Graham Masterson
Diabelski Kandydat
Jeżeli pragniesz stać się prawdziwym magiem i realizować moje czyny, powinieneś posiąść
wiedzę zarówno Boga, jak i...
2 downloads
6 Views
Graham Masterson
Diabelski Kandydat
Jeżeli pragniesz stać się prawdziwym magiem i realizować moje czyny, powinieneś posiąść
wiedzę zarówno Boga, jak i innych stworzeń; nie wolno ci jednak czcić go w żaden sposób,
gdyż nie uraduje to Księcia Świata.
Ty, który pragniesz uprawiać moją sztukę, pokochaj duchy piekła i tych, którzy panują w
powietrzu; bo tylko oni mogą uszczęśliwić nas w tym życiu; ty, który poszukujesz mądrości,
szukaj jej u diabła samego.
Bo czyż istnieje rzecz na świecie, której najlepszym wyrazicielem nie jest diabeł, Książę
Świata?
Proś, czego pragniesz: bogactwa, zaszczytów, chwały? To wszystko otrzymasz od niego. Lecz
jeśli oczekujesz dobra po swojej śmierci - oszukujesz samego siebie.
Z przedmowy do Udręk piekielnych przypisywanych doktorowi Faustowi
KSIĘGA PIERWSZA
WALKA
ROZDZIAŁ I
Po tym jak Hunter Peal wybrany został prezydentem, często pytano mnie, kiedy
nabrałem przekonania, że wygra wybory.
Odpowiadałem wówczas, że nastąpiło to tego dnia, kiedy w gorące przedpołudnie w
Billings, w stanie Montana, podał mi rękę i potrząsnął nią energicznie, a ja zobaczyłem, jak
jest spokojny, opanowany i pewny siebie. Tego dnia stwierdziłem, że Hunter wygląda tak, jak
właśnie powinien wyglądać człowiek, który będzie w stanie podejść do problemów całej
Ameryki w taki sposób, w jaki ojciec podchodzi do problemów swoich dzieci.
Czasami odpowiadałem też, że nastąpiło to wówczas, kiedy pewnego dnia wyszedłem
na werandę rancza Huntera Peala w Kolorado Springs, w stanie Kolorado, rancza, które
wybudował jeszcze jego ojciec, i zobaczyłem go stojącego samotnie, szczupłego, wysokiego,
z fryzurą rozwiewaną przez wiatr, wpatrującego się dalekosiężnym, skupionym spojrzeniem
we wschodni horyzont, z wyrazem twarzy, który przywodził na myśl oblicze amerykańskiego
pioniera z odległych czasów.
Kiedy nie byłem w tak sentymentalnym nastroju, odpowiadałem też, że ostatecznego
przekonania nabrałem wówczas, gdy w wieczór wyborów NBC podała, iż Ohio i Illinois
głosowało za Pealem i najprawdopodobniej Kalifornia głosować będzie tak samo.
Mówiłem tak, ponieważ na tym polegał mój zawód. Byłem szefem personelu Peala, a
ściślej tej jego grupy, która odpowiadała za kontakty z massmediami i wizerunek Huntera w
środkach masowego przekazu. Płacono mi więc, abym powtarzał te brednie tak często, jak to
tylko było możliwe.
W gruncie rzeczy jednak, słowa te niewiele odbiegały od prawdy, a co najważniejsze,
składały się na oświadczenia, które Ameryka bardzo pragnęła słyszeć. Zapewne pamiętacie
wszyscy tak samo dobrze jak ja nasze wspólne oddanie Hunterowi Pealowi, gdy ogłosił, że
Ameryka wchodzi w „decydujące lata”.
Niezależnie jednak od tego, jak Hunter Peal był spokojny i opanowany, jak oddany
Ameryce, jak odkrywczy - a, wierzcie mi, posiadał te wszystkie cechy - coś zupełnie innego
w jego osobowości ujawniło się podczas kampanii prezydenckiej, co upewniło mnie, że
wygra. Coś mrocznego, nieopisanego, coś dziwnego. Coś tak potężnego, że nie mogło
samodzielnie zrodzić się z jego osobowości.
Wielu ludzi nie uwierzy mi, nawet teraz, jednak ci ludzie nie znali go tak blisko jak ja.
Zapytajcie żonę, Huntera, Micky, a ona powie wam, jak wyglądały te dni. Powie wam, kiedy
to się zaczęło - w trzecim tygodniu marca 1980 roku, mniej więcej w piątym tygodniu
kampanii Huntera o uzyskanie nominacji Partii Republikańskiej.
Zatrzymaliśmy się wówczas na trzy dni i trzy noce w Allen’s Corners, w Sherman, w
stanie Connecticut, jako goście republikanów z New Milford. To wtedy poczułem po raz
pierwszy, że świat kołysze się nagle pod moimi stopami. To wtedy właśnie Hunter Peal,
dobry, silny mężczyzna z Kolorado, opanowany został przez coś, co pozwoliło mu stać się
najsilniejszym i praktycznie niepowstrzymanym kandydatem; takim, jakiego jeszcze nigdy
przedtem Ameryka w swojej historii nie znała.
Wiele lat temu Bob Haldeman zwykł mawiać, że Richard Nixon miał osobowość o
jasnych i ciemnych stronach. Te jasne doprowadziły do jego sukcesów, a te ciemne - do
upadku. Lecz ciemne strony Huntera Peala nie były ani trochę podobne do ciemnych stron
Nixona. Ciemne - a w praktyce słabe - cechy osobowości Nixona miały związek z jego
brakiem opanowania, niepewnością, kompleksami. Ciemność, która posiadła Huntera Peala,
była tak porywista i dzika, jak zimą powietrze w tunelu kolejowym. Była silna, a zarazem
pociągająca, i mogła przerazić cię tak, że stawała się wręcz ekscytująca.
Bo ciemność, która posiadła Huntera Peala, nie miała swego źródła w ziemskim
świecie.
ROZDZIAL II
Allen’s Corners był potężnym, niezbyt eleganckim kolonialnym domem,
umiejscowionym na dwudziestoakrowej działce, na której dominowały gęsto rosnące drzewa,
jakieś pół mili od nowego centrum miasteczka Sherman. Można tu było dojechać długą szosą
ciągnącą się wśród drzew, wciąż pełną mokrych liści, pozostałych po ubiegłorocznej jesieni.
Od podjazdu do drzwi wejściowych prowadziły szerokie schody. Na trawniku przed frontem
domu stały niszczejące, kamienne figury cherubinów, w milczeniu przypatrujących się
domowi.
Dom ten został opuszczony i zaniedbany ze względu na jego nadmierne rozmiary. Dla
jakiegoś bogacza z Nowego Jorku stał za daleko, żeby używać na weekendy, a wśród
mieszkańców Sherman nie znalazł się nikt, kto miałby dość pieniędzy na jego odbudowę, a
potem utrzymanie. Było tu aż dziesięć sypialni, cztery bawialnie, galerie, salony i biblioteki.
Były też cieplarnie, pokoje bilardowe i wyłożona czarnymi i białymi kafelkami kuchnia, tak
wielka, że można by w niej urządzać wystawne bale dobroczynne.
Z każdego okna tego domu widać było smutne, opadające w dół trawniki i poplątany
gąszcz. Kort tenisowy okalała zardzewiała druciana siatka. Drzwiczki na kort dyndały na
jednym zawiasie. Spacerując po domu, od pokoju do pokoju, można było słyszeć szept
kominów i słuchać oddechu wiatru.
Był to stary, majestatyczny dom, teraz zniszczony i zmęczony latami trwania,
oczekujący jedynie na ostateczną rozbiórkę. Jednak Dan Klippers, szef komitetu
republikanów z New Milford popierającego Peala, wyrażał się o nim wprost entuzjastycznie:
- To miejsce coś w sobie ma - powiedział, wioząc nas pod niebem, na którym jedynie
niewielkie chmurki przypominały o spadłym niedawno przelotnym deszczu. Swojego
cadillaca prowadził - dosłownie - jednym palcem. - To miejsce ma wdzięk i godność,
przypomina o starym stylu życia, który ludzie w Connecticut wciąż sobie cenią. Ma swoją
reputację i przypomina nam, w Connecticut, wiele wspaniałych chwil. Zamieszkując tutaj,
pokażecie wszystkim dookoła, co nasz kandydat na prezydenta ceni najbardziej.
Skręcił w szosę prowadzącą do Allen’s Corners i po chwili, przez wciąż gołe drzewa,
zobaczyliśmy po raz pierwszy białe, mokre deski, składające się na ściany tego budynku.
- Wygląda mi trochę na zniszczony - zauważył Hunter, jednak bez sarkazmu w głosie.
- Dlatego właśnie uważamy, że powinniście tutaj pozostać - powiedział Dan Klippers.
- Ale, oczywiście, jeśli nie zgadzacie się z nami albo jeśli uważacie, że to miejsce jest zbyt
niewygodne...
- Kochanie, co o tym sądzisz? - Hunter zapytał Micky.
Micky leciutko, jakby z zażenowaniem, uśmiechnęła się.
- Myślę, że tu jest bardzo elegancko. I myślę, że pan Klippers ma racje.
- Mówcie do mnie Dan - powiedział Dan Klippers. Jeszcze jeden zakręt i cadillac
stanął przed domem.
Wysiedliśmy z samochodu i staliśmy przez chwilę w chłodnym marcowym wietrze. Z
gołych gałęzi ciągle ociekały krople wody, woda ściekała też z dziurawych rynien,
pozatykanych starymi liśćmi.
- Wszystkie łóżka są przygotowane, poza tym od wczoraj utrzymujemy ogień we
wszystkich kominkach - powiedział Dan Klippers, otwierając bagażnik cadillaca. -
Zainstalowaliśmy kompletny system telekomunikacyjny i kilka odbiorników telewizyjnych.
Przygotowaliśmy też pokój dla stenografów oraz kserokopiarki, maszyny do pisania i tym
podobne przedmioty.
- Ciężko pracowaliście - stwierdził Hunter. - Jesteśmy naprawdę wdzięczni.
Otworzyły się drzwi frontowe i z budynku wyszło dwóch młodych mężczyzn
ubranych w dwurzędowe marynarki, o krótko ściętych włosach. Przywitali nas bardzo
wylewnie. Jednym z mężczyzn był Jim Klippers, syn Dana, a drugim Woodward Grant,
odpowiedzialny za organizację naszej kampanii na tym terenie. Po kilku minutach
komplementów i uścisków dłoni zaproszeni zostaliśmy do środka.
- Mamy potwierdzenia od wszystkich stacji telewizyjnych i najważniejszych gazet, że
ich reporterzy przyjadą tutaj jutro na dziewiątą - powiedział mi Jim Klippers. - Po ogólnym
spotkaniu z massmediami nastąpiłby wywiad dla tygodnika „Connecticut” i dwóch innych.
Wyciągnąłem rękę. Jim Klippers wahał się przez chwilę, po czym sięgnął do
wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej złożoną kartkę papieru. Rozłożyłem ją i
przebiegłem wzrokiem. Była to lista wszystkich dziennikarzy, spodziewanych następnego
ranka oraz informacje o ich poglądach politycznych. Na przykład: „Gloria Schaumberg,
«Nutmeg State News», lat 36, prawicowa demokratka, zajmuje się raczej sprawami o zasięgu
lokalnym, chociaż szczególnie ciekawi ją brak zainteresowania rządu federalnego spadkiem
liczby ludności w okręgu Conn i upadająca gospodarka tego rejonu”.
- Czy to kompletna lista? - zapytałem.
- Oczywiście - odpowiedział Jim Klippers. - Zamierzałem przedstawić ją Hunterowi
dziś wieczorem.
- To moja robota - stwierdziłem. - Teraz, gdybyś był tak dobry, obdzwoń wszystkich
miejscowych zwolenników Huntera Peala i spraw, żeby jak najwięcej z nich przyszło tutaj
jutro rano. Kiedy Hunter wyjdzie na spotkanie z prasą, chciałbym słyszeć dużo wiwatów i
oklasków. I żeby było głośno.
Jim Klippers zanotował moje polecenie na jakiejś wymiętej kopercie.
- W porządku - odparł. Widziałem jak bardzo stara się nie wyglądać na zbyt
rozczarowanego. - Ilu ludzi chciałbyś tu zobaczyć?
- Trochę więcej niż ty, twój najlepszy przyjaciel i przyjaciółka twojego najlepszego
przyjaciela, dobrze?
- Zrobię, co się da.
- Nie wątpię.
W tym momencie podszedł do mnie Hunter i położył dłoń na moim ramieniu.
- Czy przygotowałeś mój tekst na temat energetyki, Jack? - zapytał. - Chciałbym
wystąpić z tym już jutro.
- Donald dopracowuje jeszcze ostatnie szczegóły. Wiem, że zajmował się tym przez
całe popołudnie.
- Nie sądzisz, że Donald ma zbyt mało stanowcze poglądy w tej sprawie?
Zrobiłem zdziwioną minę.
- Zawsze uważałem go za agresywnego jastrzębia.
- Nie chodzi mi o jego postawę, a raczej o sposób, w jaki ją wyraża. Pisze te teksty
tak, że wychodzi na to, iż jestem gotowy do kompromisu, nawet jeśli tak nie jest. Wiesz, co
mam na myśli? We wszystkim, co pisze Donald, występuje czynnik MZP.
MZP w slangu Huntera Peala oznaczało czynnik „Możliwej Zmiany Poglądów”.
Chodziło o zamierzony lub niezamierzony ton wystąpienia polityka wobec dużego grona
słuchaczy, sugerujący, iż „takie jest moje przekonanie, ale jeśli moje przekonanie wam się nie
podoba, zawsze mogę je zmienić”.
Popatrzyłem za zegarek. Była czwarta trzydzieści jeden po południu.
- Donald będzie tutaj w każdej chwili - powiedziałem. - Może od razu do tego się
zabierzemy? Zdaje się, że przyjechał tym autobusem.
- W porządku. - Hunter skinął głową. Uścisnął moje ramię, co zawsze było dla mnie
sygnałem, że powinienem teraz odejść i zająć się czymś użytecznym, gdyż on zaczyna myśleć
już o czymś zupełnie innym. Niemal każda taka zmiana zainteresowania Huntera w ciągu
dnia wyrażała się uściśnięciem czyjegoś ramienia.
Lokalni aktywiści partyjni wyjmowali właśnie nasze walizki z samochodu Dana
Klippersa i taszczyli je po schodach. Wally Greenschein, nasz doradca, siedział w hallu na
dębowym, cennym starym kufrze i wykrzykiwał przez telefon na kogoś znajdującego się
akurat w Waszyngtonie.
- Co to znaczy, że nie możesz zdobyć składanych krzeseł? - wrzeszczał. - To są
prawybory prezydenckie, a ty nie potrafisz postarać się o składane krzesła?
W miarę jak przybywało ludzi, narastał chaos i zamieszanie. Co chwilę przybywali
różni ochotnicy, pomocnicy, telefonistki, sekretarki, z wielkimi błękitnymi rozetkami
poprzypinanymi do bluzek. Widniał na nich napis: „Hunter Peal”. Z powodu tego bałaganu
nikt z nas nie zainteresował się samym domem. Biegaliśmy z pokoju do pokoju z notatkami w
rękach, nie mając ani chwili czasu na dokładne rozejrzenie się po Allen’s Corners.
Mimo hałasu, jaki wyczynialiśmy, niewątpliwie sprawiającego wrażenie, że to
szerszenie brzęczą w butelce, sam dom pozostawał zadziwiająco cichy. Stopniowo ta cisza
zaczynała ogarniać i nas, tak że po jakimś czasie zaczęliśmy rozglądać się niepewnie wokół
siebie. W długim salonie, wyłożonym do połowy wysokości ścian ciemną dębową boazerią,
drewno w kominku wypaliło się na szary popiół, a wysoki zegar, stojący w najciemniejszym
kącie, był przez cały czas cichy i przez cały czas wskazywał, że jest pięć po dwunastej.
W cieplarni o oknach porośniętych zielonymi liszajami wszystko było zakurzone i
tylko kilka zeschłych roślin świadczyło o tym, że ostatni właściciel tego domu coś po sobie
pozostawił. Suche, zwiędłe liście sterczały z kikutów gałązek niczym bolesne wspomnienie
dawno minionego lata.
W pewnej chwili, gdy szedłem korytarzem na tyłach domu, wiodącym do kuchni,
odniosłem wrażenie, że ujrzałem kogoś przecinającego tylny trawnik. Jednak kiedy
zatrzymałem się i skupiłem wzrok w miejscu, gdzie powinien znajdować się nieznajomy, nie
ujrzałem nikogo. Po chwili zastanowienia pomyślałem, że być może widziałem kobietę w
czarnej sukni. W końcu doszedłem do wniosku, że to na pewno chmura, która na chwilę
zakryła słońce, spowodowała u mnie przewidzenie.
Po kuchni kręciły się wesołe dziewczyny z Northfield, przygotowując jakąś zupę i
pieczone kurczaki. Hunter zawsze jadał około piątej po południu, żeby niestrawność nie
zakłócała mu snu, a skoro o tej godzinie jadł Hunter, to, oczywiście, jedliśmy wówczas my
wszyscy, cały jego sztab. Tak wiec w piecykach piekły się udka i kuchnia była jedynym
miejscem w domu, gdzie nie dzwoniły telefony.
Wziąłem jedno jabłko ze skrzynki i powiedziałem do dziewczyny mielącej pieprz:
- Jak się masz, mała? Czy widziałaś już Huntera? Była piegowata, miała jasnozielone
oczy i rude włosy.
- Widziałam go dzisiaj rano, w Northfield. Uważam, że jest wspaniały. Nie wiesz, czy
z niego jest gorący facet? Bo ja myślę, że tak.
- Chyba wiesz, jakie ma stanowisko na temat energii?
- Tak, Hunter zdecydowanie popiera rozwój energetyki jądrowej. I chce, żebyśmy
używali więcej węgla z własnych kopalni.
- Jesteś inteligentną dziewczyną.
- Dziękuję ci. Jestem Jennifer Dwyer. A ty jesteś Jack Russo, prawda?
- Zgadza się. Zajmuję się kontaktami z prasą, reklama, odpowiadam za kształt
przemówień, no i... jeszcze kilka podobnych spraw.
- Chyba jesteś bardzo dumny, że pracujesz dla Huntera Peala.
- Tak - skinąłem głową. - Poza tym jestem zapracowany na śmierć.
- Nie masz ani chwili wolnego czasu?
- Będę go miał, kiedy Hunter zostanie wybrany prezydentem. Do tego czasu ani chwili
wytchnienia.
Uśmiechnęła się.
- Nie mów, że ci się to nie podoba.
W tym momencie otwarły się drzwi i do kuchni wszedł Woodward Grant. Gorąca para
niemal natychmiast skropliła się na jego okularach, zawołał więc:
- Jack! Jack Russo! Jesteś tutaj? - Kompletnie nic nie widział.
- Jestem - odpowiedziałem. Patrząc na Jennifer Dwyer, wzruszyłem lekko ramionami,
co miało oznaczać: „Sama widzisz”. Spojrzała mi w oczy i nie odwracała wzroku przez
chwilę wystarczająco długą, aby znaczenie tego spojrzenia nie pozostawiło mi żadnej
wątpliwości: „Jeśli o mnie chodzi, Jack, moglibyśmy jeszcze się spotkać trochę później”.
Była bardzo miła. Spodobała mi się.
Woodward ściągnął okulary i energicznie zaczął przecierać szkła krawatem.
- Właśnie przyjechał Donald Zarowski. Pytał o Ciebie. I niejaki Speck telefonował z
New Hampshire. Prosił, żebyś do niego oddzwonił.
- Gdzie jest Hunter?
- Na górze. Odpoczywa. Daliśmy mu główną sypialnię. Ty mieszkasz w pokoju
gościnnym.
- Nie wiesz, czy Jim przygotował już nasze stanowisko na temat inwestycji w
turystyce? Chciałbym jeszcze raz przejrzeć ten tekst, zanim zostanie ogłoszony.
Niczym dobrze pracujący mechanizm Woodward ruszył energicznie do wyjścia.
- Zaraz sprawdzę. Czy mam to posłać do ciebie? Zdaje się, że teraz będziesz z
Hunterem, prawda?
Popatrzyłem na zegarek.
- Przynajmniej przez pół godziny. Spróbuj opóźnić ten posiłek o jakieś pięć minut.
Wiem, że Hunter jest w tej sprawie aż za dokładny, ale musimy szczegółowo omówić jego
programowe wystąpienie.
- Zrobię, co będę mógł.
- Dziękuję, Woodward-
Donald Zarowski czekał na frontowej werandzie. Był drobny, szczupły, miał duży nos
i postrzępione włosy o trudnym do określenia kolorze, przypominające jednak mysią sierść. Z
przyzwyczajenia ubrany był w szary tweedowy płaszcz z wypchanymi kieszeniami oraz w
sportowe buty.
- Cześć, Jack - powiedział. - Jak leci w naszym cyrku?
- Nie ma co prawda publiczności, ale wszyscy clowni są na miejscu. Jak
przemówienie?
Donald niczym prestidigitator wyciągnął kartki z zanadrza, prezentując mi je
gwałtownym ruchem ręki.
- Kiepskie to miejsce - zauważył rozglądając się wokół Allen’s Corners, podczas gdy
ja szybko przeglądałem jego tekst traktujący o problemach energetycznych Ameryki. - Aż
prosi się, żeby za chwilę w oknie na górze ukazała się zakrwawiona twarz Betty Davis.
- To kiepskie, jak twierdzisz, miejsce, wybrane zostało ze względu na jego elegancję i
styl - mruknąłem. - Gdzie jest trzecia stronica?
- Och, na końcu. Zaraz po siódmej.
- Widzę.
Czytałem dalej, a Donald cofnął się trochę i patrzył na kolonialne filary i na gontowy
dach.
- Dawniej robili solidne domy. Żebyś ty widział budę, w której mieszkałem w Jersey.
Aż dziw, że nie było tam duchów.
- Duchów? - zapytałem mimo woli. Na krótką chwilę powróciło do mnie wrażenie, że
jednak na trawniku za Allen’s Corners widziałem ciemną sylwetkę.
- Oczywiście. W takich miejscach zawsze są duchy. Łatwo je wyczuć. Potrafiłbyś?
- Nie wiem. Na czym to polega?
Donald wysmarkał się i wcisnął chusteczkę do rękawa.
- Wiesz, to kwestia atmosfery. Na przykład jakaś zimna, pełzająca wibracja. Czuję ją
już w tej chwili. To miejsce jest nią wprost przesiąknięte. Zimna, pełzająca wibracja.
- Może Teddy Kennedy przeklął ten dom?
- Może to jego sprawka. Jak ci się podoba przemówienie?
Skończyłem przeglądanie trzeciej strony.
- Podoba mi się. Jedno albo dwa MZP. Jak na przykład tutaj, na temat bezpieczeństwa
nuklearnego. Hunter wolałby powiedzieć, że zbudujemy reaktory o niespotykanym do tej
pory stopniu zabezpieczenia przed jakąkolwiek awarią, zamiast mówić, że będziemy budować
reaktory, jeżeli będziemy mieli pewność, że są one bezpieczne. Widzisz różnicę?
- Oczywiście. Ale też jest istotna różnica między reaktorem o wysokim stopniu
zabezpieczenia a reaktorem całkowicie bezpiecznym.
Złożyłem kartki na pół i włożyłem do mojej podręcznej teczki.
- Donald - powiedziałem. - Pisanie tekstów dla kandydatów w prawyborach to bardzo
trudna sztuka, wymagająca przestrzegania wielu ważnych zasad. Jedna z nich mówi, że nie
należy wysiadywać jajek, z których później mogą się wykluć niepotrzebne indyki.
- Rozumiem cię. - Donald popatrzył na zegarek. - Czas na żarcie, prawda?
- Czas na żarcie będzie wtedy, kiedy skończę omawiać twój tekst z Hunterem.
- Boże, proszę cię jedynie, żeby to nie były znów pieczone kurczaki.
- Niestety, to są pieczone kurczaki.
Weszliśmy do środka i przez hall, pełen płatających się ludzi i walizek, ruszyliśmy w
kierunku głównych schodów. Zrobione były z ciężkiego drewna dębowego i otoczone
również dębową, piękną balustradą. Skonstruowano je tak dobrze, że ani na moment nie
zaskrzypiały, gdy szybko wznosiłem się, stopień po stopniu, ponad zgiełk krzyczących
sekretarek, posłańców, kierowców i innych pracowników Huntera. Wstępowałem w obszar
kompletnej ciszy.
Na górze było tak niemożliwie cicho, że stanąwszy na podeście aż cofnąłem się dwa
albo trzy schody w dół, aby zorientować się, na którym stopniu kończą się odgłosy krzyków i
telefonów dobiegające z dołu. To było niesamowite. Absolutna cisza. Zacząłem cofać się
coraz niżej i dopiero na siódmym stopniu za zakrętem na półpiętrze odniosłem wrażenie, że
ktoś wyjął bawełniane stopery z moic...