandros gniewnie. – Do morza z nim! Spalony Słońcem uważnie obejrzał dysk, trącił go palcem i popatrzył na drugą stronę, po czym westchnął i puścił Arthura. W tym samym momencie okręt przechylił się mocno na bakburtę i ponownie wyprostował. Niewiele brakowało, a chłopiec i tak wypadłby za reling. – Panie Spalony Słońcem, proszę natychmiast wykonać polecenie doktora! – rozkazał Kotapoducha stanowczo. – Musimy znać drogę ucieczki! – Nie da rady, kapitanie! – krzyknął Spalony Słońcem. – Chłopak nosi znak Żeglarza. Jeśli prosi o pomoc, wszyscy ludzie morza muszą mu jej udzielić. – Proszę o pomoc! – potwierdził Arthur pośpiesznie. – Nie chcę trafić za burtę. Muszę tylko przesłać wiadomość do Niższego Domu albo do Odległych Rubieży. – On ma co? Od kogo? – spytał Kotapoducha. Spalony ponownie westchnął i pomógł Arthurowi przejść po pochyłym pokładzie do zgromadzonej przy kole sterowym grupy. Doktor Scamandros nadal trzymał dłoń pod pachą. Na widok chłopca skrzywił się groźnie. – Żaden marynarz nie przeciwstawi się Żeglarzowi – oświadczył Spalony Słońcem. – Chłopak ma medalion od niego, więc musisz wymyślić coś innego, doktorze. Mały nie trafi za burtę. – Żeglarz. – Scamandros zamyślił się głęboko. – Postać wielbiona przez ludzi morza. Jeden z synów Starucha, jak mniemam? – Zgadza się – potwierdził Arthur, chociaż pytanie nie było skierowane do niego. – Oraz Architektki. – Może działałem nieco pochopnie – ciągnął Scamandros. – Przyszło mi teraz do głowy, że masz w kieszeni coś, czego nie chcielibyśmy wyrzucać do morza. Tak czy owak, każdy przyjaciel Żeglarza... Proszę, przyjmij moje przeprosiny. – Nie ma sprawy – odparł chłopiec. – Tak bywa. – Cóż, hm, witamy na pokładzie – odezwał się kapitan. – Nie posiadamy się z
radości, mogąc cię gościć. Obawiam się jednak, że nasza podróż zostanie, jak by to ująć, skrócona. Wszyscy skierowali wzrok za rufę. „Dreszcz” zbliżył się wyraźnie, był teraz oddalony o około półtora kilometra. – Wkrótce wypalą z dział dziobowych – mruknął Spalony Słońcem. – Jeśli mają proch. Dysponują też modyfikatorem pogody. Będziemy musieli walczyć. – Hm. – Zgodniak przełknął ślinę i jednocześnie zmarszczył czoło. – To nie brzmi obiecująco. – Doktorze, możesz zapewnić nam lepszy wiatr? – spytał Spalony Słońcem. – Dasz radę rozwiązać jeden ze swoich węzłów? – Nie – oświadczył Scamandros. – Złocień już panuje nad wiatrem i ma większą moc niż ja. Na Morzu Granicznym nie ma dla nas drogi ucieczki. – A czy istnieje godny uwagi kurs na Poślednie Królestwa? – Kotapoducha częściowo wysunął szablę z pochwy i niemal pokaleczył palce na obnażonym ostrzu. – Istnieje możliwość, którą mogłem przeoczyć z powodu nieznośnego bólu dłoni – wyjaśnił Scamandros. – Nie mogę odprawiać haruspickich wróżb z powodu magicznej interferencji. Młodzież czasem dysponuje jednak przyrodzonymi zdolnościami, więc ten chłopiec ma szansę nam pomóc. Młodzieńcze, czy potrafisz odczytywać przyszłość ze zwierzęcych trzewi? – Nie. – Arthur skrzywił się z obrzydzeniem. – To odrażające! – Nikt już nie korzysta z prawdziwych wnętrzności – szepnął Ichabod. – Wystarczają magiczne układanki z ich rysunkami. – W rzeczy samej, ta sztuka stała się bardziej uporządkowana i mniej kłopotliwa w użyciu – podkreślił Scamandros, najwyraźniej obdarzony wyśmienitym słuchem. – Osobiście uważam jednak, że najlepiej jest przechodzić szkolenie według dawnej mody, a dopiero potem zabierać się do układanek. Zatem nie jesteś haruspikiem ani jasnowidzem? – Nie... – Wobec tego rzucisz elementy, a ja odczytam wróżbę. – Scamandros wyciągnął spod szynela duże pudło, większe niż to, które wcześniej schował, i wręczył je Arthurowi. Na pudle widniał rysunek wołu, przy czym tył zwierzęcia był zaprezentowany w przekroju, aby ukazać wnętrzności. – A teraz szybko. Weź pudło i wysyp zawartość. Gdy Arthur otworzył pudło, coś świsnęło nad okrętem. Dźwięk przypominał połączenie gwizdka lokomotywy i skrzeczenia wystraszonej papugi. Spalony Słońcem podniósł wzrok. – Mają proch! – wymamrotał. – To strzał wstrzeliwujący. Niezwłocznie przystąpił do wykrzykiwania nowych rozkazów sternikowi oraz załodze. „Mól” zakołysał się i przechylił na sterburtę, gdy sternik zakręcił kołem. Marynarze rzucili się do lin, by trymować żagle na rejach, poziomych belkach na
masztach. Arthur ukląkł na pokładzie i wsunął dłonie do pudła. Chociaż miał przed oczyma wyłącznie fragmenty kolorowych kartoników, wzdrygnął się, gdy ich dotknął. – Fuj! – wykrzyknął. – Przypominają surową mielonkę albo... albo coś jeszcze gorszego! – Nie zwracaj na to uwagi – polecił mu Scamandros. – Wyjmij elementy i rzuć je na pokład. Nie mamy chwili do stracenia! Arthur otrząsnął się i zawahał. Potem ponownie usłyszał świst i wielka fontanna wody wytrysnęła tuż za „Molem”, ochlapując wszystkich lodowatą wodą. – Wstrzelili się – obwieścił Spalony Słońcem ponuro. – Następny strzał będzie celny. Arthur odetchnął głęboko i zanurzył dłonie w pudle. Wydobywanie elementów przypominało wyciąganie martwych robaków. Mimo to chłopiec wybrał całą zawartość pudła i rzucił kartoniki Scamandrosowi pod nogi. Podobnie jak wcześniej, elementy połączyły się podczas upadku. Tym razem jednak ani jeden nie pozostał luzem, wszystkie stworzyły idealny prostokąt. Kolory mieszały się i lśniły, jak w rozlanej farbie, a następnie utworzyły linie i wzory. Po kilku sekundach pojawił się rysunek przedstawiający skalistą wyspę, a właściwie stertę żółtych kamieni otoczoną morzem o zaskakującej barwie, raczej fiołkowej niż niebieskiej. Scamandros popatrzył na rysunek, wymamrotał coś pod nosem, zwinął mapę leżącą na pokładzie i natychmiast rozpostarł ją ponownie. Oczom zebranych ukazało się najzupełniej odmienne odwzorowanie. – Wyspa Utraconej Nadziei, Morze Jazerskie na planecie zwanej przez nas Gerain – oświadczył Scamandros. – To załatwia sprawę! – Hm, panie Zgodniak... – powiedział Kotapoducha. – Eee, panie Spalony Słońcem... – powiedział Zgodniak. – Przygotować się do Przekroczenia Pasa! – ryknął Spalony Słońcem. – Kto nie ma zajęcia, niech się mocno trzyma! Kotapoducha i Zgodniak pognali do relingu i chwycili go oburącz. Spalony Słońcem dołączył do dwóch Rezydentów przy kole sterowym. Scamandros podniósł układankę, która się nie rozpadła, i także stanął obok. – Łap linę albo reling – polecił Ichabod Arthurowi. – Kiedy doktor krzyknie, pochyl się i zamknij oczy. Cokolwiek zrobisz, nie zwalniaj uścisku! Arthur posłusznie wykonał polecenie. Mocno chwycił reling przy bakburcie i popatrzył na doktora Scamandrosa, który trzymał układankę i mamrotał coś do siebie, od czasu do czasu wydając polecenia Spalonemu Słońcem. – Bakburta pięć, bez zmian – oznajmił. – Sterburta dziesięć i z powrotem śródokręcie, przytrzymać, bakburta pięć, bakburta pięć, sterburta dziesięć...
„Mól" pochylał się raz na jedną, raz na drugą stronę, lecz wydawało się, że tylko nieznacznie zmienia kurs, choć sternik bezustannie kręcił kołem w lewo i w prawo. Doktor Scamandros przez cały czas wydawał polecenia, a okręt posłusznie manewrował. Arthur usłyszał za plecami coś jakby grzmot i popatrzył w kierunku rufy. Ujrzał błysk dział dziobowych „Dreszcza”, a zaraz potem rozległ się złowróżbny świst. Tym razem jednak pocisk nie wpadł do morza ani nie przeleciał nad okrętem. Gdy doktor Scamandros krzyknął coś niezrozumiałego i wyrzucił układankę w powietrze, Arthur usłyszał potworny trzask i łoskot, który momentalnie wytłumił wszelkie inne dźwięki. Chłopak zamknął oczy i pochylił się tak, jak mu nakazano. Miał tylko nadzieję, że zniszczona przez kulę armatnią część okrętu nie spadnie mu na głowę. Po upiornym trzasku, towarzyszącym pękaniu jakiegoś istotnego elementu na pokładzie, zapadła chwilowa cisza, a potem rozbłysło światło tak ostre, że Arthurowi pojaśniało przed oczyma, choć ani na moment nie rozwarł powiek. Po błysku coś huknęło, cały okręt się zatrząsł. Wibracje były tak silne, że Arthura rozbolały kończyny i brzuch. Z miejsca zrozumiał, co się dzieje. Machinalnie wsunął dłoń do kieszeni, w której spoczywało zaproszenie, i skulił się, nie wyciągając ręki z kieszeni. Lada moment mieli ponownie przekroczyć Pas Burz! Grzmot okazał się tak ogłuszający, że jego echo jeszcze przez pewien czas pobrzmiewało w uszach i głowie Arthura. Nawet kiedy wszystko ucichło, musiał przez chwilę dochodzić do siebie, bo drżał i nic nie słyszał. Lśnienie błyskawicy pozostało mu przed oczyma w postaci plam, a także czarnych punktów, których taniec utrudniał mu widzenie. Gdy rozwarł powieki, ujrzał obraz zniszczenia, a zaraz potem niezwykłe zjawisko, jedna z ogromnych, poziomych belek na głównym maszcie „Mola” runęła po eksplozji armatniej kuli. Połowa rei spoczywała na pokładzie, druga trafiła do morza. Okręt był pokryty bezładną plątaniną drewna, lin i płótna. Arthur ledwie rzucił okiem na rumowisko. Skupił uwagę na widoku przed okrętem, gdzie z wody sterczała pionowo gigantyczna pozłacana rama o szerokości około stu pięćdziesięciu metrów i wysokości stu metrów. Wewnątrz obiektu znajdowała się wielka, świecąca jaskrawym światłem wersja układanki Arthura, z żółtą kamienną wysepką oraz fiołkowym morzem. Obraz w ramie nie wyglądał jednak jak rysunek. Morze kołysało się, fioletowawe chmury sunęły nad lądem, dookoła fruwały ptaki oraz istoty do nich podobne. Chłopiec dostrzegł zarysy elementów znacznie węższych i bardziej falistych niż w zwykłej układance, których kontury były wyjątkowo cienkie i ledwie widoczne. – Wachta sterburty! Odciąć linę! Ale już!... Spalony Słońcem nie zdążył dokończyć, gdy „Mól” się zakołysał, a żagle
załopotały. Ich szum przypominał szydercze oklaski. – Ster! Trzymaj kurs! – krzyknął Spalony Słońcem. „Mól” usiłował żeglować prosto ku obrazowi w ramie. Arthur widział to wyraźnie. Zrozumiał, że nie mają przed sobą malowidła, lecz wrota do innego świata, gdzieś w Poślednich Królestwach. – Zgubiliśmy ich? – spytał doktora Spalony Słońcem. Scamandros spojrzał za rufę i opuścił dymne okulary na oczy, aby lepiej się przyjrzeć zaskakująco odległemu Pasowi Burz. – Nie jestem... Nie. Arthur obejrzał się i zamrugał, oślepiony jaskrawymi błyskami światła, które teraz pojawiały się w odległości kilku mil od okrętu. Z początku nic nie dostrzegał, lecz po chwili ujrzał zarys ciemnych żagli „Dreszcza”. Jednostka pozostała w tyle, lecz szybko nadrabiała stracony dystans, i zanosiło się na to, że w niedługim czasie dogoni „Mola”. Ten zaś płynął wolniej niż w zwykłych okolicznościach, z powodu pękniętej rei – jej zanurzona za burtą część pełniła funkcję wielkiej i niezgrabnej kotwicy. – Będą próbowali przeniknąć przez portal naszym śladem – zaniepokoił się Spalony Słońcem. – Czy jest jakiś... manewr, który moglibyśmy wykonać? – zapytał Kotapoducha niepewnie. – Odrąbać tę reję! – ryknął Spalony Słońcem. Arthur wzdrygnął się. Młodszy mat najwyraźniej był tym bardziej hałaśliwy, im większy ogarniał go lęk. Doktor Scamandros skierował wzrok na otoczone złoconą ramą przejście do krainy fiołkowego morza. „Molowi” nadal pozostawało do pokonania kilkaset metrów. Scamandros odwrócił się ku pościgowi, wyciągnął ołówek i dokonał kilku obliczeń na wielkim mankiecie żółtego szynela. – Jeśli utrzymamy dotychczasową prędkość, Złocień dopadnie nas tuż przy portalu – oświadczył. – Nawet jeśli nie zmiecie nam masztu ani nie przedziurawi nam kadłuba pod powierzchnią wody. – Zaprzestanie ostrzału – powiedział Spalony Słońcem. – Przecież nie musi strzelać, prawda? I tak płyniemy powoli. Dodatkowe kule mogą uszkodzić łup. Wiarygodność tego przypuszczenia została natychmiast podważona. Za rufą rozległ się huk wystrzału i po chwili obok „Mola” wyrósł pióropusz wody, tym razem niebezpiecznie blisko kadłuba. – Jak się nad tym zastanowić, może nas posłać na dno choćby dla kaprysu – dodał Spalony Słońcem i popatrzył na główny pokład, gdzie Rezydenci bezskutecznie rąbali siekierami zwaloną reję. – Ciąć! Nie wałkonić się! Ciąć! Doktorze, zrób coś, jeśli da się jeszcze coś uczynić. Umiejętności żeglarskie już nam nie pomogą. Biegnę po siekierę! – Nie dawaj za wygraną! – zawołał Kotapoducha, gdy Spalony Słońcem
zeskoczył przez kapę na śródokręcie. Arthur spojrzał na błyskawicznie zbliżającą się piracką jednostkę, a potem na żywy obraz w ogromnej pozłacanej ramie. Nawet bez skomplikowanych kalkulacji rzucało się w oczy, że „Dreszcz” dogoni „Mola” przed transferowym portalem. Pozostał jeszcze tak długi dystans do pokonania... Nagle wpadła mu do głowy pewna myśl. – Nie znam się na czarach ani na niczym podobnym – odezwał się. – Ale ten wielki obraz działa jak podróżny talerz, na którym się staje, żeby dokądś dotrzeć, prawda? Scamandros z roztargnieniem skinął głową. – Skoro więc nie możemy dotrzeć do niego na czas, czy istnieje sposób, aby go do nas przybliżyć? Scamandros zmarszczył czoło i przechylił głowę, jakby olśniony pomysłem Arthura. Chłopiec zauważył, że drobne tatuaże na twarzy doktora przedstawiają katastroficzne sceny: sztormy na morzu, tonące statki, eksplodujące słońca, implodujące planety. Gdy doktor otworzył usta, aby coś powiedzieć, „Dreszcz” wypalił ponownie. – Ciekawe. Tak, teoretycznie możliwe jest... Słowa Scamandrosa zagłuszył huk, kiedy kula armatnia trafiła „Mola” w burtę, nieco z tyłu i poniżej koła sterowego. Ciężkie drewno rozpadło się na tysiące śmiertelnie niebezpiecznych odprysków, długości nawet trzydziestu centymetrów. Ogromne drzazgi zaświstały nad pokładem rufówki.
Rozdział 7 Arthur dopiero po chwili uświadomił sobie, że leży na pokładzie, tuż przy relingu, a jego zdrowa noga zwisa za burtą. Wszędzie dookoła słyszał wrzaski i jęki. Przez moment sądził, że dostał nagłego ataku astmy i zemdlał z braku tlenu. Jego oddech był jednak bez zarzutu, a przynajmniej tak się wydawało chłopcu, nim gwałtownie odzyskał pełną świadomość. W powietrzu fruwały wielkie drzazgi... Podciągnął nogę, usiadł i rozejrzał się. Ledwie do niego docierało, że złamaną kończynę przeszywa ból, zdążył już do niego przywyknąć. Na szlafroku ujrzał plamy jaskrawoniebieskiej krwi. Poczuł ból w lewej dłoni. Gdy ją uniósł, znowu zobaczył krew, tym razem czerwoną. Nie było jej wiele. Skupił uwagę na środkowym palcu i wyciągnął z niego drzazgę o kształcie igły. Jej ostrze przebiło skórę na kostce i drewno sterczało z ciała. – Popatrz sam! Kompletnie zniszczona! – jęknął ktoś obok Arthura. Chłopiec odwrócił się powoli. Po drugiej stronie pokładu zobaczył wielką dziurę. Siła wybuchu porozrywała deski i rozrzuciła ich szczątki. Na potrzaskanym drewnie, wśród drzazg i odprysków, widniały plamy błękitnej krwi. Ichabod wskazywał palcem kamizelkę. Z brzucha Rezydenta sterczał ostro zakończony kawał drewna długości przedramienia Arthura. Z rany ciekła niebieska krew i gromadziła się w kieszeni kamizelki. – Nie boli? – zdumiał się chłopiec. Był w szoku, lecz zdezorientowany umysł podpowiadał mu, że warto ponownie obejrzeć całe ciało. Arthur wiedział, że dla Rezydenta nawet obcięcie głowy nie oznacza śmierci, lecz marna to była pociecha, gdyż nim samym rządziły inne prawa. Gdyby odniósł taką ranę jak Ichabod, z pewnością już by nie żył. – Boli, i to jak! – Ichabod wykrzywił usta. – Ale popatrz tylko na moją ulubioną kamizelkę! Arthur obejrzał sobie ręce i nogi. Wydawały się w porządku. Ostrożnie pomacał się po brzuchu i głowie. Najwyraźniej one również nie ucierpiały. Zranił się tylko w palec. Rezydenci przy kole sterowym nie mieli tyle szczęścia. Arthur ledwie mógł na nich patrzeć, tak bardzo byli pokłuci ostrymi kawałkami drewna. Chłopak cieszył się, że błękitna krew nie wygląda tak dramatycznie jak prawdziwa, ludzka. Członkowie załogi przez cały czas narzekali na gnębiącego ich pecha. – Ciężko ranni do kwatery kapitańskiej! – rzucił doktor Scamandros. Nie wyglądał na rannego, lecz z rękawa jego żółtego szynela sączył się strumyk niebieskiego płynu. – Ty także, śmiertelniku! Mogłeś tu zginąć! Pod pokład, natychmiast. Ichabod, zaopiekuj się naszym cennym pasażerem. Arthur dźwignął się i z wahaniem ruszył na schodki. Ichabod szedł u jego
boku. – Co zamierzasz uczynić, doktorze? – spytał kapitan Kotapoducha smętnie, zapatrzony w miejsce, w którym niegdyś znajdowała się jego stopa oraz jeden z drugiej jakości butów. – Moim zdaniem kulę armatnią powleczono Nicością. – Gdyby tak było, czułbyś się o wiele gorzej, kapitanie – zauważył doktor Scamandros. – jak już nadmieniłem, istnieje teoretyczna możliwość przyśpieszenia transferu poprzez przysunięcie portalu do podróżnego, a nie na odwrót. Rzecz jasna, jest to zadanie niebywale trudne i niebezpieczne. Wszyscy patrzyli na piracką jednostkę za rufą. Wrogi okręt ponownie wypalił i niemal w tej samej chwili wielka fontanna wody wystrzeliła z morza nieco przed dziobem, od strony bakburty „Mola”. – Co mogłoby się zdarzyć gorszego niż wieczne zniewolenie albo powolna śmierć w męczarniach, pod wpływem opartych na Nicości czarów Złocienia? – westchnął Zgodniak. Z jego tonu nie wynikało, że naprawdę pragnie się o tym przekonać. – Jeśli nam się nie powiedzie, nie przeniesiemy się do Pośledniego Królestwa, lecz do Otchłani Nicości, gdzie zostaniemy natychmiast zgładzeni. – Moja kolekcja też przepadnie? – zainteresował się kapitan Kotapoducha. – Zniknie okręt oraz wszystko, co się na nim znajduje i jest z nim związane – podkreślił Scamandros. – Także twoje znaczki, kapitanie. Zatem jakie rozkazy wydasz? Arthur zawahał się na schodach, pragnąc usłyszeć odpowiedź Kotapoduchy. Musiała istnieć inna droga... Może zdołałby uciec przez Niebywałe Schody? Nie, nie w swojej obecnej kondycji. Zapewne nawet nie miał dość mocy... – Nie mogę dopuścić, aby moja kolekcja wpadła w ręce Złocienia – oświadczył kapitan Kotapoducha słabym głosem. – Wszystko... albo Nicość! Arthur ujrzał, jak Scamandros rozchyla poły żółtego szynela. Podszewka płaszcza była obszyta dziesiątkami kieszonek i pętelek na magiczne przybory i urządzenia. Zaklinacz wybrał dwa ostro zakończone pręty z brązu, wyposażone w haczyki przy szpicach. Chociaż pod paltem były miniaturowe, długie na zaledwie kilka centymetrów, to gdy je wyciągnął, momentalnie wydłużyły się na co najmniej metr. – Pogrzebacze – wyjaśnił Ichabod. – Od kompletu. Bardzo ładne. Idziemy dalej! Arthur ruszył za Ichabodem na dół, przejściem koło bakburty, gdzie Spalony Słońcem oraz załoga kończyli pracę przy odcinaniu złamanej rei i usuwaniu innych szczątków. Przy kapie chłopiec zatrzymał się jednak i odwrócił ku Scamandrosowi, który właśnie wyciągał przed siebie ręce z pogrzebaczami. Pręty z brązu bezustannie się wydłużały, aż wreszcie przybrały postać niewyraźnych strumieni światła, sięgających do nieba i na boki okrętu.
Zaledwie kilka sekund później przeobrażone pogrzebacze docierały już do wielkiej pozłacanej ramy portalu prowadzącego do Pośledniego Królestwa. Haki na końcach prętów miały teraz długość co najmniej dziesięciu metrów. Pogrzebacze zakołysały się poza obrębem ramy, lecz Scamandrosowi udało się je zahaczyć. Gdy słoneczny brąz zetknął się z magiczną pozłotą, zabrzmiał przenikliwy, metaliczny zgrzyt. Wszyscy na okręcie wbili wzrok w portal oraz dwa haki doktora. Ichabod nie protestował i nie usiłował skłonić Arthura do zejścia pod pokład. Podobnie jak inni, chciał zobaczyć, co się zdarzy. Scamandros wykrzyknął jakieś słowo, które przeszyło Arthura niczym iskra elektryczna. Chłopak wrzasnął i przycisnął dłonie do uszu. Doktor ponownie krzyknął, Arthur zaś, nagle zupełnie wyczerpany, spadł ze schodów, pociągając za sobą zaskoczonego Ichaboda. Scamandros szarpnął pogrzebacze z powrotem ku sobie. Ze zgrzytem dziesięciu tysięcy palców na przeogromnej tablicy szerokie wrota prowadzące na Wyspę Utraconej Nadziei zadrżały i ruszyły ku „Molowi”. Z początku zdawało się, że wszystko przebiega zgodnie z planem. Portal szybko przybliżał się do okrętu, który żeglował w jego kierunku. Kiedy jednak statkowi pozostało do pokonania zaledwie kilka metrów, portal zaczął się chwiać i trząść, a jego górna krawędź pochyliła się niebezpiecznie. Zamiast zwykłego nieba zza ramy wyłoniła się ciemna masa, połyskująca niczym kamień wulkaniczny. Otchłań Nicości. – Prędzej! – wrzasnął Scamandros ze strachem w głosie. – Niech ten okręt płynie prędzej! Zastygli w nabożnym lęku Rezydenci rzucili się do pracy, poganiani niewiarygodnie donośnym wrzaskiem Spalonego Słońcem. Trymowali reje, napinali liny, stawiali żagle tam, gdzie prawie nigdy ich nie rozwijano. – Prędzej! – wył Scamandros. Portal walił się przed dziobem okrętu. Zamiast ciągnąć ramę pogrzebaczami, doktor usiłował ją teraz podtrzymać. Ciemność falowała za niebotycznym obrazem. – Musimy się przedostać, nim portal runie! Tymczasem rama pochylała się coraz bardziej. Bukszpryt „Mola” przeszył lśniącą, pokawałkowaną powierzchnię wizerunku obcego świata. Chwilę później dziób okrętu i reszta kadłuba zanurzyły się w obrazie. Światło złagodniało, przybierając spokojniejszy, złocisty odcień. Muskająca Arthura bryza natychmiast stała się ciepła. Gdy stewa rufowa „Mola” minęła portal, Scamandros padł na pokład, a jego pogrzebacze zadźwięczały na deskach. Znowu wyglądały jak zwykłe pręty z brązu. Portal, spełniwszy zadanie, zapadł się w sobie. Ustąpiło zagrożenie Nicością. „Mola” czekały jednak inne kłopoty.
– Lądowanie na wodzie! Przygotować się! – ryknął Spalony Słońcem. – Uwaga! Arthur cofnął się instynktownie i uchwycił się drabiny przy bakburcie. Spalony Słońcem wrzeszczał strasznie głośno, co dowodziło, że sprawa jest poważna. „Mól” w całości przeniknął przez portal, lecz ze względu na kąt nachylenia obrazu okręt wpadł do innego świata z wyższego poziomu. W momencie pokonywania wrót jednostka znajdowała się około dziesięciu metrów nad wodą. „Mól” z impetem spadał w morze. Nie zdążyło przebrzmieć echo krzyku Spalonego, kiedy okręt mocno się pochylił, dziobem do przodu. Arthur zauważył, jak Ichabod ześlizguje się obok niego i dopiero po chwili udaje mu się złapać za kraty. Inni Rezydenci przetaczali się po pokładzie. Niektórzy spadali lub zeskakiwali z takielunku, ale Arthur widział, że trafiali do fiołkowego morza. Potem okręt zderzył się z morzem. Nogi Arthura podleciały do góry, ale udało mu się nie puścić drabiny. Zdrową nogą desperacko wierzgał na wszystkie strony, usiłując znaleźć punkt oparcia i uniknąć zjazdu z rufy na całkowicie zanurzony dziób. Przez upiorną sekundę wydawało mu się, że cały okręt da nura w fiołkową toń. Jednostka zagłębiła się w niemal dziesięciometrowej warstwie spienionej wody, lecz na szczęście wypłynęła, gwałtownie rozkołysana. Jej ruch sprawił, że jeszcze więcej Rezydentów wpadło do morza. Arthur był cały mokry, lecz nie puszczał drabiny. „Mól” stopniowo się uspokajał. Ichabod wstał, otrzepał ubranie, cmokając z irytacją, i podszedł do Arthura. Znikło drewno, które sterczało Rezydentowi z brzucha, jednak kamizelkę miał nadal przesiąkniętą błękitną krwią. – Zejdź niżej – zachęcił chłopca. – Zatamowałem krwotok, ale muszę pomóc doktorowi, jeśli ktoś naprawdę jest poważnie ranny. – Czy w takich warunkach wstawanie jest bezpieczne? – zapytał Arthur. Nawet nie zamierzał zgadywać, co może oznaczać określenie „naprawdę poważnie ranny”. Ichabod powiódł wzrokiem dookoła. – Chcę wierzyć, że tak – potwierdził. – Przeniknęliśmy przez Portal Transferowy. Morze w tym miejscu jest całkiem spokojne, przynajmniej teraz. Arthur ostrożnie wstał i skrzywił się, czując paroksyzm bólu w nodze. Gdy nieco przestał cierpieć, rozejrzał się wokoło. Spalony Słońcem wydawał rozkazy, lecz niezbyt głośno. Rezydenci wspinali się z powrotem po olinowaniu na pokład, a ci, którzy nie spadli do morza, wędrowali już po rejach, przygotowując się do zwinięcia żagli. Sytuacja wydawała się zaskakująco sielankowa. Spokój zakłócił dopiero jeden z Rezydentów, który wytknął głowę z przedniego luku.
– Panie Spalony Słońcem! – krzyknął. – Pękło kilkanaście wzdłużnych pasów poszycia! Kokpit nabrał ponad metr wody! Arthur spojrzał na Ichaboda. – Mniemam, że to oznacza, iż toniemy – wyjaśnił Rezydent spokojnie. – Bez wątpienia za moment usłyszymy więcej. A teraz chciałbym oczyścić ci ubranie z drobin drewna. Nie czekając na pozwolenie, Ichabod przystąpił do usuwania drzazg z ramion chłopca. Arthur przypomniał sobie, jak niewiele brakowało, by przeszyły go śmiertelnie jeszcze bardziej niebezpieczne większe. Musiał się odsunąć, aby zrobić miejsce Spalonemu Słońcem, który biegł z powrotem na pokład rufowy i z rozpędu wskoczył na środkowy stopień. Przy kole sterowym zapanowało zamieszanie. Doktor Scamandros był na wpół przytomny, lecz nadal trzymał wszystkie mapy. Szczegółowe plany były potrzebne do tego, by jeszcze przed zatonięciem jednostki załoga zorientowała się, co należy robić. Wszystko wskazywało na to, że przy takim tempie nabierania wody przez pęknięty kadłub okręt pójdzie na dno w ciągu najbliższych trzydziestu minut. Chociaż kapitan Kotapoducha i starszy mat Zgodniak znajdowali się na miejscu, dowodzenie przejął jak zwykle Spalony Słońcem. – jak rozumiem, kapitanie, będziesz chciał skierować okręt prosto na Plażę Przeciwkrabową? – spytał całkiem spokojnie. Wskazał dłonią Wyspę Utraconej Nadziei, odległą o nieco ponad półtora kilometra. – Nieraz tam bywałem. Piaszczyste dno jest dobre, głębokie i dość strome. Gdy osiądziemy na mieliźnie, będziemy mogli wciągnąć okręt na plażę i przechylić go, by naprawić uszkodzenia. – Hm, tak, doskonale, panie Spalony Słońcem, proszę brać się do pracy – zgodził się Kotapoducha. – Ja tylko... ehem... skontroluję sytuację pod pokładem. Plaża Przeciwkrabowa, tak? Wybornie. Wyśmienicie. Panie Zgodniak, jak rozumiem, możemy powierzyć statek pieczy pana Spalonego Słońcem? – Słucham? – spytał Zgodniak. Tył palta miał podziurawiony jak sito, a na niektórych otworach widniały plamy jego własnej błękitnej krwi. – Tak jest, kapitanie. Obaj opuścili pokład rufowy i przedefilowali obok Arthura oraz Ichaboda. Nawet nie spojrzeli na chłopca i sprawiali wrażenie, że bardzo im śpieszno do kabiny kapitana. Kotapoducha mamrotał coś na temat wilgotności, gumy arabskiej i ząbkowanych krawędzi. – Fascynujące czasy – westchnął Ichabod. – Zderzenia takich zdarzeń nam się nie zdarzają. Od ostatnich stu lat, a nawet więcej, nic podobnego nam się nie przytrafiło. Chodźmy. – Nie moglibyśmy zostać na pokładzie? – spytał Arthur, kiedy odchodzili. Nadal był bardzo roztrzęsiony po wybuchu kuli armatniej, a w dodatku, jak przewidział, po opuszczeniu Domu miał pewne trudności z oddychaniem. Poza tym
niespecjalnie pragnął ujrzeć „naprawdę poważnie rannych” i ogromnie chciał pozostać na świeżym powietrzu. Gdyby zszedł pod pokład, pewnie zwymiotowałby ze zdenerwowania. Potrzebował tlenu i czegoś, na czym zdołałby skupić uwagę. – Pewnie byśmy mogli – odparł Ichabod z wahaniem. – Kapitan i pan Zgodniak zajmą się przeglądaniem kolekcji i tylko ona będzie ich interesowała. Z kolei doktor Scamandros zawoła mnie, jeśli będę mu potrzebny. Poprosimy pana Spalonego Słońcem o zgodę na dołączenie do niego na pokładzie rufowym. Ichabod przywołał Spalonego Słońcem, który po chwili skinął głową i ruchem dłoni nakazał im obu wejść na górę. Dwaj dotychczasowi sternicy w towarzystwie doktora Scamandrosa zeszli pod pokład, by opatrzyć rany. Ich miejsce zajęło dwóch Rezydentów, którzy ściągnęli Arthura z boi. – To dopiero było żeglowanie, a niech mnie – oświadczył Spalony Słońcem, kiedy Arthur podszedł bliżej. Rezydent wydawał się niesłychanie radosny. – Niewielu jest takich, co mogą powiedzieć, że wymknęli się pościgowi „Dreszcza”. – Przecież toniemy – zauważył Arthur. – Nabieramy wody, to fakt – przyznał Spalony. – Ale zanim okręt pójdzie na dno, znajdziemy się na plaży. Czeka nas co najmniej tydzień naprawiania i remontowania. – Tydzień! – jęknął Arthur i zakaszlał. Ze strachu nagle poczuł silny ucisk w płucach. Tydzień spędzony w tym Poślednim Królestwie mógł oznaczać siedem straconych dni w jego własnym świecie. Wciąż nie rozumiał, jakie są różnice w upływie czasu w Domu i w Poślednich Królestwach, lecz spędzanie na wyspie tylu dni wydawało się złym pomysłem. A jeśli w rezultacie straci tydzień w domu? Jego rodzice oszaleją z niepokoju, podobnie zresztą rodzice Liść. Na dodatek nie miał żadnych lekarstw przeciw astmie, więc mógł nie dotrwać nawet do końca tygodnia. A jeśli pogorszy się stan jego złamanej nogi? – Nie mogę spędzić tygodnia na bezludnej wyspie! – Będziesz musiał, chyba że lepszy z ciebie pływak, niżby się na pozór zdawało – odparł Spalony Słońcem. – Na tym świecie nie ma nic a nic. Mnóstwo wysp, trochę czegoś, co od biedy można nazwać rybami i drobiem, i jeszcze nieco dobrego drewna. Na tym koniec. Bezpieczna kryjówka przed piratami Złocienia i wścibskimi gryzipiórkami z Domu. – Wścibskimi gryzipiórkami? – Urzędnikami. Inspektorami. Kwestorami. Audytorami. Sam wiesz. – Urzędnikami? Czemu mielibyśmy się przed nimi ukrywać? – spytał Arthur. Rzecz jasna, on również nie chciał natknąć się na żadnego z nich. Zbyt wielu służyło Wykonawcom, którzy byli jego wrogami. – Przebywamy na obszarze Poślednich Królestw bez licencji – wytłumaczył mu Ichabod. – Obowiązuje nas Pierwotne Prawo, za pozostawanie tutaj bez zezwolenia wyznaczono surowe kary. Inna sprawa, że kłopoty raczej nam nie grożą,
odkąd umysł Pani Środy wpadł w dryf, przez co zjadła połowę swoich urzędników i zatonęła... – Zamilknij! – przerwał mu Spalony Słońcem. – Nadal pozostajemy poddanymi Jaśnie Pani! – Racja! Racja! Panie Spalony Słońcem, błagam o wybaczenie. – Tak czy owak, mamy uzasadnione powody, aby tutaj przebywać, więc może uznano by je za wystarczające wytłumaczenie – orzekł Spalony po krótkim namyśle. Choć rozmawiał z Arthurem, jego spojrzenie błądziło po masztach i żaglach, okręcie i załodze. – Gdy tylko będzie to możliwe, wrócimy na Morze Graniczne i ponownie zajmiemy się wydobywaniem skarbów. Teraz musimy skrócić żagle. Mamy duże zanurzenie, piasek jest miękki, ale i tak przed nami jeszcze spory dystans do pokonania. Spalony Słońcem nagle podniósł głos i zaczął donośnie wywrzaskiwać niezrozumiałe polecenia, w których przewijały się określenia typu: „gejtawy zdwojone rogów szotowych”, „gordingi” czy „likliny”. Załoga natychmiast przystąpiła do energicznego wykonywania rozkazów. – Teraz musimy tylko osadzić okręt na piasku jeszcze przed podwieczorkiem – oświadczył Spalony Słońcem pogodnie, nie odrywając wzroku od szybko przybliżającej się plaży. – Staram się ich skłonić do rezygnacji z popołudniowej herbatki, lecz nic z tego. Kto raz był urzędnikiem, na zawsze nim pozostanie, choćby potem latami łykał morską sól. Po zrefowaniu żagli okręt zwolnił i nawet Arthur widział, że kadłub głębiej zanurzył się w morzu i wolniej reaguje na ruchy koła sterowego. Znajdowali się jednak w odległości zaledwie kilkuset metrów od wielkiego, migotliwego rogala plaży, niezwykle podobnej do tych, które widuje się na Ziemi. Jedyna różnica polegała na tym, że piasek miał barwę bardzo jasnego błękitu. – Damy radę – oświadczył Spalony Słońcem, ale jeszcze kiedy mówił, gdzieś głęboko pod pokładem rozległ się dzwonek. Wibrujący dźwięk zabrzmiał kilka razy. W odpowiedzi na sygnał członkowie załogi momentalnie puścili liny i ześliznęli się na pokład. Rezydenci, którzy wypadli za burtę, przestali bezwolnie unosić się na wodzie i natychmiast rzucili się sprintem ku okrętowi, osiągając niemal olimpijskie tempo, choć bez stylu i bez cienia należnej olimpijczykom gracji. Nawet sternicy porzucili koło i ruszyli w stronę tłumu gromadzącego się na głównym pokładzie przy kratownicy. Dopiero Spalony Słońcem zdecydowanie ich powstrzymał, stając im na drodze. – O, nie, wykluczone! – krzyknął. – Ile razy mam wam powtarzać to samo? Jeśli stoicie za sterem, nie możecie obaj iść na podwieczorek! Musicie chodzić na zmianę. Arthur rozejrzał się po głównym pokładzie. Rezydenci sięgali po delikatne, porcelanowe filiżanki z herbatą, które wyłaniały się z kratownicy, choć nie było
nikogo, kto by je podawał. W powietrzu materializowały się także ciasteczka; żeglarze ostrożnie brali je w palce i skubali. Na ten widok Arthur uświadomił sobie, że jest niebywale głodny i spragniony, pomimo że Spalony Słońcem uraczył go wodą, gdy płynęli łodzią. Wiedział, że nie potrzebuje jedzenia ani picia, lecz odczuwał silne łaknienie. – Jak... skąd się biorą te filiżanki? – To jedna z rzeczy, które się nie zmieniły po tym, jak przerobiliśmy biuro rachunkowe – wytłumaczył mu Ichabod. – Jakiś dział w Niższym Domu nadal dostarcza nam popołudniową herbatkę, gdziekolwiek jesteśmy w Domu czy w Poślednich Królestwach. Śmiem zakładać, że stosowny rozkaz wydano dawno temu i nigdy go nie cofnięto. Naturalnie to bardzo komfortowy przywilej, przedmiot zazdrości wielu innych okrętów. – Cholerne przekleństwo – warknął Spalony Słońcem i przyłożył dłonie do ust. – Wszyscy na rufę! Mocno trzymać filiżanki i spodki! – wrzasnął. Załoga zwlekała z wypełnieniem rozkazu, więc Spalony Słońcem musiał ponownie go wykrzyczeć. Plaża znajdowała się w odległości zaledwie pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów. – Na rufie będą bezpieczniejsi – wyjaśnił Arthurowi. – Podczas uderzenia o brzeg możemy stracić maszt, ale cokolwiek się zdarzy, drzewce padną do przodu. Arthur popatrzył na dwa strzeliste maszty i wiszącą na nich masę rei oraz żagli i want. Konstrukcja musiała ważyć wiele ton, i jeśli któryś z masztów albo oba padłyby do tyłu, wówczas wszyscy zostaliby zmiażdżeni. – Trzymać się! – ryknął Spalony Słońcem.
Rozdział 8 Arthur prawie nie wyczuł zderzenia „Mola” z plażą. Pokład nieco zadrżał, ale siedzącemu chłopcu nie groził upadek. Wyprostował chorą nogę i mocno chwycił się żelaznego kółka przy relingu. Chwilę później statkiem wstrząsnęły silniejsze drgania, gdy wbijał się w głęboki piasek. Arthur z uwagą obserwował maszty. Choć drewniane słupy się zatrzęsły, takielunek zagrzechotał, a kilka lin oraz bloczków spadło na pokład, nic gorszego się nie zdarzyło. Po pokonaniu jeszcze kilku metrów „Mól” zatrzeszczał po raz ostatni i się zatrzymał. Przez chwilę stał wyprostowany, a potem powoli przechylił się na bok. Znieruchomiał na dobre, gdy pokład osiągnął dwudziestostopniowy przechył. Chłopak zaczął się obawiać, że okręt całkiem położy się na burcie, lecz głęboki piasek wokół kadłuba był najwyraźniej wystarczającą podporą. Co zadziwiające, nikt z załogi nie upuścił filiżanki z herbatą. Gdy Arthur niepewnie podpełzł nad krawędź pokładu i popatrzył na niebieski piasek, Ichabod poszedł po herbatę dla niego. Chłopiec z wdzięcznością przyjął napój i chętnie wypił bardzo mocny, słodki i gęsty od mleka napar. Gdy filiżanka była już pusta, oddał ją Ichabodowi. – Jeszcze? – spytał Rezydent. – Tak, poproszę. Arthur nie krył zaskoczenia, gdy Ichabod po prostu wręczył mu filiżankę i okazało się, że znowu jest pełna. Co dziwne, tym razem herbata była czarna, a słodkość zawdzięczała substancji nasuwającej skojarzenia z melasą. Chłopak i tak wysączył napój. – Jeśli chcesz się napić, po prostu powiedz: „jeszcze" – objaśnił Ichabod. Wręczył Arthurowi ciasteczko i dodał: – Tak samo jeśli pozostanie ci okruszek po ciastku, po prostu powiedz: „jeszcze”, i dostaniesz następne. Możesz jeść i pić ile dusza zapragnie, do czasu zakończenia podwieczorku, czyli, o ile się nie mylę, przez kolejnych pięć minut. Arthur skinął głową i skupił całą uwagę na piciu i jedzeniu. Od czasu do czasu z pełnymi ustami mamrotał „jeszcze”. Dokładnie pięć minut później, według wskazań chodzącego do tyłu zegarka Arthura, filiżanka i nadgryzione ciastko znikły. Dematerializacja jedzenia była dla Spalonego Słońcem sygnałem do wykrzyczenia serii rozkazów, które najwyraźniej dusił w sobie przez cały podwieczorek. Arthur zrozumiał z nich tylko tyle, że dotyczą podparcia okrętu, aby się nie przewrócił, opuszczenia kotwic i przeniesienia na brzeg mnóstwa rozmaitych przedmiotów. Syty chłopak wreszcie się rozgrzał i odprężył, przekonany, że bezpośrednie
niebezpieczeństwo minęło. Mimowolnie ziewnął. Jego zegarek wskazywał dziesięć po dziesiątej, lecz Arthur wiedział, że musiał spędzić ponad siedem godzin bezczynnie na boi, a do tego należało przecież doliczyć pływanie na łóżku podczas sztormu. Na wspomnienie boi chłopiec przypatrzył się dłoniom. Nadal widniał na nich czerwony barwnik, który w dodatku nawet nie pojaśniał. Wyglądało na to, że przeniknął pod skórę, zupełnie jakby się w nią wgryzł. – Czerwona Dłoń – mruknął Ichabod. – Doktor Scamandros powinien ją oczyścić. Tym kolorem Złocień oznacza wszystkie swoje kryjówki ze skarbami. Barwnik został tak pomyślany, aby przetrwać wieczność, a przynajmniej do czasu wytropienia złodzieja przez Złocienia, który zechce wymierzyć przestępcy straszliwą karę. A właściwie co robiłeś na boi? – Byłem... rozbitkiem – wykrztusił Arthur. – Z pokładu „Łożżestalli” – wtrącił Spalony Słońcem, prześlizgując się po pokładzie. – Tak przynajmniej powiadasz. Kapitan, pan Zgodniak oraz ja chcielibyśmy usłyszeć opowieść Artha, Ichabodzie, zatem wstrzymaj się z pytaniami do kolacji. Posiłek będzie podany na brzegu, więc na początek możesz przenieść na plażę stół kapitana. Arth, ty również zejdź na brzeg i trzymaj się na uboczu. – Tak jest – potwierdził Ichabod bez większego entuzjazmu. – I więcej zapału, szczurze lądowy. Ichabod poczuł jednocześnie złość i przypływ energii, gdy usłyszał, jakim mianem określił go przełożony. Aby utrzymać równowagę na pochyłym pokładzie, musiał niemal zgiąć się wpół; dopiero w takiej pozycji dogramolił się do kapy i pośpieszył na dół. Arthur został sam. Chciał zadać Spalonemu Słońcem kilka pytań, dotyczących niemal wszystkiego, a w szczególności okrętu o zielonych żaglach, który zabrał Liść. Młodszy mat był jednak zbyt zajęty wykrzykiwaniem rozkazów i kręceniem się po pokładzie rufowym. Po kilku minutach obserwacji załogi chłopiec ruszył pod pokład i przeszedł się między zapracowanymi Rezydentami, wśród sprzętu i ładunku, który właśnie wiązano lub wyciągano przez włazy na śródokręciu. W końcu znalazł drogę na dziobówkę, gdzie z obu burt zwisało kilka drabin z grubych lin. Zaczekał, aż w kolejce schodzących na ląd Rezydentów z ładunkami pojawi się wolne miejsce, a potem ostrożnie przeszedł na drugą stronę relingu i ruszył na dół po drabinie. Zadanie wcale nie było proste, ze względu na unieruchomioną w formie nogę, lecz chłopiec dał sobie radę. Okręt utkwił w wodzie, więc Arthur musiał zsunąć się do morza, które na szczęście okazało się bardzo płytkie. Wyglądało na to, że błękitny piasek właściwie niczym nie różni się od zwykłego, ziemskiego piachu. Z pewnością trudno byłoby po nim chodzić, nawet z całkowicie sprawnymi nogami. W pewnej chwili chłopiec zorientował się, że bezwiednie naśladuje jednego z Rezydentów,
który miał drewnianą nogę i dlatego nie tyle szedł, ile wlókł się po plaży. Pośród wielu innych przedmiotów, Rezydenci wynieśli na piach skrzynię z kryjówki Złocienia. Arthur do niej podszedł. Wyglądała zwyczajnie – jak wielki, drewniany kufer z okuciami z brązu na każdym rogu i brązowymi listwami na wieku. Chłopiec zastanawiał się, co skrywa skrzynia. Co mogło przedstawiać dla pirata Złocienia tak wielką wartość? Arthur usiadł i oparł się plecami o kufer. Ogarnęło go przemożne zmęczenie, lecz nie chciał zasypiać. Musiał zadecydować, co dalej robić, choć w gruncie rzeczy miał niewielki wybór. Czuł, że powinien w jakiś sposób się upewnić, iż Liść jest cała i zdrowa, ale nic nie przychodziło mu do głowy. Ponadto mógłby spróbować porozumieć się z Pierwszą Damą lub z Suzy. Dobrze by też było, gdyby jak najszybciej postarał się wrócić do swojego domu. Liść miała jednak rację, najpierw należało zrobić porządek z Panią Środą. W tym celu musiał znaleźć Trzeci Fragment Woli, przejąć Trzeci Klucz... Arthur błądził myślami tak długo, aż przybrały one formę bezładnego kłębowiska rozmaitych problemów i wątpliwych rozwiązań. Organizm chłopca nie był w stanie dłużej walczyć ze zmęczeniem, i Arthur w końcu zdał sobie z tego sprawę. Wyczerpany osunął się na piasek, jego głowa przechyliła się na bok. Zasnął, a Rezydenci niezmordowanie opróżniali okręt z ładunku i podpierali go niewykorzystywanymi rejami oraz masztami. Obudził się o zmierzchu. Z początku nie potrafił się połapać, gdzie jest i dlaczego. Leżał na niebieskiej plaży, a na dodatek na horyzoncie zanurzało się w morzu gigantyczne, cynobrowe słońce. Jego niespotykane światło mieszało się z fiołkową barwą wody i błękitem piasku. Wszystko to razem wprawiło chłopca w przykry niepokój. Natychmiast zrozumiał, czemu się ocknął. Obok siedział doktor Scamandros i obserwował jego nogę przez przyrząd, przypominający bardzo krótką lunetę. Ponadto miał przy sobie mały miech ze skóry. Arthur uznał, że tak mógłby wyglądać praprzodek współczesnej pompki do pneumatycznych materaców. – Co robisz? – zapytał Arthur podejrzliwie. Usiadł i zerknął na Scamandrosa. Medyk wyglądał inaczej niż dotąd, choć chłopiec dopiero po chwili pojął, na czym polega różnica. Znikły animowane tatuaże doktora, który przywdział wełnianą czapkę z długim frędzlem, zwisającym mu wzdłuż szyi. – Niedawno złamałeś nogę – zauważył doktor Scamandros. – Trzeba ją było nastawiać. – Wiem – burknął Arthur. Noga ponownie go rozbolała i pomyślał, że Scamandros ją czymś dźgał. – Dlatego umieszczono ją w formie. Która znikła... Rzeczywiście, superultranowoczesna forma rozpadła się niemal całkowicie. Pozostały po niej tylko cienkie paski, spomiędzy których prześwitywała blada,
opuchnięta skóra. – W zwykłych okolicznościach wyleczyłbym ci tę nogę – oświadczył doktor Scamandros. – Moje badanie wykazało jednak bardzo silne i nietypowe skażenie magiczne, które zablokuje wszelkie próby bezpośredniego wpływania na kość. Mogę za to wyposażyć cię w lepszy aparat i mocą słabej magii zminimalizować ból. – Chętnie – odparł Arthur z wahaniem. – Tylko czego sobie życzysz w rewanżu? – Tylko twojej dobrej woli. – Scamandros zaśmiał się bez przekonania. Następnie poklepał miech i dodał: – Jak zrozumiałem ze słów Ichaboda, możesz być przeziębiony, prawda? Gdyby tak było, chętnie przyjąłbym plon, złożony z wszelkiego typu kichnięć, kręcenia w nosie, a także śluzu i flegmy. Arthur na próbę pociągnął nosem. – Nie, nie jestem przeziębiony. Tylko przyszło mi do głowy, że mógłbym być. Scamandros popatrzył przez krótką lunetę na klatkę piersiową Arthura. – Dostrzegam także zaburzenia w wewnętrznej strukturze twoich płuc – zauważył. – To niebywale interesujące. Ponownie nastąpiło magiczne skażenie wysokiego stopnia, ale sądzę, że chyba potrafiłbym osłabić ukryte przyczyny problemu. Czy mam kontynuować? – Hm, nie jestem pewien – zawahał się Arthur i odetchnął głęboko. Nie potrafił całkowicie wypełnić płuc powietrzem, lecz jego kondycja nie była najgorsza. – Chyba zaczekam. Kiedy wrócę do Domu, wszystko będzie dobrze. – Zatem tylko aparat – podsumował doktor Scamandros. – I złagodzenie bólu. Wsunął do kieszeni szynela lunetę, sięgnął za pazuchę i wydobył płaską puszkę z naklejką, przedstawiającą jaskrawoczerwonego kraba. Do puszki był przymocowany klucz. Scamandros go oderwał, doczepił do specjalnej wypustki i wykorzystał do odwinięcia metalowego wieczka. Wewnątrz znajdowało się coś, co przypominało małego kraba. Rezydent odłamał mu nogę, położył ją na piasku i otwartą dłonią przesunął nad puszką, która znikła. Arthur patrzył z ciekawością i niepokojem, jak Scamandros podnosi krabią nóżkę. W jego prawej ręce zmaterializował się gruby ołówek techniczny, którym doktor lekko nakreślił kilka linii oraz gwiazdek na nodze chłopca. Następnie klasnął, nie wypuszczając ołówka i krabiego odnóża. Oba przedmioty znikły jednocześnie, a pozostałości nowoczesnej formy Arthura zostały momentalnie zastąpione przez fragment krabiego pancerza w postaci pstrokatego, biało-czerwonego egzoszkieletu, ze stawami na wysokości kolana oraz kostki. – Co do bólu... – powiedział Scamandros i nabazgrał coś na kartce papieru piórem, napełnionym świecącym, purpurowym atramentem. – Recepta dla ciebie. Arthur przyjął kartkę papieru z postrzępionym brzegiem. Trudno było cokolwiek na nim odczytać, lecz w końcu udało się.
Papier przeciwbólowy jednorazowo przyłożyć do bolesnego miejsca. Dr JRL Scamandros DDM (Wyższy dom, Oblany) – Co oznacza skrót D. D. M. ? I... proszę o wybaczenie... dlaczego tu jest napisane „Oblany”? – zapytał Arthur, przykładając papier do nogi, bezpośrednio nad złamaniem, tam gdzie odczuwał najsilniejszy ból. Kartka momentalnie się pogniotła, a pył z papieru stworzył miniaturową trąbę powietrzną, która wyglądała tak, jakby przenikała przez nową formę i dostawała się w głąb nogi. Chwilę później tępy ból zaczął ustępować. – To znaczy: Doktor Domowej Magii – wytłumaczył Scamandros. – Bardzo wysoki stopień i prawie jestem jego posiadaczem. Uczciwość nakazuje mi ujawnienie mojej porażki, lecz oblałem dopiero na ostatnim roku. Siedemset dziewięćdziesiąt osiem lat zdawanych egzaminów i klęska na koniec. Tak to bywa z polityką, rozumiesz. Nie chcę jednak o tym mówić. Porozmawiajmy o tobie, Arth. W kieszeni trzymasz magiczną książkę o ogromnej mocy. Siła tego przedmiotu jest tak gigantyczna, że bez twojego pozwolenia nie mogę go choćby dotknąć. Twoje ciało i kości są przesiąknięte śladami magii. Znaleziono cię na boi niesławnego pirata Złocienia, na Morzu Granicznym w Domu. A jednak jesteś śmiertelnikiem, przynajmniej w dużej mierze. Zdradź mi, który świat w Poślednich Królestwach uważasz za swój dom? Arthur niemal powiedział „Ziemia”, lecz w ostatniej chwili ugryzł się w język. Scamandros mu pomógł, niemniej w przenikliwym spojrzeniu jego brązowych oczu kryło się coś, co kazało Arthurowi sądzić, że im mniej tajemnic mu zdradzi, tym lepiej. – Pasażer Arth! Ukłony od kapitana i zaproszenie na wspólną z nim kolację na plaży! Okrzyk Ichaboda zabrzmiał w niesłychanie dogodnym dla Arthura momencie. Chłopiec z trudem wstał, lecz z przyjemnością poczuł, że jego noga jest skutecznie chroniona przez pancerz kraba. Scamandros pomógł mu zachować równowagę. – Jeszcze pogawędzimy, Arth, i to wkrótce – zapowiedział doktor. Arthur zwrócił uwagę, że tatuaże ponownie wypełzły na twarz Scamandrosa, wyłaniając się spod skóry niczym rumieniec. Gdy Arthur ruszył przed siebie, Rezydent pochylił się ku niemu i dodał: – A może powinienem rzec: Arthurze, Mistrzu Niższego Domu i Panie Odległych Rubieży?
Rozdział 9 Arthur czuł się tak, jakby doktor Scamandros obserwował go przez całą drogę, którą chłopak musiał pokonać, kuśtykając plażą do wiaty. Widział pod nią kapitana Kotapoduchę, Zgodniaka i Spalonego Słońcem, zasiadających przy długim stole, przykrytym białym obrusem. W rogach namiotu wisiały latarnie, a ich łagodna, żółta poświata silnie kontrastowała z osobliwym, szkarłatnym zmierzchem. W głowie idącego plażą chłopca kłębiły się myśli. Czy Scamandros groził mu ujawnieniem prawdziwej tożsamości? Jego słowa nie brzmiały jak groźba, lecz Arthur nie mógł mieć pewności. Czego chciał zaklinacz? Komu służył? Otrzymał nauki w Wyższym Domu... a przynajmniej tak mówił. Mógł oddawać posługi któremuś z Potomnych Dni, gotowych uczynić wszystko, by powstrzymać Arthura przed uwolnieniem dalszych fragmentów Woli. – Uwaga na beczki – ostrzegł chłopca Ichabod, prowadząc go pomiędzy dwiema piramidami beczek w różnych rozmiarach. Na piasku zgromadzono mnóstwo rzeczy, lecz wszystko zostało starannie ułożone i uporządkowane. Beczki, kufry, skrzynie, torby. Pod wiatą, przed stołem, spoczywała skrzynia Złocienia. – Ichabodzie, podprowadź bliżej naszego pasażera – przykazał kapitan Kotapoducha. Miał przed sobą otwarty notatnik, a obok niego pióro i kałamarz, podobnie jak Zgodniak. Spalony Słońcem był zaopatrzony w wielkie, grube, oprawione w skórę tomisko o rozmiarach kilku cegieł. Miejsce bardzo kojarzyło się z sądem, a słowo „pasażer” zabrzmiało kubek w kubek jak „więzień”. – Stań przed kapitanem i złóż ukłon – syknął Ichabod i szturchnął Arthura. Chłopiec wykonał polecenie i pochylił głowę nie tylko przed kapitanem, lecz również Zgodniakiem i Spalonym Słońcem. Kotapoducha i Zgodniak odkłonili się wstrzemięźliwie, a Spalony mrugnął okiem, co Arthur uznał za dobry znak. – Ze względu na, hm, nietypowy charakter ostatniego dnia, nie mogliśmy aktualizować dziennika okrętowego naszej zacnej jednostki, „Mola" – przemówił Kotapoducha i pochylił się, lustrując Arthura niepewnym spojrzeniem. – Ponieważ chcę być na bieżąco z wpisami i odnotować twoje wejście na pokład w charakterze pasażera, muszę wiedzieć, ehem, kim jesteś, dokąd zmierzasz i jaką opłatę powinieneś uiścić. Ponadto pozostaje jeszcze kwestia tego skarbu. Gdy skończył mówić, pochylił się i splótł dłonie. – Chcecie wiedzieć, kim jestem? – spytał Arthur. Nie był pewien, czy Kotapoducha oczekuje odpowiedzi na postawione pytania. – W rzeczy samej – potwierdził Zgodniak. – To kluczowa sprawa. Kim jesteś? Skąd pochodzisz? Dokąd zmierzasz? Jak się znalazłeś na boi Złocienia? Dlaczego usunąłeś ostrzegawczą czerwoną smołę ze znacznika, uniemożliwiając nam
sprawdzenie, do kogo należy skarb pod boją? Czy rościsz sobie prawa do kosztowności? – Cóż... – zająknął się Arthur. Usiłował zyskać na czasie, aby wymyślić odpowiedzi, które nie wpędzą go w kłopoty. Scamandros niewątpliwie wiedział już albo miał prawie niezachwianą pewność, kim naprawdę jest Arthur. Czyjego sytuacja pogorszyłaby się, gdyby inni również poznali fakty? Potrzebował pomocy – przede wszystkim przy poszukiwaniach Liść. Nie miał pojęcia, jak się rozwinie sytuacja. Spalony Słońcem powinien go poprzeć, przez wzgląd na medalion od Żeglarza. Ichabod chyba go lubił. Kotapoducha i Zgodniak byli głupkowaci, nawet jeśli oficjalnie zajmowali najwyższe stanowiska na okręcie, zatem nie liczyli się zbytnio. Doktor Scamandros... Arthur nie miał pewności, co sądzić o tym Rezydencie, który zachowywał się dość uprzejmie po tym, jak oparzył sobie palce Atlasem. Pancerz kraba na nodze Arthura sprawdzał się znakomicie... – Mów! – rozkazał Zgodniak. Jego głos nagle przerodził się w pisk, momentalnie tracąc całą władczość. – Naprawdę nazywam się Arthur Penhaligon – wyjaśnił Arthur powoli. – Jestem śmiertelnikiem z Ziemi. Ponadto jednak pozostaję Mistrzem Niższego Domu oraz Odległych Rubieży, choć Klucze powierzyłem Pierwszej Damie, która niegdyś była Pierwszym i Drugim Fragmentem Woli Architektki. Gdy Arthur mówił, Kotapoducha uśmiechał się półgębkiem, a na koniec wybuchł śmiechem. Po sekundzie zawtórował mu donośny rechot Zgodniaka. Spalony Słońcem nie śmiał się ani nawet nie uśmiechał, tylko patrzył na wielką księgę przed sobą. – Doskonale, doskonale – chichotał Kotapoducha. – Mistrz Niższego Domu i Odległych Rubieży! Arthur Penhaligon! A to dopiero! Zabawne! – Ale ja naprawdę się nazywam Arthur Penhaligon! – Tak, tak, już doceniliśmy twój dowcip – zapewnił go Kotapoducha. – Teraz musisz nam odpowiedzieć na pytania. – Przede wszystkim zdradź nam, czy zamierzasz rościć sobie prawa do tego skarbu? – naciskał Zgodniak. – Nie, naprawdę nazywam się Arthur Penhaligon! Czemu mi nie wierzycie? – Nie bądź niemądry – prychnął Kotapoducha. – Wszyscy wiedzą, że lord Arthur to potężny wojownik! Przecież pokonał Pana Poniedziałka w pojedynku, a potem powalił Ponurego Wtorka na ziemię i połamał mu ręce. Zresztą widziałem podobiznę lorda Arthura. To wielki, barczysty mężczyzna i nie rozstaje się z torbą pełną magicznych przyborów własnego wynalazku. – Nie wspominając o tym, że zawsze podróżuje w towarzystwie gigantycznego półniedźwiedzia, półżaby – wytłumaczył chłopcu Zgodniak. – Ma też do dyspozycji skrytobójczynię, niegdyś osobistą strażniczkę Szczurołapa.
– Co takiego?! – wykrzyknął Arthur. – Chodzi o Wolę i Suzy Błękit? – Wszystko jest tutaj, bardzo proszę. – Zgodniak wyciągnął z rękawa książeczkę, która nagle powiększyła się, a jej czerwona okładka stwardniała. Znajdował się na niej wielki napis, sporządzony pozłacanymi literami: Epopeja lorda Arthura, Bohatera Domu. – SPÓJRZ, frontyspis przedstawia portret lorda Arthura. Zgodniak otworzył książkę, aby zaprezentować chłopcu kolorową wklejkę obok strony tytułowej. Widniał na niej niezwykle wysoki, przystojny mężczyzna, ubrany jak Poniedziałkowy Południk i podobny do niego. Pozował przy otwartej torbie podróżnej, jaśniejącej światłem w kolorach tęczy. Obok przykucnął osobliwy, przygarbiony potwór o nogach żaby i tułowiu oraz górnych łapach niedźwiedzia, w tle widniała amazonka w srebrnej zbroi. Kobieta odcinała głowę zdeformowanej istocie o kształtach kojarzących się z człowiekiem – niewątpliwie tak miał wyglądać Nicoń. – Kim zatem jesteś? – spytał ponownie Zgodniak i zatrzasnął książkę. – Poza tym wyjaśnijmy sobie raz na zawsze: co ze skarbem? – Co ze skarbem? – powtórzył Arthur, usiłując zebrać myśli. Nie przyszło mu do głowy, że rozmówcy podadzą w wątpliwość jego tożsamość. Tymczasem było jasne, że Zgodniak i Kotapoducha przejmują się nade wszystko skrzynią Złocienia. – Nawet nie wiem, co to za skarb. Czy mam do niego prawa? Kotapoducha i Zgodniak popatrzyli na Spalonego Słońcem. – Na to wygląda. – Młodszy mat postukał palcem w książkę, która leżała przed nim. – Doktor Scamandros zinterpretował dla mnie stosowne prawa i wszystko wskazuje na to, że tu obecny młody. Arth ma prawo domagać się dziewięćdziesięciu procent wartości tego skarbu. – Dziewięćdziesięciu procent! – wykrzyknęli Kotapoducha i Zgodniak. – Doktorze Scamandros! – dodał Kotapoducha. – Jak to możliwe? Arthur nie widział doktora, bo Rezydent dopiero teraz zbliżył się do światła. Dotąd stał w pewnej odległości od stołu. Najwyraźniej śledził Arthura, a potem trzymał się w cieniu. – Wedle Błękitnej Księgi Admiralicji, znacznik skarbów w postaci zakotwiczonej boi jest uważany za jednostkę pływającą. Ten oto młody śmiertelnik pozostawał dowódcą rzeczonej jednostki z racji swojej na niej obecności. Pan Spalony Słońcem zabrał go stamtąd na jego prośbę, niemniej Arthur nie zadeklarował rezygnacji z dowodzenia boją, która wyznaczała położenie skarbu i której nie wzięto na hol. Zabranie skrzyni i pozostawienie boi oznacza, że tę ostatnią nadal należy uważać za jednostkę pływającą przypisaną do skarbu, nawet jeśli już go nie wskazuje. Sytuację dodatkowo komplikuje fakt, że skarb stanowił własność pirata, wyjętego spod prawa na mocy bezpośredniej pisemnej decyzji Pani Środy. W takiej sytuacji skarb ulega natychmiastowemu przepadkowi i staje się własnością
władz Domu, przy jednoczesnym przekazaniu znalazcy nagrody, równej dziewięćdziesięciu procentom wartości skarbu. My znalazcami nie jesteśmy, gdyż jest nim Arth, czego dowodzi niefortunna okoliczność napiętnowania go znakiem Czerwonej Dłoni. W zaistniałej sytuacji należy nas uważać za ratowników znalazcy, którzy muszą zawrzeć z nim porozumienie. Gdyby jednak Arth zażyczył sobie odstawienia go razem ze skrzynią z powrotem na boję, wówczas musielibyśmy spełnić jego żądanie. – Nie jestem pewien, czy dobrze zrozumiałem – wyznał Arthur. – Innymi słowy, ten skarb musi zostać przekazany Środzie, bo należy do pirata? A ja mam prawo do nagrody w wysokości dziewięćdziesięciu procent wartości skarbu, bo pierwszy go znalazłem? – Tak jest – potwierdził Scamandros. – Niemniej nie mamy obowiązku pomagać ci w żaden sposób. Możemy po prostu odstawić i ciebie, i kufer z powrotem na boję. Na dodatek pozostaje jeszcze kwestia pierwotnego posiadacza skarbu. Innymi słowy, dostrzegam pole do negocjacji. – Pewnie – Arthur spróbował się uśmiechnąć. Słowa doktora wydawały mu się szalone, choć nie mniej szalone od kronik kryminalnych w programach informacyjnych na Ziemi. Słyszał nieraz, że mordercom darowano karę z powodu wykorzystania niezrozumiałych kruczków prawnych, a firmy nie musiały spłacać długów za sprawą odpowiedniego naginania prawa. – Zatem, co robimy? – Zacznijmy od sprawdzenia, co skrywa skrzynia – zaproponował doktor Scamandros. – Czy udzielasz nam pozwolenia na otwarcie kufra? – Tak! – wykrzyknął Arthur, zdumiony, że skrzynia nadal pozostaje zamknięta. On sam z pewnością zajrzałby do skarbu, gdyby jego rozmówcy spali przez całe popołudnie. – Postanowiłem zastosować pewne środki zapobiegawcze i skontrolowałem skrzynię kilkoma instrumentami magicznymi – ciągnął Scamandros. – Dzięki temu zneutralizowałem pewną liczbę paskudnych małych pułapek. Otworzenie skrzyni nie powinno się już wiązać z niebezpieczeństwem. Wystarczy, że odchylisz te dwie zapadki i przekręcisz klucz. – Wcześniej nie było klucza – zauważył chłopiec. – W rzeczy samej, musiałem dorobić kopię – wyjaśnił Scamandros. – Śmiało, otwórz kufer. – Dlaczego akurat ja mam się tym zająć? – spytał Arthur. Scamandros znał prawdę o nim, a poza tym w zaklinaczu było coś niepokojącego. Najwyraźniej unikał wzroku chłopca. – A jeśli przeoczyłeś jakąś pułapkę? – Postępuję zgodnie z obowiązującą procedurą. To twoja... – Cofnijże się, młodzieńcze – przerwał doktorowi Spalony Słońcem. – Lepiej niech Rezydent idzie na pierwszy ogień. Wam, śmiertelnikom, brakuje odporności. – Dzięki – odetchnął z ulgą Arthur. Miał lekkie wyrzuty sumienia, zupełnie
jakby dowiódł, że jest tchórzem, lecz Spalony Słońcem chyba uważał jego decyzję za całkiem racjonalną. Uśmiechnął się i skinął głową, kiedy mijał chłopca. Już po chwili klęczał przed skrzynią. Jednocześnie odchylił oba zapięcia, które otworzyły się z głośnym trzaskiem. Zaraz potem zabrzmiało dziwne westchnienie, które tak wystraszyło Arthura, że podskoczył, ale szybko zrozumiał, iż to cała załoga „Mola” wstrzymała oddechy w oczekiwaniu. Wszyscy wylegli na plażę i ustawili się w półkolu, poza zasięgiem światła latarni. Cynobrowa poświata zmroku ostatecznie zgasła, widać było tylko czarne sylwetki Rezydentów. Arthur wyczuwał jednak, że ich uwaga jest skupiona na Spalonym Słońcem oraz na skrzyni. Gdy młodszy mat kilkakrotnie obracał klucz w zamku, ze środka skrzyni zaczęły dobiegać dźwięki muzyki. Tin, tin, tin, tin, tin... Każda nuta brzmiała tak, jakby kończyła melodię. W końcu klucz znieruchomiał i zamiast nieprzyjemnego dla ucha zgrzytu rozległo się ciche stuknięcie odblokowanego zamka. Spalony Słońcem pochylił się i uniósł wieko. – Aaaach! – wydobyło się westchnienie ze stu gardeł. – Czy to już wszystko? – spytał Arthur, zajrzawszy Spalonemu przez ramię. W jego mniemaniu zawartość kufra prezentowała się ogromnie rozczarowująco. Pełno w nim było białoszarawych kostek z wyrzeźbionymi literami. Wyglądały jak tanie pionki do madżonga. Spalony Słońcem nie odpowiedział. Sprawiał wrażenie oszołomionego. Arthur rozejrzał się i zobaczył, że niemal wszyscy zebrani są w takim stanie jak młodszy mat. Rezydenci z otwartymi ustami patrzyli na zawartość kufra. Wyjątkiem był doktor Scamandros, który się pochylił, podniósł jedną z kostek i poruszył nią w taki sposób, aby wyżłobiony znak na jej powierzchni stał się wyraźnie widoczny w świetle. – Suchy, męczący kaszel – obwieścił Scamandros. – Zamknięty w pozłacanej kości słoniowej z Senhein. Wystarczy na dwadzieścia lat, może więcej, wedle czasu domowego. Odłożył kostkę i wziął następną. – Wysypka różyczkowa na szyi, czole i za uszami – wyjaśnił. – Zabezpieczona w wypalonej glinie. Zapas na co najmniej dziesięć domowych lat. Arthur wiedział, że ludzkie choroby są cenione przez Rezydentów Domu, którzy doświadczają objawów dolegliwości, lecz nie odczuwają ich skutków. Z tego powodu przypadłości zamykano w małych klockach z kości słoniowej oraz gliny i udostępniano Rezydentom. Na choroby w takiej formie istniał zapewne duży popyt. Ile mogły być warte? – To wielki skarb – oświadczył doktor Scamandros. – Naprawdę ogromny. W tej skrzyni musi spoczywać ze dwadzieścia tysięcy kaszlów, wysypek, opuchlizn i
innych chorób najwyższej zjadliwości, utrwalonych mocą pierwszorzędnej magii. Domyślam się, że ich wartość przekracza milion simoleonów w złocie. Załoga zareagowała na jego słowa donośnym okrzykiem radości, śpiewem i tańcem, a także podrzucaniem czapek w powietrze. – I dziewięćdziesiąt procent należy do mnie? – spytał Arthur. W harmidrze ledwie słyszał własne słowa. – Nominalnie – podkreślił Scamandros. – Jak zauważyłem, jeśli ty i skarb macie pozostać uratowani, musisz porozumieć się z kapitanem Kotapoduchą. – Złocień nigdy nie pogodzi się z taką stratą – mruknął Spalony Słońcem, zapatrzony w zawartość skrzyni. Dłonią wskazał małą tabliczkę z brązu, zamocowaną po wewnętrznej stronie wieka. Gdy jej dotknął palcem, wygrawerowane w metalu litery buchnęły czerwonymi płomieniami, a grzmiący głos zaryczał na całą plażę: – ZŁODZIEJU! ZŁODZIEJU! ZŁODZIEJU! Oto skarb kapitana Elishara Złocienia! Ciąży na tobie znak Czerwonej Dłoni! Zemsta Złocienia będzie chyża i nieśpieszna: chyża, bo chyżo ją wywrze, nieśpieszna, bo nieśpiesznie czerpać z niej będzie rozkosz. Żal i wyrzuty sumienia nie sprawią... Słuchacze nie dowiedzieli się, co jeszcze zamierzał wykrzyczeć głos, gdyż Scamandros postukał w tabliczkę hebanowym nożem do papieru, który zmaterializował mu się w dłoni. Na plaży zapadła cisza, zakłócana jedynie chlupotem fal na brzegu. Rezydenci przestali śpiewać i wiwatować, gdy zajrzał im w oczy strach. – Tylko ja mam Czerwoną Dłoń – zauważył Arthur. – Zgadza się? – Tak – przyznał doktor Scamandros. – Niemniej Złocień zabije lub zniewoli każdego, kto z tobą żegluje, bądź pomaga ci w jakikolwiek sposób. – Jesteś zaklinaczem. Nie mógłbyś usunąć tej czerwieni? – Niestety. To leży poza zakresem moich umiejętności. Złocień specjalizuje się w magii, której nie chcę poznawać. Arthur popatrzył na skarb, a potem na swoje czerwone dłonie. – A więc dopóki tu jestem, wszystkim wam grozi niebezpieczeństwo ze strony Złocienia? – Nie da się ukryć. Warto jednak nadmienić, że Złocień zabija i zniewala każdego, kto stanie mu na drodze. Czerwona Dłoń stała się znakiem twojego wyjątkowo długiego i nieprzyjemnego końca, który zapewne podzielimy. – Czy możesz wysyłać wiadomości do innych rejonów Domu? I czy potrafisz się dowiedzieć, jak toczą się losy pewnej osoby, która przebywa na terenie Domu? Chodzi mi o to, czy potrafisz wykorzystać w tym celu magię. – Tak, w obu wypadkach. Arthur odwrócił się plecami do kapitana Kotapoduchy. – Jestem gotów zatem zaproponować tobie oraz załodze „Mola” cały mój
udział w nagrodzie, w zamian za pomoc. Chcę przekazać Pierwszej Damie wiadomość... Kapitan Kotapoducha skinął głową na znak zgody. – Muszę się też dowiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką o imieniu Liść, która zapewne przebywa na pokładzie okrętu o świecących na zielono żaglach... Kotapoducha znowu skinął głową, tym razem z uśmiechem. Arthur zamilkł, zastanawiając się, czego jeszcze będzie potrzebował. – I może... Czy mógłbym zażyczyć sobie błyskawicznego przetransportowania do miejsca, w którym spotkałbym Utopioną Środę. – Co? – zaskrzeczał kapitan. – Czyś ty całkiem oszalał?
Rozdział 10 Mamy cię zabrać do Utopionej Środy? – spytał Kotapoducha. – Masz nas za idiotów? – Hm, nie – zaprzeczył Arthur. – Powiedziałem tylko, że mógłbym chcieć udać się do niej. Sam nie wiem, dokąd się teraz wybrać. Po prostu zostałem zaproszony na obiad z Panią Środą... – W charakterze głównego dania? – prychnął Zgodniak i zbladł. – Przepraszam! – dodał pośpiesznie. – Nie chciałem tego powiedzieć. – Jestem pewien, że dojdziemy do porozumienia w sprawie skarbu – oświadczył Kotapoducha. – Doktor Scamandros pomoże ci odnaleźć przyjaciółkę, przesłać wiadomości i tak dalej. Nawet popłyniemy z tobą do Portu Środy. Nie wątpię jednak, że będziesz zadowolony tak jak my, jeśli unikniesz spotkania z naszą godną najwyższego szacunku, lecz, niestety, utopioną panią. – Dlaczego? – zdziwił się Arthur. Nie rozumiał, czemu Kotapoducha oraz pozostali członkowie załogi wydają się w tak nieuzasadniony sposób przerażeni perspektywą spotkania ze Środą. Musiał jednak pamiętać, że pozostawali w jej służbie, a przynajmniej przebywali w jej włościach w Domu. Zapewne wydawała im polecenia albo od czasu do czasu posyłała instrukcje. Kto wie, może po prostu się leniła, jak Pan Poniedziałek, a kierownictwo Morza Granicznego było zdemoralizowane, podobnie jak kiedyś w Niższym Domu. – A właśnie, czy macie jakieś polecenia odnośnie do lorda Arthura? Gdybyście przypadkowo wzięli go na pokład, co byście z nim zrobili? – Lord Arthur na naszym pokładzie? Rzecz jasna, musielibyśmy zrobić wszystko, czego by sobie zażyczył – odparł Kotapoducha. – Jest panem dwóch domen Domu! – Nie chcielibyśmy zdenerwować półżaby – wyznał Zgodniak. – Ani tej małej skrytobójczyni. – Nie otrzymaliście zatem żadnych instrukcji od Pani Środy i jej podwładnych na wypadek pojawienia się Arthura? Spalony Słońcem prychnął. Kotapoducha i Zgodniak popatrzyli po sobie. – Utopiona Środa ostatnio ma sporo na głowie – mruknął Zgodniak po namyśle. – Jest zajęta jedzeniem... innymi sprawami... Niestety, Południk i Zmierzchnik zaginęli jakiś czas temu, Potop wywołał zamęt... – Pan Zgodniak chce powiedzieć, że sześć albo siedem tysięcy lat temu wszyscy kompletnie zapomnieli o „Molu” – wtrącił doktor Scamandros. – Nie wydaje mi się, byśmy od tamtego czasu otrzymali jakieś instrukcje. Po prostu żeglujemy po Morzu Granicznym, wyławiamy wszystko, co przedstawia jakąś wartość, sprzedajemy to i uzupełniamy ładownię w Porcie Środy. Jeśli trzeba,
kupujemy towary w mniej bezpiecznych przystaniach, zarówno na Morzu Granicznym, jak i w Poślednich Królestwach. Powiedz mi, czy naprawdę zostałeś zaproszony na obiad z Panią Środą? – Tak – potwierdził chłopiec. Sięgnął do kieszeni i wyciągnął z niej przemoczone zaproszenie. Doktor Seamandros wziął je do ręki, podniósł brwi, nie mogąc odczytać niemal ani jednej litery, i położył papier na stole. Następnie wyciągnął z szynela owalną suszkę z filcu i kilkakrotnie przetoczył nią po zaproszeniu. Po każdym ruchu papier stawał się coraz bardziej suchy, atrament zaś powracał do pierwotnej gęstości i czerni. Kotapoducha i Zgodniak nachylili się nad stołem, aby lepiej widzieć; nawet Spalony Słońcem przekrzywił głowę, żeby uzyskać lepszy widok. Arthur obserwował oblicza obu oficerów, które zmieniały się w trakcie czytania: z początku wyrażały zaciekawienie, potem dezorientację, na końcu szok. Spalony Słońcem, chociaż poruszał ustami podczas czytania, nie wydawał się przesadnie zaskoczony. Pani Środa Powiernica Architektki I Księżna Morza Granicznego Ma ogromną przyjemność zaprosić Authura Penhaligona na uroczysty obiad z siedemnastu dań Transport zapewniony R.S.V.P nie wymagane – Nie pojmuję – wyznał Kotapoducha. – Z tego wynika, że jesteś... – Ale to niemożliwe – zaprotestował Zgodniak. – Jesteś jeszcze chłopcem! – To on – potwierdził Scamandros. – Kto inny miałby Kompletny Atlas Domu i Bezpośrednich Przyległości w kieszeni i dowód przychylności Żeglarza na sznurku wokół szyi? Nie wspominając o tym interesującym zaproszeniu. – Dlaczego jest interesujące? – spytał Arthur. Po raz pierwszy od chwili, w której porwała go fala, miał czas zadać kilka pytań, nie musiał toczyć walki o przetrwanie. – Czemu wszyscy tak bardzo się jej boją? Z jakiego powodu nazywacie ją Utopioną Środą? I czym był Potop? Kotapoducha oraz Zgodniak nadal wyglądali na oszołomionych. Spalony popatrzył na Scamandrosa.
– Najlepiej będzie, jeśli doktor wszystko ci wyjaśni – zadecydował Spalony Słońcem po chwili. – Kapitan i pan Zgodniak muszą wracać do obowiązków, podobnie jak ja. – Liczę na to, że zechcesz zjeść z nami kolację, lordzie Arthurze – wymamrotał kapitan Kotapoducha, nie patrząc Arthurowi w oczy. – Bez urazy z powodu naszego, hm, godnego ubolewania braku... – Pewnie – odparł Arthur. – Rozumiem. Rzecz w tym, że w książce zostałem przedstawiony jako wielki bohater. Kto jest jej autorem, skoro o tym mowa? Zgodniak ponownie otworzył książkę i zaprezentował chłopcu stronę tytułową. Kotapoducha zrobił zakłopotaną minę i odszedł, po drodze mamrocząc coś do doktora Scamandrosa. – Pisarz nazywa się... Japeth, „oficjalny biograf, kronikarz, annalista i dziejopis lorda Arthura” – przeczytał starszy mat. – Opublikowane przez Wydawnictwo Salon z Niższego Domu. – Rozumiem – powiedział Arthur i zmarszczył czoło. Japeth był jego przyjacielem, Tezaurusem poznanym w Studni. Arthur poprosił Pierwszą Damę o znalezienie dla niego zajęcia, lecz nie spodziewał się, że Japeth zostanie zatrudniony do pisania najzwyklejszej w świecie propagandy. Chłopiec się zastanawiał, jaki cel temu przyświecał. Dlaczego robiono z niego wielkiego bohatera? – Jeśli zechcesz udać się ze mną na przechadzkę, spróbuję odpowiedzieć na nurtujące cię pytania o Panią Środę i Potop – zaproponował doktor Scamandros. Podniósł dłoń, w której pojawiła się świeca. Zapalił ją lekkim dmuchnięciem na knot. – Sugeruję pobrodzić po płyciźnie, aby szum morza zagłuszył nasze słowa. Są sprawy, które nie powinny docierać do uszu członków załogi i budzić niepotrzebnego poruszenia. Arthur się zawahał. Nie miał pewności, czy postąpi rozsądnie, spacerując samotnie z doktorem. W pewnej chwili spojrzał na Spalonego Słońcem i postukał palcem w medalion od Żeglarza. Młodszy mat lekko skinął głową. – Zgoda – zadecydował chłopiec. – Prowadź. Podążył za Rezydentem poza granicę koła, wyznaczonego przez intensywne światło latarni. Potem przeszli plażą i minęli pas niezwykle starannie poskładanych w stosiki ubrań na zmianę. Każdy z nich był osobno oznakowany. Scamandros zauważył spojrzenie towarzysza i domyślił się, jakie pytanie go nurtuje. – Załoga rekrutuje się z personelu domu rachunkowego – przypomniał chłopcu. – Poprzednio zajmowała się sortowaniem i wyceną towarów. To są Rezydenci niższego szczebla, stworzeni wyłącznie do wykonywania określonych zadań. Z tego powodu zmieniają się i uczą niebywale wolno. Dlatego właśnie nie są dobrymi żeglarzami, ale celują w przenoszeniu i porządkowaniu ładunku. Jesteśmy na miejscu. Tylko ściągnę buty i podwinę nogawki.
Doktor Scamandros wbił świecę w piasek i usiadł, aby zdjąć obuwie. Arthur również postanowił zrzucić Niematerialne Buty. – Musimy zachować ostrożność. – Scamandros ponownie wziął do ręki świecę i zanurzył stopy w pianie. – Dno przy plaży tworzy niebywale strome półki. Pozostaniemy w granicach zasięgu wód pływowych. Ruszyli przed siebie. Doktor szedł od strony morza, nieco głębiej zanurzony niż Arthur, przez co niemal zrównali się wzrostem. Chłopcu przeszło przez myśl, że Scamandros jest bardzo niski jak na Rezydenta. Był niższy nawet niż biedne Węglotłuki w głębokich piwnicach Niższego Domu. – Od czego zaczniemy? – spytał Scamandros. – Jaka jest historia Środy? – chciał wiedzieć Arthur. – Dlaczego wszyscy się boją nawet do niej podejść? – Mogę udzielić ci wyjaśnień z większą łatwością niż inni, gdyż jestem ochotnikiem na pokładzie „Mola” i w gruncie rzeczy nie służę Środzie – wytłumaczył mu Scamandros. – Ponadto przeprowadziłem swoiste badania Morza Granicznego i jego władczyni. Z pewnością wiesz, czym jest Wola Architektki, w jaki sposób doszło do jej podzielenia przez Wykonawców i tak dalej? – Wiem – potwierdził Arthur. – Można tak powiedzieć. – Mniej więcej w tamtym okresie Panią Środę ogarnął niezaspokojony głód, rzecz w praktyce nieznana żadnemu Rezydentowi. Jadamy wyłącznie dla uciechy. Tymczasem Środa jadła i jadła bez końca. W normalnych okolicznościach stawałaby się coraz większa, lecz za sprawą potęgi Trzeciego Klucza potrafiła zapanować nad przyrostem wagi. Trwało to mniej więcej dwa tysiąclecia, choć doszło do tego, że każdego dnia Środa pochłaniała tony żywności. Nie jestem pewien, co się potem zdarzyło. Może osłabła moc Klucza, może sama Środa błędnie ukierunkowała jego działanie. Dość powiedzieć, że kształtem i gabarytami dostosowała się do objętości zjadanych pokarmów. Słowem, stała się Lewiatanem. – Czym? – Behemotem. – Hm, nie bardzo... – Monstrualnym białym wielorybem. Gigantem! Liczy dwieście kilometrów od głowy do ogona i jest szeroka na pięćdziesiąt kilometrów. Jej otwarte usta mają ponad trzy kilometry wysokości i szesnaście kilometrów szerokości. Arthur przystanął, aby lepiej sobie uzmysłowić rozmiary Środy. Wieloryb o długości dwustu kilometrów! Doktor Scamandros szedł dalej i nieprzerwanie mówił, więc chłopiec za nim pobiegł, lecz i tak umknęło mu kilka słów. – ... przeobrażenie oraz zanurzenie w Morzu Granicznym doprowadziło do przemieszczenia się znacznych ilości wody. Na szczęście proces transformacji trwał przez ponad tydzień, dzięki czemu było dość czasu, aby przygotować doki oraz
budynki nabrzeżne. Większość z nich przerobiono na statki, takie jak „Mól”. Na skraju Środowej Czaty, obecnie znanej jako Port Środy, stworzono nowe miasto. Nie Potop jednak przyniósł największe zniszczenia Rezydentom, lecz sama Pani Środa. Jako Lewiatan stała się jeszcze bardziej żarłoczna. W pierwszych latach po przemianie raczyła się nie tylko planktonem, krylem i innymi stworzeniami, które pochłaniała tonami. Spożyła też wielu własnych podwładnych, między nimi Południka i Zmierzchnika. Od tysiącleci nikt nie odważył się do niej zbliżyć, z wyjątkiem ocalałej Jutrzenki. Powszechnie uważa się, że Środa porozumiewa się z nią ruchami źrenic w przeogromnych oczach. Jutrzenka potrafi odczytać ustalony kod i dzięki temu nie musi za bardzo się zbliżać do swojej pani. Dlatego właśnie dziwne jest, że zostałeś zaproszony na obiad do Środy. Jak można jeść w towarzystwie Lewiatana? Zwłaszcza takiego, który pochłania wszystko, co się znajdzie w pobliżu? – Czemu mówi się o niej Utopiona Środa? – dopytywał się Arthur. – Przecież nie utonęła, to oczywiste. – Rzecz chyba w tym, że kiedy rozpoczął się proces jej przemiany, rzuciła się do Morza Granicznego. Wówczas uznano, że utonęła – odparł Scamandros. – Fatalny los dla Rezydenta, bo przecież topielcowi pozostaje część świadomości do czasu całkowitego oskubania ciała przez ryby. Podejrzewam też, że wierni poddani Środy wzbraniają się przed określaniem jej mianem wieloryba. Arthur skinął głową i podbiegł jeszcze bliżej doktora, aby iść u jego boku. Pokonali już spory dystans, światła obozowiska znajdowały się w odległości ponad stu metrów. Chłopiec zerknął na twarz rozmówcy. Właściwie pozostawała ukryta w cieniu, jedynie dolna część oblicza była oświetlona przez świecę. Tatuaże poruszały się i przesuwały, lecz w półmroku Arthur nie mógł dostrzec, co przedstawiają. Zauważył tylko rysunek okrętu, sunącego pod pełnymi żaglami po policzku Rezydenta. – Może powinniśmy zawrócić – zasugerował niespokojnie. Scamandros przystanął i skierował na niego spojrzenie. – Odeszliśmy już dostatecznie daleko, aby użyć odrobiny magii, która może nam pomóc w znalezieniu odpowiedzi na twoje pytania – oświadczył i wyszedł na plażę, gdzie ponownie wbił świecę w ziemię. Arthur poszedł za nim, czując, jak błękitny piasek klei się do jego stóp. – Od czego chciałbyś zacząć? – spytał doktor Scamandros. – Od wiadomości do Pierwszej Damy czy też od wieści o twojej przyjaciółce? – Przede wszystkim chcę wiedzieć, co z Liść – zadecydował chłopiec. Choć dziewczyna go nie posłuchała, kiedy kazał jej uciekać ze szpitala, i tak czuł się odpowiedzialny za jej los... Na dodatek dręczyło go poczucie winy. Miał nadzieję, że jego koleżance nic się nie stało. – Twoją przyjaciółkę zabrał inny okręt?
– Tak – potwierdził Arthur. – Trochę przypominał „Mola”, lecz był smuklejszy i dłuższy, trójmasztowiec, jego żagle świeciły na zielono. Chyba przypłynął po mnie, zgodnie z zapowiedzią na zaproszeniu. „Transport zapewniony”. Tyle że zamiast mnie zabrał moją koleżankę. – Opis pasuje do „Latającej Modliszki”, jednego ze statków dawnej kupieckiej floty Środy. Wszystko się zgadza. Czy masz przy sobie przedmiot, który należy do twojej przyjaciółki? Może pukiel jej włosów? – Nie! – zaprzeczył Arthur. – Ona naprawdę jest tylko moją koleżanką, nikim więcej. Na dodatek znamy się od niedawna. – Hm, to komplikuje sprawy. Na szczęście wiemy, o jaką jednostkę chodzi, nie jest więc źle – rozważał Scamandros. – Uścisnąłeś jej dłoń? A może masz przy sobie coś, czego dotknęła, dajmy na to kubek albo butelkę? Arthur pokręcił głową. Cofnął się myślami do pokoju szpitalnego. Liść siedziała na łóżku... – Przeczytała zaproszenie od Środy. Czy to wystarczy? – Z powodzeniem – odparł doktor Scamandros zadowolony. – Mogę o nie prosić? Arthur wręczył mu kartkę. Scamandros wyciągnął z kieszeni scyzoryk z szylkretową rękojeścią i odciął wąski, skręcony pasek papieru, który umieścił w małej, blaszanej puszce na lekarstwa. Ponownie sięgnął do szynela, wydobył z niego kartonową szachownicę – lub przedmiot przypominający szachownicę, podzielony na kolorowe kwadraty – i starannie ją rozłożył. Pieczołowicie ustawił na niej okrągłe lusterko do golenia oraz spiralną muszlę wielkości pięści Arthura, obok położył puszkę na lekarstwa. Wszystkie przedmioty tworzyły trójkąt na tle czerwono-czarnej szachownicy. – Trygon na mojej roboczej tablicy – wyjaśnił, wyciągnął z kieszeni ptasie pióro i małą butelkę z brązu, oznaczoną napisem „Aktywny Atrament. Ostrożnie!”. – Arthurze, czy możesz rozpostrzeć dłoń nad trygonem, ale niczego nie dotykać? Ręką wskazał trzy przedmioty. Arthur wykonał polecenie – przytrzymał dłoń poziomo ponad lustrem, muszlą i puszką. – Teraz będę musiał napisać coś na twojej dłoni. Możesz poczuć pieczenie – ostrzegł doktor Scamandros takim samym tonem, jakiego używają lekarze i dentyści, gdy chcą powiadomić pacjenta o nadchodzącym bólu. Postawił butelkę z brązu, ostrożnie odkręcił zakrętkę i zanurzył pióro w płynie. – Czy dzięki temu będę wiedział, co się stało Liść? – zapytał Arthur. Miał wielką ochotę cofnąć dłoń i rzucić się do ucieczki w kierunku obozowiska. Spalony Słońcem skinął głową na znak, że wszystko w porządku, pomyślał Arthur. Scamandrosowi raczej można zatem ufać... – Tak, tak – potwierdził doktor. – Nie ruszaj się. Arthur znieruchomiał. Scamandros umieścił pióro nad grzbietem dłoni chłopca i po chwili mała kropla
atramentu spadła na jego rękę niczym roztopiony metal. Nad nią wykwitł mały obłok dymu, przeplatany Nicością. – Auuuuu! – zawył Arthur, gdy jego ciało przeszył przenikliwy ból.
Rozdział 11 Doktor Scamandros nie przerwał pracy. Z niewiarygodną prędkością napisał coś na dłoni Arthura, chociaż ten wyrywał rękę, czując, jak atrament zostawia mu na ciele ognisty szlak. – Będzie bolało tylko przez chwilę – zapowiedział Scamandros, kiedy chłopak gnał do morza, aby zanurzyć w nim dłoń. – Gdybym cię ostrzegł, nie trzymałbyś jej nieruchomo. Arthur nie był w stanie wykrztusić ani słowa. Ból przenikał cały jego umysł, ale tylko przez kilka sekund. Zanim doktor Scamandros skończył mówić, dolegliwość ustała, zupełnie jakby odpłynęła wraz z ostatnią falą. Chłopiec wrócił na plażę. Scamandros spakował już szachownicę i puszkę, została tylko muszla i lusterko. Oba przedmioty wyciągnął ku Arthurowi, który ich nie dostrzegł, zajęty oglądaniem grzbietu dłoni w świetle świecy. Z oględzin wynikało, że na skórze nie pozostały blizny ani kleksy. Nie widać też było żadnego napisu. – Co tam nakreśliłeś? – chciał wiedzieć Arthur. – Postawiłem własny podpis – wyjaśnił doktor. – W większości przypadków Domową Magię odprawia się za pomocą specjalnie przygotowanych instrumentów, które działają jedynie w rękach uprawnionego zaklinacza. – Czy atrament zawierał Nicość? – Tak. Niewielką, starannie odmierzoną ilość. Śpieszę z wyjaśnieniem: nie ja przygotowywałem atrament. Nie pracuję bezpośrednio z surową Nicością. Faktem jednak jest, że większość Domowej Magii opiera się na urządzeniach lub dobrach pierwotnie wyprodukowanych z Nicości lub stworzonych z jej domieszką. – Rozumiem – powiedział Arthur i podejrzliwie sięgnął po lusterko oraz muszlę. – Do czego więc one służą? – Mam nadzieję, że udało mi się ustawić lustro tak, by pokazało ci, co się dzieje z twoją przyjaciółką o imieniu Liść – wyjaśnił Scamandros. – Podobnie skonfigurowałem muszlę, przez którą będziesz wszystko słyszał. Urządzenie powinno działać przez kilka dni, lecz potem zaklęcie straci moc i aparat zacznie ukazywać inne osoby lub miejsca. Nie korzystaj wówczas z niego, gdyż może pokazać ci tych, którzy tylko wypatrują takich otwartych kanałów do cudzych umysłów. – Jak to się uruchamia? – Wystarczy, że przyłożysz muszlę do ucha i zajrzysz do lustra. Rzecz najskuteczniej zadziała w raczej cichym miejscu, przy niezbyt natężonym świetle, które nie będzie padało bezpośrednio na lustro. Tutaj, przy świecy, masz idealne warunki. Ogólnie biorąc, najlepiej jest mieć w pobliżu kogoś, kto będzie zwracał
uwagę na to, co się z tobą dzieje, bo nie będziesz świadomy zdarzeń wokół swojej cielesnej powłoki. – Dzięki – westchnął Arthur. – Chyba nieco później wypróbuję to urządzenie. Bliżej obozowiska. – Jak sobie życzysz. Co do wiadomości: obawiam się, że ani telefon, ani telegraf nie będą nam przydatne. Choć nie znajdujemy się na Morzu Granicznym, pochodzimy z niego i dlatego wszelkie kontakty normalnie przebiegają przez jego obszar. Problem w tym, że kanały przekaźnikowe już dawno temu zostały zalane. Mogę jednak przesłać wiadomość w powolniejszy sposób. Czy masz papier, pióro i atrament? – Nie. – Zatem proszę. – Scamandros wręczył Arthurowi popękaną, skórzaną teczkę, przewiązaną niebieską wstążką. – Napisz list, podczas gdy ja przygotuję posłańca. Arthur otworzył teczkę. Przedmiot przypominał książkę dla dzieci, z której po otworzeniu wyłaniają się trójwymiarowe obrazki. Z teczki wysunął się kałamarz, stosik kartek papieru i kilka piór. Arthur wybrał jedno z nich, zanurzył je w atramencie – zwrócił uwagę na jego turkusowobłękitną barwę – i przystąpił do pisania. Pierwsza Dama Pokój Dzienny Poniedziałka lub Piramida Wtorka Droga Pierwsza Damo. Pani Środa zaprosiła mnie na obiad i przysłała po mnie statek, lecz z powodu wypadku znajduję się teraz w innym Poślednim Królestwie, na uszkodzonym okręcie zwanym „Molem”. Pewien Domowy Zaklinacz, doktor Skamandros, wysyła ten list w moim imieniu. Chyba mógłbym spróbować odnaleźć Trzecią Część Woli, skoro już tu jestem. Dobrze by było gdyby udało ci się przysłać mi pomoc albo coś doradzić. Moja przyjaciółka Liść została przypadkowa zabrana i chyba jest teraz na pokładzie statku „Latająca Modliszka”. Dobrze by było gdybyś jej pomogła wrócić do domu. Szczerze oddany, Arthur Penhaligon Ps: Pozdrów ode mnie Suzy, Kichola i innych. Arthur popatrzył na to, co napisał. Wcześniej nie był nawet pewien, czy spróbuje odszukać Trzecią Część Woli – uświadomił to sobie dopiero po napisaniu listu. Ta myśl musiała jednak dojrzewać w jego umyśle od czasu, gdy Liść
powiedziała, że powinien uczynić pierwszy krok, a nie czekać, aż Wykonawcy coś mu zrobią. Jedyny problem polegał na tym, że nie wiedział, od czego zacząć. – Gotowe? – zapytał doktor Scamandros. – Złóż kartkę i na przedzie napisz, kim jest adresat. Potem przyciśnij kciukiem zgięcie, list się zapieczętuje. Arthur wykonał polecenie. Gdy docisnął kciukiem papier, po krawędziach przesyłki przetoczyła się mgiełka tęczowego światła. Chłopiec uniósł rękę i ujrzał grubą, okrągłą pieczęć z własnym profilem w wieńcu laurowym na skroniach. – Nic nie mów kapitanowi Kotapodusze ani Zgodniakowi – poprosił doktor Scamandros. – Z powodu niedoboru gotowych znaczków, sięgnąłem po coś odpowiedniego z ich kolekcji. Zaprezentował Arthurowi duży, wielobarwny znaczek z podobizną ptaka o ciemnym ciele, białym kuprze i rozwidlonym ogonie. Pod rysunkiem widniał podpis drobnym drukiem: „Nawałnik duży”, a także duża dwójka i symbol nieznanej waluty. – Z twojej Ziemi – wyjaśnił Scamandros. – Nocny ptak morski. Kapnę mu na oko kroplę aktywnego atramentu i wypowiem krótkie zaklęcie. Arthurze, może lepiej będzie, jeśli staniesz za mną. Niektóre ze słów Architektki są niebezpieczne dla śmiertelników. Chłopiec pośpiesznie ukrył się za Scamandrosem i wetknął palce do uszu. Przypomniał sobie, jak podziałały na niego słowa, wypowiedziane przez zaklinacza na statku. Scamandros zgiął list, otworzył kałamarz z brązu i maleńkim kroplomierzem wessał odrobinę atramentu. Następnie ostrożnie kapnął nieco płynu na oko ptaka ze znaczka i jednocześnie wymamrotał coś, czego Arthur nie dosłyszał, jego łokcie i kolana momentalnie jednak przeszył ból. Ptak drgnął i zamachał skrzydłami. Wytknął głowę ze znaczka, z furią trzepocząc skrzydłami, po czym opuścił rysunek. Urósł, a znaczek się skurczył. Stworzenie stawało się coraz większe, aż wreszcie miało ponad pół metra długości, jego skrzydła zaś osiągnęły rozpiętość dwóch metrów. List był już wtedy całkiem mały, jego długość nie przekraczała dwóch i pół centymetra. Ptak popatrzył na nich błyszczącymi oczyma, dziobem podniósł list i go połknął. Potem podreptał po plaży, powoli bijąc skrzydłami, aż wreszcie rozpędził się na tyle, aby się oderwać od ziemi. Jego sylwetka w szybkim locie stała się zgrabna i elegancka. – Muszę tu zrobić porządek – zapowiedział doktor Scamandros. – Rozrzucę trochę tego zabarwionego magicznie piasku i tak dalej. Jeśli chcesz wypróbować lusterko oraz muszlę, poproś pana Spalonego Słońcem, by miał na ciebie baczenie i zajmij miejsce między namiotem kapitana a morzem. – Dzięki – powiedział Arthur. Doktor Scamandros okazywał mu ogromną życzliwość.
Może przesadzam z podejrzliwością, pomyślał Arthur. Doktor musi mieć jakieś powody, by mi pomagać... Ciekawe jakie... Zastanawiam się, czy potrafi czytać w moich myślach... – Ile czasu mój list będzie wędrował do Pierwszej Damy? – zapytał pośpiesznie, na wypadek gdyby doktor Scamandros jednak umiał czytać w myślach i poczuł się urażony, że Arthur wciąż mu nie ufa. – Trudno powiedzieć. Zakładając, że nie dojdzie do wypadku lub przejęcia przesyłki, list dotrze na miejsce za dzień lub dwa czasu miejscowego. Ile dób minie w tym okresie w Domu, tego nie wiem bez przeprowadzenia skomplikowanych obliczeń. Tempo upływu czasu w Domu jest inne niż w Królestwach. Arthur skinął głową. Wyglądało na to, że przez najbliższy tydzień i tak nie znajdzie okazji, by opuścić wyspę, bo musiał czekać na naprawę „Mola”. Ponieważ nic nie potrafił na to poradzić, równie dobrze mógł się zastanowić, co dalej począć. W tym celu musiał się dowiedzieć, jak potoczyły się losy Liść. – Wracam do obozowiska – oznajmił. – Poproszę Spalonego Słońcem o asekurację. Dziękuję za pomoc, doktorze. Scamandros skłonił głowę. Arthur odwrócił się i ruszył nieśpiesznie w stronę statku. Szedł plażą, bez świecy. Panował mrok, lecz chłopiec widział światła niezbyt odległego obozu. Mimo to przyśpieszył kroku. Znajdował się w połowie drogi, kiedy coś go podkusiło, by się obejrzeć. Dostrzegł poświatę świecy i częściowo widoczną sylwetkę, zapewne doktora Scamandrosa. Obok zaklinacza jednak było jeszcze coś. Inny kształt, mroczny cień na tle płomienia świecy. Arthur widział go zaledwie przez chwilę, lecz od razu rozpoznał kontury. Jeszcze jeden nawałnik. Doktor Scamandros przesyłał wiadomość do innego adresata. Wiedziałem, przeszło przez myśl wzburzonemu Arthurowi. Pewnie usiłuje mnie sprzedać Środzie albo komuś z Wykonawców. Mogą przysłać Wysokiego Zmierzchnika Soboty, jeśli to on mnie zaatakował w Studni Ponurego Wtorka. Jeżeli przybędzie z mieczem, będę bezradny bez Klucza, choć może załoga „Mola” stanie w mojej obronie przez wzgląd na medalion Kapitana. Nadal nie rozumiem, czemu Sobocie zależało na zniszczeniu Domu Nicością. Z całą pewnością istnieje jakaś łączność pomiędzy Potomnymi Dniami oraz Nicością. Tylko jaka? Dlaczego wszystko jest takie trudne... Myślał coraz mniej przytomnie, gdy przed wejściem do I obozowiska powstrzymał go głos strażnika. – Stój! – krzyknął jeden z marynarzy. – Ktotko? To I jest, kto to? Rozpoznaj mnie, a podążysz dalej! – Hm, jak sądzę, nazywasz się Jednouchy, prawda? – zaryzykował Arthur.
Rezydent był tylko częściowo oświetlony przez latarnie, zawieszone na oddalonym o kilkanaście metrów, namiocie Kotapoduchy. – To ja, Arthur, wracam ze spaceru. Doktor Scamandros przyjdzie za jakiś czas. – Podążaj, przyjacielu! – zawołał Jednouchy. Opuścił kuszę i machnął ręką, aby ponaglić Arthura. Gdy chłopiec przechodził obok, Rezydent ściszył głos i wymamrotał: – Tak naprawdę nazywam się Kukuła, ale Jednouchy brzmi o niebo lepiej. Przed Potopem byłem Przesuwaczem Skrzyń Trzeciej Klasy. Teraz pomagam na dziobówce... – Jednouchy! Pilnuj się! Arthur rozpoznał ten okrzyk. Po plaży szedł ciężkim krokiem Spalony Słońcem. Chłopiec dostrzegł za jego plecami jeszcze jednego zbrojnego, wpatrzonego w mrok, z kuszą gotową do strzału. – Tak jest! – potwierdził Jednouchy. – Tylko przepuszczam przyjaciela. Spalony ukłonił się Arthurowi, a chłopiec odwzajemnił kurtuazyjne powitanie. – Doktor zrobił, co należało? – spytał Spalony. – Tak sądzę – odparł Arthur. Podniósł lusterko oraz muszlę. – Ofiarował mi coś, dzięki czemu będę mógł ujrzeć, co się stało z moją przyjaciółką. Tyle że potrzebuję kogoś, kto mnie popilnuje, gdy będę korzystał z urządzenia. Miałem nadzieję, że wyrazisz zgodę... – Na pilnowanie ciebie? Tak, to się da zrobić. Najpierw muszę jednak obejść wszystkie posterunki, bo nie chcemy, aby Złocień i jego gromada przybyli bez zapowiedzi. – Sądziłem, że ich zgubiliśmy – zauważył Arthur, ruszając w drogę razem z młodszym matem. – Może tak, może nie – odparł Spalony. – Złocień to niebywale cwany czarnoksiężnik. Doktor Scamandros jest bardziej uczony w księgach, ale ten pirat musi znać dziesiątki paskudnych sztuczek, o których doktorowi nic nie wiadomo. Pilnuj się! Następna strażniczka dźwignęła się niezgrabnie, po drodze chwytając kuszę. Spalony Słońcem prychnął z dezaprobatą i szedł dalej. – Doktor Scamandros zdradził mi, że jest tutaj na ochotnika – napomknął Arthur. Musiał dowiedzieć się więcej o zaklinaczu. – Co miał na myśli? Dlaczego zgłosił się dobrowolnie? – Przed wielką powodzią na rejsowych statkach pływali tylko Nawigatorzy-Zaklinacze – wytłumaczył Spalony. – Kiedy więc budowano te wszystkie dodatkowe jednostki, zaczęto poszukiwać ochotników o dostatecznym wyszkoleniu magicznym, by mogli wejść na pokład. Niektórych zwykłych żeglarzy również skierowano na nowe statki. – Choćby ciebie – domyślił się Arthur.
– Tak, choćby mnie – potwierdził Spalony Słońcem i ciężko westchnął. – Czwarty mat na „Spiralnej Rynnie”. Nie było lepszego statku ani wspanialszej załogi. – Ale dlaczego doktor Scamandros miałby zgłaszać się na stanowisko nawigatora, skoro jest najwyższej klasy zaklinaczem, szkolonym w Wyższym Domu? Spalony Słońcem wzruszył ramionami. – Zapewne coś zgubił. Właśnie z tego powodu większość towarzystwa z innych części Domu trafia na Morze Graniczne. – Nie rozumiem. – Wszystko, co kiedykolwiek zaginęło, prędzej czy później pojawia się na Morzu Granicznym – wyjaśnił Spalony. – Znalezienie zguby bywa jednak nielicho trudne. I rzecz musi być zawieruszona przypadkiem, nie celowo i nie w wyniku kradzieży. Niemal dotarli do linii brzegu. W falach stała Rezydentka i rozglądała się wokoło. U boku miała kuszę. Nad nimi migotała skromna gromadka intensywnie czerwonych, bardzo jaskrawych gwiazd, lecz poza tym niebo zasnuwały chmury i nie było widać księżyca. Niewykluczone, że tego świata nie obiegał żaden naturalny satelita. – Stój! – Tu Spalony Słońcem z pasażerem – odezwał się mat. – Cisza i spokój? – Nic poza falami – odparła Rezydentka. Arthur rozpoznał jej głos – była to Jaszczurka, ta z twarzą pokrytą łuskami. – Miej baczenie – polecił jej Spalony. – Oby nie przybyli, ale jeśli się zjawią, to od strony morza. – Tak jest! Młodszy mat odwrócił się i ruszył po udeptanym piasku między dwiema dużymi stertami skrzyń. – Obchód zakończony – oznajmił. – Gdzie chcesz spojrzeć do tego swojego lustra? – Gdzieś, gdzie jest cicho i spokojnie, przy słabym świetle – odparł Arthur. Wskazał skrawek piasku, na którym nie wypoczywali Rezydenci, nieopodal namiotu, na którym umocowana była latarnia. – Tam powinno być dobrze, jak sądzę. Spalony Słońcem podążył za Arthurem, który po chwili usiadł na piasku. Chłopiec zajrzał do muszli, przysunął ją do światła i kilkakrotnie nią potrząsnął, aby zyskać pewność, że nic się nie ukrywa w środku. Następnie z wahaniem przyłożył muszlę do ucha, podniósł lusterko i pochylił je tak, aby odbijało się w nim światło latarni. Z początku słyszał w muszli tylko cichy szum morza, a w lusterku widział jedynie własne odbicie. Usiłował myśleć o Liść, lecz z niezrozumiałych powodów
nie potrafił sobie przypomnieć, jak wyglądała. Pamiętał jednak jej głos, więc skupił się na nim i odtworzył słowa, które wypowiedziała po wejściu do jego pokoju szpitalnego. Szum fal w muszli nagle ucichł, zastąpiony brzękiem żelaza i skrzypieniem drewna. Lusterko zaszło mgłą, zupełnie jakby Arthur na nie nachuchał, a potem znowu się wyklarowało. Tym razem nie ujrzał w nim własnej twarzy, lecz mroczną, słabo oświetloną przestrzeń. Uważnie patrzył do zwierciadełka. Dostrzegł w nim dziewczynę; przebywała wewnątrz bardzo ciasnego pomieszczenia, prawie pozbawionego światła. Była uwięziona.
Rozdział 12 Skulona Liść tkwiła w wąskiej celi, ze stopami zanurzonymi w wodzie. Kajdany na jej nadgarstkach były połączone ciężkim łańcuchem z okowami na kostkach i grubym, żelaznym pierścieniem w drewnianej ścianie. Woda łagodnie przelewała się od jednej strony pomieszczenia do drugiej – Liść najwyraźniej przebywała na statku. Jedyne światło pochodziło z przyczernionej dymem latarenki, która dyndała na haku pod sufitem z desek, zaledwie trzydzieści centymetrów nad głową dziewczyny. W ciemnym rogu obrazu nagle coś się poruszyło. Arthur przysunął głowę, by lepiej widzieć, lecz nic mu to nie dało. Lusterko przypominało telewizor albo scenę teatralną. Widz nie mógł dostrzec tego, co się działo z boku lub z tyłu obrazu. Po chwili coś znowu się poruszyło. Liść podniosła głowę i powiodła wzrokiem dookoła. Nie zauważywszy nic niepokojącego, ponownie skryła twarz. Wyglądało na to, że jest kompletnie załamana, lecz nagle Arthur dostrzegł, iż Liść manipuluje przy kajdanach na prawej kostce. Domyślił się, że próbuje je rozpiąć – w jej dłoni dostrzegł błysk pilnika do paznokci lub podobnego przyrządu. Arthur tak intensywnie skupił uwagę na poczynaniach dziewczyny, że dopiero po chwili dotarło do niego, iż na obrazie znowu coś się rusza. Tym razem niewidoczny obiekt znalazł się w granicach lustra, dzięki czemu chłopiec mógł się lepiej przyjrzeć istocie przebywającej w celi. Był to Szczur, i to nie byle jaki. Liczył sobie znacznie ponad metr wysokości, miał brązową sierść i stał wyprostowany na tylnych łapach. Ponadto nosił ubranie: stary, lecz schludny fraczek w kolorze granatowym ze złotymi naszywkami, kremową koszulę i srebrzystą kamizelkę. Jego białe pantalony były podwinięte dla ochrony przed chlupoczącą wodą. Zwierzę miało bose, różowe łapy a za jego plecami podrygiwał bezwłosy ogon. Szczur uchylił kapelusza z impregnowanej skóry – nakrycie głowy miało szerokie rondo, lecz płytkie denko – i wziął głęboki wdech, jednocześnie przemawiając piskliwym głosem. – Przepraszam panienko, czy przypadkiem nie jesteś śmiertelnikiem z Ziemi? Liść drgnęła i odsunęła się gwałtownie, pobrzękując łańcuchami. – Błagam o wybaczenie – ciągnął Szczur. – Nie zamierzałem budzić w tobie lęku. Moje natręctwo wynika tylko i wyłącznie z faktu, że otrzymałem zlecenie, związane ze śmiertelnikiem z Ziemi. Liść pokręciła głową i kilkakrotnie zamrugała oczyma. – Przepraszam – wykrztusiła. – Rzecz w tym, że... po prostu nie oczekiwałam gościa.
– Jeśli można, chętnie się przedstawię – zaproponował gość. – Jestem komandor Monckton, oficer dowodzący Szczurami w Wyproście na Morzu Granicznym. – Szczury w Wyproście? – powtórzyła Liść słabym głosem. – Morze Graniczne? Komandor Monckton poruszył wąsami, nim odpowiedział. – Szczury w Wyproście, moja panno, to te, które swego czasu służyły Szczurołapowi i zostały przez niego sprowadzone do Domu. Morze Graniczne to obszar wewnętrzny Domu, nominalnie zarządzany przez Panią Środę, samozwańczą księżną Morza Granicznego, a także Wykonawczynię Woli Architektki. – Ach, teraz już wszystko jasne – podsumowała Liść sarkastycznie. – Nie bardzo rozumiem. Liść ponownie pokręciła głową. – Mniejsza z tym – mruknęła. – Tak, chyba rzeczywiście jestem śmiertelnikiem z Ziemi. Ciemnym śmiertelnikiem, dodajmy. – Wydajesz się jasna. – Ciemnym, czyli głupim – wytłumaczyła. – Nie ważne. Czego chcesz od śmiertelnika z Ziemi? Pomożesz mi się stąd wydostać? Monckton sięgnął do kieszeni fraka i wydobył kartkę papieru, którą wręczył Liść. Z początku papier miał wielkość karteczki samoprzylepnej, lecz w wyniku zetknięcia z dłonią dziewczyny urósł do rozmiarów typowego listu. Na papierze widniał sztych, przedstawiający portret chłopca, niewątpliwie bardzo podobnego do Arthura. Pod ryciną znajdowało się kilka linijek drukowanego tekstu: NAGRODA Za informację o miejscu pobytu niejakiego Arthura Penhaligona śmiertelnego chłopca z Ziemi. Szczegółowe wiadomości przesyłać telegraficznie lub listownie do Poniedziałkowej Przedpołudnicy Suzy Turkusowy Błękit. – Arthur! – zawołała Liść. – A Suzy była tą dziewczyną... ze skrzydłami. – O, znasz Arthura? – spytał Monckton. – Wiesz, gdzie go szukać? – Niewykluczone – odparła Liść. Arthur zauważył, że jego przyjaciółka zmrużyła oczy. Było jasne, że intensywnie myśli. – Zapewne liczysz na nagrodę? – Jak najbardziej – potwierdził Monckton. – Choć w tym wypadku otrzymaliśmy już niewielki zadatek. Słyniemy jako doświadczeni poszukiwacze i odnajdywacze..
– Powiem ci, co wiem, jeśli pomożesz mi w ucieczce – zapewniła Szczura Liść i uniosła skute nadgarstki. – I ułatwisz mi nawiązanie kontaktu z Suzy Błękit. – Hm – mruknął Szczur. – Nie możemy pomóc ci w ucieczce, albowiem czyn taki stałby w jawnej sprzeczności z kilkoma umowami, które zawarliśmy z rozmaitymi władzami w Domu. Byłbym jednak zaszczycony, pełniąc rolę twojego doradcy przed sądem, który już wkrótce zapozna się z twoimi kryminalnymi poczynaniami. – Kryminalnymi? – wykrztusiła – Jak to? Zrobiłam tylko jedno: dałam się zaciągnąć na ten statek, a oni rzucili na mnie okiem, spytali o nazwisko i cisnęli tutaj w kajdanach. – Mniemam, że zostaniesz postawiona w stan oskarżenia za podróżowanie na gapę – oznajmił Monckton i dla większego efektu machnął ogonem. – Za taki czyn grozi kara od stu do dwustu batów, których raczej nie przeżyjesz. Szczerze powiedziawszy, jako śmiertelniczka z całą pewnością nie wyjdziesz z tego żywa. – Batów? Chodzi ci o chłostę? – W rzeczy samej. Dziewięciorzemienną dyscypliną. Wiesz, co to jest dyscyplina? – Nie wiem i nie chcę wiedzieć! I nie zamierzam tego sprawdzać na własnej skórze. To szaleństwo, musi być jakieś wyjście. – Wszystko zależy od sądu – westchnął Monckton. – Podejrzewam, że w treści oskarżenia tkwi logiczny błąd. Przy prawidłowej argumentacji obrony powinnaś uniknąć kary. – Co to za błąd? Monckton nieznacznie przechylił głowę i z błyskiem w oku popatrzył na Liść. – My, Szczury, mamy merkantylny stosunek do życia – oświadczył. – Innymi słowy, jeśli powiesz mi, co wiesz o Arthurze, chętnie wystąpię przed sądem jako twój adwokat. – Skąd mogę mieć pewność, że nie wystawisz mnie do wiatru, kiedy opowiem ci o Arthurze? – powątpiewała Liść. – Słowo Szczura w Wyproście i byłego śmiertelnika, mieszkańca Ziemi – przysiągł Monckton i przyłożył pazur do eleganckiej kamizelki, w miejscu gdzie znajduje się serce. – W imię Szczurołapa, który nas tutaj sprowadził. Liść niepewnie popatrzyła na Szczura, a on bez zmrużenia powiek odwzajemnił jej spojrzenie. – Zgoda – westchnęła dziewczyna. – Chyba i tak nie mam wyboru. Przynajmniej mówisz przekonująco. Jesteś w tym lepszy od faceta, który ostatnio sprzedał mojemu tacie samochód. Poszłam odwiedzić Arthura w szpitalu, na naszej... na Ziemi. Arthur dostał zaproszenie od Pani Środy, na obiad, i opowiadał mi o Domu i w ogóle. Potem do sali wtoczyła się ogromna fala i wymiotła nas na morze, na łóżku Arthura. Unosiliśmy się i opadaliśmy na falach, takich naprawdę wielkich,
aż wreszcie przypłynął statek z jaskrawozielonymi żaglami i zabrał mnie na pokład, zrzuciwszy linę, a Arthur został, bo ktoś, kto rzucał liny, nie trafił. Arthur pewnie nadal pływa gdzieś na tym łóżku, chyba że się utopił albo ktoś inny go uratował. Czy to wystarczy? – Doskonałe wprowadzenie, dziękuję – oświadczył Monckton. – To tłumaczy, dlaczego kapitan i załoga tej jednostki są tacy spięci i małomówni. Na dodatek postanowili stworzyć tratwę tutaj, w Trójkącie. Gdyby nie zwykłe szczury, nawet bym nie wiedział, że na pokładzie znajduje się śmiertelnik. Podejrzewam, że „Modliszka” miała odebrać Arthura i dostarczyć go do Pani Środy, lecz misja zakończyła się fiaskiem. Kapitan Fala postanowił zyskać na czasie, aby zadecydować, co robić dalej. Oczywiście po tym, jak już pozbędzie się ciebie – w sumie stanowisz dowód na to, że wziął na pokład niewłaściwego śmiertelnika. – Stworzyć tratwę? W Trójkącie? Gdzie my jesteśmy? – Znajdujemy się na najniższym pokładzie „Latającej Modliszki” – oświadczył Monckton. – To statek z regularnej floty handlowej Środy. „Modliszka” stworzyła tratwę, czyli przybiła do innego statku, przycumowanego do jeszcze innego, i tak dalej. Statki cumują przy gigantycznym, trójkątnym słupie cumowniczym, który jest jedyną nadwodną pozostałością dawnej latarni morskiej w Porcie Środy. Stąd nazwa Trójkąt. Rzecz jasna, pozostajemy na Morzu Granicznym w Domu. – Który stanowi centrum wszechświata – dodała Liść. – Tak przynajmniej twierdzi Arthur. Moi rodzice by wymiękli, gdyby się dowiedzieli, jak to jest naprawdę. – Słucham? – Ich zdaniem pośrodku wszechświata rośnie wielkie drzewo, którego małe gałęzie rozrastają się na wszystkie strony. Poza tym zwierzęta żyją tam w zgodzie, są dla siebie dobre i w ogóle. – Brzmi zachęcająco – mruknął Monckton. – Gdyby to była prawda... Na mnie pora, wracam na swój statek. Po drodze zajrzę do kapitana Fali i poinformuję go, że będę twoim adwokatem. Mniemam, że sąd zbierze się w ciągu kilku najbliższych dni. – Kilku najbliższych dni! – krzyknęła Liść. – Nie dostałam nic do jedzenia ani do picia. Mogę tu umrzeć z głodu i pragnienia! – W Domu to wykluczone – zapewnił ją Monckton. – Tutaj można być głodnym i spragnionym, ale nie da się od tego umrzeć. – Więc zostawisz mnie tutaj w łańcuchach? Tak po prostu? Żebym czekała na rozprawę albo na to, co ze mną zrobią? – Tak jest – potwierdził Monckton. – Dokładnie to masz uczynić. Czekać. Interesy z tobą to przyjemność. Żegnam. – Zaraz! – pisnęła Liść, lecz Szczur już wybiegł. Arthur dostrzegł tylko
mignięcie jego ogona, kiedy znikał z pola widzenia lusterka. – Czekaj, nie możesz mnie opuścić! A jeśli statek zatonie... Jej krzyk nagle ucichł, a obraz w lusterku zamigotał, na przemian pokazując celę dziewczyny oraz twarz chłopca w świetle latarni. Po chwili zwierciadełko przedstawiało już tylko Arthura. Ogarnęła go fala nudności, wywołanych nagłą zmianą percepcji, lecz mdłości w jednej chwili mu przeszły kiedy Spalony Słońcem postukał go w ramię. – Arthurze – wyszeptał marynarz. – Gotuj się, młodzieńcze. Coś widać w morzu! Chłopiec zamrugał oczyma, wstał i pośpiesznie ukrył lusterko oraz muszlę w kieszeniach szlafroka. W tej samej chwili przeszło mu przez głowę, że powinien się przebrać w coś sensowniejszego. Myśl była jednak tak przelotna, że; już po sekundzie o niej zapomniał. – Co widać w morzu? – Bo ja wiem – Spalony Słońcem wzruszył ramionami. – Jaszczurka dostrzegła w oddali światło, ja też je widziałem. Zbliża się. To może być „Dreszcz”, choć nie mam pojęcia, czemu któryś z piratów miałby wywieszać latarnię. Weź ten nóż. Arthur zwrócił uwagę, że Spalony ma u boku szablę, Chłopiec przyjął wręczony mu długi nóż w pochwie i spróbował go przypiąć do paska od szlafroka. Marynarz pokręcił głową. – To na nic – westchnął. – Chodź, wracamy do namiotu kapitana. Ichabod dobierze ci jakąś przyzwoitą katanę. – Katanę? Nie, dziękuję, ten nóż w zupełności mi wystarczy... – Katana to kurtka. Idziemy, szkoda czasu. W drodze do namiotu Kotapoduchy Arthur spostrzegł, że obozowisko zmieniło się nie do poznania. Wszyscy Rezydenci byli na nogach i gotowali się do potyczki. Sprawiali wrażenie pewniejszych siebie i lepiej zorganizowanych niż na statku. – Szczury lądowe – wyszeptał Spalony Słońcem, gdy mijali grupę Rezydentów, przygotowujących kusze. – Tutaj będą lepiej walczyli niż na morzu. Ichabod! Pomóż lordowi Arthurowi dobrać jakieś zacne ubranie. – Tak jest! – zawołał Ichabod. Podszedł bliżej i bardzo nisko ukłonił się Arthurowi. – Czy jego lordowska mość życzy sobie czegoś konkretnego? – Nie trać czasu! – polecił Spalony Słońcem. – Znajdź cokolwiek w dobrym rozmiarze, i to szybko! Idę do dział. Arthurze, dołącz do mnie, gdy będziesz gotowy. – Coś podobnego – sapnął Ichabod. – On nie ma pojęcia, jakie trudności wiążą się z utrzymaniem stroju odpowiedniej jakości. Obejrzał Arthura od stóp do głów, obszedł go i w małym notatniku zapisał kilka liczb. Następnie wskazał stojący w rogu namiotu parawan z rysunkami o
tematyce marynistycznej. Arthur widział go ostatnio w niezwykłym pokoju Kotapoduchy na pokładzie „Mola”. – Wasza lordowska mość, zechciej stanąć za tym parawanem. Ośmielę się zaprezentować ci szereg wyrobów odzieżowych, które mogą zbliżać się do poziomu odpowiadającego twojej wyjątkowo wysokiej randze. Arthur zniknął za parawanem. Niemal natychmiast Ichabod przekazał mu ogromne naręcze ubrań. – Bielizna. Trzy koszule do wyboru. Kołnierze, cztery do wyboru. Fulary, sześć do wyboru. Kamizelka, jedna z trzech. Bryczesy, trzy do wyboru. Pończochy pięć par do wyboru. Buty z cholewą czy bez? – Za obuwie dziękuję. Moje kapcie to w rzeczywistości Niematerialne Buty. – Pas marynarski czy galowy? – Chyba marynarski... Ichabod nadal zadawał pytania, co kilka sekund wręczając Arthurowi element ubioru lub jedno z akcesoriów. Na koniec umilkł. Arthur pośpiesznie się rozebrał i włożył nową odzież. Ze zdziwieniem skonstatował, że wszystko idealnie na niego pasuje. Nie wybierał żadnej konkretnej kombinacji, lecz gdy był już prawie gotowy, zorientował się, że ma na sobie prawie taki sam mundur jak Kotapoducha: niebieskie palto oraz białą koszulę i niebieską kamizelkę, do tego białe bryczesy. Gdy tylko się przebrał, zgodnie z jego oczekiwaniami Niematerialne Buty przeobraziły się ze szpitalnych kapci w wysokie do kolan buty, przy czym lewy miał szerszą cholewę, aby pomieścić formę z krabiego pancerza. Arthur zamyślił się na chwilę i wsunął za prawą cholewę Atlas oraz zaproszenie od Środy. Muszla i lustro – powędrowały do lewej cholewy. Niematerialne Buty zapewniały skuteczną ochronę przed wodą, podobnie zresztą jak przed prawie wszystkim, dzięki czemu ukryte w nich przedmioty mogły pozostać bezpieczne i suche. – Nie wiem, co zrobić z tym kołnierzem – oświadczył Arthur kilka minut później. Kołnierz był oddzielony od koszuli i chłopiec nie miał pojęcia, jak go przypiąć. – Ja się tym zajmę – zaproponował Ichabod. Szybko podszedł i przymocował kołnierz. Zanim chłopiec zdążył zaprotestować, dodatkowo zarzucił mu na szyję czerwoną chustkę i związał ją jak fular. – Proszę podnieść ręce, zapnę pas. Szeroki, skórzany pas wydawał się ostatnim przedmiotem, który należało włożyć, lecz gdy sprzączka była już zapięta i Arthur spróbował wyjść zza parawanu, Ichabod podniósł rękę i lekko się ukłonił. – Twoja szabla, wasza lordowska mość – przypomniał. – Nie można przystępować do bitwy bez własnej szabli. – Hm, chyba rzeczywiście nie można – zgodził się Arthur. Zaczynam nawet mówić jak Kotapoducha, pomyślał. Mam nadzieję, że nie upodobnię się do niego. Wolałbym być kimś takim jak Spalony Słońcem. Kimś, kto
doprowadza rzeczy do końca. Ichabod podniósł z podłogi ukrytą w pochwie szablę i przytroczył ją Arthurowi do pasa na lewym biodrze. Jednocześnie Arthur przypiął na drugim biodrze nóż, ofiarowany mu przez Spalonego Słońcem. – To szabla żeglarska, specjalnie dla ciebie, wasza lordowska mość, skrócona i odciążona przez płatnerza – wyjaśnił Ichabod. Gdy wstał i ujrzał nóż Spalonego Słońcem, jego usta lekko się wykrzywiły z niesmakiem. – Jeśli wolno zauważyć, wasza lordowska mość, nóż wcale nie pasuje do kompletu. Proszę o pozwolenie... – Chcę zachować nóż – oświadczył Arthur pośpiesznie. – Teraz muszę iść do pana Spalonego Słońcem. Dziękuję za pomoc, Ichabod. Nie mam pojęcia, jak ci się udało tak szybko zdobyć ubrania w moim rozmiarze. – Och, przerobiłem najlepsze komplety kapitana i pana Zgodniaka, kiedy byłeś z doktorem Scamandrosem – pochwalił się Ichabod z dumą. – Aby je zmniejszyć, wystarczyło nieco przyciąć tu i tam, a mam doskonałą miarę w oku, bez fałszywej skromności. „Zawsze bądź gotów na wszystko!” Oto motto prawdziwego dżentelmena dżentelmena. – Ehm, dziękuję – wymamrotał Arthur. Miał nadzieję, że Kotapoducha oraz Zgodniak nie będą mieli nic przeciwko temu, że ich najlepsze ubrania zostały przerobione na mniejsze. – Jeszcze raz dziękuję. – A gdybyś odniósł rany w nadchodzącym starciu, bądź pewien, że swoje motto stosuję także w innej profesji – dodał Ichabod. – Jakiej mianowicie? – Młodszy medyk – wyjaśnił Ichabod. – Który bywa też niesłychanie prostacko nazywany pomagierem konowała. Asystuję doktorowi Scamandrosowi. Nigdy nie stanęliśmy przed koniecznością operowania śmiertelnika, niemniej mam cały sprzęt gotowy. Noże, piły, wiertła – wszystko świeżo naostrzone! – Świetnie! – oznajmił Arthur z entuzjazmem, którego nie odczuwał. – Dobra robota. Tak trzymaj. Pośpiesznie odszedł, zanim Ichabod zdążył zaprezentować mu świeżo naostrzone narzędzia chirurgiczne. Był w połowie drogi przez obozowisko do miejsca, w którym wycelowano w morze dwie armaty, kiedy usłyszał niespodziewany dźwięk dzwonu okrętowego oraz krzyk Spalonego Słońcem. – Do dział! – wrzasnął młodszy mat. – Gotować kusze! Szable i piki abordażowe do granicy przypływu!
Rozdział 13 Arthur ruszył pędem, kulejąc i zapadając się w piasek, – aby jak najszybciej dołączyć do gromady Rezydentów uzbrojonych w szable oraz piki i zmierzających ku morzu. Z pokładu „Mola" zdjęto dwie armaty i zainstalowano na brzegu, lufami w stronę fal. W pobliżu stanowiska artyleryjskiego tłum się rozdzielił i skierował na obie strony umocnienia. Arthur przystanął obok Spalonego Słońcem oraz jednej z armat. Uznał, że broń nie wygląda ani przesadnie solidnie, ani szczególnie bezpiecznie. Czarne żelazo długiej lufy pokryte było wgłębieniami i spękaniami, a na drewnianym wózku o nierównych kołach widniały liczne szczerby i zadry. Oba działa ustawiono na wiklinowych matach, rozpostartych bezpośrednio na piasku; one również nie wydawały się specjalnie trwałe. – Trzymaj się z dala od armaty – ostrzegł go Spalony. – Podczas wystrzału siła odrzutu mocno cofa działo. Złamiesz sobie drugą nogę albo przetrącisz grzbiet, jeśli będziesz za lufą. Arthur odsunął się pośpiesznie i stanął u prawego boku mata. W ten sposób potężny Rezydent znalazł się pomiędzy chłopcem a armatami. – Już ich widać? – zapytał Arthur, wytężając wzrok w ciemności. Dostrzegł jednak tylko światło latarni w dalszej części plaży oraz poświatę wolnopalnych lontów – tlących się sznurów, przypominających wielkie, grube sznurowadła, używane przez działonowego. Nagle w oddali zamajaczyła dziwna jasność. Arthur natychmiast osłonił twarz dłońmi i zmrużył oczy, by lepiej widzieć. – Daleko na morzu widać bladą poświatę, prawda? – A jakże – potwierdził Spalony Słońcem. – Ale jest zbyt nisko nad morzem, aby to był statek. Poza tym porusza się za szybko jak na tratwę, łódź wiosłową czy coś podobnego. Nie mam pojęcia, co to. Może te Szczury... – Szczury? – zapytał Arthur. – Szczury w Wyproście? – Tak jest – przytaknął młodszy mat. – Mają niezwykłe jednostki. Sam nie wiem... Przerwał, kiedy poświata na morzu niespodziewanie wystrzeliła w górę i intensywną jasnością przyćmiła czerwoną gwiazdę nad linią horyzontu. Następnie opadła tukiem, zagłębiła się w morzu i przygasła. Spalony Słońcem coś wymamrotał, a do uszu Arthura dotarły nerwowe szepty członków obsługi dział. – Co to takiego? – Rezydent wyposażony w morskie skrzydła i wiedzę o magii – wyjaśnił Spalony stłumionym głosem. – Najpewniej Złocień przybył osobiście, żeby odzyskać skarb.
– Osobiście? Ale przecież jesteśmy... przecież mamy te armaty... i jest nas tutaj setka, i doktor Scamandros... – Brakuje nam prochu strzelniczego – westchnął młodszy mat. – Poza tym Złocień to mistrz czarnej magii, której doktor się nie tyka. Złocień zwróci przeciw nam morze i piasek, tak samo jak sprawił, że takielunek „Oceanusa” wydusił życie z załogi. Ale na lądzie mamy większe szanse niż w walce na morzu, nic nie jest więc przesądzone. Jeśli przyjdzie ci się z nim zmierzyć, Arthurze, spróbuj odciąć mu głowę jednym ciosem, a potem ciśnij na jego szyję garść piasku lub żwiru. Gdy nie będziesz miał pod ręką nic lepszego, zwyczajnie połóż na niej szablę, na płask. Arthur przełknął ślinę i ponownie wbił wzrok w wodę i szybko zbliżające się światło. Dobył szabli i oparł ostrze na ramieniu, podobnie jak to uczynili Rezydenci. Zetnę mu głowę, obiecał sobie w myślach. Pokonałem pana Poniedziałka i Ponurego Wtorka. Odnosiłem już rany. Wiem, że dam radę. Nie pozwolę, by zabił mnie pirat... Oby tylko noga nagle mnie nie zawiodła... Ten pancerz kraba dobrze się spisuje, a stawy pracują bez zarzutu. Co się jednak stanie, jeśli niespodziewanie się zablokują? Albo po prostu osłabnie mi noga podczas walki ze Złocieniem i... – Dość! – przykazał sobie szeptem. – Cokolwiek się zdarzy, obrócę to na własną korzyść. Zwyciężę. – Czekać, aż obiekt opuści wodę! – ryknął Spalony Słońcem, gdy poświata znajdowała się już całkiem niedaleko. – Ma być w zasięgu strzału bezwzględnego! Poświata sunęła prosto ku nim, z każdą chwilą jaśniejsza, niczym reflektory nadjeżdżającego samochodu. Arthur poczuł, że światło go paraliżuje, nie potrafił się poruszyć, gdy widział je coraz bliżej siebie. Wewnątrz światła, w głębi fali dostrzegł ciemny kształt. Była to niepodobna do człowieka postać, przypominająca rekina o ogromnych skrzydłach, które umożliwiały jej poruszanie się. Istota wypłynęła na powierzchnię i zaczęła surfować na fali. Działonowi odchrząknęli i zmełli w ustach przekleństwo, popychając armaty i przesuwając je pikami niczym dźwigniami. W ten sposób chcieli je wycelować w miejsce, w którym stwór wyłoni się z wody. Spalony Słońcem nabrał powietrza i otworzył usta, gotowy wydać rozkaz „Ognia!", kiedy nagle doktor Scamandros w podskokach podbiegł do armat i stanął przed nimi. – Stać! – krzyczał. – Nie strzelać! W żadnym wypadku nie strze... Nie zdążył dokończyć ostatniego słowa, kiedy jedno z dział wypaliło z niewiarygodnie donośnym hukiem, rozsiewając dookoła deszcz iskier i roztaczając chmurę gęstego, białego dymu, która całkowicie pochłonęła Arthura. Rozkaszlał się i zakrztusił; zatoczył się i nagle poczuł, że ma kompletnie przemoczone stopy, które obmyła fala. Stwór z morza wyprostował się, a płynące od niego światło przebijało się przez dym i ciemności. Nie był ranny. Dopiero wtedy Arthur zorientował się, że przybysz nie jest żadnym
„stworem”, choć u ramion nadal miał wielkie skrzydła o metalicznych, żółtozłotych piórach. Była to nieprzeciętnej urody, bardzo wysoka kobieta o jasnych włosach ukrytych pod drucianą siatką. Nosiła zieloną, aksamitną suknię i obszytą futrem kurtkę, również zieloną, choć w nieco ciemniejszym odcieniu. Kurtka zwisała luźno na lewym ramieniu kobiety, rękawy kołysały się za jej plecami. W prawej dłoni nieznajoma ściskała krótką, białą, pokrytą łuskami szpicrutę. Popatrzyła z góry na Arthura, na całego i zdrowego doktora Scamandrosa, który stanął obok chłopca, oraz na kapitana Kotapoduchę. Arthur wcześniej nawet nie zauważył dowódcy, teraz zgiętego w ukłonie i mamroczącego coś z pokorą. – Doktor Scamandros? Mówiła głosem zimnym i wyraźnym. Jego brzmienie sprawiało Arthurowi lekki ból, zupełnie jakby uszy muskała mu lodowata bryza. – Tak, pani. Jestem doktor Scamandros. – Otrzymałam twoją wiadomość. Przedstaw mnie lordowi Arthurowi. Czas nas goni. Scamandros pochylił głowę, prawą ręką wskazał Arthura i ponownie złożył ukłon obojgu. – Lordzie Arthurze, czy mogę ci przedstawić Środową Jutrzenkę? Arthur się ukłonił. Sam był bliski odgadnięcia tożsamości nieoczekiwanego gościa. Wyniosła i dumna kobieta przypominała sposobem bycia wszystkich najwyższych służących Wykonawców. Patrzyła na rozmówcę w sposób, który zdawał się sugerować: „Przewyższam cię pod każdym względem, lepiej się z tym pogódź”. – Bądź pozdrowiony, lordzie Arthurze – powitała chłopca. – Przyjmij przeprosiny Pani Środy z powodu godnego ubolewania niepowodzenia, związanego z zapewnieniem ci środka transportu. Niestety, jeszcze nie poinformowano mnie o dokładnych okolicznościach zdarzenia, które doprowadziło cię w to miejsce, lecz ufam, że jesteś gotów towarzyszyć mi w drodze na zapowiedziany obiad? Arthur popatrzył w piękną, lecz zimną twarz Jutrzenki. Poderżnęłaby mi gardło, gdyby otrzymała taki rozkaz, pomyślał. Czy jednak mam jakiś wybór? – Nie jestem pewien – oświadczył na głos. Nadal trzymał szablę na ramieniu, a rada Spalonego Słońcem co do Złocienia zapewne odnosiła się również do Środowej Jutrzenki. Stężał, gotów zadać cios, i – dodał nieśpiesznie: – Dotarły do mnie przerażające opowieści o tym, że Pani Środa jest... Jakby to ująć... ogromnym wielorybem, który pożera wszystko. Nie chcę skończyć w jej brzuchu. – To chwilowa niedyspozycja – zapewniła go Jutrzenka i spojrzała na Scamandrosa i Kotapoduchę. – O której nie powinny plotkować istoty niższego rzędu. Możesz jednak mieć pewność, że na czas obiadu Pani Środa ma zamiar przybrać tradycyjną, ludzką postać. W ten sposób dowiedzie, jak wielką wagę
przykłada do twojej wizyty, lordzie Arthurze. Niestety, przemiana w istotę ludzką wiąże się obecnie z ogromnym wysiłkiem ze strony jej wysokości, dlatego od wieków nie decydowała się na podobny czyn. – Czego ode mnie chce? – spytał Arthur. Nie widział powodu, by owijać sprawy w bawełnę. – Trzyma z Potomnymi Dniami. Jest Wykonawczynią i nie uczyniła tego, co do niej należało. Ja jestem Prawowitym Spadkobiercą Woli. – Takich spraw nie należy omawiać publicznie – skarciła Jutrzenka chłopca. – Czy dość powiedzieć, że moja pani dostrzega potrzebę negocjacji, nie walki? – Niewykluczone – odparł Arthur. – Wyśmienicie. Rozumiem zatem, lordzie Arthurze, że jesteś gotów ze mną wyruszyć? – Dokąd dokładnie? – Z powrotem do Domu – wyjaśniła. – Na Morze Graniczne. Mam liczne obowiązki, nie możemy więc tracić czasu. Czy musisz oddychać? – Co takiego? – Czy musisz oddychać? Jesteś śmiertelnikiem, prawda? Jeśli mam cię zanieść z powrotem, przez dłuższy czas będziemy przebywali pod wodą. Jeśli dotąd nikt nie nałożył na ciebie zaklęcia ograniczającego zapotrzebowanie na powietrze, to sama będę musiała to uczynić przed wyruszeniem w drogę. – Nie jestem zaklęty i raczej nie chcę tego zmieniać – wyjaśnił Arthur. – Cierpię na astmę i nie chcę, żeby ktoś mi grzebał w płucach, nawet magicznie. Poza tym nie mam ochoty zostać Rezydentem. – To proste zaklęcie – zapewniła go Środowa Jutrzenka i lekko zamachała pejczem, jakby pragnęła w ten sposób dowieść, że sprawa jest naprawdę błaha. – Dzięki niemu będziesz mógł przeżyć, oddychając znacznie rzadziej niż teraz. Doktorze Scamandros, może zechcesz rozwiać wątpliwości lorda Arthura. Wiem, że jesteś zaklinaczem o wykształceniu uniwersyteckim, chociaż nie przypominam sobie twojej godności i stanowiska ze Spisu Nawigatorów Zaklinaczy, zatrudnionych przez Panią Środę. – Ach, droga pani, zgłosiłem się na ochotnika po Potopie – wyjaśnił Scamandros. Poruszył się nerwowo i niemal potknął o własne stopy. – Z tego względu papiery mogą być, że tak powiem, nieco zdezaktualizowane. Co do zaklęcia, chodzi pewnie o zawieszenie oddechu, jak mniemam? Może to formuła znana jako „Tysiąc i jeden oddechów”? – Oto klamerka, kupiona w Porcie Środy – rzekła Jutrzenka i wyciągnęła z rękawa małą torebkę z materiału, którą wręczyła Scamandrosowi. – Nie wiem, jak jej używać. Podejrzewam, że zaciska się ją na nosie. Zaklinacz przyjął torebkę, rozluźnił sznurek i wytrząsnął na dłoń małą, drewnianą klamerkę do ubrań. Przysunął ją do światła emitowanego przez Jutrzenkę i przez kwarcowe okulary z dymnego szkła spojrzał na drobne literki.
– Zaklęcie jest proste – mruknął. – Jeden oddech wystarcza za tysiąc, do czasu zużycia. Pozostanie odrobina magicznego osadu, lecz będzie go znacznie mniej niż tego, który już nosisz w mięśniach i w kościach. Arthur z powątpiewaniem wziął do ręki klamerkę i nacisnął ją, by sprawdzić sztywność sprężynki. – Skąd będę wiedział, że to urządzenie przestaje działać? – Spadnie ci z nosa – wyjaśnił mu doktor Scamandros. – Rzecz jasna, możesz sam je zdjąć i założyć z powrotem, choć w takim wypadku musisz uważać, by nie przebywać zbyt daleko od źródła powietrza. Przy każdym ponownym użyciu zaklęcie będzie traciło część mocy. – Czy „Mól” nie może mnie zabrać do Pani Środy? – jęknął Arthur. – Chyba nie chcę używać tych czarów. Nie mam też ochoty płynąć pod wodą. Bez urazy, ale po prostu nie podoba mi się taka perspektywa. – Czas przede wszystkim – oznajmiła Jutrzenka. – Pani Środa nie może nazbyt długo pozostawać w ludzkiej postaci, a początek obiadu zaplanowano na południe czasu domowego, w dniu, w którym wyruszyłam w podróż. Musimy się pośpieszyć. Nie ma statku, którym punktualnie dotarłbyś na miejsce. Poza tym, jeśli wzrok mnie nie myli, „Mól” wymaga kapitalnego remontu. W dodatku muszę się zająć licznymi, istotnymi zadaniami, które wymagają mojej uwagi. Stale należy dbać o Morze Graniczne, aby nie rozpłynęło się po Królestwach ani nie połączyło z Nicością. – Obiecujesz, że po spotkaniu z Panią Środą zostanę przetransportowany w bezpieczne miejsce? – dopytywał się Arthur. – Przysięgnij na Architektkę, na Wolę i na Panią Środę. Środowa Jutrzenka groźnie ściągnęła brwi, a jej pejcz ze świstem przeciął powietrze. – Tak – potwierdziła w końcu. – Uczynię, co w mojej mocy, abyś po obiedzie z Panią Środą powrócił w bezpieczne miejsce. Przysięgam to na Architektkę, która mnie stworzyła, na Wolę i na moją panią, Środę. – Zgoda – westchnął Arthur. – Wobec tego chyba nie mam wyjścia. Spojrzał na doktora Scamandrosa, który ponownie wzdrygnął się nerwowo i skłonił głowę. – Kapitan Kotapoducha uznał, że najlepiej będzie powiadomić pannę Środową Jutrzenkę – mruknął cicho, aby tylko chłopiec usłyszał jego słowa. – Nie chciał, aby „Mól” był wplątany w sprawy, które nas przerastają, i bał się tego, do czego może dojść z powodu Czerwonej Dłoni, której nosisz znak. Rozumiesz, muszę przestrzegać rozkazów. Dopilnowałem jednak, aby twój list został wysłany najpierw. Tyle że panna Jutrzenka już ciebie szukała. Arthur pokręcił głową, ale kiedy doktor Scamandros wyciągnął rękę, chłopiec wsunął szablę do pochwy i uścisnął mu dłoń. Nadal nie miał pewności, czy Rezydent mówi prawdę, niemniej pamiętał, iż doktor zatroszczył się o jego nogę. Arthur miał
też nadzieję, że jego list naprawdę został wysłany do Pierwszej Damy. – Z przyjemnością gościłem cię na pokładzie „Mola” – oświadczył kapitan Kotapoducha, przygarbiony od bezustannego kłaniania się Arthurowi i Środowej Jutrzence. – Żegnam. Arthur skinął głową, lecz nie podał kapitanowi ręki. Rozejrzał się i przy armatach dostrzegł Spalonego Słońcem. Otaczała go niemal cała załoga, której członkowie chcieli się lepiej przyjrzeć promiennej Jutrzence. – To nie potrwa długo – oświadczył chłopak. Pobiegł przez plażę do młodszego mata i tym razem wyciągnął rękę do uścisku. Marynarz chwycił jego dłoń i potrząsnął nią tak mocno, że chłopca rozbolało ramię. – Dzięki, Spalony – powiedział Arthur. – Za zabranie mnie z boi i za wszystko. – Pomyślnych wiatrów. Jeśli jeszcze kiedyś znajdziesz się pod jednymi żaglami z Żeglarzem, wspomnij mu o młodszym macie z pokładu „Mola”. – Tak zrobię – obiecał mu Arthur. W tłumie wytatuowanych, zaniedbanych poszukiwaczy szczątków okrętów dostrzegł Ichaboda. Pomachał mu i krzyknął: – Dziękuję za ubranie, Ichabodzie! Ichabod skłonił się nisko. Arthur pomachał mu jeszcze raz i pobiegł z powrotem nad morze. – Weź głęboki oddech i zatkaj nos klamerką – polecił mu doktor Scamandros. Ponownie się schylił i Arthur poczuł, że zaklinacz wrzuca mu coś do kieszeni palta. – Jeśli będę mógł ci jakoś pomóc, bez wahania prześlij wiadomość. Chętnie się przysłużę Prawowitemu Dziedzicowi. Arthur cofnął się i wsunął dłoń do kieszeni. Przedmiot był okrągły, ciężki i metaliczny. Zanim uważniej go zbadał, Środowa Jutrzenka rozpostarła skrzydła i gestem nakazała Arthurowi podejść bliżej. – Będę musiała wziąć cię pod pachę – oświadczyła i spojrzała z niesmakiem na chłopca. – Osiągniemy optymalną prędkość, jeśli nie będziesz się ruszał ani wił. Postaraj się także nie zgubić szabli. Arthur skinął głową i stanął obok Jutrzenki. Zanim podniosła go niczym pakunek, odetchnął głęboko, najgłębiej jak potrafił, i zacisnął klamerkę na nosie. Ucisk był bolesny, ale nie na tyle, żeby chłopiec musiał zdjąć przyrząd z nosa. Środowa Jutrzenka rozpostarła skrzydła, machnęła nimi mocno i wzbiła się w powietrze. Gdy oderwała się od ziemi, jej ciało zaczęło się przeobrażać. Nagle urosła, skóra i odzież kobiety przekształciły się w szorstką skórę rekina o złotym połysku. Jej ręka przybrała kształt grubej macki; liczne przyssawki przylgnęły do Arthura, a czynności tej towarzyszyły obrzydliwe mlaśnięcia odsysanego powietrza. Zamknął oczy. Nie chciał patrzeć na mackę. Nie otworzył ich, gdy nurkowali w morzu, a zimna woda uderzała go w pierś. Przez moment obawiał się, że utonie, bo zaklęcie przestało działać, lecz nie czuł
potrzeby oddychania. Dopóki trzymał zaciśnięte powieki, niemal potrafił sobie wmówić, że znajduje się w wannie lub bawi się w basenie. Niemal. Woda opływała go zbyt szybko, a ucisk macki był bardzo silny. Arthur nagle pomyślał o czymś, o co powinien był zapytać. Jak długo potrwa podróż powrotna to Domu? Ile czasu spędzę pod wodą? Na ile wystarczy mój tysiąc oddechów?
Rozdział 14 Podróż przebiegała koszmarnie. Arthurowi zdawało się, że płynie całymi dniami, choć wiedział, że mijają zaledwie godziny. Co pewien czas Środowa Jutrzenka wynurzała się z wody i szybowała nad falami, jednocześnie krzycząc do Arthura, by oddychał. Nabierał powietrza i po chwili znowu nurkowali w wodzie o zróżnicowanej temperaturze, zawsze zbyt niskiej. Zmieniało się także oświetlenie, często drastycznie, z nieprzeniknionego mroku w światło dzienne o rozmaitych odcieniach. Arthur pojął, że Jutrzenka podąża przez kilka różnych Poślednich Królestw. Nie wiedział, jak jej się to udaje, skoro nie mijali zauważalnych portali ani Frontowych Drzwi. Podejrzewał, że ma to związek ze specyfiką Morza Granicznego i Środowej Jutrzenki. Być może potrafiła dotrzeć wszędzie tam, gdzie znajdowało się jakieś morze. Arthur przebył podróż w zawieszeniu pomiędzy jawą a snem. Przez większość czasu nie otwierał oczu, a jego umysł trwał w stanie półświadomości. Nie przewijały się przezeń niemal żadne konkretne myśli; chłopiec nie zachował w pamięci ani jednego wyrazistego wspomnienia z drogi. Całe doświadczenie zapamiętał jak ponury koszmar senny. W końcu Jutrzenka wyskoczyła z morza. Arthur usłyszał trzask oraz huk gromu i ujrzał poszarpane błyskawice na całym sklepieniu. Mocno zmrużył oczy i przyciągnął brodę do piersi. Znieruchomiał w takiej pozycji, a tymczasem grzmot stawał się coraz donośniejszy, białe światło wciskało się Arthurowi pod powieki. Czuł, że nie jest już w stanie wytrzymać, gdy nagle... Zapanował spokój. Pokonali Pas Burz i znaleźli się w Domu. Środowa Jutrzenka spiralnie wzbijała się w niebo, coraz wyżej i wyżej, aż wreszcie dotarli na wysokość kilku tysięcy metrów. Arthur zaczął się poważnie martwić, że uderzą w sufit, lecz uświadomił sobie, że dotąd przebywał w znacznie niżej sklepionych częściach Domu. Na szczęście chłopcu nie doskwierał chłód. Przeciwnie, było mu coraz goręcej. To wydawało się dziwne, ale Arthur uznał, że skoro na niebie brakuje słońca, to sklepienie, choćby najbardziej odległe, musi zapewniać nie tylko światło, lecz także ciepło. Nie umiał określić, czy ciśnienie powietrza spada, ponieważ nie oddychał. Klamerka wciąż mocno tkwiła na jego nosie, a ostatni raz odetchnął dwadzieścia minut temu. – Już blisko – odezwała się Jutrzenka. Jej głos brzmiał dziwnie i strasznie w zębatej paszczy. – Patrz w lewo. Arthur posłusznie skierował wzrok we wskazaną stronę. Morze rozpościerało się na przestrzeni wielu kilometrów, jego błękitna toń tu i tam upstrzona była bielą.
Gdy oczy chłopca zaszkliły się pod wpływem pędu wiatru, dostrzegł coś długiego i białego, co sięgało po sam horyzont. Był to łańcuch górski albo raczej górzysta wyspa, długa i wąska, z pokrytym śniegiem centralnym grzbietem, który zdawał się sięgać powyżej wysokości ich lotu. – Wylądujemy na wyspie?! – krzyknął chłopiec. Jego słów omal nie zagłuszył bezustanny łopot skrzydeł Jutrzenki. Zaśmiała się, a jej głos był przesiąknięty szyderstwem tak przykrym, że Arthura przeszył dreszcz. Rechot, dobywający się z gardła skrzydlatego rekina, krył w sobie coś szczególnie niegodziwego. Środowa Jutrzenka miała jednak powody, by szydzić. Arthur przekonał się o tym, gdy ponownie skierował spojrzenie na morze. Pomyślał wówczas, że wyspa się przemieszcza. Widział za nią ogromną połać spienionej wody, którą wcześniej błędnie wziął za fale, rozbijające się o niesłychanie długą rafę. Rozmiar i kształt wyspy się zmieniały, kiedy unosiła się i opadała na wodzie. To nie wyspa rozpościerała się przed chłopcem, tylko gigantyczny wal biały. Lewiatan. Dwieście kilometrów długości. Behemot. Pięćdziesiąt kilometrów szerokości. Usta na szesnaście kilometrów szerokie i na trzy kilometry wysokie... Jutrzenka przestała łopotać skrzydłami i przystąpiła do powolnego opadania. Prosto ku Utopionej Środzie. – Ej! – krzyknął Arthur. – Powiedziałaś, że Środa przybierze ludzką postać! – Tak się stanie. Aby zaspokoić głód, do ostatniej chwili zjada tony ryb i kryla. Widzisz statek przed nią? Arthur wbił wzrok w dal i dostrzegł maleńką, brązową łupinę, oddaloną od gigantycznego wala o co najmniej sto pięćdziesiąt kilometrów. Przypominała leżącą na podłodze drobinę kurzu, ku której sunie duża myjka zawodowej sprzątaczki. – Tak! – Jaśnie pani już zaczęła się zmniejszać i zanim dotrze do statku, będzie wyglądała tak jak ludzie. – Co się stanie, kiedy zechce powrócić do tej postaci? Środowa Jutrzenka nie odpowiedziała, tylko zanurkowała gwałtowniej. Końce jej skrzydeł unosiły się i zmieniały kąt nachylenia, aby kontrolować opadanie. – Zapytałem, co się stanie, kiedy zechce powrócić do normalnej postaci – powtórzył Arthur, świadom, jak ważne jest to pytanie. – Uciekniemy – wyjaśniła. – A co z ludźmi... co z Rezydentami na statku? – Nie ma tam Rezydentów – odparła. – Statek przygotowano na moje polecenie, załoga zeszła z pokładu. To mało znacząca jednostka. – Rozumiem – mruknął Arthur pod nosem, a głośno dodał: – Nie zapomnij o swojej obietnicy. – Bez obaw – zapewniła go Jutrzenka. – Cokolwiek się zdarzy, jesteś zapewne
ostatnią deską ratunku jaśnie pani. – Co takiego? Tym razem w ogóle nie odpowiedziała. Powoli szybowali w dół, Arthur nie odrywał oczu od Lewiatana. Nawet jeśli Środa malała, to i tak kojarzyła się z górską wyspą o niewyobrażalnie wysokim kredowym nabrzeżu. Taki gigant nie miał prawa się poruszać. Potem Środa uniosła ogon. Choć nadal znajdowali się ponad trzydzieści kilometrów od niej, Arthur wzdrygnął się w uścisku macki Jutrzenki. Ogon wydźwignął się na wysokość dwóch kilometrów i opadł gwałtownie, z ogłuszającym grzmotem. Arthur nie tylko usłyszał huk, lecz także wyczuł go całym ciałem. Dostrzegł powstałą jednocześnie falę. Zdumiało go, że gdy dotarła do statku, miała; wielkość zaledwie nieco większego bałwana. – Przeobraża się – oświadczyła Środowa Jutrzenka z przekonaniem. – Zmniejszyła się już o połowę. Arthurowi trudno było w to uwierzyć, lecz podejrzewał, że Jutrzenka wie, co mówi. Krążyli wokół statku, nadal wysoko nad jego pokładem. Arthur z niepokojem zauważył, że znajdują się na wysokości ogromnej, białej brwi Środy. Byli coraz bliżej niej. Postanowił użyć dłoni jako miarki: w tym celu wyciągnął rękę, rozchylił palce i policzył, ile ich widzi pomiędzy poziomem morza a czubkiem głowy wieloryba. Trudno było nazwać to naukowym badaniem, niemniej Arthur z pewną ulgą spostrzegł po chwili, że wal się kurczy. Mimo to z oddali wyglądał tak jak przedtem. – Nie powinniśmy wzbić się nieco wyżej? – spytał chłopak, a nie doczekawszy się odpowiedzi, powtórzył pytanie znacznie głośniej. – Nie! – ryknęła Jutrzenka. – W ten sposób okazalibyśmy brak szacunku. Ufam jaśnie pani! Arthur ponownie dokonał pomiaru palcami. Wieloryb zdecydowanie się zmniejszał, lecz nadal miał gabaryty kolosa. – Nie sądzę, byśmy okazali brak szacunku, pozostając na tej wysokości! – odkrzyknął. – Ostatecznie, jestem gościem. Czy Pani Środa nie powinna pierwsza trafić na pokład? Jutrzenka nie odpowiedziała, lecz przestała obniżać lot. Arthur nie odrywał wzroku od Utopionej Środy. Była tak gigantyczna, że nie potrafił ocenić, z jaką prędkością się przybliża. Odległość między nimi gwałtownie się kurczyła, a Środa nadal górowała nad Arthurem i Jutrzenką. Chłopak poczuł się jak przyklejona do torów kolejowych mrówka, która widzi nadjeżdżający pociąg towarowy. „Przynajmniej ma zamkniętą paszczę”, pomyślał. Znajdowała się na tyle blisko, że widział jedno z jej ogromnych oczu, wielkości toru wyścigów konnych. Po przedniej części oka spływały oleiste łzy rozmiaru autobusów, a każda pozostawiała
za sobą tęczową smugę. Nagle źrenica oka kilkakrotnie poruszyła się do góry i na dół, a potem w lewo i w prawo. Wyglądało na to, że Środa przekazuje jakąś zaszyfrowaną wiadomość. Środowa Jutrzenka momentalnie gwałtowniej zamachała skrzydłami i odfrunęła od nadpływającego wieloryba. Aby nabrać wysokości, zaczęła zataczać koła. Zaskoczony Arthur mimowolnie obrócił się w uścisku macki i znieruchomiał z twarzą przyciśniętą do brzucha Jutrzenki. Natychmiast zaczął się wiercić, by zobaczyć, co się dzieje. Nim się odwrócił, minęła minuta lub dwie. Podczas szamotaniny myślał tylko o tym, że za chwilę ujrzy rozchyloną paszczę, do której wpadną, nawet jeśli Jutrzenka będzie się starała odfrunąć. Nic podobnego się jednak nie stało. Zobaczył w dole czubek głowy Utopionej Środy, odległy o zaledwie trzydzieści metrów. Oczom chłopca ukazał się ogromny kawał wielorybiego tłuszczu, a kilka sekund później przypominające saunę nozdrze. Arthurowi przeszło przez myśl, że otwór oddechowy wieloryba nie jest tak wielki, jak można by oczekiwać. Lewiatan wyraźnie zmalał. Miał teraz około półtora kilometra długości i dosłownie kurczył się w oczach. Chłopiec odnosił wrażenie, że obserwuje balon, z którego powoli uchodzi powietrze, choć kształt balonu się nie zmienia. – Nieznaczny błąd w kalkulacji – wyjaśniła Środowa Jutrzenka, gdy ponownie zaczęli szybować spiralnie w dół. Coś w jej tonie podpowiedziało Arthurowi, że celowo chciała go wystraszyć, być może z rozkazu Środy. Tak czy owak, Jutrzenka bezbłędnie wylądowała na statku. Zatoczyła kilka kół, obserwując, jak zbliżający się wieloryb maleje, aż wreszcie, gdy Utopiona Środa miała nie więcej niż dwadzieścia metrów długości, Jutrzenka sfrunęła na pokład rufowy, puściła Arthura i przeobraziła się w człowieka. – Idź na główny pokład – poleciła chłopakowi. – Jaśnie pani spotka się tam z tobą. Odetkał nos i powoli zszedł kapą na pokład rufowy, a stamtąd na śródokręcie. Znajdowały się tam stoły, ustawione jeden obok drugiego, wzdłuż bakburty i sterburty, a także od tylnej części dziobówki do głównego masztu. Blaty były przykryte eleganckimi, białymi obrusami i zastawione wieloma różnymi potrawami na wymyślnych, srebrnych półmiskach i tacach, a także na porcelanowych talerzach i misach. Arthur domyślił się, że ma przed sobą obiad z siedemnastu dań, które podano naraz. O ile go wzrok nie mylił, przy stołach nie było ustalonych miejsc, nie widział też krzeseł. Plusk wody na pokładzie sprawił, że skierował wzrok na boczną drabinę. Na górnej części relingu pojawiła się ociekająca wodą dłoń o pulchnych paluchach, po chwili dołączyła do niej druga.
Utopiona Środa wchodziła na pokład. Nie wyglądała najlepiej. Miała bladą, dziwnie gruzełkowatą skórę, a jej ręce i nogi były różnej wielkości, przy czym lewa strona wydawała się znacznie obfitsza niż prawa. Nosiła jednoczęściowy strój, wyglądający niczym wielki worek na mąkę z dziurami na głowę i ręce. Jej pozlepiane, wilgotne włosy zwisały bezładnie niczym kępa brunatnych wodorostów, przysłaniając sporą część twarzy. Arthur widział, że niegdyś musiała być piękna, podobnie jak wszyscy najwyższej rangi Rezydenci, lecz jej delikatne kości policzkowe znikły pod warstwą tłuszczu. Zamiast paska Środa używała sznura; otoczyła się nim w talii i przebiła go długim, srebrnym widelcem – może krótkim trójzębem. Arthur od razu zwrócił uwagę na ten przedmiot i szybko się domyślił, że to Trzeci Klucz. Na wyciągnięcie ręki! Wystarczyło podbiec i go złapać... – Bądź pozdrowiony, lordzie Arthurze – mruknęła Pani Środa i chwiejnym krokiem przeszła obok chłopca, by dotrzeć do stołu i chwycić wielką, obrośniętą mięsem kość. Momentalnie przystąpiła do jej obgryzania. Oddzierała wielkie kawały mięsa i połykała je niemal w całości. – Nie uwierzyłbyś, jak bardzo mam dosyć... kryla i... mikroskopijnych krewetek! Ogarnięty obrzydzeniem Arthur usiłował zapanować nad mimiką, kiedy Środa odrzucała kość i sięgała po ogromny placek, który w całości wepchnęła w usta. – Jestem odrażająca, nie da się ukryć, co? – wybełkotała. – Nic na to nie poradzę, i tyle. Nie mogę przestać jeść. – Dlaczego? – zdziwił się. – Nie rozumiem. Co się z tobą dzieje? Czego ode mnie chcesz? – Klątwa – zabrzmiała niewyraźna odpowiedź, kiedy Środa podeszła do wielkiej, srebrnej wazy z zupą i zabrała się do wypijania jej zawartości. – Albo coś zbliżonego. Nie powinnam była dogadywać się z innymi Wykonawcami. Wtedy zaczęłam głodnieć, właściwie odkąd wzięłam swoją część Woli. Jakoś sobie radziłam dzięki Kluczowi.. Podaj indyka. Arthur przyjrzał się stołowi. Dopiero po chwili dostrzegł wielkie pieczone ptaszysko, które niegdyś musiało być indykiem, choć dwa razy większym od największego, jakiego kiedykolwiek widział. Nie bez trudu podniósł potrawę i wręczył ją Środzie, która chwyciła indyka i za jednym zamachem pożarła dwie trzecie kolosa. Chłopcu przeszło przez myśl, że podając ptaka, mógłby wyrwać Środzie Klucz, lecz nie potrafił się zmusić do tego, by podejść dostatecznie blisko. Łaknienie pani Środy było po prostu wstrząsające. Nawet trzymając się na dystans, Arthur musiał zebrać się na odwagę, aby tylko stać i słuchać rozmówczyni. – Jak wspomniałam... dobre... zaczęłam być głodna, ale przez parę tysięcy lat bez większych trudności trzymałam głód w ryzach... sos do tej kaczki, tak... Jadłam
dużo, ale to nie miało znaczenia... potem dotarło do mnie, że nie tylko apetyt wymyka mi się spod kontroli... kanapki z ogórkiem, pycha, tylko cztery tuziny, szkoda... Morze Graniczne rosło... docierało do Poślednich Królestw, a jakby tego było mało, także do Nicości... Umilkła, aby pochłonąć wielki jak góra placek z dżemem; błyskawicznie wpakowała go do ust. Potem, między jednym a drugim gigantycznym kęsem chleba, oddartego od bochna wielkości Arthura, mówiła dalej: – Gdy dostrzegłam, co się święci, za pomocą Klucza zahamowałam dalszy rozlew morza... fuj, ryba, to dla ciebie... ale nie podobało mi się to, co widziałam. Ostatecznie doszłam do wniosku, że problem wynika z tego, co zrobiliśmy z Wolą. No i postanowiłam... Nieoczekiwanie przerwała i rzuciła się na półmisek wypełniony czekoladową leguminą, którą rozsmarowała po całej ziemistej twarzy. Mówiła dalej, puszczając czekoladowe bańki. – Postanowiłam, że uwolnię Trzecią Część Woli i zrezygnuję z dzierżenia Klucza. Nie czułam się na siłach, by walczyć z problemami Morza Granicznego i z własnymi kłopotami. Na kilka sekund przestała jeść i zrobiła zbolałą minę. – Niestety, uznałam też, że najpierw opowiem o swoich zamiarach bliskiej osobie, Dostojnej Sobocie. Wespół z Sobotą zyskałabym przewagę nad resztą. Tak mi się przynajmniej zdawało. Odetchnęła głęboko i chwiejnie przeszła wzdłuż stołu do talerza, którego zawartość skwierczała bez wyraźnego źródła ciepła. Na talerzu spoczywały gęsto ułożone, grube i soczyste kiełbaski z grilla. Utopiona Środa za jednym zamachem podnosiła sześć sztuk i pakowała do ust, które stały się wyraźnie większe i szersze niż przed chwilą. Środa również rosła – kiedy mówiła, przybyło jej ze trzydzieści centymetrów w talii. – Zostałam zdradzona przez Sobotę! Pozostali Wykonawcy, oprócz tego głupiego śpiocha Poniedziałka, wezwali mnie na zebranie. Znalazłam się w potrzasku, pięć Kluczy przeciwko mojemu jednemu. Pozbawili mnie mocy i zesłali na Morze Graniczne. Straciłam figurę, przestałam kontrolować apetyt! Na potwierdzenie swych słów połknęła całego arbuza, ze skórą, i popiła go imponującą butlą piwa, które pociekło jej z paszczy. – Uch! – stęknęła. – Od tamtej pory nie mogę w pełni korzystać z potęgi Klucza. Całą moc kieruję na hamowanie rozrostu. Gdybym tego nie robiła, pochłonęłabym wszystko, co istnieje w Morzu Granicznym i poza nim! – A co z Wolą? – zainteresował się Arthur. – Dlaczego jej nie uwolniłaś, tak jak zamierzałaś? – Ukradli! – zaryczała Środa, śliniąc się nad połówką prosięcia. – Wdarli mi się w umysł i wykradli tajemnicę jej lokalizacji. Potem Sobota albo któryś z
pozostałych Wykonawców wysłali tego pirata Złocienia, by zabrał Wolę. Ale ty ją odzyskasz, lordzie Arthurze! Zdobędziesz Wolę, a ja przekażę ci Klucz i wszystko znowu będzie dobrze. Och, tak bardzo nie chcę... Jeść! Jeść! Jeść! Rzuciła się na stół i sunęła naprzód z rozwartą jamą gębową niczym ohydny, gigantyczny odkurzacz. Połykała jedzenie, talerze, cokolwiek znalazło się na jej drodze. Ciało Środy stawało się coraz większe i większe, a ręce i nogi kurczyły się i znikały w korpusie. – Dokąd Złocień zabrał Wolę?! – krzyknął Arthur. Zaczął się cofać, przestraszony szaleńczym obżarstwem Środy. Zerknął niespokojnie na Jutrzenkę, lecz ona najwyraźniej nie kwapiła się z odlotem. – Och, ahm, ahm, uch... – zagulgotała Środa i splunęła. Spomiędzy jej szczęk posypały się szczątki powykrzywianych sreber. – Pojęcia nie mam! Piraci mają sekretną przystań. Wiem, że na moim Morzu Granicznym, czuję to w trzewiach! Nie potrafię jednak jej znaleźć! Ty musisz! A teraz uciekaj! Uciekaj! Skoncentrowała się na ostatnich kilku metrach stert żywności na stole, którą połknęła jednym kłapnięciem niewyobrażalnie wielkiej paszczy. Następnie odwróciła się ku Arthurowi i osunęła na pokład. Wyglądała jak ogromna, cylindryczna sterta łoju, która jeszcze nie była wielorybem, lecz już nie przypominała człowieka. Jej zredukowane do minimum ręce i nogi wiły się niespokojnie, a wielka paszcza kłapała. Krawędzie kości, niegdyś będącej zębami, wydawały odrażający odgłos szczękania. Arthur już wcześniej uciekł z pokładu. Znajdował się w połowie drogi na główny maszt, niemal skacząc z drabinki na drabinkę. Wspinał się tak szybko, że dotarł do salingu i usadowił się na zainstalowanej tam małej platformie, zanim Środowa Jutrzenka go dogoniła, chwyciła i porwała w powietrze. Tymczasem w dole Środa rosła coraz bardziej, miotała się i tarzała z głodu. Kąsała nawet drewniane elementy statku, aż w końcu pokład się załamał. Środa poszła na dno. Jutrzenka nie marnowała czasu na oglądanie transformacji swojej pani. Wzbiła się w przestworza; skrzydła uderzały szybko i sprawnie, zapewniając jej odpowiednie tempo wznoszenia się i niezłą prędkość. Arthur dopiero po chwili uświadomił sobie, że nawet w takiej sytuacji mogą nie zdążyć umknąć, a Jutrzenka robi, co w jej mocy, aby uciec przed rozrastającą się Środą, która zdradzała coraz większy głód. Przez pewien czas żadne z nich nie odzywało się ani słowem, aż w końcu stało się jasne, że odlecieli dostatecznie daleko od drogi obranej przez wygłodniałą Środę. – Gdzie pragniesz się znaleźć? – spytała Jutrzenka w końcu. – Dotrzymam danego ci słowa i zabiorę cię w bezpieczne miejsce, jeśli tego sobie życzysz.
Rozdział 15 Arthur nie odpowiedział od razu. Zrozumiał, że znajduje się na rozstajach dróg, a wybierając, zadecyduje nie tylko o własnym losie, lecz także o losie wielu innych. – Skoro na pierwszym miejscu stawiasz bezpieczeństwo – ciągnęła Środowa Jutrzenka – to muszę cię zabrać do Portu Środy. To jedyne miejsce na Morzu Granicznym, w którym znajdują się windy, dzięki którym trafisz do dowolnego miejsca w Domu, a zatem wszędzie tam, gdzie miałbyś ochotę się znaleźć. Arthur milczał, rozmyślając o propozycji Jutrzenki. Tak łatwo byłoby dotrzeć do Portu Środy, wsiąść do windy do Niższego Domu i wrócić do siebie przez Frontowe Drzwi lub przez Siedem Cyferblatów. Droga byłaby bezpieczna. W głębi duszy czuł jednak, że skończyły się dla niego bezpieczne drogi. Na dłuższą metę mógł o nich zapomnieć. – Jak daleko od Trójkąta się znajdujemy? – spytał. – Pół dnia drogi, poprzez ocean w Poślednich Królestwach – wyjaśniła Jutrzenka. – Albo tydzień lub więcej, jeśli pozostaniemy w Domu. Port Środy jest jeszcze bliżej, zaledwie kilka godzin stąd, ale również musielibyśmy wybrać trasę przez odpowiednie morze w innym świecie, w Poślednich Królestwach. Nie masz czego szukać w Trójkącie. – Jest tam moja przyjaciółka Liść, a także Szczury w Wyproście. Czy prosiłaś je, by spróbowały znaleźć sekretną przystań piratów? – zapytał Arthur. – Nie – usłyszał. – Nie zadajemy się ze Szczurami, jaśnie Pani Środa chciała wypędzić je z Morza Granicznego, lecz posiadają przywilej, przyznany im przez samą Architektkę, i z jego mocy mogą wędrować dokąd chcą, po terenie całego Domu. Czego mógłbyś chcieć od Szczurów w Wyproście? – Są wykwalifikowanymi poszukiwaczami – wyjaśnił Arthur, wracając myślami do wizji, w której ujrzał Liść i komandora. – Tak przynajmniej utrzymują. – To pyszałki i nie należy im ufać – prychnęła Jutrzenka. – Sprzedają swoje usługi i za odpowiednim wynagrodzeniem gotowe są zdradzać cudze tajemnice. Nie podporządkowały się żadnej władzy w Domu, z wyjątkiem Architektki, i wątpię, by po jej zniknięciu stały się bardziej posłuszne. Nie podporządkowały się nawet lordowi Niedzieli. – Zatem on sprawuje najwyższą władzę? – W pewnym sensie – odparła Jutrzenka. – Sobota kieruje codziennymi sprawami. Umysł lorda Niedzieli boryka się z problemami wyższego rzędu, których nie ogarnie żaden niższy był. – To zdrajcy Architektki – oświadczył Arthur odważnie. – Sobota i Niedziela, a także pozostałe Potomne Dni.
– Dokąd pragniesz się udać? – spytała Jutrzenka tonem bardziej lodowatym niż zwykle. – Do Trójkąta – odparł Arthur stanowczo. – Do Trójkąta – powtórzyła. – Nie mogę zaaprobować twojego zamiaru wchodzenia w układy ze Szczurami, lecz chciałabym wiedzieć, czy w związku z tym zamierzasz wyruszyć na poszukiwanie Woli? Czy chcesz pomóc jaśnie pani? – No – potwierdził Arthur. Uznał, że „no” jest najtrafniejszym słowem w takiej sytuacji. Było dosadniejsze od „pewnie” i bardziej bohaterskie niż „tak”. Miał nadzieję, że jego postępowanie będzie nie mniej heroiczne. – Uratuję Liść – powiedział. – Skłonię Szczury w Wyproście do odnalezienia sekretnej przystani pirackiej. Potem, jak sądzę, obmyślę sposób na uwolnienie Woli i uporządkowanie bałaganu. Także w sprawach Pani Środy. Jutrzenka milczała. Przez chwilę słychać było tylko łopot jej skrzydeł. Wreszcie przemówiła cichym głosem, obcym i jakby nieco zdławionym. – Dziękuję – powiedziała. Złożyła skrzydła i zanurkowała do morza. Arthur ledwie zdążył nabrać powietrza i zacisnąć klamerkę na nosie, nim wbili się w powoli sunącą falę. Podróż do Trójkąta przebiegła znacznie szybciej, niż Arthur z początku zakładał. Tym razem nawet Pas Burz go nie przeraził. Chłopiec po prostu zamknął oczy i wetknął palce do uszu. Uznał, że skoro już kilka razy błyskawicom nie udało się go usmażyć, to i teraz nic mu nie grozi. Gdy tylko znaleźli się po drugiej stronie Pasa, morze nagle zmieniło barwę i temperaturę. Płynęli teraz przez ciepłe, pomarańczowe wody pełne unoszących się na falach drobnych kwiatów. Po pewnym czasie pomarańczowe morze przeobraziło się w lodowatą, czarną toń, zapełnioną drobinami lekko fosforyzującego lodu o tym samym kształcie. Odnosiło się wrażenie, że ktoś wrzucił do morza miliony radioaktywnych lodowych kostek. Na szczęście Arthur nie odczuwał skutków chłodu, gdyż otaczało go złociste promieniowanie Środowej Jutrzenki, które utrzymywało ciepłotę jego ciała. Tak czy owak, niezbyt długo przebywali w zimnej wodzie, gdyż ponownie dotarli do błękitnej otchłani Morza Granicznego, a niebawem do kolejnego skrzyżowania z Pasem Burz. Wkrótce po minięciu Pasa Arthur nagle poczuł, że klamerka ześliznęła mu się z nosa. Machinalnie odetchnął i do jego płuc dostała się duża ilość wody. Wpadł w panikę, nie miał pojęcia, jak głęboko płyną i ile czasu będą wydostawali się na powierzchnię. Potrzebował powietrza natychmiast. Instynktownie zaczął się ciskać w objęciach Jutrzenki, walczyć z nią i wyrywać się tam, gdzie w jego mniemaniu znajdowała się powierzchnia. Jutrzenka nie zwolniła uścisku, za to szybko zaczęła się wynurzać. W pewnej chwili mocno machnęła potężnymi skrzydłami i wyleciała z morza. Arthur usiłował zaczerpnąć powietrza, lecz w jego płucach zalegała woda, więc tylko się rozkaszlał i
wyrzucił z siebie znaczną ilość płynu, miał wrażenie, że wiele litrów. Jeszcze więcej wypłynęło nosem i uszami. W końcu udało mu się kilka razy chrapliwie odetchnąć, choć jednocześnie gwałtownie kaszlał. Potem zawisł bezwładnie w uścisku Jutrzenki. Nie mógł przestać myśleć o tym, co by się stało, gdyby zaklęcie straciło moc, kiedy znajdował się pod powierzchnią czarnego, lodowatego morza. – Jesteśmy prawie na miejscu – zapowiedziała Jutrzenka. – Ale podróż się nieco przedłuży, skoro nie da się już płynąć pod wodą. Arthur skinął głową. Nie mógł wykrztusić ani słowa. Pomyślał, że prędkość osiągana przez Jutrzenkę w locie; jest całkowicie zadowalająca. Woda w końcu przestała mu się sączyć z nosa, dzięki czemu mógł znowu normalnie oddychać. – Trójkąt rozpościera się na wprost przed nami – oznajmiła Jutrzenka. – Wydaje się jednak osobliwie pusty. Kilka dni temu podobno zapełniało go trzydzieści, czterdzieści statków. Teraz doliczyłam się zaledwie ośmiu... Arthur opuścił wzrok. Z początku ujrzał w dole tylko morze i fale o białych grzbietach. Wszystkie przetaczały się w jednym kierunku. Potem spojrzał wyżej i dostrzegł osiem jednostek rozmaitych rozmiarów. Statki kołysały się na wodzie, burta w burtę, na zawietrznej od wzniesienia, które na pierwszy rzut oka wyglądało jak naga skała, stercząca z morza. Przy bliższych oględzinach Arthur uświadomił sobie, że wyspa to w gruncie rzeczy wierzchołek piramidy, której kamienie skruszały pod wpływem wiatru i morskiej wody. Konstrukcja wznosiła się na wysokość przeszło stu metrów ponad poziomem morza, a każdy jej bok miał długość około ośmiuset metrów. Budowla nie-; gdyś była ostro zakończona, lecz teraz znajdowała się na niej platforma o rozmiarach boiska do koszykówki, niemal; całkiem zajęta przez wielki, żelazny pierścień. Do tej obręczy przywiązano linę o grubości prawie dwóch metrów, która zwisała po zawietrznej stronie wzniesienia. Statki były przywiązane do liny albo połączone z jednostką, która przycumowała do piramidy. – Widzisz „Latającą Modliszkę”? – zapytał Arthur. – A może Szczury? Jakiego typu statkiem pływają? – „Modliszki” tu nie ma – wyjaśniła Jutrzenka. – Co do Szczurów, po wschodniej stronie tratwy ze statków znajduje się jeden z ich nędznych, zadymionych parowców, tuż obok czteromasztowca „Nimfa”. – Parowiec? Szczury dysponują parowcem? Dlaczego inni ich nie mają? – Korzystanie z parowców jest zakazane przez Utopioną Środę – odparła Jutrzenka. – Nie bez powodu: to statki parszywe i nieczyste. Szczury są jednak czasem traktowane wyjątkowo. Poza tym, tylko parowce wykonane przez Ponurego Wtorka mogą funkcjonować na Morzu Granicznym. Ich paliwem jest Aktywny Węgiel, wytwarzany z Nicości. Podobnie jak wszystko od Ponurego Wtorka, osiąga
niebotyczne ceny. – To racja – przyznał Arthur. – Gdzie ten statek Szczurów? Nie widzę. – Obok czteromasztowca po wschodniej stronie, jak mówiłam. Arthur ponownie spojrzał w tamtym kierunku. Tym razem dostrzegł jednostkę Szczurów. Miała rozmiary zaledwie jednej trzeciej sąsiedniego, czteromasztowego barku. Przez moment był zdezorientowany, bo szczurzy statek mógł korzystać zarówno z napędu żaglowego, jak i parowego. Dysponował dwoma masztami o ożaglowaniu rejowym oraz wysokim, umiejscowionym pośrodku kadłuba kominie, z którego nie wydobywał się dym. – Wejdziemy na pokład „Nimfy” – oświadczyła Jutrzenka. – Sprawdzimy, co się dzieje. To niezwykłe, że jest tutaj tak niewiele jednostek. Poza tym panuje dziwny spokój. Zaczęła spiralnie kołować w dół. Arthur zamknął oczy, oszołomiony gwałtownym tempem opadania, i nie otwierał ich do czasu, gdy poczuł pod stopami pokład. Dopiero wówczas Jutrzenka wypuściła go z objęć. W tej samej chwili ponownie przybrała ludzką postać. Tym razem ubrana była w coś w rodzaju żeglarskiego uniformu, z ciemnogranatowym, prawie czarnym płaszczem, obwieszonym medalami i udekorowanym dwoma ogromnymi, srebrnymi epoletami. Arthur zastanawiał się, jak zdołała tak szybko się przebrać. Na pokładzie nikt ich nie powitał. Jutrzenka rozejrzała się i zmarszczyła czoło. Na innych statkach również nikogo nie dostrzegła. Słyszeli tylko skrzypienie drewnianych kadłubów, piskliwe zgrzyty lin cumowniczych i szum fal. Jutrzenka rozchyliła dłoń i ponownie ją zacisnęła, a w jej pięści pojawił się ognisty harpun. Arthur drgnął, lecz choć broń z całą pewnością była magiczna, nie przypominała harpuna Żeglarza. Nie czuł się dziwnie, gdy na nią patrzył, miał zatem nadzieję, że nie dozna takich skutków ubocznych, jak te, które pojawiły się podczas używania kapitańskiego harpuna. – Łódź strażnicza znikła – zauważyła Jutrzenka. – Tak to jest, kiedy wszyscy wierni słudzy zostaną... Ugryzła się w język, lecz Arthur wiedział, że zamierzała powiedzieć: „pożarci”. – Zakładam, że załogi skrywają się wewnątrz Trójkąta – ciągnęła Jutrzenka. – Boją się pirackiej napaści, to pewne. A właśnie, dobrze, że sobie przypomniałam. Włóż to. Wyciągnęła z rękawa parę skórzanych rękawic i wręczyła je Arthurowi. – Nie ma po co wszczynać paniki Czerwonymi Dłońmi – wyjaśniła. Arthur naciągnął rękawice, a Jutrzenka cicho przeszła po pokładzie rufowym i spojrzała za bakburtę, na piramidę. Gdy się oddaliła, usłyszał krzyk od strony sterburty. – Ahoj, na „Nimfie”!
Chłopiec podszedł do relingu i popatrzył w dół. Okrzyk był piskliwy, więc Arthur nie zdziwił się na widok Szczura o wzroście metr trzydzieści, ubranego w niebieską czapkę, niebieskie bryczesy i luźną białą koszulę. Arthur zauważył, że wbrew pogardliwej ocenie Jutrzenki statek wygląda na bardzo zadbany. Białą farbą wymalowano na dziobie napis: „Rattus Navis IV”. – Ahoj! – odkrzyknął Arthur. – Gdzie są wszyscy? – Wiele statków odpłynęło w ciągu kilku ostatnich godzin, a załogi tych, które zostały, trzęsą portkami wewnątrz Trójkąta – odparł Szczur. – Zaczęło się od tego, że poziom wody obniżył się wczoraj o cztery sążnie, a po półgodzinie wrócił do normy. Dzisiaj rano na południu widziano „Dreszcza". Do tego pojawiły się pogłoski o kimś, kogo dotknęło przekleństwo Czerwonych Dłoni. Rezydentów ogarnął potworny strach. Odważniejsi postanowili spróbować sił na otwartym morzu, byle tylko nie zostawać tutaj. Mniej dzielni woleli zabarykadować się wewnątrz piramidy i zostawić łupy Złocieniowi. – Ale on nie przypłynął – zauważyła Jutrzenka, stając u boku Arthura. – Albo zaczął wyjątkowo łagodnie obchodzić się ze zwierzyną. Czy „Dreszcz” był dzisiaj ponownie widziany, Szczurze? Szczur ściągnął czapkę i dopiero wtedy odpowiedział: – Nie, proszę pani. – Czy twój dowódca jest na pokładzie? – Kapitan i załoga, proszę pani, czekają na odprawę. – Kim jesteś? – Starszy mat działonowy Watkingle, proszę pani. – A twój dowódca? – Kapitan OGoniasty, proszę pani. Czy chce pani wejść na pokład? – Nie. Mam na głowie inne, ważniejsze sprawy, ale mój towarzysz chciałby porozumieć się z twoim dowódcą. Masz przed sobą lorda Arthura, Mistrza Niższego Domu i Odległych Rubieży. Z jakiegoś powodu jest przekonany, że wy, Szczury, możecie się okazać pomocne. To czcigodny gość Pani Środy i należy go traktować z wszelkimi honorami. Watkingle złożył niski ukłon, nie odpowiedział jednak ani słowem. – Żegnaj, lordzie Arthurze – rzekła Jutrzenka i wyciągnęła rękę do chłopca. – Oby ci się powiodło. Arthur nie bardzo wiedział, co zrobić, lecz uścisnął jej dłoń, a także ukłonił się lekko. – Zrobię, co w mojej mocy. Środowa Jutrzenka skinęła głową, cofnęła rękę i z miejsca, nawet nie machając skrzydłami, przeskoczyła na pokład sąsiedniego statku. – Wasza lordowska mość, proszę zejść po drabinie „Nimfy” na śródokręciu! – zawołał Watkingle. – Potem wystarczy zeskoczyć, jeśli to nie problem.
Gdy Arthur ruszył na środkową część statku, Watkingle krzyknął jeszcze coś i na pokład parowca wyległy inne Szczury, które ustawiły się w szeregu naprzeciwko drabiny „Nimfy”. Kiedy chłopiec zszedł i przeskoczył na pokład „Rattusa Navisa IV”, jeden z nich zagrał kilka przenikliwych tonów na srebrnym gwizdku. Wszystkie Szczury momentalnie stanęły na baczność. Watkingle zasalutował przed chłopcem. – Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – | oznajmił. – Proszę za mną. Uwaga na głowę. Chociaż pokład był wykonany z drewna, za drzwiami, dzielącymi dwie zejściówki na pokładzie rufowym, pod stopami chłopca zadźwięczało żelazo. Arthur przystanął, aby się rozejrzeć, i dotknął dłonią nitów w żelaznej ścianie. Musiał pochylić głowę znacznie niżej niż na pokładzie „Mola”, gdyż statek przystosowano rozmiarami do gabarytów Szczurów w Wyproście. – To żelazna jednostka, wasza lordowska mość – potwierdził Watkingle. – Obłożona drewnem, aby zaspokoić potrzeby estetyczne Środy i jej urzędników. Sam Ponury Wtorek skonstruował ten statek cztery tysiące lat temu, a mimo tego wieku jednostka jest najsolidniejsza pod słońcem. Zapukał do drzwi na końcu korytarza. – Lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych Rubieży, panie kapitanie! Drzwi natychmiast się otworzyły i stanął w nich inny morski Szczur, ubrany podobnie jak Watkingle, choć nieco bardziej elegancko. Za jego plecami znajdowała się przestronna kajuta rufowa z iluminatorami wielkości talerzy na trzech ścianach. Na stole walały się mapy i pudełka z układankami, przedstawiającymi wizerunki zwierząt. Na podłodze stało kilka obitych krzeseł oraz parę żelaznych, nitowanych skrzyń. W pomieszczeniu przebywały jeszcze dwa Szczury w niebieskich płaszczach ze złotymi epoletami. W jednym ze stworzeń Arthur rozpoznał komandora Moncktona. Drugim był Szczur koloru czarnego, nie brązowego, wyższy i młodszy z wyglądu, o krótszych i mniej siwych wąsach. Czarny Szczur przemówił pierwszy. – Dziękuję, Watkingle, to by było na tyle – oznajmił. – Lordzie Arthurze, witaj na pokładzie „Rattusa Navisa IV”! Jestem jego kapitanem i nazywam się OGoniasty. Pozwolę sobie przedstawić komandora Moncktona. Oba Szczury pochyliły głowy w ukłonie i strzeliły ogonami niczym batami; ich trzask odbił się echem od ścian kajuty. Arthur drgnął przestraszony, lecz również się ukłonił. OGoniasty podsunął Arthurowi krzesło. Oficerowie usiedli dopiero po chwili. Szczur, który otworzył drzwi, natychmiast postawił przed nim kieliszek i ze srebrnego dzbana nalał mu płynu, który wyglądał jak czerwone wino. Arthur popatrzył na napój, mając nadzieję, że nie został ugoszczony alkoholem.
– Sok żurawinowy – wyjaśnił OGoniasty, prawidłowo interpretując minę Arthura. – Działa przeciwszkorbutowo podczas naszych rzadkich wypraw do Poślednich Królestw. Choć jesteśmy Szczurami w Wyproście, nie zaliczamy się do Rezydentów. Podobnie jak dzieci Szczurołapa, jesteśmy podatni na pewne choroby w Królestwach, między innymi na szkorbut. Arthur skinął głową znad kieliszka. Sok smakował wybornie. – Lordzie Arthurze – przemówił komandor Monckton. – Zanim skupimy się na omawianiu konkretnych zagadnień, chyba powinienem ci zdradzić, że zostaliśmy zatrudnieni przez Poniedziałkową Przedpołudnicę, pannę Suzy Błękit, do odnalezienia ciebie. Zaledwie kilka minuta temu wystosowałem wiadomość o tym, że zostałeś znaleziony. Ponadto zażądaliśmy nagrody. – W porządku – odparł Arthur – Wiedziałem, że pracujecie dla Suzy. Teraz chcę wiedzieć, co się stało z moją przyjaciółką. Ma na imię Liść. Szczury wymieniły zaskoczone spojrzenia. – Jesteśmy wytrawnymi poszukiwaczami i odnajdywaczami, także informacji – wyjaśnił Monckton. – Twoje źródła są jednak niewątpliwie równie dobre. Minęło zaledwie pięć dni, odkąd porozumiałem się z panną Liść. – Pięć dni – powtórzył zaskoczony Arthur. Dziwne różnice czasu pomiędzy Domem i Poślednimi Królestwami nie przestawały go zadziwiać. – Tak, pięć dni – potwierdził Monckton. – Porozumienie dotyczyło sprawy w sądzie, tak? – spytał Arthur niecierpliwie. – Co się potem stało? – Rozprawa odbyła się tego ranka, zanim kapitan Fala postanowił odpłynąć. Pannę Liść oskarżono o podróżowanie na gapę... – Wiem! Co się z nią stało? – Biorąc pod uwagę możliwość wymierzenia jej kary śmierci, miałem pełną świadomość idących za tym konsekwencji dla śmiertelniczki. Niemniej... – Co się stało? Czy ona... ?
Rozdział 16 Nie, nie, żyje – zapewnił Monckton Arthura. – Tyle że została wciągnięta. – Wciągnięta! – zawołał Arthur. – Jak to? W co ją wciągnięto? W bagno? Nie wierzył własnym uszom. Chłosta wydawała się koszmarną karą, ale wciąganie kogoś nie wiadomo w co... – Nie, skąd! Wciągnięto ją, to znaczy siłą wcielono do służby – wyjaśnił Monckton. – Udało mi się udowodnić, że nie weszła na pokład „Latającej Modliszki” z własnej woli, nie mogła być zatem gapowiczem. Nie była jednak również pasażerem ani żeglarzem w opałach. Ostatecznie okazało się, że musiała być członkiem załogi, została więc wciągnięta do służby jako chłopiec pokładowy. – Dziewczyna pokładowa – sprostował Arthur. – Chłopiec pokładowy – powtórzył Monckton. – Nazwa tej funkcji jest niezmienna, nawet jeśli pełni ją dziewczyna. Na okrętach Morza Granicznego roi się od chłopców i dziewcząt. Z wyjątkiem twojej przyjaciółki Liść wszyscy są dziećmi Szczurołapa, rzecz jasna, i z tego względu łączy nas z nimi więź braterstwa. Pomagamy sobie jak tylko możemy. – Ale co się z nią stanie? – Życie marynarza nie jest łatwe, niemniej „Modliszka” to okręt solidny, a przy tym urodziwy – zauważył Szczur. – Twoja przyjaciółka ma szansę awansować, zostać oficerem, z czasem nawet kapitanem własnego statku. Śmiertelnicy uczą się znacznie szybciej niż Rezydenci, nie wiadomo więc, do czego dojdzie. – Ale ona nie zechce być chłopcem pokładowym! Musi wrócić do domu! Ma rodzinę i przyjaciół! – Podpisała umowę o zaciągnięciu się na służbę – powiedział OGoniasty. – Od tego nie ma odwrotu. – Chyba że Utopiona Środa wyda odgórne zarządzenie – sprostował Monckton. – Zatem będę mógł ją uwolnić, kiedy z mocy Woli zostanę Mistrzem Morza Granicznego – zauważył Arthur. – Albo księciem, czy kimkolwiek bądź. Oba Szczury pokiwały głowami. Nie wydawały się zaskoczone, że Arthur snuje plany przejęcia władzy nad Morzem Granicznym. – Zakładam, że Liść będzie bezpieczna na pokładzie „Modliszki” – westchnął chłopiec. Dziewczyna prawdopodobnie lepiej trafiła niż on, bo nie groziły jej kłopoty, w które się pakował. Mimo to Arthur żałował, że wcześniej nie dotarł do Trójkąta i nie pomógł koleżance w opuszczeniu okrętu oraz powrocie do domu. Muszę sprawdzić, co u niej, pomyślał. Użyję lusterka i muszli... – Na morzu będzie bezpieczniejsza niż większość innych, bo „Modliszka” to zacny okręt. Zawsze jednak istnieje groźba sztormu i katastrofy – oznajmił
Monckton. – No i są jeszcze piraci – dodał OGoniasty. – Jak na mój gust, ostatnio zbyt często widuje się „Dreszcza”, nie wspominając o kilku pomniejszych pobratymcach Złocienia, takich jak kapitan Krwikrztyna z „Sennej Mary”. – Dlatego tu jestem – oświadczył Arthur. – W pewnym sensie. Muszę znaleźć sekretną przystań Złocienia, następnie dotrzeć tam i coś zabrać. Z tego powodu stanąłem przed koniecznością poproszenia was o pomoc. – Jesteśmy merkantylnymi Szczurami – przypomniał mu Monckton. – Innymi słowy, nie robimy nic bez takiego czy innego wynagrodzenia. – Przede wszystkim powiedzcie, czy wiecie, gdzie szukać przystani Złocienia – zaproponował Arthur. – A przynajmniej, czy potrafilibyście znaleźć ją w krótkim czasie. Nie ma sensu ustalać zapłaty jeśli nie możecie nic zrobić. – Wydaje się nam, że wiemy, gdzie szukać tej kryjówki – zapewnił go OGoniasty. – Otóż na podstawie pewnych dowodów wydedukowaliśmy, gdzie jest ta przystań, lecz osobiście tam nie zawinęliśmy. Co się tyczy przetransportowania tam ciebie... Jeśli się nie mylimy, będzie to naprawdę niełatwe zadanie. – W porządku – odparł Arthur, gotów do negocjacji. – Na początek chcę wiedzieć, jakiej zapłaty oczekujecie za wyjawienie mi kryjówki? – Handlujemy informacjami – przypomniał mu Monckton. – Jeśli więc mamy odpowiedzieć na twoje pytania, oczekiwalibyśmy od ciebie odpowiedzi na tyle samo naszych pytań. Arthur był przygotowany na zapłacenie okupu w złocie lub w skarbach. Oferta Szczurów wydawała się zbyt kusząca... – Na tym koniec? – zapytał. – Może się okazać, że to całkiem niemało – zauważył OGoniasty. Arthur wzruszył ramionami. – Nie mam nic do ukrycia – wyznał. – Przynajmniej tak mi się zdaje. – Wobec tego zadaj nam trzy pytania, a my zadamy tyle samo tobie – oświadczył Monckton. – To nie jest podstęp, prawda? – spytał chłopiec podejrzliwie. – Jak zadam takie pytanie, jak przed chwilą, to nie będzie się liczyło? Na takie coś się nie zgadzam. – Liczą się tylko istotne pytania – zapewnił Monckton Arthura. – Chcesz zatem wiedzieć, co nam wiadomo o tajnej przystani Złocienia? – Tak jest – przytaknął chłopiec. – To moje pierwsze pytanie. Gdzie ona jest? W odpowiedzi OGoniasty rozwinął zrolowaną wielką mapę, która zajęła większość stołu. Zatytułowano ją „Morze Graniczne” i niemal w całości przedstawiała niebieską wodę. Tylko tu i ówdzie widniały niewielkie plamki lądu, a każda z nich była opisana drobnym, pochyłym pismem. Arthur wbił spojrzenie w mapę. Szczególną uwagę poświęcił Portowi Środy,
Trójkątowi, górze Trwałej i Żwirowanej Głębi. Z początku nie dostrzegł nic oznakowanego mianem sekretnej przystani Złocienia, ponownie więc popatrzył na lewy górny róg mapy, aby rozpocząć systematyczne poszukiwania, w górę i w dół. Przerwał mu OGoniasty, który ostrożnie położył na rozpostartej płachcie małą, wyrzeźbioną w kości słoniowej figurkę białego wieloryba i dwukrotnie w nią stuknął palcem. – Tu jest – oznajmił. – Uważamy, że sekretna przystań Złocienia musi się znajdować we wnętrzu Utopionej Środy. – W jej wnętrzu! – Dokładniej mówiąc, uważamy, że sekretna przystań to w gruncie rzeczy miniaturowy światek, zakotwiczony w żołądku Utopionej Środy. Przedostać się do niego można tylko na dwa sposoby. Pierwszy to droga przez jedyną w swoim rodzaju haruspicką układankę, własność Złocienia, którą specjalnie dla niego wykonał Ponury Wtorek, podobnie zresztą jak cały wspomniany światek. Drugi sposób to przedostanie się bezpośrednio do brzucha Środy. – Ale przecież ten światek nie może być w jej ciele – zaprotestował Arthur. – Środa powróciła do normalnych, ludzkich kształtów. Czy to możliwe, by cała sekretna przystań nadal pozostawała w jej żołądku? – Nie jestem matematycznym zaklinaczem – zauważył OGoniasty. – Niemniej moim zdaniem wyjaśnienie tego problemu jest następujące: sekretna przystań skrywa się wewnątrz bańki Pośledniego Królestwa, którą sprowadzono do Domu. Rozmiar tej bańki może się zmieniać od mikroskopijnego do gigantycznego, bez wpływu na świat, który ona zawiera. Kiedy Pani Środa użyła Trzeciego Klucza, by powrócić do pierwotnego kształtu, bańka skurczyła się wraz z nią. Gdy ponownie urosła, bańka się powiększyła, lecz ukryty w niej świat nie zmienił się ani trochę. – I można się do niego dostać z brzucha Środy? – Tak uważamy – odparł OGoniasty. – I tą samą drogą można się wydostać. Sądzimy, że Złocień użył magii, by umieścić światek wewnątrz Środy. Zrobił to, gdyż trudno sobie wyobrazić lepszą kryjówkę, która zapewniła mu dodatkową korzyść w postaci nieograniczonego dostępu do zaginionych skarbów. Czy masz świadomość, że wszystko, co zostanie zgubione, ostatecznie trafia do Morza Granicznego? Arthur skinął głową. Tą informacją podzielił się z nim Spalony Słońcem. – Ogromna część cennych zaginionych przedmiotów spoczywa w głębinach i nie ma możliwości wydobycia ich, chyba że wypłyną na powierzchnię przed zatonięciem w jednym z miejsc, w których Morze styka się z Nicością. W zetknięciu z nią wszelkie obiekty się rozpuszczają. Na płytszych wodach pozostają jednak znaczne ilość szczątków, które wraz z wszystkim, co znajdzie się na drodze Środy, lądują w jej żołądku, przynajmniej na pewien czas. Złocień wykorzystuje swoich niewolników do zbierania cennych dóbr, połkniętych przez Środę, i w ten sposób
znacznie powiększa majątek, rabowany ze statków Morza Granicznego. – Skąd o tym wiecie? – zapytał Arthur. – Jednym z przywilejów, zapewnionych nam przez Szczurołapa, jest zdolność czasowego powracania do naszej pierwotnej postaci i rozmiarów – wytłumaczył mu Monckton. – Ten proces może być nieprzyjemny i potencjalnie niebezpieczny, gdybyśmy zapomnieli, że jesteśmy Szczurami w Wyproście, niemniej potrafimy się ukrywać pod postacią zwykłych szczurów. Jednej ż naszych towarzyszek udało się w takim wcieleniu przeniknąć na pokład „Dreszcza” i być świadkiem przedostania się okrętu do sekretnej przystani. Podczas pobytu na „Dreszczu” widziała ona także ekspediowanych gdzieś niewolników. Ci z nich, którzy pozostali przy życiu, wrócili z wydobytymi łupami. Później wydedukowaliśmy, gdzie leży przystań, i zrozumieliśmy, na czym polega praca niewolników. Poruczniku OGoniasty, proszę pokazać lordowi Arthurowi mapę oraz szkice. OGoniasty wyciągnął spod stołu skórzaną walizę, otworzył ją i wydobył kilka rulonów papieru, które wyłożył na blat. Pierwszym z nich okazała się mapa, narysowana ołówkiem i podpisana dużymi, nierównymi literami WYSPA ZŁOCIENIA. Szkic ukazywał ląd o kształcie czaszki. Pod tytułem znajdowała się informacja następującej treści: „Przybliżona długość wyspy sięga czterech i pół tysiąca, a szerokość trzech tysięcy dwustu podwójnych kroków”. Na lewym oczodole czaszki napisano JEZIORO LEWE. Prawy oczodół był pęknięty i połączony z morzem. Widniał na nim napis PRZYSTAŃ oraz kilka drobniejszych zapisków, odnoszących się do pirsu, stoczni, ośmiu magazynów, tuzina dużych budynków, oznaczonych jako kwatery niewolników, oraz gwiaździstej budowli, nazwanej „Fortem Złocienia”. Jamę nosową opisano jako KRATER PARZĄCEGO BŁOTA, lecz pod tymi słowami widniał dopisek „Nicość?”. Niżej, na szczęce czaszki, rozmieszczono mnóstwo falistych linii, oznaczonych jako GÓRY ZĘBOWE oraz „Oddani Karpiowi. Więźniowie uciekinierzy”. Wyspa otoczona była przez morze, które jednak rozpościerało się tylko na długości ośmiuset pięćdziesięciu podwójnych kroków, jeśli wierzyć załączonej podziałce, a kończyło na linii określonej mianem „Granica Bańki”, narysowanej dookoła mapy. Nieopodal wejścia do przystani, blisko linii, widniał wąski półwysep, sięgający daleko w morze. Na jego końcu znajdowała się kropka i podpis: „Wyjście na tereny skarbodajne”. Drugi arkusz, rozwinięty przez OGoniastego, składał się z kilku pobieżnych szkiców węglem. Pierwszy rysunek przedstawiał zatokę oraz pół tuzina obecnych w niej statków; jednym z nich niewątpliwie był „Dreszcz”. Pozostałe jednostki wyglądały na opuszczone; upchnięto je blisko siebie w zakątku przystani, podczas
gdy piracki szkuner cumował przy pirsie. Na drugim rysunku widniał sznur niewolników w dziwacznych hełmach do nurkowania. Każdy z nieszczęśników kuśtykał, spętany długim łańcuchem. Niewolnicy nieśli worki i sieci. Trzeci rysunek był niepełny. Autor uchwycił na nim fragment sceny, widzianej zza ramienia pirata, klęczącego na pokładzie statku. Obok złoczyńcy leżało wieczko pudełka z ilustracją, przedstawiającą istotę, która wyglądała jak potomek kalmara i człowieka. Na czwartym i ostatnim rysunku uwieczniono łańcuch niskich gór lub dużych pagórków, porośniętych gęstą dżunglą. Podpis pod rysunkiem głosił: „Wyznawcy Karpia muszą być zbiegłymi niewolnikami. W nich kryje się potencjał”. – Jak waszemu wywiadowcy udało się powrócić z tymi materiałami? – zdziwił się Arthur. OGoniasty przecząco pokręcił głową. – Nasza wysłanniczka nie wróciła – westchnął. – Mapa i rysunki dotarły w symultanicznej butli. – W czym? – Symultaniczne butle to opracowany przez nas sposób porozumiewania się na odległość, przy spełnieniu określonych warunków. Zasadniczo są to pary magicznych butli. Cokolwiek trafi do jednej z nich, jednocześnie pojawia się także w drugiej. Urządzenie nie funkcjonuje jednak poza Morzem Granicznym, jego produkcja sporo kosztuje, tylko więc najważniejsi agenci mają prawo się nim posługiwać. Symultaniczne butle umieściliśmy także na pokładach naszych jednostek, aby pozostawać z nimi w kontakcie. Mamy u siebie ponad sto symultanicznych butli. – Zatem te dwa arkusze papieru były ostatnią przesyłką, która dotarła do was od agentki wysłanej do Złocienia? – Niezupełnie – zaprzeczył Monckton ponuro. – Ostatnią przesyłką, którą otrzymaliśmy, nim butla rozpadła się w drobny mak, był zmaltretowany ogon. Jak widzisz, zacna Szczurzyca oddała życie za te informacje. – Czy na tym rysunku widać Złocienia we własnej osobie? – dopytywał się Arthur, wskazując na szkic przedstawiający pirata, który klęczał na pokładzie. – I co widnieje na wieczku pudełka z układanką? – Naszym zdaniem to Złocień – potwierdził OGoniasty. – Niegdyś był śmiertelnikiem, lecz magia i długi pobyt w Domu ogromnie go zmieniły. Ten rysunek przedstawia mężczyznę w śmiertelnym wymiarze. Haruspicka układanka, z której korzysta, nie jest wymieniona w żadnym znanym nam zestawieniu. Portretowane przez niego stworzenie to Smokrzep, rzadka forma Niconia, powstająca sporadycznie, kiedy pewne zagubione przedmioty na obszarze Morza Granicznego zetkną się z Nicością. Można więc wnioskować, że ta haruspicka
układanka powstała z wnętrzności Smokrzepa specjalnie dla Złocienia. Sztuki tej mógł dokonać wyłącznie najwyższej klasy Zaklinacz lub też jeden z Potomnych Dni. Zważywszy, że prywatna bańka Złocienia została stworzona przez Ponurego Wtorka, należy zakładać, iż Ponury wykonał także układankę do kompletu. Kto zapłacił za jej stworzenie, to zupełnie inne pytanie, na które nie znamy odpowiedzi. – Zapewne Dostojny Sobota – podsunął mu Arthur. – Utopiona Środa w pierwszej kolejności udała się właśnie do niego po pomoc w sprawie zwrotu Kluczy Woli. – Do niej – podkreślił Monckton. – Dostojna Sobota jest kobietą. A przynajmniej była, kiedy ostatnio o niej słyszeliśmy. Chyba się zgodzisz, że odpowiedzieliśmy na twoje pierwsze pytanie. Dlatego teraz my zadamy jedno. Dlaczego chcesz dotrzeć do sekretnej przystani Złocienia? Arthur zastanawiał się przez chwilę. Uznał, że unikanie odpowiedzi lub gadanie głupstw nie przyniesie mu żadnych korzyści. Polubił Szczury. Sprawiały wrażenie bezpośrednich i wiedział, że ich wsparcie będzie mu jeszcze potrzebne. – Sądzę, że znajdę tam Trzecią Część Woli. Utopiona Środa już nią nie dysponuje. Według niej ten fragment zabrał Złocień, wspierany przez Potomne Dni. Chcę dostać się do Woli i ją oswobodzić. Potem Utopiona Środa przekaże mi Trzeci Klucz, dzięki czemu będę ją mógł uzdrowić i uwolnić Liść, a także... Arthur się zawahał, a oba Szczury nachyliły się w oczekiwaniu. – Potem... nie jestem pewien, co zrobię potem. Chyba na pewien czas będę musiał wrócić do domu, aby się upewnić, że wszystko w porządku. Jeśli jednak uda mi się zdobyć Trzeci Klucz, zapewne spróbuję zadecydować, co zrobić z Lordem Czwartkiem... i zrobię to. – Twoja odpowiedź jest wyczerpująca, Arthurze. Kolej na ciebie, zadaj następne pytanie. – To niezupełnie pytanie – sprostował chłopiec. – Muszę się dostać do tej sekretnej przystani. Jeśli istnieją tylko dwa sposoby, aby tam wniknąć, a jeden z nich to haruspicka układanka Złocienia, to chyba jestem zmuszony wyruszyć w podróż przez żołądek Środy Innymi słowy, będę jakoś musiał przetrwać proces połykania. Przychodzi mi do głowy tylko jeden sposób: użyję łodzi podwodnej albo tego typu pojazdu. Słyszałem, że dysponujecie mnóstwem dziwnych jednostek, pytam więc: Czy macie okręt podwodny albo wiecie, gdzie go szukać, i czy mogę go pożyczyć?
Rozdział 17 Celne pytanie, lordzie Arthurze – zauważył Monckton. Zawahał się, jego wąsy zadrżały. – W rzeczy samej, mamy podwodną łódź, której istnienie utrzymujemy w tajemnicy. Obawiam się jednak, że spoczywa ona pod naszym dokiem w Porcie Środy, a jej niesprawność jest spowodowana brakiem istotnego elementu, na który czekamy już od pewnego czasu. – Jaki to element? – spytał Arthur. – I dlaczego czekacie? Hm, odpowiedzcie tylko pod warunkiem, że nie uznacie tego za następne pytanie. – Twoje wątpliwości możemy potraktować jako uzupełnienie drugiego pytania, Arthurze – oświadczył Monckton. – Łódź podwodna powstała specjalnie dla nas w Odległych Rubieżach, a jej twórcami są poddani Ponurego Wtorka. Brakujący element to puszka Aktywnego Węgla, który należy wymieniać mniej więcej co sto lat. Rzecz w tym, że od czasu upadku Ponurego Wtorka tylko bardzo nieliczne z naszych zamówień docierają z Odległych Rubieży. – No tak, jestem pewien, że Pierwsza Dama robi wszystko, co w jej mocy, aby zapanować nad sytuacją – mruknął Arthur niepewnie. – Ponury Wtorek zużywał zbyt dużo Nicości... – To nie były słowa krytyki, tylko zwykłe spostrzeżenie – wyjaśnił Monckton. – Mamy świadomość, że zmiany w Odległych Rubieżach były koniecznością. Poinformowano nas, że nową puszkę z paliwem otrzymamy w przeciągu trzydziestu lub czterdziestu lat. – Trzydziestu albo czterdziestu lat! – wykrzyknął Arthur i zamyślił się na chwilę. – Przegrana sprawa. A gdybym załatwił wam nową puszkę z paliwem? Czy wówczas pozwolilibyście mi użyć łodzi podwodnej do przedostania się do brzucha Utopionej Środy? – Pozwolisz, że zamienię parę słów z OGoniastym? – spytał Monckton. – Musimy się naradzić. Łódź podwodna jest bardzo droga i nawet jej trudno będzie przetrzymać podróż do wnętrza Lewiatana, a później drogę powrotną. – Pewnie, śmiało. Monckton i OGoniasty odeszli na bok i zaczęli tam szeptać, podczas gdy Arthur znów skupił się na studiowaniu map i rysunków. W jego głowie gwałtownie kłębiły się myśli, które naprowadzały go na zupełnie nowe koncepcje. „Dobrze, jeśli uda mi się wedrzeć do żołądka Środy, a następnie do prywatnego światka Złocienia, wówczas i tak będę jeszcze musiał odnaleźć Wolę, uwolnić ją i jakoś się wydostać. Zakładając, że roi się tam od piratów, samodzielna wyprawa byłaby szaleństwem... To przypomina opracowywanie planów napadu na bank... Muszę stworzyć zespół, który mi pomoże... Szczury, rzecz jasna, które pokierują łodzią podwodną... Ciekawe, czy
potrafią walczyć... Chyba przydałoby mi się kilku Rezydentów, zdolnych do boju z piratami, choć moglibyśmy spróbować dyskretnie przeniknąć do środka. Ale na wszelki wypadek... Ciekawe, czy Środowa Jutrzenka byłaby gotowa się przyłączyć... Pozostaje jeszcze kwestia magii. Gdybym skłonił doktora Scamandrosa do pomocy. .. I Spalonego Słońcem – on sprawdziłby się w walce, choć reszta załogi „Mola” nie na wiele by się zdała... ” Monckton i OGoniasty wrócili i usiedli przy stole. Arthur popatrzył na nich pytająco. – Wyrażamy zgodę – obwieścił Monckton. – Możesz skorzystać z łodzi podwodnej „Rattus Balaena” oraz jej załogi, jeśli uda ci się zdobyć do niej nową puszkę z paliwem. Zrobimy, co w naszej mocy, aby bezpiecznie przetransportować cię do brzucha wieloryba. – Świetnie! – uradował się Arthur. – Ale zabierzecie mnie stamtąd z powrotem, prawda? Razem z Wolą. – Tak, jeśli to będzie możliwe, „Balaena” zaczeka, by zabrać cię z tamtego światka i wrócić z tobą do Morza Granicznego. Załoga nie będzie jednak mogła pomóc ci w zmaganiach ze Złocieniem na terenie jego domeny. Ryzyko jest zbyt duże. – A co z dodatkowymi pasażerami, których mógłbym ze sobą zabrać? Będę potrzebował pomocy. – „Balaena” dysponuje ograniczoną przestrzenią, jednostkę zbudowano dla nas, Szczurów, lecz znajdzie się miejsce dla ciebie i może jeszcze sześciu Rezydentów normalnego wzrostu, jeżeli nikomu nie będzie przeszkadzała ciasnota. Trzeba się także przygotować na kilka guzów na głowach. – Świetnie! Natychmiast biorę się do pisania listu do Pierwszej Damy, żeby mi przysłała puszkę z paliwem. Czy w Porcie Środy macie kogoś z jedną z waszych butelek, abym mógł przekazać mu tę wiadomość? – Oczywiście – odparł OGoniasty. Otworzył szufladę i podsunął Arthurowi grubą kartkę papieru, pióro i kałamarz, a także małe naczynko z piaskiem. – Gdy będziesz pisał, rozważymy nasze następne pytanie. Chłopiec zanurzył pióro w atramencie i niezwłocznie pochylił się nad papierem. Czarny płyn był odrobinę zbyt rzadki, przez co spływał z pióra i robił kleksy. Droga Pierwsza Damo, Nie wiem, czy otrzymałaś mój poprzedni list. Tak czy owak jestem na Morzu Granicznym i rozmawiałem z Panią Środą, która mi wyjaśniła, w jaki sposób inni Wykonawcy przemienili ją w wieloryba. Powiedziała też, że chce oswobodzić Wolę oraz przekazać mi klucz. Rzecz w tym, że Wola została porwana przez pirata zwanego Złocieniem, który współpracuje z Potomnymi Dniami. Zawarłem
porozumienie ze Szczurami w Wyproście, a one zdradziły mi, że sekretna przystań Złocienia znajduje się wewnątrz Środy. Szczury zgodziły się użyczyć mi swojej łodzi podwodnej, abym mógł dostać się na miejsce, oswobodzić Wolę i zaprowadzić porządek. Problem w tym, że do uruchomienia łodzi Szczury potrzebują puszki z paliwem z Odległych Rubieży. Czy mogłabyś przyśpieszyć tę sprawę, aby paliwo dotarło na miejsce jak najszybciej. Naprawdę jak najszybciej, nie w przyszłym roku albo nie wiadomo kiedy. Natychmiast. Teraz, zaraz. Czy możesz także przysłać Suzy, aby mi pomogła? Jeśli zdołasz skontaktować się z Żeglarzem, to czy mogłabyś poprosić także jego o przybycie i udzielenie mi wsparcia? Pozdrowienia, Arthur PS Prześlij odpowiedź za pośrednictwem Szczurów w Porcie Środy, bo one korzystają z symultanicznych butli. Dzięki temu szybciej dostanę list od Ciebie. PPS Czy możesz sprawdzić, co się dzieje w moim świecie? Chciałbym wiedzieć, co Morze Graniczne zrobiło ze szpitalem. Dzięki. Na koniec Arthur rozsypał po papierze nieco piasku, aby osuszyć atrament; widział, że tak się robi w biurach Niższego Domu. Podniósł kartkę, przesypał piasek z powrotem do naczynka, następnie złożył papier, napisał na nim „Pierwsza Dama" i zapieczętował przesyłkę kciukiem. Podobnie jak wcześniej, odcisk jego palca zalśnił i pomarszczył się jak tęcza, przybierając postać rzetelnej pieczęci z wizerunkiem profilu Arthura w laurowym wieńcu. – Zakładając, że puszka z paliwem szybko do nas dotrze, ile czasu upłynie, zanim będziemy mogli wejść na pokład łodzi podwodnej? – zapytał Arthur. – Hm, „Balaena” znajduje się w Porcie Środy, najpierw zatem będziemy musieli tam się dostać – wyjaśnił OGoniasty. – Całą naprzód dotrzemy na miejsce w pięć dni. To dość czasu, aby przysposobić „Balaenę”, będziemy więc mogli niezwłocznie odpłynąć na jej pokładzie. – Pięć dni! – zawołał Arthur. – Cóż, chyba nie mamy innego wyjścia... Obym tylko zdołał wrócić do domu, jak to się działo do tej pory. Chyba będę potrzebował czasu na skontaktowanie się z osobami, które mogą mi dopomóc... – Nasze symultaniczne butle są do twojej dyspozycji – zadeklarował OGoniasty. – Rozumiem, że rachunek za ich użycie możemy przesłać Pierwszej Damie? – Tak – potwierdził Arthur. – Ale nie zgadzam się, byście zawyżali ceny albo stosowali inne sztuczki. Uregulujemy tylko standardowe opłaty. – To się rozumie samo przez się. Czy możemy zadać nasze drugie pytanie?
Arthur skinął głową. – Co Wola powiedziała ci na temat zniknięcia Architektki? Pytanie zaskoczyło chłopca, lecz próbował nie okazywać zdumienia. Zastanawiał się, czy powinien powtarzać słowa Woli. Umowa jednak obowiązywała, a zresztą w tym wypadku nie sądził, by ujawnienie tej informacji mogło okazać się w jakikolwiek sposób szkodliwe. – Chyba oświadczyła tylko, że odeszła – wyjaśnił Szczurom. – Pozostawiając Wolę. – Jesteś pewien, że to jej dokładne słowa? – Całkowicie. Tak, to było wtedy, gdy Wola tkwiła w gardle Suzy jako żaba. Powiedziała coś takiego: „Wielka Architektka odeszła” albo: „Potem Wielka Architektka odeszła”. – Nigdy nie wspomniała, że Architektkę zabito lub zamordowano, a sprawcami są jej słudzy, Potomne Dni? Arthur upuścił kieliszek, który właśnie wziął do ręki. Żurawinowy sok rozlał się po stole niczym krew, zagrażając papierom. Steward natychmiast rzucił się na ratunek i ściereczką osuszył blat. – Co takiego? Nie! Wola wspomniała coś o decyzji odejścia albo że to był jej własny wybór. Nigdy nie było mowy o tym, że Architektka zginęła... Uważasz, że Potomne Dni ją zgładziły? Architektkę wszech rzeczy? Jak miałyby to uczynić? – Niektóre autorytety utrzymują, że nie żyje lub powróciła do Nicości, co na jedno wychodzi – wyjaśnił Monckton. – Chcieliśmy wiedzieć, co powiedziała ci Wola, bo ona zapewne zna prawdę i nie kłamałaby Prawowitemu Dziedzicowi. – Tego nie jestem pewien – zaprotestował Arthur. – Moim zdaniem kłamałaby, gdyby jej to było na rękę. Pierwsza Część Woli mawiała, że niewiele wie, bo jest zaledwie jedną siódmą całej Woli. Muszę jednak przyznać, że odkąd została Pierwszą Damą, zachowuje się tak, jakby zjadła wszystkie rozumy. – Naprawdę sądzisz, że Wola mogłaby cię okłamać? Arthur zastanawiał się przez chwilę. Nie przypominał sobie, by Wola kiedykolwiek okłamała go wprost, lecz nie potrafił wyzbyć się wrażenia, że uczyniłaby to bez wahania, gdyby było to dla niej korzystne. Wola z całą pewnością mogłaby okłamać go przez zatajenie niektórych spraw, nieinformowanie go o pewnych rzeczach, jeśli sam by nie zapytał. – Tak, myślę, że tak – potwierdził. – Ale tylko wówczas, gdyby uznała to za celowe. Choćby po to, abym zrobił coś, co przystoi Prawowitemu Dziedzicowi. – To ciekawe. Żywiliśmy nadzieję, że dowiemy się czegoś konkretnego o losach Architektki, lecz najwyraźniej nie jest to jeszcze możliwe. Dziękujemy, Arthurze. Czy przygotowałeś trzecie pytanie? – Wolałbym je zaoszczędzić na później, jeśli to możliwe. – Arthur nie chciał marnować trzeciego pytania, a musiał starannie przemyśleć wszystko, czego się
dowiedział. – Możesz tak zrobić – przytaknął Monckton. – Rzecz jasna oznacza to, że my również będziemy mieli pytanie dla ciebie. – To zrozumiałe. – Arthur przez chwilę siedział w milczeniu, układając w myślach prowizoryczny plan postępowania. – Chciałbym rozesłać jeszcze kilka innych listów. Czy macie butelkę na pokładzie „Mola”? Tego statku, wydobywającego co cenniejsze szczątki. Płynąłem na jego pokładzie. – Wątpię – odparł OGoniasty. Wyciągnął z kieszeni niewielką książeczkę i przystąpił do jej wertowania. – Zajrzę do listy. – Czy istnieje inny sposób na przekazanie wiadomości załodze tej jednostki? – Sposobów jest wiele – powiedział Monckton. – Większość jednak opiera się na magii, a nie uprawiamy magii Domu, z wyłączeniem nawigacji. Jeśli Środowa Jutrzenka jeszcze tu jest, może w twoim imieniu przesłać wiadomość na statek. Jutrzenka dysponuje potężną mocą w obrębie Morza Granicznego. – Chciałbym z nią porozmawiać – przyznał Arthur. – Powiedziała mi jednak, że ma ważne sprawy na głowie. – Na pokładzie „Mola” nie mamy butelki ani też żadnego wysłannika – oznajmił OGoniasty. – Wyślę jednak kogoś, by sprawdził, czy Środowa Jutrzenka nadal pozostaje w Trójkącie. Otworzył drzwi i szybko powiedział coś do Szczura, który czuwał za progiem. – Magia... – mruknął Arthur i nagle przypomniał sobie, że Scamandros wsunął mu coś do kieszeni. Chłopak zamierzał przełożyć to do butów, aby tam było bezpieczne, lecz kompletnie o tym zapomniał. Czy go nie zgubił? Sięgnął do głębokiej kieszeni i przez moment sądził, że przedmiot znikł. Dopiero po chwili zacisnął palce na czymś chłodnym i metalicznym. Nagle uświadomił sobie, że OGoniasty i Monckton przypatrują mu się z zaciekawieniem, szybko więc wyciągnął rękę. Szczury wydawały się godne zaufania, lecz nie musiały wiedzieć wszystkiego, zwłaszcza jeśli zamierzały handlować z nim informacjami. Arthur uznał, że powinien mieć w zapasie kilka tajemnic. – Czy pozwolisz, bym wskazał ci drogę do kabiny? – spytał OGoniasty. – Podniesienie ciśnienia w kotłach potrwa około godziny, potem wyruszymy w drogę. Podróż rozpoczniemy wcześniej, jeśli będziemy mogli rozwinąć żagle. Bryza chwilowo nam nie sprzyja, lecz może się zmienić, wówczas szybciej dotrzemy do Portu Środy. – Dziękuję – odparł Arthur. Uznał, że obejrzy podarunek od Scamandrosa na osobności, a może skorzysta z muszli i lusterka, by sprawdzić, jak sobie radzi Liść. – Zamieszkasz w mojej kajucie, wejście do niej jest naprzeciwko – wyjaśnił OGoniasty, a następnie otworzył drzwi i wskazał inne, po drugiej stronie korytarza. Musiała nastąpić zmiana warty, bo za progiem stał obcy Szczur, który odsunął się i
zasalutował. Chłopiec pomyślał, że na szczurzym statku panuje znacznie większa dyscyplina niż na „Molu”. Arthur ukłonił się strażnikowi, pokonał korytarz i wszedł do kabiny. Pomieszczenie okazało się mniejsze od pokoju, w którym przebywał do tej pory, nie miało więcej niż pięć metrów długości i cztery metry szerokości. Przy ściance działowej ujrzał złożoną koję, a obok biurko, przy którym stało krzesło. Chłopiec usiadł i zdjął buty, by wydobyć z nich Atlas, zaproszenie od Środy, muszlę i lusterko. Wszystkie przedmioty przełożył do wewnętrznych kieszeni płaszcza, a potem wyciągnął metalowy podarunek od Scamandrosa. Rzecz przypominała jajko i była wykonana ze złota. Z boku przedmiotu sterczał mały, rzeźbiony uchwyt. Arthur szarpnął za niego, a wówczas jajko się otworzyło. Z jednej strony znajdował się zegarek o tarczy z kości słoniowej i cyfrach misternie zdobionych drobnymi szmaragdami. Wskazówki zrobiono z łagodnie świecącego, niebieskiego metalu. Po drugiej stronie widniał miniaturowy, zaskakująco wierny portret doktora Scamandrosa. Gdy Arthur wpatrywał się w podobiznę, tatuaże na twarzy doktora nagle się poruszyły, a bladobłękitne niebo w tle znikło. W jego miejscu pojawiły się kłęby ciemnego dymu i słabo oświetlone postaci, zajęte walką lub tańcem. Doktor odwrócił głowę, jakby chciał się obejrzeć za siebie. Arthur odetchnął głęboko, a Scamandros wbił w chłopca niespokojny wzrok. – Arthurze! – zapiszczała drobna postać, której głos z trudem przebijał się przez kakofonię wrzasków, krzyków, wybuchów i dźwięczącego metalu. – Pomocy! Podaj mi rękę! Chłopiec bez zastanowienia dotknął miniaturki palcem. Natychmiast coś go złapało i wciągnęło do środka jajka najpierw jeden jego palec, potem pozostałe, a na koniec całą rękę. Arthur poczuł, że ktoś – lub coś – chwyta go z całej siły. Ogarnięty paniką gwałtownie szarpnął rękę, aby się oswobodzić. Miał wrażenie, że podnosi ogromny ciężar. Poczuł, jak napinają mu się ścięgna w łokciu i ramieniu, zupełnie jakby lada moment miały popękać. Odchylił się i zaparł nogami o ścianę, ciągnąc z całej siły. Nagle, zupełnie nieoczekiwanie, przewrócił się na plecy, a obok niego spoczął na podłodze doktor Scamandros. – Zamknij zegarek! – zaskrzeczał. – Zamknij zegarek! Arthur skoczył gwałtownie, a gdy pośpiesznie wyciągał rękę do urządzenia, usłyszał dziwny świst i ze środka zegarka wytrysnął długi, oleisty płomień, który trafił w żelazny sufit kabiny. Płomienie opaliły nieco farbę i momentalnie wypełniły pomieszczenie krztuszącym dymem. Chłopiec zadowolony, że ma na dłoniach rękawice, szybkim ruchem zamknął zegarek. Oleisty płomień znikł, ale pozostawił po sobie mnóstwo dymu. Arthur zaniósł się kaszlem i pocierając oczy, otworzył drzwi oraz iluminator, aby przewietrzyć kabinę. Spojrzał na Scamandrosa, który wciąż spoczywał na podłodze.
– Doktorze, nic ci nie jest? Skąd się tu wziąłeś? I w jaki sposób? – Tylko nabieram sił – sapnął Scamandros. – Lordzie Arthurze, skontaktowałeś się ze mną w wyjątkowo stosownym momencie. Niech będzie pochwalona Architektka za to, że przeczucie nakazało mi wręczyć ci transferowy zegarek. – Transferowy zegarek? – Tak jest, to jedna z moich prac zaliczeniowych na studiach. – Scamandros usiłował się pozbierać, lecz zaplątał się w ogony żółtego szynela i wstał dopiero wtedy, gdy Arthur podał mu dłoń. – Sądziłem, że dzięki zegarkowi zamienimy ze sobą słowo, ale transfer okazał się jak najbardziej wskazany. – Dlaczego? Co się stało z „Molem” i ze wszystkimi? – „Mól” został wzięty – oznajmił Scamandros ze spuszczonym wzrokiem. – Zajął go pirat Złocień. – Co takiego... ? Arthur nie dokończył, gdyż na korytarzu rozległy się krzyki: „Pożar!”, a parę sekund później do kajuty wparowało kilka Szczurów marynarzy, objuczonych wiadrami i sikawką. Na szczęście ciśnienie wody okazało się mizerne i z wylotu węża tylko sączył się cienki strumyk. – Gdzie się pali? – wrzasnęła Szczurzyca, która wpadła pierwsza. – Ogień ugaszony – pośpieszył z zapewnieniem Arthur. – Nie warto się nim przejmować. – A to kto? – zapytała Szczurzyca podejrzliwie, wlepiając wzrok w umorusanego, zaskakująco niskiego Rezydenta w żółtym szynelu, który pojawił się w nader tajemniczy sposób. Doktor Scamandros ukłonił się, ale nie uśpił czujności marynarza. Zwierzę się rozejrzało, aby sprawdzić, czy nie przeoczyło jakiegoś płomienia, potem skinęło Arthurowi głową i wycofało się. – Proszę pozostać w kabinie, wasza lordowska mość – oświadczyła Szczurzyca. – Idę po dowódcę wachty – dodała i zamknęła za sobą drzwi. Arthur nie był pewien, co się teraz stanie.
Rozdział 18 Po chwili ktoś zastukał do drzwi. Arthur otworzył i na progu ujrzał OGoniastego z szablą w garści. Za jego plecami tłoczyło się pół tuzina Szczurów, chronionych kirysami i hełmami, zbrojnych w krótkie kusze lub przycięte piki abordażowe. – Masz gościa, lordzie Arthurze? – spytał OGoniasty uprzejmie, nie odrywając chłodnego spojrzenia od Scamandrosa, który siedział na krześle i przykładał do czoła żółtą jedwabną chustkę. – Tak, doktora Scamandrosa z „Mola” – wyjaśnił Arthur. – Przybył przez transferowy zegarek. – Czy jesteś pewien, że to naprawdę doktor Scamandros? – dopytywał się OGoniasty. – Możliwe, że mamy tu Niconia, który przybrał postać twojego znajomego. Transfery można przechwytywać lub przekierunkowywać. Chłopiec popatrzył na Scamandrosa uważniej niż dotąd. Doktor z całą pewnością wyglądał tak samo... – Naprawdę jestem doktorem Scamandrosem! – zaprotestował Rezydent słabym głosem. – Udowodnij – zażądał OGoniasty. – Szczury! Nigdy nie wierzycie nikomu na słowo – poskarżył się Scamandros. – Skoro koniecznie musisz ujrzeć dowód, oto kilka dokumentów. Sięgnął do wewnętrznej kieszeni szynela i wyciągnął cienką, skórzaną teczkę na dokumenty, przewiązaną różową wstążką. Rezydent rozwiązał ją i wyjął ze środka pergamin, który wręczył porucznikowi OGoniastemu. Szczur uważnie obejrzał dokument. Arthur nie widział, co dokładnie jest na nim napisane, lecz przelotnie dostrzegł trójwymiarowy portret doktora Scamandrosa, który się poruszał i obracał. Pod podobizną przesuwał się pasek z tekstem. – To tylko studencka legitymacja, wydana przez Zastępcę Dziekana Szkoły Magii w Wyższym Domu – zauważył OGoniasty. – Jeśli ten dokument nie jest fałszywy, to co robisz na Morzu Granicznym? – Do niedawna piastowałem funkcję Zaklinacza Nawigatora na pokładzie okrętu „Mól” – wyjaśnił Scamandros. – Pozostawałem na tym stanowisku przez kilka tysięcy lat i dodam, że dawało mi ono pełną satysfakcję. Na potwierdzenie swoich słów mogę przedłożyć list od kapitana Kotapoduchy. Wręczył OGoniastemu złożoną kartkę papieru, którą Szczur również starannie przeczytał. – Przede wszystkim chciałbym wiedzieć, co cię sprowadziło na Morze Graniczne? – spytał. Po policzkach Scamandrosa przetoczyły się tatuażowe burze, a palce zadrżały
mu z irytacji. – To nie twoja sprawa, młody Szczurze! – Wszedłeś na pokład bez pozwolenia – oświadczył OGoniasty ponuro. – Jeśli nie odpowiesz na moje pytania, będziemy zmuszeni... – To mój gość! – wtrącił się Arthur. – Można powiedzieć, że... sam go wprowadziłem na pokład. Scamandros z rezygnacją machnął ręką. Burze na jego policzkach ustąpiły, a wytatuowane tam okręty spokojnie zarzuciły kotwice. Na czole zajaśniało słońce, które zaczęło zielenieć, powoli zbliżając się do prawego ucha. – Mniejsza z tym, lordzie Arthurze. Powszechnie wiadomo, że Szczury nie spoczną, dopóki nie wetkną nosa w cudze sprawy i tajemnice. Przybyłem na Morze Graniczne, aby znaleźć swoje końcowe prace egzaminacyjne, które podobno zaginęły, nim zdołano wystawić mi stopnie. Uznałem, że jeśli je odnajdę i przekażę do rzetelnej oceny, wówczas otrzymam tytuł naukowy i ponownie zostanę dopuszczony do uczonych środowisk Wyższego Domu. Teraz rozumiem, że moje nadzieje były płonne. Podejrzewam, że moje prace w gruncie rzeczy nigdy nie zginęły i dlatego nie pojawią się ponownie w Morzu. – Te słowa potwierdzają twoją tożsamość – przyznał OGoniasty. Następnie ukłonił się i dodał: – Lubimy mieć pewność, kogo gościmy na statku, doktorze. Tak się składa, że twoja „tajemnica” była nam już znana. Jeśli lord Arthur zechce potwierdzić, że jesteś jego gościem, z radością powitamy cię na pokładzie „Rattusa Navisa IV”. – Potwierdzam, że doktor Scamandrus jest moim gościem – rzekł Arthur. – Zresztą i tak miałem nadzieję, że uda mi się go skłonić do udziału w mojej... ekspedycji. – W ekspedycji? – powtórzył Scamandros. – Hm, gdybym mógł najpierw dostać filiżankę herbaty oraz ciastko, śmiem twierdzić, że niewielka ekspedycja byłaby mile widziana... – Zanim na nią wyruszymy, musimy dostać się do Portu Środy – dodał chłopiec. – Będziesz miał kilka dni na odzyskanie sił, doktorze. – Wybornie! – rozpromienił się Scamandros i powiódł wzrokiem po kajucie. – Czy mógłbym wyciągnąć się na tej koi? Trochę mi słabo... – Chyba tak – powiedział chłopiec. – Chciałbym tylko wiedzieć, co się stało z „Molem”. Czy... ktoś zginął? Czy Spalony Słońcem nie ucierpiał? – Wszyscy trafili do niewoli – westchnął doktor Scamandros ponuro, wdrapując się na koję. Popatrzył na swój brzuch i starannie zasłonił go szynelem. – Wszyscy, którzy przeżyli. Spalony Słońcem? Sam nie wiem. Panował potworny zamęt. Wszędzie kłęby dymu, a na dodatek Złocień rzucił zaklęcie, które sprawiło, że deski zaczęły nas kąsać w kostki. Kapitan i pan Zgodniak wycofali się do głównej kajuty, podczas gdy Spalony Słońcem kierował obroną. Cała burta armat „Dreszcza”
z bliskiej odległości wystrzeliła salwę szrapneli, które przeorały pokład, i po chwili wszędzie zaroiło się od piratów. Pobiegłem na forpik z zamiarem wskoczenia do wody, kiedy usłyszałem dzwonek mojego transferowego zegarka... – Ale skąd Złocień wiedział, gdzie jesteście? Czy „Mól" nadal znajdował się na plaży? – Na plaży? Nie, skąd. Pozostawaliśmy tam tylko przez dwa tygodnie, choć dla Spalonego Słońcem było to o tydzień za długo, rzecz jasna. Gdy naprawiliśmy statek, wyruszyliśmy z powrotem na Morze Graniczne. Wtedy właśnie dopadł nas Złocień. „Dreszcz" czekał dokładnie tam, gdzie przekroczyliśmy Pas Burz. Nie mam pojęcia, jak Złocieniowi udało się dowiedzieć, którędy wpłyniemy na Morze Graniczne. Nienawidzę go i gardzę nim jako piratem, to oczywiste, niemniej muszę pochylić czoło przed jego sztuką magiczną. – Przebywaliście na plaży przez dwa tygodnie? Przecież od naszego rozstania minęło zaledwie kilka godzin. – Czas płynie naprawdę w Domu... – ... a błądzi gdzie indziej – dokończył Arthur. Myślał o powrocie do domu, zanim ktoś zacznie za nim tęsknić. – Ale różnica jest ogromna. – Bywały większe – zauważył Scamandros. – Kiedyś opuściliśmy Dom na okrągły rok, a wróciliśmy zaledwie kwadrans później. Nie zdążyła ostygnąć herbata w imbryku, który zostawiłem na stoliku w kącie kawiarni U Ciotuni Sally w Porcie Środy Muszę przyznać, że to potrafi wyprowadzić z równowagi. A teraz powiedz mi, lordzie Arthurze, cóż to za ekspedycję planujesz? – To będzie bardzo trudna wyprawa – zaczął Arthur ostrożnie. – Problemy już się mnożą. Zamierzam przedostać się do sekretnej przystani Złocienia i coś mu ukraść. Teraz jednak sądzę, że powinienem spróbować także uwolnić pozostałych przy życiu członków załogi „Mola". – Lordzie Arthurze, to nie byłoby rozsądne posunięcie – przestrzegł go OGoniasty. – Naszym zdaniem masz niewielką szansę dokonania infiltracji w celu odnalezienia i odzyskania poszukiwanego przedmiotu. Ta szansa drastycznie się zmniejszy, jeśli podejmiesz także próbę oswobodzenia niewolników. – Sam się o tym przekonam – oświadczył Arthur uparcie. – Co o tym sądzisz, doktorze? Czy mogę liczyć na twoje wsparcie? – Rzecz jasna, pozostaję do usług, lordzie Arthurze – zadeklarował Scamandros. – Czy mogę spytać, gdzie się znajduje osławiona sekretna przystań kapitana Złocienia? – Wewnątrz Utopionej Środy... Arthur nie skończył, kiedy głowa Scamandrosa niespodziewanie opadła do tyłu i grzmotnęła o poduszkę. – Doktorze? OGoniasty podszedł do łóżka, popatrzył na Rezydenta i podniósł mu powiekę.
– Stracił przytomność – oświadczył i poruszył wąsami. Jego wzrok padł na środek tułowia leżącego. Sięgnął pod szynel doktora, a gdy wyciągnął łapę, ujrzał na niej plamy niebieskiej krwi. – Pędem po pana Yongtina! – warknął do jednego z marynarzy. – Wszystko z nim w porządku? – zaniepokoił się Arthur. – Podziurawiony szrapnelami – wyjaśnił OGoniasty. – Dziwne, że palto jest całe... Nie pomyślałbym, że mógłby zemdleć wyłącznie z powodu tych ran. Przecież jest Rezydentem. , . Pochylił się niżej i przez chwilę węszył intensywnie, aż mu się wąsy zatrzęsły. Po chwili odsunął się gwałtownie i otarł pysk czystą, biała chustką. – Zatrucie Nicością – obwieścił. – Złocień musiał dłubać przy szrapnelach. Nie mam pojęcia, jak je zespolił... Urwał, kiedy do kajuty wbiegł wysoki, łaciaty Szczur w długim fartuchu na surducie i natychmiast zbliżył się do doktora Scamandrosa, po drodze odpychając OGoniastego, który stał mu na drodze. Obwąchał Rezydenta, otworzył małą walizkę i przystąpił do wyciągania ze środka rozmaitych instrumentów, między innymi sporych kleszczy, które położył na stole. – Muszę wyciągnąć z niego ołów przetkany Nicością – wyjaśnił Szczur. – OGoniasty, opróżnij kabinę, żebym miał spokój. – Pan Yongtin – wyszeptał OGoniasty, wyprowadzając Arthura z pomieszczenia i wiodąc go korytarzem do dużej kajuty, w której wcześniej chłopiec spotkał się z komandorem Moncktonem. – Pierwszorzędny lekarz, ale niezbyt rozmowny. – Czy... czy doktor Scamandros umrze? – spytał Arthur. – Zapewne nie – odparł OGoniasty. – Zabicie Rezydenta nie jest prostą sprawą. Zależy, czy Yongtin wydobędzie Nicość, zanim ranny zdąży się zbytnio rozpuścić pod jej wpływem. Przez pewien czas będzie jednak osłabiony, raczej więc nie należy liczyć na jego udział w ekspedycji. – Mam nadzieję, że wydobrzeje – westchnął Arthur. Ogarnęły go lekkie wyrzuty sumienia, bo chciał wyzdrowienia Scamandrosa nie tylko dlatego, że dobrze mu życzył, lecz także z powodu wyprawy. – Zaprowadzę cię do innej kajuty – zaproponował OGoniasty. – Może powinieneś nieco odpocząć, jeśli potrafisz. Już dawno temu odkryliśmy, że choć sen nie jest absolutnie niezbędny w Domu, to półśmiertelnicy i my, śmiertelnicy, jesteśmy pogodniejsi, jeśli damy szansę odetchnąć zmęczonym ciałom i umysłom. – Odpoczynek dobrze by mi zrobił – przyznał Arthur. – Najpierw muszę jednak załatwić pewną sprawę, a do tego jest mi potrzebny ktoś, kto będzie nade mną czuwał. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, możesz podjąć się tego zadania. Gdy weszli do innej kajuty, Arthur pokrótce wyjaśnił OGoniastemu istotę obserwacyjnego zaklęcia, przygotowanego przez Scamandrosa po to, by chłopiec
mógł sprawdzać, czy Liść dobrze się miewa. Arthur zademonstrował Szczurowi lusterko i muszlę. – Nie mogę osobiście nad tobą czuwać – wyjaśnił OGoniasty. – Ostatecznie jestem kapitanem tego statku. Wyznaczę jednak kogoś godnego zaufania, przyjdzie tu za parę minut. Sprawiał wrażenie lekko urażonego. – Ojoj – mruknął Arthur pod nosem, kiedy Szczur wyszedł. Najwyraźniej nie należało prosić dowódcy statku o wykonanie tak prozaicznej czynności, jak pilnowanie pasażera zapatrzonego w lusterko. Zgodnie z zapowiedzią kapitana, kilka minut później ktoś zapukał do drzwi. Arthur otworzył znajomemu Szczurowi. – Starszy mat działonowy Watkingle – powiedział, gdy Szczur zasalutował i nabrał powietrza, by się przedstawić. – A niech mnie! Zapamiętałeś, wasza lordowska mość. – Dziękuję, że tak szybko przyszedłeś – dodał Arthur. – Czy kapitan wyjaśnił ci, co masz robić? – Mam stać na straży, gdy ty, wasza lordowska mość, będziesz się zajmował magią – odparł Watkingle i poklepał szablę u boku. – A jeśli twoje oczy zżółkną albo zaczniesz się dziwnie zachowywać czy wygadywać osobliwości, to wtedy trzasnę cię w czerep rękojeścią tej tu szabli. – Hm, to niezupełnie... – zaczął Arthur, lecz wzruszył ramionami i skinął głową. Pomyślał, że jeśli jego oczy pożółkną i zacznie wygadywać coś bez sensu, to faktycznie cios w głowę będzie najskuteczniejszy. Słońce albo światło, emitowane ze sklepienia Morza Granicznego, wpadało przez iluminator. Arthur usiadł, wyjął lusterko, ustawił je pod odpowiednim kątem do światła i przyłożył muszę do ucha. Znowu zaczął myśleć o Liść. W jego umyśle pojawiło się kilka wizji. Przypomniał sobie, jak ujrzał ją po raz pierwszy, kiedy nie chciała biegać razem z bratem, Edem. Potem w jej domu, gdy Sponiewierak przedzierał się przez drzwi wejściowe. Te obrazy na krótko pojawiały się na powierzchni lustra, które nagle pociemniało. Arthur usłyszał, jak zmienia się szum wewnątrz muszli. Usłyszał stukot kroków, potem syk zapalanej zapałki. Obraz w lusterku nagle pojaśniał, mrok ustąpił. Chłopiec ujrzał bladą dłoń, która przysuwała zapałkę do lampy. Po chwili knot się zapalił, rozjaśniając niewielką przestrzeń na statku. Nie była to cela, w której wcześniej siedziała Liść, chociaż sufit znajdował się na wysokości zaledwie metra dwudziestu. Pomieszczenie okazało się długie i wąskie. Liść była w środku. Wyglądała zupełnie inaczej niż ostatnio. Miała włosy
przewiązane niebieską bandanką, nosiła koszulę w niebieskie pasy i czarne spodnie, a końce cholew jej marynarskich butów marszczyły się na kolanach. Nawet w tak migotliwym świetle Arthur wyraźnie widział, że dziewczyna ma znacznie ciemniejszą skórę niż poprzednio, spaloną na brąz przez jakieś nieziemskie słońce. Wraz z nią w pomieszczeniu przebywał podobnie ubrany chłopak. To on zapalił lampę, która teraz wisiała na haku pod sufitem. – Nie rozumiem, czemu mamy się bić, Albercie – westchnęła Liść. – Tak sobie myślę, że to głupie. W końcu przecież dobrze się dogadujemy. – To zwyczaj – odparł Albert ze smutkiem. – Też nie chcę się bić, ale kapitan powiedział, że musimy. „Chłopcy pokładowi zawsze się biją – mówił. – A panna Liść jest na pokładzie od miesiąca bez jednej bijatyki. Zajmij się tym, bo oboje dostaniecie po dwadzieścia solidniaków na dwunastofuntówce”. – Co? – Dwadzieścia uderzeń laską Rondla na jednej z armat – wytłumaczył jej Albert, podwijając rękawy. – To bolałoby znacznie bardziej niż cokolwiek, co możesz mi zrobić. – Usiłujesz wyprowadzić mnie z równowagi – zauważyła Liść. Nie kłopotała się podwijaniem rękawów i tylko oparła się o wygiętą, wewnętrzną rozporę. – Nic z tego. Uczyłam się psychologii. Wiem, co zamierzasz. – I to chyba wszystko, co wiesz – mruknął Albert, choć w jego głosie brakowało zapału. – Zmęczyło mnie bezustanne uczenie cię codziennych rzeczy, które już powinnaś umieć. – Takich, jak różnica między gaflem bezana a reją marsla bezana? – parsknęła Liść. – Jakby to mogło mi się przydać po powrocie do domu. – Ciągle powtarzam ci, że nie wracasz do domu – burknął Albert. – Takie rzeczy się nie zdarzają, i tyle. Równie dobrze możesz się pogodzić z myślą, że jesteś jednym z dzieci Szczurołapa, a przynajmniej nie jesteś lepsza. – Arthur mnie znajdzie – oświadczyła dziewczyna. – Jest Mistrzem Niższego Domu i w ogóle. Prędzej czy później wrócę do domu. – Jasne, a Rondel da nam dodatkowy budyń śliwkowy za dobrą robotę – prychnął Albert. Nagle rzucił się przed siebie i rąbnął Liść w twarz. – Au! Co, cholera... Albert ponownie się na nią rzucił, ale gdy tym razem wyprowadził cios, Liść wykonała wielokrotnie ćwiczony unik w bok i lewą dłonią oraz prawą ręką unieruchomiła jego ramię. Następnie szybko się obróciła i posłała Alberta na ścianę. Chłopak rąbnął o deski statku. Zamiast jednak dać za wygraną, odwrócił się i ponownie uderzył dziewczynę, tym razem w brzuch. Liść upadła na plecy, z trudem chwytając powietrze. – To chyba wystarczy. – Chłopak wierzchem dłoni otarł zakrwawiony nos. – Kapitan będzie zadowolony, jak zobaczy krew, a jeśli jeszcze postarasz się
pochodzić zgięta wpół przez godzinę lub dwie... – Pewnie będę musiała, tłumoku – warknęła Liść. – Wystarczyło powiedzieć, że potrzebujesz tylko rozbitego nosa. – Pomyślałem, że lepiej będzie, jeśli to ty będziesz miała rozbity nos – westchnął. – Nie miałem pojęcia, że umiesz się bić. Co to za zapaśnicza sztuczka? – Dżudo. – Liść wyprostowała się i odetchnęła głęboko. – Znam jeszcze inne, więc lepiej uważaj. – Teraz znowu możemy się przyjaźnić – oświadczył Albert i wyciągnął rękę. – Przez jakieś trzy miesiące, do czasu, gdy kapitan postanowi, że powinniśmy się bić. Chyba że zabierzemy nowych chłopców pokładowych. Albo zafundują nam czyszczenie między uszami i będziemy musieli zacząć wszystko od nowa. – Czyszczenie między uszami? To nie brzmi zachęcająco – odparła Liść, gdy podawali sobie dłonie. – Bo to nic przyjemnego. W sumie to dziwna sprawa, jak teraz o tym myślę. Na całym Morzu Granicznym panuje bałagan, no bo Środa zmieniła się w wielgachne rybsko, ale pranie między uszami nadal jest regularnie przeprowadzane. Zawsze pojawia się ktoś, kto to robi, co kilkadziesiąt lat. Nigdy o tym nie myślałem. Nie wiem, czemu komuś się chce. W sumie jesteśmy przecież tylko bachorami Szczurołapa. – Spytam Arthura – orzekła Liść. – Chcę wiedzieć, dlaczego Szczurołap was tutaj ściągnął. I Szczury w Wyproście. Albert wzruszył ramionami. – Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. Za dużo roboty. Właśnie, lepiej zbierajmy się na górę, zanim krew przestanie mi lecieć z nosa. Opuścił lampę i zdmuchnął płomień. Arthur słuchał, jak chłopak ją odwiesza. Potem rozległ się cichy odgłos ich kroków. Zamierzał oderwać wzrok od lusterka, kiedy zza ramki wdarł się wąski strumień światła, na którego tle pojawiły się sylwetki Liść i Alberta. Kiedy otworzyli właz i ruszyli do wyjścia, z góry dobiegały donośne krzyki wielu osób. W rozgardiaszu Arthur dopiero po kilku sekundach rozpoznał pojedyncze słowa. – Szybko na stanowiska! – To „Dreszcz”! Gdy Arthur usłyszał wołanie, lusterko przesłoniła osobliwa, czerwona plama, niczym purpurowy olej, który rozlał się po wodzie. Ciemny obraz wnętrza „Latającej Modliszki” został zastąpiony obiektem oświetlonym przez nieznośnie jaskrawe, zielonkawe słońce, tak przenikliwe, że Arthur musiał zmrużyć oczy. – Noś sobie rękawice – zabrzmiał głos, dobiegający z głębi oślepiającego światła. – I tak widzę ślad mojej Czerwonej Dłoni!
Rozdział 19 Arthur usiłował odwrócić wzrok, lecz niewidzialna siła unieruchomiła mu głowę i zmusiła go do spoglądania w lusterko. – Przybędziesz do mnie – rozkazał głos w świetle. Brzmiał niewiele głośniej niż szept, lecz odbijał się echem w umyśle Arthura. – Wyciągnij do lustra dłoń w czerwieni. Palce chłopca drgnęły. Poczuł, jak suną po tafli zwierciadełka, całkowicie niezależne. Cała dłoń gotowa była zanurzyć się w otoczonym srebrną ramką szkle. Przez na wpół przymknięte oczy Arthur ujrzał wyłaniającą się ze światła twarz. Oblicze kojarzyło się z gębą starego, poparzonego trupa z bagien. – Okradłeś Złocienia, teraz za to zapłacisz – wysyczało. Arthur zrozumiał, że ma przed sobą samego pirata, o fizjonomii zrujnowanej przez czary i zdeformowanej Nicością. – Sięgnij do lustra! – Nie! – wrzasnął Arthur. Nie mógł zamknąć oczu, lecz udało mu się odwrócić głowę i odsunąć od siebie muszlę. Mimo to głos Złocienia nie milkł, bezustannie szepcząc w umyśle chłopca. – Zapłacisz... sięgnij do lustra... sięgnij do lustra... Arthur poczuł w głowie przenikliwy ból – głos ucichł. Chłopiec zamrugał kilka razy i w ostatniej chwili zdołał unieść ręce, aby zasłonić się przed następnym ciosem, który Watkingle zamierzał po raz drugi zadać mu głowicą szabli. – Nie! Dość! Nic mi nie jest! Szczur opuścił szablę. – Nie byłem pewien, czy rąbnąłem dość mocno – oświadczył. – Pomyślałem, że zacznę od lekkiego puknięcia, jakbym stukał w stół, żeby zamówić kolejkę. – Dziękuję – mruknął Arthur i pomacał się po guzie na czubku głowy. Ogarnęła go lekka fala mdłości, przełknął ślinę. Uznał, że to objaw choroby morskiej. – Wrzeszczałeś cicho – zauważył Watkingle. – Słowo daję, przeszły mnie ciarki. – Mnie też – odparł chłopiec. Usiadł i rozejrzał się, usiłując nie myśleć o chwilowych zawrotach głowy. Lusterko leżało na podłodze, przez jego środek przebiegało wielkie pęknięcie. Zmiażdżona muszla spoczywała pod stopą chłopca. W kącie kajuty paliła się umocowana na stałe lampa gazowa, za iluminatorem panowały ciemności. Statek wibrował cichym, jednostajnym pomrukiem, a w oddali słychać było łomot, zupełnie jakby ktoś walił w worek bokserski, niezgodnie z rytmem lekkiego kołysania się statku. – Jak długo patrzyłem w lusterko? – Od czterech szklanek popołudniowej wachty do sześciu szklanek pierwszej
– wyjaśnił Watkingle. – Dziewięć godzin, mniej więcej. – Myślałem, że minęło kilka minut. Chyba byli daleko w Poślednich Królestwach. Ciekawe, gdzie... Arthurowi łomotało w głowie i miał obolałe gardło, zapewne z powodu cichych wrzasków, wspomnianych przez Watkingle’a. Ponownie zadrżał na wspomnienie upiornie poparzonej twarzy Złocienia i jego szeptu. Nie myśl o Złocieniu, przykazał sobie. Zastanów się, co dalej robić. – „Latająca Modliszka” miała stać się celem ataku „Dreszcza” – powiedział głośno, cały czas rozmyślając. – „Modliszka”? – zdziwił się Watkingle. – To będzie nielicha walka. „Modliszka” jest liniowcem. Piraci zwykle nie atakują liniowców. Mogą wygrać, ale solidnie oberwą. – Złocień już zdobył „Mola” – oznajmił Arthur. – Teraz wyruszył na „Modliszkę”. Ciekawe, czy... Wie, że mam coś wspólnego z tymi dwiema jednostkami, pomyślał Arthur i ponownie przeszły go ciarki. Mocą swojej magii dostrzegł związek. Jestem naznaczony jego Czerwoną Dłonią, patrzy na mnie. Nigdy mu nie ucieknę. Nigdy... – Dość! – krzyknął i tupnął zdrową stopą. Tracił kontrolę nad własnym umysłem. – Dość czego, wasza lordowska mość? – zapytał Watkingle. – Mniejsza z tym. – Zmusił się do pohamowania podszeptów narastającego lęku. Zamierzał uderzyć pierwszy, a gdy uwolni Wolę i Trzeci Klucz, wówczas bez trudu rozprawi się ze Złocieniem. Chyba. Niemal na pewno... – Czy porucznik OGoniasty śpi? – spytał. – Kapitan OGoniasty – poprawił chłopca Watkingle. – To nie jego wachta, ale mogę go obudzić, jeśli sprawa jest pilna. – Nie, chyba nie ma potrzeby go zrywać z łóżka – westchnął Arthur. Rozmasował sobie skroń palcami, tak jak to robiła jego mama. Liczył na to, że w ten sposób odpędzi ból głowy. – Co złego w tym, że nazywam go porucznikiem? Komandor tak się do niego zwraca. – Służy w randze porucznika – wytłumaczył Watkingle. – Lecz jest kapitanem tego statku, więc na pokładzie zawsze trzeba do niego mówić „kapitanie”. Tylko wyższe rangą Szczury, rozmawiające o sprawach nie związanych z jednostką, mogą używać innych tytułów. Czy to zrozumiałe? Arthur pokręcił głową. Nie potrafił się skupić na takich dziwnych detalach. – Na wszelki wypadek będę zawsze mówił o nim „kapitan”. Chyba powinienem się zdrzemnąć. – Na twoim miejscu właśnie tak bym postąpił, wasza lordowska mość – zgodził się Watkingle. – Śpij, kiedy możesz, taką mam zasadę. Skoro kapitan rozkazał mi pełnić przy tobie straż, dla twojego własnego dobra, to może wyciągnę
się tutaj na podłodze, jeśli nie masz nic przeciwko temu? – Zapraszam. – Arthur położył się na koi. Był pewien, że i tak nie zaśnie. Zbyt wiele pomysłów krążyło mu po głowie, zbyt wiele lęków ściskało mu żołądek. Trapiły go przeróżne troski: przejmował się Liść, Scamandrosem, Spalonym Słońcem, załogą „Mola” i szaleństwem kierowania łodzi podwodnej w paszczę monstrualnego wieloryba... Arthur drgnął, budząc się raptownie. Przez iluminator ponownie wpadały strumienie słońca. Watkingle siedział oparty o drzwi, z ogonem na kolanach. Najwyraźniej spał. Kiedy jednak Arthur uniósł się na koi, Szczur otworzył oko i energicznie poruszył ogonem. – Która godzina? – spytał Arthur. – Tuż po czterech szklankach przedpołudniowej wachty – odpowiedział Watkingle. Wstał, poprawił koszulę i otrzepał z bryczesów okruchy oraz resztki sera. – Która to w normalnych godzinach? – Dziesiąta rano. Chłopiec przetarł oczy. Nadal był nieprawdopodobnie senny. – Więc spałem jedenaście godzin? – Nie – zaprzeczył Szczur. – Spałeś przez ostatnie cztery dni. – Cztery dni! To... niemożliwe – wymamrotał Arthur. – Wykluczone. – Kapitan kazał panu Yongtinowi rzucić na ciebie okiem, kiedy nie obudziłeś się pierwszego ranka – wyjaśnił Watkingle i przesunął się nieco, nerwowo poruszając ogonem. – Orzekł, że to z powodu magicznej napaści i, hm, uderzenia w głowę. Dlatego ścięło cię z nóg. Lekarz ocenił, że powinieneś stanąć na nogi po kilku dniach, i wspomniał, że jeśli wówczas nie wydobrzejesz, będzie musiał otworzyć ci czaszkę i zerknąć do środka... Arthur pośpiesznie złapał się za głowę. Pod palcami nie wyczuł bandaży, blizn ani szwów. – Zapowiedział, że jeśli nie staniesz na nogi, weźmie się do pracy dzisiaj wieczorem – uzupełnił Watkingle. – Żebyś był gotowy, kiedy dotrzemy do Portu Środy. Arthur przestał macać się po czerepie. – Dopływamy do celu? – Zbliżamy się do płycizny przy przystani – wyjaśnił Szczur i podrapał się po nosie. – Jeśli odzyskałeś siły, to kapitan i komandor chcieliby zamienić z tobą słowo. Pięć minut później Arthur znajdował się w wielkiej kabinie i sączył sok żurawinowy. Czuł się zdumiewająco dobrze. Złamana noga wcale mu nie doskwierała, miał większą swobodę ruchów, krabia forma dostosowała się do jego zwiększonej sprawności fizycznej. Czuł się rześko, optymistycznie, przestał się trapić losami Liść i innych. Uczynię, co w mojej mocy, zadecydował w myślach. Nie ma sensu się
martwić, dopóki nie zrobię wszystkiego, co się da. – Lordzie Arthurze, ubolewamy z powodu twojego guza na głowie – przemówił OGoniasty. – Watkingle wykonywał rozkazy, lecz może w jego pojęciu lekkie stuknięcie... – Nie ma sprawy – przerwał mu Arthur. – Gdyby mnie nie uderzył, Złocień całkiem przeciągnąłby mnie do siebie. – Złocień? Widziałeś go? – Najpierw ujrzałem Liść. „Modliszka” musiała wypłynąć do Poślednich Królestw, bo Liść pozostawała na pokładzie już od ponad miesiąca. Najwyraźniej moja przyjaciółka świetnie się przystosowała do nowych warunków. Na koniec jednak okręt został zaatakowany przez „Dreszcza”. Potem ujrzałem Złocienia. Był... wyjątkowo paskudny. – Czy jesteś absolutnie pewien, że „Modliszka” została zaatakowana przez „Dreszcza”? – chciał wiedzieć Monckton. Popatrzył na OGoniastego, z niepokojem wznosząc ogon wykrzywiony na kształt znaku zapytania. – Złocień coraz śmielej sobie poczyna. Inne nasze źródła nie potwierdzają tej napaści. – Watkingle wspomniał, że „Modliszka” może odeprzeć atak „Dreszcza” – przypomniał sobie Arthur. – Tego nie sposób jednoznacznie ocenić – westchnął Monckton, niewątpliwie poruszony. – Jeśli Złocień jest zdeterminowany, zapewne przejmie okręt. Z rozmowy z doktorem Scamandrosem wynika, że miałeś mnóstwo szczęścia, skoro za pierwszym razem udało ci się umknąć temu piratowi. – Dobrze się miewa? – zapytał Arthur. – Doktor Scamandros? Zapomniałem spytać... – Bez problemów wraca do zdrowia – wyjaśnił OGoniasty. – Niebawem do nas dołączy. Powiadasz więc, że cztery dni temu, według czasu domowego, „Modliszka” została napadnięta przez „Dreszcza”? Wiesz gdzie do tego doszło? – Chyba gdzieś na obszarze Poślednich Królestw, ale nie mam pewności, w którym miejscu konkretnie. – Jeśli Złocień wypłynął na poszukiwanie ofiar, to znaczy, że w przystani nie zastaniemy ani jego, ani jego siepaczy – zauważył Monckton. – Arthurze, to znacznie zwiększa szanse powodzenia naszej misji. Ale przez cztery dni czasu domowego... mógł dopłynąć dokądkolwiek. – Nie ma znaczenia, gdzie jest Złocień – oświadczył Arthur. Liczył na to, że zachowuje się mężniej, niż się w rzeczywistości czuł. – Muszę się dostać do tej sekretnej przystani. Teraz jest to jeszcze istotniejsze, bo przecież Złocień zniewolił Liść i załogi „Mola” oraz „Latającej Modliszki”. Mam nadzieję, westchnął w duchu. Lepsza niewola niż śmierć. Może jednak „Modliszka” pokonała Złocienia... – Mamy dobre wieści – powiedział OGoniasty. – Przybył Aktywny Węgiel,
zatem „Balaena” jest już w pełni sprawna. Właśnie otrzymałem z jej pokładu budową wiadomość z potwierdzeniem, że łódź podwodna spotka się z nami na morzu za mniej więcej dziesięć minut. – Nie wpływamy do Portu Środy? – zdziwił się Arthur. – Nie wpływamy – potwierdził OGoniasty. – Wraz z komandorem Moncktonem podjąłem decyzję, że najlepiej będzie utrzymać twoją obecność w tajemnicy, a tym bardziej należy utajnić twoje wejście na pokład łodzi podwodnej. Złocień ponad wszelką wątpliwość ma informatorów w porcie, a oni dysponują magicznymi środkami porozumiewania się z piratem. – To brzmi sensownie. Czy podczas mojego snu dotarły jakieś wiadomości do mnie? Pierwsza Dama z pewnością otrzymała już mój list, skoro przysłano wam puszkę z paliwem. OGoniasty pokręcił głową. – Pocztą butlową nie otrzymałeś żadnych listów. Wiemy jednak, że na pokładzie „Balaeny” znajduje się przedstawicielka Pierwszej Damy. Zapewne ona dostarczyła listy dla ciebie. – Przedstawicielka? – podchwycił Arthur entuzjastycznie. – Czy nazywa się Suzy Turkusowy Błękit? OGoniasty sięgnął do kieszeni palta po zwój papieru, rozwinął go i przejrzał zapiski. – Brak nazwiska – oświadczył. – Tylko: „przedstawicielka Pierwszej Damy”. – Oby to była Suzy – westchnął Arthur. – A poza tym nikt inny nie wszedł na pokład łodzi? Dajmy na to wysoki, stary mężczyzna o siwej brodzie, uzbrojony w harpun? – Zakładam, że masz na myśli Żeglarza – odparł OGoniasty oschle. – Gdyby postanowił zaszczycić swoją obecnością którąkolwiek z naszych jednostek, niezwłocznie zostalibyśmy o tym powiadomieni. Otaczamy go tylko odrobinę mniejszą czcią niż jego brata, naszego szlachetnego stwórcę, Szczurołapa. – Zatem nie ma go na pokładzie – podsumował Arthur. Machinalnie dotknął medalionu Żeglarza. Chciał się tylko upewnić, że jest na swoim miejscu, na szyi. Inna sprawa, że tajemnicza tarczka nic dotąd nie uczyniła, a przynajmniej nic takiego, co zwróciłoby uwagę Arthura. Tłumaczył sobie, że nie powinien liczyć na przybycie Żeglarza, gotowego nieść mu pomoc, niemniej żywił taką nadzieję. Teraz nawet ona prawie całkiem znikła. – Gdzie jest doktor Scamandros? – spytał chłopiec. Stawało się coraz bardziej oczywiste, że będzie musiał samodzielnie przeniknąć do sekretnego światka Złocienia, bez drużyny, która w założeniu miała mu pomagać. – Powinien już tu być – odparł OGoniasty. Podszedł do drzwi, uchylił je i wyjrzał na korytarz. Stojący na zewnątrz strażnicy drgnęli zaniepokojeni. – Och, właśnie nadchodzi.
Kilka sekund później do kajuty wszedł doktor Scamandros. Wyglądał tak samo jak zawsze, ale podpierał się hebanową laską o rzeźbionej rękojeści w kształcie papuziej głowy. – Lordzie Arthurze! – zawołał i wsparł się na lasce, aby złożyć Arthurowi niski ukłon i nie stracić przy tym równowagi. – Niebywale się cieszę, że doszedłeś do siebie. Brak mi słów, aby podziękować ci za pomoc, której udzieliłeś mi w jak najbardziej stosownym momencie. Jasne jest, że bez życzliwości i niezwykle wprawnych zabiegów pana Yongtina – wartego wszystkich srebrnych reali na świecie, śmiem twierdzić – z pewnością szybko wyzionąłbym ducha w wyniku zatrucia Nicością. – Cieszy mnie, że wszystko u ciebie gra – odetchnął Arthur. – To znaczy, że dobrze się miewasz. Zasadniczo miewasz się dobrze, prawda? – W rzeczy samej, określenie: „zasadniczo miewasz się dobrze” trafnie opisuje moją kondycję. Arthur z powątpiewaniem spojrzał na drobnego Rezydenta. Scamandros nie wyprostował się całkiem po ukłonie, a tatuaże na jego twarzy ukazywały zrujnowane kadłuby, ledwie unoszące się na wodzie wśród pobitewnych szczątków. Przez splątane rupiecie przebijały się maszty zatopionych jednostek, tu i ówdzie widać było pojedynczych rozbitków. – Miałem nadzieję, że pomożesz mi przedostać się do jednej z sekretnych przystani Złocienia – wyznał Arthur. – Ale nie wyglądasz zbyt dobrze... – Dyrdymały! – obruszył się doktor i jednocześnie cofnął ramiona, stając na baczność. Na jego twarzy powiał wytatuowany wiatr, a z kadłubów wystrzeliły prowizoryczne maszty oraz żagle. – Godzina lub dwie wypoczynku na pokładzie łodzi podwodnej tych oto uprzejmych Szczurów wystarczą, bym był zdrowy jak rydz. – Na pokładzie „Balaeny” spędzicie co najmniej dzień, chyba że Utopiona Środa drastycznie zmieni kurs – wyjaśnił OGoniasty. – Dlaczego jak rydz? – spytał Arthur jednocześnie. – No widzisz, jeszcze co najmniej jeden dodatkowy dzień wypoczynku. Na pewno będę gotowy do potyczki. Co do rydzów: jako grzyby stoją na jednej nodze, a że brak u nich tendencji do wywracania się, powszechnie uznano je za symbol zdrowia. Przyznaję, to rozumowanie jest absurdalne, może więc użyję innego porównania: zdrów jak ryba. – Dlaczego... och, niniejsza o to. Z radością przyjmę każdą pomoc, którą mi ofiarujesz. Zwłaszcza jeśli potrafisz mnie zamaskować. Mocą magii, rzecz jasna. Aby zmylić piratów. – Magiczne przebrania? Błahostka! – prychnął doktor. – Choć dla porządku muszę podkreślić, że choć potrafię otoczyć cię doskonałą maską, to nie wytrzyma ona palącego spojrzenia Złocienia. Zwykli piraci dadzą się omamić. Złocień – w
żadnym wypadku. – Nie dopuszczę do tego, żeby Złocień na mnie patrzył – mruknął Arthur. Zerknął na Moncktona i OGoniastego, którzy przyjmowali od posłańca przesyłkę w postaci następnego zwoju. Najwyraźniej dotarła już kolejna symultaniczna butla. – Jedna z naszych jednostek śledzi Utopioną Środę – wyjawił Monckton i wskazał leżącego na mapie wieloryba z kości słoniowej. – Utrzymuje stały kurs, typowy dla tej pory roku i zgodny z kierunkiem migracji ryb. „Balaena” powinna zbliżyć się do niej bez trudu. Musimy jednak natychmiast cię zaokrętować. Utopiona Środa pływa znacznie szybciej niż statki, łódź podwodna będzie zatem musiała zająć pozycję bezpośrednio przed nią, a następnie ruszyć całą naprzód, aby wraz z napływającą wodą przedrzeć się pomiędzy filtrującymi kośćmi w ogromnej paszczy stworzenia. – Filtrujące kości? – spytał Arthur. Dotąd nikt mu nie wspomniał o filtrujących kościach. – Co to takiego? – Utopiona Środa w formie Lewiatana nie jest jedynie przerośniętym ziemskim wielorybem – wyjaśnił mu Monckton. – Istnieją jednak pewne podobieństwa z większymi typami. Udało się nam ustalić, że nie ma ona zębów jako takich ani też charakterystycznej dla niektórych wielorybów struktury fiszbinów. Jej górne i dolne szczęki skrywają jednak potężne, pionowe płyty perforowanej kości, tworzącej sito, które filtruje wodę wpadającą do paszczy. Otwory nie są na tyle wielkie, by przepuścić jednostkę większą niż bryg, lecz łódź podwodna powinna się zmieścić bez trudu. Rzecz jasna, pod warunkiem że trafi do jednego z otworów. Niewykluczone, że pęd wody będzie zbyt gwałtowny, aby łódź zachowała choćby szczątkową sterowność, nie należy zatem wykluczać zderzenia z kością. Groźne jest także przebywanie pomiędzy górną a dolną płytą, gdyż łatwo wówczas o. zmiażdżenie. – Czy łódź podwodna ma duże szanse się przedrzeć? – Arthur nie zakładał, że połknięcie przez Utopioną Środę okaże się czymś prostym, lecz nie brał pod uwagę rozbicia się o jakieś dziwaczne wielorybie zęby ani zmiażdżenia przez nie. – Co nas czeka za płytami filtrującymi? Czy po prostu będziemy wraz z nurtem płynąć do brzucha Środy? I czy jest on całkowicie wypełniony wodą, czy też zdarzają się w nim przypływy i odpływy jak na morzu? – Trudno orzec – odparł Monckton. – Arthurze, zgodziliśmy się udostępnić ci „Balaenę” między innymi dlatego, że twoja wyprawa dostarczy nam nowych informacji. Z pokładu łodzi będziemy otrzymywali raporty, przekazywane za pośrednictwem symultanicznej butli tak długo, aż... Chciałem powiedzieć: będziemy ogromnie zainteresowani informacjami na temat tego, co znajduje się wewnątrz Utopionej Środy oprócz prywatnego światka Złocienia. – Najlepiej wejdźmy na pokład – zaproponował OGoniasty. Jedno z jego uszu
drgało i Arthur uświadomił sobie, że Szczur wsłuchuje się w dudnienie silników statku, które właśnie zaczęło przycichać. – Stanęliśmy w dryfie. Okręt musi być nieopodal. – Łódź podwodna „Rattus Balaena” na kursie! – doniósł Szczur sekundę później. – Płyniesz z nami, kapitanie? – spytał Arthur porucznika OGoniastego. – Przejmuję dowodzenie nad łodzią podwodną – oznajmił OGoniasty. – Ze względu na charakter wyprawy, wszyscy członkowie załogi to ochotnicy. Lordzie Arthurze, czy jesteś gotowy wyruszyć w drogę? I ty, doktorze? – Jestem gotów – zapewnił go Arthur.. – Tak, mniemam, że jestem – odparł Scamandros. – Powodzenia! – powiedział komandor Monckton. Gdy wychodzili, wstał i zasalutował, podobnie jak steward i Szczury z warty. – I tobie też – mruknął doktor Scamandros, kiedy szedł za Arthurem ku drzwiom.
Rozdział 20 Kiosk był jedyną częścią „Balaeny” widoczną ponad powierzchnią wody Łódź podwodna przybiła do sterburty statku, a Port Środy rozciągał się od strony bakburty, przez co Arthur mógł tylko przelotnie rzucić okiem na przystań. Widoczność pogarszało gasnące światło z odległego sklepienia, świadczące o zapadaniu osobliwego zmroku. Chłopiec ujrzał ciemną, granitową górę, pokrytą kilkunastopoziomowymi tarasami, na których zbudowano setki budynków. Na wyższych tarasach wystrzeliwały w górę i w dół promienie światła, wyznaczające szlaki wind do innych części Domu. Arthur nie dostrzegał wylotu przystani, lecz widział charakterystyczny las masztów pośrodku niższych tarasów. Najwyraźniej port wrzynał się głęboko w górę, a tarasy wiły się wokół niego. – Uwaga, ślisko, wasza lordowska mość! – krzyknął Szczur. Arthur z wdzięcznością przyjął pomocną łapę i przeskoczył ze statku na kiosk. Szczurza łapa w dotyku przypominała ludzką, przynajmniej przez rękawicę Arthura. Buty chłopaka zadźwięczały na drabinie niczym dzwonki, kiedy pośpiesznie schodził w głąb kadłuba. Kanał dostępu był bardzo wąski i dorosły mężczyzna z pewnością miałby trudności przy korzystaniu z niego, niemniej dla Arthura nie był to żaden wyczyn. Wnętrze łodzi podwodnej nie wyglądało tak, jak tego oczekiwał. Choć była szara, pokryta ciemnym metalem, w środku królowało drewno, pomalowane na wiśniowy kolor, a podłogę przykrywał bogato zdobiony dywan. Arthur przyjrzał się wzorowi, słabo widocznemu w stosunkowo nikłym świetle czegoś w rodzaju elektrycznych lamp, zainstalowanych w grodzi. Dopiero po chwili zorientował się, że płynące linie zawierają tekst, a cały dywan pokrywają słowa poematu, ewentualnie wypisane cele misji. Chłopiec słyszał, że niektóre dziwne przedsiębiorstwa mają podobne cuda w swoich siedzibach, teraz jednak nie miał czasu na rozwikłanie zagadki. Jedne drzwi w pomieszczeniu prowadziły naprzód, drugie do tyłu. Drzwi w stronę dziobu były otwarte. Podobnie jak ściany, pokryto je boazerią, lecz Arthur zauważył, że mają grubość około dwudziestu centymetrów i są wykonane z metalu. Chłopca powitał członek załogi, moręgowaty Szczur, ubarwiony na brązowo-czarno i ubrany w niebieski, wełniany golf ze złotym napisem „Rattus Balaena”, wyhaftowanym wokół szyi. Głowę zwierzęcia zdobiła skórzana czapka pilotka, taka sama jak te, które nosili piloci najstarszych dwupłatowców. Do kompletu brakowało mu tylko gogli. – Witamy na pokładzie, wasza lordowska mość – przemówił Szczur. –
Zapraszam na mostek, gdzie indziej jest nieco ciasno. Arthur pochylił głowę, przechodząc przez drzwi grodziowe. Szczur prowadził go bardzo wąskim korytarzem, po obu stronach przetykanym drzwiami i włazami najróżniejszych rozmiarów oraz kształtów. W końcu dotarli do następnych drzwi grodziowych. Za nimi chłopiec ujrzał pomieszczenie o długości około siedmiu i szerokości mniej więcej pięciu metrów. Tu również leżał dywan, miejscami podziurawiony, aby do metalowej podłogi można było przyśrubować meble. W przedniej części kajuty znajdowała się tablica rozdzielcza, pełna oszklonych wskaźników i wszelkiego typu instrumentów, licznych kółek i dźwigni. Na centralnym cokole umieszczono kryształową kulę o ponadpółmetrowej średnicy. Po bokach sfery stały dwa obite skórą krzesła z wysokimi oparciami, frontem do urządzeń kontrolnych. Tylne dwie trzecie mostka, niewątpliwie bowiem właśnie na mostku znalazł się Arthur, prezentowało, się tak wykwintnie, jakby przeniesiono je wprost z drogiego, choć niedużego hotelu lub restauracji. Sześć eleganckich, wąskich krzeseł przyśrubowano do podłogi w grupach po trzy sztuki. Każda grupa stała wokół stolika. OGoniasty oraz jeszcze jeden Szczur z podwodnej załogi kontrolowali przyrządy, starannie sprawdzając je według listy. Poza dwoma Szczurami na mostku znajdowała się tylko jedna osoba, czy też raczej istota rozumna: wykwintnie ubrana dziewczyna, która skromnie usiadła na jednym z wysuniętych do przodu krzeseł. Nieznajoma siedziała tyłem do Arthura. Miała na sobie perłowobiałą suknię z bufiastymi rękawami i licznymi marszczeniami oraz falbanami. Głowę dziewczyny zdobił biały kapelusz o bardzo szerokim rondzie, z pękiem pawich piór, niemal sięgających sufitu. Młoda dama dystyngowanie sączyła napój z filiżanki o złoconym obrzeżu. Arthurowi mocniej zabiło serce. Nieznajoma była zbyt drobna na Rezydentkę, lecz Pierwsza Dama z pewnością przysłała kogoś innego – nie rozczochraną Suzy Błękit, tylko jedno z łubianych przez siebie dzieci Szczurołapa. Mimo to odwrócona plecami do Arthura osoba mogła mieć ważne wiadomości. Chłopiec westchnął ciężko, nawet nie starając się robić tego dyskretnie, i przecisnął się między krzesłami, by podejść bliżej do dziewczyny. Słysząc westchnienie Arthura, dama wyniośle odwróciła głowę. Choć wielki kapelusz osłaniał jej twarz, Arthur rozpoznał ostre rysy i ciemne oczy. Z przejęcia potknął się o własne stopy i uderzył się o krzesło stojące obok dziewczyny. – Lord Arthur, jak mniemam? Chłopiec odzyskał równowagę i zmarszczył czoło. Miał przed oczyma osobę, która wyglądała jak Suzy Błękit, lecz mówiła inaczej niż jego znajoma. Z całą pewnością nie ubierała się jak Suzy.
– Suzy? – Mam na imię Suzanna – wyjaśniła dziewczyna. – Suzy Turkusowy Błękit – oświadczył Arthur z większą pewnością siebie. To była Suzy, tylko umyta i ładnie ubrana. Na dodatek mówiła dziwnym głosem. – Suzanna Poniedziałkowa Przedpołudnica – poprawiła go dziewczyna. – To moje imię i pozycja. – Co się z tobą stało?! – wybuchnął Arthur. – Nie rozumiem, czemu się zachowujesz jak... – Jak doskonale wychowana młoda śmiertelniczka – dopowiedziała Suzy. – Pierwsza Dama wyznaczyła mi taki standard i usiłuję sprostać jej wymaganiom. Lordzie Arthurze, proszę, zechciej zająć miejsce. Czy miałbyś ochotę na filiżankę tej raczej mocnej, lecz jakże orzeźwiającej herbaty? Arthur z głuchym łomotem opadł na krzesło. Naprawdę cieszył się na ponowne spotkanie z Suzy i był zadowolony, że uzyska jej pomoc. Niestety, ta pięknie ubrana, sztywna jak kij dziewczyna co prawda wyglądała jak Suzy, ale równie dobrze mogła być oszustką, podającą się za jego przyjaciółkę. Chłopiec nie wiedział, jakiego rodzaju wsparcie miał szansę otrzymać od tej osoby. Prawdopodobnie nawet nie będzie chciała opuścić łodzi podwodnej. – Masz wiadomości od Pierwszej Damy? – zapytał niecierpliwie. – Herbaty? – spytała Suzanna. – Tylko wiadomości, jeśli je masz. – Hola! Cóż za niestosowny pośpiech! – zaprotestowała Suzanna. Irytująco wolno odstawiła filiżankę i wzięła z kolan małą, jedwabną torebkę o bladoróżowej barwie. Arthur miał ochotę odwrócić wzrok. Suzy Turkusowy Błękit była dzielnym łowcą przygód, nie kimś, kto chadza z różowiutką torebeczką i mówi: „Hola!”. Suzy sięgnęła do torebki i wysunęła małą, kwadratową kartkę, która natychmiast zaczęła rosnąć i po chwili stała się kopertą ze sztywnego papieru, zalakowaną na czerwono i opatrzoną pieczęcią z surowym profilem Pierwszej Damy. Arthur zauważył, że bez wieńca laurowego. – Z pozdrowieniami od Pierwszej Damy – oświadczyła Suzy i z nieszczerym uśmiechem podała chłopcu przesyłkę. Arthur szybko sięgnął po list. Gdy się pochylał, aby złamać pieczęć, kątem oka dostrzegł doktora Scamandrosa. Zaklinacz siadał na krześle, w asyście tego samego Szczura, który wprowadził chłopca do sterówki. OGoniasty i sternik zasiedli na krzesłach nawigacyjnych. OGoniasty przyłożył do pyska rurę i do niej przemówił. Jego słowa rozległy się w trzeszczącym głośniku, ukrytym gdzieś nad głową Arthura; ich echo dobiegało także z korytarza za plecami chłopca. – Wszyscy na stanowiska! Zanurzenie! Sekcje, zgłaszać stan gotowości! Arthur otworzył kopertę. Podobnie jak większość listów w Domu, ten również
nie zawierał osobnej kartki papieru. Tekst znajdował się po wewnętrznej stronie koperty. Chłopiec rozpostarł ją szeroko i znieruchomiał, zasłuchany w głosy innych Szczurów, rozlegające się w trzeszczących głośnikach i odbijające echem wszędzie, gdzie znajdował się system nagłośnienia. – Maszynownia gotowa! – Silniki pomocnicze gotowe! – Cyrkulacja powietrza sprawna! – Kiosk zabezpieczony! – Część dziobowa przygotowana! OGoniasty powiedział coś do sternika. Arthur zabrał się do czytania listu. Do Arthura, Prawowitego Dziedzica Kluczy do Królestwa i Mistrza Niższego Domu, Środkowego Domu, Wyższego domu, Odległych Rubieży, Wielkiego Labiryntu, Niezrównanych Ogrodów, Morza Granicznego oraz Nieskończonych Terytoriów poza Domem, które powszechnie określa się mianem Poślednich Królestw. Pozdrowienia od twojej wiernej poddanej Pierwszej Damy, Zjednoczonej Części Pierwszej i drugiej (zawierający Ustępy od Trzeciego do Trzynastego)Woli Naszej Najwyższej Stwórczyni, Największej Architektki Wszechrzeczy i Plenipotentki Niższego Domu oraz Odległych Rubieży w imieniu Prawowitego Dziedzica. Niniejszym list dostarczyła w Twoje ręce nasza dobra i wierna panna Suzanna, Poniedziałkowa Przedpołudnica. Ufam, że zastał Cię w dobrym zdrowiu. Mniej pary w gwizdek, pomyślał Arthur. Jestem zachwycona informacją, że ponownie postanowiłeś przeprowadzić kampanię przeciwko niegodziwym i zdradzieckim Potomnym Dniom. Nie przypadł mi do gustu fakt, że sprzymierzyłeś się z Utopioną Środą, żywię bowiem obawę, iż ukrywa ona swoje prawdziwe zamiary. Nie darzę jej zaufaniem! Aktualnie jesteśmy przytłoczeni pracą papierkową, gdyż Potomne Dni dążą do unieruchomienia nas i osłabienia wydajności pod zalewem zajęć administracyjnych – o tyle skuteczniejsza to taktyka, że przez wiele mileniów rządów Poniedziałka panowało lenistwo. Z przyjemnością jednak donoszę, że czynimy postępy na drodze ku sprawnemu funkcjonowaniu w Niższym Domu. Rozpoczęliśmy proces przywracania Odległych Rubieży do pierwotnego stanu i w tym celu zasypaliśmy już Studnię w części sięgającej 0,00002 procenta. Nie udało mi się zlokalizować Żeglarza, czego sobie życzyłeś, lecz jak niewątpliwie widać, Aktywny Węgiel dotarł już do Szczurów w Wyproście. Co się tyczy rzeczonych Szczurów, musisz być ostrożny w kontaktach z nimi.
Niewykluczone, że nadal usiłują wprowadzić w życie mętny i dziwaczny plan Szczurołapa. Ich zamiary mogą pozostawać w konflikcie z Twoimi. Nie odpowiadaj na ich pytania. Ciekawość tych stworzeń nie zna granic, zawsze poszukują zakazanej wiedzy. W przeciwieństwie do dzieci Szczurołapa, nie poddają się żadnej procedurze prania między uszami, przez to zgromadziły stanowczo zbyt wiele sekretów. Arthur przestał czytać i dyskretnie popatrzył na Suzy. Właśnie to ją spotkało, przeszło mu przez myśl. Ogarnął go zarazem smutek i gniew. Wyprali ją między uszami, a Pierwsza Dama na to pozwoliła! Albo do tego doprowadziła. Nigdy nie lubiła Suzy! Suzanna dostrzegła jego spojrzenie i ponownie posłała mu nieszczery uśmiech. – Pierwsza Dama zażądała, byś z wyjątkową uwagą odczytał jej pismo – podkreśliła. To nie jej wina, zadecydował Arthur w myślach i powstrzymał się od wygłoszenia ostrej reprymendy. Smutek przeważył nad gniewem. Nie był w stanie patrzeć na Suzy, powrócił więc do lektury listu. O Szczurach w Wyproście da się powiedzieć jedno: dotrzymują umów. Wystarczy tylko zachować czujność podczas zawierania z nimi porozumień. Czekam na dalsze wieści od Ciebie, lordzie Arthurze, i ufam, że wkrótce ponownie się zjednoczę, za Twoją sprawą, z Trzecią Częścią Woli naszej najwyższej Pani. Do tego czasu pozostaje posłuszną i uniżoną sługą. Niech się wypełni Wola. To dopiero pomoc, pomyślał z przekąsem Arthur. Zaczął składać list, który jednak złożył się samoczynnie i w jednej chwili przybrał rozmiary nie większe od znaczka pocztowego. Suzy wyciągnęła po niego rękę, więc Arthur zwrócił jej pismo, które wsunęła do różowej torebki. Tymczasem z przedniej części sterówki OGoniasty wydawał dalsze rozkazy. – Zwierzchnie oko w górę! – zawołał. Sternik poprzestawiał przełączniki, dzięki czemu kryształowa kula zaczęła migotać. Po chwili ukazał się w niej obraz morza wokół łodzi podwodnej. Dolną połowę obiektu zdawała się wypełniać niebieska woda, lecz na górze pojawił się widok odpływającego statku „Rattus Navis IV”. – Obrócić zwierzchnie oko! Arthur popatrzył jeszcze raz na Port Środy, nim obraz zmienił położenie o trzysta sześćdziesiąt stopni i zatrzymał tam, gdzie był na początku. „Rattus Navis” przez cały czas zmierzał w obranym kierunku. – Wysunąć oko dziobowe!
Widok z dziobowego oka przedstawiał wyłącznie błękitną wodę. – Oko ogonowe! Obraz w kuli zmienił się jeszcze raz. Obserwatorom ukazała się woda i drobny fragment wielkiej, ciemnej góry Portu Środy. OGoniasty obrócił się w krześle i popatrzył za siebie. – Lordzie Arthurze, jesteśmy gotowi do drogi. Czekamy na twój sygnał. Chłopiec powiódł wzrokiem dookoła. Suzanna spokojnie sączyła herbatę. Nie dostrzegał już w tej dziewczynie brawurowego, gotowego na wszystko przyjaciela. Doktor Scamandros wydawał się niezdrów, a jego prawie niewidoczne tatuaże ledwie się ruszały. Żeglarz nie przybył. I jeszcze ja, pomyślał Arthur. Z guzem na głowie, jedną nogą w skorupie kraba, bez konkretnego planu działania, na wypadek gdyby jakoś udało nam się dostać do żołądka Utopionej Środy, a następnie przeniknąłbym do sekretnego światka Złocienia. OGoniasty zastrzygł uchem. Arthur odetchnął głęboko. – W drogę! – rozkazał.
Rozdział 21 Sternik przesunął dźwignie i odległy pomruk zmienił się w głośniejsze wibracje. Imbryk Suzanny zadrżał; umilkł dopiero wtedy, gdy dziewczyna mocno przycisnęła go dłonią. – Oba silniki cała naprzód! – zakomenderował OGoniasty. – Kurs stały. Zanurzenie do dwudziestu sążni. Obraz w kryształowej kuli nagle wypełnił się bańkami powietrza, a błękitna woda powoli zmieniła barwę z jasnolazurowej na ciemnogranatową. Okręt pochylił dziób do dołu, przez co taca Suzanny zsunęła się po stole; przed upadkiem uchronił ją występ na obrzeżu blatu. Arthur wcześniej nie zwrócił uwagi na ten element mebla. Przechył był łagodny, po niedługim czasie jednostka odzyskała poziom. – Dwadzieścia sążni – zameldował sternik. – Prędkość podróżna osiągnięta. Osiemnaście węzłów. – Bardzo dobrze – potwierdził OGoniasty. – Uch! – jęknęła Suzanna donośnie, a wszyscy drgnęli. Dziewczyna gwałtownym ruchem zerwała z głowy biały kapelusz i cisnęła go na podłogę. – Słowo daję, już myślałam, że w życiu nie zobaczę sufitu przez to okropieństwo! – Suzy! – wykrzyknął Arthur. Chciał wstać, lecz ze zdumieniem poczuł, że podczas operacji zanurzenia pas bezpieczeństwa automatycznie otoczył go w talii. Pas wyposażono w sprzączkę, lecz dopiero po kilku sekundach chłopcu udało się rozgryźć, w jaki sposób rozpina się staromodny haczyk i oczko. W tym krótkim czasie Suzy oderwała bufiaste rękawy sukienki i sięgnęła do różowej torebki po znacznie większą i wyraźnie podniszczoną, skórzaną walizkę z urwaną rączką. Dziewczyna rozpięła pasek, postawiła walizkę na podłodze i zaczęła ją przetrząsać. – Co ty wyrabiasz? – zdziwił się Arthur. Był zirytowany mistyfikacją, choć niewątpliwie czuł też ulgę. – Co to za pomysł z tą Suzanną? Suzy wyciągnęła z walizki ulubiony pognieciony cylinder i wepchnęła go na czerep klepnięciem w denko. Nakrycie głowy jeszcze bardziej się powyginało. – Obiecałam, nie? Staruszka Damula ani myślała mnie puścić, póki nie obiecam, że na Morzu Granicznym będę chodzącym wzorem elegancji i kultury. No to przysięgłam, ale teraz nie jesteśmy już na Morzu Granicznym, co nie? Jesteśmy pod morzem. – Cieszę się, że cię widzę – wyznał chłopiec. – To znaczy, ciebie prawdziwą. – Też się cieszę, że cię widzę, Arthurze – zrewanżowała się Suzy. Splunęła w rękę i wyciągnęła ją przed siebie do uścisku. – Będzie mi jeszcze lepiej, jak się pozbędę tych idiotycznych fatałachów. Pewnie nawet biegać się w nich nie da, a co dopiero wspinać po murze.
Arthur z lekkim wahaniem podał jej dłoń. – Tak naprawdę wcale nie naplułam – wyznała Suzy, ściskając mu rękę. – Zrobiłam to po to, żeby zbulwersować Szczury. Są wyjątkowo marudne jak na kolesiów, którzy zaczynali jako szkodniki. W sumie jednak nic przeciw nim nie mam. Dobrze traktują wszystkie dzieci Szczurołapa, póki nie muszą za to płacić żywą gotówką albo prawdziwymi tajemnicami. – Pierwsza Dama niewiele napisała w liście – zauważył Arthur i ponownie usiedli. Z trudem stłumił dreszcz, kiedy pas bezpieczeństwa otoczył go w talii i zapiął się samoczynnie. – Co słychać? Ile czasu minęło, od kiedy się rozstaliśmy na Odległych Rubieżach? – Ponad rok – odparła Suzy. Z roztargnieniem nalała sobie herbaty, która przelała się przez krawędź filiżanki. – Pracowity czas. Widzi mi się, że Potomne Dni nieźle się ciebie wystraszyły, Arthurze. I Pierwszej Damy też. Szkoda, że nie widziałeś, co przysyłają, aby przytłoczyć ją obowiązkami. Jeden z formularzy liczył ponad dwadzieścia siedem metrów wysokości, kiedy ułożyło się wszystkie kartki jedna na drugiej. Pamiętaj, że stara Damula nie czyta jak każdy, tylko zwyczajnie siedzi i pochłania to, z czym ma się zapoznać. Zupełnie jakby kto wrzucił biszkopt do herbaty. Chlup! – Czyli oni tylko wysyłają mnóstwo roboty papierkowej? Chyba mogło być gorzej. – Do tego są jeszcze skrytobójcy, sabotaż i tony Niconi, wybąbelkowujących z podłoża. Nie ma komu rozprawiać się z nimi – tłumaczyła Suzy, wyławiając ciastko łyżką. – Kiedyś nie było tak ciekawie, ale co z tego, skoro Pierwsza Dama nie pozwala mi zbliżać się do tego, co fajne. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka, tak w jej wyobrażeniu wygląda to, co dla mnie dobre. Aż się dziwię, że pozwoliła mi tu przybyć, choć podejrzewam, że nie mogła odmówić, kiedy poprosiłeś ją wprost. Dzięki. – Wiesz, co zamierzam zrobić? Suzy swobodnie skinęła głową. – Jasne – potwierdziła. – Będziemy tu sobie wygodnie siedzieć, popijać herbatę i pałaszować ciastka, póki nie połknie nas staruszka Środa w formie wieloryba. Potem musimy się dostać do prywatnego świata jakiegoś stukniętego pirata, który rezyduje w bebechach jej wielmożności, dorwać następny kawałek Woli, no a na koniec to co zwykle, choć jeszcze liczysz na to, że Środa po prostu odda ci Klucz. – To chyba z grubsza wszystkie najważniejsze sprawy... – I tym razem masz ze sobą własnego zaklinacza – zauważyła Suzy z aprobatą i pomachała do doktora Scamandrosa. – Siemanko. Jestem Suzy Błękit. Swego czasu napełniałam kałamarze. – Miło cię poznać, młoda damo – przywitał ją doktor. Pochylił się na krześle,
aby wstać, lecz powstrzymał go zapięty pas bezpieczeństwa. Scamandros zrobił zdezorientowaną minę i ponownie opadł na miejsce, niewątpliwie uznawszy dystans jednego metra za zbyt długi do pokonania. – W rzeczy samej, jestem zaklinaczem, choć z przykrością muszę dodać, że daleko mi do pełni sił. Zwę się doktor Scamandros. Będę asystował lordowi Arthurowi i tobie, jak mniemam, kreując magiczne przebrania, które ułatwią wam przeniknięcie do kryjówki Złocienia. – Przebrania! Jakiego rodzaju? – zainteresowała się Suzy. – Chętnie wskoczyłabym w pirackie szmaty, najlepiej z kilkoma tatuażami, takimi jak twoje. – Szczerze powiedziawszy – wtrącił się Arthur – myślałem o przybraniu wyglądu szczurów. Zwykłych szczurów, o ile to możliwe. Chodzi mi o iluzję, nie żadne tam przeobrażenie. Nie chcę zmieniać się w szczura. Rzecz jasna, fajnie byłoby być szczurem, gdybym musiał nim być... Umilkł, aby nie pogrążać się jeszcze bardziej. Był pewien, że OGoniasty i sternik z uwagą wysłuchują każdego jego słowa. – Chcesz, by ten, kto na ciebie spojrzy widział szczura – podsumował doktor. – Tak. – To się da zrobić – ocenił Scamandros. – Nie jestem jednak przygotowany, więc będę musiał zacząć od zera. To trochę potrwa. Przede wszystkim potrzebujemy nosów i ogonów. – Nosów i ogonów? – W rzeczy samej. Szczurzych nosów i ogonów. Arthur drgnął, gdy OGoniasty obrócił prawe ucho i zastrzygł nim z uwagą. – Hm, nie sądzę... – Nie, nie. Nie chodzi o prawdziwe nosy i ogony. Sami je sporządzimy, a ja dodatkowo nasączę je magią. Zastanówmy się. Potrzebujemy sporo dobrego, cienkiego papieru, zwykłego kleju, nieco kartonu. I jeszcze aktywny atrament. Doktor jednocześnie wyciągał z kieszeni szynela wszystkie wymieniane przedmioty, a także nożyczki, kilka piór, nożyk do ich przycinania i emaliowaną tabakierę. – Czy jest ci znane rękodzieło, polegające na sklejaniu warstw papieru, które po wyschnięciu stają się twarde i przestrzenne? – Chodzi o papier-mache – oświadczył Arthur. W starej szkole robił w ten sposób maski na przedstawienie teatralne, wystawiane z okazji zakończenia roku. – Zajmowałem się tym trochę. – Z kleju i papieru ulepimy szczurze nosy dla ciebie i Suzy. Każdą warstwę papieru pokryję aktywnym atramentem i wycisnę na niej zaklęcie iluzji oraz dezorientacji, co je wzmocni, a na koniec stworzy pełną maskę, pokrywającą całe ciało i nadającą mu postać szczura w oczach tego, kto spojrzy. Szacuję, że wytworzenie dwóch takich szczurzych pysków zajmie co najmniej pięć godzin. – Moim zdaniem dotrzemy do Utopionej Środy najwcześniej za dwanaście
godzin – rozważał Arthur. – Mamy więc mnóstwo czasu. – Będziemy go potrzebowali – zauważył Scamandros. – Szczurze nosy tylko otumanią oczy piratów, z wyłączeniem Złocienia, jak już nadmieniłem. Aby dostarczyć im odgłosów i zapachów, wydawanych przez szczury, będziemy musieli zastosować inne zaklęcie, wyciśnięte na ogonach. Ogony utkać należy specjalnie w tym celu na krosnach, zbudowanych wyłącznie do obsługi tego zaklęcia, żadnego innego. – Krosna? Chodzi o takie wielkie, drewniane maszyny z mnóstwem sznurków na ramie? – spytała Suzy. – Ciężko byłoby upchnąć tu coś takiego, nawet jeśli trzymasz je gdzieś w kieszeniach. – Krosna nie zawsze bywają ogromne – zauważył Scamandros. Sięgnął do szynela i wyciągnął dwa motki bawełny, nie dłuższe niż osiem centymetrów, o średnicy pięciu centymetrów. Każdy z nich miał na górze wbite cztery gwoździe. – Pozwolę sobie przedstawić wam cudowne możliwości kołowego krosna z Arkruchilloru – oświadczył doktor. – Używa się go do tkania ściegiem francuskim – zauważył Arthur. – Wiem, jak to się robi. A przynajmniej kiedyś wiedziałem. – Ścieg francuski? – zdziwił się Scamandros. – Poznałem go pod nazwą arkruchillorskiej okrętki. Jak to jednak bywa z większością dobrych pomysłów, także ten niewątpliwie pochodzi z Ziemi i został przeniesiony do Arkruchilloru przez wędrowców z Domu. Będziesz potrzebował małych haczyków i przędzy. Doktor wręczył chłopcu dwie srebrne igiełki zakończone haczykami oraz dwa kłębki brązowej, puszystej wełny. Potem pośpiesznie wyjaśnił, jak przeciągnąć przędzę przez szpule bawełny, owinąć ją wokół gwoździ i przystąpić do tkania lub robienia na drutach, od czasu do czasu korzystając z haczyka. Po kilku początkowych niepowodzeniach Arthur i Suzy szybko zaczęli wytwarzać wstęgi wełnianej tkaniny. Gdy zrozumieli, w czym rzecz, Scamandros zabrał szpule. – Najpierw muszę na nich napisać zaklęcie, żebyście mogli zacząć od początku – wytłumaczył. – Tak czy owak, powinniśmy zabrać się do nosów. Ich wymodelowanie jest najbardziej czasochłonne, a poza tym muszą wyschnąć. Następne osiem godzin w całości poświęcili rękodziełu, od czasu do czasu przerywając pracę, by wypić herbatę lub obejrzeć coś ciekawego w kryształowej kuli. Dość długo płynęli przez duże zbiorowisko rupieci i słyszeli, jak wszelkiego typu graty odbijają się od burt łodzi. Zauważyli mnóstwo od dawna zagubionych przedmiotów, cennych tylko dla właścicieli. Sporą grupę obiektów stanowiły dziecięce zabawki, słabo widoczne pluszowe zwierzaki i drewniane figurki, które unosiły się w mroku morza. Wreszcie praca dobiegła końca. Szczurze nosy wyglądały jak rożki z papier-mache, z dolepionymi papierowymi wąsikami. Szczurze ogony
przypominały metrowej długości warkocze z brązowej wełny. Przy bliższych oględzinach widać jednak było, że po papierze i wełnie przesuwają się słowa zaklęcia Scamandrosa. Maleńkie litery wędrowały tu i tam, łączyły się w słowa. Arthur nie potrafił ich odczytać, lecz kiedy na nie patrzył, jego umysł wypełniał się obrazami szczurów: zwyczajnych, takich, jakie od czasu do czasu widywał w rynsztoku blisko głównego dworca kolejowego w rodzinnym mieście. – Przymierzcie – nalegał Scamandros. – Tylko pamiętajcie: w celu uzyskania pełnej iluzji musicie nosić jednocześnie nos i ogon. Jeżeli włożycie tylko jeden element przebrania, może nastąpić zachwianie równowagi zaklęcia. – I co z tego wyniknie? – chciała wiedzieć Suzy. – Dość powiedzieć, że po przywiązaniu nosa musicie natychmiast przyczepić ogon – oświadczył Scamandros. – I na odwrót. Arthur sięgnął po szczurzy nos, zatknął go na swoim i zawiązał sznurek z tyłu głowy. Czuł się idiotycznie, zwłaszcza gdy przymocował ogon do tylnej części spodni. – Fenomenalnie! – pochwalił go doktor. – Powiedz coś. – Głupio mi – burknął Arthur. Widział, . że wygląda tak samo jak przedtem, a jego głos brzmi całkiem zwyczajnie. Scamandros klasnął jednak w dłonie, a Suzy się roześmiała. – Teraz ja! – oświadczyła. Arthur ściągnął szczurzy nos i odwiązał ogon, gdy Suzy przymierzała swoje akcesoria. Znikła natychmiast, gdy zawiązała sznurek z tyłu głowy. Chłopiec zamrugał oczyma i dopiero po chwili przyszło mu do głowy, by spojrzeć w dół. U jego stóp siedział szczur, patrzył na niego z dołu i machał różową łapką. – Działa! – zawołał Arthur. Suzy pojawiła się ponownie. Szczurzy nos zwisał jej na szyi niczym dziwny naszyjnik. – Przydałoby mi się coś takiego parę lat temu – westchnęła. – Jak długo wytrzyma? – Kilka dni – odparł Scamandros. – Nicość w aktywnym atramencie po pewnym czasie przeniknie przez papier i wełnę. Na zaklęciu można jednak polegać, jest starannie wykonane, nawet jeśli ja sam to mówię. Niewykluczone, że wytrzyma dłużej. Arthur zerknął na Suzy. Dziewczyna miała rozmarzone oczy zupełnie jakby myślała o innych sposobach wykorzystania szczurzego kostiumu, po opuszczeniu światka Złocienia. – Sardynki – odezwał się sternik. – Cała ławica. Wszyscy skierowali wzrok na kryształową kulę, która nagle wypełniła się migoczącymi, srebrnymi iskierkami, tak licznymi, że Arthur musiał uważnie się wpatrywać, by dostrzec, że „Balaena” wpadła w wielką ławicę ryb.
– Z pewnością zbliżamy się do Utopionej Środy – orzekł OGoniasty dziesięć minut później, gdy wszyscy się zorientowali, że sardynek nie ubywa. – Skupia ryby na swojej drodze, wykorzystując do tego własną moc. Podniósł tubę. – Uwaga załoga! – ryknął. – Pełna gotowość do taranowania! Zamknąć wodoszczelne grodzie! Do pomp. Wszyscy tu z tyłu zapięci pasami? – spytał OGoniasty. – Tak – potwierdził Arthur. – W rzeczy samej – oświadczył Scamandros. – Ja myślę – dodała Suzy. OGoniasty nie wstał z krzesła i tylko się pochylił. – Utopiona Środa zwykle podróżuje blisko powierzchni morza, a według naszych obserwacji jej paszcza sięga czterystu sążni nad wodą i w przybliżeniu stu pięćdziesięciu sążni pod falami. Obliczyliśmy, że jeśli się opuścimy na głębokość około trzydziestu sążni, wówczas będziemy mieli spore szanse natrafienia na otwór w górnych filtrujących płytach, bez ryzyka utknięcia w szczęce. Płyty w dużej mierze składają się z otworów, ale będziemy mieli bardzo mało czasu na dostrzeżenie tego, w który postaramy się celować. Oby prąd był dostatecznie mocny. – Płyniemy z prądem – doniósł sternik. – Prędkość w wodzie wzrosła do dwudziestu sześciu węzłów. OGoniasty odwrócił się do przyrządów. – Co zrobimy, jeśli nie przepłyniemy przez szczelinę? – zapytała Suzy. – Pewnie rozbijemy się w drobny mak – zasugerował Arthur. – OGoniasty twierdził jednak, że płyty to w dużej mierze otwory. Prąd wody musi zmierzać do szczelin albo jest ku nim kierowany. Wszystko będzie dobrze. – A jeżeli nie rozbijemy się w całkiem drobny mak, tylko w dość drobny mak? – odezwała się Suzy po chwili. – Jeśli będziemy jeszcze żyli, ale zaczniemy tonąć? – Suzy, bardzo cię proszę, nie zarzucaj mnie teraz tymi pytaniami – westchnął Arthur, usiłując za wszelką cenę nad sobą zapanować. Srebrzyste ryby w kuli pędziły coraz szybciej. Chłopiec czuł, że „Balaena” kołysze się do przodu i do tyłu oraz na boki, gdy porywa ją pęd wody pochłanianej przez Utopioną Środę. Nagle wszystkie srebrzyste ryby znikły, a kula pociemniała. – Jesteśmy w jej cieniu! – Zasilanie awaryjne! – warknął OGoniasty. – Światła dziobowe pełna moc! Kula ponownie zalśniła. Srebrzyste ryby już nie przewalały się przez nią strumieniem. Płynęły do tyłu, wraz z masami wodorostów oraz mniej lub bardziej wartościowych przedmiotów. Podobnie jak łódź podwodna, były one zasysane do paszczy Utopionej Środy. W pewnej chwili coś gruchnęło o „Balaenę", a towarzyszący temu niski,
przeciągły łomot przetoczył się echem po kadłubie. Zaraz potem rozległa się seria uderzeń, które kojarzyły się z gradem, tłukącym o blaszany dach. Łódź kołysała się i trzęsła, a sternik i OGoniasty zapamiętale przestawiali dźwignie, by utrzymać stabilność jednostki. Arthurowi mignął przed oczyma biały obiekt, znajdujący się na ich drodze. – Płyta filtrująca! OGoniasty również ją dostrzegł. Wraz ze sternikiem podwoili wysiłki, by zapanować nad jednostką, która obróciła się o trzydzieści stopni, gwałtownie uniosła dziób i równie szybko odzyskała poziom. Arthur zauważył, że jednolita biała ściana, wznosząca się na ich kursie, zmieniła się w ciemny otwór. Łódź zmierzała prosto ku niemu, otoczona srebrzystą ławicą i setkami rupieci najrozmaitszych rozmiarów. – Jesteśmy w środku! – zawołał OGoniasty, nerwowo zmieniając obrazy, wyświetlane w kryształowej kuli. Wszystkie przedstawiały odległe, białe ściany. – Płyniemy przez płytę filtrującą! OGoniasty pośpieszył się z oceną sytuacji. Przy wtórze ogłuszającego łoskotu, „Balaena” nagle rąbnęła w przeszkodę na tyle wielką, by niemal zatrzymać łódź podwodną. Wszyscy na pokładzie polecieli do przodu, a pasy bezpieczeństwa werżnęły się im w brzuchy. W następnej chwili jednostka gwałtownie wyhamowała i stanęła, a załoga oraz pasażerowie się odchylili. Woda i wszystkie drobne obiekty nadal gnały wokół łodzi, choć już nie tak pośpiesznie jak wcześniej. Nie poruszała się jednak wcale, nawet pomimo tego, że kadłubem wstrząsały wibracje pracujących silników. – Utknęliśmy – wyszeptał Arthur. Zabukowali głęboko pod wodą w fiszbinie o otworach wielkich jak tunel.
Rozdział 22 Oba stój! – krzyknął OGoniasty. Wibracje silników ustały, lecz rupiecie przez cały czas donośne waliły o kadłub. Arthur widział nieustający strumień małych przedmiotów, sunący przez kryształową kulę. – W tunelu tkwi przeszkoda – rzucił OGoniasty przez ramię. Ponownie podniósł rurę komunikacyjną i warknął: – Raport o zniszczeniach! W odpowiedzi zabrzmiały głosy Szczurów, trzeszczące i odbijające się echem. Wszyscy zgodnie potwierdzali, że nie ma żadnych poważnych zniszczeń. – Co nam blokuje drogę, przodozgryz? – zapytał OGoniasty. – Przebiliśmy taranem drewnianą ścianę – doniósł podoficer, odpowiedzialny za dziobową część łodzi podwodnej. – Wygląda to na burtę wielkiego statku kupieckiego, który utkwił w poprzek tunelu. Bardzo twarde drewno. – Wycofać taran. – Przez mniej więcej dwadzieścia sekund panowała cisza. Arthur uważnie obserwował kryształową kulę. Ze względu na wielką chmurę szczątków sunących wokół łodzi, trudno było się zorientować, jaki obiekt tkwi z przodu jednostki. Widać jednak było pogrążoną w cieniu, porośniętą glonami płaszczyznę drewna. – Panie kapitanie, nie możemy go wycofać. Nawet niskie przełożenie kołowrotu nie pomaga, choć wszyscy napierają z całych sił. – Musimy zatem się cofnąć – zadecydował OGoniasty. – Sternik, jaka jest prędkość prądu? – Dziewiętnaście węzłów. – Dziewiętnaście? – Wahania pozostają w przedziale od osiemnastu do dwudziestu węzłów. Ogon OGoniastego wysunął się nerwowo zza krzesła i niespokojnie trzasnął o podłogę. – W czym problem? – zapytał wzburzony Arthur. Uznał, że w gruncie rzeczy nie podoba mu się na pokładzie łodzi podwodnej, w zamkniętej przestrzeni, z której nie można uciec w razie jakichkolwiek problemów... – W tym otworze w płycie utkwił wrak, a my wpakowaliśmy się prosto w niego – objaśnił OGoniasty. – Nasz taran się w nim zablokował. W innej sytuacji po prostu uruchomilibyśmy wsteczny bieg i w ten sposób byśmy się oswobodzili. Kłopot w tym, że nasza maksymalna prędkość wstecz wynosi osiemnaście węzłów, a prąd tutaj jest gwałtowniejszy. – Zatem naprawdę jesteśmy unieruchomieni? – Chwilowo – pośpieszył z zapewnieniem OGoniasty. – Na szczęście mamy czas, aby uporać się z przeciwnościami losu. Kształtuje się szereg opcji...
– Zanurzamy się głębiej, panie kapitanie – przerwał mu sternik. – Co takiego? – zdumiał się OGoniasty. – W tunelu? – Nie, panie kapitanie. Z pewnością musi chodzić o Lewiatana. On nurkuje. – Przecież Środa prawie nigdy nie nurkuje! Głębokość? – Czterdzieści pięć sążni. Czterdzieści osiem. Pięćdziesiąt trzy... – Stanowiska awaryjnego zanurzenia! – krzyknął OGoniasty do rury głosowej. – Sprawdzić wszystkie grodzie! – Tak jest! – zawołały zgodnym chórem głosy, płynące z głośników. OGoniasty pochylił się nad głębokościomierzem przy sterniku, który i tak wyczytywał kolejne wskazania urządzenia. – Wypoziomowuje – obwieścił sternik. – Na sześćdziesięciu siedmiu sążniach. – Jak głęboko możemy zejść? – spytał Arthur. – Głębiej niż teraz – zapewnił go OGoniasty. – Niebezpieczeństwo polega na tym, że nawet bardzo nieznaczny ruch Utopionej Środy może sprawić, że trafimy zbyt głęboko. Liczyliśmy na to, że będzie płynęła po powierzchni, jak to ma w zwyczaju. – Idę o zakład, że zobaczyła coś do jedzenia – oświadczył chłopiec. – Teraz jesteśmy bezpieczni, zgadza się? – Musimy opuścić ten otwór w płycie – odparł OGoniasty. – Gdy odzyskamy swobodę ruchu we wnętrzu Środy, wówczas damy sobie radę. Jesteśmy jednak zbyt głęboko, aby posłać nurków, którzy wyrąbaliby otwór w przeszkodzie. Doktorze Scamandros, może zaproponujesz jakieś magiczne rozwiązanie? Scamandros odchrząknął. – Hm, przyznaję z przykrością, że nic nie przychodzi mi do głowy. Większość mojej praktycznej wiedzy dotyczy wiatru i fali na powierzchni morza, nie pod nią. – Zatem spróbujemy się wydostać... – Panie kapitanie, ona znów nurkuje. – Głębokość? – Siedemdziesiąt dwa sążnie i się obniża. Osiemdziesiąt dwa sążnie. Osiemdziesiąt siedem sążni. Dziewięćdziesiąt sążni. Dziewięćdziesiąt pięć sążni. Obojętny głos sternika nagle został zagłuszony potwornym, metalicznym łomotem, który zabrzmiał jak uderzenie w gigantyczny dzwon. Hałas okazał się tak przenikliwy, że wszystkie inne dźwięki kompletnie zanikły. Odgłos przerodził się nieśpiesznie w najrozmaitsze huki i piski. Żaden z nich nie dorównywał pierwszemu głośnością, lecz wszystkie budziły trwogę. – Możemy zanurzyć się głębiej – zapewnił OGoniasty Arthura. Mówił z dużą pewnością siebie, lecz chłopiec dostrzegł, że ogon szczura przybrał śnieżnobiałą barwę. – Sto sążni. Sto dwa sążnie.
– Wysłać wiadomość w butli – przemówił OGoniasty do rur komunikacyjnych. – Osiągnięta głębokość testowa. Utopiona Środa nadal nurkuje. – Tak jest, zrozumiano – rozległa się odpowiedź. – Doktorze Scamandros! – Arthur odwrócił się do zaklinacza. – A może porozumiemy się z Utopioną Środą? Czy jesteś w stanie zrobić coś... sam nie wiem co... dajmy na to rozświetlić niebo, aby spojrzała w górę? Scamandros otarł czoło żółtą, jedwabną chustką, odłożył ją i zaczął przetrząsać kieszenie szynela. Wyglądało na to, że ma ich więcej, niż mogłoby się pomieścić w palcie. – Nie, nie, nic z tego nie będzie... To nie zadziała na takiej głębokości... Tego nigdy nie opanowałem... kto wie... nie, zużyte... Musiałbym widzieć cel... – Mam! – odezwała się Suzy. – Trzeba nad nią wyświetlić iluzję wielkiego kotleta wołowego. Idę o zakład, że Środa się na to nabierze. – Mogę stworzyć iluzję – przyznał Scamandros z irytacją. – Ale nie potrafię przenieść jej na zewnątrz! – Sto sześć sążni – doniósł sternik. Skierował wzrok na kapitana i dodał bez cienia lęku w głosie: – Szacowana głębokość zgniotu sto dziesięć sążni. Arthur nie musiał pytać, czym jest „głębokość zgniotu”. Nie miał co do tego żadnych wątpliwości: wszyscy doskonale słyszeli potworne łomoty i zgrzyty w kadłubie. Gdy rozległ się kolejny dźwięk, chłopiec podskoczył i się odwrócił. Ujrzał wytryskującą z podłogi wodę. – Sto osiem sążni. – Czy Utopiona Środa słyszy pod wodą? – zapytała Suzy. – Głębokość zgniotu przekroczona – oznajmił sternik. – Sto jedenaście sążni... zanurzamy się coraz głębiej. Jakby w reakcji na jego słowa, wszystkie światła nagle zgasły. Arthur patrzył w ciemności i czekał, aż kadłub zupełnie się rozpadnie, a potem do wnętrza łodzi wedrą się tony zimnej wody, niosącej natychmiastową śmierć. Pomyślał, że przynajmniej zginie szybko... Inni spodziewali się tego samego. Przez mniej więcej dziesięć sekund zachowywali całkowite milczenie, aż wreszcie przemówił OGoniasty. – Przełączyć na obwód B! – rozkazał. Sternik rzucił się wykonać polecenie. Mimo bezustannych huków i świstów Arthur usłyszał szybkie kliknięcie i ciche przekleństwo Szczura. Następnie żarówki zamigotały, powoli nagrzewając żarniki, i stopniowo się rozjaśniły, rzucając niespotykaną, czerwoną poświatę na członków wyprawy. – Głębokość! Pasażerowie ponownie wstrzymali oddechy. Z pewnością nie mogli dalej opadać, bo przecież łódź musiałaby już się rozpaść. – Sto... sto trzynaście sążni! Bez zmian!
– Co powiedziałaś, Suzy? – spytał Arthur. – Chciałam wiedzieć, czy Utopiona Środa słyszy pod wodą. – Na pewno! – wykrzyknął chłopiec pośpiesznie. – Wieloryby mają sonary! Nawet śpiewają do siebie nawzajem. Jeżeli spróbujemy wytworzyć wyjątkowo wysoki i głośny dźwięk, wówczas... Środa się zorientuje, że ktoś utknął jej w paszczy. Ale to pewnie nic nie da. – Czemu nie? – zapytała Suzy. – Bo jeśli usłyszy dokuczliwy hałas, to może zanurzyć się głębiej, aby się pozbyć jego źródła. – Sto czternaście sążni! – krzyknął sternik. – Ponownie się zanurzamy! – Zatem nie może być gorzej, prawda? – Rób wszystko, co się da – zażądał OGoniasty. – Głębokość zgniotu jest znana w przybliżeniu, niemniej... Umilkł, gdy kilka strumieni wody jednocześnie buchnęło ze ścian. Rozszczelnieniu poszycia towarzyszył straszliwy, niski pomruk kadłuba. – Doktorze! – krzyknął Arthur. – Czy potrafisz wytworzyć bardzo długi i bardzo głośny pisk? Scamandros już odkręcał główkę papugi z laski. Skinął głową, sięgnął do wnętrza główki i coś tam poprawił. – Zatkajcie uszy! Arthur w ostatniej chwili wetknął palce do uszu. Główka papugi niespodziewanie pojaśniała jaskrawym światłem, rozchyliła dziób i wydała z siebie niewiarygodnie przenikliwy skrzek, który trwał przez kilka sekund, całkowicie zagłuszając trzaski i jęki łodzi podwodnej. Scamandros operował główką papugi niczym kukiełką, przesuwał ukryte w niej dźwigienki i sprawiał, że piskliwy skrzek stawał się na przemian wyższy i niższy, w regularnym rytmie. Sternik usiłował coś wykrzyczeć, lecz Arthur nie rozumiał ani jednego jego słowa. Wrzask papugi był tak wysoki i rozbrzmiewał tak donośnie, że wszyscy dookoła fizycznie cierpieli. Chłopiec czuł, jak coraz bardziej bolą go skronie. Jęknął, gdy woda zalała mu stopy, i natychmiast podniósł nogi. Podłogę mostka pokrywała co najmniej trzydziestocentymetrowa warstwa wody i wyglądało na to, że jej przybywa. Sztuczka nie przyniosła zatem spodziewanego rezultatu i teraz wszyscy członkowie wyprawy mieli utonąć w zmiażdżonej łodzi podwodnej... Skrzek ustał. Arthur niepewnie wyciągnął palce z uszu, ale tylko na tyle, by usłyszeć niewyraźny jazgot głosów, wśród nich sternika, który kompletnie stracił zimną krew. – Sto sążni i wypływamy! Środa się wynurza! Wynurzamy się! – wrzeszczał. Czy to w odpowiedzi na papuzi skrzek, czy to z innego powodu, Utopiona Środa wynurzała się znacznie szybciej, niż się pogrążała w morzu. Arthurowi przeszło przez myśl, że obie te czynności zapewne niewiele dla niej znaczyły.
Prawdopodobnie wkładała w nie tyle samo wysiłku, ile on w podniesienie głowy o parę centymetrów. – Dziesięć sążni i coraz bliżej powierzchni! Sześć sążni! Poziom morza! Wynurzyliśmy się! Jesteśmy ponad poziomem wody. Wszyscy gapili się na kryształową kulę. Cała woda wypływała z otworu, w którym utkwili, i teraz doskonale widzieli przeszkodę w postaci obrośniętej pąklami ściany z obitego miedzianą blachą drewna. – Z pewnością unosi głowę – zauważył OGoniasty. – To ułatwia sprawę. Podniósł końcówkę rury komunikacyjnej. – Sternik szalupy, przygotować ekipę nurków do pracy w morzu! – rozkazał. – Cztery Szczury z siekierami. Kontrola uszkodzeń, wszystkie pompy w ruch! – Tak jest! Arthur uważnie obserwował kryształową kulę, pierwszy dostrzegł więc, że z trzewi wieloryba cofają się strumienie wody. Łódź podwodna się zatrzęsła i przechyliła na rufę, a pozostała na mostku woda chlusnęła wszystkim na kostki. – Ponownie jesteśmy w morzu. Dziewięć sążni! – zawołał sternik. – Prąd się odwrócił. Teraz wydobywa się ze środka Środy, z prędkością sześciu węzłów. – Wstrzymać ekipę nurków! – krzyknął OGoniasty. – Oba silniki cała wstecz! Gdy tylko uruchomiono silniki, łodzią wstrząsnęły potężne dramatyczne wibracje, a fala uderzeniowa przetoczyła się przez jednostkę z odgłosem, który przypominał walący się na podłogę kredens z porcelaną. Arthur przycisnął dłonie do uszu i poczuł, jak żołądek podchodzi mu do góry, a krew gwałtownie napływa do głowy. – Co to było? – Kłapnięcie paszczą – wyjaśnił OGoniasty. – Najwyraźniej Środzie nie spodobał się skrzek papugi. Teraz mamy większe szanse się uwolnić. – Albo rozpaść się na kawałki – dodała Suzy beztrosko. Fala uderzeniowa nadciągała jeszcze trzykrotnie, za każdym razem gwałtowniej niż poprzednio. Arthur z ulgą pomyślał, że jest przypięty pasami, choć nawet przy takim zabezpieczeniu rzucało nim na wszystkie strony. Z imbryka i filiżanek zostały skorupy, które wraz z innymi szczątkami przewalały się groźnie po mostku. Arthur nie zdążył się zasłonić rękami i w pewnej chwili jeden z odłamków drasnął go w policzek. – Cofamy się! Chłopiec nie odrywał wzroku od kryształowej kuli. Drewniana ściana zdawała się cofać, gdy łódź podwodna przesuwała się w tył. Wszystkie graty nadal wypływały z wnętrzności Utopionej Środy, choć wolniej niż wtedy, gdy do niej wpadały. Można było odnieść wrażenie, że przestała się poruszać i tylko opuściła paszczę. – Oko ogonowe!
Widok uległ zmianie i członkom wyprawy ukazało się otwarte morze z tyłu jednostki. – Gdyby tylko pozostała nieruchoma na tyle długo, byśmy zdążyli się wycofać i wycelować w inny otwór... – mruknął OGoniasty. – Potrzebujemy minuty. Jednej minuty... Wszyscy milczeli, zapatrzeni w widok z ogonowego oka. Obraz powoli się zmieniał, szczątki unosiły się swobodniej na wodzie, białe ściany fiszbin zostawały za nimi. – Oko dziobowe! Kula rozbłysła i wypełniła się obrazem ogromnej, białej ściany z wielorybiej kości, podziurawionej licznymi otworami. – Lordzie Arthurze, czy chcesz wybrać szczelinę? – spytał OGoniasty. Łódź podwodna nadal oddalała się od monstrualnej paszczy. – Nie! Po prostu wpłyńcie w jedną z nich. – Trzydzieści lewo na burt i naprzód! – rozkazał OGoniasty. Łódź podwodna zagrzechotała i jęknęła, gdy silniki pchnęły ją naprzód. „Balaena” zaczęła powoli sunąć ku nowemu otworowi. Nagłe woda gwałtownie chlusnęła w stronę „Balaeny”, a białe ściany i czarny otwór zaczęły się błyskawicznie przybliżać. – Środa znowu płynie naprzód! – Wyrównać ster, prosto na otwór wlotowy! – Miejmy nadzieję, że ten nie jest zaczopowany – westchnęła Suzy. – Prąd wody by go udrożnił – odparł Arthur nerwowo. Usiłował obserwować to, co się dzieje, w kryształowej kuli. Zmierzali prosto ku nowemu tunelowi, lecz wystarczyło tylko nieznaczne zboczenie z kursu, by nie trafić do celu. – W tamtym otworze musiał utkwić jakiś duży okręt. Mieliśmy pecha, że wpłynęliśmy akurat tam. – Na szczęście udało się nam wycofać – dodał doktor Scamandros z niepokojem. – Płyniemy! – krzyknęła Suzy. – Jak po sznurku!
Rozdział 23 Nowy tunel okazał się całkowicie drożny. „Balaena” pokonała go ze stałą prędkością, wspomagana przez stopniowo przybierający na sile prąd. Utopiona Środa płynęła przed siebie, a woda morska, żywność i rupiecie ponownie wpadały do jej przełyku. Tunel w płycie miał tylko sto metrów długości. Gdy łódź wypłynęła z drugiej strony, Arthur się zorientował, że przez cały czas wstrzymywał oddech. Wypuścił powietrze z płuc, lecz nie poczuł ulgi. Czekały go niezliczone trudności i przeszkody. Nawet gdyby jakoś udało mu się zdobyć Wolę, to i tak musieli później wydostać się z trzewi wieloryba. To nie takie proste, pomyślał. Chyba możemy przyśpieszyć, ale jeśli prąd będzie zbyt silny, wówczas „Balaenie” nie uda się wypłynąć, chyba że Utopiona Środa zaprzestanie na dłuższą chwilę... Po pokonaniu płyty filtrującej „Balaena" popłynęła wraz z prądem do szerokiego jeziora w paszczy Utopionej Środy. Przebycie go zajęło łodzi dwadzieścia minut intensywnej pracy silników, które zapewniały jednostce sterowność pomimo coraz bardziej żywiołowego nurtu. Przemieszane z żywnością wody gromadziły się przed wpadnięciem do gardła Utopionej Środy. Dla łodzi podwodnej było to jednak niemal rutynowe zadanie, podobne do żeglugi w ujściu rzeki podczas pływu. Gardło okazało się niebywale szerokie i choć woda unosiła mnóstwo wszelkiego typu materiałów, nic nie mogło zagrozić „Balaenie”. Sporą część zasobów stanowiły ryby i wszelkiego typu morskie stworzenia, wymieszane z rupieciami. Arthur nawet się nieco odprężył, gdy pompy usunęły wodę z mostka, a OGoniasty i sternik powrócili do spokojnej wymiany poleceń i informacji. Po pokonaniu około trzech kilometrów gardła „Balaena” całkowicie nieoczekiwanie się uniosła i wykonała pełne salto. Arthur niemal wyśliznął się spod pasów i ponownie oberwał przewalającymi się przedmiotami, między innymi srebrną pokrywką imbryka, która głośno zadźwięczała, trafiwszy chłopca w głowę. Jednocześnie Arthur poczuł, jak jego ciało przeszywa osobliwy prąd elektryczny, a końce palców wybuchają zielonymi płomieniami, z których leci mnóstwo szybko znikającego dymu. Chłopak tylko krzyknął i energicznie potrząsnął dłońmi. Zdarzenie rozegrało się tak błyskawicznie, że nikt nie miał czasu na reakcję, zupełnie jakby załoga i pasażerowie nagle znaleźli się na przejażdżce koleją w nieznanym wesołym miasteczku i nie mieli pewności, czy maszyna ponownie nie wywinie kozła. – Pokonaliśmy jakąś magiczną śluzę – syknął doktor Scamandros. Jego szynel zadarł się do góry i zaplątał mu wokół szyi, przez co zaklinacz miał trudności z
obciągnięciem palta. – Wszystkie ciśnieniomierze się przestawiły – doniósł sternik. – Zgodnie z ich wskazaniami, znajdujemy się teraz na głębokości zaledwie pięciu sążni, a ponad nami jest powietrze. Nie ma także mowy o żadnym prądzie. Stojąca woda albo prawie stojąca. OGoniasty podrapał się po uchu. – To była zapewne śluza. Głębokość zwierzchniego oka. – Jest głębokość zwierzchniego oka. Parę minut później w kuli ukazał się obraz powierzchni morza, czy też dużego jeziora wewnątrz Utopionej Środy. Akwen był oświetlony różowawą poświatą, bijącą z brzusznego sklepienia w górze. Doktor Scamandros zasugerował, że światło powstaje w wyniku reakcji drobin Nicości na cząsteczki Domu. Jedne i drugie zostały pożarte przez Środę i wchłonięte przez ściany jej żołądka. – To bardzo niebezpieczne – dodał, z fascynacją i lękiem zapatrzony w sklepienie. – Nadmiar Nicości. Jeśli jej dostateczna ilość zdoła się uwolnić od cząsteczek Domu, a następnie ulec koncentracji... – Czy możemy poszukać czegoś, co przypomina... co jest dostatecznie duże, aby mogło pomieścić światek Złocienia? – zapytał Arthur. – Obrócić zwierzchnie oko. Obraz w kryształowej kuli powoli się odwrócił. Z początku przedstawiał wyłącznie jednostajne, świetlistozielone morze. Potem nagle kolory rozbłysły tak mocno, że chłopiec zamrugał oczyma. W odległości kilku kilometrów lśniła kopuła, wyrastająca bezpośrednio z morza. Liczyła co najmniej kilometr wysokości i około dziesięciu kilometrów średnicy, a jej tęczowe boki migotały wszystkimi barwami widma. Przypominała gigantyczną bańkę mydlaną w promieniach słońca. – Niematerialna ściana – wyjaśnił doktor Scamandros. – Misterna robota, zwłaszcza w takiej skali. – Trafiliśmy – orzekł Arthur. – Z pewnością jesteśmy u celu. Teraz pozostało tylko zlokalizować wejście. – Utrzymywać głębokość zwierzchniego oka! – polecił OGoniasty. – Okrążymy obiekt i sprawdzimy, czy coś widać. Obraz z oka dziobowego. – Gdzieś pewnie czuwają strażnicy – zauważyła Suzy. – Albo są tu pułapki czy coś podobnego. W końcu to sekretny światek pirata, no nie? Gdyby należał do mnie, wszędzie ustawiłabym wartowników i pozastawiałabym pułapki. – Miejmy nadzieję, że nic podobnego nas nie spotka – powiedział Arthur. – Rzecz w tym, że znajdujemy się we wnętrzu wielkiego wieloryba, a Złocień pojawia się i znika za sprawą magii. Jego ludzie nie spodziewają się tu nikogo z wyjątkiem niewolników, wykorzystywanych do odzyskiwania przedmiotów z morza. – Skoro o niewolnikach mowa, chyba właśnie mamy przed sobą jednego z
nich – zauważył OGoniasty i wskazał niewyraźną sylwetkę na powierzchni kuli. – Ale się nie rusza... Arthur pochylił się, by lepiej widzieć. Na dnie żołądka stała bez ruchu postać o ludzkich zarysach. Gdy łódź podwodna podpłynęła bliżej, a jej światła przebiły się przez mrok wody, postać stała się wyraźniejsza. Okazało się, że to humanoid, nie człowiek. Miał ponad dwa metry wysokości, ludzką twarz z brodą i długimi włosami, ale jego muskularne, nagie ramiona połyskiwały zielonymi łuskami, a między palcami dostrzegli błonę pławną. – Nisser – orzekł OGoniasty. – Tyle że skamieniały albo zamrożony. – Nisser, co to takiego? – zainteresował się Arthur. Stworzenie zastygło w takiej pozie, jakby po coś sięgało, a jego płetwiaste palce były gotowe do pochwycenia niewidzialnego obiektu. Humanoid sprawiał wrażenie rozzłoszczonego, miał rozchylone usta, a w nich liczne, drobne i ostre zęby. – Strażnicy Utopionej Środy – wytłumaczył OGoniasty. – Podobnie jak Komisarze w Niższym Domu oraz Nocni Przybysze, Skrzydlaci Słudzy Nocy w Środkowym Domu. Zjadła ich. – Ten jakoś przeżył – zauważyła Suzy. – Doktorze, moglibyśmy go ocucić? Scamandros nasunął kwarcowe okulary na czoło i wbił wzrok w kulę. Po chwili pokręcił przecząco głową. – Jest bardzo ciasno omotany niebywale zawiłymi pętami. Mógłbym go oswobodzić, ale to trudne zadanie, nie do wykonania pod wodą. – Robota Złocienia, jak sądzę – podsumował Arthur. – O! Tam jest jeszcze jeden, bliżej. – Dziesięć lewo na burt i cała naprzód! – rozkazał OGoniasty. Łódź skręciła łagodnie i przybliżyła się do tęczowo ubarwionej kopuły. Jej światło kładło się na wodzie, przyćmiewając białe snopy przed dziobem łodzi podwodnej. W mieszaninie kolorów dało się zauważyć ciemną sylwetkę. Był to następny Nisser, tym razem rodzaju żeńskiego, zastygły z trójzębem w dłoni, wzniesionym do zadania śmiertelnego ciosu. – I jeszcze dwóch – dodała Suzy. – Tam, tuż przy kopule. Wyciągnęła rękę w kierunku małych, czarnych punktów na samym skraju obrazu, wyświetlanego przez oko dziobowe. Gdy „Balaena” podpłynęła bliżej, stało się jasne, że sylwetki nie przypominają Nisserów. Byli to Rezydenci, a właściwie stare szkielety topielców, odzianych w łachmany, o nogach skutych długimi łańcuchami, na których wyrosły glony. Oba trupy ściskały w garściach długie grabie z końcówkami efektownie przeżartymi rdzą. Arthur był zarazem wstrząśnięty i zafascynowany, widząc, że kości Rezydentów przybrały ciemnozłotą barwę – jeśli trafnie rozpoznał kolor w tęczowym świetle. – Frapujące – zauważył Scamandros. – Rezydenci zwykle nie ulegają
rozkładowi. Najwyraźniej ta woda zawiera kwasy żołądkowe, takie jak u śmiertelników. Niewykluczone też, że nastąpiło jej skażenie Nicością. Tych dwóch niewolników zapewne wykorzystywano do odławiania co cenniejszych rupieci. Ogon OGoniastego drgnął. Arthur zauważył, że Szczur rozgląda się po mostku, jakby w poszukiwaniu śladów zgubnego wpływu żrącego morza na łódź podwodną. – W ten sposób dotarliśmy do istotnego zagadnienia – zauważył OGoniasty. – Musimy założyć, że wody tego żołądka stanowią zagrożenie dla „Balaeny”, należy zatem działać szybko. Lordzie Arthurze, niestety, w zaistniałych okolicznościach musisz wykonać zadanie w pół doby. Potem ruszamy w drogę powrotną. – Pół doby, licząc od przedostania się do kryjówki Złocienia? – spytała Suzy. – Pół doby, licząc od tej chwili – sprecyzował Szczur. Arthur skinął głową. Nie odrywał wzroku od kuli. Za dwoma szkieletami dostrzegł na powierzchni tęczowej ściany coś zastanawiającego. Gdy spoglądał kątem oka, widział kształt, który przypominał łukowato sklepione wrota. Kiedy patrzył wprost, jego oczom ukazywały się wyłącznie barwne wiry o zmiennych kształtach, niczym plamy oleju w kałuży na jezdni. – Czy oprócz mnie jeszcze ktoś widzi drzwi? – zapytał. – Wysklepione w łuk, wysokości niecałych pięciu metrów, tuż za szkieletem z lewej? – Nic a nic nie widzę – zaprzeczyła Suzy. – Nie – przyłączył się OGoniasty. Doktor Scamandros przełożył okulary na czoło i uwagą obejrzał miejsce wskazane przez Arthura. – Mhm, łukowato sklepione drzwi... tak... tak, widzę dwukierunkową membranę w Niematerialnej Ścianie. Zamaskowana z podziwu godnym sprytem. Arthurze, jak ją dostrzegłeś? – Po prostu patrzyłem – wyjaśnił chłopiec. – Ale widzę ją tylko kątem oka. – Przydatny dar – zauważył doktor. – Zwłaszcza w twoim wypadku, lordzie Arthurze. Powinieneś z zasady wszystko oglądać kątem oka. Nigdy nie wiadomo, co niewidzialnego ma się przed sobą. – Skoro tam jest wejście, lordzie Arthurze, to najlepiej będzie, jeśli tutaj opuścicie pokład – zaproponował OGoniasty. – A my poszukamy schronienia dla „Balaeny”. – Skąd będziecie wiedzieli, że pora po nas przypłynąć? – zapytał Arthur. OGoniasty sięgnął do kieszeni i wyciągnął małe, drewniane puzderko. Otworzył je i pokazał chłopcu zieloną buteleczkę na wyściółce z bawełnianej waty. – Oto jednorazowa butelka, połączona w parę z drugą, którą tutaj mam – objaśnił OGoniasty. – Można nią przesłać tylko jedno słowo, które już się w niej znajduje. Wystarczy tylko wyciągnąć korek, a komunikat powędruje samoczynnie. Natychmiast po jego otrzymaniu wyruszymy na spotkanie z wami. Ponadto, jeżeli
coś nam się przytrafi i nie będziemy mogli po was przybyć, butelka rozpadnie się w proch. – Dzięki – mruknął Arthur. Odwrócił głowę i zerknął z ukosa na kulę. Sklepione drzwi nadal były tam, gdzie poprzednio, w odległości około pięciu metrów. – Doktorze, jeśli chodzi o tę membranę w Niematerialnej Ścianie... Czy mam rozumieć, że po drugiej stronie drzwi jest powietrze? – Najprawdopodobniej. Ale nie na pewno. – Masz może przy sobie jedną z tych swoich zaklętych klamerek do ubrań? Pamiętasz, tę od „tysiąca i jednego oddechu”? – Obawiam się, że niestety nie, Arthurze. Czy straciła moc ta, którą otrzymałeś od Środowej Jutrzenki? Arthur pokiwał głową i znowu popatrzył na kulę. – To niedaleko – zauważyła Suzy, trafnie zgadując, że Arthur przejmuje się odległością pomiędzy łodzią podwodną a drzwiami. – Z drugiej strony na pewno jest powietrze, nawet jeśli będziemy musieli się wynurzyć, aby go zaczerpnąć. – Chyba że wcześniej woda nas rozpuści albo poparzy – westchnął Arthur. Wiedział, że niepotrzebnie opóźnia wyprawę, ale nic nie mógł na to poradzić. – A jeśli wpadniemy w pułapkę, tak jak mówiłaś? – Wątpię – oznajmiła dziewczyna. – Sam powiedziałeś, że nie ma sensu się czymkolwiek przejmować w trzewiach wieloryba. – Obyś miała rację – zauważył Arthur. – Czy też, żebym ja miał rację. Tak czy owak, chyba na nas pora. Podniósł szczurzy nos i ogon, a następnie zabrał się do ich wkładania. – A właśnie, czy te akcesoria są wodoodporne? – Hm? – odezwał się doktor Scamandros, ponownie zapatrzony w ścianę kopuły. – Są wodoodporne? – Bezwzględnie! Jestem Zaklinaczem-Żeglarzem, miej to na względzie. Każdy czar i każde zaklęcie, rzucone przeze mnie od czasu zaciągnięcia się na „Mola”, okazało się niebywale wytrzymałe w obliczu potencjalnej dezintegracji przez uniwersalny rozpuszczalnik! – Więc nie są całkiem wodoodporne – mruknęła Suzy, podczas gdy Arthur usiłował zrozumieć, co Scamandros miał na myśli. – Jak długo się sprawdzają przy solidnym namaczaniu? Przemierzający twarz Scamandrosa wytatuowany okręt nagle zderzył się ze skałą i zatonął, lecz zdążył opuścić szalupy ratunkowe, które odpłynęły ku brodzie. – Żądanie wodoodporności jest nader niebywałe – westchnął zaklinacz. – Spodziewam się, że zastosowane przeze mnie zaklęcia wytrzymają cztero- lub pięciogodzinne zanurzenie w zwykłej morskiej wodzie. Krócej w tym niszczącym roztworze. Papier, rzecz jasna, jest najbardziej narażony, niemniej wełniana przędza,
po zanurzeniu, również staje się... – Dziękujemy, doktorze – przerwał mu Arthur. – Jeśli mamy wyruszać, to teraz. Pomyślał, że lepiej zakończyć już ten etap, przynajmniej nie będzie tkwił w metalowej trumnie. – Na rufie znajdziecie komorę ewakuacyjną – wyjaśnił OGoniasty. – Będziecie musieli wychodzić pojedynczo. – Pierwsza! – zawołała Suzy. – Nie – zaprotestował Arthur. – Tym razem ja pójdę pierwszy. To mój obowiązek. Suzy wzruszyła ramionami i uchyliła cylinder. Arthur ruszył ku tylnym drzwiom grodziowym. Łódź podwodna okazała się dłuższa, niż sądził. Dotąd widział tylko kiosk i mostek, zaskoczyło go więc, jak długi korytarz muszą pokonać i przez ile drzwi przejść. Po drodze napotkali tylko jednego Szczura, który czekał na nich przy drzwiach oznaczonych napisem: „Rufowe wyjście awaryjne”. Arthur zdumiał się na widok starszego mata działonowego Watkingle’a. – Zgłosiłeś się na ochotnika? Szeroki uśmiech wyglądał dość przerażająco na pysku Szczura o wzroście metr dwadzieścia. – „Zawsze idź na ochotnika”, to moja dewiza, wasza lordowska mość – wyznał. – Nie jakieś tam mięczakowate bzdety typu: „Nie pakuj się w kłopoty”. Kiedy sobie myślę o wszystkim, co mogło mnie ominąć... – Dziękuję, Watkingle – przerwał OGoniasty stanowczo. – Wskaż lordowi Arthurowi oraz pannie Suzy drogę do komory ewakuacyjnej. – Tak jest – powiedział Watkingle. Lekko odwrócił głowę, aby OGoniasty go nie widział, i porozumiewawczo mrugnął do Arthura, nim odblokował drzwi i je otworzył. Komora przypominała bardzo małą kabinę natryskową z włazem na suficie, w miejscu gdzie powinien się znajdować wylot prysznica. Z boku włazu zainstalowano dwie dźwignie: żółtą i czerwoną. Na mosiężnej tabliczce na włazie widniał napis, sporządzony dwuipółcentymetrowymi literami: „POCIĄGNIJ ŻÓŁTĄ. CZEKAJ NA ZANURZENIE DO CZERWONEJ LINII. POCIĄGNIJ CZERWONĄ”. – Procedura awaryjnej ewakuacji z pokładu łodzi jest prosta i oczywista – oświadczył Watkingle śpiewnym głosem. – Najpierw trzeba wejść do komory i zamknąć za sobą drzwi. Zasuwa zablokuje się automatycznie i nie można jej otworzyć od środka. Następnie należy jedną łapą chwycić żółtą dźwignię i pociągnąć. W ten sposób otwiera się zawór i wpuszcza wodę do komory. Gdy poziom wody podniesie się do czerwonej linii, namalowanej wokół ściany komory, trzeba nabrać powietrza. Nie ma potrzeby oddychać kilka razy ani brać głębokiego
wdechu. Potem należy chwycić łapą czerwoną dźwignię i pociągnąć. W ten sposób otwiera się właz ewakuacyjny. No i trzeba odbić się od podłogi i wypłynąć. Jasne? Arthur zajrzał do komory. Czerwona linia widniała w odległości około dziesięciu centymetrów od górnego włazu. Chłopiec pomyślał, że będzie musiał nieco przykucnąć i odchylić głowę, aby twarz znalazła się ponad powierzchnią wody i by mógł po raz ostatni odetchnąć. Otwór wyjściowy wyglądał na dostatecznie duży aby Arthur mógł się bez trudu przecisnąć. – W porządku – mruknął. – Wejść. Pociągnąć żółtą dźwignię. Zaczekać, aż woda dotrze do czerwonej linii. Nabrać powietrza. Pociągnąć czerwoną dźwignię. Wypłynąć. – Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Watkingle. – Popłynę do drzwi i wejdę do środka – objaśnił Arthur, zwracając się do Suzy. – Spotkamy się po drugiej stronie. – Będzie ubaw. – Suzy zatarła ręce. – Na pewno nie mogę pierwsza? – Nie – odparł Arthur. – Lepiej się przebierzmy. Przywiązał szczurzy nos do twarzy i przymocował ogon. Gdy się rozejrzał, Suzy stała u jego stóp, już zamaskowana jako szczur. Arthur założył, że on również wygląda jak gryzoń. – Jestem gotowy – oznajmił. Suzy pisnęła coś w odpowiedzi. – Co takiego? – spytał chłopiec i nagle coś sobie uświadomił: wyglądali jak szczury i wydawali z siebie szczurze odgłosy. Ściągnął maskę i odczepił ogon. – W przebraniu nie będziemy mogli rozmawiać ze sobą – zauważył. – Kiedy więc znajdziemy się w środku, ruszaj za mną. Suzy pisnęła i zmieniła się w siebie. Stała przed Arthurem, trzymając w dłoni szczury nos. – Za tobą wszędzie – oświadczyła. Zanim Arthur zdążył się upewnić, że dobrze go zrozumiała, ponownie przybrała postać gryzonia. – Mówię poważnie – podkreślił. – Ruszaj za mną, to znaczy: idź tam, dokąd ja pójdę. Nasunął maskę na twarz i znowu doczepił ogon, po czym wszedł do komory ewakuacyjnej. Drzwi zamknęły się za nim z głuchym łoskotem ciężkiej zasuwy lub zapadki, która zablokowała wyjście. Chłopiec nagle poczuł pot na dłoniach. Otarł je o bryczesy, sprawdził, czy Atlas i zaproszenie od Środy są bezpieczne w Niematerialnym Bucie, i wyciągnął rękę ku żółtej dźwigni. Woda z szokującą gwałtownością wdarła się do komory. Chłopiec nie czuł pieczenia, płyn nie wyżarł mu odzieży, ale bardzo silnie czuć go było ozonem.
Arthur ledwie zdołał to sobie uświadomić i nabrać powietrza, nim woda dotarta do czerwonego paska. Pociągnął czerwoną dźwignię, gdy woda już mu zalewała oczy. Właz momentalnie odskoczył. Arthur niezdarnie odbił się od podłogi, lecz oszczędzał chorą nogę, więc nie udało mu się opuścić komory za pierwszym podejściem. Musiał odpychać się od ściany, aż wreszcie wypłynął, dźwigany przez pianę i bańki powietrza, które ulatywały z komory, przemieszane z powietrzem uwięzionym pod ubraniem. Orientując się na podstawie linii kadłuba łodzi podwodnej, Arthur ruszył tam, gdzie spodziewał się ujrzeć drzwi. Tęczowe światło kopuły okazało się w rzeczywistości znacznie jaśniejsze niż w kryształowej kuli, przez co nie mógł dostrzec łukowato sklepionego przejścia, nawet gdy spoglądał kątem oka. Narastała w nim panika. Uspokoiła go dopiero konkluzja, że nawet jeśli nie znajdzie drzwi, będzie mógł po prostu wypłynąć na powierzchnię. Gdyby jednak tak uczynił, trudno byłoby mu ponownie zanurkować. W końcu wszakże ujrzał łuk sklepienia przejścia, nieco bardziej na lewo od miejsca, w którym spodziewał się je zobaczyć. Brakowało mu powietrza, lecz przywykł do tego uczucia. Uderzył mocniej nogami – cały czas nie potrafił przyzwyczaić się do krabiego pancerza – i silniej zagarnął wodę rękoma. Wejście się przybliżyło. Arthur popatrzył w dół i w warstwie drobnych szczątków oraz mułu dostrzegł liczne kości, popękane czaszki i fragmenty zardzewiałego łańcucha. Tak wyglądały pozostałości po dziesiątkach, może nawet setkach niewolników, którzy nie powrócili do światka Złocienia... ...Albo zostali z niego wyrzuceni, by umrzeć w brzuchu Lewiatana.
Rozdział 24 Arthur dotarł do drzwi. Gdy ich dotknął, tęczowe barwy odpłynęły, zastąpione jednostajną szarością. Chłopiec wzdrygnął się, gdy jego dłoń zanurzyła się w niej tak, jakby żadna przeszkoda nie istniała. Nie cofnął się. Ponownie wierzgnął i przeniknął przez szare wejście. Gdy tylko znalazł się w środku, wylądował na płask na mokrej, kamiennej posadzce. – Co to takiego? – zapytał ktoś. Arthur przetoczył się i usiadł, gotowy do następnego ruchu. Zorientował się, że trafił do dużego, wyłożonego drewnem pomieszczenia, w gruncie rzeczy przypominającego szopę, wręcz stodołę, gdyż przeciwległy koniec pozostawał otwarty na oścież. Wpadały tamtędy strumienie jaskrawych promieni słonecznych. Czterech Rezydentów siedziało na krzesłach wykonanych w rozmaitych stylach, z różnych epok. Pośrodku stał niesłychanie starannie wypolerowany stół, który nawet Arthurowi wydał się bezcennym antykiem. Rezydenci mieli na sobie ekstrawagancką i niedopasowaną odzież, w tym zarówno dwudziestowieczne, ziemskie kurtki wojskowe, jak i błyszczące, ciężkie hełmy, jakby przywiezione z kosmosu. Każdy centymetr ich obnażonej skóry pokrywały tatuaże. Rezydenci trzymali za pasami co najmniej po trzy noże, a na podłodze obok krzeseł leżały krótkie kusze o pistoletowych rękojeściach. – Co to takiego? – zapytał inny Rezydent. Arthur powoli podążył ku ścianie. Nie miał się gdzie ukryć, w pomieszczeniu znajdował się tylko stół i krzesła. Chłopiec dostrzegł jednak wąskie pasmo cienia, pod ścianą, przy posadzce. Jeden z Rezydentów dźwignął się z miejsca. – Chyba coś słyszałem przy śluzie. Arthur skulił się w cieniu. Opróżnienie komory ewakuacyjnej dla Suzy musi trochę potrwać, pomyślał. Może jednak popłynie szybciej ode mnie. Jeśli teraz tu wejdzie, Rezydent z pewnością ją dostrzeże, nawet pod postacią szczura.... – Siadaj! Twoja kolej! Rezydent powoli usiadł i skupił uwagę na tym, co leżało na stole. Arthur zorientował się, że chodzi o jakąś grę, toczoną na planszy z błyszczącymi pionkami ze złota i drogich kamieni. Nie były to szachy, bo figury wyglądały inaczej i wszyscy czterej Rezydenci brali udział w rozgrywce. Każdy z nich miał przed sobą sterty papieru, które często zmieniały właściciela. Na pewno nie były to banknoty, tylko mocno porwane strzępy kartek z nabazgranymi na nich słowami. Arthur przesunął się wzdłuż ściany, intensywnie myśląc. Gdyby Suzy teraz wyszła z wody, a oni ją usłyszeli, wówczas mógłby spróbować odwrócić ich uwagę.
– Co to takiego? Ten sam Rezydent ponownie wstał. Arthur się rozejrzał i dostrzegł szczura, mknącego po podłodze, jak najdalej od wejścia. – Szczur! Cała grupka Rezydentów skoczyła na równe nogi, przewracając krzesła. Gdy się schylili po kusze, Arthur ruszył biegiem prosto ku nim. Bez wahania skoczył na stół, rozsypał pionki i susami rzucił się ku przeciwległej stronie pomieszczenia. Nagle jego połamaną, chronioną przez pancerz nogę przeszył potworny ból. Chłopiec niemal upadł. – Następny szczur! – Mój jest! – Strzelam! Bełt bzyknął z lewej strony Arthura, a uderzając w ścianę, wyrzucił w powietrze kamienne odpryski. Chłopiec gwałtownie skręcił i następna strzała niemal otarła mu się o ucho. Po chwili gnał już w intensywnym słońcu piaszczystą plażą, tu i ówdzie poprzetykaną skałami. Nieopodal pojawiła się kępa palm, pierwsza z wielu, które rosły na całej długości wąskiego półwyspu i docierały do właściwej wyspy. Arthur ruszył ku najbliższej palmie, cały czas biegnąc zygzakiem, lecz nikt już do niego nie mierzył. Ukrył się za pniem i dopiero wtedy zaryzykował rzut oka za siebie. Czterej Rezydenci stali u wejścia do szopy i przeładowywali kusze. Nie wyglądało na to, że zamierzają ścigać Arthura. Suzy znikła bez śladu. Chłopiec rozejrzał się po okolicy. Oddychał coraz bardziej chrapliwie i nierówno, czując, jak narasta w nim lęk. Suzy mogła zostać trafiona. Po kilkakrotnym zaczerpnięciu powietrza, które nie dotarło do płuc jak należy, Arthur spróbował zapanować nad nerwami. – Jestem w bańce z Poślednich Terytoriów – powiedział sobie. – Bańka znajduje się w Domu, lecz zawiera fragment Pośledniego Królestwa. Może Ziemi, kto wie. Na to wygląda. Zatem grozi mi astma. Muszę uważać. Nie mogę przesadzać... Nagle podskoczył, słysząc pisk przy stopie. Spojrzał i ujrzał wpatrzonego w siebie szczura, który gestykulował łapkami. – Suzy! – wykrzyknął Arthur, nim sobie przypomniał, że jego przyjaciółka usłyszy tylko popiskiwanie. Pisnęła ponownie, tym razem bardziej natarczywie. Arthur prawidłowo zrozumiał, że dziewczyna go pośpiesza. Odwrócił się i zamiast biec, potruchtał do następnej palmy, potem do kolejnej. Po drodze patrzył przed siebie, usiłując dopasować topografię terenu do mapy, którą wcześniej oglądał. Z prawej strony rozpościerała się przystań. Chłopiec spostrzegł kadłuby co
najmniej tuzina statków, zwalonych na stertę w odległym końcu małego portu. Jednostki wyglądały na kompletne wraki. Bliżej zakotwiczyły „Dreszcz” i „Mól”, jednak najgorsze było to, że obok stała też „Latająca Modliszka”, ze zwiniętymi żaglami i przyćmioną, zieloną poświatą. – Zatem Złocień pojmał Liść – mruknął Arthur pod nosem. Jeśli ona jeszcze żyje, dopowiedział w myślach. Przystanął, ukryty w kępie palm, aby uspokoić oddech i swobodniej się rozejrzeć. Po drugiej stronie pirsu widniało sześć niskich, kamiennych budynków, zapewne magazynów. Na szczycie pagórka wznosiła się forteca Złocienia, budowla otoczona murami z ziemi i kamienia, uformowanymi na kształt gwiazdy, z armatami widocznymi na wielu poziomach. Obok, pod lufami dział, stały trzy nędzne baraki z drewna, właściwie wielkie szopy, z otworami zamiast okien. Kwatery niewolników, pomyślał Arthur. Chłopiec nie dostrzegł wielu oznak życia. Sporadycznie błysnął hełm wartownika w fortecy, ktoś się poruszył na pokładzie „Dreszcza”. Pomieszczenia dla niewolników pozostawały uśpione. Bryza kierowała się ku Arthurowi, lecz nie niosła żadnych dźwięków, z wyjątkiem żałosnego krzyku jakiegoś morskiego ptaka. Chłopiec rozejrzał się w poszukiwaniu stworzenia i przypomniał sobie czarne kormorany, które odfrunęły z boi, aby ostrzec Złocienia. Żadnych ptaków jednak nie dostrzegł. Popatrzył w górę, ku wzgórzom, w których Szczurzyca w Wyproście odnotowała na mapie obecność „Oddanych Karpiowi. Więźniów uciekinierów”. Wzgórza były znacznie wyższe, niż się spodziewał. Niewykluczone, że mierzyły ponad trzysta metrów, a na dodatek pokrywała je gęsta dżungla. Wdrapanie się na takie wzniesienie lub znalezienie tam kogoś nie mogło być proste, zwłaszcza jeśli poszukiwany starałby się ukryć. Suzy zapiszczała coś do Arthura i podskoczyła w miejscu. Pojął, że dziewczyna ponownie go pośpiesza. Ruszył więc dalej, żwawo maszerując ku następnej kępie palm. Oddychał bez trudu, lecz nie mógł sobie pozwolić na najmniejsze niepotrzebne ryzyko. Nie miał przy sobie żadnych lekarstw. Nie mógł skorzystać z inhalatora ani ze wsparcia sanitariuszy z beta-mimetykami, tlenem i salą reanimacyjną w pobliżu. Suzy znowu zapiszczała i wywinęła kozła na znak zniecierpliwienia. – Nie mogę iść szybciej – wyjaśnił Arthur, choć wiedział, że jego towarzyszka usłyszy tylko pisk. Wzruszył ramionami. Jego zachowanie najwyraźniej udobruchało Suzy Przestała się denerwować i stosunkowo spokojnie ruszyła obok Arthura. Nadal wędrowali od kępy do kępy palm. Mniej więcej co pięćdziesiąt metrów chłopiec przystawał, by przez chwilę nasłuchiwać i rozglądać się dookoła. Półwysep wyrastał z lądu w odległości około półtora kilometra od przystani, Arthur założył więc, że powinni być stosunkowo
bezpieczni. Po pewnym czasie opuścili półwysep i poszli dalej głównym lądem, gdzie palmy i piasek ustąpiły pola twardej, ciemnej ziemi i licznym skałom oraz martwym, powalonym przez wiatr drzewom o szarozielonych liściach, które szczególnie utrudniały marsz, zwłaszcza że Arthurowi co pewien czas zdawało się, że jest znacznie niższy niż w rzeczywistości, i tłukł głową o gałęzie. W takich . warunkach wędrówka stała się kłopotliwa. Szczurze przebrania doktora Scamandrosa najwyraźniej miały wpływ nie tylko na obserwatorów, lecz również na użytkowników. Arthur miał jednak co innego na głowie. Skupił się na marszrucie ku wzgórzom, a także wypatrywaniu piratów, kormoranów i wszystkiego innego, co mogłoby służyć Złocieniowi. Pilnował też, by stale miarowo oddychać. Powalone drzewa o szarozielonym ulistnieniu wkrótce znikły. Teren się podnosił, a jednocześnie nagie podłoże i kamienie były zastępowane opadłymi liśćmi, paprotkami, dużymi paprociami oraz wysokimi drzewami o grubych, jasnych pniach. Korony drzew rozpościerały się na wysokości dziesięciu, piętnastu metrów, tworząc gęsty baldachim, który znacznie ograniczał dostęp słonecznego światła i ciepła. Powietrze wydawało się znacznie wilgotniejsze, a co mniej więcej dziesięć metrów wędrowcy musieli przeskakiwać małe strumyki. Zwykle wpadali wówczas w miękką glebę, która raczej nie przypominała błota, a jeśli już, to z dużą zawartością liści, paproci oraz leśnej drobnicy, zapewniającej jej sztywność. W tej roślinności od czasu do czasu rozbrzmiewały ciche dźwięki, lecz żaden z nich nie wydawał się niepokojący. Arthur nie dostrzegł śladów stóp ani innych dowodów na to, że piraci kiedykolwiek opuścili swoje domy obok przystani. Chłopiec coraz częściej myślał o sobie jak o szczurze, kiedy więc oboje wdrapali się na polanę, która w jego przekonaniu wyznaczała pierwszy etap wspinaczki, znieruchomiał i ściągnął szczurzą maskę oraz odczepił ogon. Suzy nie zdjęła swoich akcesoriów. Przez chwilę węszyła wokół stóp Arthura, a potem usiadła w błagalnej pozycji i zapiszczała. Chłopiec w końcu się pochylił, chwycił szczura za nos i ogon – obie części ciała gryzonia sprawiały wrażenie całkowicie autentycznych – i pociągnął. Puścił dopiero wtedy, gdy zrozumiał, że szczypie prawdziwy nos Suzy i szarpie fałdę jej podartej sukienki. – Ech, sporo bym dała za kawałek sera – westchnęła dziewczyna, rozmasowując nos. – Widzi mi się, że te czary doktora są za mocne. Od pewnego czasu szłam za tobą tylko dlatego, że widziałam w tobie innego szczura, który może zaprowadzić mnie do jedzenia. – Przynajmniej na początku sprawdzały się jak należy – zauważył Arthur. Skierował wzrok na niebo i ponownie popatrzył w dół zbocza. Widział tylko stengę „Modliszki” i plamę błękitu zewnętrznej części przystani. Budynki znajdowały się
poza zasięgiem wzroku, przesłonięte grzbietem wzniesienia. W dolinie chłopiec zauważył wielką, okrągłą łatę w kolorze ciemnobrunatnym, okoloną jaskrawą żółcią. Uświadomił sobie, że z pewnością jest to jama nosowa czaszki, którą wcześniej widział narysowaną na mapie. Obok błotnego bajora jej autorka napisała słowo „Nicość” i postawiła znak zapytania. Po kilkusekundowej obserwacji Arthur uznał, że trzęsawisko musi być gorące: na jego powierzchni bezustannie wykwitały wielkie bańki powietrza, a maź przez cały czas powoli się poruszała i przewalała. – Idę o zakład, że smród wali z tego nieprzeciętny – zauważyła Suzy, spoglądając na bajoro. – Szczęście, że wiatr wieje w drugą stronę. Teraz dokąd? – Moim zdaniem jesteśmy gdzieś w połowie drogi na pierwsze wzgórze – oznajmił Arthur. – Nie mogę jednak stwierdzić tego na pewno. Ciekawe, gdzie szukać tych Wyznawców Karpia. Dokąd byś poszła, gdybyś uciekła piratom? Poza tym, że daleko od przystani, bo już się od niej oddaliliśmy. – Wyżej – orzekła Suzy. – To Rezydenci, dobrze mówię? Oni zawsze chcą wyżej. Wysoko to dla nich dobrze, wysoko jest Dom. Im wyżej, tym lepiej. No i dlatego ci najlepsi, choćby Południcy i inni, dodają sobie wzrostu. Zależy im na tym. W sumie to głupota, trudniej przecież znaleźć odpowiednie ubrania. – W górę – zamyślił się Arthur. – To rozsądne. Trudno. Mam nadzieję, że jakoś wytrzymam dalszą wspinaczkę. – Źle z tobą? – zaniepokoiła się Suzy. Nie przebywała z nim na terenie Poślednich Królestw, kiedy nie miał Klucza. – Dolega mi... Chyba nazwałabyś to chorobą oddechową – wyznał chłopiec. – Niekiedy mam jej nawroty, jak się zmęczę. Ten światek jest wzięty z Poślednich Królestw, więc mogę w nim chorować. – Coś jakby pylica, no nie? – zapytała Suzy, wyraźnie zainteresowana. – A może flegmisty kaszel? – Kto wie – przyznał Arthur. – Nie martw się, na razie czuję się dobrze. Maszerujmy powoli i spokojnie, wówczas nie będzie problemów. – Bez szczurzych przebrań? Arthur potwierdził skinieniem głowy. – Wyżej powinniśmy być bezpieczni – zauważył. – Trzeba jednak mieć maski pod ręką, na wszelki wypadek. Po krótkim odpoczynku szli dalej. Gdy opuścili polanę, ponownie otoczył ich las tropikalny, w którym brakowało wydeptanych ścieżek. Arthur kierował się więc tam, gdzie widział prześwity w krzewach albo gdzie roślinność wydawała się rzadsza. Konsekwentnie jednak szli pod górę. Przez następne pół godziny przedzierali się przez chaszcze, aż wreszcie Arthur musiał się zatrzymać, by ponownie odpocząć. Zamierzał dotrzeć do następnej polany, ale nic nie wskazywało na to, że na jakąś natrafią.
– Mało co widać, nie? – mruknęła Suzy. – I jakby czymś zalatywało. Arthur węszył przez chwilę, chłonąc różnorodne wonie dżungli. – To tylko liście i gałęzie tworzące ściółkę – oświadczył. – Ciekawe, czy Wyznawcy Karpia wybudowali tam na górze domy, czy też znaleźli jaskinie albo jeszcze coś innego. Pod gołym niebem nie dałoby się tutaj długo wytrzymać. – Mogło być gorzej – zauważyła dziewczyna. – Choćby na dnie Studni albo w Piwnicy Węglowej Niższego Domu. – Lub przy wyławianiu z morza przedmiotów na rozkaz Złocienia – mruknął Arthur. Rozmyślał o złocistych kościach, rozrzuconych przed kopułą. – Taka praca to rychła śmierć. – Kto wspomina Złocienia? – zagrzmiał głos, wydobywający się z podszycia – głos tubalny, mocny, przyzwyczajony do przekrzykiwania najsilniejszych wichrów.
Rozdział 25 Kto wspomina Złocienia? Arthur i Suzy zerwali się na równe nogi i dobyli broni, lecz nikogo nie dostrzegli. Tropikalny las wokoło pozostawał cichy i nieruchomy. – Nikt nigdy nie patrzy w górę – ciągnął głos. – Ciekawe, nieprawdaż? Arthur podniósł głowę, z szablą gotową do zadania ciosu. W koronie najbliższego drzewa znajdował się Rezydent. Zawisł na haczykowatych ostrogach przy butach oraz na czymś, co przypominało rękawice z pazurami, choć chłopak nie miał pewności, czy to faktycznie rękawice, czy raczej dłonie nieznajomego. Miał na sobie koszulę i bryczesy z jasnej skóry, poplamione zieloną pleśnią. Taki kamuflaż był niewątpliwie skuteczny w dżungli, zwłaszcza że pleśń wydawała się pokrywać także ciało Rezydenta. – Teraz zwyczajowe pytania – obwieścił obcy. – I zwyczajowa przestroga. Odpowiadajcie zgodnie z prawdą, bo umrzecie tam, gdzie stoicie. Ściślej mówiąc: umrzecie odrobinę później, gdyż nasze strzały, choć zanurzone w skażonym Nicością błocie, nie są przesadnie skuteczne. Gdy Rezydent przemawiał, Arthur się rozejrzał. W podszyciu dookoła coś zaszeleściło i po chwili chłopiec dostrzegł kilku innych Rezydentów, ubranych w skóry i zamaskowanych zieloną pleśnią. Zbliżali się prosto ku niemu i Suzy, a każdy z nich ściskał w dłoni krótki łuk. Nie kuszę, tylko prosty łuk z wygiętej listwy i cięciwy. – Jesteśmy przyjaciółmi! – krzyknął Arthur. – Szukamy Wyznawców Karpia. – Czy mógłbyś jednak zaczekać na pytania? – zapytał Rezydent na drzewie. – Bardzo proszę, doprowadźmy sprawę do końca, jak należy. – Nie ma problemu – zgodził się chłopiec. Suzy ziewnęła i ponownie usiadła. – Rezydenci – mruknęła pod nosem. – Czy jesteście bądź kiedykolwiek byliście piratami? – spytał Rezydent. – Nie – zaprzeczył Arthur. – Czy w jakikolwiek sposób służycie piratowi Złocieniowi? – Nie – powtórzył chłopiec. – Czy wierzycie w Karpia? – Hm, nie jestem pewien, jak mam to rozumieć. Chcę się z nim spotkać... – Czy to znaczy, że nie? – chciał wiedzieć Rezydent. Arthur zerknął z ukosa na uzbrojonych w łuki Rezydentów, którzy nałożyli strzały i odciągnęli cięciwy. – Wierzymy w Karpia, prawda, Suzy? – Jasne – potwierdziła dziewczyna. – Uwierzę we wszystko, co sobie
zażyczysz. – Musicie pokładać wiarę w Karpiu – naciskał Rezydent. Jego opinię podkreśliło echo szeptów wszystkich wokoło. Arthur z zapałem pokiwał głową, na dowód, że dysponuje wielotonowymi pokładami wiary w Karpia. – Dla formalności powiecie mi, jak się nazywacie. Arthur zaczął się zastanawiać: „Jeśli Karpiem jest ten, kogo o to podejrzewam, to nie popełnię błędu. Jeżeli jednak chodzi o kogoś innego, wówczas... ” – Ten oto tutaj, to lord Arthur, Mistrz Niższego Domu i Odległych Rubieży, Bohater Domu, Konsument Ciastek i Prawowity Dziedzic wszystkiego, jak się należy – wyrecytowała Suzy. – A ja jestem Suzanna, Poniedziałkowa Przedpołudnica, więc lepiej okaż odrobinę szacunku, jeśli łaska. – Naprawdę? – spytał Rezydent na drzewie. – Nie przeczę, daję wiarę i w ogóle, ale czy naprawdę jesteś Prawowitym Dziedzicem? – Tak – potwierdził Arthur. – Jestem. Czy możesz nas zaprowadzić do Karpia? – I wyzwolisz nas wszystkich spod władzy Złocienia? – Co? – Czy nas wyzwolisz, jak mówi Karp? – Hm, najpierw muszę zamienić z nim słowo. – Ilu was tam jest? – zainteresowała się Suzy. Wbiła wzrok pomiędzy dwa drzewa, gdzie widać było coraz więcej zabarwionych na zielono Rezydentów, którzy opuszczali kryjówki. – Siedmiuset siedemdziesięciu dziewięciu, wedle ostatniej rachuby – wyjawił Rezydent i zsunął się po pniu drzewa, zdzierając korę ostrogami. Gdy dotarł na ziemię, jednym płynnym ruchem skoczył przed siebie i złożył ukłon. – Pozwólcie, że się przedstawię. Jestem Jebenezer, Pierwszy Wyznawca Karpia i dawny młodszy mat na pokładzie „Najady”, niech jej drewniane kości gniją w pokoju. Zanim Arthur zdążył cokolwiek powiedzieć, naprzód przepchnęła się jedna z Rezydentek i ukłoniła się nisko. – Jestem Drugą Wyznawczynią Karpia – powiedziała. – Zwę się Pennina! – Jestem Trzecim Wyznawcą – dołączył ktoś inny z tyłu. – Mam na imię Garam. Pokładam wiarę w Karpiu! Zabrzmiała kakofonia głosów, kiedy wszyscy Rezydenci wykrzykiwali swoje imiona i numery w hierarchii Wyznawców. Na rozmaite sposoby manifestowali też wiarę w Karpia, nadejście Prawowitego Dziedzica i inne rzeczy, których Arthur nie rozumiał z powodu harmidru. Rezydenci krzyczeli i jednocześnie coraz bardziej zbliżali się do chłopca. Z
podszycia wyłaniały się kolejne ich zastępy, wkrótce na Arthura napierał gęsty tłum. – Chyba chciałbym już teraz spotkać się z Karpiem – oznajmił Arthur, cofając się w kierunku drzewa. Wielu Rezydentów zapomniało odłożyć zatrute Nicością strzały i teraz liczne ubłocone, ostre groty sterczały groźnie. – Prawowity Dziedzic każe wszystkim cofnąć się o trzy kroki! – krzyknęła Suzy, ale nawet jej przenikliwy głos zanikł w tumulcie. – Jestem Dziewięćdziesiątym Dziewiątym Wyznawcą... – Sto Szóstym... – Pokładam wiarę... – Wierzę w... – W Karpia! W Karpia! – Trzy kroki w tył! – ryknął Jebenezer głosem, który donośnością dorównywał najgłośniejszym krzykom Spalonego Słońcem. Rezydenci stanęli jak wryci i po chwilowej dezorientacji posłusznie się wycofali. Arthur odetchnął, uświadomił sobie, że nie może całkowicie wypełnić płuc powietrzem i postarał się zachować spokój. – Lord Arthur pragnie spotkać się z Karpiem – wyjaśniła Suzy. – Trochę goni mnie czas – dodał chłopiec lekko świszczącym głosem. Zerknął na zegarek: dwie godziny temu opuścili pokład łodzi podwodnej. Zostało zaledwie dziesięć godzin do wypłynięcia „Balaeny” w drogę powrotną, a prawie osiem setek Rezydentów sądziło, że Arthur coś dla nich uczyni. – Oczywiście, wasza lordowska mość! Proszę za mną! – powiedział Jebenezer. Odepchnął na bok dwóch Rezydentów i ruchem dłoni nakazał pozostałym rozstąpić się przed chłopcem. – To tylko spontaniczny entuzjazm, całkowicie zrozumiały, zważywszy że większość z nas od bardzo dawna tkwi na tej wyspie, przez cały czas w lęku przed schwytaniem. Złocień niezmiennie zanurza pojmanych niewolników. – Zanurza? – zdziwiła się Suzy. – W Gorącym Jeziorze – ciągnął Jebenezer. – Jeśli nieszczęśnika nie pochłonie błoto i nie spali żar, wówczas sprawę załatwią płaty Nicości. Nicość działa błyskawicznie, to jasne, a przynajmniej powinna tak działać. Złocień jednak nie ma zwyczaju kończyć w pośpiechu. Ma tam nok z takielunkiem i może ofiarę opuszczać po trochu, poczynając, dajmy na to, od nogi. Zwykle na pierwszy ogień bierze jednak rękę. Lubi zaczynać od rąk... – Już rozumiem! – przerwał mu Arthur. Był bardzo spięty. Każda zmarnowana minuta mogła oznaczać tragedię, a czekało go mnóstwo problemów do rozwiązania i decyzji do podjęcia. Na dodatek w ukryciu czaiła się astma... – Gdzie znajdziemy Karpia? – spytała Suzy. – Daleko stąd? – Skąd, Karp pozostaje bezpośrednio pod naszymi stopami – zapewnił ją Jebenezer. – Gdy uwolnił pierwszych niewolników, pierwszych dwudziestu, znaczy
się mnie, Penninę, Garama, Obelina, Herusha, Pieprzopalucha, Edrica Cieniasa... – Może później poznam ich imiona – zasugerował Arthur. – A teraz wysłucham zasadniczej historii. – No, tak – zgodził się Jebenezer. – Więc kiedy w mroku nocy Karp skruszył nasze kajdany, podźwignęliśmy się i przenieśliśmy tutaj, na wzgórza. Oznajmił, że jeśli okażemy wiarę i nieco się rozejrzymy, znajdziemy odpowiednie schronienie, fortecę, której nie zagrozi Złocień. Jak powiedział, tak się stało. Wkrótce natrafiliśmy na wielką grotę, która od tamtej pory służy nam za dom. Karp powiedział też, że musimy wierzyć, a pewnego dnia nadejdzie Prawowity Dziedzic i przeprowadzi nas wszystkich z powrotem do Domu, i niech mnie licho, jeśli tak się teraz nie dzieje, a ja nadal jestem tutaj, nie rozpuściła mnie Nicość i moje kości nie bieleją w żołądku! Dotarliśmy na miejsce. Rezydent stanął przed pionową skalną ścianą w kolorze jasnożółtym, obficie pokrytą tą samą zieloną pleśnią lub porostami, które rosły na jego ubraniu i skórze. – Proszę zwyczajnie przejść, wasza lordowska mość. Ściana wydaje się twarda, ale jeśli się uwierzy, że to drzwi, jak mówi Karp, wówczas to będą drzwi. – Ten cały Karp sprawia wrażenie uciążliwca do kwadratu – wymamrotała Suzy cicho, tak aby tylko Arthur ją słyszał. – I oszusta. Idę o zakład, że to zwykłe wejście do jaskini, tyle że jakoś je zamaskował i naplótł wszystkim głupot o wierze i tak dalej. – Ta pleśń nas nie porośnie, prawda? – zapytał Arthur Jebenezera. – Och, nie, wasza lordowska mość! – zaprzeczył Rezydent. – To specjalny mech Karpia, nie pleśń. Aby zdrowo rósł, trzeba odpowiednio o niego dbać, naprawdę. Arthur zamknął oczy i ruszył naprzód. Wyciągnął przed siebie ręce, na wypadek gdyby jednak wpakował się prosto na omszałą skałę. Po czterech czy pięciu krokach, nie zderzywszy się z kamienną ścianą, chłopiec otworzył oczy. Znajdował się w ciemnej przestrzeni, tu i tam rozjaśnionej przez łagodne zielone światła. Niektóre z nich się poruszały, między innymi jasne skupisko zieleni nad głową chłopca. – Ten mech emituje światło – zauważył. – Tak jest, jaśnieje w ciemności, aby oświetlać nam drogę – przytaknął Jebenezer. – Podobnie jak Karp. – Świeci, ale jakoś kiepsko – burknęła Suzy. – Nie widzę ścieżki. Arthur się rozejrzał, lecz dostrzegał wyłącznie przestrzeń w promieniu kilku metrów. Na podstawie echa głosu Suzy oraz plam poruszającego się i nieruchomego zielonego światła wywnioskował, że przebywają w wielkiej grocie, blisko sklepienia. Wyglądało na to, że rozciąga się ona w dół na głębokość co najmniej stu metrów i do tyłu, niewątpliwie na taki sam dystans. – Ścieżka do Karpia nie jest szczególnie prosta – przyznał Jebenezer. – Nawet
jeśli korzystamy z daru światła. Lepiej pójdę pierwszy, a ty, wasza lordowska mość, zechciej trzymać mnie z tyłu za pas. Panno Suzy, proszę złapać lorda Arthura za poły. Suzy wymamrotała coś, czego Arthur zapewne nie chciałby usłyszeć. Chłopiec wyciągnął rękę i zahaczył dwa palce o pas Jebenezera. W mroku, z jedną nogą nie tak sprawną jak należy – choć skorupa kraba doskonale się spisywała – nie chciał podejmować zbędnego ryzyka. Moment później poczuł, jak Suzy chwyta go za poły. Prowizoryczny pociąg powoli ruszył w dół. Przez większość czasu Arthur nie widział, jak wąska jest ścieżka ani jaka jest głębokość przepaści. Co pewien czas natykali się jednak na wielkie plamy jaśniejącego mchu – rósł tam, gdzie należało oświetlić niebezpieczne miejsce. Pomimo strachu i skąpego światła bez przeszkód dotarli na dno jamy. Arthur po raz pierwszy się obejrzał i ze zdumieniem dostrzegł długą kolejkę sunących zielonych świateł, które snuły się zygzakiem z tyłu. Wyglądało na to, że gromada około ośmiuset Wyznawców Karpia schodzi po ścieżce. Wszyscy zachowywali się bardzo cicho, nikt nie krzyczał, jak jeszcze niedawno na dworze. – Zbliżamy się do Karpia – wyszeptał Jebenezer. Wskazał ręką przed siebie, na prostą drogę, oświetloną regularnie rozstawionymi plamami świecącego mchu. Na końcu trasy, w odległości mniej więcej siedemdziesięciu metrów, jaśniało łagodne, złociste światło, od czasu do czasu migoczące czerwoną poświatą, zupełnie jakby lustro odbijało płomień odległego ognia. – Droga do Karpia jest płaska, nie grozi na niej żadne niebezpieczeństwo – wyjaśnił Jebenezer. – Idź przodem, lordzie Arthurze, my podążymy za tobą. Chłopiec puścił pas Jebenezera i powoli ruszył ku złocistoczerwonemu światłu. Przy każdym kroku ogarniały go coraz poważniejsze wątpliwości. Czy Karp na pewno jest Trzecią Częścią Woli? A jeśli nie? Jeżeli okaże się inną potężną istotą, taką jak Staruch w Piwnicy Węglowej? Stworzeniem dziwnym, silnym i niebezpiecznym, które oczekuje innego typu Prawowitego Dziedzica, kogoś całkowicie odmiennego od Arthura? Wkrótce zauważył, że oświetlona na zielono droga się kończy, a za nią widnieje wstęga ciemności. Jeszcze dalej rozpościerała się niecka, może teatr czy też głęboki stadion o ścianach poprzecinanych tarasami, na których mogli siedzieć Rezydenci. Z zagłębienia biło złocistoczerwone światło, którego źródło znajdowało się na takiej głębokości, że nie sposób było go dostrzec. Arthur pokonał strefę ciemności i wkroczył na pierwszy taras. Zatrzymał się tam na moment, spojrzał w dół. Światło emitowała ogromna, szklana misa o średnicy około siedmiu metrów. Była przysłonięta pokrywą z brązu, która wydawała się przynitowana do szkła. Misę wypełniała kryształowoczysta woda, a w niej pływała największa złota rybka, jaką kiedykolwiek widział. Stworzenie liczyło ponad trzy
metry długości i dwa wysokości, miało wielkie, wyłupiaste oczy i długie wąsy, zwisające z pyska. Arthur zszedł na następny taras, i jeszcze niżej. W sumie naliczył ich czterdzieści, nim dotarł do najniższego i stanął przed szklaną misą. Złota ryba obserwowała jego przybycie, tylko się unosząc i opadając. Nie wyglądała szczególnie inteligentnie. Chłopiec odchrząknął, nie bez pewnej trudności, i przemówił: – Witaj! Jestem Arthur, wybrany przez Pierwszą Część Woli na Prawowitego Dziedzica Domu! – Wiedziałem, że idziesz – oświadczył Karp, a jego słowa w tajemniczy sposób odbiły się echem po całej arenie. Ryba miała dziwny tembr głosu, przypominał głęboki kobiecy alt albo wysoki męski tenor. – Jest tak, jak zakomunikowałem swoim Wyznawcom. Wytrwajcie w wierze, że nadejdzie Prawowity Dziedzic. Pirat Złocień zostanie obalony, a potem powrócimy do Domu! – Jesteś Trzecią Częścią Woli, prawda? – spytał Arthur. Ledwie co widział przez zakrzywione szkło, lecz zauważył, że ryba składa się z maleńkich, lśniących literek, które poruszały się jedna za drugą. Jej skóra przypominała starannie wykonany kwasoryt na banknocie. Z większej odległości wydawało się, że ma jednolitą barwę, lecz z bliska nie ulegało wątpliwości, z czego jest stworzona. – W rzeczy samej, jestem nią – potwierdził Karp. Zatoczył koło w misie i ponownie stanął pyskiem do Arthura. – Przypomnij mi, jak masz na imię?
Rozdział 26 Arthur! Karp wypuścił potężny strumień baniek powietrza i dziwacznie zachichotał. Chłopiec dopiero po chwili doszedł do wniosku, że złota ryba się śmieje. – Tylko żartowałem, lordzie Arthurze! Nie jestem złotą rybą, choć taki kształt przybrałem. To prawda, w sprawie wiadomości o Domu i Królestwach poza tym więzieniem na wyspie jestem zależny od świeżo oswobodzonych niewolników, niemniej słyszałem o twoich bohaterskich wyczynach! – Chyba nie czytałeś książki na mój temat, prawda? – spytał Arthur. – Bo nie ma w niej słowa prawdy... – Nie przeczytałem żadnej książki – zapewnił go Karp. – Po prostu słyszałem różne historie. Teraz opowiedz mi o okrętach, wyczekujących na rozkaz wpłynięcia do tego światka, i o legionach, gotowych do ataku na twierdzę podłego Złocienia. – Hm, jesteśmy tylko ja i Suzy – wyznał Arthur. – Wkradliśmy się przez brzuch Środy, w łodzi podwodnej Szczurów w Wyproście. – Tylko we dwoje? – zdumiał się Karp i czterokrotnie opłynął misę. Dopiero wtedy odzyskał spokój i ponownie zbliżył się do Arthura. – Zatem kontaktowałeś się ze Szczurami w Wyproście? Jesteś niebywale pewny siebie, lordzie Arthurze. Spodziewam się jednak, że moi Wyznawcy pokonają piratów, gdy ty zabijesz Złocienia. – Nie planowałem konfrontacji ze Złocieniem – zauważył Arthur. – Po prostu chciałem się tutaj przekraść, odnaleźć ciebie, Wolę, i się wymknąć. Łódź podwodna czeka, by zabrać nas z Utopionej Środy. Potem Środa będzie mogła cię uwolnić i przekazać mi Klucz. Z nim stawię czoło Złocieniowi. Muszę uratować przyjaciół – jeśli jeszcze żyją – zamkniętych w chatach dla niewolników, a także twoich Wyznawców. Nie mogę jednak uczynić tego od razu. – Nie tracę wiary – mruknął Karp. – Wszystko ma jednak swoje granice. Dlaczego nie przybyłeś z Pierwszym i Drugim Kluczem? Nie wyczuwam ich obecności. – Bo chcę pozostać człowiekiem – wyjaśnił Arthur ze złością. – Nie mam ochoty przeobrażać się w Rezydenta. Szczerze mówiąc, to wszystko twoja wina. To znaczy, wina Woli. Nigdy nie chciałem się mieszać do tej sprawy, ale teraz muszę wszystko jakoś uporządkować. Wolałbym tego uniknąć, ale nie mam wyjścia! Może więc przestaniesz utyskiwać i spróbujesz mi pomóc? Karp ponownie zaczął krążyć, nie reagując na słowa Arthura, który nagle usłyszał dziwny szum. Rozejrzał się i zauważył, że Wyznawcy Karpia zaczęli się gromadzić w amfiteatrze, zasiadając na tarasach według hierarchii. Suzy i Jebenezer stali tuż za plecami chłopca.
Osobliwy szum był wywołany przez zebranych Rezydentów, którzy jednocześnie zaczęli ze złością wciągać powietrze w płuca. Zanim jednak zdążyli cokolwiek powiedzieć albo zacząć rzucać przedmiotami – niewątpliwie mieli na to ogromną ochotę – Karp przestał krążyć i podpłynął prosto do Arthura. – Jesteś Prawowitym Dziedzicem, obwołanym przez dwie poprzedzające mnie części Testamentu. Co do tego nie ma wątpliwości. Muszę ci zatem pomóc, gdyż tym samym pomagam sobie. Żałuję, że sprawy przybrały taki obrót, lecz wierzę, że wszystko skończy się dobrze. Jak zamierzasz przetransportować mnie na pokład łodzi podwodnej? „Celne pytanie", pomyślał Arthur. – Miałem nadzieję, że będziesz miał nieco bardziej... mobilną postać. Czy potrafisz opuścić tę misę? – Moja obecna postać została ustalona przez Trzeci Klucz i stanowi element mojego uwięzienia – wytłumaczył mu Karp. – Mógłbyś mnie uwolnić, gdybyś dysponował pozostałymi Kluczami, ale w tej chwili to marzenie ściętej głowy. Misa to późniejszy pomysł Złocienia. Jako Prawowity Dziedzic zapewne potrafisz zlikwidować misę, lecz wówczas będę mógł tylko trzepotać się na ziemi. Arthur podrapał się po głowie. Z trudem powstrzymał się przed wyrywaniem sobie włosów i tłuczeniem dłonią w czoło. – Wobec tego, w jaki sposób przenieśli cię tutaj niewolnicy? – zainteresowała się Suzy. – Razem z tą misą musisz ważyć tyle, że nawet dwudziestu Rezydentów nieźle by się napociło, aby cię unieść. – Zarówno ja sam, jak i moja misa byliśmy wówczas mniejsi – wyjaśnił Karp. – Moi Wyznawcy powiększali szeregi, więc i ja rosłem, odzwierciedlając siłę ich wiary. – Możesz zatem się skurczyć razem z misą? – zapytał Arthur. – Mogę – przyznał Karp. – Ale komuś o mojej pozycji nie przystoi przybierać postaci skromniejszej niż ta, w której mnie widzisz. – Skurcz się – rozkazał mu Arthur. – Szkoda czasu na dyskusje. Masz być jak najmniejszy i jak najlżejszy. – Nie tak się zwraca do Karpia! – zaprotestował ktoś, kto siedział taras lub dwa wyżej. – Arthur to Prawowity Dziedzic – obwieścił Karp. – Moim obowiązkiem jest posłuszne wykonywanie jego poleceń, bez względu na formę, w jakiej zostały wydane. – W życiu nie widziałam, by któraś Część Woli zachowywała się rozumnie – wymamrotała Suzy. – Musimy jakoś wrócić do wodnych wrót – przypomniał Arthur. Sięgnął po puzderko i obejrzał zieloną butelkę. Z zadowoleniem skonstatował, że jest nietknięta. Zatem „Balaena” nie wpadła w tarapaty. Na razie. – I jakoś ominąć tych
czterech piratów. – Czy mojemu kurczeniu się może towarzyszyć śpiew Wyznawców? – zapytał Karp. – Pewnie. Jeśli chcą, mogą też tańczyć – zapewnił go Arthur. – Byle szybko. – Pieśń Wiary Numer Osiemdziesiąt Jeden – zarządził Karp. – W trakcie pieśni będę redukował swą postać, a także zmniejszał gabaryty misy. Na koniec utworu będziemy zdecydowanie niewielcy. – Jak długa jest ta pieśń? – chciała wiedzieć Suzy. – Obejmuje marnych sto linijek i tyleż chóralnych powtórzeń – wyjaśnił Karp. – Ustalę tonację. – Nie ma mowy – sprzeciwił się Arthur. Ogarnął go niepokój, czuł napięcie, jakby każda sekunda była bezcenna. – Masz dwie minuty. Proszę cię, skurcz się, i tyle. Potrzebujemy pomocy aby pokonać strażników przy wrotach. Jebenezerze, może zbierzesz tuzin... Chłopiec urwał wpół zdania, jakby dobrze się zastanowił nad tym to, co chciał powiedzieć. Rezydenci, którzy wyruszą stoczyć walkę ze strażnikami przy wodnych wrotach, nigdy nie będą mogli powrócić na wzgórza. Staną przed koniecznością wejścia wraz z Arthurem na pokład „Balaeny”. – ... nie, powinno wystarczyć tylko czterech twoich najlepszych łuczników. Oni pomogą nam pokonać wrota. Arthur skierował wzrok na jasnozielonych Rezydentów, którzy siedzieli na tarasach, i oznajmił donośnie: – Obiecuję, że jeśli uda mi się powrócić i zdobyć Trzeci Klucz, wówczas na pewno do was przybędę! Dopilnuję, byście wszyscy mogli ponownie znaleźć się w Domu, nawet jeśli będę musiał skorzystać z Niebywałych Schodów, aby się tutaj przedostać. Przemówienie nie wywołało dzikiego aplauzu, lecz Rezydenci sprawiali wrażenie nieco bardziej zadowolonych. Arthur westchnął i drgnął zdumiony, gdy odwrócił się do Karpia. Nie było już wielkiej misy z gigantyczną rybą. Obok stali tylko Suzy i Jebenezer. – Co jest? – spytał Arthur zdumiony. Jebenezer podniósł przedmiot, który wyglądał jak wypełniony wodą słoik po dżemie. Wewnątrz energicznie krążyła pięciocentymetrowej długości złota rybka. – Jestem dostatecznie mały? – spytał Karp. Nadal miał donośny i wszechobecny głos. – Dziękuję – odparł Arthur. Z całego serca był wdzięczny rybie. – Jebenezerze, czy poniesiesz Wolę... Chciałem powiedzieć: Karpia? Wyprowadzisz nas stąd? I czy dobierzesz tych czterech łuczników? – Chętnie – zgodził się Jebenezer. – Ale co się z nami stanie, kiedy odejdziesz
wraz z Karpiem? Ta grota chroni nas przed Złocieniem wyłącznie za sprawą mocy Karpia. Gdy pirat się dowie, że ryba znikła, natychmiast przypuści atak, a jego magia zawładnie naszym domem. „Dlaczego nic nie jest proste?”, pomyślał Arthur. „Nie dość, że nie mogę wyruszyć na ratunek Liść i załogom «Mola» oraz «Modliszki», to teraz jeszcze muszę się martwić o tych Rezydentów. Idę o zakład, że bohaterowie, którzy musieli tylko pokonać smoki albo potwory, nigdy nie stali przed koniecznością troszczenia się o całe rzesze ludzi i o swoich przyjaciół. Nie wspominając o tym, co mogło się przytrafić ich rodzinom w domu... ” – Wrócę najszybciej, jak będę mógł – zapowiedział. – Najlepiej się rozdzielcie i ukryjcie w górach. – Musicie pokładać wiarę – zaintonował Karp. – Musimy pokładać wiarę – podchwycili Wyznawcy. – Oprócz tego jednak powinniście się rozdzielić i gdzieś pozaszywać – dodała Suzy. – Nie zrozumcie mnie źle, wiara pożyteczna rzecz i tak dalej, ale trzeba rozumować praktycznie. Karp przestał krążyć i przez moment patrzył uważnie na Suzy. – Jeśli pokładacie wiarę, wszystko będzie dobrze – oświadczył. – Aby ją jednak utrwalić, moi Wyznawcy, przeprowadzę sprawdzian. Kiedy was opuszczę, musicie rozproszyć się wśród wzgórz, w grupach nie liczniejszych niż trzyosobowe, i przystąpić do cichej medytacji. Śpiewy wykluczone, podobnie jak głośna adoracja. Jeżeli wytrwacie mocni w wierze, lord Arthur powróci i was ocali. Jeśli nie, Złocień bez wątpienia was schwyta i zakończycie swą marną egzystencję w Gorącym Jeziorze. – Mądry Karp, niech żyje Karp! – zakrzyknęli Rezydenci, podczas gdy Arthur, Suzy i Jebenezer zaczęli się wspinać po tarasach. Gdy przedarli się przez tłum, Jebenezer wzniósł słoik wysoko nad głowę, aby blask Karpia oświetlił twarze Wyznawców. Przy okazji wyznaczył łuczników, którzy również mieli wyruszyć do wodnych wrót. Wyjście po prowadzącej z jaskini ścieżce było zdecydowanie prostsze dzięki światłu Karpia. Arthur poczuł się nieco wstrząśnięty tym, że niektóre fragmenty skalistej dróżki, którą przedtem beztrosko kroczył, okazały się nie tylko wąskie, lecz także pokruszone na krawędziach.. Tym razem przebył najtrudniejsze odcinki przyciśnięty plecami do skalnej ściany. Usiłował nie myśleć o tym, jak niewiele brakuje, by niewłaściwie postawił stopę i zginął w przepaści. Odetchnął z ulgą, gdy wyszedł na zewnątrz. Słońce nadal intensywnie świeciło, choć wisiało już nieco niżej na niebie. Po opuszczeniu mrocznej groty Arthur pomyślał, że światło słoneczne wydaje się nieznacznie zabarwione na różowo, niczym skórka grejpfruta, zatem wyspa zapewne nie jest częścią Ziemi, na której Złocień stworzył swój światek, lecz fragmentem jednego z miliardów innych
światów Poślednich Królestw. – To jak, idziemy z powrotem tą samą drogą, którą tu przyszliśmy? – spytała Suzy. – Bo jeśli tak, to mam nadzieję, że ją pamiętasz. Osobiście wolę ulice i budynki. W tych lasach nie dałabym rady znaleźć własnego łokcia. – Najszybsza trasa na dół przebiega wokół brzegów Gorącego Jeziora – odezwał się Jebenezer. – Potem możemy odbić na północ-północny zachód, do półwyspu i po nim do wodnych wrót. Tyle że piraci przy wodnych wrotach, w forcie albo na „Dreszczu” pewnie zobaczą, że nadchodzimy. Będziemy musieli przebiec przez całą długość półwyspu, przedrzeć się między strażnikami i wpakować do brzucha. – Czy mam niedostateczną wiarę, jeśli myślę, że wszystkich nas wyrżną albo pojmą i utopią w Gorącym Jeziorze? – spytał jeden z wybranych łuczników. – W rzeczy samej – warknął Karp. Po wyjściu na otwartą przestrzeń mówił ciszej. – Wierzcie w lorda Arthura. Wierzcie w swojego Karpia. Będziemy górą. – Pod warunkiem, że w końcu ruszymy w drogę – wymamrotała Suzy. „Nie pokonam całej długości półwyspu”, pomyślał spanikowany Arthur i skręciło go w brzuchu. Zrobiło mu się duszno. „Dostanę ataku astmy, przyszło mu do głowy, nie dam rady dobiec tak daleko... ” – Lordzie Arthurze, czy wybierzemy szybszą trasę? – zapytał Jebenezer. „Nie dam rady dobiec tak daleko... Nie dam rady dobiec tak daleko... ” Myśli chłopca pełne były strachu i wątpliwości. Odnosił wrażenie, że w nich ugrzązł, nie potrafił myśleć o niczym innym. Nagle, ni stąd, ni zowąd, usłyszał w głowie głos Karpia. Nie potrafiłby go opisać, nie miał go przed oczyma, lecz słowa Woli rozbrzmiewały mu w czaszce tak, jakby je jednocześnie słyszał i czytał. Uwierz w siebie, Arthurze. Podążaj przed siebie krok po kroku. Ruszajmy na półwysep. Potem wykonamy następny krok. Może nie trzeba będzie biec. Może pobiegniesz sprawniej niż podejrzewasz. Krok po kroku. „Czytasz mi w myślach!”, przyszło Arthurowi do głowy. Zazwyczaj tego nie potrafię, odparła bezgłośnie Trzecia Część Woli. Tylko Arthur ją słyszał. Twój lęk był jednak tak ogromny, że otworzył mi przejście do twego umysłu. Teraz już się zamyka i nie będę mógł... – Arthurze! Szybka trasa czy wolna? – spytała chłopca Suzy. – Przepraszam – mruknął Arthur. Pokręcił głową i zorientował się, że znikł obezwładniający strach sprzed chwili. – Tak, pójdziemy szybszą drogą. – Florenza i Padraic, idziecie na zwiad – rozkazał Jebenezer. Obaj Rezydenci popatrzyli na siebie nerwowo i z gotowymi do strzału tukami powoli zagłębili się w las.
Rozdział 27 Szybsza trasa na dół wzgórza byłaby niesłychanie wolna, gdybyśmy to my, ja albo Suzy, mieli ją odnaleźć”, pomyślał Arthur, gdy przedzierali się przez pozornie nieprzebytą gęstwinę podszycia, pod łukowato powyginanymi korzeniami drzew, między skałami. Wystarczyło jednak czterdzieści minut, by powrócili na równinę, nieopodal brzegu Gorącego Jeziora. Trzymali się obrzeża lasu, który jednak w końcu zanikł, zastąpiony nagą, siarkowożółtą glebą. – Ale cuchnie – jęknęła Suzy i obwiązała twarz kawałkiem oderwanej od sukienki falbany. Arthur odetchnął głęboko i ze zdumieniem poczuł, że powietrze wypełnia mu całe płuca. W rzeczy samej, śmierdziało potwornie, niczym zgniłe jaja, lecz mógł je wdychać znacznie swobodniej niż chłodne, wilgotne powietrze ze wzgórz. Po drugiej stronie Gorącego Jeziora widać było nok rei Złocienia. Pirat najzwyczajniej wymontował maszt z rejami z przechwyconego statku i zainstalował go na brzegu Jeziora. Konstrukcję uzupełnił o wielokrążek, aby wywieszać więźniów nad tonią i stopniowo ich zanurzać. Nieopodal zbudowano platformę widokową. – Chyba się nam udało – oznajmiła Suzy nieco później, gdy minęli wschodni brzeg Jeziora. – Zaoszczędziliśmy furę czasu. – Nie mówmy o tym, dopóki nie wydostaniemy się stąd i z brzucha Utopionej Środy – zaproponował Arthur. – Albo jeszcze lepiej: do chwili, gdy Kichol poda nam herbatę w Pokoju Dziennym Poniedziałka. – Wszystko będzie dobrze, jeśli się pokłada wiarę – zaintonował Karp. Jego słowa zaakcentował złowróżbny łomot dwóch przedmiotów, które rąbnęły w ziemię tuż przed Jebenezerem. Arthur przez moment sądził, że to kokosy lub pokaźne, okrągłe owoce. Dopiero po chwili spostrzegł, że to ścięte głowy. Nakrapiane na zielono głowy Florenzy i Padraica. – Złocień! – zaskrzeczała głowa Florenzy. – Wybaczcie! – wyszeptała głowa Padraica. – Nie zapomnijcie... – ... zatknąć naszych głów z powrotem na karki... – Jeśli zwyciężycie. – Przekaż mnie Arthurowi! – warknął Karp. Jebenezer pośpiesznie wepchnął słoik po dżemie w dłonie Arthura, a w następnej chwili jego nogi otoczył wir żółtego pyłu, pod którego wpływem Rezydent znieruchomiał niczym posąg. Następny powiew żółtych drobin dosięgnął Suzy, która właśnie dobyła noża. Ona też zamarła, podobnie jak dwaj łucznicy z tylnej straży. – Potrafię przeciwstawić cię mocom Złocienia – oświadczył Karp
pośpiesznie. – Ale tylko do pewnego stopnia. Wszystko zależy od ciebie, Arthurze! Chłopiec wepchnął słoik do kieszeni i dobył szabli. Piaszczysta kurzawa cały czas go otaczała, lecz w żaden sposób na niego nie wpłynęła, poza tym, że gorzej widział. Nigdzie nie dostrzegł ani śladu Złocienia. Odwrócił się i uważnie rozejrzał. Wszyscy wokoło byli skamieniali, nie widział oznak życia. Brzeg Jeziora, oddalony o zaledwie dwadzieścia kroków, był nagi i pusty. Drzewa i poszycie o chorobliwym wyglądzie mogły kogoś ukrywać, lecz tylko pod warunkiem, że stał całkiem nieruchomo. Gdzie się znajdował Złocień? Nikt nigdy nie patrzy w górę... Arthur odskoczył i podniósł głowę. W tej samej chwili tuż obok niego przeleciał cień, a w powietrzu świsnęło ostrze. Chłopiec uniósł szablę, by odparować cios, i wtedy jego ramię przeszył wstrząs. Odskoczył i uderzył plecami o szorstki, porośnięty pnączami pień potężnego drzewa. Złocień złożył skrzydła i opadł na ziemię. Szum skrzydeł i odgłos uderzenia stóp o podłoże zagłuszył jęk żółtego wiatru. Złoczyńca wyglądał tak, jak w mniemaniu Arthura powinien wyglądać piracki kapitan. Był wysoki i urodziwy, z długimi włosami, czarną brodą ozdobioną wplecionymi klejnotami i z dymiącym lontem. Przystojny pirat kojarzył się z wytwornym Rezydentem, a jego obszyte złotą koronką ubranie miało jaskrawoszkarłatną barwę. Zamiast guzików używał złotych trupich główek i nosił szablę o głowicy wykutej z czarnego żelaza, które dymiło tak samo jak kawałki lontu w jego brodzie. Pod żadnym względem nie przypominał upiornej istoty, którą Arthur ujrzał w lustrze. Wszystko stało się jasne dopiero wtedy, gdy chłopiec spojrzał na niego kątem oka. Z tej perspektywy Złocień był potwornym, człekokształtnym stworem. Skórę miał czerwoną od dotkliwych poparzeń słonecznych, a do tego wysuszoną tak bardzo, że opinała mu kości. Jego oczy przypominały pestki oliwek, były czarne i tkwiły w czerwonych oczodołach. Nie nosił wytwornej odzieży. Pokrywały go setki skrawków papieru, rozmaitej wielkości, przeróżnych barw. Na wszystkich widniał świetlisty tekst, od którego aż biła Nicość i magia. – Nosisz piętno Czerwonej Dłoni – zauważył Złocień. Arthur słyszał głos pirata podwójnie, prawie jednocześnie. Jeden głos był głęboki, melodyjny i władczy. Drugi piskliwy, jękliwy i obrzydliwie przenikliwy. – Okradłeś mnie. Arthur zwilżył wargi i mocniej zacisnął rękę na szabli. Wiedział, że uratować go może tylko jedno: celne cięcie przez szyję... – Nie jesteś jednak tylko złodziejem – ciągnął Złocień. – Nie jesteś, jedynie
nim, lecz także narzędziem Woli Architektki. Wiem, kim jesteś, Arthurze. Złocień postąpił krok naprzód. Arthur stężał, gotów rzucić się przed siebie i zamachnąć bronią. – Wiem, kim jesteś. Wiem o tobie wszystko. Nieprawdaż, młoda Liść? Złocień się uśmiechnął, a jego spękane, wąskie usta wykrzywiły się w uśmiechu, odsłaniając żółte zęby. Chłopiec nie spuszczał wzroku ze Złocienia, lecz na skraju pola widzenia ujrzał rząd powoli kroczących piratów. Na samym przedzie dostrzegł Liść, ubraną tak samo jak na „Modliszce”, lecz tym razem w czarnej czapce. – Tak, kapitanie – potwierdziła. – Wiem, że nie masz przy sobie dwóch pierwszych Kluczy – zauważył Złocień. – To jasne. Gdybyś je miał, nie dałbyś mi czasu na gadanie, racja? Mniemam, że to stare rybsko czai się tu gdzieś w pobliżu i opowiada, czym to wszystko się skończy Dla niego, jak najbardziej. Tylko jeden krok, myślał Arthur. – Podejrzewam, że masz chętkę odrąbać mi głowę – uzupełnił Złocień. – Jako że jestem dżentelmenem z zacięciem do rywalizacji, pomyślałem, że dam ci szansę. Arthurze, złożę ci propozycję. Załóżmy się, my dwaj, równi sobie, którzy swojego czasu byliśmy śmiertelnikami. Co na to powiesz? Arthur ani na moment nie opuścił gotowej do zadania ciosu szabli. Nie mrugnął okiem, nie odwrócił wzroku. – Co to za propozycja? – spytał. – Cóż, wymiana ciosów, jak najbardziej – odparł Złocień. – Jeden cios ty, jeden ja. Możesz zacząć. Jeśli mnie zgładzisz, wówczas wraz ze sprzymierzeńcami odejdziesz wolno. Jeżeli zaś ja zabiję ciebie, wtedy odziedziczę wszystko, co do ciebie należy. Zostanę Prawowitym Dziedzicem Domu! – Nie wiem, czy to możliwe – zawahał się Arthur. – Moja ewentualna zgoda może nie mieć znaczenia. Musi istnieć jakiś haczyk, pomyślał. Jak w historii o rycerzu i zielonym olbrzymie. Wiem, że Złocień potrafi z powrotem przyczepić sobie głowę, z większą łatwością niż Rezydenci. Spalony Słońcem wyjawił mi jednak, że jeśli posypie się żwirem miejsce po odrąbanej głowie albo położy na nim obróconą na płask szablę, wówczas... – To moje zmartwienie – zapewnił Złocień chłopca. – Świadkiem będzie to stare rybsko. Wyciągnij je z kieszeni, niech widzi, co się dzieje. Masz minutę, wedle wskazań mojego zegara, na podjęcie decyzji. Przyjacielski zakład albo rąbanina ze mną i moją piracką załogą. Uśmiechnął się i z kieszeni wyciągnął wysadzany klejnotami zegarek wielkości pomarańczy Jednocześnie się cofnął, aby jego piraci mogli służyć za osłonę, gdyby Arthur spróbował go dosięgnąć.
Chłopiec przelotnie rzucił okiem na Liść. Wydawała się normalna, lecz na niego nie patrzyła. Nie odrywała wzroku od Złocienia. – Ja pierwszy zadaję cios? – spytał Arthur. – Twoja załoga nie będzie się wtrącać? – Pozostaną nieruchomi niczym drzewa w bezwietrzny dzień – zapewnił go Złocień. – Ima się ciebie stal? – chciał wiedzieć chłopiec. – Stal, także srebro, żelazo, brąz: wszystkie klingi tną moje ciało. Zakład jest uczciwy, jak powiedziałem, zawarty przez dwóch śmiertelników, przeobrażonych przez czas, Dom, magię i Nicość. Arthur nieznacznie odwrócił głowę i ponownie popatrzył na Złocienia kątem oka. Koścista, nieludzka istota, obłożona podartymi papierami, byłaby znacznie łatwiejszym obiektem ataku niż ktoś o wyglądzie człowieka. Także jego szyja sprawiała wrażenie cieńszej. – Najpierw chcę porozmawiać z Karpiem – oznajmił Arthur. – Daj mi jeszcze minutę. – Ale tylko jedną – podkreślił Złocień lodowatym tonem. – Zgadzam się wyłącznie przez wzgląd na ciebie. Arthur nie ruszył się spod drzewa, w prawej dłoni przez cały czas zaciskał szablę. Lewą wydobył słoik po dżemie i przystawił go do głowy. Teraz się boję za dwóch, pomyślał. Karpiu, czy mnie słyszysz? – Owszem – potwierdził Karp. – Nie trać wiary, Arthurze... Dość! Po prostu powiedz mi, czy Złocienia da się zabić poprzez odrąbanie mu głowy i położenie klingi na płask na uciętej szyi. Niewykluczone, zabrzmiała odpowiedź Karpia. To podziałałoby nawet na najwyższej rangi Rezydentów. Tyle że Złocień jest przebiegły. Niewykluczone! Co to za odpowiedź... Zresztą, mniejsza z tym. Czy możesz coś zrobić, aby uwolnić Suzy, Jebenezera i całą resztę? Albo moją przyjaciółkę Liść? Złocień z pewnością rzucił na nią zaklęcie. Gdyby nie to, w żadnym razie nie trzymałaby z piratami... Uchroniłem cię przed czarami Złocienia. Niewykluczone, że dałbym radę uwolnić jeszcze ją... Znowu to słowo. Arthur nie wytrzymał. Niewykluczone!, powtórzył w myślach. Ostatecznie to ty powinieneś pokładać wiarę... W rzeczy samej, Arthurze. Nigdy nie twierdziłem nic innego... – Czas minął! – przerwał im Złocień. – Albo prawie. Czekam na twoją decyzję, Arthurze. – Zgadzam się – odparł chłopiec. Gdy mówił, nagle ogarnęły go mdłości, lecz powstrzymał je siłą woli.
– Wyśmienicie – uradował się Złocień. – Zatem uklęknę w tym miejscu, a ty będziesz mógł zadać mi cios, kiedy zechcesz. Pamiętaj o rybie, umieść ją tak, aby miała dobry widok. Arthur skinął głową. Postawił słoik na ziemi, blisko stóp, lecz zmienił zdanie i przesunął go tak, aby stał tuż przy prawej nodze Suzy. Jednocześnie zagarnął dłonią garść ziemi. – Może jednak się pośpieszysz – zasugerował Zło) cień. Zdążył już odczepić skrzydła, odłożyć na bok i uklęknąć. Jego iluzoryczna postać ściągała długie, czarne włosy do tyłu, aby odsłonić szyję. W rzeczywistości prawie nie miał włosów i po prostu wykonywał odpowiednie ruchy rękoma. Arthur podszedł bliżej, przez cały czas intensywnie myśląc. Zadaj cios szybko, ciśnij ziemię na szyję i przyłóż klingę na płask, na wszelki wypadek. – Co jest, szybciej! Arthur wzniósł szablę. Sprawiała wrażenie o wiele cięższej niż dotąd. Uniósł broń najwyżej, jak potrafił, a następnie opuścił ją z całej siły. Muszę patrzeć, przeszło mu przez myśl. Nie wolno mi się zdekoncentrować. Muszę rzucić ziemię i przycisnąć jego szyję ostrzem. Cios zdumiewająco przypominał uderzenie piłki kijem baseballowym. Ramię chłopca przeszył nieoczekiwany wstrząs i w następnej chwili szabla przeszła przez ciało pirata. Arthur uważnie obserwował cel. Cisnął ziemię i mocno przyłożył klingę do gołego pnia szyi, suchego, bez odrobiny krwi. Głowa Złocienia potoczyła się po podłożu, ale już w następnym momencie z przerażającą prędkością wystrzeliła w powietrze. Jednocześnie ciało pirata szarpnęło się do tyłu i wstało. Chłopiec musiał również podskoczyć, aby ostrze szabli cały czas przywierało do przeciętej szyi. Głowa spadła niczym jastrząb i wylądowała idealnie na ostrzu Arthura. Ani ziemia, ani broń nie przeszkodziły głowie łotra spocząć na karku. Chłopiec ze zgrozą patrzył, jak ciało wyrasta z dolnej i górnej części szyi, spotykając się w pół drogi. Złocień podniósł rękę i wyciągnął szablę z niemal całkowicie zrośniętej szyi. Czubek klingi wydostał się na zewnątrz z głośnym pyknięciem. Wstrząśnięty Arthur chwiejnie się cofnął. – Coś mi się widzi, że teraz moja kolej – wycedził Złocień z uśmiechem, potwornym zarówno w rzeczywistej, jak i iluzorycznej formie. Arthur został pokonany.
Rozdział 28 Uklęknij tam, gdzie stoisz – polecił mu Złocień. Przejechał kciukiem po czarnym ostrzu swojej szabli i strząsnął kroplę krwi, do tego stopnia przesiąkniętej Nicością, że zaskwierczała w zetknięciu z ziemią. – Mam nadzieję, że nie posiadłeś sztuki ponownego osadzania. Wiele wieków zajęło mi zgłębienie jej tajników. Dwakroć tyle uczyłem się jej w połączeniu z utrudnieniami. Młoda Liść powiada, że nie miałeś na to czasu. Klękaj, powiadam! Arthur zorientował się, że przyklęka. Jego ciało poruszało się niezależnie od zaleceń umysłu, który gwałtownie próbował znaleźć sposób na wydostanie się z tarapatów. Zgodziliśmy się wymienić ciosy... wymienić ciosy... Ja zacząłem... – Nic nie poczujesz – zapewnił go Złocień. – W sumie szkoda. Ale z przyjemnością potopię twoich druhów w Gorącym Jeziorze. Przystałem wyłącznie na wymianę ciosów... Nie wspomniałem, że nie będę się uchylał albo że nie zrobię zwodu... Nawet nie zapewniłem, że wytrwam nieruchomo... Arthur usiłował się poruszyć, lecz poczuł, że mięśnie odmawiają mu posłuszeństwa. Żółty wiatr owiewał mu nadgarstki i kostki, przytrzymywał go w miejscu. Chłopiec odwrócił głowę i ujrzał, że Złocień wznosi czarną szablę. Karpiu! Karpiu! Pomóż mi! Spraw, abym się poruszył! Nie trać wiary w siebie. Arthura przepełniła ślepa wściekłość. Nie mógł pojąć, że nawet w takiej sytuacji Karp potrafił mówić wyłącznie o wierze! Furia przenikała całe ciało chłopca. Żółty wiatr niespodziewanie ustąpił, a Arthur odskoczył, w chwili gdy czarna szabla ze świstem przecięła powietrze i wbiła się w ziemię. – Co jest?! – ryknął Złocień. Wykonał obrót i tym razem zamachnął się szablą na kolana Arthura. Chłopiec przeskoczył nad czarną klingą i, oburącz trzymając własną szablę, ciął mocno, ponownie celując w szyję pirata. Gdy tym razem głowa niegodziwego czarnoksiężnika odbiła się od ziemi, Arthur spróbował kopnąć go w klatkę piersiową, lecz nogę chłopca nieoczekiwanie oblepił papier, a siła ciosu została skierowana na drzewo. Arthur trafił w pień i odbił się od niego, niefortunnie tracąc równowagę. Jego sytuację dodatkowo pogarszał fakt, że krabi pancerz usiłował wyprostować mu nogę. Chłopiec cofnął się chwiejnie, a głowa Złocienia z piskiem wyfrunęła w powietrze i znowu zanurkowała ku przeciętej szyi.
Tym razem jednak nie udało się jej dotrzeć na miejsce. Suzy niespodziewanie skoczyła ku wrogowi i ułamaną gałęzią rąbnęła w jego głowę. Kiedy ta ostatnia usiłowała się poderwać, Liść wystrzeliła z rzędu piratów i niczym wytrawny piłkarski napastnik kopnęła głowę najmocniej jak potrafiła, prosto w gulgoczące, przesiąknięte Nicością wody Gorącego Jeziora. Wszyscy, także piraci, patrzyli, jak głowa Złocienia z pluskiem wpada w toń. W miejscu uderzenia o powierzchnię Jeziora pojawiły się drobne fale. Zebrani nie odrywali wzroku od wody aby sprawdzić, czy upiorny obiekt wypłynie. Arthur także patrzył, gdy nagle na jego szyi zacisnęły się oblepione papierem, oślizgłe dłonie. W ostatnim momencie chłopcu udało się wcisnąć trzy palce pod ręce napastnika. To jednak nie wystarczyło, by je oderwać lub powstrzymać przed powolnym duszeniem. Na domiar złego, głowa Złocienia wynurzyła się z wrzącego błota. Wszystkie mięśnie, zarówno iluzoryczne, jak i rzeczywiste, odeszły od kości. Pozostała tylko żółtawa czaszka ze szczękającymi zębami i magicznym jęzorem niebieskiego dymu, który podrygiwał, kiedy Złocień wykrzykiwał ostatnie słowa przed ponownym pogrążeniem się w błotnistą głębię, gdzie Nicość dopełniła dzieła zniszczenia: – Niech Nicość trwa! Dłonie zaciśnięte na szyi Arthura nagle zwiotczały i odpadły. Chłopiec zachwiał się, jego otoczona krabim pancerzem noga nie ugięła się w kolanie. Runąłby na ziemię, gdyby nie Jebenezer, który porwał go do nagłego i niepożądanego tańca. – Udało ci się! Zabiłeś Złocienia! Widziałem na własne oczy! – Dość! Piraci! Jebenezer znieruchomiał w trakcie piruetu, a rozpędzony Arthur wpadł prosto na Suzy i Liść, które ściskały sobie dłonie. Zdołały jednak złapać chłopca i odwrócić go, by widział piratów Złocienia, pędzących ku drzewom i po drodze ciskających broń. – O piratów niech cię głowa nie boli – oświadczyła Liść. – To zbieranina bez grama kręgosłupa. Byli odważni tylko za sprawą Złocienia, bez niego nie są warci funta kłaków. – O mało nie dostałem zawału, kiedy cię z nimi zobaczyłem – wyznał Arthur. – Co ty tam robiłaś? – A gdzie podziękowania za celny kop? – spytała naburmuszona dziewczyna. – Usiłowałam przeżyć, niby co innego? Złocień powiedział, że do niewoli bierze tylko Rezydentów. Albo dzieci Szczurołapa, w ostateczności, bo są tak wytrzymałe jak Rezydenci, i znacznie bystrzejsze. Z początku zamierzał cisnąć mnie za burtę, ale się rozmyślił, kiedy mu powiedziałam, że dostanie za mnie okup. – Od kogo? – Od ciebie, a od kogóż by innego – odparła Liść. – Bardzo się zainteresował,
gdy to usłyszał. – A ty mu opowiedziałaś wszystko, co chciał wiedzieć! – Co mogłam zrobić? Nie miałam wyboru! Czytał mi w myślach. – Wybacz, przepraszam – mruknął Arthur. – Zacznijmy od początku. Dzięki za tego fantastycznego kopniaka. Suzy, dziękuję ci za równie fantastyczne trafienie kijem. – Od razu lepiej – pochwaliła go Liść. – Jeśli chcesz, żeby podziękowania stały się oficjalne, wyciągnij mnie stąd i zabierz z powrotem do domu. Teraz wiem, że tam jest moje miejsce! – Pierwszorzędna myśl – przyklasnęła Suzy i wskazała ręką niebo. – Jeśli jakoś się stąd wydostaniemy. Arthur podniósł głowę. Słońce zauważalnie drżało, a wokół niego narastały osobliwe, smugowate chmury. – Oho! Pojawiają się szczeliny! – Światek się wali – zapowiedział Karp, ponownie niesiony przez Jebenezera. – Musimy wierzyć, że znajdziemy drogę ucieczki, a wówczas się nam powiedzie. – Haruspicka układanka – mruknął Arthur i odwrócił się w poszukiwaniu ciała Złocienia. – Z pewnością jest gdzieś przy piracie. Znajdziemy ją, odszukamy wśród niewolników kogoś, kto potrafi się nią posługiwać, zabierzemy okręt... Umilkł. W miejscu, gdzie wcześniej spoczywały zwłoki Złocienia, ujrzał wielką, czarną plamę na ziemi oraz podłużne, wąskie i bezużyteczne paski skręconego papieru. Arthur poczuł, że ziemia trzęsie mu się pod stopami. Z drzew posypały się gałęzie, a Gorące Jezioro złowróżbnie zabulgotało. Z jego brzegów wystąpiło błoto, sącząc się oleistymi strumykami po żółtej glebie. – Ile mamy czasu? – spytał Karpia. – Czy możesz coś zrobić, żeby zatrzymać lub spowolnić ten proces? – Nie dysponuję władzą nad takimi konstrukcjami. Wedle moich szacunków, światek przetrwa od sześciu do dwunastu godzin. Może nieco krócej, może nieco dłużej. Zależy od charakteru ostatecznej katastrofy. W grę wchodzi powolny rozpad pod wpływem wdzierającej się Nicości lub nagłe runięcie w Otchłań. – Arthurze, jak chciałeś się stąd wydostać? – spytała Liść. – Na pokładzie łodzi podwodnej – odparł. – Z załogą Szczurów w Wyproście. Zmieści się tam jednak tylko sześciu Rezydentów, zatem... Nie przestając mówić, wyciągnął puzderko i uchylił wieczka, aby sprawdzić, w jakim stanie jest butelka. Naczynie jednak znikło, a w jego miejsce pojawiła się kupka pyłu z zielonego szkła oraz mały kawałek korka. – Tak czy owak, i tak nikogo nie zabiorą. Odpłynęli albo poszli na dno. – Jeśli tu utkwiliśmy, to znaczy, że już po nas – zauważyła Liść. – A Niebywałe Schody? – zapytała Suzy. – Już z nich korzystaliśmy,
Arthurze. Nie było tak źle. Pójdziesz przodem, a my za tobą. – Bez Klucza nie wejdę na Schody – wyjaśnił chłopiec. – Ale może Wola potrafiłaby... – Nie w obecnej formie – zauważył Karp. – Przynajmniej załatwiliśmy Złocienia – oznajmiła Suzy ze stoickim spokojem. – Nawet jeśli to takie zwycięstwo, że się wygrywa i zaraz potem wynosi z tego świata, zanim człowiek zdąży zgarnąć łupy.... – Pyrrusowe zwycięstwo – mruknęła Liść. – Świetnie. Musi istnieć jakiś sposób. Powinniśmy znaleźć alternatywne rozwiązanie. Coś nietypowego. Wyciągnijmy asa z rękawa. Odrzućmy normy... Tyle że chyba normą jest to, co tutaj nas otacza... – Być może istnieje pewne wyjście – oświadczył Arthur powoli. – Musimy ściągnąć wszystkich do przystani i wejść na pokład „Mola”. – Przecież to stara łajba – zaprotestowała Liść. – Jeśli uważasz, że dasz radę wyprowadzić stąd statek, powinniśmy wziąć „Modliszkę”! Arthur pokręcił głową. – Nie wypłyniemy stąd statkiem. Szczury nie miały wątpliwości: haruspicka układanka ze Smokrzepa to jedyny sposób na to, by znaleźć wrota, prowadzące do tego światka lub na zewnątrz. Idę o zakład, że to prawda. Niewykluczone jednak, że jest sposób na to, by wydostać się stąd na pokładzie „Mola”, bo część jego wnętrza znajduje się gdzie indziej, na terenie Domu. – Co takiego? – spytały jednocześnie Liść i Suzy. – Wszystko wyjaśnię, gdy dotrzemy na miejsce – zapowiedział chłopiec. – Jebenezerze, lepiej wyślij kogoś do groty i skieruj Wyznawców do przystani, zanim zaczną się rozpraszać po okolicy. Och, czy ktoś zatknął tym dwóm Rezydentom głowy z powrotem... ? To dobrze. Wyjdą z tego? – Jakoś sobie poradzą – zapewnił go Karp. – Będą jednak cierpieli przez wiele miesięcy i przez rok nie wypiją ani kropli alkoholu. – To dobrze – podsumował Arthur, błądząc myślami gdzie indziej. – W drogę! Karpiu, chyba potrafisz oswobodzić niewolników przetrzymywanych w mieście? – Gdy nie ma już Złocienia, mogę rozluźnić ich pęta nawet stąd – oświadczył Karp. Nadął się niczym kolcobrzuch, na moment pojaśniał, powrócił do normalnego kształtu i przez kilka sekund jak opętany krążył po słoiku. – Gotowe! Gdy dotarli do miasta, zastali w nim chaos. Niespodziewanie oswobodzeni niewolnicy zwrócili się przeciwko pozostałym przy życiu piratom. Niedawno uwięzieni członkowie załogi „Mola” i „Latającej Modliszki” ponownie poczuli się żeglarzami. Dzięki temu mogli zająć się uzupełnianiem zapasów na pokładach swoich jednostek i transportowaniem na nie najwspanialszych skarbów, odzyskanych dzięki śmierci Złocienia. Niewolnicy, którzy pozostawali w kajdanach dłużej, siedzieli bezradnie, czekając, aż ktoś im powie, co mają robić.
Zaraz po przybyciu, Arthur z ogromną przyjemnością spotkał się na moment ze Spalonym Słońcem, który nadzorował załadunek „Mola”. Długie opowieści musiały jednak zaczekać, zatem po krótkotrwałym poklepywaniu się po plecach, od którego obu rozbolały ramiona, Arthur skłonił Karpia do obwieszczenia donośnym głosem, słyszalnym w całej przystani, że światek wkrótce ulegnie zniszczeniu. Jeśli więc oswobodzeni niewolnicy chcą pozostać przy życiu i powrócić do Domu, muszą się zebrać na pokładzie „Mola”. Wolno im zabrać co najwyżej jeden mały skarb. Rzecz jasna, te słowa wzbudziły powszechną panikę, stłumioną dopiero przez Karpia. Przemówił on dobitniej niż dotąd, Jebenezer zaś, Spalony Słońcem, Rondel i inni użyli swych głosów oraz drewnianych pałek, by przywrócić porządek wśród Rezydentów. Ci ostatni usiłowali jednocześnie wpakować się na cztery małe szalupy, które miały ich zabrać z brzegu przystani na „Mola”. Liść również miała do odegrania istotną rolę – należało przekonać kapitana Falę do opuszczenia „Latającej Modliszki”. Argumentowała, że nawet tak wykwalifikowany Zaklinacz Nawigator jak on nie zdoła znaleźć sposobu, aby wyprowadzić okręt ze światka Złocienia. Dowódca wypróbował już wszystkie dostępne mu haruspickie układanki, nie podawał zatem w wątpliwość logiki tego rozumowania, lecz i tak trudno mu było opuścić statek. W końcu dowodził nim przez niemal dziesięć tysięcy lat. Kapitan Kotapoducha stanowił odrębny problem, gdyż nie wpuszczał nikogo do swojej kwatery z obawy przed zniszczeniem kolekcji znaczków. Kiedy jednak Arthur stracił cierpliwość i przemówił ostrym tonem, kapitan dał za wygraną i zaszył się w łóżku. Ichabod spokojnie zasunął za nim zasłony. Arthur martwił się, czy w osobliwej komnacie na pokładzie „Mola” zmieści się dostatecznie wielu Rezydentów. Wcześniej przecież obiecał Wyznawcom Karpia, że spróbuje ich ocalić, a ponieważ mieli przybyć ostatni, groziło im pozostanie w światku i pewna śmierć. Komnata okazała się jednak większa, niż zapamiętał, a Ichabod poprzestawiał gabloty tak, aby zapewnić uciekinierom dodatkową przestrzeń. Przy okazji wyjaśnił Arthurowi, że jego palto wymaga oczyszczenia, buty umycia, a uzyskanie większej ilości miejsca w sali to tylko kwestia prawidłowego rozmieszczenia mebli. Pięć godzin po rozpoczęciu operacji komnata była kompletnie zatłoczona co najmniej trzema tysiącami Rezydentów. Większość obecnych w ogóle nie mogła się poruszyć, gdyż wszyscy byli ściśnięci niczym sardynki w puszce. Nikt nie zauważył braku któregokolwiek z przebywających na wyspie Rezydentów. Tymczasem szczeliny na niebie rozciągały się już od słońca do ziemi. Karp przewidywał teraz katastrofalną implozję, polegającą na gwałtownym zapadnięciu się światka i wessaniu go w Otchłań Nicości. – Jeśli ten światek skonstruowano wedle prawideł sztuki, rozpadlina w
Otchłani samoczynnie się zasklepi i nie będzie sprawiała kłopotów – obwieścił Karp. – Jeżeli wykonano go marnie, Nicość rozpłynie się dookoła i spowoduje masę problemów w sąsiedztwie. – Chodzi ci o brzuch Środy – uściślił Arthur. – W rzeczy samej – potwierdził Karp. – Co do kwestii naszego ratunku. Nie uważam, by to pomieszczenie przetrwało katastrofę na taką skalę, jest bowiem połączone ze statkiem, który zostanie wessany przez wir Nicości. – Mam świadomość, że my również musimy się stąd wydostać – odparł chłopiec. – Skoro jednak w rzeczywistości ta komnata jest gdzie indziej na obszarze Domu, to wystarczy, że znajdziemy drogę na zewnątrz, w Domu. Kilka godzin temu prosiłem, byś się tym zainteresował. – W rzeczy samej – potwierdził Karp. – Niestety. Co prawda zorientowałem się w faktycznym położeniu sali, ale nadal nie udaje mi się znaleźć wyjścia. Zresztą gdybym je nawet zlokalizował, to nie jestem pewien, czy cokolwiek by nam z tego przyszło. – No to super – mruknęła Liść. – Arthurze, spisałeś się na medal.
Rozdział 29 Dlaczego opuszczenie tego pomieszczenia nie na wiele by się zdało? – zdumiał się Arthur. – Nie mamy innego wyjścia! – Komnata pozostaje tam, gdzie wcześniej – wyjaśnił Karp. – W starym Porcie Środy. Pod wodą. Nie mam pojęcia, jak głęboko. Poza tym nie jestem w stanie znaleźć drogi z tego miejsca na zewnątrz sali. – Dlatego że ta droga nie istnieje, czy z innego powodu? – spytał chłopiec. – Wyjście może istnieć – zapewnił go Karp. – Ale pomieszczenie jest dziwacznie zakrzywione i po prostu brakowało mi czasu na precyzyjne określenie jego lokalizacji w tkance Domu. Śmiem wątpić, by , komukolwiek udała się ta sztuka, z wyjątkiem samej Architektki. – Atlas! – wrzasnął Arthur, sięgnął do buta i wyciągnął zieloną książkę. – Potrafisz korzystać z Kompletnego Atlasu Domu i Bezpośrednich Przyległości! – Nie – odparł Karp. W tej samej chwili przy drzwiach prowadzących na pokład „Mola” zawrzało. Arthur wskoczył na wieko skrzyni na koce, należące do Kotapoduchy, aby cokolwiek widzieć ponad głowami Rezydentów. Spalony Słońcem, który pomagał kilku ostatnim maruderom, właśnie wpadł przez próg. – Runął kawał nieba! – ryknął, usiłując przekrzyczeć harmider. – Morze przybiera wygląd wody wpadającej do odpływu! – Musi istnieć droga ucieczki – wymamrotał Arthur. Przytrzymał Atlas i skupił na nim całą uwagę. – Arthurze... – odezwał się Karp. – Nie teraz! – syknął chłopiec. Kostki jego rąk pobladły, tak mocno ścisnął zieloną książkę. – Muszę się skupić! – Arthurze... Chłopiec nie zwracał uwagi na Karpia, koncentrując się na pytaniu. Czy istnieje wyjście z tego pokoju, prowadzące z powrotem do Domu? Atlas uparcie pozostawał zamknięty. Bez Klucza zupełnie nie reagował na Arthura. – Arthurze! – ryknął Karp, tak donośnie, że chłopcu zadzwoniło w uszach. – Nie mogę użyć Atlasu, ale potrafię pomóc ci przy korzystaniu z niego! Przyłóż prawą dłoń do szkła mojego słoika! Jebenezer uniósł słój, a Arthur plasnął wnętrzem dłoni w szkło. Karp natychmiast podpłynął, zrobił okrągły pyszczek i trzykrotnie pocałował wewnętrzną stronę naczynia, tam, gdzie przylegały doń palce chłopca. Za każdym razem słoik rozświetlał się coraz bardziej, a część jasności przenikała na zewnątrz i ogarniała palce Arthura.
– Zadaj pytanie! Arthur cofnął dłoń i ponownie chwycił Atlas. Powtórzył pytanie. Z taką determinacją pragnął, by księga się otworzyła, że całkiem przestał zwracać uwagę na to, co się działo wokół niego. Przez trzy sekundy nie zdarzyło się nic. – Musimy mieć... – zaczął Karp, lecz nie skończył. Atłas eksplodował, otwierając się na oścież. Arthur spadł ze skrzyni na koce, lecz Jebenezer, Suzy, Liść i inni Rezydenci otaczali go tak gęsto, że nawet nie dotknął podłogi stopami. Chłopiec nie zwracał uwagi na to, co się z nim dzieje. Śledził równe, błyskawiczne ruchy pióra niewidzialnego pisarza, kreślącego znaki w Atlasie. Słowa szybko zapełniały stronicę, a Arthur odczytywał je piskliwym głosem: – Gabinet kierownika biura Drugiego Działu Rachunkowości Spółki im. Świętego Dygby został siedmiokrotnie obrócony w bok i pochylony pod kątem dwunastu stopni ku niemożliwości, co wynikało z niekompetentnie przeprowadzonego remontu. Istnieją trzy sposoby ujścia z gabinetu. Pierwszy to statek „Mól”, przez dawne Drzwi Frontowe. Drugie wyjście prowadzi do Otchłani Nicości i zostało zapieczętowane pod podłogą, dziesięć kroków na lewo od Drzwi frontowych. Trzecie otwiera się w wieżyczce telegraficznej Spółki im. Świętego Dygby w dawnym porcie Środy i można je zlokalizować przez lustrzany tył dawnego schowka archiwum, obecnie przeznaczonego na szafę garderobianą... – Nie! – krzyknął Ichabod, lecz jego głos zanikł, stłumiony przez ciżbę Rezydentów, napierających na szafę. – Stać! – rozkazał Karp. – Wyznawcy, połączcie ręce! – Mole, baczność! – zaryczał Spalony Słońcem. – Modliszki, ani kroku! – wrzasnął Rondel. – I można je aktywować poprzez oddarcie tapety, pokrywającej wnętrze garderoby – dokończył chłopiec. Z trzaskiem zamknął Atlas, zeskoczył na podłogę i między Rezydentami przecisnął się do szafy. Był to wielki, dębowy mebel, na ponad trzy metry wysoki i pięć metrów szeroki. – Ichabodzie! – zawołał Arthur. – Czy trzeba użyć jakiejś sztuczki, by wejść do środka? – Nie, wasza lordowska mość – odparł Ichabod sztywno. Udało mu się stanąć u boku Arthura, ponownie był spokojny i opanowany. – Najzwyczajniej przejdź przez środek szafy. Gdybym jednak mógł najpierw usunąć ubrania kapitana, nim zostaną podeptane... Przerwał mu donośny trzask. Arthur poczuł, jak podłoga trzęsie się pod jego stopami. Nie czekał na dalsze słowa Ichaboda, od razu ruszył do lustra.
Szafa była w środku znacznie większa niż na zewnątrz. Na bocznych ścianach zainstalowano półki na ubrania i buty z cholewami oraz półbuty i wszelkiego typu dodatki. Tylną ścianę oklejono tapetą o prostym wzorze w niebieskie kwiaty. Pod ścianą stał szezlong oraz stolik z otwartym żurnalem. Arthur pośpiesznie podszedł bliżej, odepchnął stolik, a szezlong odciągnął od ściany. Potem uniósł rękę i szarpnął odstający róg tapety. Odlepiła się bez trudu, odsłaniając ukryte pod spodem lustra. Arthur zdarł jeszcze większy fragment papieru, a do pomocy mu rzucili się Suzy, Liść, Jebenezer i nawet Ichabod. Wszyscy zgodnie zdzierali tapetę. – A jeśli z drugiej strony jest naprawdę głęboko? – zasępiła się Liść.. – Czy podczas wynurzenia dostaniemy choroby dekompresyjnej? Czy w Domu istnieje choroba dekompresyjna? – Nie wiem! – wysapał Arthur. – Nie mamy wyboru, przyznasz. Musicie przejść na drugą stronę, gdy tylko zerwiemy papier. – A co z tobą? – zainteresowała się Suzy. – Muszę dopilnować, aby wszyscy wyszli – oświadczył. – Ruszajcie, bo tłum was stratuje. Gdy tylko niemal całkiem oderwali tapetę, Arthur odebrał Jebenezerowi słoik z Karpiem i wyszedł z szafy. Od razu zderzył się ze sztywnym murem wyczekujących Rezydentów, którzy ledwie wytrzymywali na swoich miejscach. Sytuacja była pod kontrolą za sprawą połączonych wysiłków matów, części Wyznawców Karpia oraz co bardziej odpowiedzialnych członków załogi. Arthurowi udało się przecisnąć z powrotem do skrzyni na koce. Stanął na niej, nie zwracając uwagi na silne wibracje, których odgłos przypominał rzężenie fatalnie wyregulowanego silnika samochodowego. – Karpiu, maksymalna głośność – zarządził Arthur. – Powtarzaj, co mówię. – Tak uczynię – odparł Karp. – Cisza! – „Cisza!” – Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej! – „Nie pchajcie się i czekajcie na swoją kolej!” – Wszyscy zdążą opuścić komnatę! – „Wszyscy zdążą opuścić komnatę!” – Słuchajcie uważnie, ale nie ruszajcie się, dopóki wam nie pozwolę! – „Słuchajcie uważnie, ale nie ruszajcie się, dopóki wam nie pozwolę!” – Musimy przejść przez dwie ściany luster. – „Musimy przejść przez dwie ściany luster”. – Powoli i ostrożnie przechodźcie przez lustra w szafie, a potem przez ich następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie na powierzchnię i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali.
– „Powoli i ostrożnie przechodźcie przez lustra w szafie, a potem przez ich następną warstwę. Na koniec znajdziecie się pod wodą. Wypłyńcie na powierzchnię i pomóżcie tym, którzy będą tego potrzebowali”. – Wszyscy z tyłu mają stać nieruchomo. Ci, którzy znajdują się przed szafą, niech powoli ruszają! – „Wszyscy z tyłu mają stać nieruchomo. Ci, którzy znajdują się przed szafą, niech powoli ruszają!” – Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez pośpiechu! Wszyscy się wydostaną! – „Gdy przed wami zrobi się luźniej, idźcie spokojnie naprzód! Bez pośpiechu! Wszyscy się wydostaną!” Arthur bezustannie wydawał polecenia, a Rezydenci sunęli ku lustrzanym drzwiom szafy. Co pewien czas któryś z nich wpadał w szał i Arthur wstrzymywał oddech, bojąc się wybuchu paniki, lecz sytuacja wracała do normy, gdyż spokojniejsi Rezydenci wpychali furiata z powrotem do kolejki. To trwa zbyt długo, uznał, kiedy musiał zejść ze skrzyni na koce, która pod wpływem wstrząsów zaczęła się rozpadać na kawałki. Podłoga pod jego stopami jaśniała brzydką, ciemnoczerwoną barwą. Gdyby nie Niematerialne Buty, z pewnością poczułby ciepło. – Idziemy nieco szybciej! – zakomenderował, a Karp powtórzył jego słowa. Około połowy Rezydentów wydostało się już z komnaty, zrobiło się więc luźniej i znikło niebezpieczeństwo fatalnego w skutkach zatoru. Pięć minut później na ścianach pojawiły się czarne, smołowate krople wielkości głowy Arthura. Podłoga się kołysała, podnosiła się nawet na dwadzieścia centymetrów. – Jeszcze szybciej! – krzyknął chłopiec. – Truchtem do szafy, a potem do środka, gdy zrobi się miejsce! Postarał się jak najlepiej zademonstrować, co rozumie przez trucht, choć cała podłoga podrygiwała, a na dodatek nie mógł zginać ukrytej pod krabim pancerzem nogi. Należało ewakuować jeszcze około dwustu Rezydentów, lecz na pomieszczenie napierała niewyobrażalna siła. Innymi słowy, „Mól" oraz otaczający go światek musiały być bliskie ostatecznej destrukcji. – Czy możesz mi powiedzieć, co się dzieje na zewnątrz? – wyszeptał Arthur do Karpia, zawczasu cofnąwszy się nieco. Chłopiec bezustannie się uśmiechał i machał dłonią do biegnących Rezydentów. – Chodzi mi o to, co jest poza „Molem”, o światek Złocienia. – Nadal istnieje, bo my jeszcze istniejemy – zauważył Karp. – Poczekaj chwilę, sprawdzę. Kilkakrotnie zawirował w słoiku i znieruchomiał. – Struktura fundamentu pozostaje stabilna, lecz znikły kosmetyczne elementy,
takie jak wzgórza. Imponujące. Ponuremu Wtorkowi brakowało autentycznego talentu, lecz jego dzieła zawsze były bardzo trwałe. – Ile czasu nam pozostało? – Minuty, już nie godziny – odparł Karp. – Nie potrafię powiedzieć nic bliższego. – Rozumiem – mruknął Arthur ponuro. W tylnych szeregach Rezydentów powstał mały zator, więc chłopiec ruszył tam i ujrzał Spalonego Słońcem, Rondla i kapitana Falę, którzy usiłowali skłonić kapitana Kotapoduchę do pozostawienia gabloty. Arthur niespecjalnie się zdziwił, że nie widzi Zgodniaka, który z pewnością uciekł już przez szafę. – Nie odejdę, jeśli nie zabiorę przynajmniej serca mojej kolekcji – załkał Kotapoducha. – Wystarczy mi tylko jedna gablota. Pomóżcie mi ją przenieść! Bez niej nigdzie nie idę. – Lordzie Arthurze, powiedz kapitanowi, że musi pozostawić znaczki – nalegał Spalony Słońcem. – Naprawdę musisz tak postąpić – przytaknął Arthur. – Rozejrzyj się. To miejsce lada moment czeka zagłada. Musimy się pośpieszyć, a ty powinieneś dać przykład innym. – Nie – zaprotestował Kotapoducha uparcie i przywarł do gabloty. – Jeśli moja kolekcja ma sczeznąć, to odejdę wraz z nią! – Chyba nie ma wyjścia, trzeba go zostawić – westchnął Arthur i rzucił okiem na pozostałych Rezydentów. Było ich jeszcze około pół setki przy szafie. Coraz trudniej było do niej wejść, gdyż podłoga gwałtownie podskakiwała. – Wszyscy pozostali, przechodzimy na drugą stronę luster! Odwrócił się i dołączył do stosunkowo spokojnego ogonka, który szybko znikał w szafie. Arthur z ulgą wsparł się na stojących obok Rezydentach, gdyż bez ich pomocy z pewnością by upadł. Podłoga podskakiwała całkiem nieprzewidywalnie. – Sufit się pochyla, prawda? – spytał, gdy kolejka liczyła już zaledwie dwudziestu Rezydentów. – W tamtym kącie. Błyskawicznie! W lewym rogu w głębi pomieszczenia dystans pomiędzy podłogą a sufitem zmniejszył się o połowę, przy czym sufit przez cały czas opadał, niczym gigantyczny, przemysłowy młot. W krótkim czasie dotarł do gablot, które tylko przez moment wytrzymywały napór. Po chwili rozprysły się na wszystkie strony, rozrzucając wokoło deszcz szkła i metalu. – Kotapoducho! To już koniec! Idziesz teraz albo nigdy! – wrzasnął Arthur, zbliżając się do szafy. Stało przed nim zaledwie dwunastu Rezydentów oraz Suzy i Liść. Arthur gwałtownie odwrócił głowę, na sekundę zapominając o Kotapodusze. – Przecież kazałem wam przejść! Teraz może się nam nie udać... Nie zdążył dokończyć, gdy podłoga przełamała się na pół i pośrodku
pomieszczenia powstała szczelina. Z jej głębi wytrysnęło żółte błoto, poprzedzone chmurami cuchnącego gazu. Kotapoducha pozostał po niewłaściwej stronie, nadal kurczowo ściskając gablotę. Arthur wstrzymał oddech, chwycił Liść i Suzy – a może to one chwyciły jego – i cała trójka przeskoczyła przez lustra szafy. Uczynili to w ostatniej chwili, bo w moment później szczelina przecięła podłogę jeszcze bardziej. Szafa się przewróciła. Wewnątrz ujrzeli splątaną masę podeptanych ubrań i połamanych mebli. Najgorsze jednak było to, że szafa upadła na front, jej wyłożony lustrami tył stał się więc sufitem, całkowicie nieosiągalnym, bo zawieszonym cztery metry nad trójką dzieci. – Staniecie mi na ramionach... – zaczął tłumaczyć Arthur, ale nie dostrzegł Spalonego Słońcem, który zaklinował się w rogu. Nie tracąc czasu, młodszy mat podniósł Liść i cisnął ją prosto w górę, przez lustrzane wrota. Gdy odwrócił się do Suzy, dziewczyna sama skoczyła, oparła mu stopę na ramieniu i bez pomocy wybiła się w górę. Arthur o mało się nie wywrócił, gdy jego opancerzona noga utknęła w rozrzuconych paltach. – Uciekaj! – krzyknął do Spalonego Słońcem. Rozpaczliwie usiłował się wyplątać i tylko pogarszał sytuację. – Uciekaj!
Rozdział 30 Spalony Słońcem rzucił się do ucieczki, ale mocarną ręką złapał Arthura i przytrzymał go pod pachą. Odbił się od odsłoniętych sprężyn szezlonga i wykorzystał je jako trampolinę, by wyfrunąć przez lustrzaną bramę wraz z chłopcem i plątaniną palt. Wydarzenia rozegrały się tak gwałtownie, że Arthurowi zabrakło czasu na nabranie oddechu. Nie zdążył też zabezpieczyć naczynia z Karpiem w kieszeni, więc słoik wypadł. Dostrzegł tylko, jak leci obok niego, potem przeniknął przez lustro i zagłębił się w wodzie. Arthur skopał z nóg krępujące palta, lecz Spalony go nie puścił. Ruszył tam, gdzie zdaniem Arthura powinna być powierzchnia – chłopiec nie widział nic poza granatową tonią i masami baniek powietrza. Możemy się znajdować setki metrów pod wodą, pomyślał. Dotarłem tak daleko i na sam koniec się utopię... Nie uda mi się... Rezydenci sobie poradzą, ale ja nie. Liść też nie... Wszystko przeze mnie, powinienem był kazać jej opuścić szpital. Jak teraz wytłumaczę się przed jej rodzicami? Muszę nabrać powietrza, muszę nabrać powietrza... Granatowa woda nieoczekiwanie pojaśniała, a chłopiec otrząsnął się z panicznych myśli. Wszędzie dookoła ujrzał Rezydentów: niektórzy gwałtownie wymachiwali rękoma i nogami, inni płynęli pieskiem, jeszcze inni po prostu unosili się na falach. Potem, zanim zdołał pomyśleć, że światło musi oznaczać bliskość powierzchni, nagle wypłynął z głębiny. Wystawił głowę, ujrzał jasność, poczuł zapach powietrza. Odetchnął głęboko i wybuchnął śmiechem, a jednocześnie z nosa popłynęła mu woda. Dookoła widział rozkołysane głowy Rezydentów, łagodnie poruszanych niską falą. Pobieżnie rozejrzał się wśród najbliższych rozbitków, wypatrując twarzy, które najbardziej pragnął ujrzeć. W końcu je zobaczył. Suzy płynęła w odległości około dziesięciu metrów od niego. Liść znajdowała się nieco bliżej. Arthur dostrzegł także słoik po dżemie, w tajemniczy sposób sunący po wodzie, prosto ku jego dłoni. – Możesz już mnie puścić – poprosił Spalonego Słońcem. – Dzięki. – Statek mi przepadł, ale jak dotąd nie straciłem ani jednego pasażera – oznajmił Spalony. Puścił Arthura, który natychmiast poszedł pod wodę i trzeba go było z powrotem wyciągać. Dopiero po chwili przypomniał sobie, jak należy pływać w miejscu, by nie tonąć. – Wezwałem Utopioną Środę – oświadczył Karp. – Jest już w drodze, niedługo się zjawi. – Co takiego? Ona nas pożre! Powinniśmy najpierw wyjść na stały ląd!
– Z pewnością nas nie pożre – pośpieszył z zapewnieniem Karp. – Nie trać wiary, Arthurze... Arthur nie słuchał. Wychylił głowę z wody, aby się rozejrzeć. Miał nadzieję, że ujrzy jakieś oznaki lądu albo statku. Wszędzie dookoła widział jednak tylko tysiące unoszących się w wodzie Rezydentów, którzy kojarzyli mu się ze smakowitymi przekąskami dla szaleńczo głodnego Lewiatana. – W jaki sposób się z nią skontaktowałeś? – Jestem Wolą. Ona jest Wykonawcą. Skoro wróciłem do Domu, mogę przemawiać bezpośrednio przez jej umysł, podobnie jak porozumiewałem się z tobą, Arthurze. – Powiedz, żeby przybrała ludzką postać – poprosił Arthur. – I nakaż jej, by poleciła swojej Jutrzence sprowadzić tu jak najwięcej statków. Potrafisz to zrobić? – Przekażę tę wiadomość bezpośrednio do jej umysłu – zobowiązał się Karp. – Nie mogę zaręczyć, że przeniknie w całości. Gotowe. – A umiesz porozumieć się z umysłem kogoś innego? – zainteresował się Arthur. – Dajmy na to, Szczurów w Wyproście? Karp przecząco potrząsnął wąsopodobnymi naroślami. – Nie – odparł. – Jestem z tobą powiązany jako z Prawowitym Dziedzicem, a Środa jest Wykonawczynią. – Ziemia! Okrzyk zabrzmiał z prawej strony Arthura, gdzie pływała grupka Rezydentów. Chłopiec obrócił się dookoła, lecz miał pewność, co zobaczy, jeszcze zanim spojrzał. Prosto ku nim nadciągała Utopiona Środa, niezmiennie gigantyczna i niemal na pewno wygłodniała. – Udało się! – Krzyczała Suzy, która płynęła na plecach, mocno chlapiąc wodą. – Nie mów „hop” – przestrzegł ją Arthur. – To jeszcze nie koniec. Najprawdopodobniej zostaniemy pożarci. Środa się nie powstrzyma, jeśli ujrzy tylu Rezydentów w jednym miejscu. Dla niej jesteśmy jak trzy tysiące precli, podanych na przekąskę. – To ona? – zdumiała się Liść, która pływała z wprawą i bardzo ekonomicznie. Odchyliła się i swobodnie unosiła na wodzie, wykonując okrężne ruchy rękoma. – Ho, ho! Wielka sztuka! – Jeśli komuś przychodzą do głowy jakieś światłe myśli, to nadeszła pora, by je wyartykułować – zauważył Arthur i wypluł nieco słonej wody, która wlała mu się do ust. – Szkoda, że nie ma z nami Kapitana – westchnęła Suzy. – Ciekawie byłoby się przekonać, co jego harpun może zrobić z tak olbrzymim wielorybem. – Wykluczone! – zaprotestowała Liść. – Nikt przy mnie nie będzie dźgał
harpunem żadnego wieloryba. Należę do Greenpeace... – Ona nie mówi poważnie, Liść – zwrócił jej uwagę chłopiec. – Zresztą, Żeglarz i tak by czegoś podobnego nie zrobił. Tak sądzę. Szkoda, że go tu nie ma. Na jakimś statku, rzecz jasna. – Żeglarz? – zainteresował się Karp. – Mowa o adoptowanym synu Architektki? Średnim? – Tak – potwierdzili jednocześnie Arthur i Suzy. – Niewykluczone, że potrafiłbym przemówić do jego rozumu – zadumał się Karp. – Ostatecznie jest spokrewniony z Architektką. Właściwie na tej samej zasadzie mógłbym też porozumieć się ze Szczurołapem lub z lordem Niedzielą. – Lord Niedziela! – wykrzyknął Arthur. – Jak to? Czy on... ? – Jest najstarszym dzieckiem Architektki i Starucha. Był to ich pierwszy wspólny eksperyment, w którego trakcie Architektka zasiedliła ciało śmiertelnej kobiety... – Wystarczy, nie pora na lekcje historii – przerwał mu Arthur. Utopiona Środa stawała się coraz większa, a radosne okrzyki „Ziemia!”, wydawane przez Rezydentów, ustąpiły miejsca wrzaskom przerażenia. – Spróbuj nawiązać kontakt z Żeglarzem! Może uda mu się przypłynąć tu na statku i zabrać nas na pokład, zanim Środa... – To nie takie proste – wyznał Karp. – Nie widziałem się z nim od tysiącleci, a poza tym nie mogę go do niczego zmusić. Na początek muszę spróbować przypomnieć sobie, jak wygląda. Jestem jednak pewien, że Środa nas nie zje... – A może spróbujesz użyć amuletu od Żeglarza, który przy sobie nosisz? – podsunął Spalony Słońcem Arthurowi. – Czy też się wyczerpał? – Amulet Żeglarza? – spytał Arthur. Wyciągnął go spod ubrania, ponownie zanurzył się pod wodę i wypłynął, głośno parskając. – Sądzisz, że ten przedmiot ma moc? – Tak głosi legenda – potwierdził Spalony. – Doktor Scamandros powiedziałby więcej, ale go nie ma, podobnie jak naszego zmarłego kapitana Kotapoduchy. – Mam nadzieję, że Scamandros żyje – mruknął Arthur. – „Balaena” zapewne musiała odpłynąć z jakiegoś powodu. Och, ty nic nie wiesz! Doktor przetrwał potyczkę ze Złocieniem. Uciekł do mnie, a potem... Resztę ci opowiem później. Co dokładnie głosi legenda na temat tego dysku? – Podobno wystarczy do niego przemówić, by Żeglarz cię usłyszał – wytłumaczył Spalony. – Już to robiłem! – zaprotestował Arthur. – Wielokrotnie, kiedy po raz pierwszy wpadłem do wody. Karpiu, musisz porozumieć się z Żeglarzem. – Czy miał siwe włosy, czy też raczej białe? – spytał Karp. – Moim zdaniem wieloryb się jednak kurczy – zauważyła Suzy.
Wszyscy się obrócili, aby to sprawdzić. – Bo ja wiem – zastanowił się Arthur. – Chyba jednak wygląda tak jak przedtem. – Patrz uważnie – nalegała dziewczyna. – Mniejszy się robi. – Tak, to prawda – potwierdził Spalony. – Ale czy skurczy się w dostatecznym stopniu? – Nawet jeśli się kurczy, to i tak nie powinniśmy jej kusić widokiem mnóstwa Rezydentów, wystawionych na pożarcie – odparł Arthur. – Dlatego zabiorę Karpia i wyruszę Środzie na spotkanie. Wszyscy pozostali odpłyną w przeciwnym kierunku. Zgoda? – Nie ma mowy – zaprotestowała Liść. – Zostaję z tobą. Jesteś moim biletem powrotnym do domu. – A ja chcę zobaczyć, co się stanie – oznajmiła Suzy. – Jeśli Środa powróci do normalnych rozmiarów, będziemy mogli pomóc ci walczyć z nią, w razie potrzeby. – Spalony Słońcem, czy możesz przynajmniej zacząć zbierać Rezydentów i przygotowywać ich do odpłynięcia? – poprosił Arthur. – Naprawdę uważam, że pokusa może się okazać zbyt silna dla Środy. – Tak jest, wasza lordowska mość – potwierdził Spalony, zasalutował, dłonią dotykając czoła, i zanurkował. – Wy dwie powinnyście zrobić dokładnie to samo – podkreślił chłopiec. – Powiedzieć „tak jest” i odpłynąć. – Uważaj, bo cię posłuchamy – odparła Liść. – Arthurze, nie musisz wszystkiego robić sam. Chłopiec nie odpowiedział. Po prostu ruszył ku nadpływającemu Lewiatanowi. W skrytości ducha cieszył się jednak, że nie jest sam. Poza tym Środa faktycznie się kurczyła, liczył więc na to, że wszystko pójdzie dobrze. – Nie muszę zatem podejmować prób przeniknięcia umysłu Żeglarza? – zapytał Karp. – Czy odzyskałeś wiarę we mnie? Arthur wypluł trochę wody. – Tak – przyznał. – Można tak to ująć. Znieruchomiał i dla odpoczynku przez chwilę unosił się w miejscu. Potem popatrzył za siebie. Rezydenci bardzo powoli wyruszali w przeciwnym kierunku, jednak nie tylko to przykuło uwagę chłopca. – Czyżbym na horyzoncie dostrzegł statek? – spytał. – Trzymasztowa brygantyna, pod pełnymi żaglami – objaśniła Liść, osłaniając dłonią oczy. – Jak widzisz, nie zasypiałam gruszek w popiele na pokładzie „Modliszki”. Albert... Albert był też dobrym nauczycielem. – Chłopiec okrętowy! – wymamrotał Arthur, nagle ogarnięty przerażeniem. – Nie widziałem go! Nie zostawiliśmy go, prawda?
– Nie – westchnęła Liść bardzo cicho. Jej oczy poczerwieniały, choć Arthur nie dostrzegł łez na mokrej od morskiej wody twarzy dziewczyny. – On... Albert... zginął podczas ataku Złocienia na statek. Usiłowałam o tym nie myśleć... Dlatego chcę wracać. Nie mam ochoty na następne przygody. Arthur milczał. Zupełnie nie wiedział, co powiedzieć ani co zrobić. – Żył bardzo długo – wyjaśniła Suzy. – Pewnie po wielekroć dobrze się bawił, nawet jeśli nie pamiętał dziesiątej części tych uciech. Wszystko to z powodu czyszczenia między uszami. Tak jak my, wszystkie inne dzieci Szczurołapa, zmarłby dawno temu, gdyby mieszkał na starej Ziemi. Pamiętaj, to, czego cię nauczył, na zawsze pozostanie przy tobie. Powtarzamy sobie te słowa, kiedy jedno z nas odchodzi. – Utopiona Środa jest już blisko! – zagrzmiał Karp nieoczekiwanie. – Nadeszła pora, by uwolnić mnie! Lordzie Arthurze, zechciej odkręcić wieczko słoja. Arthur otarł oczy, mocno machnął nogami i podniósł słoik. – Złocień nie żyje, a jego restrykcje odeszły wraz z nim – zauważył Karp. – Przywykłem do tego miejsca, niemniej dłużej nikt mnie nie będzie więził. Chłopiec się zanurzył, zdejmując zakrętkę, lecz Liść i Suzy pomogły mu wypłynąć na powierzchnię. Wierzgały znacznie skuteczniej niż Arthur, był im więc wdzięczny za pomoc, choć od czasu do czasu ich kopniaki trafiały w niego. Karp wypłynął na wolność. Drobna, złota rybka skierowała pyszczek ku nadciągającemu pędem wielorybowi. – Środo! – zaryczał Karp. – Ja, Trzecia Część Woli Naszej Najwyższej Stwórczym, Najważniejszej Architektki Wszechrzeczy, wzywam cię, byś wypełniła ciążący na tobie obowiązek, przynależny Wykonawczyni rzeczonej Woli! Utopiona Środa zwolniła i zaczęła się kurczyć w szybszym tempie, choć nadal zmierzała przed siebie. Gdy pozostało jej do pokonania jeszcze tylko dziesięć metrów, miała rozmiary zniekształconego delfina. Zwierzę wyskoczyło z wody, a gdy opadło, było już kobietą, która stanęła na falach niczym na stałym lądzie. Nie przypominała zdeformowanej, bryłowatej istoty, którą Arthur widział wcześniej. Była piękna i elegancko ubrana w suknię z lśniącej masy perłowej. W dłoni kobiety jaśniał Trzeci Klucz w formie trójzębu. Tylko niekontrolowane drżenie tej dłoni oraz błękitna krew, sącząca się z przygryzionej wargi, świadczyły o tym, ile Środę kosztuje utrzymanie takiego reprezentacyjnego wyglądu. – Ja, Środa, Wykonawczyni Woli Najważniejszej Architektki Wszechrzeczy, potwierdzam, że rozpoznaję Trzecią Część Testamentu i zapytuję, w czyje ręce mam złożyć to, co mi powierzono? Arthur wiedział, co powinno nastąpić dalej. Bez przypomnienia ze strony Karpia, podtrzymywany przez Liść i Suzy, mówił szybko, lecz wyraźnie. – Ja, Arthur, namaszczony na Dziedzica Królestwa, przejmuję ten Klucz, a wraz z nim Mistrzostwo Morza Granicznego. Przejmuję je krwią i kością, podczas
walki, z prawdy, z testamentu i wbrew wszelkim przeciwnościom. Trójząb wyfrunął Środzie z ręki i wpadł w dłoń Arthura. Gdy zacisnął wokół niego palce, poczuł, jak Suzy i Liść go puszczają, a on sam unosi się ponad wodę. W tej samej chwili Utopiona Środa krzyknęła z bólu i zgięła się wpół, zanurzając w wodzie. Chwyciła się za brzuch i przetoczyła, a jej ręce i nogi zaczęły puchnąć jak balony. – Bądź taka jak dawniej – rozkazał Arthur, kierując w jej stronę Trzeci Klucz. – Kiedy nie bywałaś głodna, kiedy jeszcze była tu Architektka. Opuchlizna ustąpiła, lecz Środa nadal zwijała się z bólu i tonęła. – Pływaj! – rozkazał chłopiec. Poczuł drżenie trójzęba w dłoni, a morze wokół Środy momentalnie przybrało intensywnie niebieską, wyrazistą barwę. Środa wyskoczyła na powierzchnię, ściskając się za żołądek. – Za późno, lordzie Arthurze – zaskrzeczała Rezydentka. – Jestem zatruta od środka. Nicość zżera moje ciało i kości, wkrótce sczeznę! Dziękuję ci jednak, bo nie chciałam takiego końca, jaki mi groził, kiedy byłam gigantem, niemal ogłupiałym z głodu. Niech twe rządy nad moim Morzem Granicznym będą zacne, lordzie Arthurze! Gdy mówiła, w jej ustach zamigotał mały, przypominający klejnot przedmiot. Drżał na jej wardze na tyle długo, że Arthur mógł go rozpoznać. W chwili gdy rzecz spadła, skierował na nią moc Trzeciego Klucza. – „Balaena” – powiedział, aby jednoznacznie określić, do kogo kieruje polecenia. – Podpłyń tutaj, nie zmieniając swoich rozmiarów do czasu wypełnienia rozkazu. Machnął trójzębem, a wówczas mały, metalowy przedmiot o wyglądzie cygara popłynął w powietrzu nad wodą. Arthur opuścił trójząb, a wtedy łódź podwodna powoli opadła. Gdy dotknęła fal, woda rozprysła się na wszystkie strony w ogromnym wybuchu, z którego wynurzył się normalnej wielkości okręt, nieco pokiereszowany, lecz cały. Arthur ponownie popatrzył na Utopioną Środę, ale pozostała po niej wyłącznie okropna, oleista plama Nicości, która pod wiatr zmierzała ku Liść i Suzy. Chłopiec wycelował trójząb, rozkoszując się uczuciem przenikającej go potęgi. – Powróć do Otchłani! – rozkazał. W odpowiedzi morze zamigotało złociście i wszystkie pozostałości Utopionej Środy znikły bez śladu.
Rozdział 31 Oszołomiony Arthur nie mógł się ruszyć przez co najmniej minutę po tym, jak pozbył się Nicości. Zdarzenia rozegrały się błyskawicznie, a teraz jeden z siedmiu
Wykonawców Woli Architektki był nie tylko pokonany, lecz w dodatku martwy. Trzeci Klucz do Królestwa spoczywał w dłoni Arthura. – A gdybyś tak pomógł nam wszystkim chodzić po wodzie? – w końcu zaproponowała Suzy, nie mogąc się doczekać, aż Arthur przestanie stać jak posąg i gapić się na trójząb w dłoni. – Przepraszam – wymamrotał. Machnął bronią i wyobraził sobie, że Suzy i Liść wynurzają się z fal. Tak się stało, lecz obie dziewczyny wystrzeliły na wysokość około siedmiu metrów i ponownie wpadły w toń, zanurzając się do pasa. Dopiero po chwili stanęły na wodzie jak należy. – Co dalej? – zapytała Liść. – Musimy objąć dowództwo nad tym statkiem i szybko dotrzeć do Portu Środy – wyjaśnił Karp, który nagle urósł do podobnych rozmiarów jak wtedy, gdy Arthur ujrzał go po raz pierwszy. – Czeka nas dużo pracy do nadzorowania. Ha, ha. Przepraszam. Czeka nas mnóstwo roboty. Należy powołać nowego Południka i Zmierzchnika. Będę musiał udać się na spotkanie z Pierwszą Damą, mając na względzie, hm, scalenie moich akapitów w większą całość. Mam uzasadnione podejrzenia, że Morze Graniczne rozlało się na obszary, do których nie powinno docierać, trzeba będzie zatem ponownie ustalić jego limity. Sądząc po łupach Złocienia, zaistniał zakrojony na szeroką skalę handel, nielegalny i niebezpieczny, pomiędzy Domem a Poślednimi Królestwami. Tę sprawę należy uregulować... Karp kontynuował, ale Arthur nie słuchał. Na powierzchnię wody, tuż przed dziobem „Balaeny” wypływało mnóstwo przedmiotów. Były to zagubione rzeczy, które wynurzały się z głębin. Uwagę Arthura przykuł jeden z nich, mały i okrągły, w nietypowym odcieniu koloru żółtego. Chłopiec zbliżył się do niego, nie zwracając uwagi na ostrzegawczy okrzyk Karpia. Przedmiotem okazał się pluszowy, żółty słoń, który spał, zwinięty w kłębek. Jego głowa i trąba były nagie, bo żółty plusz w tych miejscach zupełnie się wytarł. Arthur podniósł swoją dawną własność. Jedyną zabawkę, którą przed śmiercią ofiarowali mu prawdziwi rodzice. Bawił się nią latami, lecz zgubił ją podczas pikniku, zorganizowanego z okazji jego piątych urodzin. Przyczyną utraty słonia był pośpiech, bo deszcz zmusił ich do nagłego powrotu. Bob i Emily szukali pluszaka przez cały następny dzień, a jego starsi bracia i siostry jeszcze kilka razy powracali w to samo miejsce, by kontynuować poszukiwania, lecz słoń zginął na dobre. Arthur wsunął przytulankę do kieszeni i odwrócił się do towarzyszy. W tej samej chwili za plecami chłopca odskoczyła pokrywa włazu w kiosku „Balaeny”. Z łodzi wygramolił się Szczur z głową owiniętą zakrwawionymi bandażami. Gdy znalazł się już na zewnątrz, sięgnął do środka jednostki i pomógł wyjść doktorowi Scamandrosowi. – Lordzie Arthurze! Sukces! Pokonałeś Utopioną Środę! – zakrzyknął doktor. – Pomogła mi – odparł Arthur. – Cieszę się, że nic ci nie jest, doktorze. Co się
stało? – Ech, długo by gadać – westchnął Scamandros i zszedł na kadłub jednostki, aby nie tarasować drogi Szczurom. Kilku członków załogi wyłoniło się z kiosku i opuściło na wodę pneumatyczną tratwę. – Obawiam się, że ta łajba trzyma się tylko za sprawą mojej mizernej magii, która zresztą przestaje już wystarczać. Lordzie Arthurze, czy właściwie nie mógłbyś... ? Chłopiec podniósł Klucz i wycelował go w łódź podwodną. – Nie toń! Ręka mu zadrżała, gdy wydawał polecenie. Ze zdumieniem poczuł, że utrzymanie trójzębu wymaga od niego wysiłku. Klucz zadrżał chłopcu w dłoni i stał się nieprzyjemnie ciepły. – Skażenie Nicością – sapnął Scamandros, ze szczurzą pomocą pakując się na tratwę. – Gdy wszyscy wyjdą, najlepiej poślij łajbę na dno. Arthur skinął głową. Złapał Klucz drugą ręką, a i tak musiał wytężyć się ze wszystkich sił, aby utrzymać go w poziomie. Odnosił wrażenie, że trójząb jest czymś w rodzaju dźwigni, podtrzymującej wyjątkowo ciężki ładunek. Kiosk sprawiał wrażenie opuszczonego. Klucz powoli opadał coraz niżej, a gdy Arthur uznał, że nie da rady utrzymać go ani chwili dłużej, z włazu wyskoczył OGoniasty i wpadł prosto do wody. W tym samym momencie tratwa odbiła od kadłuba łodzi, a Scamandros bez czucia padł na plecy. Wielkie fragmenty „Balaeny” natychmiast się pokruszyły i odpadły. – Dalej – mruknął Arthur. – Wracaj do Otchłani. Jednostka zapadła się w sobie i na sekundę przeobraziła w małą, ciemną gwiazdę. Potem i ona znikła. Arthur wsunął lewą dłoń do kieszeni i pogłaskał miękkie, syntetyczne futro słonia, porównując ciężar zabawki i Klucza w prawej ręce. Nadal czuł moc Klucza, łagodnie przenikała mu dłoń. Potęga magicznego przedmiotu go przeobrażała, czyniła z niego Rezydenta. Uniemożliwiała bycie człowiekiem. Tak długo, jak długo korzystał z Klucza. – Hej, ho, Arthurze! Autorem pozdrowienia nie był Karp. Ktoś krzyknął równie donośnie, może nawet głośniej, ale znacznie niższym głosem. Arthur drgnął i rozejrzał się dookoła. Trzymasztowa brygantyna zwijała żagle w odległości zaledwie stu metrów, a jej dowódca nawoływał z pokładu rufowego. Nie używał przy tym tuby nagłaśniającej. Kapitan był wysoki i mocarny, w dłoni ściskał harpun, który migotał i lśnił nieziemskim światłem. – Przybyłem szybko jak wiatry, które niosły mnie przez tuzin światów! – zawołał Żeglarz. – Widzi mi się jednak, że żadnej pomocy nie potrzebujesz, bo chadzasz tam, gdzie inni muszą pływać albo stać na drewnianym pokładzie. Arthur z niedowierzaniem pokręcił głową. Tyle czasu pełen trwogi prosił go o
pomoc i liczył na to, że amulet coś uczyni, a Żeglarz przybył dopiero teraz! – Nie zamierzam długo chodzić po wodzie! – krzyknął chłopak i zatknął Trzeci Klucz za pasek. Gdy tylko wypuścił przedmiot z ręki, zaczął ponownie tonąć, a wraz z nim Suzy i Liść. – Jak widzisz, ktoś musi nas zabrać na pokład – zawołał, zanim woda zalała mu usta. – Nas i trzy tysiące Rezydentów. Powinniśmy jak najszybciej dotrzeć do Portu Środy. – Zapraszam cię do siebie – odparł Żeglarz. – Jeśli chodzi o twoje trzy tysiące Rezydentów, niedaleko z tyłu śpieszy pięć jednostek pierwszorzędnych Szczurów. Przyjmą pasażerów za stosowną opłatą. – Środowy Południk ureguluje rachunek – zapewnił go Arthur. Brygantyna wyraźnie się zbliżyła, nie musiał więc już tak głośno krzyczeć. – Środowy Południk nie istnieje! – zaprotestował Karp. – Niegdyś nazywał się Spalony Słońcem – wyjaśnił Arthur. – Formalnościami zajmiemy się po dotarciu na brzeg, pod warunkiem że interesuje go ta posada. Będzie też nowy Zmierzchnik, jeśli wyrazi na to chęć, gdy odzyska przytomność. Mam na myśli Rezydenta, znanego jako doktor Scamandros. – Niebywałe odstępstwo – podsumował Karp. – Wierzę, że w takich sprawach powinieneś konsultować się ze mną. – Wierz w co chcesz – mruknął Arthur, pochylił głowę i wykonał kilka pływackich ruchów, aby zbliżyć się do siatki, przerzuconej przez burtę brygantyny. – Do zobaczenia w Porcie Środy. Tylko się pośpiesz! – Co takiego? – osłupiał Karp. – Co zamierzasz uczynić? – Wracam do domu – wyjaśnił chłopiec. – Muszę wiedzieć, czy wszystko tam w porządku. Potem jeszcze się tu zjawię, aby zmierzyć się z Panem Czwartkiem. Trzeci Klucz zatrzymuję, chwilowo. Nie planuję z niego zbyt często korzystać. – Ależ jesteś potrzebny tutaj! – zaprotestował Karp. Wybałuszał ślepia na Arthura tak, jak tylko ryby o wybałuszonych ślepiach potrafią. – Klucz musi być tutaj. Bez niego zostanie zachwiana równowaga pomiędzy Morzem Granicznym, Królestwami i Nicością! Arthur zaczął wdrapywać się na siatkę, Suzy i Liść deptały mu po piętach. Nagle zawisł nieruchomo, wpatrzony w Karpia. – Potrzebuję go! – krzyknął. – Mam dość bezsilności, kiedy zjawiają się Potomne Dni, atakują moich bliskich, mój świat, albo ciągną mnie tutaj i wpędzają w kłopoty. Jak powiedziałem, tylko na chwilę zajrzę do domu i upewnię się, czy wszystko gra. Potem wrócę. Nie chcę, ale wiem, że muszę. Ponownie ruszył na górę, ale na pokładzie ponownie spojrzał w dół, na Karpia. – Dlatego daj mi spokój! – dodał. – Nie licz na to – poradziła mu Liść. – Potomne Dni też ci nie odpuszczą. – Wiem! – prychnął Arthur. – Wiem...
– Usilnie proszę o wybaczenie – przerwała mu Suzy głosem dobrze ułożonej pensjonarki. – Niezwłocznie muszę znaleźć jakiś stosowny przyodziewek, aby się weń przebrać. Panno Liść, za pozwoleniem, mogłabym zaopatrzyć w sukienkę także ciebie. – W sukienkę? – zdębiała Liść. – Niby czemu miałabym wkładać sukienkę? – Obiecała Pierwszej Damie, że na Morzu Granicznym będzie się przyzwoicie zachowywać – wyjaśnił Arthur pośpiesznie. – To jeszcze jeden uzasadniony powód, aby się stąd zmywać. – W rzeczy samej, pałam chęcią powrotu – zapewniła ich Suzy i lekko kiwnęła głową. Popędziła po pokładzie, przystając tylko po to, aby dygnąć przed Żeglarzem. Wilk morski uchylił czapki i zarechotał, zanim podszedł do Arthura i podał mu rękę. Mocno uścisnęli sobie dłonie. – Którędy droga, lordzie Arthurze? – zapytał Żeglarz. – Mam zamiar opłynąć Morze Graniczne, bo dawno nie żeglowałem po tych wodach. Chętnie jednak wysadzę cię wszędzie tam, gdzie zechcesz. – Choćby na Ziemi? – Liść postawiła sprawę jasno. Żeglarz zatopił w niej przenikliwe spojrzenie niebieskich oczu. – Chłopak okrętowy z reguły winien dodawać słowa „panie kapitanie” na końcu pytania – upomniał ją dowódca. – Tak, mogę pokierować ten statek ku Ziemi, gdyż gdziekolwiek wody Morza Granicznego obmyją linię brzegową, tam mogą ponownie wrócić. Nie uważam jednak takiego posunięcia za właściwe. Morze Graniczne już się rozpłynęło nazbyt daleko. Ryba trafiła w sedno. Brzegi i granice tego morza należy ograniczyć Trzecim Kluczem. – Wrócę z nim – zaprotestował Arthur. – Tymczasem jednak, czy możesz nas zabrać do Portu Środy, abyśmy windą dostali się do Niższego Domu? – Tak jest – potwierdził Żeglarz. – Niechże będzie i Port Środy. – Dokąd chcesz się przedostać z Niższego Domu? – chciała wiedzieć Liść. – Przejdziemy przez Frontowe Drzwi – wytłumaczył jej chłopiec zmęczonym głosem. Ugiął lewą nogę i popatrzył z góry na krabi pancerz. Mógłby go usunąć Trzecim Kluczem, lecz wolał zaczekać do ostatniej chwili. Czuł, że trudno mu będzie wyjaśnić, co się stało z poprzednim odlewem. – Potem prosto do szpitala. Obyśmy znaleźli się na miejscu kilka sekund po tym, jak znikliśmy. – Cały czas będzie środa? – Aha. – Najdłuższa środa w moim życiu – westchnęła Liść. – Z radością wrócę do domu. – Ja też – mruknął Arthur.
Rozdział 32 Arthurze, czy na pewno dobrze się czujesz? – zapytała Emily. Ponownie kręciła się niespokojnie przy jego łóżku. Chłopiec popatrzył na nią, ale nic nie powiedział i nie spojrzał jej w oczy Emily odwróciła się, aby sprawdzić odczyty na sprzęcie diagnostycznym ustawionym przy łóżku. – Ejże, synu – przemówił Bob z drugiej strony. – Wystarczy powiedzieć, że wszystko gra. Wiem, że eksplozja głównej rury doprowadzającej wodę musiała być dla ciebie wstrząsem, ale już jesteś po badaniach i wiadomo, że nie odniosłeś obrażeń. Arthur przetoczył się na brzuch i ukrył twarz w poduszce. Emily i Bob wymownie popatrzyli sobie w oczy nad plecami chłopca. – Na moment wyjdziemy na dwór – westchnęła Emily i ruchem głowy wskazała drzwi. – W razie czego będziemy nieopodal. – Poza tym tędy nie przebiegają żadne rury – dodał Bob. – Sprawdziłem. Nic się nie może zdarzyć. Rodzice Arthura wyszli cicho i zamknęli za sobą drzwi. Na korytarzu głęboko odetchnęli. – Nigdy taki nie był – jęknęła Emily. – Przenigdy, nawet wtedy, gdy prawie stracił przytomność, a cały zespół ludzi pracował nad przywróceniem mu pracy płuc. – Całe to zdarzenie wydaje mi się mocno zastanawiające – wyznał Bob. – Chłopak musiał przeżyć silny wstrząs. Nikt nie potrafił mi wyjaśnić, dlaczego w pionowej rurze wodociągowej tak gwałtownie podskoczyło ciśnienie. – Cięcia budżetowe – odparła Emily słabym głosem. – Szpital od lat wymaga dofinansowania. Tylko niech mi ktoś wytłumaczy, czemu Arthur nic nie mówi. Jest jakiś taki... Sama nie wiem. Po prostu nie przypomina siebie. W pokoju szpitalnym Bezskóry Chłopiec wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu i uwolnił iluzję mięśni, pokrywającą połowę jego ciała. Nieistniejąca część zniknęła, odsłaniając rudą ochrę kości szkieletu.