JAMES HERBERT SZCZURY PROLOG Stary dom był opuszczony od ponad roku. Stał przy nie używanym kanale, z dala od drogi, odosobniony i zrujnowany, przesło...
9 downloads
24 Views
894KB Size
JAMES HERBERT SZCZURY
PROLOG Stary dom był opuszczony od ponad roku. Stał przy nie używanym kanale, z dala od drogi, odosobniony i zrujnowany, przesłonięty zdziczałą roślinnością. Nikt tam nie chodził, nikt się już nim nie interesował. Kilka okien wybiły okoliczne dzieciaki, ale nawet one się znudziły, gdy na brzęk tłuczonego szkła odpowiadała cisza. Właściwie jedyne przejawy zainteresowania okazali ludzie w dniu, w którym zabrano starszą panią. Wiedzieli, że mieszkała sama od śmierci męża, nigdy nie wychodziła. Czasami widywano ją wyglądającą spoza firanek. Nigdy ich nie rozsuwała, tak że ciekawskie oczy mogły wypatrzyć widmowy zaledwie zarys postaci. Żywność dostarczano jej co tydzień i zostawiano na progu pod tylnymi drzwiami. Lokalny dostawca powiedział, że bank starszej pani płacił jej rachunki regularnie co trzy miesiące. To mu odpowiadało. Na samym początku otrzymał zamówienie wraz z listą, a jeśli od czasu do czasu zapomniał dołączyć funt masła czy dwa funty cukru – nikt nie narzekał. Niemniej jednak był ciekawy. Widywał ją czasami, gdy jeszcze żył jej mąż, ale wtedy też nie miała wiele do powiedzenia. Ona i jej staruszek to była para starych dziwaków. Nigdy nie wychodzili i nie mieli żadnych znajomych. Ale dobrze im się powodziło, ponieważ przez wiele lat przebywali za granicą. Po powrocie on chyba już
nie pracował. Potem umarł. Dostawca przypuszczał, że staruszek miał nawrót jakiejś tropikalnej choroby, której nabawił się za granicą. Starszej pani nikt potem nie widział, ale dostawca czasami ją słyszał. Nic takiego, tylko szuranie krzesła czy odgłos zamykania drzwi. Raz słyszał, jak krzyczała na kogoś, ale nie miał pojęcia na kogo. Staruszka zaczęła intrygować sąsiadów. Niektórzy pewnej nocy słyszeli jęki dochodzące z domu. Kiedy indziej śmiech. Wreszcie kompletna cisza przez ponad miesiąc. Dopiero gdy dostawca znalazł poprzednią dostawę na progu, niechętnie zameldował o tym policji. Niechętnie, ponieważ obawiał się najgorszego, a to by oznaczało koniec dobrego, małego, regularnego zamówienia. A tego bardzo nie chciał. W każdym razie okazało się, że starsza pani nie umarła. Wysłano policjanta do zbadania sprawy, a potem podjechała karetka i zabrała kobietę. Cierpiała na demencję. Dla dostawcy oznaczało to jednak koniec jego małego zamówienia. Było zbyt dobre, żeby trwać. Dom stał więc pusty. Nikt nie przychodził, nikt nie wychodził, nikt nie zaprzątał sobie nim głowy. Po roku był ledwie widoczny z ulicy. Zasłoniły go gęste krzaki i drzewa. W końcu ludzie niemal całkiem zapomnieli o tym domu.
ROZDZIAŁ PIERWSZY Henry Guilfoyle powoli zapijał się na śmierć. Zaczął sześć lat temu, w wieku czterdziestu lat. Odnosił sukcesy jako akwizytor firmy papierniczej z Midland i szykował się do objęcia stanowiska dyrektora okręgowego. Problem polegał na tym, że Henry zakochał się. Zadurzył się niestety w jednym ze swoich młodszych sprzedawców. Przez pięć tygodni szkolił młodego Francisa, zabierając go w swoje podróże służbowe po okolicy. Z początku nie wiedział, czy chłopak ma te same skłonności co on, ale w miarę jak go poznawał, nieśmiałość i cicha samotność protegowanego zdawały się zasypywać powoli tę niewiarygodną przepaść, która dzieliła go zawsze od innych mężczyzn. Nigdy nie udało mu się dociec, dlaczego Francis postanowił zostać handlowcem. To nie był ten typ. Guilfoyle umiał się znaleźć w każdej grupie mężczyzn. Potrafił być typowym szorstkim komiwojażerem. Nieprzyzwoite dowcipy, chytre mrugnięcie oka, klepanie po plecach, profesjonalizm w branży ukrywały skazę na jego męskości. Był dobrym aktorem. Francis zachowywał się inaczej. Wydawało się, że cień homoseksualizmu przygaszał jego ducha, a poczucie winy odciskało piętno na nastrojach. Ale chciał się wykazać, być akceptowanym i wybrał karierę, która pozwoliłaby mu zapomnieć o własnej osobowości poprzez
odbicie osobowości innych. W trzecim tygodniu zatrzymali się w małym hotelu w Bradford. Mieli tam tylko pokoje dwuosobowe, więc wspólnie wzięli jeden z pojedynczymi łóżkami. Przez większą część popołudnia pili z klientem, którego po obiedzie zabrali jak zwykle do lokalnego klubu ze striptizem. Guilfoyle obserwował Francisa w ciemnej piwnicy, którą zwano klubem, ponieważ znajdował się tam bar i pobierano opłatę członkowską. Chłopak przyglądał się dziewczynom, i owszem, ale bez tego przesadnego pożądania, widocznego na twarzy ich klienta – i na jego własnej, oczywiście. I kiedy dziewczyna odrzuciła na bok ostatnią wyszywaną cekinami część garderoby, Guilfoyle klepnął pod stołem chłopaka w udo z udawaną serdecznością, zatrzymując dłoń tylko przez moment, ale wystarczająco długo, by ich oczy się spotkały. I wtedy już wiedział – och, ten wspaniały moment, gdy naprawdę wiedział. Pewne znaki zauważył już po pierwszym tygodniu, rzecz jasna. Małe testy ustawione przez Guilfoyle’a. Nic odważnego, nic, co mogłoby spowodować choćby lekkie zakłopotanie w razie odrzucenia. Ale miał rację. Wiedział. Widział uśmiech w oczach chłopca, żadnego zaskoczenia, nawet żadnego niepokoju, a już na pewno żadnego przerażenia. Reszta popołudnia minęła niczym sen. Serce waliło mu dziko za każdym razem, gdy patrzył na chłopca. Ale wciąż zachowywał się bez zarzutu. Jego wulgarny i
brzydki – z pewnością brzydki – klient niczego nie podejrzewał. Byli mężczyznami w męskim świecie, uśmiechali się znacząco do kobiet o dużych piersiach. Chłopak był nieco zielony, oczywiście, ale pokazali mu, jak prawdziwi mężczyźni zachowują się w konfrontacji z gołymi udami i wielkimi cyckami. Guilfoyle opróżnił swoją szklaneczkę Szkockiej, odrzucił głowę do tyłu i zaśmiał się. Gdy wrócili do hotelu – hotelu, który Guilfoyle wybrał ze specjalnych powodów – chłopcu było niedobrze. Nie był przyzwyczajony do picia, ale Guilfoyle faszerował go whisky przez całe popołudnie. Teraz zaczynał żałować. Może przesadził. Francis chorował w taksówce w drodze powrotnej z klubu i potem znów w ich pokoju nad umywalką. Guilfoyle zamówił czarną kawę i wlał trzy filiżanki płynu w półprzytomnego chłopca. Płaszcz i koszula chłopca były uwalane, więc Guilfoyle delikatnie zdjął je z niego i sprał plamy w gorącej wodzie. Potem Francis zaczął płakać. Siedział na swoim łóżku, trzymał głowę w dłoniach, a jego blade ramiona trzęsły się konwulsyjnie. Pasmo jasnych włosów opadło na długie chude palce. Guilfoyle usiadł obok chłopca i otoczył go ramieniem. Francis oparł głowę na piersi Guilfoyle’a, który zaczął kołysać go w ramionach. Siedzieli tak przez długi czas, starszy mężczyzna kołysał młodszego jak dziecko, aż chlipanie ustało i przeszło w okazjonalne kwilenie.
Guilfoyle powoli rozebrał Francisa i położył go do łóżka. Patrzył na niego przez chwilę, po czym rozebrał się sam. Położył się obok chłopca i zamknął oczy. Guilfoyle nigdy nie zapomni tej nocy. Kochali się i chłopak go zaskoczył. Nie był taki niewinny, na jakiego wyglądał. Jednak Guilfoyle zakochał się. Znał niebezpieczeństwa. Słyszał historie o panach w średnim wieku i młodych chłopcach, znał ich wrażliwość. Ale był szczęśliwy. Po raz pierwszy czuł się czysty po tym, jak kochał się z innym mężczyzną. Zniknęło gdzieś poczucie winy, pogarda dla samego siebie, obrzydzenie. Czuł się wolny i pełen życia jak nigdy dotąd. Po zebraniu sporego zamówienia od klienta w Bradford wrócili do firmy i przez jakiś czas wszystko szło dobrze. Guilfoyle spodziewał się w ciągu najbliższych tygodni awansu na dyrektora okręgowego, spływały duże zamówienia i widywał Francisa każdego dnia i prawie każdego wieczoru. Potem, początkowo powoli, sprawy poczęły przybierać inny obrót. Młodsi współpracownicy jakby tracili szacunek dla niego. Nic takiego, tylko parę bezczelnych odszczeknięć. Starsi koledzy zdawali się nie mieć mu wiele do powiedzenia. Nie unikali go wprost, ale w jego obecności w ich rozmowach dawało się wyczuć napięcie. Składał to na karb swego rychłego awansu, w związku z którym nie wiedzieli, jak go traktować. Ale wkrótce zauważył, że maszynistki śmieją się z niego. A panna Robson, biurowa stara panna, przestała się
nawet do niego odzywać. Aż w końcu przyszedł ten feralny dzień. Było to tuż po obiedzie. Właśnie wrócił z miejscowego pubu, gdzie zawsze rezerwował stolik, kiedy był w mieście, i poszedł do służbowej toalety. Wszedł do kabiny, opuścił spodnie, usiadł i zaczął myśleć o nowym przedsięwzięciu, które miał w planie, gdy zostanie dyrektorem okręgowym. Wtedy spojrzał na drzwi. Zamarł. Drzwi były pokryte graffiti. Na wszystkich rysunkach rozpoznał siebie. Bezlitosne obrazki przedstawiały jego (jak się domyślał) i Francisa, niewątpliwie Francisa, ze względu na długie włosy opadające na czoło i wymizerowane rysy. Komiksowe rysunki, naigrawające się z jego miłości. Wstrętne rysunki. Krew uderzyła mu do głowy, łzy wypełniły oczy. Jak mogli? Jak mogli tak niszczyć ich piękną miłość? Brudne małe typki chichoczące i mażące na drzwiach. Siedział tam przez pół godziny, płacząc bezgłośnie. W końcu zdał sobie sprawę, jak śmiesznie i patetycznie musi wyglądać: mężczyzna w średnim wieku, zakochany W młodym chłopcu, siedzący w toalecie ze spodniami opuszczonymi do kostek, płaczący nad słowami i rysunkami, które wyszydzały jego życie. Poszedł do domu – nie mógł się zdobyć na powrót do biura, do głupich uśmieszków tak zwanych przyjaciół. Wypił butelkę szkockiej. Tak zaczął się jego upadek. Następnego dnia wrócił do pracy, ale teraz wszystko się zmieniło. Był świadomy.
Dopatrywał się drwiny w każdej uwadze. Poszedł znów do domu w porze obiadowej, kupując po drodze butelkę szkockiej. Po dwóch tygodniach zaczął zbierać się do kupy, ale nagle Francis odszedł. Nie pożegnał się, zostawił tylko krótki liścik, że jest mu przykro, ale nie może już znieść prześladowań ze strony współpracowników. Guilfoyle poszedł do domu chłopca, ale histeryczna scena z matką Francisa uświadomiła mu, że to koniec. Przekonała go o tym jej groźba podjęcia kroków prawnych. Francis był bardzo młody. Upadek Guilfoyle’a nastąpił potem bardzo szybko. Stracił szansę awansu i nigdy nie był do końca pewien, czy to z powodu swojej reputacji, czy też dlatego, że rzadko bywał teraz trzeźwy. Pewnie zaszkodziło mu jedno i drugie. Złożył rezygnację i przeprowadził się do Londynu, by zgubić się w mrowiu ludzi tak jak on pozbawionych złudzeń. Przez sześć lat pracował niewiele, ale pił nieustannie, aż skończyły mu się pieniądze. Wyrzucano go z mieszkań więcej razy, niż mógł spamiętać. Wykonywał czasami dziwne roboty na bazarach, głównie na Spitfields, pchając taczki, ładując ciężarówki. Za parę zarobionych w ten sposób pensów kupował tani alkohol. Spał źle. Kiedyś mógł zaspokoić swoje potrzeby seksualne w zakurzonych starych kinach, siedząc obok podobnych sobie mężczyzn. Tylko dwa razy grożono mu, raz bardzo cicho i złowrogo, za drugim razem z krzykiem i wymachiwaniem pięściami.
Wszystkie oczy w kinie napawały się jego upokorzeniem. Ale teraz był zbyt niechlujny nawet na to. Jego ubranie cuchnęło alkoholem, a ciało – brudem bazarów i szop, w których sypiał. Resztki pożądania wypalił tandetny alkohol, który pijał. Miał już teraz tylko jeden cel: uzbierać trochę pieniędzy na zakup kolejnej porcji zapomnienia. Guilfoyle pracował ciężko w zeszłym tygodniu. Opanował swoją potrzebę picia, aby móc kupić całą butelkę taniego dżinu w tę sobotę. Jak przetrwał ten czas, sam nie wiedział, ale jakoś mu się to udało dzięki wyobraźni, która podsuwała mu wciąż obraz pełnej butelki dżinu. Teraz, gdy szedł ciemnymi ulicami koło doków, pił, aż zakręciło mu się w głowie, a jego kroki stawały się coraz bardziej niepewne. Wdrapał się przez rozpadające się okno rudery, której nie usunęły jeszcze służby likwidacji slumsów. Potykając się o gruz, człapał w głąb domu, by nie znaleźć się w świetle latarek policjantów, mogących tu zajrzeć z braku lepszego zajęcia. Usiadł w kącie pomieszczenia, które musiało kiedyś być kuchnią. Zanim całkowicie opróżnił butelkę, zapadł w pijackie otępienie. Parę godzin później Guilfoyle obudził się gwałtownie. Jego zamglony umysł zarejestrował coś, ale nie wiedział co. Wysączył resztę dżinu, zanim poczuł ostry ból w lewej ręce. Gdy poderwał rękę do ust, usłyszał, jak coś ucieka. Cisnął butelkę w stronę tego
dźwięku i poczuł w ustach smak krwi. Ręka zaczęła pulsować, a własna lepka krew przyprawiła go o mdłości. Gdy dżin zaczął z niego wyparowywać, przetoczył się na bok i leżał bezwładnie, a jego ciałem wstrząsały konwulsje. Nagle znowu poczuł ból w wyciągniętej lewej ręce. Wrzasnął, gdy uświadomił sobie, że coś wgryza mu się w ścięgna. Spróbował wstać, ale potknął się i upadł ciężko, raniąc sobie twarz. Gdy znowu podniósł dłoń do twarzy, poczuł na ręce coś ciepłego. Coś ciężkiego. Spróbował to strząsnąć, ale teraz trzymało się mocno. Pociągnął za to drugą ręką i poczuł sztywną sierść. W panice zrozumiał, co trzyma go w potwornym uścisku. Był to duży szczur. Bardzo duży. Można go było wziąć za małego psa, ale nie słyszał warczenia ani nie czuł łap atakujących jego ciało. Tylko ostre jak brzytwa pazury na przedramieniu. Znowu spróbował wstać, gdy poczuł ból w nodze. Krzyknął przeraźliwie. Przerażający ból przeszywał jego nogi aż do samych jąder. Zęby innego szczura zagłębiły mu się w udo. Stojąc czuł maleńkie łapki biegnące po nim w górę. Poczuł gorący, cuchnący oddech, gdy spojrzał w dół, by zobaczyć, co mogło wspinać się po ludzkim ciele z taką szybkością. Potężne zęby sięgające do jego gardła wpiły mu się w policzek i wyrwały kawał ciała. Krew lała się z niego, gdy miotał się po omacku. Przez moment myślał, że znalazł drzwi, ale coś ciężkiego
skoczyło mu na plecy i pociągnęło do przodu na podłogę. Szczury! Jego umysł wykrzykiwał te słowa. Szczury pożerają mnie żywcem! Boże, Boże pomóż mi! Odgryzały kawały ciała z jego karku. Nie mógł się już podnieść, przygnieciony masą wijących się kosmatych stworzeń, karmiących się jego mięsem, pijących jego krew. Ciarki przebiegły mu po krzyżu aż do zszokowanego mózgu. Mroczne cienie zdawały się unosić przed nim, potem plama czerwieni przesłoniła mu wzrok. Była to czerwień niewiarygodnego bólu. Nic nie widział – szczury pożarły jego oczy. Potem nie czuł już nic, tylko słodycz rozlewającą się po całym ciele. Umarł bez żadnych myśli, nawet o swoim ukochanym, niemal zapomnianym Francisie. Tylko słodycz, nawet nie ból. Był już ponad tym. Szczury pożarły jego ciało, ale były wciąż głodne. Więc szukały. Szukały więcej pożywienia tego samego rodzaju. Po raz pierwszy spróbowały ludzkiej krwi.
ROZDZIAŁ DRUGI No i znów to samo, pomyślał Harris, drepcząc zakurzoną drogą do St Michaels. Kolejny cholerny tydzień nauczania tych małych skurwieli. Nauczania sztuki tych małych bachorów, których najlepsze prace znajdują się na ścianach toalet. Jezu Chryste! Harris czuł to samo każdego poniedziałku. Najgorsze były pierwsze trzy lekcje z rana. Koło obiadu jego stosunek do uczniów ulegał stopniowej poprawie. Były może ze dwie jaśniejsze iskierki w tej bandzie parszywców. Thomas był inteligentny. Barney miał talent, a Keogh – cóż, Keogh to spryciarz. Nigdy nie będzie bankierem czy specjalistą od rachunkowości, ale z pewnością zrobi pieniądze. Może nieuczciwie, ale dobrze się ustawi. Harris zastanawiał się, co powodowało, że jeden chłopak odstawał od reszty. Keogh nie był w istocie mądry w kategoriach akademickich. Nie wyglądał też imponująco. Ani potężnie zbudowany, ani drobny. Ale w wieku czternastu lat miał tę zarozumiałą pewność siebie, która właśnie czyniła go trochę innym od reszty. Może trudne dzieciństwo. Ale, z drugiej strony, większość dzieciaków w tej okolicy miała ciężkie życie w domu. A czegóż można oczekiwać, skoro mieszkali koło doków. Ich ojcowie albo pracowali w fabrykach, albo w samych dokach, większość matek również pracowała, tak że
dzieciaki wracały ze szkół do pustych domów. Potem, gdy rodzice wracali do domu, nie mieli dla nich czasu. Jednak za jego młodości sprawy wyglądały o wiele gorzej. Dokerzy zarabiali teraz niezłe pieniądze, podobnie robotnicy fabryczni. Dużo więcej niż on jako nauczyciel. Największą różnicę pomiędzy robotnikami i klasą średnią stanowił obecnie akcent. On pochodził z tej samej okolicy. East End nie miał dla niego tajemnic. Pamiętał, jak będąc w szkole artystycznej, opowiadał przyjaciołom o swojej dzielnicy. „Jak kolorowo”, wykrzyknęła wtedy jedna dziewczyna. Kolorowo! Cóż, można to i tak nazwać. W wieku trzydziestu dwóch łat był tu znowu, aby uczyć małe kopie swego dawnego ja. Próbowali na początku dać mu się we znaki, małe dranie, ponieważ dla nich lekcje wychowania plastycznego były zabawą, a każdy, kto tego nauczał, musiał być szurnięty. Ale zaaplikował im właściwą terapię. Trzymał ich tak twardo, że bali się nawet szeptać w jego obecności. Rzecz polegała na wychwyceniu przywódców. Należało ich pognębić, ośmieszyć przed resztą. Nie musiał używać dokładnie tego samego języka co oni, ale w razie potrzeby posługiwał się ich stylem. Dobre ostre szturchnięcie od czasu do czasu czyniło cuda. Ponieważ był młody, musiał pokazać, że też potrafi być twardzielem. To było doprawdy beznadziejne. Ile razy musiał powstrzymywać śmiech, gdy któryś z małych huncwotów próbował przetrzymać go wzrokiem. W
końcu zaczął zyskiwać ich szacunek, więc trochę zmiękł. Nie za wiele, bo próbowaliby zaraz to wykorzystać, ale w sam raz na tyle, żeby się trochę rozluźnili. Keogh był jedyną zagadką. Harris wiedział, że może porozumieć się z tym chłopcem, obaj to wiedzieli, ale Keogh śmiał się do niego oczami właśnie w tym ostatnim momencie przed osiągnięciem porozumienia, i Harris wiedział, że znowu przegrał. Zastanawiał się, czy było warto. Miał kilka szkół do wyboru, ale chciał pomagać podobnym do siebie. Nie, nie był aż tak szlachetny. To był po prostu jego rodzinny teren. Tutaj był w swoim żywiole. Poza tym nauczycielom na „upośledzonych” terenach płacili więcej. Mimo wszystko Barney był obiecujący. Może gdyby porozmawiał z rodzicami chłopca, pozwoliliby mu pójść do szkoły artystycznej... Jego myśli przerwał dźwięk szkolnego dzwonka. Przechodząc przez furtkę, usłyszał za sobą tupot biegnących stóp. Dwie chichoczące dziewczynki, obie w krótkich spódniczkach, obie z podskakującymi piersiami, obie w wieku około czternastu lat, przebiegły obok. W każdym razie przynajmniej cizie są niezłe. – Harris uśmiechnął się do siebie. Minęło pół pierwszej lekcji, kiedy do klasy wszedł Keogh. Miał na sobie swój zwyczajowy uniform: kraciastą koszulę z krótkim rękawem, spinki trzymające spodnie na pół masztu, odsłaniając pełną wysokość jego
ciężkich buciorów. – Dzień dobry, Keogh – powiedział Harris. – Dobry. – Keogh był arogancki. – To miło z twojej strony, że przyłączyłeś się do nas. Cisza. – No, co nam opowiesz tym razem? – spytał Harris. – Kłopoty z tylną częścią ciała? Nie mogłeś z niej wstać? Rechot niektórych dziewczyn spowodował, że Harris natychmiast pożałował swojego sarkazmu. W ten sposób nie przełamie się powściągliwości Keogha. Nadal cisza. O Boże, pomyślał Harris, ale ma humor. Chryste, za moich czasów dzieciaki bały się, kiedy nauczyciel miał chandrę. A teraz to ja zastanawiam się, czy m u za bardzo nie popsuję nastroju. Wtedy zauważył dłoń chłopca. Była przewiązana brudną chustką, ale krew przeciekała na zewnątrz. – Pobiłeś się? – Harris zapytał łagodnie. – Nie. – Więc co? – Zostałem ugryziony. – Keogh odpowiedział niechętnie. – Przez co? Keogh spojrzał na swoje stopy, starając się ukryć rumieniec wypływający mu na twarz. – Przez cholernego szczura – powiedział.
ROZDZIAŁ TRZECI Karen Blakely zapiszczała radośnie, gdy pies wesoło lizał jej nos. Miała tylko roczek i była zafascynowana tym pełnym życia czworonożnym stworzeniem, które nigdy nie miało dosyć zabawy z nią – chyba że nadchodził czas jego posiłku. Złapała ogon psa swymi pulchnymi małymi rączkami i ciągnęła z całych swych wątlutkich sił. Kundel zaskomlał z wyraźną przyjemnością i znowu obrócił się pyskiem do dziecka, natarczywie liżąc jej buzię mięsistym jęzorem, co wywoływało nowe radosne chichoty i piski. – Shane! – matka Karen krzyknęła na psa, wchodząc do pokoju. – Nie wolno ci lizać dziecka. Ile razy jeszcze muszę ci to powtarzać? Pies popatrzył z zakłopotaniem na matkę Karen, dysząc, rozbawiony, z wywieszonym jęzorem. Gdy zobaczył swoją miskę napełnianą pod zlewem, podreptał tam i zaczął chłeptać z zapałem. – A teraz, Karen, wypijemy sobie tylko filiżaneczkę dobrej herbatki i pójdziemy po zakupy – powiedziała Paula Blakely, uśmiechając się do córeczki, która ciągnęła właśnie psa za łapę. Pies i dziewczynka pojawili się mniej więcej w tym samym czasie: Karen przedwcześnie, Shane jako prezent od męża Karen, Mike’a. Miał ją zajmować podczas oczekiwania na urodziny ich pierwszego dziecka, ale tego samego dnia chwyciły ją bóle i odwieziono ją do
szpitala. Potrzeba było dwunastu godzin, by dziecko ujrzało świat, a ból był wystarczający, by odechciało jej się więcej. Ale kochała to dziecko bardziej, jak sądziła, niż Mike’a. Może dlatego, że było jedyną rzeczą naprawdę należącą do niej. Chyba niezupełnie dlatego. Bardziej, ponieważ Karen była czymś, co Paula stworzyła, co wydała na świat. Patrząc na uradowane dziecko, Paula uśmiechnęła się. A może po prostu dzidziuś był taki kochany? Paula i Mike nie chcieli Karen tak wcześnie, nie było ich jeszcze na nią naprawdę stać. Mieli szczęście, że dostali tak szybko mieszkanie, choć obskurne. Mieściło się w złej okolicy, zbyt blisko doków, ale i tak mieszkali w Poplar przez większą część swego życia, więc nie stanowiło to dla nich wielkiej różnicy. A z pewnością nie był to slum! Paula już się o to postarała. Inne domy na tej ulicy mogły być zaniedbane przez lokatorów, ale jej był czyściuteńki. Wkrótce, gdy tylko zaoszczędzą dość pieniędzy, przeniosą się do Barking czy Ilford. Nie za daleko od warsztatu, gdzie pracował Mike – zbyt dobrze mu tam szło, by miał zrezygnować – ale do lepszej dzielnicy, gdzie nie trzeba mieć psa czy kota tylko po to, żeby trzymać w ryzach myszy. Czajnik zaczął gwizdać, przerywając jej zadumę. Wyłączyła go i sięgnęła do szafki po puszkę z herbatą. Zaklęła, gdy okazało się, że jest pusta. Mike co rano pił kawę, ale ona nigdy nie lubiła jej nieco gorzkiego smaku. Jako dziecko zawsze piła herbatę, czajnik w jej domu
rzadko bywał zimny. Spojrzała na Karen przez chwilę. Czy wszystko będzie w porządku przez te kilka sekund, kiedy ona skoczy do sąsiadów pożyczyć herbaty? Tak, dziecko zajęte było psem, obserwowało, jak mlaskając żre ze swojej miski. To potrwa tylko chwilę, dziecko nie zdąży wiele nabroić przez te parę sekund. Wzięła filiżankę z szafki i szybko wymknęła się z pokoju. Pozostawiła otwarte drzwi, mając nadzieję, że Karen nawet nie zauważy jej nieobecności. Dziecko radośnie patrzyło, jak mały kundelek łyka swoje pożywienie. Dziewczynka nawet sama trochę spróbowała na końcu paluszka, ale wypluła, odkrywszy, że jej nie smakuje. Nagle pies znieruchomiał. Sierść na jego grzbiecie zjeżyła się. Warknął na coś poruszającego się w wejściu. Drzwi od piwnicy, które znajdowały się w holu obok drzwi od kuchni, były lekko uchylone i wybiegł z nich czarny kształt. Shane skoczył w jego stronę, podniósł go za kark i potrząsnął gwałtownie. Szczur wydał wysoki pisk. Natychmiast pojawił się drugi i skoczył psu do gardła, głęboko topiąc swoje ostre jak sztylety siekacze. Rozwścieczony pies zakręcił się w kółko, próbując go strącić, nie wypuszczając pierwszego szczura. Wtem kolejny szczur znalazł się na grzbiecie psa, gryząc mocno i szarpiąc skórę. Shane zawył z bólu i szoku, gdy następne czarne stworzenia wtargnęły do pomieszczenia.
Dziecko zaczęło płakać z przerażenia, widząc swego ulubieńca ranionego przez brzydko pachnące stwory. Do małej kuchni wbiegło więcej szczurów, ale te były inne, większe, poruszały się ostrożniej, nie zwracały uwagi na gwałtowną walkę z psem. Zobaczyły płaczące dziecko, obok niego miskę psiego żarcia. Ruszyły do przodu, węsząc po drodze. Żarcie zniknęło szybko. Szczury zwróciły się w stronę maleńkiej postaci. Zdychający pies wyczuł niebezpieczeństwo grożące dziecku i odskoczył od swoich prześladowców. Trzy gryzonie nadal uczepione były jego ciała. Rzucił się na wielkiego szczura, który już gryzł nóżkę dziecka. Shane resztkami sił wyrzucił potwora wysoko w powietrze i zwrócił się w stronę pozostałych. Mały piesek przetrwał jeszcze kilka sekund, walcząc z zaciekłą desperacją, po czym jego ciało zostało rozerwane na strzępy pod czarną wijącą się masą. Gdy Paula Blakely stanęła w drzwiach, wrzasnęła w przerażeniu i skrajnej panice. Zobaczyła pokój rojący się od kosmatych bestii, szarpiących coś pokrwawionego. A potem mały biały kształt. Maleńką rączkę, trzepoczącą ponad czarną masą. – Karen! – krzyknęła. Wbiegła do pokoju, kopiąc i wrzeszcząc, a panika dodawała jej sił i szybkości. Chwyciła za rączkę i pociągnęła. Małe ciałko pokazało się, ale trzymały się go jeszcze dwa potwory. Paula waliła w nie, biegnąc w stronę drzwi, jej własne nogi były już pokrwawione od
ukąszeń. Dwa szczury odpadły, ale nie z powodu razów, tylko ponieważ miękkie mięso dziecka oddzieliło się od ciała. Paula wybiegła z domu ze swoim martwym dzieckiem, krzycząc i tuląc zakrwawione ciałko do piersi. Szczury skończyły pożerać psa, po czym pomknęły z powrotem do piwnicy, najpierw te większe.
ROZDZIAŁ CZWARTY Harris zabrał Keogha do Szpitala Londyńskiego, aby opatrzono chłopcu rękę. Potrzebował takiej szansy, żeby nieco bardziej zaprzyjaźnić się ze swoim uczniem, a ponieważ przez następną godzinę miał okienko, postanowił zawieźć chłopca osobiście. Już w drodze do szpitala dało się zauważyć odprężenie w nastawieniu ucznia do nauczyciela. Gdy dotarli na miejsce, kazano im czekać na zapracowanym oddziale wypadkowym. – No, Keogh, jak to się stało? – spytał Harris. – Byłem spóźniony, więc poszedłem na skróty obok kanału – odparł Keogh. – Tak, znam ten skrót – powiedział Harris. Chłopiec uniósł brwi, ale kontynuował. – To było akurat pod mostem, wie pan, tam gdzie jest stary domek śluzowego. No i był tam martwy kot i te dwa szczury taszczyły go ze sobą. Chryste, powinien pan zobaczyć ich wielkość, panie Harris. Wydawały się tak duże jak ten kot. W każdym razie one go nie żarły, tylko ciągnęły, wie pan. Więc cisnąłem w nie cegłą. – Przerwał, studiując swą zakrwawioną chustkę. – No i zamiast uciekać, one po prostu odwróciły się i gapiły się na mnie. Trafiłem jednego, ale on się tym nie przejął. Potem, ja pierdolę – och, przepraszam – rzuciły się na mnie. No to ja w nogi, no nie? Ale jeden zdążył dziabnąć mnie w rękę. Kopnąłem go do kanału, przeskoczyłem przez mur i
biegłem. Jak się odwróciłem, to ten drugi szczur siedział sobie na murze i gapił się na mnie. Dziwne, co? Musiał wdrapać się na mur zaraz za mną. W każdym razie nie zwlekałem, tylko wyniosłem się stamtąd. Harris uśmiechnął się na myśl o szczurach wielkości kota. Pewnie to był jakiś mały kociak i bystry umysł Keogha dołożył resztę. Ale ten mur nad kanałem był wysoki, pamiętał go z dzieciństwa, i nawet Keogh musiał się napocić, żeby przez niego przeleźć. Ale szczur? Wiedział, że niektóre szczury potrafiły się wspinać, niektóre gatunki były nadrzewne, ale wdrapać się na sześciostopowy mur z cegieł? To było coś. W tym momencie wszystkie oczy na oddziale wypadkowym zwróciły się w kierunku rozhisteryzowanej kobiety, niosącej krwawe zawiniątko, którą niemal wnieśli dwaj sanitariusze. Pielęgniarka podbiegła i próbowała wziąć od niej małą postać, ale tamta trzymała ją kurczowo, a jej ciałem wstrząsały spazmy płaczu. Wtedy Harris uświadomił sobie, co trzymała w ramionach. To było małe dziecko. Ale sądząc po zakrwawionym ciele, nie mogło już żyć. Biedny mały skurczybyk, pomyślał Harris. Nadszedł lekarz i próbował uspokoić zrozpaczoną kobietę, przemawiając do niej cicho i spokojnie, nie próbując odebrać jej zawiniątka. Potem otoczył ją ramieniem i wspólnie z pielęgniarką wyprowadził. Wszyscy na sali zdawali się być wstrząśnięci tym dramatem. Przez parę sekund panowała cisza, po czym
zaczęli mówić naraz, choć ich głosy były przyciszone. Harris odwrócił się do Keogha, z którego twarzy odpłynęła cała krew, a jego kolana wyraźnie się trzęsły. Nie takiś twardy, jak udajesz, pomyślał Harris, ale nic do chłopca nie powiedział. Chwilę potrwało, zanim weszli do lekarza, który był młody, znacznie młodszy od Harrisa. Gdy lekarze i policjanci wyglądają jak chłopaczki, starość musi się zakradać, dumał Harris. – Dobra, popatrzmy – powiedział lekarz, zaczynając odwijać prowizoryczny bandaż z ręki Keogha. – Brzydkie. – Zbadał wielkie ślady zębów. – Co to było? – Szczur – odpowiedział Harris za Keogha. – Znowu szczury? – Lekarz zaczął czyścić ranę, a Keogh wzdrygnął się mimowolnie. – Co pan ma na myśli? – spytał Harris. – Och, tę kobietę, którą przyprowadzili wcześniej. Jej dziecko zostało zaatakowane przez szczury. Straszny stan. – Lekarz położył opatrunek na ranę i zaczął bandażować rękę. – Martwe, rzecz jasna, nie miało żadnych szans. Kobieta jest w stanie szoku, obwinia siebie o to, co się stało. Musieliśmy ją uśpić, żeby opatrzyć jej własne rany. Harrisa zamurowało na kilka chwil. Wszelkie okropności, jakie przytrafiały się dzieciom, działały na niego w ten sposób. Zbyt wiele widział źle traktowanych dzieci, by przechodzić obojętnie obok ich nieszczęść. – Z pewnością to niezwykłe, że szczur rzucił się na człowieka – stwierdził. – To znaczy, wiem, że mogą
atakować małe dzieci, a nawet dorosłych ludzi, kiedy są przyparte do muru, ale tutaj było inaczej. Goniły tego chłopca, choć mogły uciekać. Ale one nie zdecydowały się na to. Zamiast uciekać, zaatakowały. – Tak, wiem – powiedział lekarz, biorąc strzykawkę z tacy. – Jeszcze tylko szybkie ukłucie i po wszystkim – uśmiechnął się do Keogha. – Ale jak rozumiem z opowiadania sanitariuszy, szczury musiały zabić domowego psa, żeby dostać się do dziecka. Rozszarpały go na strzępy, jak mówią sąsiedzi, którzy tam potem weszli. Jednak nie było po nich śladu, zostało tylko kilka martwych, zapewne zabitych przez psa i nadgryzionych przez swoich kanibalistycznych kolesiów. Drzwi do piwnicy były otwarte, ale nikt się tam nie wybrał. To robota dla policji, jak sądzę. Umieścił strzykawkę w słoiku. – To wszystko. Przyjdź jutro. Zobaczymy, jak się goi, dobrze? – Odwrócił się do Harrisa. – Cała sprawa jest bardzo dziwna. Zawsze mieliśmy parę przypadków ukąszeń przez szczury, zdarzały się też choroby związane z ich obecnością, to taka okolica, ale o niczym podobnym nie słyszałem. To nie do wiary. Miejmy nadzieję, że to tylko odosobnione incydenty i nic więcej. Gdy wyszli ze szpitala, Harris zauważył, że Keogh jeszcze się trzęsie. – Co się stało? Wstrząsnęła tobą ta sprawa? – zapytał uprzejmie. – Nie, to nie to. Po prostu nie czuję się najlepiej,
tylko tyle. – Keogh otarł czoło zdrową ręką. Symuluje? – pomyślał Harris. Nie, wydawał się trochę blady i nie mógł sfingować potu na czole. Może to skutki zastrzyku. – Dobra, leć do domu i weź sobie jutro wolny dzień, jeśli będziesz się czuł tak samo. Ale koniecznie pójdź do szpitala, żeby ci obejrzeli rękę. – Harris wiedział, że nazajutrz nie zobaczy Keogha. Nigdy nie darowałby sobie dnia wolnego od szkoły. Co tam, sam przecież był kiedyś taki jak ten chłopak. Nie przepuściłby za nic takiej okazji. – Na razie – powiedział Keogh i zniknął za rogiem. W drodze powrotnej do szkoły Harris rozmyślał o incydentach ze szczurami i o możliwych implikacjach. Widział mnóstwo tych obrzydliwych stworów, kiedy był chłopcem. Pamiętał zdarzenie sprzed wielu lat, gdy całą rodziną zasiedli w niedzielę do obiadu i ich kot pojawił się w otwartym oknie z martwym szczurem w pyszczku. Śmiejąc się, że kot sam przyniósł sobie do domu swój niedzielny obiad, wszyscy zerwali się i przegonili go. Innym razem jedna z sąsiadek twierdziła, że szczur zaatakował ją na ulicy. Jej mąż wyszedł z pogrzebaczem i pogonił szczura, ale ten zniknął w jednym ze zbombardowanych domów. Harris myślał, że należały już do przeszłości, co dowodzi, że mieszkając na najwyższym piętrze bloku w King’s Cross, można oderwać się od rzeczywistości. Sądził, że eksperci sanitarni przepędzili je dosłownie pod ziemię. Powstało wiele firm i nieźle zarabiały na
eksterminacji. W każdym razie nie widział nic szczególnego w tym, że oba wypadki zdarzyły się jednego dnia. To przecież nie czternasty wiek!
ROZDZIAŁ PIĄTY Grupa starych włóczęgów zbierała się każdej nocy na jednym z niewielu gruzowisk, jakie pozostały jeszcze po bombardowaniu w londyńskiej dzielnicy East End. Był to stary dziedziniec kościelny tuż obok ruchliwej głównej drogi na Whitechapel i całkiem blisko stacji metra Aldgate East, zarośnięty gęsto krzakami i pełen otwartych grobów. Pojedyncza wieża stanowiła jedyną pozostałość majestatycznego niegdyś kościoła. Tej nocy zebrało się ich sześcioro. Czuli się bezpiecznie w przeświadczeniu, że nie można ich dostrzec z ulicy. Wszyscy powoli rujnowali swoje wnętrzności nieustannym spożywaniem spirytusu skażonego metanolem. Wszyscy sięgnęli dna desperacji, stracili wolę egzystencji wśród reszty świata. Rzadko odzywali się do siebie, ich umęczone umysły były zbyt zajęte własnymi nieszczęściami, by mieli zajmować się cudzymi. Była wśród nich kobieta, choć trudno było ją odróżnić od mężczyzn w bezkształtnych łachmanach. Mary Kelly miała czterdzieści dziewięć lat, choć wyglądała na dwadzieścia lat więcej. Przeklinała pozostałych, przeklinała samą siebie, a najbardziej przeklinała Boga. Tego samego Boga, którego czciła przez pół swego życia w Irlandii. Jako dziecko często chodziła na msze trzy razy w niedzielę i raz w każdy dzień powszedni. W wieku piętnastu lat wstąpiła nawet do
klasztoru, ale poważne, samotne życie nie odpowiadało jej pełnej werwy, choć bardzo religijnej osobowości. Po powrocie do swego rodzinnego miasta Longford wkrótce znudziła się życiem nie odpowiadającym jej naturalnej żywiołowości. Proboszcz próbował wyperswadować jej wyjazd, ale pewnego dnia wyznała mu w konfesjonale coś takiego, że zaczął się zastanawiać, czy nie byłoby najlepiej, gdyby jednak wyjechała. Najlepiej dla chłopców z miasta, rzecz jasna. Stary ksiądz zastanawiał się, w jaki sposób u tak głęboko religijnego dziecka rozwinęło się do tego stopnia grzeszne pożądanie. W końcu stwierdził, że będzie miał większe szanse zbawienia zbłąkanej duszy Mary, jeśli pozostanie ona w mieście pod jego obserwacją. Odwiedził więc jej rodziców i przekonał ich, by ją zatrzymali w domu. Mieli jeszcze sześcioro młodszych dzieci na utrzymaniu, więc z początku nie kwapili się do karmienia tej dodatkowej gęby, ale oczywiście proboszcz miał wielki wpływ na swoje owieczki. Jednakże następnej niedzieli Mary wyznała jeszcze większy grzech, dotyczący jego młodego, świeżo wyświęconego księdza. Wyjechała w najbliższy poniedziałek ku uldze księdza, którego starzejący się umysł nie mógł już sobie poradzić z zawiłościami charakteru tej promiskuitycznej świętoszki. Młody ojciec Alojzy wyparł się wszystkiego, gdy został bezpośrednio i raczej burkliwie przepytany, czym wprawił starego księdza w głęboką rozterkę. Z pewnością dziewczyna, wydawało się, ewidentna
dewotka, nie mogłaby zmyślić takich rzeczy. Ale z drugiej strony, skoro była taką dewotką, jak na to wskazywała jej historia, jak mogła mieć tyle zapału do grzechów cielesnych? Jego jedyną odpowiedzią była modlitwa za jej duszę i msza za zbawienie jej od wiecznego potępienia. Mary pojechała do Dublinu i dostała pracę jako bufetowa w barze tuż przy O’Connell Street. Oczywiście spotykała w swojej pracy wielu mężczyzn i nie opierała się żadnemu, który ją podrywał. Po jakimś czasie, nie z powodu jej coraz gorszej reputacji, ale ponieważ żona właściciela nakryła ją z nim samym za beczkami w piwnicy, została zwolniona. Następnie znalazła pracę w kantynie lokalnego browaru, gdzie mężczyźni wkrótce się zorientowali, że jest łatwą zdobyczą. Jedną rzeczą, która ich zastanawiała i była tematem wielu dowcipów, było to, że nalegała na zmówienie trzech zdrowasiek przed pójściem z nimi do łóżka. Modliła się klęcząc przy łóżku, z zamkniętymi oczami i mocno splecionymi dłońmi. Śmialiby się jeszcze bardziej, gdyby wiedzieli, o co się modli. Pierwsza zdrowaśka była w intencji uniknięcia ciąży, druga – żeby nie nabawić się „syfa”, a trzecia – żeby mieć orgazm. Dowiedziała się o orgazmie od przyjaciół w kantynie i zdała sobie sprawę, że czegoś brakowało jej przez te wszystkie lata. Łaknienie seksu Mary nigdy nie zostało zaspokojone i nie wiedząc dlaczego, chciała wciąż więcej i więcej. To zawsze było przyjemne, ale skoro teraz wiedziała, że może być wspaniałe, chciała koniecznie tego
doświadczyć. Nadal uczęszczała na mszę każdej niedzieli i przyjmowała komunię świętą w każdy pierwszy piątek miesiąca. Wkrótce zaczęła chodzić do kościoła dwa lub trzy wieczory w tygodniu, by zmówić różaniec za osiągnięcie swego seksualnego celu. Nigdy nie przyszło jej do głowy, że mogłoby w tym być coś złego. Bóg chciał, żeby ludzie cieszyli się seksem, inaczej nie obdarzyłby ich tym cudownym darem. Czyż ona sama, jako dziecko, tyle razy nie podglądała rodziców, kiedy się kochali, nie wiedząc o tym, że Mary nie śpi w ciemnościach ich jedynej sypialni, słuchając radosnych westchnień obojga i matki, wzywającej Jezusa Chrystusa przed ostatecznym zapadnięciem ciszy, po której następowało ciężkie zadowolone chrapanie. Regularne wizyty w kościele wkrótce zwróciły uwagę księdza, ojca Mahara, który namówił ją, by przyłączyła się do kobiet wykonujących drobne prace w domu Bożym. Lubiła zmieniać kwiaty, odkurzać ołtarz i święte figury, w nadziei że te małe posługi nie ujdą uwagi Boga. Zaczęła pomagać w wentach dobroczynnych, odwiedzała starych i chorych, nawet przyłączyła się do chóru. Ojciec Mahar był pod dużym wrażeniem swojej nowej parafianki i zaczął o nią wypytywać. Dowiedział się, że pracuje w browarze, podobnie jak kilku jego młodych wiernych. Gdy zapytał ich o Mary, zaskoczyły go uśmieszki i ostrożne odpowiedzi chłopców. Potem pewnego dnia przyszła do niego niejaka pani Malone. Znał ją i jej męża z widzenia, bywali regularnie w
kościele, ale jeszcze z nimi nie rozmawiał. Oboje byli młodzi, mieli około trzydziestu pięciu lat, i wyglądali na dobrych, ciężko pracujących ludzi. Ale tego deszczowego wtorkowego poranku pani Malone wyglądała na bardzo zatroskaną, co przydawało jej skądinąd atrakcyjnej twarzy wyrazu twardości, który zbyt wcześnie mógł się utrwalić. – Ach, to pani...? – Malone, ojcze. – Tak, pani Malone. Co mógłbym dla pani zrobić? Głos księdza był miękki, łagodny, gdyż zawsze umiał wyczuć nadchodzący wybuch histerii u kobiet, które przychodziły do niego poza godzinami nabożeństw. Głos Margaret Malone drżał nieco, gdy odpowiedziała: – Chodzi o mojego Toma, proszę ojca. On... – Nagle otworzyły się śluzy powodziowe. Sięgnęła do torebki po chusteczkę. Tak szybko, pomyślał ksiądz. Jak długo to się w niej gromadziło, że tak szybko się załamała przede mną? Zwykle mogły opowiedzieć połowę historii, zanim przerywał im potok łez. Westchnął z rezygnacją. Słyszał to już tyle razy przedtem. Tom był niewierny lub stracił zainteresowanie jej ciałem, zaczął bić ją w każdy piątek wieczorem po paru kuflach w pubie. Jak mógł pocieszyć te biedne stworzenia, uświadomić im, że wszystko przemija, że modlitwa do Boga przynajmniej pomaga im znosić próby tego życia. – Proszę, niech się pani uspokoi, pani Malone.
Usiądźmy i może pani opowiedzieć mi wszystko bez pośpiechu. Wziął ją pod ramię i poprowadził do ławki w tyle kościoła. Stara kobieta w czarnym szalu zarzuconym na chude, zgarbione ramiona, zapalająca jeszcze jedną świeczkę za duszę swego niesfornego męża, nieżyjącego od sześciu lat, nie zwracała na nich uwagi. Czyż nie widywała tego przedtem? Czyż sama nie siedziała w tej samej ławce, z innym księdzem wiele lat temu, wylewając swe żale przed pełnym zrozumienia, acz całkowicie bezsilnym duchownym? Margaret Malone w końcu zdołała opanować swe drżące ciało. – Och, ojcze, mój Tom znalazł sobie inną kobietę. Ojciec Mahar pogładził ją po ramieniu i westchnął, czekając, aż łzy znowu przestaną płynąć. – To kobieta z browaru, ojcze – kontynuowała wreszcie, a jej długie rude włosy były wilgotne od łez. – To już trwa od tygodni. Widuje się z nią w każdy wtorek i czwartek. Na początku mówił, że chodzi do pubu, ale Deirdre Finnegan powiedziała mi, że wiele razy widziała ich razem. A kiedy go o to spytałam, roześmiał się tylko i powiedział, że ona przynajmniej jest lepsza... – przerwała, przypomniawszy sobie, że rozmawia z księdzem. – Ale jego nic nie obchodzi, ojcze. To właśnie boli. On nie dba o to, że ja wiem. Nie obchodzą go dzieci. Jest nią opętany. Nie wiem, co robić, ojcze. Co mogę zrobić? – Przede wszystkim proszę się nie denerwować, pani
Malone – ksiądz próbował pocieszać. – Większość mężczyzn przechodzi przez tego rodzaju fazę wcześniej czy później. To naprawdę nic nie znaczy. Zobaczy pani, mąż wróci do pani i związek wasz będzie tak samo silny jak przedtem. Proszę mieć odwagę. Przerwał. Teraz musi być pragmatyczny. – Czy wie pani, kim jest ta druga kobieta? Może mógłbym z nią porozmawiać. Nie był pewien, czy dobrze usłyszał nazwisko wśród łkań. Brzmiało jak Mary Kelly. Był sobotni wieczór, skończył się czas spowiedzi i ojciec Mahar siedział teraz sam w swojej zakrystii. Mary Kelly przystąpiła dziś do cotygodniowej spowiedzi i gdy skończyła relacjonować swoją zwykłą listę powszednich grzechów, zapytał ją o Toma Malone. Wcale nie próbowała nawet się wypierać, otwarcie mówiła o ich związku i gdy zapytał o powód, dla którego nie wyjawiła tego wcześniej, dziwiła się, dlaczego powinna to zrobić. Przecież nie ma w tym nic złego, nieprawdaż? Ksiądz nie mógł uwierzyć własnym uszom. Biedne dziecko naprawdę nie wiedziało, że grzeszy. Sądziła, że to, co robi, jest całkiem niewinne. Gdy indagował ją dalej, począł wątpić w jej zdrowie psychiczne. Opowiedziała mu o wszystkich swoich innych związkach, dlaczego przychodziła tak regularnie na msze i dlaczego modliła się tak żarliwie. I wszystko tak, jak gdyby to była najzwyklejsza rzecz pod słońcem. A kiedy spytała, czy mógłby odprawić
specjalną mszę w intencji osiągnięcia przez nią tego cudownego orgazmu, o którym słyszała, był zbyt zaszokowany, by w ogóle odpowiedzieć. Potrzebował czasu do namysłu, więc poprosił, by odeszła i wróciła nazajutrz rano przed nabożeństwami. Co mógł zrobić? Ewidentnie potrzebowała pomocy medycznej, podobnie jak duchowej, ale jak mógł lekarz wyleczyć dziewczynę tak głęboko amoralną i jak mógł duchowny wyleczyć dziewczynę nie rozumiejącą różnicy między dobrem i złem? Modlił się przez większą część nocy, modlił się o wskazówki, aby mógł uratować tę młodą niewinną przed zgubnym dla jej duszy losem. Następnego ranka cierpliwie próbował wytłumaczyć jej, dlaczego to, co robiła, i to, o co się modliła, było złe. Nie byłoby złe, jeśliby znalazła jednego mężczyznę, którego mogłaby kochać i wyjść za niego za mąż, kochać się dla osiągnięcia uświęcającego związku i posiadania dzieci, ale złe jest, jeśli miałaby oddawać swe cenne ciało każdemu mężczyźnie, który by tego chciał, tylko dla zaspokojenia tego chciwego pożądania w jej wnętrzu, niszcząc w ten sposób ducha świętego, mieszkającego w niej. Bóg kochał ją i chciał, by była szczęśliwa, ale musi szanować ten cudowny dar, który jej dał, i trzymać go tylko dla małżeństwa. Śmiała się, nie z przekory czy lekceważenia, ale ponieważ naprawdę uważała, że ksiądz mówi głupstwa. Jej mózg postawił myślową blokadę, która nie pozwalała
jej przyjąć do wiadomości, że seks mógłby być zły pod jakimkolwiek względem. Choć niegdyś z nabożeństwem słuchała każdego słowa proboszcza, teraz traktowała go, jak gdyby to on był dzieckiem i nie mógł być poważny w tym, co mówił. Ksiądz kontynuował wyjaśniając, jakich mogła nabawić się chorób, mówiąc o domach, które narażała na rozbicie, i jak to prowadzi tylko do nieszczęścia dla niej samej. Ale nic do niej nie docierało. Choć była wciąż tą słodką, czystą młodą dziewczyną, którą poznał, to jednak jakaś część jej umysłu zamknęła drzwi i nie pozwalała przeniknąć żadnym argumentom. W końcu musiał zaproponować, by odwiedziła lekarza, jego dobrego przyjaciela, który by z nią tylko porozmawiał i wspólnie pomogliby jej wrócić na właściwą ścieżkę. Zgodziła się, choć uważała, że to głupi pomysł, ale jeśli sprawi mu tym przyjemność, ona się zgadza. Wizyta została umówiona na najbliższą środę, ale ojciec Mahar już nigdy nie zobaczył Mary Kelly. Mary przeniosła się do innej części Dublinu i nadal pracowała jako bufetowa. Jej życie układało się według tego samego schematu co do tej pory. Znalazła nowy kościół, ale tym razem była ostrożniejsza, by nie zwrócić na siebie uwagi księdza. I wtedy spotkała w końcu człowieka, który mógł zaspokoić jej potrzeby i – co zaskakujące – spotkała go w kościele. Timothy Patrick był ogromnym mężczyzną pod
każdym względem. Miał typowo irlandzkie czerstwe rumieńce, sztywne jasne włosy, wielkie łapska i uszy odstające pod kątem prostym od głowy. Jego apetyt, nie tylko na jedzenie, ale w ogóle na życie, dorównywał jego posturze. Był także dobrym człowiekiem, nie przesadnie pobożnym, ale uczciwym i spolegliwym. Gdy tylko spojrzeli na siebie, kiedy on chodził z tacą podczas mszy, instynkt podpowiedział im, że oto w końcu jest ktoś, kto mógłby dorównać ich własnej żywiołowości. Czekał na nią przed kościołem, tak jak się tego spodziewała, i odprowadził ją do jej kwatery. Spotykali się potem każdego wieczoru. Siódmego dnia zabrał ją do hotelu i kochali się. Dla niego był to najgłębiej satysfakcjonujący akt miłosny, jakiego kiedykolwiek doświadczył, dla niej – ziszczenie się wszystkich modlitw. Śmiał się, gdy modliła się przy łóżku, zanim się kochali, ale był wzruszony, gdy potem z wdzięczności zmówiła cały różaniec. Uznał to w pewnym sensie za komplement dla siebie. . Gdy Mary po raz pierwszy ujrzała jego wielkość, przestraszyła się, ale poczuła też, jak przeszywa ją dreszcz podniecenia. Był proporcjonalny do jego postury. Olbrzymi. Na początku Tim był delikatny, delikatniejszy od wszystkich innych, z którymi była, ale na jej naleganie stał się dziki, wpychał się w nią z ogromną siłą, jego wielkie dłonie nigdy nie pozostawały bezczynne, gniotąc jej piersi, ramiona i uda. I ona walczyła z całych sił, nigdy nie pozwalając mu dominować, gryząc, drapiąc, aż
błagała o ulgę od swego szaleństwa. I ulga nadeszła, rozlewając się po całym jej ciele, rozluźniając jej napięte kończyny. Płakała cicho, kiedy on głaskał ją czułymi palcami, uśmiechając się, mówiąc do niej i pozostając w niej. Wtedy zmówiła różaniec, a on czekał cicho, nie spuszczając oczu z jej schylonej głowy. Gdy tylko skończyła, zaśmiała się i wskoczyła z powrotem' na łóżko, gdzie kochali się jeszcze wiele razy tej nocy. Spotykali się codziennie, kochając się, gdy tylko byli sami. Ich wzajemne pożądanie nigdy nie malało. W końcu Timothy oznajmił swój zamiar wyjazdu do Anglii w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy i poprosił Mary, by z nim pojechała. Nie rozmawiali o małżeństwie, ale chętnie się zgodziła, i w ciągu trzech tygodni zamieszkali razem w północnym Londynie. Tim znalazł pracę na budowie, a ona wróciła do pracy jako bufetowa. Jej wiara w Boga była silniejsza niż kiedykolwiek i dziękowała mu bezustannie, w kościele, w domu, a nawet w autobusie po drodze do pracy. Pielęgnowała swoją nowo znalezioną miłość i wiedziała, że żaden inny mężczyzna nie będzie w stanie zaspokoić jej tak jak Timothy, ale nigdy nie próbowała popchnąć go do małżeństwa. Gdy wybuchła wojna, zaciągnął się do wojska pomimo jej protestów. Mimo że była naprawdę dumna z niego, bardzo obawiała się rozstania. Chociaż wiedziała, że nikt inny tak jej nie zadowoli i nikt inny nie mógłby jej
tak kochać, zastanawiała się, czy starczyłoby jej sił, by nie szukać zadowolenia seksualnego gdzie indziej. Timothy wyjechał i w ciągu czterech dni otrzymała od niego list, w którym prosił ją o rękę, gdy tylko otrzyma przepustkę. Wtedy wiedziała, że może czekać. Ale Timothy zginął trzy tygodnie później, zgnieciony przez czołg pewnej nocy podczas manewrów. Następnego ranka znaleźli na polu jego ciało ze zmiażdżoną wspaniałą klatką piersiową. Nikt nie wiedział, jak się tam dostał ani dlaczego tam był, ale spisano go jako jedną z pierwszych ofiar wojny. Parę tygodni później jeden z jego przyjaciół ze szkolenia podstawowego przyszedł do Mary i powiedział jej, że Timothy przeszmuglował ze sobą flaszkę whisky, „by się chronić od tego strasznego zimna”, i odszedł gdzieś sam tej nocy. Żołnierz myślał, że znaleziono rozbitą butelkę przy ciele, i próbował zatuszować sprawę przez wzgląd na Timothy’ego i armię. Wtedy właśnie Mary straciła wiarę w Boga. Żeby najpierw tyle jej dać i potem zniszczyć to jednym okrutnym pociągnięciem, to było zbyt wiele jak na jej prosty umysł. Zaczęła nienawidzić Boga niemal tak samo, jak go niegdyś kochała. Złapali ją podczas trzeciej próby podpalenia katolickiego kościoła. Umieszczono ją w zakładzie, ale wypuszczono po dwóch miesiącach jako wzorową pacjentkę. W drugim dniu wolności częściowo pozbawiła pewnego księdza słuchu, wpychając mu nóż w lewe ucho przez drewnianą kratkę konfesjonału. Orzeczono chorobę psychiczną i odesłano ją z powrotem
do zakładu. Gdy ją wypuszczono, wojna się skończyła i Mary wróciła do świata, który był zbyt zajęty lizaniem własnych ran, by martwić się o nią. Jej upadek był nieuchronny. Nadal łaknęła zaspokojenia i szukała go w jedyny możliwy sposób, ale tym razem żyła z tego. Zaczęła tęgo pić i wkrótce wszyscy ci mężczyźni zaczęli ją nudzić. Żaden nie mógł dorównać jej Timothy’emu. Wyśmiewała się z klientów, bezskutecznie usiłujących ją podniecić, i śmiała się z ich beznadziejnych, małych narządów. Jednej nocy krzepki mężczyzna, dumny ze swej męskości, złamał jej nos, gdy go wyszydzała. Zaczęła tracić pieniądze, gdyż niektórzy mężczyźni odmawiali płacenia ze względu na jej demoralizujący sarkazm, ale mimo to nie mogła powstrzymać się od szyderczych komentarzy na temat ich sprawności w łóżku. Stała się znana policji jako prześladowczym księży. Potrafiła iść za księdzem całe mile, albo przeklinając go, albo oferując mu swoje ciało, aż biedny człowiek nie miał innego wyjścia, jak udać się do najbliższej komendy policji. Zamykano ją co jakiś czas, ale zawsze zachowywała się wzorowo i wkrótce ją wypuszczano. W końcu nabawiła się rzeżączki i całkiem świadomie, z wielką rozkoszą zarażała mężczyzn, z którymi spała. Wkrótce znalazła się na ulicy, kiedy gospodarz, u którego mieszkała, padł ofiarą jej drwin i choroby. Straciła urodę, miała wygląd obszarpanego włóczęgi, a jej umysł stracił już kontakt z rzeczywistością. Zamieszkała z grupą paki-
stańskich imigrantów przy Brick Lane i pozostała tam przez kilka lat, używana przez wszystkich mężczyzn albo zbiorowo, albo pojedynczo, ale w końcu znużyli się nią i wyrzucili. Wróciła jednej nocy, parę miesięcy później, i wlała parafinę przez kratkę do piwnicy ich zrujnowanego domu. Podpaliła całe pudełko zapałek i wrzuciła do środka. Jeden strażak i pięciu Pakistańczyków zginęli w pożarze, który wypalił dom do gruntu, ale nikt nie podejrzewał Mary o podpalenie. Pewnego dnia znaleziono ją półżywą na gruzach zbombardowanego domu. W szpitalu przez kilka miesięcy leczono ją ze wszystkich dolegliwości, a gdy lekarze skończyli, zajęli się nią ludzie z Armii Zbawienia. Znaleźli jej mieszkanie, kupili nowe ubranie i załatwili pracę w pralni. Byli pewni, że mogą uratować ją przed nią samą. I prawie im się udało. Pracowała ciężko, jej zrujnowane ciało zaczęło odzyskiwać część dawnego wigoru, a umysł zatrzasnął kolejne drzwi, tym razem do wspomnień. Ale gdy odzyskiwała zdrowie, ciało Mary zaczęło domagać się zadośćuczynienia. Niestety, jedynym mężczyzną, z jakim miała teraz osobisty kontakt, był inspektor Armii Zbawienia, który odwiedzał ją dwa razy w tygodniu w jej suterenie. Kiedy spróbowała go uwieść, popełnił błąd, nawołując Mary do zwrócenia się w stronę Boga. Nagle pomyślała o radości, której ją pozbawił, choć była bez reszty oddana Jego kościołowi. Gdy znalazła swą nagrodę, swego Timothy’ego, On go odebrał, a jego
słudzy, księża, próbowali wcześniej przeszkodzić Mary w znalezieniu tego szczęścia, a teraz ten następny sługa Boży, tak zwany „żołnierz” Boży, odmówił jej, zasłaniając się Nim, używając Jego imienia, przypominając Jego zdradę. Inspektor Armii Zbawienia uciekł, gdy histeryczne majaczenia kobiety przerodziły się w fizyczną przemoc. Mary opuściła suterenę i włóczyła się po ulicach, oferując swoje ciało każdemu napotkanemu mężczyźnie, obrażając i przeklinając ich, gdy odmawiali. Niektórzy szydzili z niej, większość bała się jej obsesyjnych tyrad. Ostatecznie musiała znaleźć pocieszenie w butelce johnny walkera, zakupionego za liche oszczędności z pracy w pralni. Tej nocy karetka została wezwana do publicznego ustępu w Angel, Islington, gdzie dozorczyni znalazła nieprzytomną kobietę, leżącą w jednej z kabin. Myślała z początku, że kobieta jest tylko pijana, bowiem odór alkoholu był przejmujący, ale potem zauważyła krew cieknącą spomiędzy nóg kobiety. Lekarz potrzebował dwóch godzin, żeby usunąć wszystkie fragmenty szkła z pochwy Mary. Szukała pocieszenia w butelce whisky na więcej niż jeden sposób. Mary Kelly spojrzała dookoła na swych pięciu kompanów. Jej zniszczoną twarz wykrzywiała pogarda dla nich. Brudni wysuszeni starcy. Żaden nie był prawdziwym mężczyzną. Ani jeden nie podzieliłby się swoją butelką. No, ale tej nocy miała własną butelkę i nie
był to metylak, lecz dobra szkocka. Wystarczyły trzy dni, żeby uzbierać pieniądze na tę połówkę. I przyszło jej to bez trudu, bowiem pojechała do West Endu, do kolejek pod kina i teatry, i tylko stała przed ludźmi, gapiąc im się w twarz. Jedną rękę wyciągała po pieniądze, drugą zaś drapała się po głowie, pod pachami, po piersiach, a kiedy kierowała rękę w stronę krocza, zwykle dawali pieniądze. Więc teraz była tutaj, wśród grobów i ruin zbombardowanego kościoła. Lata rozpaczliwej niedoli, cierpień umysłu i ciała, doprowadziły ją do tego stanu. Ale była wśród podobnych sobie, zgniecionych przez samo życie. Odkręciła zakrętkę i niepewną ręką podniosła butelkę do ust. – Co ty tam pijesz, Mary? – dobiegł głos z ciemności. – Odpierdol się. – Mary wiedziała, że tak będzie, że zobaczą jej trunek i zaczną żebrać o odrobinę, tylko małą kropelkę, jeden łyk, ale nie mogła oprzeć się pokusie przyjścia tutaj tego wieczoru i rozkoszowania się zmuszaniem mężczyzn, by ją błagali. Wiedziała, że nawet zechcą się z nią kochać za kropelkę i będzie mogła szydzić z nich jeszcze bardziej. Starcy zapomną ojej brudzie, a ona o ich, i będą rozpaczliwie próbowali wywołać erekcję swoich śmiesznych, zużytych fiutków, żeby móc ją pieprzyć i zarobić na drinka. Ale nigdy im się to nie udało, a ona tylko śmiała się i bawiła wyrazem niedoli na ich obrzydliwych gębach. – Ech, daj spokój, Mary, co ty pijesz? – Jakaś postać poczęła pełznąć w jej stronę.
– Nie twój interes, męcie – powiedziała Mary. Wciąż mówiła z wyraźnym akcentem irlandzkim, po tylu latach. Inne głowy uniosły się z pijackiego odrętwienia i odwróciły w jej stronę. Postać zbliżyła się. Dwoje kaprawych żółtych oczu gapiło się na butelkę, którą trzymała teraz oburącz. – Daj spokój, Mary, to ja – Myer. – Oczy przybrały teraz przebiegły wyraz, gdy dostrzegły, że kobieta trzyma prawie pełną butelkę szkockiej. – Wiem, co lubisz, Mary, daj mi kropelkę, a zrobię to dla ciebie. – Ty – szydziła Mary – ty, pamiętam poprzedni raz. Nie mogłeś go nawet znaleźć, co? – Mary zaczęła chichotać, jej ramiona trzęsły się od tego wysiłku. – Ty! Starzec zaczął też rechotać. – Tak, zgadza się, Mary, ale tym razem będzie inaczej, widzisz. – Brudne paluchy poczęły gmerać przy spodniach. Mary śmiała się teraz, kiwając się w przód i w tył, i popijała swobodnie z butelki. – Jedną chwilę, Mary, zaraz będę go miał. – Myer śmiał się, przerywając od czasu do czasu, gdy grymas koncentracji pojawiał się na jego twarzy. – Nie wypij wszystkiego, Mary. – Jego zakłopotanie zmieniło się w uśmiech tryumfu, gdy w końcu okazał przedmiot swych poszukiwań. Śmiech Mary osiągnął histeryczny ton, gdy wskazała na jego obwisły penis. – Nie mógłbyś tym wyruchać nawet dołka
golfowego, ty głupi sukinsynu! – zawołała. Wtedy jakaś dłoń chwyciła szyjkę butelki. – Daj nam to, suko. – Mężczyzna nachylił się nad nią, jego twarz była prawie zakryta kręconymi kudłami i brodą. Ale ręka nie miała siły, a Mary była pobudzona przez szkocką i śmiech. Pociągnęła butelkę z powrotem, nachylając się nad nią, ściskając ją między udami. Brodacz walnął ją słabo w kark, ale Mary śmiała się jeszcze bardziej. Stary Myer próbował sięgnąć między jej kolana, żeby złapać butelkę, ale trzymała ją mocno. – Tylko jednego, Mary, tylko jednego – błagał. Drugi mężczyzna nagle kopnął ją, po czym złapał za splątane włosy i odciągnął jej głowę w tył, wykrzykując obrzydliwości. Zamachnęła się jedną ręką, przewracając go na plecy, ale Myer rzucił się na butelkę. Zwinął się z bólu, gdy kościste kolano rąbnęło go w krocze. Trzej inni starzy włóczędzy siedzieli w kucki i obserwowali, powoli zbliżając się i nie spuszczając wzroku z butelki. Brodacz pozbierał się i chwiejnie ruszył w jej stronę niczym zdegenerowany wściekły byk, ale skoczyła mu do oczu, puszczając krew i powalając go na kolana. Odwróciła się do pozostałych trzech, którzy cofnęli się przestraszeni. – Dranie! – ryknęła na nich. Odwróciła się tyłem do nich wszystkich. Myer stał na czworakach, łzy spływały mu po twarzy, wciąż błagał. Brodacz przecierał oczy, trójka na ziemi była służalczo skulona. Mary głośno
pociągnęła z butelki, potem szybkim ruchem chciała chwycić spódnicę, chybiła i spróbowała jeszcze raz, podciągnęła ją do pasa i pokręciła im przed nosami swoją gołą dupą. Potem zniknęła w krzakach i mogli usłyszeć tylko jej szyderczy śmiech. Zatrzymała się koło starego grobowca, wciąż chichocząc i mamrocząc do siebie. Mężczyźni, myślała, są wszyscy jednakowi. Wszyscy słabi, co do jednego. Zabawiła się tego wieczoru, zrobiła z nich wszystkich głupców. Pomyślała o Myerze i jego fiutku, malutkim jak mała biała glista w świetle księżyca. Żałosny. Nigdy nie znała mężczyzny, który... Nie, był kiedyś ktoś taki. Ale kto to był? Wiele lat temu... pociągnęła z butelki i próbowała przypomnieć sobie, kto to był, kogo kiedyś kochała, kto to był, kto kiedyś dał jej coś? Ale co? Co otrzymała? Nie mogła sobie przypomnieć. Kamień uderzył w jej odsłonięte gardło, gdy odchyliła głowę daleko w tył, by się napić. Upadła, a brodaty tramp wyrwał jej butelkę. Pociągnął głęboko, podczas gdy inni kopali jęczący kształt na ziemi. Myer był następny. Chciwie łykał ognisty płyn i oddał go innemu dopiero wtedy, gdy zakrztusił się i zaniósł kaszlem. Człowiek o zarośniętej twarzy kiwał się z boku na bok i patrzył na wijące się ciało Mary. Znał tę sukę, widział, jak się przedtem naśmiewała z jego przyjaciół, nawet raz śmiała się z niego, gdy próbował zrobić jej przysługę. Podniósł wielką cegłę i mocno rąbnął ją w twarz. Wyszarpnął butelkę chudemu małemu
człowieczkowi, który dopiero co ją przejął, i pił. Wszyscy usiedli w koło, tylko kilka stóp od nieruchomego ciała Mary, skończyli szkocką i powrócili do swoich metylaków. Mary Kelly nie umarła, choć była tego bliska. Jej czaszka została uszkodzona przez cegłę i krwawiła obficie. Miała złamane dwa żebra i głęboko rozpłatane gardło. Leżała w błocie dłuższy czas i życie powoli z niej uchodziło. Poruszała tylko ustami, które zdawały się raz po raz odmawiać bezgłośnie jakąś modlitwę, i palcami, które próbowały bez końca liczyć do dziesięciu. Całkiem blisko leżały zwalone ciała jej pięciu kompanów, stulone razem w niespokojnym śnie. Pierwszy szczur podszedł do niej ostrożnie, zapach krwi przełamywał wszelki strach, ale nie stępiał jego przebiegłości. Był o wiele większy niż inne szczury, które podążały za nim, i ciemniejszy. Zatrzymał się kilka stóp od Mary, skulił zad, cały się naprężył i drżał. Nagle skoczył na otwartą ranę w jej gardle, topiąc głęboko swe wielkie siekacze i wypuszczając krew gwałtownymi spazmami swego potężnego cielska. Mary spróbowała się poruszyć, ale była zbyt słaba od upływu krwi, a szczur już wgryzał się głęboko w krtań kobiety. Zatrzęsła się, ale nagle inny kosmaty kształt zanurzył pół swego łba w zmierzwionych kudłach nad raną w głowie. Jej plecy wygięły się w łuk i znów opadły. Inny szczur szarpał ją za ucho. Nagle całe jej ciało pokryło się rojem
piszczących stworów, tłumnie wybiegających z ciemności. Zapach krwi był o wiele silniejszy niż przedtem. Tak zakończyło się niefortunne życie Mary Kelly. Księżom nie udało się zbawić jej duszy, ale w gruncie rzeczy dusza Mary nigdy nie była zagubiona. Tylko jej umysł. Szczury wysączyły z niej krew i gryzły jej ciało, aż pozostało niewiele więcej niż kości i kawałki skóry. Nie trwało to długo, gdyż szczurów było wiele. Tak wiele, że nie wszystkie się nażarły do syta. Ich głód ludzkiego mięsa rósł – chciały więcej. Było wśród nich teraz kilka większych okazów i te zaczęły zmierzać w stronę pięciu ludzkich kształtów śpiących w pobliżu. Runęły na te ciała. Dwóch mężczyzn nie miało szans, gdyż bestie wyżarły im oczy, kiedy jeszcze spali. Czołgali się po omacku wśród tej jatki, a szczury uczepiły się ich krwawiących ciał. Brodacz wstał, odciągając wijące się ciało od swej twarzy, ale udało mu się tylko wyrwać włosy ze swego policzka. Jeden z większych szczurów skoczył mu do pachwiny, odrywając genitalia jednym potężnym szarpnięciem. Tramp wrzasnął i upadł na kolana, chwytając rękami krocze, jak gdyby chciał powstrzymać upływ krwi, ale został natychmiast ogarnięty i przewrócony przez falę czarnych, szczeciniastych cielsk. Inna rozczochrana postać schowała głowę w ramionach i zwinęła się w kłębek, wątłe ciało trzęsło się od łkań i błagań. Szczury odgryzły mężczyźnie palce i
atakowały jego kark, a także wystawiony tyłek. Pozostał w swojej embrionalnej pozycji, podczas gdy szczury pożerały go, wciąż na pół żywego. Myer biegł. Biegł szybciej niż kiedykolwiek przedtem i prawie mu się udało. Ale ogarnięty paniką w ciemności wpadł na pomnik, przekoziołkował nad nim i wylądował na plecach. Szczury natychmiast go dopadły, ich ostre jak brzytwa zęby wkrótce rozszarpały wątłe stare ciało na strzępy. Na zewnątrz gruzowiska, na głównej drodze, zebrał się tłumek. Ludzie słyszeli wrzaski i poruszenie, ale nikt nie odważył się wejść na ciemny dziedziniec kościelny. Nie mogli nic dojrzeć przez zarośla, ale znali typy, które gnieździły się w tych starych ruinach, i nie palili się do badania tej sprawy. Wreszcie pojawiło się dwóch policjantów, a za nimi radiowóz. Potężny szperacz skierowano w zarośla i trzech policjantów z latarkami weszło do środka. Pojawili się z powrotem po trzech minutach, wszyscy trupio bladzi. Jeden odszedł na stronę i zwymiotował.
ROZDZIAŁ SZÓSTY Harris obudził się raptownie i automatycznie sięgnął w stronę brzęczącego przenikliwie budzika. To dzwonienie zawsze go szokowało, kiedy nie był przygotowany. Ostatnio nabrał zwyczaju budzenia się na kilka minut przed początkiem alarmu, czekał na pierwszy eksplodujący dzwonek i wyłączał budzik natychmiast szybkim ruchem ręki. Potem drzemał jeszcze około dwudziestu minut. Ale tego ranka alarm zaskoczył go w głębokim śnie. Próbował sobie przypomnieć, co mu się śniło. Coś związanego z zębami. Ostrymi zębami. Szarpiącymi. Jasna cholera, pomyślał, to były szczury. Tysiące szczurów. Wyjrzał przez okno, przypominał sobie, była noc, i zobaczył na dole tysiące zamarłych w bezruchu szczurów, wpatrujących się w niego w świetle księżyca. Tysiące wrednie wyglądających oczu. Potem nagle runęły naprzód, wyłamując frontowe drzwi, i wbiegły po schodach na górę. Dzięki Bogu za ten alarm. Przekręcił się z jękiem i otoczył ramieniem skuloną postać, leżącą obok niego. – Dzień dobry, Jude. – Zwinęła się w ciaśniejszą kulkę, mrucząc cicho. Harris przejechał językiem wzdłuż gołych pleców Judy, tak że zadrżała z rozkoszy. Wsunął dłoń pomiędzy jej ramiona i podkulone uda i delikatnie głaskał gładki
brzuch dziewczyny. Powoli odwróciła się do niego, przeciągając ramiona i nogi. – Cześć – mruknęła całując go. Przyciągnął ją blisko. – Jest późno – powiedział. – Nie aż tak późno. – Owszem, jest późno. – Przesunął palcami wzdłuż wewnętrznej strony jej ud. – Nie miałaś dość ostatniej nocy? – Nie. – Zaczęła całować jego powieki. – A ja tak. – Zaśmiał się, odrzucając pościel. – A teraz skocz do kuchni i pobrząkaj garnkami i rondlami. – Świnia. Obserwował ją, gdy wkładała na siebie szlafrok i szła w stronę kuchni. Dochodził go dźwięk otwieranych i zamykanych szafek, wody wypełniającej czajnik i muzyki Radio One. Leżał i myślał o Judy. Mieszkali razem już sześć czy siedem miesięcy i ich miłość zdawała się wzmacniać z każdym dniem. Ona była projektantką sukienek, i to niezłą, a spotkali się na przyjęciu u wspólnego przyjaciela. Spali razem tej pierwszej nocy, ale nie chciała kochać się z nim. Oczywiście próbował, ale delikatnie odwiodła go od tego, i ku swemu zdumieniu następnego ranka był z tego zadowolony. Parę tygodni później, gdy stwierdzili, że są w sobie zakochani, zapytał ją, dlaczego pozwoliła mu zostać tej pierwszej nocy, skoro nie miała zamiaru kochać
się z nim. Nie mogła tego wyjaśnić, ponieważ sama siebie nie rozumiała. Nie faktu, że się nie kochali, ale że pozwoliła mu spać ze sobą. Nigdy nie spała z nikim wcześniej, i chociaż była zaręczona przez dwa lata, ograniczała się tylko do pieszczot. Tamtej nocy poczuła, że coś się w niej poruszyło. Niemal było jej go żal w jakiś dziwny sposób. Z pozoru wydawał się samowystarczalny, pewny siebie, ale w głębi ducha był przysłowiowym „małym, zagubionym chłopczykiem”. Uśmiechnął się i powiedział, że to jego zwykły sposób na kobiety, ale ona skinęła głową i odrzekła: – Tak, to było całkiem widoczne. Ale pod tym trzepotała mała zagubiona duszyczka. Ty, Harris, jesteś mężczyzną o wielu obliczach. Był pod wrażeniem. Pochlebiało mu, że ktoś na tyle interesował się nim, by go aż tak rozpracowywać. Wyjaśniała dalej, że chciała być blisko niego, ale nie mogła usunąć ostatecznej bariery, dopóki nie była jego pewna. I siebie samej. Kilka miesięcy później wynajęli mieszkanie w okolicy King’s Cross i wprowadzili się tam. Rozmawiali o małżeństwie i stwierdzili, że jeszcze zaczekają. Pomieszkają razem przynajmniej przez rok i potem zdecydują. Czasami, zwłaszcza kiedy był sam, powracała dawna twardość i powiadał sobie: Harris, to całkiem dobra sztuka. Ale kiedy był z Judy, spacerowali, trzymał ją za
rękę, kochał się z nią, czułość wymiatała wszelką rezerwę z jego uczuć. Głos Judy dochodzący z kuchni przerwał jego myśli. – Dobra, leniuchu, śniadanie jest prawie gotowe. Wyskoczył z łóżka, wciągnął stary niebieski szlafrok i poszedł do toalety na półpiętrze. Potem zszedł na dół do frontowych drzwi po gazetę. Gdy wrócił, pocałował Judy w szyję i usiadł przy małym stole. – Dobrze, że mnie zawołałaś w tym momencie, bo myślałem, że mi pęcherz pęknie. Judy postawiła przed nim bekon i pomidory, a sobie ugotowała jajko na twardo. Nienawidził jajek z samego rana. Rozłożył Mirror, by spojrzeć na nagłówki. Zwykle czytał gazetę w autobusie w drodze do szkoły – uwielbiał zostawiać ją w pokoju nauczycielskim, ku oburzeniu kolegów, którzy uważali, że wszelkie gazety inne niż Times czy Guardian to komiksy – ale zawsze zerkał na nagłówki przy śniadaniu. – Chryste, posłuchaj tego – wybełkotał z ustami pełnymi chleba. – „Sześcioro trampów pożartych żywcem przez szczury. Wczoraj późnym wieczorem policja została wezwana na gruzowisko w Stepney, gdy przechodnie usłyszeli krzyki i odgłosy gwałtownej walki, dochodzące z ruin starego kościoła St Anne. W trakcie dochodzenia funkcjonariusze policji odkryli szczątki sześciu ludzi najwyraźniej zagryzionych przez szczury, których kilka jeszcze pożerało ciała. Okolicę natychmiast odizolowano
kordonem i policja w strojach ochronnych i w asyście największej firmy deratyzacyjnej przeczesała ruiny w poszukiwaniu nory szczurów, ale nie zdołała odkryć żadnego śladu szkodników. Wcześniej tego samego dnia trzynastomiesięczna Karen Blakely oraz jej pies zostali zaatakowani i zabici przez szczury we własnym domu. Matka dziewczynki, Paula Blakely, przebywa w szpitalu na lekach uspokajających. Stwierdzono u niej poważną chorobę. Komisja dochodzeniowa zostanie powołana do...” Harris skończył artykuł po cichu i Judy podeszła i pochyliła się nad jego ramieniem. – To straszne. – Zadrżała i przytuliła się do niego mocno. – Jak takie rzeczy mogą się dziać w dzisiejszych czasach? – Wiem, że istnieją jeszcze straszliwe slumsy, ale nie zdawałem sobie sprawy, że kryją w sobie aż takie niebezpieczeństwo. – Potrząsnął głową w zadumie. – To musi być ta kobieta, którą widziałem wczoraj w szpitalu. I Keogh. Mówił, że widział dwa ogromne szczury. Może jednak wcale nie przesadzał. Co się, do diabła, dzieje? Oboje ubrali się i wyszli z mieszkania. Ponieważ jechali w przeciwnych kierunkach, Harris do East Endu, Judy do dużego domu towarowego w West Endzie, dla którego „tworzyła” modę, pocałowali się na do widzenia i ruszyli każde w swoją drogę. W autobusie Harris rozważał problem szczurów i zastanawiał się, czy te trzy przypadki są ze sobą związane,
czy to tylko zbieg okoliczności? Czy to mogły być te same szczury, czy raczej różne grupy? Postanowił dokładniej wypytać Keogha o te jego dwa szczury, kiedy przypomniał sobie, że chłopaka nie będzie tego dnia w szkole. Mniejsza z tym, zrobi to jutro. Ale dla Keogha nie było jutra. Gdy Harris dotarł do szkoły, został wezwany do gabinetu dyrektora. Tam powiedziano mu, że chłopca odwieziono do szpitala poprzedniej nocy z wysoką gorączką i w tej chwili znajdował się w stanie krytycznym. Dzwonili ze szpitala i pytali, czy ktoś był z nim, kiedy został ukąszony przez szczura? I czy nauczyciel, który przyprowadził go wczoraj do szpitala, mógłby wpaść do nich? –– Tak, tylko zorganizuję klasie zajęcia i zaraz tam pójdę – powiedział Harris do zatroskanego pana Nortona. – Nie, ja już o to zadbałem – powiedział dyrektor. – Niech pan już idzie i postara się szybko wrócić. Harris wyszedł ze szkoły i ruszył szybkim krokiem w stronę szpitala. Gdy dotarł na miejsce, zaczął wyjaśniać kim jest, ale recepcjonistka oczekiwała go i natychmiast zaprowadziła do gabinetu z tyłu budynku. Poprosiła, żeby chwilę zaczekał. Ledwo usiadł, gdy otworzyły się drzwi i weszło trzech mężczyzn. – Ach, pan jest nauczycielem chłopca? – zapytał pierwszy mężczyzna, podchodząc do biurka. Ze znużeniem opadł na krzesło i zerknął na Harrisa zmęczonymi oczami. Machnął ręką w stronę dwóch pozostałych, zanim Harris zdążył odpowiedzieć. – Doktor
Strackley – lekarz skinął głową – i pan Foskins z ministerstwa zdrowia. Foskins wyciągnął rękę do nauczyciela, który ją uścisnął. – A ja nazywam się Tunstall, jestem sekretarzem Zespołu Szpitali. – Człowiek za biurkiem zakończył prezentację i zaczął przeglądać plik papierów. Zatrzymał się nad jednym i zdawał się studiować go dokładnie, a jednocześnie zapytał: – Pańskie nazwisko? – Harris. Jak się czuje Keogh? Tunstall podniósł wzrok znad swego dokumentu. – Nie powiedziano panu? Ton głosu sekretarza Zespołu sprawił, że Harris zdrętwiał. – Niestety zmarł w nocy. Harris potrząsnął głową z niedowierzaniem. – Ale dopiero wczoraj został ukąszony. – Tak, wiemy, panie Harris. – Lekarz postąpił naprzód i oparł się na biurku, wpatrując się z uwagą w zaskoczonego nauczyciela. – Dlatego poprosiliśmy pana tutaj. Pan przyprowadził tu chłopca wczoraj. Może pan mógłby nam powiedzieć, jak i gdzie został ukąszony? – Ale przecież nie umiera się po prostu od ukąszenia. I to w jeden dzień? – Harris pokręcił głową, ignorując pytanie lekarza. Tunstall odezwał się, odsuwając w końcu papiery na bok. – Wydaje się to niemożliwe, prawda?
Przeprowadzamy właśnie sekcję zwłok, by sprawdzić, czy Keogh cierpiał na jakąś inną chorobę. Myśleliśmy, że może ukąszenie zadziałało jak rodzaj katalizatora dla ukrytej choroby noszonej przez chłopca. Ale praktycznie odrzuciliśmy teraz tę teorię, chociaż nadal ją weryfikujemy. Widzi pan, pewna kobieta została również przywieziona tu wczoraj, może czytał pan o tym w gazetach. Jej dziecko zostało zabite przez szczury, a ona sama zaatakowana przez nie podczas próby ratowania córki. Zmarła dwie godziny temu. – Ale to oznacza, że każdy, kto wejdzie w kontakt ze szczurami i zostanie ukąszony choćby przez jednego... – Zanim Harris zdążył dokończyć, przerwał mu Foskins. – Tak, panie Harris. Kto raz zostanie ukąszony, ma około dwudziestu czterech godzin życia. Dlatego konieczne jest dowiedzieć się ile się da o tych szczególnych szczurach. Ewidentnie należą one do nieznanego gatunku, a w każdym razie nieznanego u nas w Anglii. Z tego, co słyszeliśmy, sama ich wielkość jest nadzwyczajna... – Chcemy wiedzieć wszystko, co chłopiec powiedział panu o tym incydencie – rzekł Tunstall niecierpliwie. – Tak, oczywiście. – Harris skinął głową. – Ale jak oni zmarli? Na co zmarli? – Popatrzył na każdego z trzech mężczyzn po kolei. Pokój wypełniła niezręczna cisza. W końcu lekarz chrząknął i spojrzał na sekretarza Zespołu. – Myślę, że powinniśmy zawierzyć panu Harrisowi
naszą tajemnicę i zaufać jego dyskrecji, bo on może nam się przydać, jeśli dobrze zna tę okolicę. – Urodziłem się tutaj. Znam ten rejon i wiem dokładnie, gdzie szczury zaatakowały Keogha. – Bardzo dobrze – westchnął Tunstall. – Ale proszę zrozumieć, nie może pan nikomu powtórzyć tego, co tu powiemy. Nie jesteśmy jeszcze pewni, z czym mamy do czynienia, i na razie musimy postępować z najwyższą dyskrecją. Nie chcemy, by ludzie wpadli w panikę z powodu czegoś, co może okazać się tylko jednostkowym przypadkiem. – Jak pożarcie żywcem sześciorga trampów – wtrącił Harris. – Tak, tak, panie Harris, wiemy, że to jest nieco przerażające – powiedział szybko Foskins. – Ale nie chcemy paniki, prawda? W pierwszej kolejności ucierpiałyby doki, czyż nie? Wszyscy wiemy, że dokerom wystarczy byle pretekst, żeby nie przyjść do pracy, więc proszę sobie wyobrazić skutki tego rodzaju pogłoski. A jeśli nie rozładowana żywność zaczęłaby psuć się w magazynach i na statkach? Całe nabrzeże zaroiłoby się w ciągu kilku dni. Błędne koło, panie Harris, błędne koło. Nauczyciel milczał. – Niech pan słucha, zapewne poradzimy sobie z tym problemem, zanim coś jeszcze się wydarzy. – Tunstall pochylił się do przodu, mierząc palcem w Harrisa. – Pańska pomoc nie jest niezbędna, ale jeśli chce pan nam asystować, musi się pan zgodzić na milczenie.
Co spowodowało taką sytuację? – zastanawiał się Harris. On musi być naprawdę zaniepokojony. – W porządku – wzruszył ramionami. – Chcę tylko wiedzieć, jak zmarli Keogh i ta kobieta. – Oczywiście – uśmiechnął się doktor Strackley, próbując przełamać lodowatą atmosferę. – Zgony były spowodowane przez infekcję wprowadzoną do krwiobiegu przez ukąszenie szczura. Standardowa choroba roznoszona przez te szkodniki zwana jest chorobą Weila, leptospirozą lub żółtaczką krętkową. W tym kraju zdarza się tylko dziesięć czy jedenaście przypadków tej choroby rocznie. Jest bardzo rzadka. Organizm, który ją wywołuje, Leptospira icterohaemorrhagae, jest przenoszony przez mocz szczurów. Ludzie zarażają się przez skórę albo układ pokarmowy. To ryzyko zawodowe robotników w kanałach ściekowych. Okres inkubacji wynosi od siedmiu do trzynastu dni; początek choroby objawia się gwałtowną gorączką, bólami mięśniowymi, utratą apetytu i wymiotami. Gorączkowanie trwa kilka dni, potem pojawia się żółtaczka i pacjent popada w stan prostracji. Temperatura zwykle spada po dziesięciu dniach, ale zdarzają się nagłe nawroty. Często stosujemy penicylinę i inne antybiotyki, ale dysponujemy też specjalnym serum. Kłopot w tym, że choroba Weila rzadko bywa zdiagnozowana na tyle wcześnie, by ich użyć. Tak więc jest to choroba, którą znamy. Natomiast niezwykłe w tych dwóch przypadkach ostatniej nocy jest to, że cały proces nastąpił w ciągu dwudziestu czterech godzin. – Przerwał,
jak gdyby dla efektu. – Są też i inne różnice. Spojrzał na Tunstalla, milcząco oczekując zezwolenia na kontynuowanie. Tunstall skinął głową. – Gorączka występuje po pięciu czy sześciu godzinach. Żółtaczka pojawia się natychmiast. Ofiara szybko traci wszystkie zmysły – w pierwszej kolejności wzrok. Zapada w śpiączkę, a jej ciałem od czasu do czasu wstrząsają gwałtowne drgawki. Potem następuje rzecz najstraszniejsza. Skóra – teraz już całkiem żółta – napina się. Rozciągając się staje się cienka jak bibułka. W końcu zaczyna pękać. Na całym ciele pojawiają się otwarte rany. Biedna ofiara umiera w straszliwych bólach, które nawet najsilniejsze leki uśmierzają tylko w niewielkim stopniu. Gdy te informacje docierały do odrętwiałego mózgu Harrisa, trzej mężczyźni milczeli. – Biedny Keogh – westchnął w końcu. – Tak, i niech Bóg ma w opiece każdego, kto zostanie ukąszony – powiedział Tunstall niemal niecierpliwie. – Teraz, zanim cokolwiek jeszcze się wydarzy, wprowadzamy do akcji ludzi z firmy deratyzacyjnej Ratkill. To dobra firma i bardzo dyskretna. Dziś badają gruzowisko i dom tej kobiety. Jeśli może pan nam wskazać, gdzie chłopiec został ukąszony, poślemy ich, żeby obejrzeli również tamto miejsce. Harris powiedział im o starym kanale. – Posłuchajcie, jeśli dacie mi paru deratyzatorów, mogę pokazać im to miejsce dokładnie. – Jedziemy teraz na dziedziniec kościelny zobaczyć,
jak im idzie – rzekł Foskins. – Może pan pojechać z nami i potem zabrać kilku z nich. – Muszę najpierw zadzwonić do szkoły. – Dobrze, ale nikomu o tym ani słowa. Proszę tylko powiadomić ich, że musi pan złożyć zeznanie. A kiedy pan wróci do swojej szkoły, prosimy zapytać uczniów, czy nie widzieli gdzieś ostatnio szczurów, a jeśli tak, to gdzie. Ponadto, jeśli zostaliby ugryzieni przez cokolwiek – absolutnie cokolwiek – mają się udać natychmiast do szpitala. Jeśli mógłby pan powiedzieć im to, nie wywołując przerażenia, bylibyśmy wdzięczni. – Trzeba by czegoś więcej, żeby wystraszyć moją gromadkę – uśmiechnął się Harris. – Myślę, że to było gdzieś tutaj – powiedział Harris jedynemu człowiekowi z Ratkill, którego pozwolono mu zabrać z makabrycznej scenerii dziedzińca kościelnego. On i szczurołap, cichy mały człowiek, którego chuda, spiczasta twarz nie była całkiem niepodobna do stworów, za których niszczenie mu płacono, stali teraz przed wysokim ceglanym murem. – Kanał jest po drugiej stronie – objaśniał Harris. – Jeśli pójdziemy wzdłuż muru, napotkamy barierki, i o ile nic się nie zmieniło, będzie kilka przejść. Kiedy szli, mały człowieczek, który nazywał się Albert Ferris, stracił trochę rezerwy i onieśmielenia, jakie wywoływała w nim profesja Harrisa, i zaczął rozmowę. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego jak to miejsce
dziś rano, wie pan. Jestem w tym fachu piętnaście lat i nigdy nie zetknąłem się z niczym podobnym. Krew i kawałki ciał na całym terenie. Potworne. Ale żadnych szczurów. Ani jednego martwego, wie pan. Ci biedni starcy nawet nie wiedzieli, co ich zaatakowało. Byli zapewne zdrowo zamroczeni tym świństwem, które piją tacy jak oni. Ale mimo wszystko można by sądzić, że przynajmniej jeden powinien ujść cało. Albo chociaż zabić parę szczurów. – Pokiwał głową. – Nic nie rozumiem. – Nigdy przedtem nie słyszałem, żeby szczury atakowały ludzi w ten sposób – powiedział Harris, by podtrzymać rozmowę. Chciał się dowiedzieć jak najwięcej o tym, co się wydarzyło. Nie wiedział dlaczego, ale niepokój, który odczuwał, był silniejszy niż naturalna odraza, wywołana tą szokującą tragedią. – Nie, z zasady tego nie robią – odpowiedział Ferris. – W każdym razie nie w tym kraju. Widzi pan, szczury są bardzo, bardzo ostrożne. Mogą żywić się praktycznie wszystkim i z pewnością nie atakowałyby ludzi tylko dla mięsa, wie pan. Trupy, tak. Żarłyby trupy. Ale zaatakować człowieka, aby zdobyć pożywienie? Nie. Ale co nas zaskoczyło tego ranka, to niektóre ślady, jakie znaleźliśmy. Dwa razy większe niż normalne odchody szczura. Posłaliśmy je do laboratorium, żeby zrobili analizę. Oczywiście wynika z niej, że to bardzo duże szczury. Wobec tego, jeśli Londyn wyhodował kolonię szczurów większych niż przeciętne – a wie pan, jak
szybko się mnożą – cóż, sądzę, że czeka nas wiele kłopotów. I jeśli one atakują ludzi... – Znowu potrząsnął głową. – A jak szybko faktycznie się rozmnażają? – spytał nauczyciel. – Samica może mieć od pięciu do ośmiu miotów rocznie, a w każdym miocie od czterech do dwunastu młodych. Za parę godzin lubieżne dranie znowu biorą się do roboty. Nie bardzo mi się podobają stada tych olbrzymów, buszujące dokoła. Harrisowi też to się nie podobało. Doszli do barierek i znaleźli przejście. – Niech pan posłucha – powiedział Harris do Ferrisa – szukamy tylko śladów tych stworów, nie chcemy wcale żadnego złapać. – Niech pan się nie martwi, kolego, nie zamierzam się wplątać w kabałę. Upewniony, że nie bierze udziału w jakiejś krucjacie z małym człowieczkiem, Harris poprowadził go przez szczelinę. Zaczęli powoli wracać do punktu wyjścia, wypatrując uważnie wszelkiego ruchu. Ferris zobaczył je pierwszy. Obserwował drugi brzeg, szukając ciemnych dziur, odchodów, czegokolwiek, gdy jego wzrok padł na trzy ruchome punkty w wodzie. Na tle ciemnobrązowej błotnistej wody kanału widoczne były trzy małe czarne łebki, płynące z prądem w przeciwnym kierunku do tego, w którym szli. – Proszę spojrzeć – pokazał w podnieceniu. – Trzy są.
Harris spojrzał we wskazanym przez Ferrisa kierunku. Zobaczył natychmiast trzy kształty, ich doskonale trójkątna formacja pozostawiała gładkie ślady na wodzie. – Dobra, chodźmy za nimi. – Wydaje się, że wiedzą, dokąd się udają! –– zawołał Harris do małego szczurołapa, który z trudem za nim nadążał. Nagle ciemne stwory wynurzyły się z wody i pomknęły na nabrzeże. Po raz pierwszy dwaj mężczyźni mogli zobaczyć całe ich ciała. – Chryste, one są ogromne! – wykrzyknął Harris. – Nigdy nie widziałem takich wielkich – powiedział Ferris z otwartymi ustami. – Lepiej trzymajmy się z daleka, kolego. Nie chcemy ich, hm, ekscytować. – Musimy spróbować iść za nimi – rzekł Harris stanowczo. – Mogą nas zaprowadzić do swego leża. Gdy mówił, pierwszy szczur zatrzymał się i odwrócił łeb w ich stronę. Dwa pozostałe zamarły i zrobiły to samo. Harris nigdy nie zapomni przerażenia, jakie czuł pod spojrzeniem trzech par ostrych, złowrogo wyglądających oczu. Tu nie chodziło tylko o ich wielkość czy naturalną odrazę do tych szkodników, która go paraliżowała. Powód był taki, że one nie uciekały, nie próbowały się ukryć. Żadnych oznak paniki. Tylko trzy nieruchome ciała, złym wzrokiem mierzące dwóch mężczyzn, jak gdyby niezdecydowane, czy przepłynąć do nich, czy iść dalej. Harris wiedział, że na najmniejszy znak, iż odrażające
stwory ruszają w ich stronę, nie wahałby się biec tak szybko, jak tylko nogi by go niosły. Gdy ręka Ferrisa chwyciła go za ramię, odgadł, że szczurołap miał ten sam pomysł. Ale szczury nagle odwróciły się i zniknęły w dziurze w starym drewnianym płocie, który oddzielał tamtą stronę kanału od terenu publicznego. – Dzięki Bogu za to. – Ferris odetchnął głęboko. I dodał, gdy już trochę doszedł do siebie: – Co tam jest? Harris myślał przez chwilę, próbując przypomnieć sobie otaczający teren. – Cóż, jest tam trochę nieużytków, widać stąd zarośla, a dalej jest... – Potarł policzek i dumał. – Och, nie. Mieszkania. Tam są bloki mieszkalne za tymi nieużytkami. Na szczęście większość dzieci jest teraz w szkole, choć niektóre mogą o tej porze wracać do domu na obiad. Sądzę, że szczury kierują się do dużych śmietników przy blokach. Musimy dostać się tam szybko, na wszelki wypadek. Właśnie miał zacząć biec wzdłuż żelaznego płotu po ich stronie kanału, żeby znaleźć przejście, kiedy znowu zauważył ruch w wodzie. Dostrzegł większą grupę czarnych kształtów prujących wodę, ale płynących z przeciwnego kierunku niż pierwsza trójka. Zarejestrował przynajmniej siedem, zanim ruszył biegiem za Ferrisem, którego reakcja na budzące grozę stado była natychmiastowa. Biegnąc Harris obejrzał się i zobaczył kosmate,
mokre cielska przemykające tą samą dziurą w płocie co tamte trzy. Gdy dwaj roztrzęsieni mężczyźni dotarli do ulicy, Harris zatrzymał małego szczurołapa. – Dzwoń pan na policję – powiedział, z trudem łapiąc oddech. – Niech skontaktują się z waszymi ludźmi i przyjadą tu razem jak najszybciej. Ja pójdę do bloków, a pan niech przyjdzie za mną, jak pan zadzwoni. Jest tu niedaleko mały mostek nad kanałem, więc niech pan dołączy do mnie jak najszybciej, na Boga. Nie chcę mieć sam do czynienia z tą hordą! – Panie kolego, szczury to mój biznes – Ferris odpowiedział zdecydowanie. – Niech pan idzie na policję. Ja zobaczę, dokąd one się kierują, i wtedy będę wiedział, jak się z nimi obchodzić. Nie jestem bohaterem, ale tak podpowiada cholerny zdrowy rozsądek, no nie? Nie czekając na odpowiedź, mały człowieczek ruszył truchtem. A kto się sprzecza? – pomyślał Harris i zaczął się rozglądać za budką telefoniczną. Szczury mknęły szybko przez poszycie, dołączyły teraz do nich grupy mniejszej odmiany. Dotarły do następnego drewnianego płotu, który oddzielał komunalne bloki od nieużytków. Przelazły pod nim przez liczne szpary i kierowały się w stronę wielkich, wyglądających jak bunkry śmietników, które stały pod każdym blokiem. Resztki jedzenia i śmieci wszelkiego rodzaju, wyrzucane
przez mieszkańców do zsypów na wszystkich piętrach bloku, trafiały do wielkiego okrągłego pojemnika, który był opróżniany przez wydział oczyszczania raz w tygodniu. Niejeden domowy zwierzak został w ten sposób pogrzebany, gdy jego życie dobiegło kresu wskutek wypadku czy starości. Obierki ziemniaków, skorupki jajek, zepsute jedzenie, papier, wszystko, co mieściło się do zsypu, mieszało się razem w pojemniku i gniło przez tydzień, zanim dostało się do młyna śmieciarki. Pod koniec tygodnia ohydny smród unosił się wokół i mieszkańcy ostrzegali swoje dzieci, by trzymały się z dala od wrót gnijących śmietników. Po raz pierwszy duża grupa szczurów odwiedzała to miejsce w ciągu dnia. Zwykle śmiejące się, wrzeszczące, bijące się, hałasujące dla samej przyjemności hałasowania gromady dzieci odstraszały stroniące od ludzi bestie. Noc była ich sprzymierzeńcem. Ale teraz nabrały śmiałości. Prowadzone przez większe, ciemniejsze szczury, gatunek, który nagle pojawił się między nimi, by dominować i zastraszać, odnalazły w sobie odwagę. A przynajmniej nową siłę napędową. Na razie nie zauważone mknęły gęsiego wzdłuż ścian budynku, aż dotarły do śmietnika, gdzie wiele nocy temu wygryzły dziury w drzwiach, by zrobić wejście dla swoich wiecznie głodnych ciał. Spiesznie przeszły do środka i potem do dziur, które wygryzły pod wielkim cylindrem pełnym śmieci. W ten sposób wlazły w stos
odpadków, gryząc, pożerając wszystko, co dawało się przeżuć. Duże szczury pierwsze zorientowały się, że to tam jest. Ktoś wyrzucił do zsypu swoją niedzielną pieczeń. Może się zepsuła, a może mąż, mając dość zrzędzenia, że nie wrócił z pubu w porę na niedzielny obiad, wyrzucił całą pieczeń w przypływie szału. W każdym razie była tam i rozbudziła w szczurach przerażającą żądzę. Mniejsze próbowały dostać się do mięsa, ale były natychmiast zabijane i pożerane przez większe. Ferris usłyszał piski mniejszych szczurów, gdy przebiegał obok bunkra. Zatrzymał się i nasłuchiwał pilnie, przechyliwszy na bok spiczastą twarz. Potem uświadomił sobie, skąd dochodził hałas. Powoli i bardzo cicho podszedł do solidnie wyglądających drzwi. Smród stęchłej żywności upewnił go o najgorszym. Dostrzegł dziury u dołu wrót i ostrożnie przyklęknął na jedno kolano. Znowu nasłuchiwał. Cisza. Ostrożnie opuścił głowę w stronę większej z czarnych dziur i próbował zajrzeć w ciemną czeluść. Nic się nie poruszyło. Klęczał teraz na obu kolanach, niemal dotykając ziemi prawym uchem. Wielki szczur wyleciał na niego bez ostrzeżenia i wgryzł się głęboko w ciało na policzku. Ferris wrzasnął i cofnął się, waląc na oślep zwierzę na swojej twarzy. Z całej siły odciągnął szczura od siebie, wyrywając dziurę w policzku, ale nie mógł utrzymać potężnego, wijącego się cielska i napastnik runął na niego ponownie. Następne
gryzonie wylewały się już z dziur na małego człowieczka, którego krzyki zaczęły przyciągać ludzi do drzwi i okien. Gdy mieszkańcy ujrzeli postać w białym uniformie leżącą na ziemi, otoczoną i pokrytą ciemnymi, kosmatymi cielskami, nie mogli wręcz pojąć, co się właściwie dzieje. Niektórzy, gdy już się zorientowali, zatrzaskiwali swoje drzwi i z jakiegoś powodu ryglowali je, jak gdyby sądzili, że dziwne stwory potrafią otwierać zamki. Inni – w większości kobiety, których mężowie byli w pracy – krzyczały lub mdlały. Niektórzy dzwonili na policję. Wielu tylko gapiło się w niemym przerażeniu. Jedna stara emerytka, tęga, ale energiczna kobieta, podbiegła, wywijając miotłą nad głową. Uderzyła nią mocno w najbliższe cielska – były to mniejsze szczury na zewnątrz kręgu wokół szamoczącego się człowieka. Gdy się rozpierzchały, jeden z większych szczurów przerwał obżeranie się i zwrócił na nią groźne spojrzenie. Pierwsza budka telefoniczna, którą Harris znalazł, została zdemolowana przez wandali. Wiedząc, że inne budki w okolicy też będą prawdopodobnie uszkodzone, postanowił nie tracić więcej czasu, tylko spróbować w najbliższym sklepie czy pubie. Znalazł sklep tytoniowy i pośpiesznie poprosił właściciela, by pozwolił mu zadzwonić po policję. Sklepikarz był początkowo nieufny, ale powaga nauczyciela przekonała go, że młody człowiek jest szczery. Gdy już zadzwonił i podał wskazówki, Harris po-
dziękował sklepikarzowi i wybiegł ze sklepu. Wkrótce dobiegł do miejsca, gdzie rozstali się z Ferrisem i ruszył w ślad za małym szczurołapem. Przeszedł przez most nad kanałem i ujrzał przed sobą komunalne bloki. Usłyszał odgłosy zamieszania kilka sekund wcześniej, nim jego oczom ukazała się mrożąca krew w żyłach scena. Wbiegł na teren osiedla, skręcił za róg i zobaczył staruszkę, wściekle wywijającą w powietrzu miotłą, obalaną właśnie na ziemię przez kilka wielkich szczurów. Harris zastygł w miejscu, aż jej rozpaczliwe wołania o pomoc dały mu ostrogę. Zdawał sobie sprawę, że ukąszenia szczurów niosą śmiertelną chorobę, ale nie mógł stać z boku i patrzeć, jak rozrywają staruszkę na kawałki. Na szczęście dla Harrisa grupa robotników z pobliskiej budowy usłyszała krzyki i biegli teraz w stronę szczurów, uzbrojeni w kilofy, łopaty, wszystko, co w pośpiechu wpadło im w ręce. Znowu ten wielki szczur, który obserwował starą emerytkę, podniósł łeb i ukradkiem obserwował nadchodzących mężczyzn. Inne większe szczury również wstrzymały swój szaleńczy atak. Nie odstraszyło to robotników. Nadchodzili, krzycząc i wymachując swoją bronią. Nagle, jak jeden mąż, szczury odwróciły się i rzuciły do ucieczki, pozostawiając mniejszych kompanów na pastwę bezlitosnego ataku rozwścieczonych ludzi. Harris cofnął ~ się pod ścianę, zobaczywszy stwory uciekające w jego stronę. Przemknęły obok niego, jeden
nawet przebiegł mu po bucie, a Harris wzdrygnął się mimo woli. Inny zatrzymał się przed nim, lustrując go spokojnie przez ułamek sekundy, po czym pomknął dalej. Harris niemal zemdlał z ulgi, gdy ostatni potworny kształt zniknął pod płotem, odgradzającym nieużytki. Wyglądało na to, że dwóch robotników zamierzało przeleźć przez płot w pogoni za szczurami, ale Harris odzyskał głos na czas, by ich powstrzymać. Gdy szli z powrotem, nauczyciel spojrzał na rzeź dokonaną przez szczury. Starsza pani leżała na ziemi zalana krwią, wciąż trzymając w rękach miotłę, a jej pierś unosiła się gwałtownie i nieregularnie. Dopiero wtedy Harris zauważył poszarpany, zakrwawiony kombinezon małego Ferrisa. Tylko ten ledwo rozpoznawalny teraz kombinezon ze znakiem firmowym Ratkill na piersi uświadomił mu, że to był mały szczurołap, gdyż okaleczone ciało nie miało już twarzy. –– Sprowadźcie karetkę, szybko – powiedział Harris słabym głosem do jednego z robotników, wiedząc już, że jest za późno dla starszej kobiety. – Jedna już jedzie – wystąpił naprzód jeden z jej sąsiadów. Inni poczęli wychodzić ze swoich mieszkań i niepewnie gromadzili się wokół ciał, uważnie spoglądając na płot. – Co to było? – ktoś zapytał. – Szczury – odpowiedział inny. – Co – tej wielkości? – Wielkie jak psy.
– Chodźcie, pójdziemy za nimi – warknął robotnik, który chciał przełazić przez płot. – Nie możemy pozwolić, żeby biegały dokoła takie bestie. – Nie – przekonywał go Harris. Nie mógł im powiedzieć o śmiertelnej chorobie przenoszonej przez szkodniki, ale musiał ich powstrzymać od próbowania walki z nimi. – Policja już jedzie, a także ludzie z Ratkill, niech lepiej oni się tym zajmą. – Będziemy czekać na policję, a dranie w tym czasie znikną. Ja idę teraz. Kto jeszcze idzie? Harris złapał go za ramię, gdy ten ruszył w stronę płotu. Odwrócił się ze złością, ale w tym momencie dwa wozy policyjne wjechały na teren osiedla i zatrzymały się z piskiem obok grupy zszokowanych ludzi. Foskins wysiadł z pierwszego auta i pomaszerował prosto w stronę Harrisa, nie spuszczając oczu z dwóch postaci na ziemi. Nadjechała furgonetka firmy Ratkill i Foskins odciągnął Harrisa na stronę, aby zbierający się tłum nie mógł usłyszeć ich rozmowy. – Panie Harris, co zaszło? Nauczyciel opowiedział mu krótko o ostatnich wydarzeniach. Był pełen żalu z powodu Ferrisa o szczurzej twarzy, którego poczucie obowiązku doprowadziło do przedwczesnej śmierci. Sam mógłby tam teraz leżeć, gdyby Ferris nie uparł się, że to on pójdzie za szczurami. – Sprowadzimy natychmiast brygadę poszukiwawczą
– powiedział mu Foskins. – Przejdą przez płot i poszukają przy kanale. Wyślemy patrole wzdłuż kanału i otoczymy cały obszar kordonem. – Te kanały ciągną się milami. Jak możecie otoczyć je kordonem? – Harrisa denerwował trochę autorytatywnie spokojny głos Foskinsa. – A w każdym razie, jak zamierzacie otoczyć kordonem wszystkie ścieki biegnące pod tym terenem? – To, panie Harris – stwierdził Foskins zimno – jest już nasz problem.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Harris nie był w stanie wrócić do szkoły tego popołudnia. Spacerował przez jakiś czas ulicami swego dzieciństwa, odnajdując dawno zapomniane alejki. Sklep tytoniowy, w którym kupił swoją pierwszą paczkę papierosów Domino. Dom Lindy Crossley, dziewczyny, która pewnej nocy, gdy byli nastolatkami, dała się przelecieć jemu i sześciu jego kolegom na zapleczu lokalnego klubu młodzieżowego i od tamtego czasu była znana jako „7–up”. Gruzowiska, do tej pory nie ruszone przez firmy budowlane, karłowate słupy, do których kiedyś przywiązywano konie, a za jego czasów używane do zabawy w żabie skoki – cóż, dziś nie było już wielu koni. Kiedy po raz ostatni widział dzieciaki, bawiące się w żabie skoki? Wreszcie wsiadł do autobusu i wrócił do domu. Zrobił sobie herbaty i usiadł w swoim jedynym fotelu, nadal przygnębiony wydarzeniami tego ranka. Keogh, kobieta i jej dziecko, te stare nieszczęsne wyrzutki, Ferris i starsza pani. Cywilizowany Londyn. Nowoczesny, wesoły Londyn. Brudny, cholerny Londyn! Mimo całej swojej nowoczesności, wysokiego poziomu życia, wyhodował te wstrętne, roznoszące zarazę szkodniki. A ich wielkość! Co spowodowało tę mutację? Ich przebiegłość! Dwa razy tego dnia jeden z wielkich czarnych szczurów po prostu stawał i gapił się na niego tajemniczo (czy to był ten sam za każdym razem?
Chryste!) nie kuląc się ani nie szykując do ataku, ale tylko mierząc go wzrokiem, jakby go badał. Ile jeszcze osób zabiją, zanim zostaną poskromione? I skąd się wzięły? Co spowodowało, że były o wiele inteligentniejsze od swoich mniejszych pobratymców? Cóż, dlaczego miałby się przejmować. To problem cholernych władz. Ale co go bardziej napawało odrazą? Same szkodniki – czy fakt, że to mogło się tylko wydarzyć we wschodnim Londynie? Nie w Hampstead czy Kensington, ale w Poplar. Czy to stare uprzedzenia do klas średnich i wyższych, rad gminnych, które wyciągały robotników ze slumsów i pakowały ich do wysokich betonowych wieżowców, powiadając im, że nigdy im się tak dobrze nie powodziło. Te rady nigdy nie zdawały sobie sprawy, że czterdzieści mieszkań w bloku staje się czterdziestoma oddzielnymi celami dla ludzi, których więzi ograniczają się do rozmów w windzie. Czy właśnie to wywoływało jego złość? Że te same rady tolerowały brud, na którym wyrosły takie szkodniki jak te czarne szczury. Pamiętał swój gniew, kiedy zawalił się nowy „supernowoczesny” blok mieszkalny i jakimś cudem zginęło tylko dziewięć osób. Jego oburzenie skierowane było nie tylko przeciw architektom, którzy zaprojektowali tę blokową konstrukcję, ale też przeciw radzie, która zatwierdziła ten projekt. Pamiętał plotki, które potem krążyły. Najpopularniejsza utrzymywała, że pewien kasiarz trzymał w domu nitroglicerynowy materiał wybuchowy, który właśnie eksplodował i wysadził jedną z
betonowych płyt, wskutek czego ściany z jednej strony runęły jak domek z kart. Potem mówiono o wycieku gazu, który –jak udowodniono – był przyczyną wypadku. Ale chodziło o to, że sama konstrukcja zmieniła niewielką awarię w poważną katastrofę. Konstrukcja ta była tańszą metodą budowania – tańszym sposobem upchnięcia trzydziestu czy czterdziestu rodzin na możliwie najmniejszej powierzchni. To właśnie rozgoryczało Harrisa. Niekompetencja „władzy”. Uśmiechnął się do siebie. Wciąż w głębi serca był studentem, zbuntowanym przeciwko możnym tego świata. Jako nauczyciel znajdował się bezpośrednio pod kontrolą ciała rządowego i często irytowały go decyzje „komitetu”, ale wiedział, że wśród jego członków byli uczciwi ludzie, którzy forsowali podjęcie właściwych decyzji. Wiele słyszał o jednostkach, które walczyły na przykład z rządową decyzją o wycofaniu darmowego mleka dla dzieciaków. O kobietach i mężczyznach, w tym także nauczycielach, którzy o mało co nie stracili pracy przez swoją opozycyjność. Nie, nie warto zanadto przejmować się władzami, przecież wiedział aż nazbyt dobrze, że apatia występowała na wszystkich szczeblach. Gazownik, który zaniedbał naprawę przeciekającej rury. Mechanik, który nie dokręcił śruby. Kierowca, który jechał pięćdziesiąt mil na godzinę we mgle. Mleczarz, który zostawił jedną butelkę mleka zamiast dwóch. To była sprawa skali. Czyż nie to właśnie symbolizował grzech pierworodny? Nikt nie jest bez
winy. Harris zasnął. Piętnaście po szóstej obudziło go trzaśnięcie drzwi frontowych i kroki wbiegające po schodach. – Cześć, Jude – powiedział, gdy wpadła do pokoju z wypiekami na twarzy i zdyszana. – Cześć, leniuchu. – Pocałowała go w nos. – Czy widziałeś już gazetę? Rozwinęła Standard i pokazała mu nagłówki donoszące o kolejnych ofiarach szczurów. – Tak, wiem, byłem tam. – Opowiedział jej o wydarzeniach tego dnia. Jego głos był twardy, bez emocji. – Och, kochanie, to potworne. Ci biedni ludzie. I ty. To musiało być straszne dla ciebie. – Dotknęła jego policzka, wiedząc, że jego złość ukrywa głębsze uczucia. – Niedobrze mi się robi od tego, Judy. Żeby ludzie w dzisiejszych czasach umierali w taki bezsensowny sposób. To obłęd. – Już dobrze, kochanie. Oni wkrótce z tym skończą. To nie jest tak jak w dawnych czasach, kiedy takie rzeczy wymykały się spod kontroli. – Jednak rzecz w tym, że to nie powinno się w ogóle wydarzyć. Nagle Harris rozluźnił się, co było jego naturalną reakcją obronną, gdy wydarzenia stawały się nie do zniesienia. Doszedł do pewnego punktu i wiedząc, że nic nie może zrobić, przestał o tym myśleć. Uśmiechnął się do Judy. – Oderwijmy się od tego w weekend, co? Pojedźmy
w odwiedziny do twojej głupiej starej ciotki w Walton. Świeże powietrze dobrze nam zrobi. – Okay. – Judy objęła go za szyję i ścisnęła mocno. – Co jest na kolację? – zapytał. Reszta tygodnia, jeśli chodzi o szczury, minęła spokojnie. Była publiczna wrzawa, zwyczajne kampanie w prasie domagające się oczyszczenia Londynu. Gniewne debaty w telewizji z udziałem polityków i radnych, a nawet oświadczenie premiera. Wielkie obszary przy dokach zostały odgrodzone i wysłano tam szczurołapów. Dokerzy strajkowali przez dwa dni, aż przekonano ich, że nie ma nawet śladu szczurów. Kanały prowadzące do doków zostały przeszukane przez policję i wojsko, ale nie znaleziono niczego większego od zwykłych gryzoni, a i tych niewiele. Doniesienia o spostrzeżeniu wielkich czarnych szczurów nadchodziły regularnie, ale w trakcie dochodzenia zwykle okazywało się, że to pies lub kot. Dzieci były eskortowane do szkół i z powrotem przez rodziców, jeśli droga prowadziła przez jakieś ciche ulice. Gruzowiska i place zabaw stały się niezwykle spokojne. Sklepy zoologiczne w całym Londynie robiły niezwykłe obroty na sprzedaży psów i kotów. Eksperci wykładali truciznę, ale ofiarami były zawsze myszy lub zwyczajne mniejsze szczury. Nie znaleziono ani jednego wielkiego czarnego szczura. Ludzie wkrótce poczęli tracić zainteresowanie tą
sprawą, jako że na nagłówki trafiły inne wiadomości. Historie gwałtów, rabunków, podpaleń o podłożu politycznym i innym zajęły miejsce tematów dyżurnych. Chociaż poszukiwania trwały nadal, dalej wykładano chemikalia, żeby wytruć szczury, to jednak wciąż niczego nie znajdowano, nie było więcej zgonów i sprawę uznano za załatwioną. Foskins był wciąż nieswój i pilnował, by jego departament doprowadził sprawę do samego końca, czyli do wyniszczenia wszelkich szkodników, mogących stanowić zagrożenie dla ludzi czy mienia. Wkrótce stało się jednak jasne, że zadanie to będzie praktycznie niewykonalne bez większej pomocy rządu. Ale gdy przycichła wrzawa wokół sprawy, przestało się też mówić o środkach z budżetu.
ROZDZIAŁ ÓSMY W piątek wieczorem Harris i Judy pojechali do Walton swoim starym zniszczonym hillmanem minx. Ciotka Judy przyjęła ich bardzo gorąco i okazała się nie taka głupia, jak sądził Harris, wprowadzając ich do osobliwego, ale wygodnego pokoju z podwójnym łóżkiem. Cała trójka uśmiechała się głupawo do siebie. Zostawiła ich, rozpakowujących swoją jedyną walizkę. – No, no, dobra stara ciocia Hazel. – Harris uśmiechnął się, gdy Judy buchnęła się na starą pikowaną kołdrę, piszcząc radośnie. – Ona zawsze była moją ulubioną ciotką – zachichotała, gdy Harris wyciągnął się obok niej. Trzepnęła go po zuchwałych rękach. – Chodź, rozpakujmy się i zejdźmy na dół, zanim zacznie żałować, że nam dała jeden pokój, a teraz nie ma towarzystwa. Gdy zeszli na dół, ciotka Judy otworzyła butelkę sherry. Nalała im drinki i zaprosiła, by usiedli na miękkiej sofie w kwieciste wzory, sama zaś usadowiła się w fotelu naprzeciwko. Gdy tak trajkotała, wypytując ich o pracę, plotkując o swoich sąsiadach, przeżywając na nowo czasy z matką Judy, Harris czuł, że odpoczywa. Objął ramiona Judy, jej palce odnalazły jego dłoń. Śmiał się z najgłupszych tematów cioci Hazel, zatracając się w uroku i zamkniętym świecie wiejskiego życia.
Zainteresował się głęboko wentą dobroczynną wikarego nazajutrz rano, kochankiem wdowy mieszkającej obok, wyścigami osłów rozegranymi w poprzednim tygodniu. Śmiał się nie ze starej ciotki, ale razem z nią, zazdroszcząc jej nieskomplikowanego życia. O wpół do jedenastej ciotka zasugerowała, że młodzi powinni zrobić sobie mały spacer przed pójściem do łóżka, żeby im się lepiej spało. Szli pod ramię przez cichą wioskę, oboje przepełniało uczucie spokoju. – Głębokie wdechy – powiedział Harris, wciągając w płuca potężny haust powietrza. Z twarzami zwróconymi ku wygwieżdżonemu niebu oboje wykonali jeszcze po kilka przesadnie głębokich wdechów, w końcu wybuchając śmiechem z własnych szczerych wysiłków. Szli dalej, cisza i bezruch wokół nich potęgowały jeszcze ich już rzewny nastrój. – Może mógłbym dostać posadę w szkole pod Londynem – dumał na głos Harris. – W takiej wiosce jak ta. Albo może nawet otworzyć pocztę. Co o tym myślisz? Judy uśmiechnęła się do niego, wiedząc, jak lubił marzyć w ten sposób. Zasadniczo był mieszczuchem, choć często mówił jej, jak nie lubi życia w mieście. – Dobrze, a ja otworzę mały sklep z ciuchami, wiesz, same tweedy i wełna. Ale nie wiem, co powiedziałby wikary o naszym mieszkaniu razem. Pewnie myślałby, że jestem nierządnicą. – Cóż, moglibyśmy mu dogodzić i pobrać się. Zatrzymali się i Judy obróciła się, by stanąć z nim
twarzą w twarz. – Złóż jeszcze jedną taką ofertę, Harris, a zmuszę cię, żebyś jej dotrzymał. Kiedy wrócili do domu ciotki Hazel, czekały na nich gorące grzanki i czekolada do picia. Stara ciotka krzątała się w długim szlafroku, paplając o wszystkim, co tylko przychodziło jej do głowy, po czym życzyła im dobrej nocy i zniknęła na górze. – Ona jest cudowna – uśmiechnął się Harris, sącząc gorącą czekoladę. – Doprowadziłaby mnie do szału, ale jest cudowna. Kiedy wreszcie poszli na górę, ogień płonął w kominku, a łóżko ogrzewał termofor. Harris nie mógł przestać się uśmiechać, kiedy się rozbierali. Od dawna nikt nie rozpieszczał żadnego z nich i było im miło, że teraz byli rozpieszczani razem. Wgramolił się do łóżka obok Judy i przyciągnął do siebie jej ciepłe ciało. – Chciałbym, żebyśmy mogli zostać dłużej. Będę nienawidził powrotu. – Cieszmy się z tego, co mamy, kochanie. Mamy cały weekend. – Czułe palce Judy zjechały mu po plecach tak, że zadrżał. Popełzły dookoła jego uda i potem w górę. – Judy, Judy, Judy – głos Cary Granta. – Co powiedziałby wikary? Następnego dnia obudziło ich ostrożne pukanie do drzwi. Ciotka Hazel wniosła tacę z herbatą i biszkoptami oraz poranną gazetę dla Harrisa. Podziękowali jej,
próbując pozostać pod przykryciem, podczas gdy ona krzątała się po pokoju, rozsuwając zasłony i podnosząc wyrzucony termofor. Gdy kontynuowała swoje niewyczerpane komentarze o pogodzie, o sąsiadach i stanie zagonka kapusty pani Green, Judy zaczęła szczypać goły tyłek Harrisa pod kocami. Starając się nie wrzasnąć, złapał jej nadgarstek i usiadł jej na dłoni. Potem zaczął skubać małą kępkę włosów pomiędzy jej udami. Kiedy Judy nie mogła już powstrzymać się od krzyku, musiała wyjaśnić swej zaskoczonej ciotce, wśród napadów śmiechu, że ma skurcz w stopie. Ręka ciotki Hazel błyskawicznie znalazła się pod pościelą, złapała stopę Judy i zaczęła rozcierać energicznie. Harris dusił się już ze śmiechu i musiał się schować za swoją trzęsącą się gazetą. O dziesiątej ubrali się i zeszli na śniadanie. Ciocia zapytała, co zamierzają robić przez cały dzień, sugerując, że może poszliby na wentę. Podziękowali, tłumacząc się, że chcieliby pojechać rozejrzeć się w Stratford i prawdopodobnie zostaną tam na lunch. Ciotka ostrzegła ich, żeby uważali na drogach, wsadziła na głowę wesoły słomkowy kapelusz, chwyciła swój koszyk na zakupy i pomachała na do widzenia, odwracając się przy furtce ogrodu, żeby pomachać jeszcze raz. Pozmywali naczynia i podczas gdy Judy słała ich łóżko, Harris oczyścił palenisko na dole i ułożył świeży stos. Choć nie wiedział zupełnie, dlaczego starsza pani chciała palić w kominku przy takiej pogodzie, musiał przyznać, że wieczorem był
to przyjemny widok. Wreszcie wpakowali się do samochodu i pojechali w stronę Stratford, śpiewając na cały głos w czasie jazdy po wiejskich dróżkach. Harris miał kłopoty ze znalezieniem miejsca do parkowania i zaczął żałować wizyty w starym mieście Stratford. Było zalane ludźmi, samochodami i autobusami. Nigdy nie był tam wcześniej i spodziewał się znaleźć osobliwe, staromodne domy z dębowymi belkami przy kamiennych uliczkach. Zły na siebie za swoją naiwność – powinien przewidzieć, że taka atrakcja turystyczna musi być zepsuta przez komercjalizm – znalazł w końcu miejsce postoju na ustronnej uliczce. Idąc w stronę Królewskiego Teatru Szekspirowskiego, zobaczył, że wiele uliczek zdołało zachować swój dawny urok, ale potoki ludzi i języki różnych ras odbierały wszelką nadzieję na właściwą atmosferę. W miarę jak zbliżali się do teatru, ulice stawały się głośniejsze. Chudy mężczyzna o ziemistej cerze i okrągłych ramionach, w miękkiej, luźnej koszuli z krótkim rękawem, z aparatem fotograficznym wiszącym na płaskiej piersi: – Idziesz, Ilda? Monotonna odpowiedź pulchnej kobiety w okularach, wychodzącej ze sklepu z tuzinem pocztówek ze Stratford– –on–Avon: – Zaczekaj, uup, zaczekaj, uup. Ewidentny jankes – krótko ostrzyżony, kraciasta
kurtka, nieodzowna kamera: – Spójrz na to, Immogene. Szybko, a ja zrobię zdjęcie. Immogene pozuje z zażenowaniem przed sklepem, podpartym dębowymi belkami i krytym strzechą, liże loda, powiększone oczy patrzą przez niebieskie motylkowe okulary: – Pośpiesz się, Mervyn. Czuję się głupio. Harris i Judy dotarli do teatru, ciężkiego przygnębiającego budynku, i stwierdzili, że jest zamknięty. – Weźmy łódkę w dół rzeki – zaproponowała Judy niepewnie, wyczuwając rozczarowanie Harrisa. Ale rzeka roiła się od gondoli, kajaków i łodzi wiosłowych. – Napijmy się. – Harris skierował się do najbliższego pubu, mijając okna pełne ludzi pochłaniających hamburgery, parówki, jajka i frytki. Weszli do ciemnego baru, całego w drewnie i z kamiennymi podłogami. Barmanki nosiły historyczne kostiumy i uśmiechały się, wesoło radząc sobie z tłumem. To już lepiej, pomyślał, zamawiając duży kufel browna, czerwone wino i dwie kanapki z szynką i pomidorem. Zaniósł wino Judy, która siedziała na ławie przy starym okrągłym dębowym stole, i wrócił po piwo. Usiadł obok niej i ścisnął ją za rękę, by pokazać, że jego humor jej nie dotyczy. – To nie jest takie złe, co? – Odwrócił się, żeby obejrzeć wielką kwadratową belkę sterczącą z podłogi i podtrzymującą niski sufit. Sięgnął ręką, by przejechać
palcami po głębokich słojach. Plastik. – Kurwa! Gdy wyszli z pubu, zaczął siąpić deszcz. Choć nie padało zbyt mocno, wejścia do sklepów wypełniły się ludźmi. Pojawiły się plastikowe płaszcze, zarzucone na głowy i ramiona. Turyści biegnący w poszukiwaniu schronienia raz po raz potrącali Harrisa i Judy. – Chodźmy, Jude – powiedział Harris, biorąc ją zdecydowanie pod ramię i prowadząc na ulicę. Szybko poszli z powrotem do samochodu, walcząc z uczuciem klaustrofobii. Usiedli w samochodzie i łapali oddech. Harris zdążył wypalić pół papierosa, kiedy wyjrzało słońce i deszcz przestał padać. Ludzie wyszli ze swoich kryjówek. Po drugiej stronie ulicy zatrzymał się autobus i wyładował strumień turystów. Wszyscy przeciągali się, ziewali i szukali toalet. – Spójrz na te kobiety – powiedział zdumiony nauczyciel. – Wszystkie wyglądają tak samo. Wszystkie są grube i mają okulary. Nie do wiary! Judy wybuchnęła śmiechem. Miał rację. One wszystkie naprawdę wyglądały tak samo. Z jakiegoś powodu poczuł się lepiej. Przynajmniej zobaczył parodię swojego wyobrażenia o miejscu urodzin Szekspira. Wyjechał z zatłoczonego miasta, kierując się ku wsi. Kiedy zostawili miasteczko za sobą, poczuł głęboką ulgę. Znowu mógł oddychać. Nie całkiem rozumiał,
dlaczego te tłumy tak na niego podziałały. Czuł odrazę do tych ludzi, nie jako jednostek, tylko en masse. Co dziwne, była podobna do odrazy, którą czuł do tamtych szczurów. Jak gdyby byli zagrożeniem. – Jude, chyba nie rzuca mi się na głowę, co? – Nie, kochanie. Po prostu zetknąłeś się ze zbyt wieloma ludźmi w niewłaściwym momencie i w niewłaściwym miejscu. Przyjechaliśmy tutaj po to, by się od tego wszystkiego uwolnić, a tymczasem wpakowaliśmy się znowu prosto w sam środek tego samego. Im spokojniejsze stawały się drogi, tym swobodniej się czuł. Przed sobą ujrzeli wysokie wzgórze, ze szczytem ukoronowanym drzewami i polami uprawnymi na zboczach poniżej, o kolorach od jaskrawej żółci do najgłębszej zieleni. Owce pasły się na dzikszych, środkowych częściach stoków. – Masz ochotę na wspinaczkę? – Harris zapytał Judy. – Okay. Zjechał na trawiaste pobocze i zamknął samochód. Przeleźli przez płot i obeszli pole skrajem. Judy wyjaśniała różnice pomiędzy pszenicą, kukurydzą i jęczmieniem, a Harris cieszył się swoją ignorancją. Obserwowani przez owce, zaczęli piąć się powoli. Wzgórze stawało się coraz bardziej strome. W miarę jak zbliżali się do szczytu, zmęczenie dawało znać o sobie i śmiejąc się chwytali się siebie, czasami ściągając drugie w dół. Wreszcie dotarli do drzew i znaleźli ścieżkę
prowadzącą wśród nich na szczyt. Tutaj był płaskowyż pól, ciągnący się do stoków z drugiej strony, gdzie znowu przechodził w las. Leżeli na trawiastym zboczu i odpoczywali, przyglądając się otaczającym wzgórzom, maleńkim domom, szarym liniom dróg. Lekka bryza poruszała ciepłe powietrze. – Teraz lepiej? – spytała Judy. – Tak. – Głębokie wdechy. Dotknął jej. – Jest tak cicho. Nie ma ludzi. Wszystko jakoś układa się we właściwej perspektywie. Zabłąkana owca przegalopowała obok. Gdy już ich minęła, odwróciła się i zabeczała, po czym pobiegła dalej. – Ty też! – krzyknął Harris. Odwrócił się do Judy i pocałował ją, najpierw delikatnie, krótkie, czułe pocałunki, ledwo dotykając jej ust – potem mocno, nagląco. Jego dłoń popełzła do małej, okrągłej piersi pod sweterkiem. – Harris, ktoś może nadejść – ostrzegła. – Tu, na górze? – parsknął. – Żartujesz. Któż byłby taki głupi, żeby wspinać się aż tutaj? Pociągnął suwak jej spodni. Całowała jego twarz, szyję, miłość do niego wzmagała jej pożądanie, popychała ciało ku niemu w rytmicznym ruchu. Pociągnął spodnie Judy w dół, a ona uniosła się, by mu pomóc, potem lekko przesunął palcami po gładkich udach dziewczyny. Schylił
się, żeby je pocałować, jego język pozostawił wilgotne ślady na gładkiej skórze. Począł gładzić dłonią cienki materiał jej majteczek na brzuchu – potem między udami. Jęknęła z rozkoszy i sięgnęła po niego, rozluźniając mu ubranie i uwalniając go. Jego dłoń wpełzła powoli pomiędzy cieniutkie majteczki i miękką skórę, znajdując jedwabiste włosy, potem w dół, pomiędzy uda, jego palce stały się mokre od niej. Ściągnął delikatnie majteczki wzdłuż długich nóg Judy i położył je obok spodni. Na wpół usiadł, spoglądając na nią, rozkoszując się widokiem jej nagich ud na soczystej zielonej trawie. Przyciągnęła go do siebie. – Kochanie – szepnęła bez prawdziwego niepokoju – ktoś mógłby nas zobaczyć. – Nie tu na górze. Nikt nie może nas tu zobaczyć. Wszedł w nią, bardzo łagodnie i bardzo powoli. Spletli się razem, jej nogi były lekko ugięte i stopy oparte o zbocze. Zaczął poruszać się w przód i w tył wewnątrz niej. Namiętność obojga, jak zwykle, była podobna. Parła w górę na niego, oboje zatracali się już w słodyczy miłości fizycznej. Ale gdy ich ruchy stawały się bardziej szaleńcze, jego stopy i kolana poczęły tracić oparcie na trawiastym stoku. Zaczął zsuwać się w dół. Podpełzł znowu do przodu, chwytając kępki trawy, by wciągnąć się do góry. Ale gdy tylko zaczęli na nowo, począł znowu się zsuwać, tym razem tracąc z nią kontakt. Nie był tak ubawiony jak ona. – Będziemy musieli się obrócić – powiedział, usiłując
wejść w nią z powrotem. Ostrożnie, cal po calu, obrócili się dookoła w lewo, próbując pozostać razem. Teraz już oboje śmiali się z komicznego przedstawienia, jakie musieli dać. – Czuję, jak krew uderza mi do głowy – zachichotała. – Nie powiem ci, gdzie mnie uderza – jęknął, usiłując nie polecieć do przodu ponad nią. Trzymał się trawy, teraz odpychając się od niej, coraz większym wysiłkiem ramion, gdy zbliżali się do szczytowania. Dziewczyna wiła się pod nim, parę razy niemal posyłając go nad sobą w dół zbocza. Osiągnęli swój szczyt, Harris niemal z ulgą, i, wciąż razem, potoczyli się swobodnie parę stóp w dół. Odpoczywali przez kilka minut, chłonąc ciepłe promienie słońca, ciesząc się lekkim wietrzykiem muskającym ich nagie ciała. – Kocham cię, skarbie – powiedziała Judy. – To dobrze, bo ja kocham ciebie. Z ociąganiem ubrali się i Harris zapalił papierosa. Judy oparła się o niego i oboje studiowali kobaltowe niebo. Jakiś głos przebił się przez ich spokojne myśli. – Susan, nie idź za daleko, kruszynko! Oboje usiedli i odwrócili głowy w stronę dźwięku. Mała dziewczynka w wieku około siedmiu lat nadbiegła w podskokach zza skłonu wzgórza, a tuż za nią nadeszli mężczyzna i kobieta, którzy zdziwili się, dlaczego młoda para siedząca na zboczu wy buchnęła śmiechem.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Dave Moodie niedbale opierał się o ścianę obskurnego peronu metra, od czasu do czasu odchylając głowę w tył i popijając mleko z kartonowego pudełka. Wkurza mnie ten flirt, powiedział sobie, spoglądając w ponury mrok bezbarwnej stacji. Spotykanie się z tą samą dziewczyną trzy razy w tygodniu już od dwóch miesięcy było lekką przesadą. Kino w środę, klub w sobotę, telewizja w niedzielę; a teraz chciała, żeby zrezygnował ze swojej wieczornej piłki nożnej w piątek. Jeszcze czego! Nie byli nawet zaręczeni ani nic podobnego, ale Gerry stawała się coraz bardziej zaborcza, decydując o jego znajomościach, wyszukując braki w jego garderobie, wytykając mu błędy językowe. I wszystkie te wyczyny; sprint, żeby złapać ostatni pociąg, zbieganie na łeb na szyję po tych zdradliwych stopniach stacji Shadwell, parę razy nie trafiając na jeden i prawie łamiąc kostkę. Nawet nie miałby nic przeciw temu, ale cały wieczór spędził macając i próbując ją rozbudzić bez skutku, a potem, gdy był już czas iść, ona nagle się podniecała i robiła nieprzyzwoita. Koledzy mówili mu, że to taki drażniący typ, ale nie uwierzył im, a nawet złoił jednemu skórę. – Może zerwę z nią w przyszłym tygodniu – powiedział na głos, by dodać sobie pewności. Zaczął gwizdać. Ale śmieszne, jak nie mógł się doczekać spotkania z nią, gdy nadchodziła środa. Przestał gwizdać.
Zawsze wyglądała dobrze, zawsze ubierała się z klasą. Jej matka denerwowała go, ale rzadko ją widywał. Jej ojciec też był starym leniwym draniem. Nie jak jego mama i tata. Dobrze układało mu się z własnymi rodzicami. Zawsze miał świeżo odprasowaną koszulę na sobotni wieczór, zawsze dobry gorący obiad czekał na niego po pracy, a starego zawsze można było naciągnąć na funciaka czy dwa pod koniec tygodnia. Przypuszczał, że w znacznej mierze wynikało to z faktu, że był jedynym dzieckiem. Kiedy jego starszy brat zginął pod kołami samochodu siedem lat temu, rodzice przelali wszystkie uczucia na niego. Nie miał nic przeciwko temu – lubił ich. Zawsze mógł przyprowadzić przyjaciół na imprezę, ojciec zawsze przyłączył się na piwo, mama zawsze zatańczyła z chłopakami. Staruszek nawet zagadywał dziewczyny. Nie, nie byli tacy jak rodzice Gerry. Nieszczęsne stare skurczybyki. Jego myśli przerwał odgłos kroków na długich schodach. Kolorowy robotnik stacyjny ukazał się jego oczom i poszedł w stronę drugiego końca peronu, znikając za drzwiami służbowego pomieszczenia. Myśli Dave’a powróciły do jego obecnego położenia. Gdzie jest ten cholerny pociąg? Jak raz przyszedł wcześniej, to tylko po to, żeby sterczeć na tej ponurej stacji. Gerry zawsze odprowadzała go do drzwi, by życzyć mu dobrej nocy, jej namiętność wzrastała właśnie wtedy, kiedy on myślał o tym, żeby nie spóźnić się na ostatni pociąg. W końcu puszczała go i czekała w drzwiach, aż
zniknie jej z oczu. Dave nonszalancko odwracał się i machał do niej dwa lub trzy razy, a ona przesyłała mu całuski, ale gdy tylko skręcał za róg, ruszał z kopyta, aż płuca paliły go od nagłego wysiłku. Nieodmiennie przybiegał na stację z bolesną kolką w boku, przeskakiwał barierkę bez płacenia, zbiegał na dół po dwa, trzy stopnie i zwykle zdążał wskoczyć w zamykające się drzwi pociągu. Dobrze, że Gerry nie słyszała jego przekleństw, kiedy się spóźniał. Oznaczało to długi spacer do domu po niespokojnej Commercial Road. Tam zawsze czaiła się jakaś banda na którymś rogu albo jakiś zboczeniec stał w którejś bramie. Dave nie był bojaźliwy, ale nie lubił tego. Coś poruszającego się zwróciło jego uwagę. Jakiś ciemny kształt przemykał się pomiędzy torami. Dave podszedł do krawędzi peronu i wyjrzał w mrok wzdłuż toru. Nic. Wtedy zauważył, że kształt się zatrzymał. Stwierdziwszy, że to musi być szczur, cisnął pusty karton po mleku, by zobaczyć, czy szczur ucieknie z powrotem w ciemną czeluść tunelu, ale ten tylko skulił się pod szyną zasilającą. Chłopiec podniósł gwałtownie wzrok, gdy usłyszał hałas dobiegający z gęstej ciemności tunelu. Coś jakby pęd powietrza, ale nie dźwięk nadjeżdżającego pociągu. Spojrzał nerwowo z powrotem na zwierzę czające się koło szyny i znów na tunel, gdy dźwięk przybierał na sile. W tym momencie setki, jak się zdawało, małych czarnych ciał pędem wysypały się z tunelu, niektóre po torowisku, inne po rampie na peron.
Odwrócił się i rzucił do ucieczki, zanim nawet zdążył rozpoznać w nich szczury znacznie większe niż zwykłe i o wiele szybsze. Dotarł do schodów, a długa, czarna rzeka gryzoni niemal deptała mu po piętach. Pomknął w górę po trzy stopnie naraz. Pośliznął się, ale szybko odzyskał równowagę, chwytając za poręcz, ciągnąc za nią, by nabrać szybkości. Jednak jeden szczur już go wyprzedził i Dave stąpnął mu na grzbiet, znowu tracąc równowagę. Gdy podparł się ręką, ostre zęby dziabnęły go w palce. Krzyknął ze strachu, kopiąc dziko na oślep i posyłając dwa cielska na dół ponad grzbietami pozostałych. Rzucił się naprzód, obciążony już szczurami, które przyczepiły się do jego ubrania i ciała. Znowu upadł i uderzył nasadą nosa w ostrą krawędź stopnia, zakrwawiając sobie twarz i białą koszulę z długim kołnierzykiem. Wierzgał i krzyczał, ale szczury pociągnęły go z powrotem na dół, turlając się razem z nim na peron, szarpiąc jego ciało, targając nim, jakby był lalką. Jego wrzaski niosły się echem po starej stacji. Próbował wstać i zanim stracił zmysły całkowicie, wołał swoją matkę. Errol Johnson otworzył drzwi służbowego pomieszczenia i wybiegł na zewnątrz. Usłyszał krzyki i sądził, że to ktoś spadł z długich schodów na peron. Wiedział, że to się stanie któregoś dnia – te schody były fatalnie oświetlone. Jeśli kiedykolwiek zostanie zawiadowcą stacji, jeśli w ogóle kolorowy kiedykolwiek zostanie zawiadowcą, oczyści ją i zrobi z niej przyzwoitą stację. To, że nie korzystało z niej dużo ludzi, nie
oznaczało zaraz, że powinna być źle utrzymana. Zamarł w bezruchu z otwartymi ustami na widok sceny rozgrywającej się przed nim. Miliony szczurów roiły się po całej stacji. Wielkich szczurów, takich jak te, które widział w swoim kraju, a nawet większych. Nie zastanawiał się ani chwili. Ruszył biegiem, nie oglądając się za siebie. Miał tylko jedną drogę ucieczki, bowiem schody były odcięte przez kotłującą się masę szkodników. Bez wahania zbiegł po rampie w ciemne wnętrze tunelu. Jego przerażenie skierowało go wprost pod nadjeżdżający pociąg, który łaskawie zabił go, zanim nawet zdążył uświadomić sobie obecność śmierci. Maszynista, który i tak już hamował, włączył hamulce jeszcze mocniej, rzucając swych nielicznych pasażerów do przodu w ich fotelach. Gdy wyjechał z tunelu z piskiem protestujących kół, scena, jaką ujrzał, spowodowała, że zareagował instynktownie, w ten sposób ratując życie swoich pasażerów i własne. Zwolnił hamulce i pojechał dalej. Szczury znieruchomiały i gapiły się na wielkiego potwora, który śmiał im przeszkodzić. Te na torowisku skuliły się, gdy przetoczył się nad nimi, zmrożone przez pisk jego kół. Pasażerowie z przerażeniem patrzyli przez okna, zastanawiając się, czy ich pociąg trafił gdzieś do korytarzy piekieł. Jeden odskoczył, gdy ciemne kosmate cielsko rzuciło się na niego, by odbić się od szyby i spaść z
powrotem na peron. Kiedy pociąg począł nabierać prędkości, więcej stworów skakało do okien, niektóre spadały pomiędzy pociąg i peron, gdzie były miażdżone i rozcinane przez koła. Jeden szczur wtargnął przez okno wagonu i natychmiast zaatakował jedynego jadącego tam pasażera. Mężczyzna był silny i zdołał odciągnąć oszalałe zwierzę od swojego gardła. Szczur szarpał go za ręce zębami i pazurami, tak że krzyczał z bólu, ale wciąż trzymał zwierza za cielsko i szyję. Strach dodawał mu sił i szybkości; cisnął bestię o podłogę i błyskawicznie stąpnął nań swoim ciężkim butem, miażdżąc mu czaszkę. Podniósł bezwładne ciało, zdumiony jego wielkością, i wyrzucił je przez rozbite okno do ciemnego tunelu, przez który jechał pociąg. Opadł na swoje miejsce, jego ciało ogarniał szok. Nie wiedział, że w ciągu dwudziestu czterech godzin będzie martwy. Zawiadowca stacji zakrztusił się herbatą, kiedy usłyszał wrzaski dochodzące ze stacji. Zakaszlał, próbując odzyskać oddech. Znowu jakaś bójka. Dlaczego jego stacja zawsze przyciągała chuliganów w weekendy? A zwłaszcza w sobotnie wieczory. Stacje metra zawsze były miejscem awantur mętów i pijaczków w sobotnie wieczory, ale niedziele zwykle nie były najgorsze. Miał nadzieję, że ta głupia małpa Errol nie był w to zamieszany. Zawsze się wtrącał. Robił sugestie na temat prowadzenia stacji. Pomagał pijakom, zamiast ich wywalać. Czy on myśli, że to jest Charing Cross? Shadwell odpowiadała zawiadowcy. Była spokojna w
porównaniu z większością stacji, i o to mu właśnie chodziło. Oczywiście była brudna, ale co można zrobić z takim starym śmietnikiem? Przynajmniej przez to było mniej ludzi. Gdy odzyskał zimną krew, wsunął na ramiona służbową kurtkę i wyszedł z kasy. Bez pośpiechu podszedł do szczytu schodów prowadzących na peron pierwszy. – Co się tam dzieje? – zagrzmiał, mrużąc oczy, aby dojrzeć coś w półmroku. Usłyszał jeden krzyk, który brzmiał jak „mamo”, i zobaczył jeden czarny, miotający się kształt. Zszedł ostrożnie kilka stopni i zatrzymał się znowu. – No dalej, kto tam jest? Czarna plama zdawała się rozdzielać na małe kształty, które poczęły wspinać się ku niemu po schodach. Usłyszał zgrzyt hamującego pociągu na dole, a wtem nagle, z jakiegoś nieznanego powodu, pociąg zaczął nabierać znowu szybkości i przejechał przez stację bez zatrzymywania. Potem usłyszał piski jakby setek myszy. Uświadomił sobie, że stwory pędziły ku niemu po schodach. Nie myszy – lecz szczury. Potworne, wielkie szczury. Czarne, obrzydliwe. Poruszał się zaskakująco żwawo jak na człowieka swojej tuszy. Dwoma skokami pokonał te kilka stopni, które wcześniej zszedł, i wpadł do kasy, zamykając za sobą drzwi. Oparł się o nie, przez parę sekund łapiąc oddech i dając sercu szansę zwolnić rytm. Ruszył do telefonu i drżącymi palcami wykręcił numer pogotowia
policji. – Policja? Szybko! Policja? Tutaj stacja metra Shadwell, zawiadowca Green przy... – Podniósł wzrok, gdy usłyszał szmer. Z okienka kasowego gapił się na niego wielki, czarny, złowrogo wyglądający szczur. Upuścił telefon i pobiegł na tyły biura. Okna były zakratowane, uniemożliwiając ucieczkę. Rozejrzał się w desperacji, jego pokaźna postać trzęsła się ze strachu. Zobaczył szafę z tyłu pod ścianą, gdzie trzymano szczotki i wiadra dla sprzątaczek, otworzył ją i wcisnął się do środka, zamykając za sobą drzwi. Przykucnął, pojękując w ciemności, ledwo ważąc się oddychać, a między udami robiło mu się mokro. Ten krzyk! To musiał być ktoś czekający na pociąg. Dopadły go, a teraz szły po niego! Motorniczy nie zatrzymał się. Zobaczył szczury i pojechał dalej. Na stacji nie ma nikogo więcej. Matko Boska, co to jest? Gryzienie, drapanie. Są w biurze. Próbują przegryźć drzwi od szafy!
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Ósma trzydzieści. Poranny poniedziałkowy ruch był w pełnym natężeniu. Pasażerowie metra czytali swoje poranne gazety lub powieści, spali lub drzemali, rozmawiali lub myśleli, stali lub siedzieli. Niektórzy nawet śmiali się od czasu do czasu. Księgowi ocierali się o dyrektorów finansowych, maszynistki o modelki, sekretarki o kierowników, papierkowi urzędnicy o programistów komputerów, czarni o białych. Mężczyźni gapili się śmiało lub dyskretnie na nogi dziewcząt, dziewczyny odwzajemniały spojrzenia lub udawały, że nie dostrzegają. Umysły pełne spraw nadchodzącego tygodnia, umysły zaprzątnięte minionym weekendem, umysły niemal puste. Jenny Cooper siedziała, czytając stronę listów do redakcji pisma dla kobiet, od czasu do czasu uśmiechając się na myśl o śmiesznych sytuacjach, w jakie pakowała się część dziewczyn. Parskała też na niektóre odpowiedzi. Przebiegała oczami stronę bez prawdziwego zainteresowania. Jej myśli wróciły do sobotniego wieczoru i przyjęcia, na którym była. Nie mogła się doczekać, by dojechać do pracy i opowiedzieć przyjaciółkom o wspaniałym chłopcu, który odwiózł ją do domu – zwłaszcza Marion, która zawsze miała setki facetów i nigdy nie pozwalała innym dziewczętom o tym zapomnieć. Jenny uważała się za zwyczajną, jej oczy były
zbyt małe i zbyt blisko siebie, nos odrobinkę zbyt długi. Nogi miała za to dobre, długie, nie za cienkie i nie za grube. Jej włosy zawsze wyglądały ładnie. Miękkie loki, miły ciepły kolor. I jej buzia była całkiem atrakcyjna, jeżeli nie uśmiechała się zbyt szeroko. W każdym razie temu chłopcu naprawdę się podobała – tak jej powiedział. Miała wcześniej chłopców, ale żaden nie dorównywał standardowi Marion. Lubiła ich, ale zawsze czuła się lekko zawstydzona nimi, gdy ją gdzieś zapraszali. Ale ten był inny. Wyglądał równie dobrze jak każdy chłopak Marion, a nawet lepiej niż większość z nich. I umówił się z nią jeszcze raz! Dziś wieczorem. Do kina. Nie mogła się doczekać, by pokazać go koleżankom – Marion zzielenieje. Violet Melray, siedząca obok Jenny, czytała romans historyczny. Zawsze pochłonięta była romantyczną fikcją, zawsze wiedziała dokładnie, jak bohaterka czuła się w każdej sytuacji, cierpiąc wraz nią, doświadczając jej rozczarowań, jej szczęścia. Westchnęła, gdy bohater, straciwszy swe bogactwo, swą żonę (kobietę złą i lubiącą intrygi) i prawe ramię w wypadku na polowaniu, teraz powrócił do kobiety, którą naprawdę kochał, tak łagodnej, tak czystej, tak gotowej przygarnąć go z powrotem w ramiona i ukoić jego ból, gotowej poświęcić wszystko dla niego, tego człowieka, który zdradził jej zaufanie i teraz tak bardzo jej potrzebował. Violet pamiętała, jaki romantyczny był George. W czasach gdy o nią zabiegał, dawał upominki, małe wierszyki. Jaki był zawsze
pamiętający. Ale teraz, szesnaście lat razem i troje dzieci, raczej chwalił ją z uznaniem, niż uwodził. Jednak był dobrym człowiekiem, bardzo uczciwym, ale bardzo miękkim. Był dobrym mężem i dobrym ojcem dla dzieci – zawsze wierny, zawsze cierpliwy. Ich miłość okryła się patyną na przestrzeni lat, ale nie zblakła zupełnie, jak to bywało w większości przypadków. Ale gdyby tylko nie był taki rozsądny. Każdy problem rozpatrywał za pomocą logiki, a nie uczuć, a te starannie odmierzał, nigdy nie puszczał na żywioł. Gdyby choć raz ją zaskoczył. Zrobił coś zdumiewającego. Nie żeby miał romans – ale choćby mrugnął na inną kobietę. Albo zagrał na wyścigach. Albo przyszedł do domu pijany. Albo dał kuksańca swemu bratu Albertowi. Ale nie, nie chciałaby go zmieniać. To nie jego wina, że od czasu do czasu zachciewało jej się trochę romantycznej przygody, trochę splendoru. W wieku czterdziestu dwóch lat powinna mieć już za sobą gwałtowne tęsknoty za przygodą. Teraz, gdy dzieci chodziły do szkoły i potrafiły zadbać o siebie, pracowała na pół etatu w biurze ubezpieczeniowym. Mężczyźni byli raczej niestrawni, ale niektóre dziewczyny były śmieszne. To zajmowało jej w każdym razie większą część dnia i miała dosyć do zrobienia, kiedy dzieciaki wracały do domu ze szkoły, a George z pracy. Przypomniała sobie, żeby pójść w przerwie obiadowej do Smitha po nową książkę. Henry Sutton trzymał się uchwytu, gdy pociąg brał
zakręt w tunelu. Próbował czytać złożoną gazetę, ale za każdym razem, gdy chciał ją otworzyć, by przewrócić stronę, niemal tracił równowagę. W końcu dał sobie z tym spokój i spojrzał na kobietę siedzącą przed nim i czytającą książkę. Zastanawiał się, kiedy będzie jej stacja. Nie, ona jeszcze trochę pojedzie, ci, co czytają książki, zawsze mają długie trasy. A ta młoda dziewczyna obok niej. Pracuje w biurze, wysiądzie dopiero w City lub w West Endzie, a teraz dopiero będzie Stepney Green. Po latach jeżdżenia w godzinach szczytu Henry stał się ekspertem od tego, gdzie kto mieszkał. To nie działało tak dobrze z rana – rzadko zdobywał miejsce siedzące – ale wieczorami zajmował miejsce przed osobą, która najprawdopodobniej wkrótce wysiądzie. Na przykład: im kto bardziej parszywy, tym szybciej dojedzie na miejsce, kolorowi nigdy nie jechali dalej niż do West Ham, dobrze ubrani ludzie często przesiadali się w Mile Endzie na Central Line. Dwadzieścia lat, które spędził jako asystent adwokata, nudne, ale wygodne, nauczyło go wielu rzeczy o ludziach. Życie toczyło się naprzód w spokojnym, równym tempie. Nie było zbyt podniecające – czasem jakiś interesujący skandal – ale każdy dzień przypominał inny. Żadnych przypadków zabójstwa, gwałtu czy szantażu – głównie rozwód, defraudacja czy kupno nieruchomości. Spokojne sprawy. Na ogół monotonne, często nudne. Pewne. Był zadowolony, że nie jest żonaty i może prowadzić własne życie, nie martwiąc się o dzieci, szkoły, sąsiadów, wakacje. Nie dlatego, żeby
kiedykolwiek wiele rozrabiał. Pilnował swoich spraw i nie mieszał się do cudzych. Miał tego dosyć w pracy, choć nigdy nie angażował się emocjonalnie. Chór kościelny był jedynym ujściem społecznym, jakie go bawiło; spotkanie raz w tygodniu na próbie i w niedzielę rano śpiew z całego serca – jedyna forma ekshibicjonizmu, na jaką sobie pozwalał. Uniósł okulary i pomasował sklepienie nosa. Poniedziałki nie były ani przygnębiające, ani radosne dla Henry’ego Suttona, jeden dzień był bardzo podobny do drugiego. Pociąg nagle szarpnął i zatrzymał się ze zgrzytem, rzucając zaskoczonego asystenta prawnika na kolana Violet Melray i Jenny Cooper. – Och, przepraszam – wyjąkał czerwieniąc się, gdy gramolił się z powrotem na nogi. Inni pasażerowie znaleźli się w takiej samej kłopotliwej sytuacji i teraz zbierali się, niektórzy ze śmiechem, inni ze złością. – No i proszę – dał się słyszeć głos. – Znowu dwudziestominutowe opóźnienie. Mylił się. Siedzieli lub stali przez czterdzieści minut w niepokoju, próbując usłyszeć, co krzyczą do siebie przez interkom motorniczy i strażnik. Henry Sutton, Violet Melray i Jenny Cooper znajdowali się w pierwszym wagonie, więc mogli całkiem wyraźnie słyszeć odpowiedzi motorniczego na pytania strażnika. Zobaczył coś na torach, nie był pewien co, ale to było dosyć duże, więc włączył hamulce i wyłączył zasilanie. Stwierdził, że
cokolwiek to było, człowiek czy zwierzę, musiało zostać zabite przez pociąg i nic nie mógł z tym teraz zrobić, więc oczywistą rzeczą było jechać dalej i wysłać tam ekipę z następnej stacji. Kłopot polegał na tym, że nie mógł dostać w ogóle zasilania. Nie było prądu. Może to coś, co przejechał, uszkodziło w jakiś sposób pociąg, ale to było wątpliwe. Może wadliwy kabel? Słyszał o przypadkach przegryzienia kabla przez szczury. Motorniczy połączył się z centralą i poradzono mu, żeby został na miejscu jakiś czas, aż oni zlokalizują i naprawią uszkodzenie. Ale zapach dymu skłonił go do podjęcia innych kroków. Pasażerowie poczuli dym w tym samym czasie i zaczęli się kręcić niespokojnie. Następna stacja, Stepney Green, była niedaleko, więc wysadzi pasażerów z pociągu i pośle tunelem w stronę stacji. Z tyloma pasażerami to będzie niebezpieczne, ale lepsze to niż panika w wagonach. Już słyszał podekscytowane głosy z sąsiedniego wagonu. Poinformował strażnika o swoich zamiarach i otworzył drzwi łączące jego kabinę z wagonem, stając przed zaniepokojonymi twarzami. – Wszystko w porządku – zapewnił pasażerów z pozornym spokojem. – Drobna komplikacja, to wszystko. Pójdziemy tunelem do następnego przystanku – to niedaleko i szyny nie będą pod napięciem. – Ale coś się pali – businessman, wyglądający na przejętego, poinformował go burkliwie. – Nic nie szkodzi, proszę pana. Nie ma powodu do
niepokoju. Wkrótce to naprawimy. –Torował sobie drogę ku końcowi wagonu. – Tylko zawiadomię resztę pasażerów i wrócę poprowadzić państwa przez tunel. – Zniknął w sąsiednim przedziale, zostawiając niespokojnych pasażerów w pełnej napięcia ciszy. Kilka minut później usłyszeli wrzask, a po nim okrzyki alarmu. Sąsiednie drzwi otworzyły się gwałtownie i pasażerowie runęli do środka, przepychając się przez zatłoczony wagon. Swąd spalenizny przeniknął do wewnątrz. Histeria rozprzestrzeniała się jak pożar, który ją wywołał. Henry Sutton ponownie został rzucony na dwie pasażerki siedzące przed nim. – Och jej, och jej – mamrotał. Okulary zjechały mu na koniec nosa. Tym razem napór tłumu nie pozwolił mu wyplątać się z przestraszonych kobiet. Zmuszeni byli pozostać spleceni razem, gdy mężczyźni i kobiety przepychali się obok nich, przerażeni kłębiącym się dymem, który począł wypełniać pociąg. Wybuchały szamotaniny, gdy jedni blokowali drogę ucieczki innym. Na całej długości pociągu otwierano drzwi i pasażerowie wyskakiwali do ciemnego tunelu, niektórzy tracili przytomność uderzając o ścianę i byli tratowani przez innych lądujących na nich. Violet z trudem łapała powietrze pod unieruchomionym asystentem prawnika, zaś Jenny próbowała się uwolnić. – Bardzo przepraszam szanowne panie – mamrotał,
nie mogąc się poruszyć. – Jeśli... jeśli zachowamy spokój, jestem pewien, że napór wkrótce ustąpi i będziemy mogli opuścić pociąg. Nie sądzę, żeby pożar dotarł tutaj szybko. Mamy mnóstwo czasu. – Co dziwne, Henry czuł się całkiem spokojny. Jak na kogoś, kto miał w życiu tak mało przygód, sam podziwiał swoją zimną krew. Często zastanawiał się, czy byłby odważny w momencie kryzysu, i teraz, gdy inni w panice przepychali się i krzyczeli, on zaskoczył sam siebie tym, że się nie boi. Był całkiem zadowolony. Wagon opróżniał się, gdyż ludzie korzystali z bocznych drzwi, by uciekać przed duszącym dymem. – No, myślę, że teraz mogę wstać. – Henry podniósł się i wyciągnął rękę, by pomóc wstać kobiecie i dziewczynie. – Myślę, że powinniśmy trzymać się razem, moje panie. Gdy wyjdziemy do tunelu, weźmiemy się za ręce i będziemy szli po omacku wzdłuż ściany. Ja poprowadzę, chodźcie. Poprowadził dwie blade pasażerki ku przodowi wagonu. Nagle wrzaski osiągnęły nową wysokość tonu. W mroku tunelu, rozpraszanym przez światła pociągu, widać było szamoczące się postacie. Nie mogli się zorientować, co się tam działo. Henry’emu mignął człowiek, wciąż w meloniku na głowie, znikający z pola widzenia pod oknem z czymś czarnym na twarzy. Kiedy zbliżali się do otwartych drzwi kabiny maszynisty, zobaczyli, że ludzie usiłowali dostać się z powrotem do pociągu, ale byli blokowani przez tych, co wciąż jeszcze
próbowali wysiadać. Henry i jego dwie towarzyszki dotarli do małego nie oświetlonego przedziału maszynisty. – Niech popatrzę – powiedział Henry na wpół do siebie – powinna tu gdzieś być latarka czy latarnia – ach, właśnie. – Schylił się po długą latarkę w gumowej obudowie, wetkniętą w jeden z kątów. Odwrócił się w stronę otwartych drzwi motorniczego na nagły odgłos drapania. Coś czarnego się tam przyczaiło. Włączył latarkę i skierował w tę stronę strumień światła. Jenny krzyknęła, gdy światło odbiło się w dwóch błyszczących, złowrogo wyglądających ślepiach. Natychmiast, podświadomie, Henry kopnął szczura w łeb i wyrzucił go z powrotem do tunelu. – To jeden z tych czarnych szczurów, o których pisały gazety! – krzyknęła Violet z przerażeniem. Jenny wybuchnęła płaczem, chowając głowę na ramieniu starszej kobiety. Henry zaświecił latarką w ciemność i oniemiał na widok roztaczającej się przed nim sceny. W ograniczonej przestrzeni tunelu mężczyźni i kobiety biegali, walczyli, kulili się, podczas gdy setki czarnych szczurów miotały się wśród nich, skacząc i szarpiąc; żądza krwi doprowadzała je do szaleństwa. Szybko zamknął drzwi i spojrzał w głąb wagonu. Zobaczył, że szczury weszły do pociągu i atakowały pasażerów, którym nie udało się wysiąść lub wdrapali się z powrotem do wagonów. Zatrzasnął drzwi kabiny maszynisty i wyłączył latarkę.
Trząsł się lekko, ale udało mu się opanować drżenie głosu. – Myślę, że najlepiej będzie, jak posiedzimy trochę bez ruchu, moje panie. Wszyscy troje podskoczyli, gdy coś rąbnęło o drzwi. Jenny zaczęła jęczeć głośno, jej ciałem wstrząsały spazmy. Violet robiła, co mogła, żeby ją uspokoić. – Wszystko dobrze, kochanie. One nie mogą dostać się tutaj – pocieszała. – Ale musicie być cicho – powiedział Henry, kładąc delikatnie rękę na jej ramieniu. –– One nie mogą nas słyszeć. Chyba złamałem temu diabłu kark, więc nie będzie próbował tu wejść. Proponuję, byśmy wszyscy przykucnęli na podłodze i nie ruszali się. Pomógł posadzić chlipiącą dziewczynę i wyjrzał jeszcze raz przez okno. Zaraz tego pożałował. Jego umysł zarejestrował obraz, którego z pewnością nie zapomni do końca... – szybko wypchnął z głowy myśli o życiu i śmierci. Przed nim rozgrywał się koszmar. Scena z piekła. Widział zakrwawione kończyny, poszarpane twarze, rozszarpane ciała. Jakiś mężczyzna stał naprzeciwko niego, pod ścianą, sztywny i wyprostowany, jego oczy wpatrywały się martwo, zdawało się, w jego własne, podczas gdy trzy czy cztery szczury obżerały się jego gołymi nogami. Tłustą kobieta, całkowicie naga, krzyczała żałośnie, tłukąc dwa szczury uczepione jej pokaźnych piersi. Młody chłopak, mniej więcej osiemnastoletni, próbował wspiąć się na dach pociągu,
opierając się stopami o ścianę i powoli wciągając w górę. Wielki szczur wbiegł po ścianie i wylądował mu na kolanach, ściągając z powrotem na ziemię. Wrzaski wypełniały powietrze. Wołania o pomoc wryły mu się w mózg. Wszystko w półmroku, na tle mrocznej czeluści tunelu, jak gdyby całe zdarzenie odbywało się w czarnej nicości. I wszędzie kosmate czarne stwory, wbiegające po ścianach, wyskakujące w powietrze, żrące i pijące, gdy ustawał opór ich ofiar. Henry opadł na kolana i przeżegnał się. Podskoczył, gdy poczuł dotknięcie na ramieniu. – Co powinniśmy robić? – spytała Violet, starając się dojrzeć jego twarz w ciemności. Spróbował usunąć straszliwą scenę ze swego umysłu. – Poczekamy trochę, zobaczymy, co się stanie. Z pewnością wyślą kogoś do tunelu, żeby zbadał sprawę. To nie powinno długo potrwać. – Sięgnął po rękę Violet i pogładził ją delikatnie. Zaczął sekretnie czerpać przyjemność z zależności tej kobiety od niego. W przeszłości zawsze był nieco nieśmiały wobec płci przeciwnej, ale teraz, pośród chaosu, odkrywał nową stronę swej nieśmiałej natury. Poczucie dumy zaczęło tłumić strach. Nagle krzyki ustały. Nie poruszali się przez kilka sekund, nasłuchując najlżejszych nawet dźwięków. I wtedy usłyszeli jęki. Zaczęło się od jednego cichego jęku, do którego dołączyły następne. Wkrótce cały tunel rozbrzmiewał lamentami, zawodzeniem, wołaniami o
pomoc. Ale nie powtarzały się już krzyki. W głosach nie było już przeraźliwego, usilnego błagania. Tak jakby pokiereszowani ludzie – ci, co pozostali przy życiu – wiedzieli, że nic więcej już nie mogło im się stać. Horror był już dokonany, teraz mogli tylko żyć lub umrzeć. Henry uniósł się i wyjrzał przez okno. Dostrzegł jedno czy dwa ciała w pobliżu, ale ciemność skrywała wszystko inne. – Chyba sobie poszły. – Odwrócił się do kobiety i dziewczyny. – Nie widać żadnego śladu szczurów. Violet podniosła się na kolana i wyjrzała na zewnątrz. – Ale... ale co to za blask? Dochodzi skądś czerwone światło. Henry zerwał się na nogi. – Oczywiście. Pożar! Rozprzestrzenia się i prawdopodobnie przepłoszył szczury. Będziemy musieli wyjść na zewnątrz. – Nie – zawołała Jenny. – Nie możemy tam wyjść. One będą czekać! – Nie możemy też zostać tutaj – powiedział jej uprzejmie. – Proszę posłuchać, myślę, że już ich nie ma, spłoszył je ogień. Ja wyjdę i pierwszy się rozejrzę, i sprawdzę. Potem wrócę po was. – Proszę nas nie zostawiać. – Violet chwyciła go za ramię. Uśmiechnął się do niej, widziała jego twarz w czerwonej poświacie. Jest atrakcyjną kobietą, pomyślał. Prawdopodobnie zamężna. I dzieci. Normalnie nie
spojrzałaby na mnie dwa razy. Szkoda. – Dobrze. Pójdziemy razem. – Nie, nie, ja tam nie wyjdę. – Jenny wtuliła się w przeciwległy kąt. – Musisz, moja droga. Inaczej wkrótce się tutaj udusisz. – Dym stawał się gęstszy. – Teraz będzie bezpiecznie, zobaczysz. – Wyciągnął rękę i z pomocą Violet podniósł ją na nogi. – Gdy wyjdziemy, nie chcę, żebyście się rozglądały – powiedział im. – Trzymajcie się tylko mnie i patrzcie wprost przed siebie. I, proszę, zaufajcie mi. Ostrożnie otworzył drzwi i poświecił latarką w głąb tunelu, choć teraz niemal jej nie potrzebował z powodu łuny od ognia gdzieś w tyle pociągu. Ciała były rozrzucone po całym torowisku, jak daleko sięgał jego wzrok, niektóre jeszcze się poruszały, niektóre czołgały się tunelem jak najdalej od pociągu, inne leżały nieruchomo. Zdawało mu się, że widzi małe kształty poruszające się na ich tle, ale nie był pewien, czy to nie złudzenie wywołane migotaniem światła. – Chodźcie, panie. Pamiętajcie, co mówiłem i patrzcie wprost przed siebie – nie możemy się zatrzymywać z powodu czegokolwiek ani kogokolwiek. Henry był współczującym człowiekiem, ale teraz wiedział, że byłoby katastrofą próbować pomagać rannym. Ratunek otrzymają później. Zszedł na dół i wyciągnął ręce, by pomóc młodej dziewczynie, która nie mogła opanować drżenia. Mówił
do niej cicho, namawiając pieszczotliwie, próbując ukoić jej oszalałe nerwy. Violet uśmiechnęła się do niego, wystraszona, ale składała swe życie w ręce tego uprzejmego małego człowieka. Poszli naprzód, pochylając się, by nie wdychać dymu. Henry szedł pierwszy, za nim dziewczyna z twarzą opartą o jego plecy, Violet tuż za nią, obejmując ją ramionami. Szli potykając się, próbując ignorować jęki, słabe wołania o pomoc. Henry poczuł, jak bezsilna ręka złapała go za spodnie, ale odpadła przy następnym kroku. Wiedział, że nie może się zatrzymać, życie kobiety i dziewczyny zależało od niego. Wróci tutaj z ratownikami. Jego obowiązkiem było teraz wyprowadzić ich troje na zewnątrz, ostrzec ludzi na następnej stacji. Usłyszał pisk i poczuł coś miękkiego wijącego się pod nogami. Poświecił w dół i odkrył szczura gapiącego się na niego. Zobaczył szczury wszędzie dokoła – ale te były inne od tamtych, które widział wcześniej. Były mniejsze. Normalne. Szkaradne – ale normalne. Kopnął i szczur uciekł, podczas gdy inny skoczył do przodu i wpił się zębami w nogawkę Henry’ego. Na szczęście złapał tylko za materiał i Henry mógł szybko kopnąć w ścianę, strącając szczura, który upadł na ziemię. Mocno nadepnął mu na grzbiet i zaszokował go dźwięk łamanych małych kości. Jenny krzyknęła. – Wszystko w porządku, wszystko w porządku – powiedział szybko. – To zwykłe szczury. Są
niebezpieczne, ale to nic w porównaniu z tymi wielkimi. Pewnie bardziej boją się nas niż my ich. Poprzez swój strach Violet poczuła podziw, wzbierający w niej dla małego człowieczka. Niemal nie zauważyła go w pociągu, oczywiście. Był typem, którego się nie dostrzega. Ten rodzaj człowieka, o którym się nie myśli – po prostu nie wzbudza zainteresowania. Ale teraz, tutaj, w tym przerażającym miejscu, jaki był odważny. Ratował ją z tej rzezi. Ją i dziewczynę, oczywiście. Ale jaki odważny! Gdy Henry zabił szczura, Jenny rozejrzała się dokoła. Ten widok wywołał u niej torsje. Oparła się bezwładnie o ścianę i upadłaby, gdyby nie trzymała jej z tyłu Violet. Dlaczego ten człowiek nie pozwoli im wrócić do pociągu, gdzie były bezpieczne? Próbowała kuśtykać z powrotem, ale Henry złapał ją za rękę. – Tędy, moja droga. To już niedługo. Idąc dalej, widzieli szczury pożerające ciała mężczyzn i kobiet – ludzi, którzy wyjechali do pracy, sądząc, że to będzie zwykły poniedziałek, głowy pełne małych trosk i małych radości, w żadnym razie nie oczekiwali śmierci tego dnia. Nigdy nie oczekiwali takiej okropnej śmierci. Trójka szła dalej, krztusząc się dymem, gdy jedno się przewracało, pozostali pomagali wstać. Szli tak bezustannie, zostawiając za sobą martwych i okaleczonych. Nagle Henry zatrzymał się, tak że Jenny i Violet wpadły na niego. – Co się stało? – spytała starsza kobieta niespokojnie.
– Tam coś jest przed nami. Zobaczyłem błysk. – Przejechał światłem latarki po srebrnej szynie, aż natrafiło na cztery czarne obiekty. Cztery olbrzymie szczury. Czające się w ciemności i czekające na nich. Żadna ze stron nie poruszyła się przez kilka sekund, po czym trójka ludzi zaczęła się powoli wycofywać. Szczury tylko się gapiły. Henry usłyszał westchnienie Violet z tyłu i jej palce zacisnęły się na jego ramieniu. – Za nami jest więcej – zdołała powiedzieć. Odwrócił się i zobaczył je. Dwa. Podchodziły do nich skradając się. Zrozumiał, że wpadli w pułapkę. Teraz czwórka z przodu ruszyła w ich stronę malutkimi kroczkami, mięśnie zadnie miały napięte, gotowe do skoku. Może mógłbym uciec sam, pomyślał. Przeskoczyć przez te z przodu i biec dalej. Dziewczyna i kobieta nie dadzą rady – ale ja sam miałbym jakąś szansę. – Pod ścianę, moje panie. – Pchnął je w tył, odrzucając wszelką myśl o ucieczce. – Trzymajcie się za mną i jeśli będą próbować przedostać się do was, kopcie z całej siły. Zdjął swoją marynarkę i zawinął ją dookoła ręki, utrzymując światło latarki na szczurach zgromadzonych teraz przed nim. Dziewczyna wtuliła twarz w ścianę, kobieta pomyślała o swoich dzieciach i zaczęła płakać. Jeden ze szczurów ruszył do przodu, nie spuszczając swego zimnego spojrzenia z oczu Henry’ego. Jakieś światło błysnęło z przodu tunelu. Usłyszeli głosy. Kroki. Więcej świateł. Cały tunel rozświetlił się, w
miarę jak kroki i głosy stawały się głośniejsze. Szczury i troje ludzi spojrzeli w stronę tych dźwięków. Żadna z grup nie poruszyła się. Odgłosy szurania zwróciły uwagę Henry’ego z powrotem na szczury, które zaczęły uciekać w kierunku płonącego pociągu. Wszystkie z wyjątkiem jednego. Ten, który był najbliżej, stał tam jeszcze, studiując mężczyznę badawczym wzrokiem. Nie poruszał się, zdawał się nie bać. Asystent adwokata poczuł lodowate zimno, jak gdyby gryzoń prześwietlił jego duszę. Paraliżował go strach. Wielki szczur niemal pogardliwie odwrócił głowę w stronę nadchodzących mężczyzn, spojrzał jeszcze raz na Henry’ego i czmychnął. – Tutaj, tutaj! – zawołał Henry. Wkrótce otoczeni zostali przez umundurowanych ludzi, policjantów i obsługę metra. Gdy Henry opowiadał im o wstrząsających wydarzeniach, patrzyli z niedowierzaniem. – Proszę wybaczyć, sir. Szczury nie mogłyby zaatakować pociągu pełnego ludzi – powiedział sierżant policji, kręcąc głową. – Olbrzymie czy nie, nie mogłyby dostać się do pociągu. Może to dym, sir. Trochę pana odurzył. Violet Melray przepchnęła się ostro obok małego urzędnika i krzyknęła ze złością: – No to idźcie i, do cholery, sami zobaczcie! – I odwróciła się z powrotem do Henry’ego. Biorąc jego dłoń w swoją powiedziała ciszej: – Dziękuję panu. Dziękuję, że
pan nam pomógł. Henry zaczerwienił się i spuścił wzrok. – Hm, no tak, cóż – stropił się sierżant – pójdziemy dalej. Dwóch z moich ludzi zabierze was do stacji. – Nie – powiedział Henry. – Ja wrócę z wami do pociągu. Będzie wam potrzebna wszelka pomoc. – Spojrzał na kobietę wciąż ściskającą jego dłoń. – Do widzenia. Zobaczymy się jeszcze. Zanim zdołał cofnąć rękę, podeszła i pocałowała go w policzek. – Do widzenia – szepnęła.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Harris czuł się szczęśliwy, wchodząc do hałaśliwej klasy. Weekend zrobił mu bardzo dobrze. Musi wyjeżdżać częściej. Świeże powietrze, otwarte przestrzenie. Zieleń. Nie ma nic lepszego. – Dobrze, zamknijcie się wszyscy! – warknął przekrzykując harmider. – Scalley, siadaj i wydmuchaj nos. Thomas, odejdź od okna i na miejsce. Maureen, odłóż teraz swoje lusterko. Dobrze. Wszyscy mieli dobry weekend? To wystarczy! Sprawdźmy listę. Uczniowie wyczuli, że jest w dobrym humorze, i wiedzieli, że przejdzie im bezkarnie nieco więcej bezczelności niż zwykle. W każdym razie tego ranka. – Tylko dwóch nieobecnych. Nieźle jak na poniedziałek rano. Tak, Carlos, o co chodzi? Toaleta? Ale dopiero co przyszedłeś. No idź, bo nie będziesz mógł się skoncentrować. Carlos, szczupły ciemnoskóry chłopiec, podziękował mu i wyszedł z klasy, uśmiechając się, gdy przechodził za plecami nauczyciela. – Carol, rozdaj papier, Shelagh, rozdaj ołówki. Będziemy dzisiaj rysować zwierzęta – oznajmił Harris klasie. – Czy mogę narysować świnię, sir? – spytał chłopiec z tyłu klasy. – Dlaczego świnię, Morris?
– Mogę skopiować grubego Toomeya, sir. Znieważony otyły chłopak obrócił się na krześle i ubliżał swemu prześladowcy, podczas gdy klasa wybuchnęła śmiechem. – Przyjdź no tutaj, Morris – powiedział Harris twardo. Chłopiec przywlókł się na front klasy. – Umiesz rysować małpy, Morris? – Nie, sir. – No to spróbuj kopiować z lustra – zażartował Harris wiedząc, że klasa dobrze bawiła się, gdy ucierał nosa pyskatym, mimo że każdy z nich mógł być następny. Kiepski dowcip, pomyślał Harris, ale niezły jak na poniedziałkowy ranek. – Dobra, bierzcie się do roboty. Dowolne zwierzę, jakie chcecie, ale nie życzę sobie, żeby któreś było podobne do mnie. Kiedy skończycie, wybierzemy najlepszy rysunek, potem wyjaśnię, dlaczego jest najlepszy. Pamiętajcie o świetle i cieniu. – Chodził wzdłuż rzędów, rozmawiając z nimi indywidualnie, odpowiadając i stawiając pytania. Podszedł do chłopca imieniem Barney, małego na swoje czternaście lat, ale bardzo bystrego, dobrego w rysunku, lecz wymagającego jeszcze nauki technik malowania. Szczególnie dobry był w tuszu, nauczył się tej sztuki kopiując komiksy. Harris spojrzał przez ramię chłopca i wpatrywał się w rysunek nabierający kształtów. – Dlaczego narysowałeś akurat szczura, Barney? – zapytał. – Nie wiem, sir – powiedział Barney, ssąc końcówkę
swego pióra, ą potem dodał: –– Widziałem jednego któregoś dnia. Dużego, takiego jakiego widział Keogh... – Zawiesił głos, gdy przypomniał sobie kolegę, który już nie żył. Reszta klasy umilkła na dźwięk imienia Keogha. – A gdzież to? – spytał nauczyciel. – Koło kanału. Tomlins Terrace. – Czy widziałeś, gdzie poszedł? –– Przeskoczył przez mur i zniknął w krzakach. – W jakich krzakach? Tam nie ma parku. – Tam, gdzie mieszkał śluzowy. Tam jest jak w dżungli, odkąd kanał jest zamknięty. Harris mgliście przypominał sobie stary dom, mocno cofnięty od drogi, gdzie jako dzieciak chodził przyglądać się barkom, przechodzącym przez śluzę. Śluzowy lubił, kiedy dzieciaki przyglądały się jego pracy, o ile nie były bezczelne, i zachęcał je do odwiedzin. Śmieszne, ale zapomniał zupełnie o tym miejscu. Ostatnio przechodził Tomlins Terrace kilka razy i nie pamiętał, że był tam ten dom. Zapewne z powodu tej „dżungli” od frontu. – Czy mówiłeś policji? – zapytał chłopca. – Nie. – Barney skupił uwagę na swoim rysunku, dodając kilka kresek swojemu wyjątkowo złowrogo wyglądającemu szczurowi. Powinienem wiedzieć, pomyślał Harris. Dzieciaki w tej okolicy nie zadają się z policją z własnej woli. W tym momencie wpadł do klasy niezwykle podekscytowany Carlos. – Sir, sir, na boisku! Tam jest jeden taki!
Gestykulował w kierunku okna, oczy miał szeroko otwarte, uśmiechał się w podnieceniu. Cała klasa jak jeden mąż runęła do okien. – Z powrotem na miejsca! – ryknął Harris i podszedł szybko do jednego z okien. Zaczerpnął gwałtownie tchu, gdy spojrzał na boisko. To nie był ,jeden taki”, ale kilka. Na jego oczach następne dołączyły do pierwszej grupki. Wielkie czarne szczury. Te szczury. Przycupnęły na boisku, gapiąc się na budynek szkoły. Więcej i więcej. – Zamknijcie wszystkie okna – rozkazał cicho. – Johnson, Barney, Smith, przejdźcie po wszystkich klasach i poproście nauczycieli, żeby zamknęli okna. Scalley, idź do gabinetu dyrektora i poproś go, żeby wyjrzał przez swoje okno. Nie, lepiej sam pójdę. – Gdyby poszedł chłopiec, dyrektor pewnie pomyślałby, że to jakiś wygłup, i cenne sekundy byłyby stracone. – Nie chcę, żeby ktokolwiek ruszał się z tej klasy. I cisza. Cutts, ty dowodzisz. – Najwyższy chłopak w klasie wstał. Chłopcy byli już podnieceni, dziewczęta coraz bardziej się niepokoiły. Harris pospieszył z klasy i ruszył w stronę gabinetu dyrektora. Gdy szedł korytarzem, kilka głów nauczycieli ukazało się w różnych drzwiach. – Co się dzieje? – spytał go nerwowo Ainsley, jeden ze starszych nauczycieli. Odpowiedział mu krótko i pospieszył dalej. W całej szkole panowała dziwna cisza, cisza, którą mogła
całkowicie zrujnować histeria jednej tylko dziewczyny. Barney wyleciał z którejś z klas. Harris złapał go za ramię i powiedział: – Spokojnie, Bamey. Powoli i spokojnie. Nie wystrasz dziewczyn. Nie chcemy paniki, prawda? – Nie, sir – padła zdyszana odpowiedź. Gdy Harris podszedł do schodów prowadzących na następne piętro i do gabinetu dyrektora, spojrzał w dół na główne drzwi. Naturalnie, były otwarte. Powoli, noga za nogą schodził na dół, trzymając się balustrady dla zachowania równowagi. Gdy dotarł na parter, usłyszał cichy dźwięk na kamiennych schodach na zewnątrz. Doskoczył do podwójnych drzwi i wyjrzał na zewnątrz, gotów natychmiast zatrzasnąć oba skrzydła. Na szerszym górnym stopniu zobaczył małego chłopca patrzącego na boisko, gdzie zgromadziło się teraz około trzydziestu gryzoni. Jezu Chryste, pomyślał Harris z przerażeniem. On musiał przejść tuż obok nich! Wyszedł na zewnątrz i szybko podnosząc małego chłopca śmignął z powrotem do budynku. Postawił go na podłodze bez ceregieli i odwrócił się w stronę drzwi. Szczury nie poruszyły się. Zamknął ciężkie drzwi szybko, ale cicho, i zaryglował je, po czym odetchnął po raz pierwszy od prawie dwóch minut. – Na boisku są zwierzęta, sir – powiedział mu siedmiolatek z szeroko otwartymi oczami, lecz bez śladu strachu. – Co to za jedne? Co one tam robią, sir?
Ignorując pytanie, ponieważ nie wiedział, co odpowiedzieć, Harris podniósł malca i popędził z powrotem na górę. Tam postawił chłopca i powiedział mu, by biegł do swojej klasy. Usłyszał szmer głosów, gdy nauczyciele poczęli się zbierać w korytarzu. Pobiegł kolejnymi schodami na górę po trzy stopnie naraz i niemal zderzył się z dyrektorem, gdy ten wyszedł ze swego gabinetu. – Proszę zadzwonić na policję, panie Norton – powiedział Harris nagląco. – Obawiam się, że mamy kłopoty. – Już to zrobiłem, panie Harris. Czy widział pan, co jest na boisku? – Tak, właśnie ten kłopot mam na myśli. To są te wielkie – zabójcy. Weszli do gabinetu i wyjrzeli przez okno. Liczba szczurów powiększyła się do około dwustu. – Boisko jest czarne od nich – rzekł z niedowierzaniem młody nauczyciel. – Czego one chcą? – Dyrektor spojrzał na Harrisa. – Dzieci – powiedział Harris. – Policja tu wkrótce będzie, ale co zrobią w tej sytuacji, to inna sprawa. Upewnijmy się, że wszystkie drzwi i okna są szczelnie zamknięte. Wszystkie dzieci muszą pójść na górę na najwyższe piętro i zabarykadować się. Nadal nie bardzo wierzę, że to się dzieje naprawdę, ale nie traćmy czasu na rozmyślanie o sytuacji. – Dyrektor energicznie ruszył do drzwi. – Proszę sprawdzić wszelkie możliwe otwory, panie Harris, ja zorganizuję personel.
Harris zszedł po schodach za szczupłą postacią dyrektora. Na dole szum rozmów przybierał na sile. Usłyszał, jak pryncypał klaszcze w dłonie i nakazuje ciszę. Harris przecisnął się przez ciżbę nauczycieli, zaglądając do każdego pokoju, upewniając się, że wszystkie okna są szczelnie zamknięte. Dzięki Bogu, wszystkie okna na parterze miały żelazne siatki zapobiegające zbiciu szyb przez piłki. Dobrze. Wszystko wyglądało szczelnie. Teraz pokój nauczycielski. Otworzywszy drzwi zobaczył, że jedno z okien jest otwarte i ponieważ wychodziło na wąski pasaż pomiędzy budynkiem a murem zewnętrznym, nie miało siatki ochronnej. A na podłodze pod nim siedział jeden ze stworów. W jaki sposób wspiął się po ścianie, tego Harris nigdy się nie dowie, ale oto był tu, jak gdyby robił zwiad dla reszty. Rozglądał się tu i tam, węszył, jego spiczasty nos drżał. Zobaczył Harrisa i stanął słupka. Miał przynajmniej dwie stopy wysokości. Nauczyciel wszedł do środka i zatrzasnął drzwi za sobą. Musiał zamknąć to okno. Szczur nie tracił czasu na przyglądanie się swej ofierze – skoczył do przodu, prosto z zadu w górę, celując w gardło Harrisa. Ale nauczyciel był równie szybki. Sięgnął po krzesło, zanim bestia skoczyła, i zamachnął się nim przed sobą. Krzesło rąbnęło szczura w połowie skoku
niczym kij do krykieta piłkę i z trzaskiem pękającego drewna odrzuciło go w bok. Szczur wylądował na łapach i skoczył ponownie ku Harrisowi, który zdzielił go krzesłem w grzbiet. Był oszołomiony przez kilka sekund, ale wciąż nie zraniony poważnie. Jednakże nauczyciel miał dość czasu, by sięgnąć po ciężki pogrzebacz leżący na palenisku wygaszonego kominka. Wściekle walnął nim w cienką czaszkę szczura, bardziej z nienawiścią niż strachem, z przyprawiającym o mdłości głuchym odgłosem. Potem jeszcze raz. I jeszcze raz. Odwrócił się do okna na czas, by ujrzeć, jak kolejny szczur wdrapuje się na parapet. Bez wahania dźgnął go pogrzebaczem, strącając z powrotem w wąski przesmyk poniżej. Zamknął okno i oparł się o nie, z trudem łapiąc powietrze i próbując opanować drżenie kolan. Szyby były zbrojone cienką drucianą siatką, by w razie rozbicia nie rozpadały się na kawałki. – To powinno je zatrzymać – powiedział na głos. Potem podszedł do drzwi pokoju nauczycielskiego, wyjął klucz od wewnątrz, wyszedł i przekręcił klucz w zamku. Ale najpierw przyjrzał się stworowi leżącemu na wytartym dywanie. Jego cielsko musiało mieć przynajmniej dwie stopy długości, ogon kolejne dziewięć czy dziesięć cali. Najeżone futro nie było dokładnie czarne, ale ciemnobrązowe, upstrzone dużą liczbą czarnych cętek. Głowę miał proporcjonalnie większą niż zwykły gryzoń, a jego siekacze były długie i ostro zakończone. Na pół
przymknięte oczy miały martwy szklany wyraz, ale częściowo zasłonięte zęby zdawały się szczerzyć złowrogo. Nawet po śmierci to cielsko wyglądało groźnie, jak gdyby choroba, którą nosiło, mogła przenosić się przez zwykły dotyk. Po wyjściu na korytarz Harris zobaczył, że dzieci były prowadzone w kierunku schodów. – Nic panu nie jest, panie Harris? – zwrócił się do niego dyrektor. – Nie. Zabiłem jednego z tych potworów. – Harris uświadomił sobie, że wciąż trzymał zakrwawiony pogrzebacz. – Brawo. Cóż, jesteśmy szczelnie zamknięci i policja wkrótce tu będzie, więc chyba nie mamy czym się martwić – powiedział dyrektor uspokajająco. Jego uśmiech zniknął natychmiast na kolejną uwagę Harrisa: – A co z piwnicą? Obaj odwrócili się w stronę schodów do piwnicy i ruszyli biegiem. Zatrzymali się na szczycie i zerknęli w mrok. – Myślę, że wszystko będzie w porządku – powiedział dyrektor. – Pan Jenkins, dozorca, prawdopodobnie jest tam na dole i sprawdza bojler. Zawsze zabiera mu trochę czasu uruchomienie go w poniedziałek rano. Bóg świadkiem, że dosyć narzekałem na zimną wodę w poniedziałki... – przerwał nieco zniecierpliwiony, że młody nauczyciel poszedł dalej na dół, najwyraźniej nie słuchając go w ogóle.
Harris podszedł do drzwi od piwnicy z pewną ostrożnością, przyłożył do nich ucho i nadsłuchiwał. Uciszył dyrektora przykładając palec do ust, gdy starszy mężczyzna dotarł do niego. – Och, daj spokój, człowieku. – Dyrektor przepchnął się obok niego niecierpliwie, chwytając za klamkę i otwierając drzwi na oścież. – Jenkins, czy pan... – Słowa uwięzły mu w gardle na widok, który ukazał się jego oczom. Czarne, ruchliwe stwory, rojące się po całej piwnicy. Małe okno na poziomie boiska było szeroko otwarte i wlewało się przez nie coraz więcej kosmatych bestii, nieprzerwany strumień szkodników. Pożerały coś leżącego na podłodze. Wszystko, co Harris i dyrektor mogli dostrzec, to jeden but, wystający z kotłującej się masy cielsk. Nauczyciel wyciągnął swego przełożonego z otwartych drzwi, podczas gdy kilka ciemnych kształtów skoczyło do przodu. Chwycił za klamkę i pociągnął mocno, ale dwa szczury prześliznęły się, a trzeci przytrzasnął się w kłębie. Harris kopnął go trzy razy, zanim ten cofnął się do piwnicy. Odwrócił się błyskawicznie, by zobaczyć tamte dwa, galopujące na górę po schodach. Dyrektor klęczał, patrząc za nimi. – Mój Boże, one są ogromne – zdołał wydusić z siebie. – Jeśli dotrą do dzieci... – zaczął Harris. – Ja je zatrzymam, ja je zatrzymam, Harris, niech pan zasłoni te drzwi. Niech pan je zablokuje, czym się da. Są
bardzo ciężkie, ale chcemy mieć pewność! – Strapiony dyrektor zbierał myśli. – Jak pan to zrobi, proszę przyjść prosto na górę. – Dobrze, ale niech pan się nie pozwoli ugryźć! – Harris krzyknął za wbiegającą po schodach postacią. – Ich ukąszenie jest śmiertelne. Proszę trzymać je z daleka od siebie. Rozejrzał się za czymś dużym do zablokowania drzwi. Magazynek był po prawej. Otworzył go i ostrożnie zajrzał do środka. Żadnych okien, więc powinno być w porządku. Zapalił światło. Stoły, krzesła, tablice. Dobrze. Wybrał ciężki stół i obrócił na bok, po czym pociągnął w stronę drzwi piwnicy. Postawił go na węższym boku i z zadowoleniem stwierdził, że zasłania całe drzwi. Oparł o nie blat i wrócił do magazynku. Zauważył stary kaloryfer oparty o ścianę i wyciągnął go, głośno szurając po podłodze. Przycisnął nim przewrócony stół i wrócił po krzesła. Wtedy usłyszał wrzask z góry. Podniósł upuszczony pogrzebacz i pomknął na górę. Dyrektor leżał na podłodze korytarza, szamocząc się z dwoma odrażającymi szczurami. Na szczęście drzwi na końcu korytarza były zamknięte i wszystkie dzieci uciekły na wyższe piętro. Dyrektor trzymał jednego ze szczurów za gardło i walczył, by utrzymać go z dala od swej twarzy. Drugi drążył mu dziurę w boku. – Pomocy, pomocy! – błagał Harrisa, odwracając głowę, by dojrzeć nauczyciela.
Harrisowi było niedobrze, wiedział, że jego pryncypał jest już martwy. Podbiegł i z całej siły zdzielił pogrzebaczem jednego ze szczurów. Ten zapiszczał cienko, oktawę wyżej niż przestraszone dziecko, i puścił walczącego człowieka. Miał złamany grzbiet, ale próbował jeszcze pełznąć w stronę Harrisa. Ten nadepnął mu na łeb i zgniótł go. Nie mógł uderzyć drugiego, w obawie, że zrobi krzywdę dyrektorowi, więc upuścił pogrzebacz i sięgnął po szczura rękami. Złapał go w okolicach kłębu i podniósł, uważając, by kłapiące zęby nie dotknęły jego ciała. Niestety, dyrektor był zbyt przerażony, by puścić wijącego się gryzonia. – Puść, puść! – krzyknął Harris, podnosząc teraz człowieka razem ze szczurem. Ale dyrektor, oszalały ze strachu, nie słyszał. Nauczyciel oparł stopę na piersi dyrektora i pchnął go z powrotem na podłogę, chwiejąc się i przewracając do tyłu, gdy tamten puścił zwierza, ale wciąż trzymał szczura wysoko. Jego waga i siła były ogromne, i Harris czuł, jak marynarkę i koszulę bestia szarpie mu na strzępy. Trzymając szczura z tyłu, podniósł się na jedno kolano i przycisnął go do podłogi. Zobaczył, jak dyrektor odpełza od niego, nie spuszczając oczu z wijącego się potwora w jego uścisku, cofając się pod ścianę, próbując wepchnąć się w nią. W tle Harris mógł słyszeć syreny policyjne. Gdzie oni się podziewali, do diabła? Co ja z tym zrobię? Rozejrzał się wokoło w desperacji. Zwierz wyślizgiwał mu się z uścisku. Nie da rady utrzymać go
dłużej. A jedno dziabnięcie tych zębów, nawet jeśli zabiłby to cholerne bydlę, jedno dziabnięcie i umrze później. Klasa 3c miała akwarium. To była odpowiedź. Utopi go. Ale wszystkie drzwi były w cholerę zamknięte. W życiu nie utrzyma go jedną ręką. – Panie Norton! – krzyknął. – Drzwi do 3c! Proszę otworzyć, szybko. Nie wytrzymam już długo! Dyrektor potrząsnął głową, ociężale, nie zdejmując oczu ze szczura. – Otwórz te pierdolone drzwi! – ryknął Harris. Starszy mężczyzna w końcu oderwał swoje spojrzenie od szczura i popatrzył na czerwonego na twarzy nauczyciela. Skinął głową powoli i zaczął pełznąć w stronę klasy 3c. – Szybko, szybko! – zawołał Harris. Wydawało się, że minęła wieczność, zanim dyrektor dotarł do drzwi i uniósł drżącą, zakrwawioną rękę do klamki. Z powodu krwi jego ręka była zbyt śliska, by mógł nią przekręcić klamkę, i musiał sięgnąć drugą. W końcu drzwi otworzyły się. Harris ciągnął szczura po ziemi, palce go bolały, próbował wycisnąć życie z wijącego się cielska, ale nie miał na to siły ani dobrego chwytu. Szczur wpił pazury w drewnianą podłogę, sprawiając, że jego łeb i kłąb nieco się uniosły. Mały łeb skręcał się w obie strony, usiłując zatopić zęby w ciele człowieka. Ale Harris był uważny, bardzo uważny. Gdy dotarł do drzwi, dyrektor wydał okrzyk i kopnął, zawadzając o jego nogę, tak że niemal
stracił uchwyt. – Zejdź z drogi – powiedział powoli przez zaciśnięte zęby. I głośniej: – Zejdź z pierdolonej drogi! Dyrektor usunął się na bok i Harris wszedł do środka. Zobaczył zbiornik na parapecie. Podszedł w jego stronę. Gdy dotarł do biurka nauczycielskiego z przodu klasy, machnął szczura na blat ze wszystkich sił, lecz ani na moment nie zwalniając uchwytu. Potem pchał ciałem biurko przed sobą w stronę akwarium, trzymając łeb szczura na blacie. Tylne łapy zwierza drapały jego ciało. W końcu biurko oparło się o parapet. Podniósł jedną nogę i wdrapał się na wierzch, targając szczura ku pełnemu wody zbiornikowi. Odpoczął trochę przed podjęciem ostatecznego wysiłku. Zebrał wszystkie siły, pot lał mu się po twarzy. Uniósł się wraz ze szczurem i wpakował wijące się cielsko do wody. Zbiornik zdawał się eksplodować. Woda i rybki spływały po nim, ale twardo wpychał łeb zwierza aż na dno, ignorując ból w piersi i ramionach. Zaczął się zastanawiać, czy wystarczy wody w zbiorniku, żeby utopić szczura, albo czy jego wierzgające kończyny nie rozbiją szklanych ścianek. Ale stopniowo wysiłki i skręty ciała stawały się słabsze, szarpnięcia łba mniej gwałtowne. W końcu nie było już wcale ruchu. Ale Harris trzymał go nadal. Żeby się upewnić. Spojrzał przez okno. Przyjechało kilka wozów policyjnych i wielu ludzi w niebieskich mundurach stało
przed frontową bramą, nie wiedząc, co robić. W końcu wypuścił martwe cielsko i zmęczony zlazł ze stołu. Ubranie miał podarte i zakrwawioną koszulę z przodu, ale był całkiem pewny, że nie został ugryziony. Wrócił do dyrektora, który wciąż siedział w drzwiach z głową ukrytą w dłoniach. – Już wszystko w porządku, sir. Policja już tu jest. Wkrótce je usuną. – Harris uklęknął obok drżącego człowieka. – To było straszne – powiedział dyrektor podnosząc głowę. – Przerażające. Te wstrętne stwory czekały na mnie. Wcale nie uciekały. Były na górze, czekały na mnie. Harris nie wiedział, co powiedzieć. Jak można pocieszyć kogoś, kto miał umrzeć w ciągu dwudziestu czterech godzin? – Chodźmy na górę, sir. Tam będziemy bezpieczniejsi. Pomógł dyrektorowi wstać. Poszli korytarzem ku drzwiom prowadzącym na schody. Gdy Harris spróbował je otworzyć, stwierdził, że są zamknięte na klucz. – Dajcie spokój, one nie mogą przekręcać cholernych klamek! – krzyknął, waląc w drzwi pięścią. Usłyszeli kroki i chrzęst odsuwanych rygli. – Przepraszam, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że ktoś jeszcze jest tam na dole – tłumaczył się Ainsley, wystawiwszy łysą głowę zza drzwi. – O rany, czy nic
wam nie jest? – zapytał, z niepokojem patrząc na zakrwawione ubrania. Na wpół wnieśli dyrektora przez drzwi, zamykając je za sobą. – Czy z dziećmi wszystko w porządku? – zapytał Harris. – Dziewczęta zaczynają trochę histeryzować, ale chłopcy wciąż okazują mnóstwo zuchwalstwa – odpowiedział Ainsley, uginając się pod ciężarem dyrektora. – Będzie im potrzebne – mruknął Harris. Zabrali rannego dyrektora do jego gabinetu i położyli w fotelu. – Już mi nic nie będzie. Zajmijcie się dziećmi. – Był blady i Harris zastanawiał się, czy to wyobraźnia, czy naprawdę dostrzegał odcień żółci na twarzy rannego? I czy skóra faktycznie wyglądała na napiętą, czy to tylko sztywność spowodowana bólem? – Pan Ainsley opatrzy panu rany, sir – powiedział. – Ja pójdę i zobaczę, co się dzieje. Wyszedł z gabinetu, pełen współczucia dla człowieka, którego nigdy nie lubił, ale przynajmniej szanował. Jego obraz, czołgającego się na podłodze jak wystraszone dziecko, na długo pozostanie mu w pamięci. Wszedł do klasy pełnej nauczycieli i dzieci i wszystkie głowy zwróciły się ku niemu. Zauważył, że drzwi do sąsiedniego pokoju były otwarte i przejęte twarze zaglądały do środka. Skinął na nauczycieli, by
skupili się wokół niego. – Dyrektor jest ranny – powiedział cicho, żeby dzieci nie usłyszały. – Myślę, że tutaj będziemy w miarę bezpieczni, ale zabarykadujemy drzwi na wypadek, gdyby szczury dostały się na górę. Weźcie wszystkie dziewczęta w jeden kąt z dala od okien. Więksi chłopcy mogą pomóc przepchnąć ławki i krzesła pod drzwi. Grimble, z nosem jak dziób, wróblowaty, wysunął się naprzód. – Chyba jako zastępca dyrektora ja... – zaczął. – Nie mamy teraz czasu na politykę wewnętrzną, Grimble – uciął Harris, a niektórzy z młodszych nauczycieli ukryli w dłoniach uśmieszki zadowolenia. Dobrze znali Grimble’a i nie lubili za intrygi i małostkowość. Odwrócił się obrażony. Harris podszedł do okna i otworzył je. Zobaczył wiele wozów policyjnych, wśród nich furgonetkę pełną psów. Niektórzy policjanci zakładali ubiory ochronne. Dwa wozy straży pożarnej wyjechały zza zakrętu na końcu ulicy, ich szaleńcze syreny dodawały hałasu. Na wąskiej uliczce zebrały się tłumy. Zauważył, że liczba szczurów na dziedzińcu znacznie zmalała. Potem odkrył dlaczego. Znikały po dwa lub trzy w szeregu przez małe okno na poziomie ziemi prowadzące do kotłowni. Inne kierowały się do wąskiego przejścia z boku budynku. Przypuszczał, że ich celem było okno do pokoju nauczycielskiego. Usłyszał wrzask za sobą. Odwróciwszy się stwierdził,
że jedna z dziewcząt dostała histerii i siedziała w ławce, a kilka koleżanek i jedna z nauczycielek próbowało ją uspokoić. Ktoś zawołał do niego przez głośnik, głos brzmiał mechanicznie, nieludzko: – Czy wszystko w porządku tam na górze? Ktoś jest ranny? Harris przyłożył dłonie do ust i krzyknął: – Na razie jesteśmy okay. Jedna osoba jest jednak ranna! – Dobrze. Cóż, zabarykadujcie się tam. Nie wiemy jeszcze, co zamierzają szczury, ale mogą spróbować dotrzeć do was. Oczywiście, że spróbują dotrzeć do nas, do cholery, pomyślał Harris. Co on myśli, że po co one tutaj przyszły? Na szkolną majówkę? Złościł się, podczas gdy policjant odwrócił się i machał rękami na wozy policyjne, sygnalizując, by zrobiły przejazd dla wozów strażackich. Odwrócił się z powrotem w stronę szkoły i znowu podniósł głośnik: – Najpierw puścimy na nie psy i gdy będą zajęte, spróbujemy dosięgnąć was drabinami z wozów strażackich. – Ewidentnie zdawał sobie sprawę ze skutków ukąszenia szczurów i nie zamierzał narażać swoich ludzi. – Nie! – odkrzyknął Harris. – Nigdy nie sprowadzicie wszystkich dzieci po tych drabinach. A wasze psy nie przetrwają pięciu minut w walce ze szczurami! – Nie panikujcie tam na górze. Powtarzam: nie
panikujcie. Eksperci wkrótce tu będą. Harris zaklął pod nosem, a głos brzęczał dalej: – Sądzimy, że przywiozą gaz, żeby poradzić sobie z tym problemem. Proszę zachować spokój. Wkrótce tu będą. Nauczyciel jęknął głośno. Ile czasu będą potrzebować te potwory, żeby przegryźć się przez drzwi? To nie były zwykłe szczury. Miały inteligencję, system działania. Wystarczy, żeby jeden taki potwór się przedostał, aby posiać spustoszenie wśród tych dzieciaków. – Słuchajcie! – zawołał znowu. – Węże! Zalejcie piwnice! Zalejcie klasy na parterze! To przynajmniej je przestraszy! Zobaczył, jak policjant, prawdopodobnie nadinspektor, konferuje ze strażakiem. Strażacy nagle się uaktywnili i poczęli rozwijać długie, grube węże. Tymczasem psy popiskiwały w podnieceniu, szarpiąc smycze, paląc się do walki z czarnymi stworami. Dwa zerwały się i pomknęły w poprzek boiska w stronę ciżby szczurów. Pierwszy, mocny owczarek alzacki, podniósł jednego szczura za kark, potrząsnął gwałtownie i wyrzucił w powietrze. Drugi pies, masywny doberman, skoczył w środek kosmatej masy, kłapiąc potężnymi szczękami na wszystkie strony. Ale wkrótce zostały pokryte gryzoniami, które ciągnęły je, przewracały, ich sierść pokryła się krwią. Kilka razy psy podnosiły się, ale zawsze zostawały obalone z powrotem na ziemię. Spuszczono pozostałe psy,
około dziesięciu, które popędziły do walki. Jeden depcząc po grzbietach szczurów przegramolił się przez małe okienko w piwnicy. Harris, obserwujący z góry, zadrżał na myśl o jego losie. Chociaż psy były odważne, nie mogły stawić czoła takiej masie olbrzymich szczurów. Wkrótce leżały na ziemi rozrywane na kawałki lub próbowały kuśtykać z powrotem do swoich zrozpaczonych trenerów. Nadinspektor musiał powstrzymywać swoich ludzi. On jeden wiedział o istniejącym ryzyku, o śmiertelnej chorobie przenoszonej przez szkodniki, i nie miał zamiaru ryzykować życia swoich ludzi, dopóki nie było to absolutnie konieczne dla ratowania dzieci. Nagłe węże weszły do akcji. Przez boisko chlusnęły lodowate strumienie wody, przecierając szlak w kłębowisku szczurów, rzucając je o ceglaną ścianę budynku szkoły. Szczury czmychały we wszystkich kierunkach, gramoląc się jedne po drugich, walcząc między sobą, żeby uciec. Krew psów wkrótce została zmyta przez silny strumień wody. Jedną z dysz skierowano na okno w piwnicy, wpychając kilka szczurów do środka, ale nie pozwalając kolejnym wejść. Dzieci, które teraz stłoczyły się przy oknach, krzyczały z radości na widok zamieszania wśród szkodników. Podczas gdy szczury zaczynały się rozpraszać, w Większości uciekając w stronę
pomieszczenia na węgiel, kolejny strumień wody skierowano na okna na parterze. Dźwięk rozbijanego szkła, sypiącego się do klas, wywołał uśmiechy radości u wielu uczniów. Harris odwrócił się od okna i przeszedł na drugi koniec pokoju, łagodnie przepychając się przez ciżbę dzieci. – Gdzie jest dyrektor? – zapytał Grimble’a. – To pan powinien wiedzieć. Był z panem – brzmiała krótka odpowiedź. – Odsuńcie te ławki. On musi być nadal w swoim gabinecie z Ainsleyem. Odsunięto ławki na tyle, by mógł uchylić drzwi i prześliznąć się. – Zobaczę, czy z nimi wszystko w porządku, potem sprawdzę drzwi na korytarzu – powiedział. – Zastawcie barykadę z powrotem. Jeśli wrócę szybko i będę się dobijał, powiedzcie strażakom, żeby dawali tutaj drabiny. Ale nie otwierajcie – ja pójdę do gabinetu dyrektora – i odsuńcie się od tego okna. Zamknął drzwi za sobą i usłyszał szuranie ławek. Zauważył, że drzwi do pokoju dyrektora były szeroko otwarte. Pospieszył tam i odetchnął z ulgą stwierdziwszy, że stary Ainsley nadal krzątał się koło rannego pryncypała. – Wydaje się... wydaje się być w porządku, Harris – powiedział Ainsley, ocierając czoło dyrektora mokrą flanelą.
– Dobrze. Ja teraz sprawdzę wszystkie drzwi i chcę, żeby pan zamknął te za mną. Zostańcie tutaj i jeśli będzie więcej kłopotów... – przerwał, nie trudząc się wyjaśnianiem, co miał na myśli, mówiąc „więcej kłopotów”, milczenie było wystarczająco sugestywne. – Jeśli coś się zacznie dziać, proszę podejść do okna i zawołać strażaków. Sięgną tu do was drabiną. – Nie sugerował, żeby dołączyli do innych w klasach – widok zakrwawionego dyrektora za bardzo by ich przestraszył. Do tej pory dzieci były nadzwyczajnie opanowane, ale widok krwi mógłby łatwo wyprowadzić je z równowagi. Zamknął drzwi i skierował się szybko do schodów. Minimalnie uchylił drzwi i zajrzał. Wszystko w porządku. Dobrze. Wyszedł, zamknął je za sobą i bardzo wolno udał się na dół po schodach. Woda sączyła się spod drzwi na dole. Otworzył je ostrożnie. Na korytarzu nie było żywej duszy. Jeden z martwych szczurów, które zaatakowały dyrektora, leżał w wodzie. Przez chwilę Harrisowi zdawało się, że zwierzę się poruszyło, ale uświadomił sobie, że to prąd wody porusza jego ciałem. Zamknął drzwi za sobą. Ruszył, brodząc wzdłuż korytarza i otwierając po drodze wszystkie klasy, by ułatwić przepływ wody. Minął pokój nauczycielski i zdawało mu się, że słyszy hałasy. W tym momencie piwnica była pilniejszym problemem. Widział, że właśnie tam znika większość szczurów. Musiał się upewnić, że drzwi są nadal solidnie zamknięte, może podeprzeć je jeszcze jakimiś meblami. Tymi do pokoju
nauczycielskiego zajmie się później. Zszedł po schodach do piwnicy, uważając, żeby się nie pośliznąć w strugach wody. Podejrzewał, że przybyło więcej wozów strażackich i siły na zewnątrz używały większej liczby węży, by kompletnie zalać dolne kondygnacje. Znalazł się na dole i brodząc podszedł do drzwi. Słyszał szalone drapanie. Pochylił się i nasłuchiwał ponad dźwiękiem wirującej wody. Tak, próbowały przedrzeć się. Odsunął nieco ławkę, żeby zobaczyć, ile zrobiły już szkody. Chryste, zaczęły już się pojawiać pęknięcia. Słyszał, jak gryzą drewno. Dopchnął z powrotem ławkę i poczłapał do magazynku. Rozejrzał się. Otóż to, ciężkie zasłony. Stare kurtyny używane w szkolnej auli. Ściągnął je z półki, gdzie leżały przez większą część roku, gotowe do użycia podczas następnego rozdania nagród na koniec semestru. Były ciężkie, ale jedna powinna mu wystarczyć. Zostawił je przewieszone przez ławkę, żeby nie mokły i przez to nie robiły się cięższe, i podszedł do stosu tablic. Były starego typu – wymagały sztalug – i wziął dwie. Wyniósł je na zewnątrz i oparł o ścianę. Potem odciągnął kaloryfer i ławkę od drzwi do piwnicy. Zobaczył wybrzuszenia w drewnie, gdzie szczury niemal przegryzły się na wylot. Boże, ależ muszą mieć siłę w tych szczękach! Szybko wrócił do magazynku i zabrał zasłonę. Pospieszył z powrotem na czas, by zobaczyć pierwsze drzazgi lecące z drewna. Niemal w panice utykał materiał w szczelinę nad
progiem, składając go tak, by uzyskać jak najwięcej warstw. Chwycił tablice i oparł je o drzwi, tak blisko dolnej krawędzi, jak pozwalała na to zasłona. Potem oparł o nie stół, dalej kaloryfer, wzmacniając barykadę krzesłami i pudłami – wszystkim, co mógł znaleźć w magazynku. W końcu, zadowolony, oparł się o ścianę i odzyskał oddech. Zdawało mu się, że słyszy piski z tamtej strony, ale nie był pewien, czy to nie złudzenie. Teraz już woda sięgała mu do kolan. Dobrnął do schodów i wszedł na górę. Właśnie stawał na najwyższym stopniu, kiedy usłyszał trzask dobiegający od drzwi do pokoju nauczycielskiego. Zobaczył wydostający się stamtąd długi, czarny spiczasty łeb, wciąż jeszcze gryzący drewno. Zamarł w bezruchu. Czy to się nigdy nie skończy? Rozejrzał się wokoło rozpaczliwie i zauważył na korytarzu ciężki pogrzebacz, którego używał wcześniej, niemal niewidoczny pod płynącą wodą. Skoczył naprzód, pośliznął się na zalanej posadzce i runął jak długi. Odwrócił się i ujrzał kłąb szczura wynurzający się z powiększającego się otworu. Szaleńczo ruszył naprzód na czworakach, chwycił pogrzebacz i podniósł się, opierając dla równowagi o ścianę. Szczur jak gdyby odgadł jego zamiary i podwoił swoje wysiłki, by wydostać się z poszarpanego drewna. Większa część jego ciała była już na zewnątrz, tylko ciężki zad tkwił jeszcze w potrzasku. Harris podbiegł, tym razem uważając, żeby się nie
przewrócić. Bez zwłoki zamachnął się swoją bronią na miotający się łeb. Ku jego zdziwieniu pogrzebacz chybił, gdy gryzoń wykręcił głowę, i Harris rąbnął we framugę. Szczur wyszczerzył swoje wielkie, ostre zęby na nauczyciela, wpatrując się weń jadowicie. Ale z pewnym strachem w ślepiach, co Harris zauważył niemal z satysfakcją. Gdzie się teraz podziała jego tajemniczość? Boi się. Mnie! Wydał okrzyk, waląc mocno pogrzebaczem w cienką czaszkę. Ta pękła szeroko i zawartość wypłynęła, a całe ciało szczura zesztywniało, a potem obwisło bezwładnie. Harrisowi zrobiło się niedobrze. Zabijanie nawet takich potworów nie było przyjemne ani satysfakcjonujące. Cofnął się, wiedząc, że zwłoki blokujące teraz wyjście innym szczurom nie przetrwają długo. Zostaną albo przepchnięte, albo zeżarte od zadu. Cofając się widział, jak poruszają się, jak gdyby szarpane od tyłu. Nagle połowa ciała wypadła z otworu. Tylko tyle to trwało, pomyślał. Mniej niż pół minuty na odgryzienie jego zadu! Kolejny czarny kształt zaczął się przepychać. Harris odwrócił się i rzucił do ucieczki, ciskając najpierw pogrzebaczem w stronę drzwi, bardziej z frustracji niż paniki. Pogrzebacz chybił celu i grzmotnął o podłogę. Szczur przedostał się, a następny natychmiast zajął jego miejsce, podczas gdy pierwszy ruszył pędem za cofającym się nauczycielem. Drzwi otwierały się powoli wskutek ciśnienia kilku
cali wody i Harris ledwo zdążył na czas. Gdy prześliznął się i pociągnął je za sobą, usłyszał ciężki łomot, gdy szczur wpadł na drzwi z drugiej strony. Wkrótce dały się słyszeć odgłosy gryzienia. Na schodach nie było nic, z czego mógłby zrobić barykadę. Pomknął w górę po schodach na następne piętro, zamykając drzwi za sobą. Wpadł do gabinetu dyrektora, gdzie Ainsley podskoczył ze strachu. Dyrektor nadal był w stanie szoku. Harris podbiegł do okna i wychylił się. Drabiny z wozów strażackich były już przystawione do okien sąsiedniej klasy i strażacy szykowali się do wejścia. – Tutaj! – zawołał. – Dajcie jedną tutaj, z wężem! Jeden ze strażaków spojrzał na niego. – Węże są używane niżej, sir – powiedział, po czym dodał: – Proszę się nie martwić. Zaraz do pana przyjdziemy, sir. Jak tylko zajmiemy się dziećmi. – Dajcie wąż tutaj, szybko! – zawołał niecierpliwie. – Musimy przeszkodzić tym cholernikom wejść po schodach! Bez dalszej dyskusji strażacy zaczęli schodzić. – Panie Harris, nie ma potrzeby tracić panowania nad sobą. – Głowa Grimble’a wystawała z okna pobliskiej klasy. – Jeśli wszyscy pozostaniemy spokojni... – Gówno! Głowa Grimble’a zniknęła gwałtownie. Harris uśmiechnął się do siebie. Przynajmniej miał jakąś satysfakcję z dzisiejszego dnia. Wyjrzał na dół i zobaczył strażaka rozmawiającego z przełożonymi i wskazującego
jego okno. Skinęli głowami i strażak podbiegł do dwóch innych obsługujących pompę. Strumień wody zgasł i ciężki wąż został przeciągnięty w stronę podstawy długiej drabiny. Pierwszy strażak ruszył do góry, niosąc na ramieniu metalową dyszę węża, który koledzy podawali, w miarę jak się wspinał. Harris zauważył, że nadjechała biała furgonetka z wymalowaną nazwą Ratkill. Mężczyźni w białych kombinezonach wyładowywali kilka długich srebrnych cylindrów. Przypuszczał, że był to jakiś gaz. Cała ulica była teraz zablokowana przez wozy policyjne, wozy strażackie, karetki pogotowia. Kordony policji powstrzymywały tłum na obu wlotach. Zobaczył zdenerwowanych rodziców, kobiety płakały, błagały policjantów, by je przepuszczono. Gdy strażak zbliżał się do szczytu drabiny, przesunięto ją do okna Harrisa. – Dobrze – odetchnął z ulgą, pomagając tamtemu wejść do pokoju. – W którą stronę? – zapytał strażak rozglądając się, ignorując Ainsleya i dyrektora. – Prosto drzwiami. Proszę za mną – powiedział Harris, wciągając wąż przez okno. Zauważył, że następne umundurowane postacie wdrapują się na górę. Obaj wynieśli wąż na korytarz. – Chwileczkę – powiedział nauczyciel, zatrzymując się przed drzwiami na schody. – Sprawdźmy najpierw. – Wyglądając przez najmniejszą szczelinę zastanawiał się,
czy kiedykolwiek będzie w stanie zdecydowanie otworzyć drzwi. Otworzył na oścież, kiedy zobaczył, że jest bezpiecznie. Zeszli w dół do zakrętu schodów i popatrzyli na zamknięte drzwi poniżej. Strażak spojrzał na Harrisa, gdy usłyszał odgłosy drapania dobiegające od nich. – Mój Boże, czy to one? – zapytał. – Tak – odrzekł Harris. – To one. Przegryzają się przez drzwi. To nie potrwa długo – mają zęby jak piły elektryczne. – Cóż, w każdym razie budynek wypełnia się wodą – pocieszał go strażak, zdejmując hełm i drapiąc się w głowę. Harris skinął głową. Woda u dołu przykrywała podłogę na trzy czy cztery cale. – Piwnica musi być już całkiem zalana. A przynajmniej do okien, a strumień z węży nie pozwala szczurom się wydostać. Usłyszeli kroki za sobą. Trzech policjantów, w tym jeden sierżant, i dwóch jeszcze strażaków dołączyło do nich. Harris gestem wskazał im, by się zatrzymali. – Szczury próbują przedrzeć się przez drzwi. Jeśli jeden z waszych ludzi stanie przy oknie, drugi przy drzwiach do gabinetu i trzeci u szczytu schodów, możemy dać znać, kiedy mają włączyć wodę. – Jedyny kłopot polega na tym, że z powodu zakrętów będziemy mogli użyć tylko połowy mocy – powiedział strażak u jego boku. – Jeśli użyjemy pełnej
mocy, ciśnienie wody wyprostuje wąż. – Spróbujmy więc zaokrąglić wszystkie zgięcia – zaproponował sierżant. – Żadnych ostrych zakrętów. Ułożyli wąż łagodnymi łukami przy poszczególnych rogach. – Ciśnienie rzuci go na prawą ścianę, więc stanę tam i będę go trzymał. Harry, ty idź na drugą stronę – zakomenderował strażak stojący obok nauczyciela. Sierżant posłał trzeciego strażaka do okna na wyższym piętrze i swoich ludzi na strategiczne pozycje po drodze. – Dobra. Niech dranie przychodzą – powiedział. Czekali w milczeniu, obserwując, jak małe pęknięcia w drzwiach poniżej powiększają się. – Przygotujcie się tam na górze! – huknął pierwszy strażak. – To niewiarygodne. Takie solidne drewno. – Tak, i to już drugi raz dziś rano – skomentował krzepki sierżant. – Co pan ma na myśli? – spytał Harris. – Zaatakowały metro pełne ludzi w godzinie szczytu. Nie znamy jeszcze rozmiarów strat, ale zdaje się, że to była masakra. Sam w to nie wierzyłem, aż zobaczyłem tę zgraję. – Pociąg pełen ludzi? Zaatakowały pociąg? – Harris patrzył z niedowierzaniem na policjanta. – Nie wierzę w to. – Och, to prawda – odpowiedział sierżant. – Jak powiedziałem, nie znamy jeszcze wszystkich faktów.
Mogą być przesadzone. Ale wezwano nas również ostatniej nocy do Shadwell. Trzy osoby zabite. Znaleźliśmy to, co pozostało z zawiadowcy – a nie było tego dużo – we wnętrzu szafy. Drzwi zostały przegryzione. Chcieli utajnić to przez jakiś czas, ale nie da się utrzymać w tajemnicy czegoś takiego. Usłyszeli trzask drewna i w drzwiach pojawiła się dziura, powiększająca się ku górze. – Dobra! – krzyknął strażak. – Dobra, dobra, dobra – zabrzmiały echem okrzyki pozostałych. Jeden ze szczurów począł przeciskać się przez dziurę. Nieruchomy wąż zesztywniał wypełniając się wodą i strażak natychmiast otworzył dyszę, kierując ją prosto na wijącego się stwora. Strumień uderzył w drzwi o ułamek sekundy za późno. Szczur uwolnił się w ostatniej chwili, potężny strumień uderzył go w zad, odrzucając na bok. Strażak mierzył nisko, posyłając szczura w tył pod ścianę. – Drzwi! Niech pan się skoncentruje na drzwiach! Niech pan nie przepuści następnych! – wołał Harris, ale było już za późno. Z szybkością błyskawicy kolejny szczur skoczył przez odsłoniętą dziurę. Strażak skierował strumień z powrotem na drzwi, całkowicie zakrywając otwór, a nawet niechcący powiększając go poprzez wciśnięcie luźnych kawałków do środka. Dwa uwolnione szczury pół biegły, pół płynęły w stronę schodów. – Ja się nimi zajmę – zagrzmiał sierżant, chwytając siekierkę zza paska jednego ze strażaków. Ruszył w
stronę szczurów, uważając, by nie wejść w strumień wody. Żeby dać mu więcej czasu, strażak opuścił dyszę na ułamek sekundy, odrzucając oba stwory z powrotem pod przeciwległą ścianę. Policjant skoczył z dwóch ostatnich stopni, lądując z pluskiem i wywijając siekierką nad głową. Pośliznął się, ale jednocześnie ugodził jednego ze szczurów, tnąc głęboko jego grzbiet. I znowu dziecięcy pisk rannego potwora. Nie czekając odwrócił się ku drugiemu, ale tylko zawadził go płaską częścią siekiery. Ten odskoczył, obrócił i rzucił się na nogi postawnego mężczyzny. Policjant krzyknął, gdy ostre zęby zatopiły się w jego kolanie. Uderzył płazem nieustępliwą bestię, uważając, by nie skaleczyć własnej nogi swą zakrwawioną bronią. Próbował oderwać szczura. W desperacji upadł na jedno kolano, przycisnął go do ziemi i rąbnął siekierą z całych sił. Niemal przeciął czarne kosmate cielsko na pół. Drugi ranny szczur próbował dostać się na schody, ale Harris podbiegł i kopnął go, gdy ten wlazł na pierwszy stopień. Policjant odrąbał mu łeb jednym uderzeniem. Potem odczepił szczęki bestii wciąż uczepione jego kolana. Kuśtykał na górę, przeklinając głośno. Strażak, który stał przy oknie, zbiegł na dół. – Właśnie przynieśli na boisko butle z gazem. Wpuszczą go przez okna. Mówią, że jest nieszkodliwy dla ludzi, o ile nie dostanie się go za dużo, ale śmiertelny dla szkodników. Zakryjcie twarze mokrymi chusteczkami, żeby się nie krztusić.
– Powiedzcie im, żeby wpuścili gaz przez okno z boku budynku. To jest okno pokoju nauczycielskiego. Mogą próbować wydostać się tamtędy! – Harris przekrzykiwał hałas rwącej wody. – Jasne! – Strażak popędził na górę. – Da pan radę je zatrzymać? – Harris zapytał człowieka z wężem. – Bez problemu. Nawet jeśli drzwi otworzą się pod ciśnieniem, możemy je utrzymać na dole, aż dopadnie je gaz! Harris pomagał sierżantowi z rozoranym kolanem wejść na drugie piętro. Po drodze policjant powiedział: – Słyszałem, że te ukąszenia mogą być niebezpieczne. Czy dzieciak, który umarł od ukąszenia w zeszłym tygodniu, nie był z tej szkoły? – Tak, był. Nazywał się Keogh. – Właśnie. Musiał być mocno pogryziony, prawda? – Nie wiem – skłamał Harris. Zabrał go do gabinetu dyrektora i posadził na prostym krześle. – O Boże. Czy pan też został ranny? – zapytał Ainsley gderliwie, sięgając po apteczkę. – Tylko to jedno ugryzienie, sir. Nic wielkiego. Tylko trochę piecze – powiedział policjant. Harris poszedł do sąsiedniej klasy i zastukał do drzwi. – W porządku! – zawołał. – Wpuśćcie mnie. Usłyszał szuranie odsuwanych mebli i drzwi otworzyły się. Sala była teraz pełna nauczycieli, uczniów,
policjantów i strażaków. Podniósł rękę, żeby uciszyć dzieci. – Wszystko jest już pod kontrolą. Schody są zablokowane wodą, a do sal na dole wpuszczają właśnie gaz nieszkodliwy dla nas, ludzi. Wkrótce powinniśmy móc wyjść. – Dziękujemy bardzo za pańską ocenę sytuacji, panie Harris – powiedział kwaśno Grimble. – Jestem pewien, że nadinspektor może teraz przejąć dowodzenie. Z pańskim pozwoleniem, oczywiście. Jest jeden szczur, którego nie zniszczy gaz, pomyślał Harris. Szczury w szkole były powoli eksterminowane. Te, które nie utonęły w piwnicy, wykończył gaz. Inne na parterze miotały się, pływając w coraz głębszej wodzie, rozpaczliwie szukając drogi ucieczki. Wdrapywały się na grzejniki, właziły do sal i próbowały uciekać przez okna, ale zatrzymywała je siatka umocowana do zewnętrznych framug. Wskakiwały na ławki, szafy, wszelkie podwyższenia, żeby uciec przed rwącą wodą. Potem zaczął sączyć się tam gaz i jeden po drugim w gwałtownych konwulsjach, stając na zadach, w końcu padały, niektóre do wody, inne na blatach, które mogły je uchronić od utonięcia. Wiele próbowało jeszcze przeleźć przez dziurę w drzwiach na końcu korytarza, ale odrzucał je potężny strumień wody. Strach doprowadzał je do szaleństwa.
Walczyły ze sobą, kiedy wpadały na siebie albo kiedy więcej niż jeden próbował dotrzeć do tego samego bezpiecznego miejsca. Potem grupa wybierała jednego szczura i bez widocznego powodu atakowała go, zabijając w ciągu sekund, ponieważ nie stawiał oporu. Wreszcie taka grupa wybierała ofiarę spośród siebie i niszczyła ją. W ten sposób ich liczba malała. Wkrótce wszystkie były martwe.
ROZDZIAŁ DWUNASTY Londyńczycy nazwali ten dzień „czarnym poniedziałkiem”. Raporty wpływały w regularnych odstępach czasu przez cały dzień – raporty o śmierci i okaleczeniach. Tragedia w metrze była główną katastrofą, szkoła o mało co nie stała się drugą. Zdarzyły się dziwaczne przypadki śmierci: człowiek, który poszedł po samochód i znalazł pełno szkodników w swoim garażu; dziecko, pozostawione w wózeczku na porannym słońcu, śmiejące się do czarnych stworów, wywleczone i zabite; ksiądz, odmawiający swoje poranne modlitwy, sam w swoim kościele; dwóch elektryków, kładących nową instalację w starym domu; emerytka, mieszkająca na ostatnim piętrze nowego bloku komunalnego, otwierająca drzwi frontowe, żeby wziąć mleko; śmieciarz, który zdjął pokrywę kubła i znalazł dwa stwory zaczajone w środku. Były też cudowne ucieczki: listonosz, dostarczający pocztę do sutereny odwrócił się, by zobaczyć trzy pary złowrogich ślepiów wpatrzonych weń z zasieku na węgiel – szczury nie zaatakowały go, gdy wycofywał się po kamiennych schodach; kilku dokerów dostało się w potrzask w jednej z hal portowych – uciekli wspinając się na skrzynie i wydostając przez świetlik na dach; mleczarz przepędził dwa czarne szczury, ciskając w nie butelkami z mlekiem; gospodyni domowa znalazła masę stworów w holu – pobiegła na górę i wyskoczyła na ulicę z okna
sypialni. Ale chyba najfantastyczniej uniknął śmierci gazeciarz na swoim porannym obchodzie, który poszedł na skróty przez śmietnisko i znalazł się w środku stada trzydziestu czy czterdziestu olbrzymich szczurów. Zdumiewająco opanowany jak na czternastolatka, spokojnie przeszedł przez nie, uważając, by żadnego nie nadepnąć. Bez żadnego widocznego powodu pozwoliły mu przejść, nie atakując go. Chłopcu nigdy by nie uwierzono, gdyby nie to, że widzieli go z ulicy dwaj mężczyźni, idący do pracy. Nie było wyjaśnienia tego zjawiska, żadnego logicznego powodu. Mieszkańcy Stepney, gdzie wydarzyła się większość incydentów, byli w stanie strachu – i złości. Za całą sytuację winili lokalne władze, twierdząc, że właściwe oczyszczanie terenu nigdy nie było prowadzone na pełną i odpowiednią skalę. Stare gruzowiska pozostawały zaniedbane od wojny; domy, porzucone od lat, stały nadal; śmieci z bazarów i wysypisk nie były wywożone na czas. Wszystko to stanowiło oazy brudu – wylęgarnie szkodników. Lokalne rady obwiniały rząd, sugerując, że dochodzenie prowadzone przez Departament Zdrowia nie było dokładne; że nie przeznaczono dość pieniędzy na zniszczenie szkodników; że za mało czasu i pracy poświęcono temu zadaniu; że nie dopilnowano całkowitego wytępienia szkodników. Rząd wdrożył publiczne śledztwo, w wyniku którego ostateczną odpowiedzialność złożono nieodwołalnie na barki
Foskinsa, podsekretarza stanu. Ten przyjął odpowiedzialność i złożył dymisję, wiedząc, że tego się od niego oczekuje. Firma Ratkill również stała się przedmiotem ostrej krytyki. Oskarżono ich o niedbałość i rząd udzielił im publicznej nagany, ale twierdzili, że mieli do czynienia z nieznanym i nieprzewidywalnym gatunkiem gryzoni. Poprosili o jeszcze jedną szansę zmierzenia się z dokuczliwym problemem i zostali poinformowani, że praktycznie każda organizacja zwalczająca szkodniki w kraju ma być włączona do akcji i wszystkie miały ściśle ze sobą współpracować. Rzecz stała się kwestią polityczną. Partia Pracy twierdziła, że Konserwatyści, partia rządząca, nigdy naprawdę nie dbali o warunki życia klasy pracującej i nie usunęli slumsów, dopuścili do zaśmiecenia ulic i nie wprowadzili w życie proponowanego planu (proponowanego przez Partię Pracy, kiedy była u władzy) całkowicie nowej sieci ścieków, by rozwiązać ogromny problem odpadków w Londynie. Konserwatyści odpowiedzieli, że warunki życia londyńskiej klasy pracującej nie pogorszyły się nagle, kiedy ich partia zdobyła większość parlamentarną, tylko pogarszały się stopniowo za rządu laburzystowskiego. Przytoczyli statystykę wielkich programów rozwojowych, nie tylko w londyńskim East Endzie, ale w każdej biedniejszej części miasta. Zanieczyszczenia, powiedzieli, były systematycznie usuwane.
Wszystkie wschodnie rejony londyńskiego metra zostały przejściowo zamknięte aż do przeprowadzenia kompletnej czystki wszystkich tuneli. Jednakże większość ludzi odmawiała korzystania z jakiejkolwiek części systemu kolei podziemnej i w godzinach szczytu na ulicach panował nieprawdopodobny chaos. Dokerzy zastrajkowali, odmawiając pracy w obszarach portowych, gdzie zagrożenie wydawało się największe. Śmieciarze odmawiali ryzykowania życia przy usuwaniu śmieci, w których mogły się kryć śmiercionośne szkodniki. Wezwano żołnierzy dla rozwiązania problemu – nie można było pozwolić na gromadzenie się śmieci w takim niebezpiecznym czasie. Robotnicy magistraccy, obsługujący ścieki, pozostawali głusi na wszelkie perswazje, by kontynuowali pracę. Gdy rozeszły się wieści o śmierci od zarazy przenoszonej przez szczury, sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. Mieszkańcy wschodniego Londynu domagali się natychmiastowej ewakuacji. Rząd nalegał, by zachowali spokój – sytuacja była pod ścisłą kontrolą. Rodzice odmawiali posyłania dzieci do szkół. Jeszcze raz odżyła wojenna ewakuacja dzieci, które przewieziono w różne strony kraju. Wyłożono trucizny w piwnicach, ogrodach i śmietnikach, zabijając małe szczury, myszy i wiele zwierząt domowych. Nie miano zaufania do restauracji i nie korzystano z nich. Wielu rzeźników postanowiło zawiesić działalność na jakiś czas – świadomość, że
przebywają co dzień w pomieszczeniach pełnych surowego mięsa, okazała się zbyt nieprzyjemna. Każda oferta pracy, wiążącej się z przebywaniem pod ziemią, była odrzucana. Odmawiano wszelkiej pracy w godzinach nocnych. Ataki trwały i coraz więcej ludzi ginęło od obrażeń i zarazy. Chociaż firmy zwalczające szkodniki miały współpracować nad środkami zaradczymi przeciwko inwazji szczurów, każda próbowała pobić pozostałe w znalezieniu rozwiązania. Trucizny okazały się nie dość skuteczne, gdyż szczury zdawały się żywić głównie ludzkim i zwierzęcym mięsem. Użyto fluorooctanu sodu i fluoroacetamidu, kiedy zwykłe trucizny – fosforek cynku i tlenek arsenawy – zawiodły, ale i te zdawały się odnosić niewielki skutek. Gaz, jak wykazano w czasie ataku na szkołę, był skutecznym środkiem, ale szczury musiały być złapane w zamkniętej przestrzeni. Wpuszczono go do ścieków i piwnic starych budynków, ale gdy zespoły ludzi w ubraniach ochronnych posłano na dół do zbadania efektów, znaleźli wiele martwych szczurów zwykłej wielkości, a tylko nieliczne martwe szczury olbrzymie. Harris wyglądał przez okno swego mieszkania, gdy zadzwonił telefon. Patrzył na mały prywatny park wkomponowany w plac, otoczony wysokimi budynkami, wspaniałymi w czasach Jerzego IV, ale teraz nieco
zrujnowanymi. Nauczyciel czekał na przydział do innej szkoły, gdyż St Michael’s i pozostałe w tej okolicy zostały zamknięte do czasu poprawy sytuacji. Jego umysł zawsze odpoczywał, kiedy obserwował spokojny mały park, a po gehennie w szkole jego napięte nerwy potrzebowały relaksu. Odebrał telefon, którego przenikliwy dzwonek wzbudził znowu napięcie. – Halo, panie Harris? Tutaj Foskins. Po tej wstępnej niespodziance Harris odpowiedział: – Dzień dobry, Foskins. Co mogę...? – Zastanawialiśmy się, czy nie mógłby pan nam trochę pomóc, stary przyjacielu? – No, oczywiście, ja... – Nasi chłopcy chcieliby zadać panu kilka pytań. Nic wielkiego, to nie powinno długo trwać. Widzi pan, wygląda na to, że jest pan jednym z niewielu ludzi, którzy mieli faktyczny kontakt z tymi szczurami–zabójcami i przeżyli. Gdyby mógł pan wpaść dziś po południu...? – Dobrze. Ale myślałem, że pan został... – Zdymisjonowany? Oficjalnie tak, stary przyjacielu. Żądanie opinii publicznej. Ale obawiam się, że ministerstwo raczej potrzebuje mnie teraz, więc niech pan nie wierzy we wszystko, co pan czyta w gazetach. A zatem podaję adres, pod który chciałbym, żeby pan przyjechał... Powitał go sam Foskins, kiedy przybył we wskazane miejsce. Okazało się, że to ratusz dzielnicy Poplar,
całkiem naturalne miejsce na bazę operacji. Foskins poprowadził go do wielkiej sali zebrań, na ścianach wisiały powiększone mapy okolicy, diagramy metra i sieci ścieków, powiększenia samych szczurów rozkrojonych oraz całych, nawet fotografie ich odchodów. W sali wrzało jak w ulu, ale Foskins zaprowadził go do zgromadzonej wokół stołu grupy ludzi, pogrążonych w cichej, spokojnej dyskusji. – Panowie, to jest pan Harris, nauczyciel, o którym wam opowiadałem – przedstawił go Foskins. – To jest nasz zespół ekspertów. Badacze z głównych firm zwalczania szkodników, biolodzy, eksperci sanitarni z naszego własnego departamentu – nawet paru chłopców od broni chemicznej! Skinął głową na powitanie. – Może krótko wprowadzę pana w sprawy i potem postawimy panu trochę pytań – powiedział Foskins. – Zbadaliśmy te potwory dokładnie i nie znaleźliśmy w nich niczego niezwykłego poza oczywiście ich wielkością i ich nieco większym mózgiem. Ich zęby są większe, ale tylko proporcjonalnie do ciała. Uszy, które z początku wydają się dziwnie długie ze względu na nagość, są również w dokładnej proporcji do reszty. Ale szczury czarne mają dłuższe uszy niż brązowa odmiana. Co prowadzi nas do interesującego punktu. – Przerwał, wskazując Harrisowi krzesło, i kontynuował: – Zdaje się, że szczur brązowy zniknął z Londynu. Ponieważ szczur brązowy nie potrafi wspinać się tak dobrze jak czarny, na przestrzeni lat miał
mniejsze szanse przetrwania w mieście. O ile szczur czarny jest w stanie wspinać się po murach i skakać między dachami, brązowy miał coraz większe trudności z dostawaniem się do zabudowań zamkniętych. Przez lata oba gatunki walczyły o supremację i teraz wygląda na to, że czarne wygrały. Nie znaleźliśmy ani śladu brązowych, nawet ich odchodów, które są całkiem inne niż czarnych. – Należy przyjąć, że pojawienie się dziwnych olbrzymich czarnych szczurów przechyliło szalę – przerwał jeden z grupy ludzi. – Tak, coś jak gdyby mały kraj posiadł bombę wodorową – kontynuował Foskins. – Cóż, wydaje się, że one całkowicie pokonały szczura brązowego. Jeden z naszych młodszych członków – spojrzał na człowieka, który przed chwilą się odezwał – rzucił pomysł przywiezienia z powrotem mnóstwa brązowych, żeby walczyły z czarnymi, mając przewagę liczebną. Nie muszę mówić, że nie mamy zamiaru zamieniać wschodniego Londynu w pole walki szkodników. Konsekwencje mogłyby być katastrofalne. Młody badacz zaczerwienił się mocno i wpatrywał się intensywnie w swoje paznokcie. – Więc to jest złoczyńca, z którym mamy do czynienia. – Foskins podniósł zdjęcie wielkiego, lecz martwego szczura. – Rattus rattus. Szczur czarny. Albo szczur okrętowy. Znane są niektóre odmiany tej wielkości w krajach tropikalnych. Sądzimy, że egzemplarz lub egzemplarze tej odmiany przybyły statkiem i skrzyżowały się z naszą własną zwykłą odmianą. Ze względu na
związane z tym trudności podejrzewamy, że przewieziono je w tajemnicy. Ogrody zoologiczne twierdzą, że nic nie wiedzą o takim przedsięwzięciu, a ponieważ cały pomysł w każdym razie byłby nielegalny, nie spodziewamy się, żeby ktoś się do tego przyznał. – Od pana, panie Harris, oczekujemy informacji – powiedział inny członek komisji. – Interesuje nas wszystko, co dotyczy tych stworów. Widzi pan, nie udało się jeszcze schwytać żadnego żywego, a pan jest jedynym człowiekiem, który miał z nimi bliski kontakt przy kilku okazjach i żyje. Nie wiemy nic o ich zachowaniach, gdzie kryją się po ataku, dlaczego czasami nie atakują w ogóle i co wywołało w nich ten głód ludzkiego mięsa. Najmniejszy szczegół, który mógł pan zauważyć, może być dla nas bezcenny. Harris opowiedział im o swoich doświadczeniach ze szczurami. O Keoghu, jednej z ich pierwszych ofiar, i jak goniły chłopca wzdłuż kanału, wdrapując się na sześciostopowy mur, ale pozwoliły mu uciec. Epizod z Ferrisem, małym człowieczkiem z Ratkill, i o ich pierwszym spotkaniu ze szkodnikami, płynącymi rodzajem formacji. Jak jeden zatrzymał się na drugim brzegu kanału, obserwując go, by nagle zniknąć za płotem. – Czy poszedł dlatego, że pan go przestraszył? – zapytano go. – Nie, nie. To nie był strach. Podniósł łeb, jak gdyby nagle coś usłyszał, niemal jak gdyby go zawołano. Aleja
nic nie słyszałem. Jeden z badaczy odezwał się. – One mają bardzo wyostrzony słuch. Szczury mogą zlokalizować swoje potomstwo na polu kukurydzy po ich wysokim gwiździe. Nic niezwykłego. Moja firma pracuje właśnie nad metodą wypłaszania szczurów z budynków ultradźwiękami. To jest jeszcze we wczesnej fazie, ale niewątpliwie zdaje się działać. – Cóż, może to było to. Ale to niezwykłe, jak one przyglądają się człowiekowi. To zdarzyło się nie raz, niemal jak gdyby czytały w myślach. Niesamowite. – Opowiedział im o walce w szkole, relacjonując wszystkie szczegóły, jakie mógł sobie przypomnieć. Gdy skończył, zapanowała cisza. – Przykro mi, niewiele wam to pomogło – powiedział czując, że coś pominął. Jego umysł szukał tego po omacku. – Wręcz przeciwnie, panie Harris – uśmiechnął się Foskins – to bardzo się przydało. Jeśli pan nas teraz zostawi, byśmy przetrawili informacje, które nam pan przekazał... Młody badacz, którego Foskins zawstydził wcześniej, zerwał się podniecony. – Zakazić je! – zawołał. Wszystkie oczy zwróciły się ku niemu. – Słuchajcie, możemy je zainfekować. – Jak? – spytał sceptyczny Foskins. – Wstrzykujemy grupie zwierząt – psom, kotom, a
może szczurom brązowym – wirusa, coś bardzo zakaźnego, śmiertelnego dla szczurów. Nasi biochemicy mogliby z łatwością coś takiego wymyślić. Wypuszczamy je w pewnych miejscach, które pan Harris mógłby nam pokazać – na przykład na tym odcinku kanału. Zarażone zwierzęta zostają zaatakowane przez szczury czarne, te się zarażają i roznoszą to pomiędzy swoimi. Zniszczą się same! Przez chwilę panowała cisza. – To mogłoby zarazić ludzi. Spowodować epidemię – podsunął ktoś. – Nie, jeśli użylibyśmy właściwego wirusa. Warto chyba zaryzykować? Znowu cisza. Potem Foskins powiedział: – Wiecie, może to i mogłoby zagrać. Młody badacz uśmiechnął się z wdzięcznością. – Tak, jest szansa. – Jeden z naukowców pochylił się naprzód entuzjastycznie. – Są zbyt sprytne, żeby się znęcić trucizną lub mogą być na nią odporne. Ale jeśli moglibyśmy je zakazić... – Ale nie za pomocą szczurów – powiedział inny. Pomysł, może z desperacji, zaczynał chwytać. – Za duże ryzyko z innymi szczurami. Zbyt nieprzewidywalne. – Dobrze, w takim razie psy. Szczeniaki, żeby szczurom było łatwiej. Umysł Harrisa buntował się przeciwko pomysłowi rzucenia szczeniaków na pożarcie szkodnikom.
– Dlaczego po prostu nie zakazić surowego mięsa? – zasugerował. – Nie, wirus musiałby egzystować w żywym ciele. – Ale skąd wiemy, jaki wirus? Nie mamy schwytanego żywego wielkiego szczura. Skąd wiemy, który wirus go zabije? – zapytał Foskins. – Mam już całkiem niezły pomysł – powiedział biochemik. – Możemy go wypróbować na zwykłym szczurze czarnym – i mieć nadzieję, że będzie działać na jego większego brata. Debata trwała, rozpalały się argumenty, znajdowano rozwiązania. Harrisowi pochlebiało, że znajduje się w centrum operacji, ale jego umysł wciąż dawał mu sygnały, że o czymś zapomniał. – Doskonale. – Foskins doprowadził w końcu hałaśliwą dyskusję do konkluzji. – Znalezienie właściwego wirusa nie powinno zająć więcej niż kilka dni. Chociaż musi być przetestowany dokładnie – nie muszę podkreślać, jak dokładnie – powinniśmy być gotowi wprowadzić plan w życie w połowie przyszłego tygodnia. Tymczasem pan Harris i ja, razem z lokalnym geodetą, znajdziemy najbardziej odpowiednie miejsca dla podrzucenia zakażonych psów. Mógłbym dodać, że pan Harris wychował się w tej okolicy, więc jak sądzę, zna większość miejsc, które szczury prawdopodobnie wykorzystują jako nory. Wy wszyscy będziecie kontynuować zwykłe działania – wykładanie trucizny, stosowanie gazu czy co tam jeszcze wymyślicie – i
będziemy się zbierać co rano o ósmej trzydzieści, żeby zobaczyć, jak sprawy idą. Czy są jakieś pytania? Nie? Dobrze. Bierzmy się więc do dzieła. – Odwrócił się do Harrisa i powiedział cicho: – Zapraszam na drinka, panie Harris. Przeszli na drugą stronę ulicy i skierowali się do pubu właśnie otwierającego podwoje dla wczesnego wieczornego szczytu. Ich oczy niechętnie przyzwyczajały się do mroku po jaskrawym słońcu późnego popołudnia. – Co pan zamówi? – spytał Foskins sięgając po portfel. – Keg. – Kufel kega i dżin z tonikiem poproszę. Znaleźli cichy kąt i wyciągnęli się na siedzeniach ze sztucznej skóry. – Zdrówko – powiedział Foskins. – Na zdrowie – odpowiedział Harris. Przez kilka chwil pili w milczeniu. – Jestem zaskoczony – rzekł Harris. – Czym? – Że pan wciąż kieruje sprawami. – Ach, to. Jak wyjaśniałem przez telefon, panie Harris, opinia publiczna domagała się czyjejś głowy, ja byłem szefem, ja byłem jedynym kandydatem. – Uśmiechnął się słabo, obserwując brzeg szklanki. – Zawsze trzeba znaleźć kozła ofiarnego – tak to już jest. – Szybko otrząsnął się ze swego przygnębienia i uśmiechnął się do nauczyciela. – Ale jestem za dobry w swojej
robocie, żeby mogli się beze mnie obejść, i oni – ci nieokreśleni oni – dobrze o tym wiedzą. Widzi pan, jedyny błąd, jaki popełniłem ostatnim razem, to niedocenienie przeciwnika. Przyznaję, że to poważny błąd. Z pewnością miał poważne konsekwencje. Ale w tych okolicznościach był to naturalny błąd, zgodzi się pan? To znaczy, to nie jest coś, co zdarza się codziennie, prawda? – Chyba nie. – Harris pociągnął głęboki łyk, czując na sobie wzrok Foskinsa. – Pan sam był raczej ostry dla mnie, kiedy się ostatni raz widzieliśmy – powiedział Foskins. Nagle Harris zrozumiał, dlaczego został włączony do operacji. Nie był naprawdę taki niezbędny – on sam nie nazwałby swojej pomocy bezcenną. Foskins został źle potraktowany przez opinię publiczną. Źle potraktowany i nie doceniony. Wołali o jego krew i jego przełożeni dali im ją. Przynajmniej oficjalnie. I on też go zlekceważył. Więc Harris w symboliczny sposób reprezentował opinię publiczną. On był faktycznym kontaktem Foskinsa z ludźmi, którzy go wyszydzili. A teraz on im udowodni, że się mylili. Przez Harrisa. Pokazując, że nadal dowodzi i jest bardzo, bardzo sprawny. Życzę szczęścia, pomyślał Harris. – Cóż, wydaje się, że mieliśmy dzisiaj niezły przełom. – Foskins rozsiadł się w swoim fotelu z szerokim uśmiechem. – Nie wiem, czemu nie pomyśleliśmy o tym wcześniej. Jeszcze jednego drinka?
– Teraz ja – zaoferował Harris, opróżniając swój kufel i wstając. – To samo? Przyniósł drinki do stolika, zastając drugiego mężczyznę w głębokim zamyśleniu. Foskins spojrzał na niego, jakby był obcym. – Dziękuję – powiedział. – Cóż, myślę, że teraz rozwiązaliśmy problem, nie sądzi pan? Tak, wkrótce wszystko wróci do normy. Pan uda się do swojej szkoły, mnie przywrócą na stanowisko – po cichu, oczywiście – albo może przesuną do innego departamentu. Ale honorowo. – Ciągnął swój dżin. – Niech mi pan powie, dlaczego uczy pan w East Endzie? Czyż nie ma przyjemniejszych miejsc? – Rodzinne strony. – Och, to pan wciąż tu mieszka? – Nie, mam mieszkanie przy King’s Cross. – Żonaty? Na pewno. – Nie, niezupełnie. – Rozumiem. Ja byłem. Foskins wypił tęgi łyk swego drinka i znowu się zamyślił. Harrisa zaczął denerwować uporczywie melancholijny ton rozmowy. – Sądzi pan, że wymyślą na czas właściwego wirusa? – zapytał zmieniając temat. – Och tak. Bez problemu. Ci chłopcy potrafiliby zarazić wszy różyczką. Ważnym czynnikiem jest czas. Czy wie pan, jak szybko mnożą się te cholerne szczury? Pięć do ośmiu razy w ciągu roku. A młode mogą się
mnożyć po trzech miesiącach. Jest pan nauczycielem, niech pan policzy. Jeśli nie zabijemy tych drani wkrótce, zaleją całe miasto. Jeszcze jednego drinka? – Nie, muszę iść – powiedział Harris. – Ktoś czeka na mnie. – Tak, tak, oczywiście. – Znowu przygnębiony. – Cóż, w takim razie do zobaczenia jutro rano, co? – Weselej. – Chce pan, żebym przyszedł? – Ależ tak. Jest pan teraz w to wciągnięty, stary przyjacielu. Proszę się nie martwić o szkołę. Ja to załatwię. W istocie już to zrobiłem. Na pewno się pan jeszcze nie napije? Dobrze. Zobaczymy się jutro. Harris wyszedł z pubu z ulgą. Nie był pewny, dlaczego nie lubi Foskinsa – może rzecz w tych jego nieprzewidywalnych nastrojach. W jednej chwili wesoły, serdeczny, kompetentny, w następnej – no, „szubienicznik” to jedyne określenie, które przychodziło na myśl. Harris nie mógł się doczekać, by dotrzeć do domu i zobaczyć Judy. Foskins gapił się markotnie w swoją szklankę. Nie mogę tutaj chyba za długo siedzieć, pomyślał. Lepiej, żeby nikt z jego ludzi nie wpadł tutaj z przeciwka i nie zastał go pijącego w pojedynkę. To by nie wyglądało dobrze, zwłaszcza teraz. Rozmyślał o młodym nauczycielu. Pewnie mieszka z dziewczyną – nie wyglądał na pedała. Pewny siebie, zachowujący rezerwę. Młody. Może się jednak przydać w
tym ćwiczeniu. Nie jest konieczny, oczywiście, ale przynajmniej zobaczy, jak trudno jest zorganizować takie przedsięwzięcie. To doświadczenie dobrze mu zrobi. Gdyby tylko więcej ludzi miało jakieś pojęcie o trudnościach związanych z tym problemem, to może nie byliby tacy skorzy domagać się krwi przy pierwszym niepowodzeniu. Wkrótce zobaczą, że nie jestem jeszcze gotów do odstawki. Zamówił następnego drinka i wrócił na miejsce. Śmieszne, jak sprawy się toczą, dumał. Stale trzeba się sprawdzać przed innymi. Niektórym przychodzi to łatwo, rodzą się z tym darem, ale od innych wymaga to nieustannej ciężkiej pracy, bez chwili odpoczynku, nieujawniania swojej słabości wobec ludzi, którzy tylko czyhają, żeby to wykorzystać. Tak to zawsze było ze mną. Praca, przywództwo – nigdy nie przychodziły łatwo. Zawsze ta walka była pilnie strzeżonym sekretem. Gdyby tylko wiedzieli o nocnych godzinach, spędzonych na czystej harówce, po prostu mozolnym wysiłku, żeby nadążyć z robotą. Nie tylko nadążyć, ale być z przodu. Ale Rosemary się dowiedziała. Musiała się dowiedzieć, oczywiście – była moją żoną. Każda inna kobieta zaoferowałaby pocieszenie, ale nie Rosemary. Znudziły ją noce spędzone nad papierkami. A kiedy odkryła, że sprawność w łóżku była również zadaniem, które nie przychodziło mi z naturalną łatwością – cóż, rozczarowanie było zbyt wielkie. Gdybyśmy mieli dzieci, pewnie miałaby coś, co by ją zajęło, ale nawet za to
obwiniała mnie. W każdym razie trwało to piętnaście lat, więc musiała mnie trochę kochać. Chociaż wiedziałem, że ma ten dziwny romans, to nie miało naprawdę znaczenia, dopóki była dyskretna. Nawet jej drwiny w obecności przyjaciół i kolegów mógłbym przeżyć, ośmieszając ją nawzajem w ten fałszywie serdeczny sposób. Ale kiedy jej romanse stały się znacznie częstsze i znacznie mniej dyskretne – i, co najgorsze, znacznie mniej wybredne, należało to zakończyć. Ale ona się pospieszyła i skończyła to pierwsza, odchodząc, uciekając z cholernym agentem biura podróży! Agent biura podróży! Robiłem co mogłem, żeby to zatuszować, ale wieści zawsze się roznoszą, więc nie pozostawało nic innego, jak pracować jeszcze ciężej, osiągnąć więcej sukcesów, wszystko po to, żeby pokryć wstyd, że zostało się porzuconym przez niewierną żonę. I podwójny wstyd, że przyprawiła mi rogi z cholernym agentem biura podróży! Jak można po czymś takim zachować godność? Ale mnie się udało, dopracowałem się tej pozycji. Tak, była sprawa szczurów, która trochę zaszkodziła mojej estymie, ale moi zwierzchnicy nie pozwolili mi odejść, prawda? Nie, oni znają moją prawdziwą wartość. Do diabła z opinią publiczną. A kiedy skończy się ten mały epizod, oni wszyscy uznają moją wartość. Rzecz w tym, że im więcej ma się władzy, tym łatwiej znaleźć rozwiązanie wszelkich problemów. Wystarczy tylko otoczyć się właściwymi ludźmi, właściwymi umysłami – oni wymyślają odpowiedzi, a na ciebie spływa chwała. Trudność
polegała na dochrapaniu się tej pozycji, ale jak się ją już raz zdobyło, reszta była łatwa. Wypiję jeszcze tylko jednego i potem może zajrzę do klubu, powiem chłopcom, ze wszystko idzie dobrze, napomknę nieco o naszym pomyśle, nie za wiele, na wypadek gdyby nie wypalił, ale w sam raz, by wiedzieli, że stary Foskins znów tego dokazał. Czuję się już lepiej, nie ma sensu wracać do pustego domu. Chłopcy się ucieszą na mój widok, jak sądzę. Opróżnił swoją szklankę i wyszedł na wciąż jeszcze jasne słońce. Harris zgłaszał się o ósmej trzydzieści każdego ranka na codzienne zebrania w ratuszu. Ustalił z Foskinsem i dzielnicowymi geodetami dziesięć kluczowych lokalizacji, które uznali za prawdopodobne miejsca zaszczurzenia. Pod koniec tygodnia biochemicy przedstawili właściwego wirusa. Śmiali się z podziwu nauczyciela nad ich szybkością. – To nie był problem – powiedzieli mu. –– Widzi pan, samego wirusa mieliśmy już od wielu lat. W istocie to wojenna scheda po Niemcach. Oni pracowali nad sposobem zabicia wszystkich naszych zwierząt domowych bez szkody dla populacji ludzkiej i znaleźli rozwiązanie. Na szczęście dla nas wojna się skończyła, zanim zdążyli tego użyć, i był to od tamtej pory dobrze strzeżony sekret, razem z paroma innymi małymi paskudztwami. Trudność – i to zajęło czas – polegała na
znalezieniu antidotum, żeby wirusa opanować. Nie uśmiecha nam się perspektywa wymiecenia wszelkiego życia zwierzęcego w tym kraju. No więc znaleźliśmy antytoksynę i będzie prostą sprawą podanie jej naszym zwierzętom, czy to poprzez zastrzyki, czy mieszając z pokarmem lub wodą. Jest już produkowana w dużych ilościach i dla zabezpieczenia pracujemy nad jeszcze jednym serum na wypadek, gdyby to pierwsze nawaliło. Na wszelki wypadek, musimy podkreślić. Nie widzimy absolutnie żadnego powodu, żeby pierwsze nas zawiodło. Foskins pogratulował im dobrej roboty i ustalili termin uruchomienia planu. – Bardzo dobrze, panowie – zakończył minister. – We wtorek rano, o szóstej, podłożymy pierwsze zarażone szczeniaki. Następnie tego samego ranka załatwimy dziewięć innych miejsc, same kluczowe lokalizacje, i pozostawimy nieszczęsne, przeznaczone na straty zwierzęta ich losowi. Jakieś pytania? – Tak – odezwał Harris, podnosząc rękę, ale szybko ją opuszczając, gdy uświadomił sobie, że naśladuje swoich uczniów. – Co się stanie, kiedy podkładając szczeniaki, sami staniemy się ofiarami szczurów? – Wszyscy mają mieć na sobie ubiory ochronne, panie Harris. To standardowa procedura przy takiej operacji. Myślę, że uzna pan stroje za adekwatne, nawet jeśli niewygodne. – Foskins popatrzył na twarze wokoło. – Jeszcze jakieś pytania? – Tak – powiedział Harris.
– Panie Harris? – Co będzie, jeśli to nie zadziała? – Jeśli co nie zadziała? – Ten pomysł. – To niech nas Bóg ma w swojej opiece, panie Harris. Szary świt zasnuł mgiełką stary kanał. Ani jeden ptak nie zakłócał ciszy chłodnego ranka. Brudne wody wirowały od czasu do czasu w lekkim porannym wietrze, posyłając drobne fale, które chlupały leniwie o kamienne brzegi sztucznej rzeki. Ciszę przerwał cichutki skowyt. Wzdłuż brzegu szło pięciu ludzi, wyglądających jak przybysze z innej planety. Od stóp do głów pokryci byli ciężkim, jakby plastikowym materiałem i mieli hełmy z wielkimi szklanymi przyłbicami. Dwóch z nich niosło ogromny kosz. Wieko podskakiwało raz po raz, jak gdyby lokatorzy pojemnika usiłowali się uwolnić. Jeden z ludzi wskazał miejsce blisko kanału i kosz postawiono na ziemi. – To powinno być dobre miejsce dla pierwszej partii – powiedział Harris, pocąc się w swoim ciężkim kombinezonie. Podniósł szklaną przyłbicę, aby inni mogli go wyraźniej słyszeć. – Tutaj widzieliśmy szczury ostatnim razem. Płynęły wzdłuż kanału do tego miejsca. Potem wygramoliły się i zniknęły w tamtej dziurze, o tam. – Wskazał drugi brzeg. Otwarto kosz i wyjęto trzy małe szczeniaczki. Harris pogłaskał jednego czule. Biedny mały skubaniec,
pomyślał. Młody badacz, przedstawiony nauczycielowi po ich pierwszym spotkaniu w ratuszu jako Stephen Howard, podniósł swoją przyłbicę i otarł czoło rękawicą. – No cóż, przywiążmy dwa i pozwólmy trzeciemu się błąkać – powiedział. – W ten sposób szczury na pewno je dopadną. Harris obserwował, jak wbijano metalowy pal w twardą ścieżkę, biegnącą wzdłuż mulistego kanału, i przywiązano do niego dwa szczeniaki. – Dobra, malutki, idź sobie. – Postawił na ziemi szczeniaka, którego trzymał, i pchnął go łagodnie, ale ten przytulił się do jego ręki, liżąc ją i patrząc na niego. – No jazda, chłopcze, to dla królowej i kraju. Szczeniak przysiadł na zadzie i patrzył w górę na niego. – O Chryste – mruknął Harris – to będzie trudniejsze, niż myślałem. Howard sięgnął do kosza i wyjął trochę surowego mięsa. – To go powinno skusić. Miało być przynętą na szczury, ale nie widzę powodu, żeby te małe dranie nie mogły się nacieszyć ostatnim posiłkiem. Zwabię go do mostu i zostawię tam z porcją do ucztowania. No, dalej, chodź no. Dotknął mięsem nosa szczeniaka i prowokacyjne niósł je tuż nad kłapiącymi szczękami pieska. – Niech pan nie idzie za daleko! – krzyknął Harris,
kiedy dziwnie ubrana postać zniknęła pod mostem. On i inni zaczęli rozrzucać więcej mięsa wokół dwóch pozostałych szczeniaków, karmiąc je trochę, żeby były zadowolone. Podnieśli głowy na dźwięk biegnących stóp i zobaczyli Howarda zmierzającego w ich stronę, machającego ramionami w podnieceniu. Z początku nie mogli zrozumieć jego krzyków, ale gdy wskazał za siebie w stronę mostu, uświadomili sobie, dlaczego w takim pośpiechu oddalał się stamtąd. W półmroku pod mostem dostrzegli kilka czarnych stworów otaczających szczeniaka, który zaczął skowyczeć żałośnie. Harris zrobił ruch, jak gdyby zamierzał ruszyć w jego stronę, ale powstrzymująca dłoń spoczęła na jego ramieniu. Skinął głową. Co znaczyła śmierć szczeniaka, jeśli miała uratować życie wielu ludzi? Ale była to straszna śmierć dla biednego maleństwa. Nagle zobaczył szereg szczurów, odrywający się od ciemnego wnętrza mostu i ruszający za ociężale stąpającym badaczem. Prowadzący szczur szybko dogonił skrępowaną kombinezonem postać i skoczył na brnące ciężko nogi. Przywarł do materiału kombinezonu, ale jego ostre jak brzytwa zęby nie zdołały go przebić. Howard biegł dalej, wlokąc upartego stwora ze sobą. – Przyłbica! – krzyknął Harris. – Zamknij przyłbicę! Howard usłyszał go i zatrzasnął szklaną osłonę. Potknął się, gdy inny szczur przyczepił się do jego drugiej nogi, ale utrzymał równowagę. Grupa ludzi patrzyła z
przerażeniem, jak kolejny zwierz wdrapał mu się po plecach i usiadł na ramieniu, kłapiąc zębami w osłonę jego głowy. Upadł ciężko, jedno ramię chlapnęło w wodę kanału. Podniósł się na kolana, szczury roiły się już po nim całym. Bezskutecznie próbował je strząsnąć, trzymały się jego ciała jak gigantyczne pijawki. Harris zobaczył to, czego najbardziej się obawiał – rozdarcie pojawiające się w mocnym materiale. Ruszył do przodu, trzej pozostali za nim. Dotarł do Howarda i zaczął odciągać szczury, które teraz szaleńczo szarpały kombinezon, nie zważając na zadawane im razy. Harris kopnął dwa do kanału, mając nadzieję, że są dość ogłuszone, by się utopić, i ignorując pozostałe, mocno uczepione stwory, podniósł badacza na nogi i pociągnął wzdłuż brzegu kanału. Teraz, gdy zalało ich więcej gryzoni, wszyscy mężczyźni walczyli o swoje życie. Potykając się, biegli przed siebie z powrotem do szczeliny w płocie, która pozwoli im uciec ze śmiertelnej pułapki kanału. Natarcie częściowo zelżało, kiedy minęli dwa skamlące szczeniaki i rozrzucone mięso, gdyż szczury rzuciły się z radością na łatwiejszy łup. – Z powrotem do furgonetek! – Harris usłyszał stłumiony okrzyk. – Mamy tam butle z gazem! Biegli dalej, droga była teraz łatwiejsza, gdyż większość szczurów skupiła się na zwierzęcym mięsie. Pomagając sobie wzajemnie, dotarli do szczeliny i przedostali się na drugą stronę. Nagle szczury, które
jeszcze ich szarpały, opadły na ziemię, jak gdyby wyczuwały niebezpieczeństwo dla siebie poza granicą kanału. Harris rzucił się na jednego, zanim ten zdołał uciec, pokonując obrzydzenie, jakie wywoływał w nim wijący się stwór. Trzymał go jedną ręką za szyję, drugą za tylne łapy i podniósł wysoko w górę. – Oto żywy egzemplarz dla was! – zawołał, usiłując utrzymać swój chwyt. – Brawo! – wykrzyknął Howard i skoczył naprzód, by pomóc nauczycielowi. Olbrzymi szczur był bardzo silny i walczył zaciekle w ich rękach, ale dwaj mężczyźni trzymali go zawzięcie. Inne szczury, które nie uciekły, ale pozostały po drugiej stronie szczeliny, nagle wróciły i zaczęły atakować obu ludzi. Trzej pozostali kopali i miażdżyli szkodniki, próbując je odpędzić, ale wkrótce stało się jasne, że ich wysiłki pójdą na marne, jeśli nie otrzymają pomocy. Ich koledzy w pobliskich furgonetkach uruchomili silniki i podjechali ku nim, zatrzymując się z piskiem obok walczących. Tylne drzwi samochodów otworzyły się i mężczyźni poczęli gramolić się do środka, szczury, wczepione w nich, wskakiwały do obu pojazdów. Hałas ogłuszył Harrisa mimo osłony hełmu – szczeniaki w swoich koszykach szczekały wściekle, szkodniki piszczały na swój osobliwy cienki sposób, ludzie krzyczeli. Zorientował się, że kierowca furgonetki, do której zmierzał, nie miał na sobie hełmu ani rękawic ochronnych. Krzyknął do niego, żeby zakrył twarz i ręce,
ale kierowca nie dosłyszał go w tym zgiełku. Dwaj ludzie byli teraz w pierwszej furgonetce i szybko rozpakowywali butle z gazem, kopiąc szczury, które nadal wskakiwały do środka. Harris i Howard wdrapali się do pojazdu, trzymając swego jeńca, nie zważając na ból od jego ukąszeń, które ściskały ciało w bolesnych uszczypnięciach. Furgonetka ruszyła, a szczury goniły ją i próbowały wskakiwać przez otwarte tylne drzwi, niektórym się to udawało, inne były skopywane z powrotem na drogę. Drzwi zostały zatrzaśnięte, zacinając się przedtem na ciele szczura, który kopniakiem jednego z mężczyzn został wyrzucony na zewnątrz. Wypuszczono gaz z jednej butli, by rozprawić się ze szkodnikami pozostałymi w środku i wciąż uparcie atakującymi. – Nie tego! – rozkazał Howard. – Znajdźcie coś, żeby go zamknąć. Chcemy go żywego! Metalowe pudełko na narzędzia zostało opróżnione i oszalałego szczura wpakowano do środka. Wieko zatrzasnęło się szczelnie. Nagłe skręty samochodu zwróciły ich zaniepokojone spojrzenia na kierowcę. Próbował strząsnąć jedną z czarnych bestii ze swej odsłoniętej ręki. Strumień gazu został skierowany na szczura i wkrótce opadł on na podłogę u stóp kierowcy, którego ramię zwisało teraz bezwładnie u jego boku. Jechał dalej, jęcząc z bólu, ale kierując tylko prawą ręką. Wypuszczono gaz wewnątrz pojazdu, w ciągu sekund zadając śmierć reszcie zajadłych szczurów.
– Nie za dużo gazu! – krzyknął Howard. – Nie chcemy pozabijać również psów! Gdy ostatni szczur zatoczył się jak pijany, po czym zesztywniał i zdechł, mężczyźni zdjęli swe ochronne hełmy i spojrzeli na rannego kierowcę, wiedząc, że jest zgubiony. – Druga furgonetka jest już za nami – powiedział Howard, wyglądając przez okno w tylnych drzwiach. – Teraz odległość zwiększyła się – zawołał do kierowcy – więc zatrzymajmy się i opatrzmy pańską ranę! – Spojrzał na Harrisa i potrząsnął głową rozpaczliwie. Furgonetka zatrzymała się przy krawężniku, druga stanęła zaraz z tyłu. Otworzono drzwi i zmęczeni mężczyźni wysiedli, z ulgą wdychając po gryzącym gazie świeże poranne powietrze. Harris oparł się o karoserię. Miał mdłości i kręciło mu się w głowie. – Zbyt wielka dawka tego gazu może zabić człowieka – wyjaśniał Howard – zwłaszcza w zamkniętym pomieszczeniu. Na szczęście mieliśmy te hełmy. Kierowca właśnie stracił przytomność, podejrzewam, że nie od rany, ale od gazu – i on był koło otwartego okna. – Czy biedak wie, że umrze? – zapytał Harris, nadal mając mętny umysł. – Wszyscy wiedzą już o chorobie, panie Harris. Zdawał sobie sprawę z ryzyka, powinien był się chronić. – No, może pan też nie miał zbyt wiele szczęścia – rzekł Harris, wskazując na rozdarty kombinezon Howarda.
Badacz zbladł i sięgnął ręką do dziury. – Nie sądzę, żebym był ugryziony – powiedział – ale jestem cały poturbowany ich zębami. O Chryste! – Manipulował przy suwaku szarego kombinezonu i udało mu się go rozpiąć. Ku swojej uldze stwierdził, że ubranie, które miał pod spodem, jest całe. Z głębokim westchnieniem on również oparł się o bok furgonetki. Po chwili powiedział: – Zabierzmy tego biedaka do szpitala, jakkolwiek niewiele mu to pomoże, a potem bierzmy się dalej za nasz obchód. Tylko tym razem Foskins musi nam dać większą ochronę. Przecież to jest dopiero pierwsza lokalizacja. Mam nadzieję, że wybrał pan jakieś bezpieczne miejsca dla nas, Harris, w następnych dziewięciu. Harris uśmiechnął się do niego słabo. – Czy są tu jeszcze jakieś bezpieczne miejsca? Tego dnia szkodniki zaatakowały ich jeszcze trzy razy. Harris powrócił do mieszkania wieczorem całkiem wyczerpany zarówno psychicznie, jak i fizycznie, jego nerwy były niemal sparaliżowane przez przerażające przeżycia podczas tej operacji. Opadł na fotel i opowiedział Judy o wydarzeniach dnia. – Kanał był chyba najgorszy. Wstrząsnął nami porządnie, zwłaszcza zranienie kierowcy, więc potem byliśmy trochę ostrożniejsi. Stamtąd pojechaliśmy do doków. Nigdy nie widziałem tych ulic tak zaniedbanych. Zostawiliśmy przynętę i wynieśliśmy się szybko. –
Starannie unikał wzmianki o szczeniakach, nie chcąc jej robić przykrości; wiedział, jak kochała zwierzęta. – Ale w jednym miejscu zatrzymaliśmy furgonetki przy wylocie alejki wiodącej ku rzece, wysiedliśmy i zanieśliśmy przynętę na brzeg. Rzuciliśmy ją i zawróciliśmy z powrotem, a te dranie odcięły nam odwrót. Wysypywały się z piwnicznej kratki. Nie zastanawialiśmy się długo, Howard ruszył jak z procy, prosto przez nie, my wszyscy za nim, kopiąc i tratując, dziękując Bogu za kombinezony ochronne. Wpakowaliśmy się do wozów i szybko uciekliśmy. To śmieszne, ale siedząc tam w ratuszu, robiąc plany, słuchając raportów, nawet relacji z moich doświadczeń ze szczurami, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak poważna jest sytuacja. Dopiero dzisiejsze wydarzenia pozwoliły nam to sobie uświadomić. Rano ulice były praktycznie opustoszałe, a później ludzie poruszali się tylko w grupach albo samochodami. W każdym razie potem spotkaliśmy się z eskortą obiecaną przez Foskinsa. Włączył w to wojsko. Dwie ciężarówki żołnierzy uzbrojonych w armatkę wodną, miotacze płomieni, gaz – cały cholerny sprzęt. Dzięki temu poczuliśmy się trochę lepiej. – Powinniście byli działać z nimi od początku – przerwała Judy, zła nie na Harrisa, ale na Foskinsa, który kierował akcją. – Tak, wiem – powiedział Harris. – Nie docenialiśmy ich. Mimo wszystkich raportów traktowaliśmy je tylko
jako bardzo niebezpieczne gryzonie, a nie jako przemożną siłę, którą zdają się stawać. Nawet po masakrze w metrze i ataku na szkołę nie spodziewaliśmy się spotkać tylu jednego dnia. Rzecz jasna wybrałem najbardziej prawdopodobne miejsca – musiałem, jeśli nasza akcja miała być skuteczna – ale nawet ja nie byłem przygotowany na taką liczbę bezpośrednich kontaktów. Mówię ci, Jude, jeśli to nie pomoże, cały ten teren będzie musiał być zrównany z ziemią. Judy zadygotała. – A jeśli jest za późno? Mówiłeś mi, jak szybko one się mnożą. A jeśli rozprzestrzenią się po całym Londynie? Harris milczał przez chwilę, potem powiedział: – Żegnaj, Londynie. – Och, kochanie, wyjedźmy teraz. Zrobiłeś wszystko, co mogłeś, pomogłeś im na tyle, na ile to było możliwe. Sam powiedziałeś, że nie jesteś naprawdę potrzebny, jesteś tam tylko dla tego Foskinsa. Niech oni się tym dalej zajmują. Jedźmy, zanim będzie gorzej. – Daj spokój, Jude, wiesz, że nie możemy. Gdzie byśmy pojechali? – Do ciotki Hazel. Mogliby cię przenieść do lokalnej szkoły, a ja mogłabym pracować jakiś czas w sklepie. Wszystkie szkoły są przepełnione ewakuowanymi dzieciakami, wołają o więcej nauczycieli z Londynu. – Nie, kochanie. Nie mógłbym teraz wyjechać. Widzisz, kiedy jechaliśmy dzisiaj, ubrani w te śmieszne kosmiczne kombinezony, eskortowani przez żołnierzy
uzbrojonych po zęby, i ja zabrałem ich wszystkich do miejsc, które znam, miejsc mi bliskich, miejsc, które były częścią mojego życia, wiedziałem, że muszę dopilnować tego do końca. Jeśli wolisz – a wiem, że to może brzmieć głupio – to była moja grządka. Ci ludzie ze mną byli tam obcy. Dla Foskinsa i jego ministerstwa to mógłby być równie dobrze obcy kraj. No, nie mówię, że kocham ten teren czy że mam go we krwi. Bez przesady. Ale czuję pewną odpowiedzialność za niego – tak jakby to była moja stara szkoła i rozpadała się ze starości. Rozumiesz? – Tak, rozumiem. – Judy uśmiechnęła się do niego, przytulając jego dłoń do swego policzka. – Ty naiwniaku! Wzruszył ramionami, uśmiechając się do siebie. – Były jeszcze dzisiaj jakieś incydenty? – zapytała. – Tak. Na terenie jakiegoś boiska szkolnego zobaczyliśmy ze dwadzieścia szczurów atakujących psa, więc wjechaliśmy tam i przejechaliśmy prosto przez nie, rzucając przynętę bez zatrzymywania się. – W jego umysł wtłoczył się straszny obraz towarzyszy, rzucających szczeniaki z furgonetek między szczury, coś, w czym nie był w stanie wziąć udziału. – Później poszliśmy do zbombardowanego kościoła i odkryliśmy do czysta objedzone kości dwojga ludzi. Kim byli i jak długo tam przebywali, nie można było stwierdzić. Szkielety były za czyste, żeby mogły tkwić tam zbyt długo, i nie było śladu ubrania. Co szczególne, byli spleceni w ciasnym uścisku jak kochankowie. Zaczęliśmy wyładowywać przynętę, kiedy usłyszeliśmy krzyk. Jeden z naszych ludzi miał
szczura na szyi i biegał dokoła jak szalony. Na szczęście kombinezon uratował go od zranienia, ale jego strach był zaraźliwy. Wszyscy rzuciliśmy się do wyjścia. Dwóch ludzi pospieszyło zaatakowanemu z pomocą, ale wkrótce mieli własne problemy. Wszyscy trzej wybiegli na zewnątrz ze szczurami uczepionymi ich ciał, i jak tylko się oddalili, skierowano armatkę wodną na wyłom, żeby nic więcej się nie wydostało. Żołnierze pomogli tym trzem uwolnić się od szczurów używając bagnetów. Wojsko chciało zagazować to miejsce, ale Howard nie pozwolił. Tym razem chcieliśmy, żeby szczury żyły i mogły roznosić wirusa. Po tym epizodzie nie mieliśmy już wielu kłopotów, choć zetknęliśmy się jeszcze z gryzoniami. Nauczyliśmy się ostrożności i trzymaliśmy się jak najbliżej furgonetek, wskakując do środka przy najmniejszym ryzyku. Nikt nie był zbyt odważny, obawiam się. Za bardzo byliśmy świadomi konsekwencji. – Nie chcę martwego bohatera, Harris – powiedziała Judy. – Wierz mi, nie będziesz go miała. – Więc co teraz będzie? – Będziemy czekać. Poczekamy, żeby zobaczyć, czy wirus działa, a jeśli tak, to powinien się szybko roznieść. Oni sądzą, że w ciągu dwóch tygodni powinniśmy wiedzieć, czy tak, czy nie. – A jeśli nie będzie działał, to co wtedy? – Cóż, to już nie będzie problem tylko East Endu. Nie
dadzą rady utrzymać szczurów na tym terenie. Rozniosą się po całym Londynie. A jeśli to nastąpi, nie chcę być w pobliżu.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Szczury wyszły zdychać na ulice. Jak gdyby spędziwszy życie w półmroku, chciały odetchnąć świeżym powietrzem świata na powierzchni, zanim zginą. Zaśmieciły ulice, ich truchła leżały nadęte na słońcu, na początku powodując wielki alarm wśród ludzi mieszkających w okolicy. Alarm ustąpił miejsca uldze, gdy zorientowano się, że szkodniki zdychają i kryzys mija. Zakażone truchła były zbierane, ładowane na ciężarówki i spalane w piecach, gdzie redukowano je do niegroźnego pyłu. Wystarczyły dwa dni, żeby pojawiły się pierwsze oznaki działania wirusa, ale w następnym tygodniu nastąpiła szybka eskalacja. Zdarzały się jeszcze ataki na ludzi, ale były o wiele mniej liczne niż przedtem. A potem odkryto imponujący efekt uboczny wirusa. Pewien żołnierz został ugryziony przez szczura, którego wziął za martwego, ponieważ leżał plackiem. Zastrzelił go i zgłosił się do szpitala, gdzie spodziewał się umrzeć. Jego stan był skrajnie krytyczny przez trzy dni, ale zdołał się wykaraskać. Jego przeżycie przypisano reakcji zarazy niesionej przez szczura z wirusem, którym go zainfekowano. Śmiercionośny bakcyl został znacznie osłabiony. Inni ugryzieni przez szczury nie mieli tyle szczęścia. Niektórzy umierali jak zwykle w ciągu dwudziestu czterech godzin, inni trwali na krawędzi życia nawet do
tygodnia. Zbyt mało osób zostało poszkodowanych, żeby poczynić jakieś uogólnienia, ale fakt, że jedna osoba przeżyła, a inni trzymali się prawie tydzień, był niewątpliwie zachęcający. Przeprowadzono testy na zwierzętach, ale zamiast zdychać od zarazy roznoszonej przez szczury, padały od sztucznego wirusa wprowadzonego do organizmu szkodników. Po trzech tygodniach niebezpieczeństwo ze strony szczurów uznano za praktycznie usunięte, chociaż znaleziono tylko około dwóch tysięcy padłych gryzoni. Sądzono, że reszta szkodników zdycha lub zdechła pod ziemią. Życie powoli zaczęło powracać do normy. Poczyniono plany masowej operacji oczyszczania starszych dzielnic wschodniego Londynu. Domy miały być wyburzane, nieużytki albo zabudowane, albo wyrównane na betonowe boiska czy parkingi. Obszary przy dokach zamierzano zamienić w nowoczesne osiedle bloków. Nie używane piwnice miały być szczelnie zamknięte, ścieki i dreny dokładnie oczyszczone albo przebudowane. To będzie kosztowało miliony, ale wyciągnięto wnioski z ostrej lekcji. Stepney i Poplar miały się stać dobrymi dzielnicami, a historia ich slumsów zapomniana. Foskins został całkowicie oczyszczony z jakichkolwiek zarzutów za początkowe błędy i publicznie przywrócony na poprzednie stanowisko. Pogratulował mu osobiście sam premier, a on przekazał wyrazy uznania
zespołowi, który pomógł mu zrealizować trudne zadanie. Na konferencji prasowej sławił specjalistów, których mozolne próby w połączeniu z ich dynamiczną błyskotliwością w końcu poczęły zwyciężać strasznego mutanta i śmiertelną chorobę, którą roznosił. Jednocześnie subtelnie dawał do zrozumienia, że cała chluba naprawdę należy się jemu, który zapoczątkował i zorganizował cały projekt. Nadal spotykali się codziennie w ratuszu, aby dyskutować nad postępami operacji, ale członkowie zespołu nie czuli już naglącej pilności. Otrzymano serum z wirusa jako antidotum na ugryzienia szczurów, które czyniło chorobę niegroźną dla życia, chociaż teraz takie przypadki zdarzały się coraz rzadziej. Niebezpieczeństwo minęło. Tak wszyscy myśleli.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Judy była w kąpieli, ciesząc się jej otulającym ciepłem, kiedy usłyszała telefon. Przytłumiony głos odbierającego Harrisa dobiegł przez półotwarte drzwi do łazienki. Zastanawiała się, kto to mógł dzwonić. Po kilku chwilach jednostronnej rozmowy usłyszała trzask odkładanej słuchawki i odgłos zbliżających się kroków. Harris wszedł z kwaśnym uśmiechem na twarzy. – To był Foskins – powiedział siadając na krawędzi toaletki. – Dzwonił w niedzielę rano? Musiał się stęsknić. – Raczej nie. Wywalił mnie. – Co? Dlaczego? – Moje usługi nie są już potrzebne. „Dziękuję za pańską niezwykle cenną pomoc, stary przyjacielu, ale najgorsze już za nami i myślę, że byłoby nie w porządku zabierać panu więcej pańskiego cennego czasu”. – Stary bydlak. – Nie, naprawdę, nie mógłbym zrobić nic więcej. Szczerze mówiąc, to pewna ulga. Czułem się trochę niepotrzebny przez ostatnich parę tygodni. – Tak, ale pozbywać się ciebie teraz, gdy jest prawie po wszystkim. – Cóż, udowodnił swoje racje, prawda? Nie potrzebuje mnie, żeby się teraz popisywać – ma całą opinię publiczną. W każdym razie dzieciaki wracają za
kilka tygodni i wszystko będzie jak dawniej. – Hm, pewnie tak. – Judy wsunęła się głębiej do wody. – Ale nadal myślę, że to stary drań. Harris roześmiał się, delikatnie opryskując wodą jej twarz. – Zaprosił nas na „małe zebranie towarzyskie” w następny wtorek wieczorem. – Co? – Judy znowu usiadła. – Nie wierzę w to! – On wie, że jest świnią i nie może się do końca z tym pogodzić. To jest pewnie jego słabość – jest tylko na pół draniem. – Zanurzył rękę w mydlanej wodzie i powiódł palcem po udzie Judy. – Robi mi świństwo, ale wciąż chce, żebym go lubił. – Rozumiem. I lubisz go? – To nie jest chyba ważne, prawda? Żal mi go w pewien sposób, ale nie obchodzi mnie nasza mała komisja. Jestem zadowolony, że z niej wychodzę. Teraz, kiedy najgorsze minęło, mam lepsze rzeczy do roboty. – Gładził wewnętrzną część jej uda, jej nogi rozsunęły się lekko, by zrobić mu dostęp. – Czy idziemy na jego małe towarzyskie zebranie? – Dlaczego nie? To wypełni wieczór. Judy zamruczała cicho z aprobatą, gdy jego dłoń dotarła do szczytu jej nóg. – Co będziesz robił, zanim nie otworzą znowu szkoły? – zapytała. Pociągnął łagodnie za jej małą kępkę włosów, niemal zatopiony we własnych myślach.
– Może rozejrzę się po okolicy, zobaczę, jak idzie sprzątanie. Może zajmę się malowaniem. – Mogłabym wziąć kilka dni wolnego. – Do cioci Hazel? – Tak, proszę. – Zaczęła wiercić się w wodzie i Harris zastanawiał się, czy to „Tak, proszę” było odpowiedzią na jego pytanie, czy zachętą dla jego wścibskich palców. – Harris – powiedziała. – Tak? – Czy to nie czas na twoją kąpiel? Zaczął rozpinać koszulę. Foskins powitał ich ciepło, gdy przybyli do jego domu we wtorek. – Witaj, stary przyjacielu. Ach, to musi być Judy. Wejdźcie, proszę. Już na pół nawalony, pomyślał Harris chwytając spojrzenie Judy i mrugając. – Większość moich gości już przybyła – poinformował go Foskins podniesionym głosem. – Łazienka jest na górze na lewo, sypialnia na prawo. Judy weszła po schodach na górę, by poprawić makijaż, a Harris poszedł za Foskinsem do pokoju pełnego gawędzących ludzi. Zobaczył Howarda w jednej z grup, jego twarz promieniała chwałą wydarzeń poprzedniego tygodnia. – Cześć, Harris! – zawołał, machając drinkiem i wylewając część jego zawartości na młodą kobietę obok
siebie. – Chodź pan i poznaj wszystkich. Harris podszedł, Foskins prowadził go za ramię, po drodze biorąc szkocką od kelnera z tacą pełną rozmaitych drinków. Howard przedstawił go swojej grupie w atmosferze koleżeństwa, której nigdy nie okazywał w ich kontaktach roboczych. – Och, pan jest tym nauczycielem, który uratował te wszystkie małe dzieci w szkole, prawda?! – wykrzyknęła z podnieceniem dziewczyna stojąca koło Howarda. – Z pomocą połowy londyńskiej policji i straży pożarnej – uśmiechnął się Harris. – No, mój chłopcze, nie można być takim skromnym – powiedział Foskins, kładąc rękę na ramieniu nauczyciela i poklepując go serdecznie. – Fiona uwielbia bohaterów – zaśmiał się Howard, otaczając jej talię zaborczym ramieniem. – Proszę ze mną, musi pan wszystkich poznać. – Foskins odciągnął go od grupy. Judy dołączyła do nich, gdy obchodzili pokój, uśmiechając się, podając ręce i zbierając gratulacje. Po trzeciej szkockiej nastawienie Harrisa wobec podsekretarza stało się życzliwsze, gdy patrzył, jak ten śmieje się i żartuje z kolegami ministrami, przyjmując ich pochwały w jednej chwili z fałszywą skromnością, w następnej ze zręczną fanfaronadą. Zauważył Howarda stojącego z boku, patrzącego wściekle na Foskinsa, nie zwracającego uwagi na szczebioczącą Fionę u jego boku. Jego myśli przerwał szept Judy:
– Więc to jest elita? – Mogło być gorzej – uśmiechnął się do niej. – Przynajmniej gorzała płynie gładko. – Stary Foskins pławi się w chwale. – Oczywiście. A po co jest to przyjęcie, jak myślisz? Ale nie można mieć mu tego za złe. – Harris, jak na wojującego człowieka jesteś bardzo wyrozumiały. Roześmiał się, obejmując ją ramieniem i przyciągając do siebie. – W porządku, raz popełnił błąd, ale wkrótce to nadrobił. – Tak, z pomocą twoją i całej reszty! – powiedziała Judy z oburzeniem. – Ona ma zupełną rację, wie pan, Harris! – Howard podszedł do nich, Fiona tuż za nim. – On zbiera wszystkie laury – bardzo skromnie, przyznaję – podczas gdy w końcu to był mój pomysł. – Tak – zgodziła się Fiona, łapiąc oddech. – I a propos – dodał złośliwie – przykro mi, że nie jest pan już w zespole. Harris uśmiechnął się do badacza, nie dając się podpuścić. – Czy to ma znaczenie? I tak już po wszystkim – powiedział, rozglądając się za kelnerem i jego tacą. – Tak, i wszyscy wrócimy w końcu do naszej ponurej małej roboty, podczas gdy on...– Niech pan słucha, jeśli to się panu nie podoba, proszę nie mówić o tym mnie, tylko
jemu. – Harris zręcznie złapał szkocką z mijającej go tacy. – Słusznie – powiedział Howard. – Tak zrobię, do cholery! – I pomaszerował w stronę Foskinsa. – Harris, jesteś zły. – Judy upomniała uśmiechniętego nauczyciela. – Ojej, on zrobi scenę – lamentowała Fiona. Właśnie w chwili gdy Howard dotarł do jowialnego Foskinsa, w holu zadzwonił telefon i podsekretarz przeprosił swoich rozmówców, zostawiając badacza zaskoczonego, z otwartymi ustami. Harris stłumił śmiech, patrząc, jak badacz pozbierał się i ruszył za Foskinsem. Dwie minuty później Howard wrócił do pokoju z twarzą jak popiół. Dołączył do nich, powoli kręcąc głową z wyrazem niedowierzania na twarzy. – Kochanie, o co chodzi, co się stało? – spytała Fiona z niepokojem. Popatrzył na każde z nich po kolei, nie widząc ich twarzy. – Ten telefon – zaczął. – Dzwonili z naszego pokoju operacyjnego. Czekali w niecierpliwej ciszy. – Był następny atak. Następna masakra – w północnym Londynie.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Stephen Abbott siedział w zaciemnionym kinie i rzucił szybkie spojrzenie na twarz swej dziewczyny, oświetloną przez ekran. Film go nudził, częściowo dlatego, że duży, twardy kowboj na ekranie był już za stary, żeby zgrywać supermana, a częściowo dlatego, że nie wziął okularów. Vikki nie wiedziała, że czasem nosił okulary, i Stephen myślał, że mogłoby to popsuć ich związek, gdyby się dowiedziała. Prawdopodobnie rzuciłaby go także, jeśliby się kiedyś dowiedziała o jego dwóch sztucznych przednich zębach. Musiał tak bardzo uważać podczas ich pieszczot, żeby jej język nie podważył płytki. Była bardzo kapryśna. I miała prawo, z takim wyglądem! Najlepsza lala w klubie. Miał też jeszcze inny problem – chciał się udać do toalety. Nie było to jeszcze rozpaczliwe, ale myśl, że nie może wyjść, stopniowo pogarszała sytuację. A nie mógł, bo nie miał swoich okularów, a bez nich nigdy nie odnalazłby z powrotem swego miejsca. Zdarzyło mu się to już raz przedtem. Chodził w tę i z powrotem między rzędami w ciemności, aż jego zawstydzona dziewczyna pomachała do niego. I była to ich ostatnia randka. Poruszył się niespokojnie na swoim miejscu. Objął dziewczynę ramieniem, a ona przytuliła się do niego, jedną rękę trzymając na jego udzie. Miejsce pod jej dłonią stało się centrum jego uczuć, dopóki ten ciężar nie
spowodował poruszenia gdzie indziej. Pocałował ją lekko w policzek i potem mocno w usta, kiedy odwróciła się ku niemu, zwiększając nacisk palców na jego nogę. Dwa tygodnie już czekał cierpliwie, żeby nie popsuć sprawy, może więc teraz był czas na jego ruch. Z biciem serca, z głową pełną skoncentrowanej miłości i potrzebą oddania moczu przezwyciężoną przez silniejsze pragnienie, położył wolną rękę na jej nadgarstku i gładził jedwabisty materiał bluzki dziewczyny. Drżącymi i ostrożnymi palcami sięgnął do dolnych guzików i wsunął palec w szparę między nimi. Zakręciło mu się w głowie, gdy poczuł ciepło ciała jej brzucha. Przez chwilę gładził go okrężnymi ruchami palca i oczekiwał na odtrącenie, po czym przesunął rękę w górę w stronę piersi. Znalazł łagodne wybrzuszenie i objął je drżącą dłonią. Jej powstrzymująca ręka spoczęła na dłoni Stephena i słabo, bez przekonania, spróbowała ją odciągnąć. On jednak przesunął rękę i wsunął pod bluzkę, utykając między guzikami. Uwolnił dłoń i rozpiął jeden z guzików, słysząc westchnienie Vikki, kiedy sięgnął znowu pod spód. Moja pierwsza, myślał. Moja pierwsza odpowiednia, dobrze wyglądająca lala! Po tych wszystkich grubych, chudych, z dużymi nosami, z dużymi zębami – wreszcie ładna! Ooch, jestem zakochany. Niech opowiem chłopakom, że pozwala mi się macać! Jego dłoń wpełzła do koronkowego biustonosza i wyczuła twardy mały sutek, gniotąc go między palcami,
wciskając go, jak gdyby to był guzik. Nagle krzyknęła i zerwała się na nogi, ciągnąc jego rękę ze sobą. – Ja nic takiego – zaczął blagować, czerwieniąc się, gdy ludzie zaczęli im się przyglądać. – Coś mnie ugryzło! – zawołała Vikki. – Coś tam jest na podłodze! Ugryzło mnie w nogę! Spojrzał w dół, ale nic nie zauważył w ciemności. Pochylił się, bardziej żeby uciec spod oskarżycielskiego wzroku tłumu w kinie, niż żeby odkryć to inkryminowane „coś”. – Nic tam nie ma – powiedział płaczliwie. – Jest, jest! – Zaczęła płakać, cofając się na kolana osoby siedzącej obok niej. Ktoś w sąsiednim rzędzie zapalił zapalniczkę i pochylił się nad oparciem swego fotela, zbliżając mały płomień do podłogi. Wielki czarny kształt czmychnął pod fotel. Gdy Vikki krzyczała, kobieta z tyłu w następnym rzędzie zerwała się na nogi i też zaczęła wrzeszczeć. Potem w całym kinie rozpętało się piekło. Ludzie zrywali się i kopali lub odskakiwali od czegoś u swoich stóp. – Szczury! – przerażony głos rozniósł się echem po kinie, okrzyk podchwycili inni, równie przestraszeni. Vikki zaczęła tupać histerycznie, jak gdyby kontakt z podłogą czynił ją bardziej narażoną na szkodniki. Stephen złapał ją za ramiona i próbował uspokoić, kiedy zapaliły się światła. Panika naprawdę ogarnęła wszystkich, gdy ludzie zobaczyli horror pomiędzy fotelami. Rzeka
szczurów płynęła między rzędami, skręcając między fotele, przelewając się przez oparcia, bestie skakały na przerażonych ludzi. Kobiety i mężczyźni krzyczeli, walcząc między sobą, żeby uwolnić się z foteli, zablokowani z obu stron przez słaniające się ciała. Drzwi wyjściowe zapchały się, ludzie przewracali się jedni na drugich, próbując uciec przed śmiercią. Duży kowboj na filmie zaczął swoją ostateczną rozprawę ze złoczyńcami. Stephen wyciągnął szczura z włosów Vikki i cisnął go precz, ręce miał poszarpane zębami stwora. Złapał ją za ramię i pociągnął wzdłuż rzędu, popychając ludzi przed sobą. Z nieznanej przyczyny światła w kinie przyciemniały i zupełnie zgasły, pozostawiając scenę oświetloną tylko refleksem z wielkiego ekranu. Coś wgryzało się w nogę chłopca i spróbował strącić to o oparcie fotela, ale z braku miejsca szczur był w stanie się utrzymać. Schylił się, żeby go odciągnąć i inny szczur począł kąsać jego ręce. W desperacji usiadł na oparciu fotela i podniósł nogę na oparcie przed sobą, unosząc też wielkiego czarnego szczura. Vikki odbiegła od niego i potknęła się o człowieka słabnącego w ostatnich przedśmiertnych zmaganiach z trzema szczurami. Upadła ciężko i natychmiast została zalana najeżonymi cielskami. Jej krzyki utonęły wśród innych wrzasków. Stephen chwycił szczura za gardło i ścisnął z całych sił, ale ten wciąż się go trzymał. Poczuł, jak inny ląduje mu na plecach i wgryza się w jego palto, które natychmiast zrzucił bez zastanowienia, upuszczając je
wraz ze szczurem do rzędu za sobą. Jakiś mężczyzna z przodu zobaczył tarapaty chłopca i odważnie złapał szczura uczepionego jego nogi i pociągnął. Nagle stwór puścił uchwyt i rzucił się na obrońcę, gryząc go w twarz. Mężczyzna runął na ziemię, wrzeszcząc z bólu. Chłopiec zajrzał przez siedzenia i zobaczył, że nic nie może zrobić dla ratowania swego wybawcy. Rozejrzał się, ale nie widząc jasnej drogi odwrotu, wskoczył na oparcie fotela i ostrożnie zaczął iść wzdłuż rzędów, korzystając gdzie się dało z ramion ludzi, ale głównie szczęście pozwalało mu utrzymać równowagę. Pośliznął się parę razy, ale zdołał się znów wyprostować, strach dodawał mu sił niezbędnych do posuwania się naprzód. Masakra dokoła stawała się nierealna. To był koszmar, dziwne światło z ekranu powiększało jeszcze nieziemski efekt. Ktoś przed nim podniósł szczura nad głowę i cisnął go precz, trafiając chłopca jego długim cielskiem i strącając go znowu pomiędzy rzędy. Wylądował ciężko na plecach i leżał tam oszołomiony przez kilka chwil. Ktoś potknął się i runął na niego, siłując się z czymś w ramionach. Szczur został wepchnięty na pierś Stephena, który wrzasnął z bólu. Tłukł pięściami zarówno w gryzonia, jak i w człowieka, klnąc i płacząc jednocześnie. Ciężar usunął się z niego, gdy mężczyzna podniósł się na nogi i pokuśtykał dalej, szczur nadal trzymał się jego ramion, inny siedział mu na karku, gryząc go w szyję. Chłopiec wstał i wdrapał się znowu na oparcia, kontynuując swój niebezpieczny rajd poprzez morze
bezradnych ludzi. Wielu tkwiło w przejściach, w panice tłoczyli się w ograniczonej przestrzeni, uniemożliwiając ucieczkę. Drzwi zostały zablokowane napierającymi ciałami i ci, co zdołali się przedostać, byli ścigani przez szkodniki do foyer. Starsza para koło Stephena obejmowała się w ostatnim desperackim uścisku, szkodniki gryzły ich nogi i pośladki, wreszcie obaliły na kolana. Jakiś mężczyzna siedział sztywno na swoim fotelu, z oczami nadal utkwionymi w ekran, jak gdyby oglądał film, rękami ściskał poręcze. Szczur siedział mu na kolanach, wyżerając dziurę w brzuchu. Grupa nastolatków uformowała koło, plecami do siebie, i powoli posuwali się wzdłuż przejścia, kopiąc szkodniki swymi ciężkimi buciorami. Niestety nie mogli przedostać się przez masę ludzi tłoczących się przy wyjściu. Widzowie na balkonie powyżej byli w nie lepszej sytuacji – mieli tylko dwa wyjścia, przez które wlewały się szczury. Byli spychani z powrotem przez innych i wielu spadało na dół przez balustradę. Stephen szedł dalej, chlipiąc ze strachu, aż w końcu dotarł do pierwszych rzędów. Było tutaj stosunkowo mało ludzi i szkodników, boki i wyjścia z kina stały się teraz głównymi punktami zamieszania. Zeskoczył na podłogę i ruszył w stronę sceny. Zdołał zarzucić na nią jedną nogę, gdy szybko cofnął ją z powrotem. Strumień czarnych kosmatych cielsk wypadł zza kurtyny, kierując się wprost
na niego. Odwrócił się, by uciekać w przeciwną stronę, ale pośliznął się we własnej krwi z poszarpanej nogi. Szkodniki dopadły go momentalnie, pokrywając jego ciało własnymi śmierdzącymi cielskami, wgryzając się w niego, rozpychając się wzajemnie, by dostać się do jego mięsa. Walił w nie ramionami, słabnąc coraz bardziej z każdym ruchem, aż w końcu zakrył rękami twarz dla ochrony, pozwalając stworom opychać się swoim ciałem. Odrywając jedną rękę od oczu, popatrzył w górę na wielki kolorowy ekran nad sobą. Jego oczy przeczytały słowo, a jego głos wypowiedział je cicho, ale jego mózg go nie zrozumiał. Szepnął „Koniec”. George Fox pracował w zoo już od dwudziestu paru lat. W odróżnieniu od wielu swoich kolegów otaczał głęboką troską zwierzęta pod swoją opieką. Martwił się, kiedy jeden z jego lwów zachorował, rozpieszczał swą ulubioną gazelę, kiedy nie miała apetytu, i raz nawet spędził bezsenną noc u boku zdychającego węża. Kiedy chuligani włamali się do ptaszarni i ze zwykłej żądzy krwi dokonali rzezi trzydziestu jego egzotycznych, kolorowych, skrzydlatych przyjaciół, załamał się i płakał przez trzy dni. Miał głęboką sympatię i zrozumienie dla swoich zwierząt, dużych czy małych, srogich czy łagodnych. Nawet kiedy kilka lat temu małpa odgryzła mu pół ucha, nie zganił jej, ale łagodnie postawił na ziemi, ignorując ból, i cicho opuścił klatkę, przyciskając do rany zakrwawioną chusteczkę.
A dziś wieczorem czuł, że zoo jest niespokojne. W powietrzu wisiał bezruch, cisza niezwykła dla wielkiego londyńskiego zwierzęcego folwarku, ale zwierzęta nie spały. Podczas swego obchodu zauważył bestie chodzące tam i z powrotem w swoich klatkach, małpy skulone razem, wpatrzone nerwowo w ciemność nocy, ptaki cicho mrugające na swoich grzędach. Tylko lunatyczny śmiech hieny zakłócał nieswoją ciszę. – Spokojnie, Sara – kojąco uspokajał swego ulubionego geparda w wielkiej kociarni. – Nie ma się czym denerwować. Nagle skrzek ptaków przebił się przez noc. Brzmi jak awiarium, powiedział do siebie, kierując się do drzwi i biegnąc do tunelu prowadzącego pod drogą publiczną do kanału, gdzie stało fantastyczne ptasie sanktuarium. Przy wejściu do podziemnego przejścia dołączył do niego drugi opiekun. – Co się dzieje, George? – sapnął. – Jeszcze nie wiem, Bill. Coś zaniepokoiło ptaki. Zachowują się, jakby dostawały szału. Dali nura do ciemnego tunelu, oświetlając go latarkami. Gdy wyszli po drugiej stronie, usłyszeli pisk od strony wybiegu żyraf. Ku swemu przerażeniu zobaczyli jedno z tych pełnych gracji zwierząt, galopujące po swoim wybiegu z wielkimi czarnymi stworami uczepionymi jego ciała. Żyrafa wskoczyła do wody okalającej wygon i rzucała się szaleńczo. – Och, mój Boże, co to jest? – zapytał Bill, niepewny,
co zobaczył w nocnym mroku. – Powiem ci, co to jest! – zawołał George. – To te cholerne szczury. Te, które miały być wybite – olbrzymie szczury! – Zrobił kilka kroków w stronę bezradnego zwierzęcia, ale potem odwrócił się do Billa. – Z powrotem do biura, szybko. Zadzwoń na policję – powiedz im, że jest atak szczurów na zoo! Powiedz im, że potrzebujemy wszelkiej możliwej pomocy! Spiesz się! Podbiegł znowu do żyrafy, wiedząc, że nic nie może zrobić dla biednego stworzenia, ale idąc w każdym razie. Odwrócił się, gdy usłyszał ludzki krzyk z tunelu i zobaczył wynurzającego się Billa, rojącego się od czarnych kształtów i krwawiącego z głowy. Zobaczył jak pada, próbuje wstać i znowu przewraca się. – Wielki Boże – szepnął. Musi dostać się do telefonu. Jest jeszcze jedna kasa biletowa w tej części ogrodu, ale trzeba przejść przez tunel pełen szczurów i przez most nad kanałem. A one musiały właśnie przyjść z kanału. Ci dranie powiedzieli, że wykończyli szczury, wszystkie miały być martwe lub zdychające. A tymczasem szkodniki zabijają moje zwierzęta. Moje biedne zwierzęta! Jęknął głośno, nie wiedząc, co zrobić. W końcu zdecydował się na plan działania, starając się nie słyszeć wrzasków napadniętych przez szczury zwierząt w tej strefie ogrodu. Pobiegł do płotu, odgradzającego zoo od przecinającej go drogi, i przelazł przezeń niezgrabnie w pośpiechu. Spadł z drugiej strony i kiedy leżał tam
rozciągnięty, zobaczył światła nadjeżdżającego samochodu. Zerwał się na nogi i wybiegł na jezdnię, wymachując ramionami jak oszalały. Z początku zdawało się, że samochód pojedzie dalej, ale kierowca musiał dostrzec jego mundur w świetle reflektorów. Samochód zatrzymał się z piskiem i George odskoczył na bok, żeby uniknąć potrącenia. Podniecony opiekun wykrzykiwał polecenia, zanim jeszcze kierowca opuścił szybę. Widząc nie rozumiejące spojrzenie kierowcy, George zaczął jeszcze raz: – Zadzwoń pan na policję, powiedz pan im, że szczury, setki szczurów, atakują zoo. Jeśli nie przyjadą tu szybko, te dranie zagryzą moje zwierzęta! Rusz się, człowieku, jazda! Gdy samochód odjeżdżał, przerażająca myśl uderzyła George’a. Kiedy policja i żołnierze przybędą, jedyną bronią, jakiej będą mogli użyć, będzie gaz. A gaz będzie tak samo śmiertelny dla jego zwierząt, jak i dla szkodników. Krzyknął z rozpaczy i pobiegł na drugą stronę drogi do głównego wejścia do zoo. Gramoląc się przez kołowrót, zobaczył postacie dwóch innych opiekunów na nocnym dyżurze, zbliżających się biegiem. – Czy to ty, George?! – jeden z nich krzyknął, świecąc mu latarką w twarz. – Tak, to ja – odpowiedział, osłaniając oczy ramieniem. – Uciekaj, George, chodź. Całe to miejsce roi się od szczurów! Tych olbrzymich. One chcą dopaść zwierząt.
– Nie, musimy je wypuścić, uwolnić je – nie możemy pozwolić, żeby poszły na rzeź. – Nie, cholera, my się wynosimy, nic nie możemy zrobić. A ty idziesz z nami! – To mówiąc złapał starego opiekuna za ramię i próbował ciągnąć go z powrotem w stronę kołowrotu. George zamachnął się na oślep, wytrącając latarkę z ręki kolegi, i pobiegł w stronę głównego biura. – Zostaw go, Joe – powiedział drugi. – Damy się zabić goniąc go. Wynośmy się stąd. Pierwszy mężczyzna niechętnie pokręcił głową i przelazł przez kołowrót na ulicę. George biegł z bolącymi płucami, ignorując ciemne kształty płynące z tunelu i wbiegł po krótkich schodach do biura, gdzie trzymane były wszystkie klucze do klatek. Teraz już całe zoo eksplodowało hałasem. Ryki, piski, skrzeki, wycia – wszystko było wymieszane, tworząc piekielną wrzawę. Złapał z wieszaków tyle pęków kluczy, ile mógł unieść, dokładnie wiedząc, które pasowały do której sekcji, i wybiegł z biura. Stanął jak wryty na widok potężnego goryla, starego mieszkańca ogrodu, który odzyskał swój prastary prymitywny majestat, rozrywając szczury na kawałki wielkimi łapami, miażdżąc ich kości z ogromną siłą, odrzucając je precz jak obwisłe szmaty. Ale nawet jego potęga musiała ulec niezliczonym szkodnikom o zębach jak sztylety. Zalały go, rozwścieczone jego siłą, i obaliły na ziemię, gdzie wciąż dzielnie walczył.
George obserwował śmiertelną walkę imponującego stworzenia w pełnym fascynacji milczeniu, ale poruszenie u jego stóp przywróciło go do rzeczywistości. Spojrzawszy w dół, ujrzał ohydnie wyglądające czarne cielska przemykające obok niego, z niewiadomych przyczyn ignorujące go. Z wściekłością kopał je, ale one dalej podążały w swoją drogę, pragnąc nażreć się zamkniętymi w klatkach zwierzętami. Opiekun biegł z nimi, po drodze otwierając zamki i zostawiając drzwi klatek szeroko otwarte. Wiele nieszczęśliwych zwierząt tylko kuliło się z tyłu swoich obejść, podczas gdy inne dostrzegały szansę wolności i rzucały się przez otwarte drzwi. Ptaki miały najwięcej szczęścia – mogły wzbić się w powietrze. Ale dla innych stworzeń jedyną możliwością ucieczki była szybkość. Dumniejsze stawały do walki i zabijały wiele szkodników, zanim same padały, ale większość wybierała ucieczkę. Gdy docierały do zewnętrznego ogrodzenia zoo, rzucały się na nie, szalejąc z przerażenia, gdy pojmowały, że są w pułapce. Niektóre zdołały pokonać płot – małpy i inne równie zręczne zwierzęta – ale pozostałe albo kuliły się pod nim, albo pędziły wzdłuż. Stary opiekun znalazł się w wielkiej kociarni. Nadal nie został zaatakowany przez szkodniki. Ani przez chwilę się nad tym nie zastanowił, zbyt był przejęty zagrożeniem swych ukochanych zwierząt, by martwić się o swoje własne bezpieczeństwo. Słyszał ogłuszające ryki, gdy biegł w stronę żelaznych klatek, w warczeniu kotów był i
strach, i wyzwanie. Dotarł do lwów i bez wahania otworzył metalowe drzwi. – Chodź Sheik, chodź Sheba – zawołał je cicho, namawiając do wyjścia. Pobiegł dalej, otwierając wszystkie klatki, nie zdając sobie sprawy z niebezpieczeństwa. Lew skoczył do przodu z gniewnym rykiem, gdy zobaczył kilka ciemnych kształtów przemykających przez drzwi kociarni. Rozerwał je na strzępy, ciskając w powietrze szczękami, rozszarpując ich ciała pazurami. Gdy napłynęły następne, inne koty dołączyły do lwa. Tygrys, lampart, pantera, puma, jaguar, kuguar – wszystkie połączyły się w walce ze wspólnym wrogiem. Tylko gepard pozostał w swojej klatce. – No chodź, Sara, musisz wyjść – błagał George, ale ostrożne zwierzę tylko warczało z tyłu klatki, obnażając zęby i podnosząc łapę. – Proszę, Sara, bądź dobrą dziewczynką. Nie ma się czego obawiać. Musisz wyjść. – W desperacji zaczął pakować się do klatki. – Chodź, malutka, to tylko stary George. Przyszedłem ci pomóc. Powoli zbliżał się do geparda, cały czas mówiąc doń kojąco. Zwierzę kuliło się cofając, warcząc coraz groźniej. – To ja, Sara, George. Tylko stary George. Kot skoczył na starego opiekuna i w ciągu sekund obrócił go w zakrwawione truchło, ciągając martwe ciało dookoła klatki w tryumfie. Potem wyskoczył na zewnątrz i pomknął w stronę bitwy kotów z gryzoniami, ale zamiast atakować gryzonie, skoczył na grzbiet pantery, topiąc zęby w jej
barku. Nadal przybywało szkodników i walka pomiędzy potęgą a liczebnością trwała aż do swego gorzkiego końca.
ROZDZIAŁ SZESNASTY Harris przemykał się pomiędzy wojskowymi i policyjnymi pojazdami, które tarasowały Whitehall. Kilka razy był zatrzymywany przez policję i pytany o przepustkę. Gdy ją pokazywał, energicznie machali, żeby jechał dalej, salutując krótko. Przedzierał się do granitowoszarego budynku Ministerstwa Obrony, gdzie teraz mieściła się kwatera główna operacji. Jazda przez opustoszałe ulice była co najmniej niesamowita. Coś podobnego spotykał tylko przed świtem, wracając z nocnej imprezy, kiedy betonowe kaniony Londynu zdawały się pozbawione życia, a odgłosy ruchu ulicznego i ludzi były czymś nierealnym, wręcz trudnym do wyobrażenia. Ale nawet wtedy zwykle widywało się jakiś samotny samochód czy może człowieka na rowerze, wracającego z nocnej pracy. Ale dzisiaj nie było nic. Nie widział nawet pojazdów wojskowych, które patrolowały ulice, sprawdzając, czy miasto jest puste, czy nie pozostały jakieś nie upoważnione osoby. Przez dwa ostatnie dni było sporo kłopotów ze złodziejami –– sępami, które zobaczyły życiową szansę napełnienia kieszeni bez wysiłku. Pomylili się, system bezpieczeństwa nigdy nie był szczelniejszy. Być teraz w Londynie bez upoważnienia oznaczało natychmiastowe aresztowanie; cały teren pełen był policji i wojska z wyraźnym zadaniem wprowadzenia w życie zakazu rządowego.
– Czy to zda egzamin, kochanie? – Judy przerwała jego myśli. Odwrócił się do niej, próbując się uśmiechnąć, niezdolny ukryć swego niepokoju. – Musi – powiedział. Zatrzymał się, żeby pozwolić ciężarówce wojskowej wyjechać z szeregu innych brązowych pojazdów, pełnych żołnierzy ubranych w ciężkie ochronne stroje i wyposażonych w maski gazowe ułożone na kolanach. Ścisnął ją za rękę. Jako członek zreorganizowanego komitetu operacyjnego był w stanie użyć wpływów, żeby zatrzymać Judy przy sobie, zamiast wysyłać ją na wieś na pięć dni. Nie chciał, aby zostawała. Wielkie niebezpieczeństwo groziło dzisiaj (i może przez następne parę dni) każdemu pozostającemu jeszcze w mieście. Rezultat operacji był do pewnego stopnia nieprzewidywalny. Ale upierała się, żeby zostać z nim, i zdołał załatwić jej dyspensę, wciągając ją na listę wielkiej organizacji administracyjnej koniecznej dla Operacji Wytępienia. Operacja Wytępienia, jak ją nazwano, była oparta na prostym planie Harrisa i na pomyśle, który przywrócił mu miejsce w komitecie. Ten rodzaj inspiracji mógł pochodzić tylko od kogoś nie skrępowanego zawiłościami rozumowania naukowego, tak odważny i nieskomplikowany był jego koncept. Po początkowym szoku spowodowanym przez kontratak szczurów członkowie dawnego komitetu popadli w desperację. Szkodniki szybko uodporniły się na wirusa, chociaż
zaraza, którą przenosiły, została znacznie osłabiona. Ale one same stały się silniejsze, niemal jakby miały palącą potrzebę zemsty, i czyniły spustoszenie nie tylko we wschodnim Londynie, ale w całym mieście, pozostawiając ślad krwawej rzezi, gdziekolwiek wychynęły ze swych nor. Było wiele ataków tej fatalnej wtorkowej nocy: kino, szpital, dom starców, a nawet dom publiczny. Zwierzęta w londyńskim zoo ucierpiały od wyjątkowo zajadłej napaści, wiele z nich uciekło do otaczającego ogród parku i te, których nie dało się złapać, trzeba było zastrzelić. Była masa ataków indywidualnych, ludzie w pojedynkę nie mieli żadnych szans przeciwko druzgoczącej przewadze szkodników. Przez całą noc nadchodziły raporty o zniszczeniu i rozlewie krwi. Zwołano nadzwyczajne posiedzenie komitetu i czynników rządowych. Foskins nie był obecny – został zdymisjonowany przez premiera natychmiast po rozejściu się wieści i nie widziano go więcej w szalonych dniach następnych. Dodano paru członków do dawnego zespołu, ale nowy plan został opracowany, zanim ta zmiana miała szansę dać jakiś efekt. Gdy Harris wpadł na swój pomysł, wypaplał go niemal natychmiast, nie dając sobie czasu do przemyślenia. Gdyby to zrobił, myślał później, prawdopodobnie by milczał, uważając, że pomysł był za prosty, za ogólny w koncepcji, i jeżeli miał jakąś wartość, to jeden z bystrzejszych, wyszkolonych naukowo członków komitetu wpadłby na to.
Pomysł, wyrastający z poprzedniego zebrania zespołu, zasadniczo polegał na tym: skoro gaz był jedyną sprawdzoną metodą niszczenia szkodników, musiały być zwabione na otwartą przestrzeń, gdzie można by je poddać jego działaniu. To z kolei można by uzyskać używając wiązek ultradźwiękowych ustawionych w strategicznych punktach w całym mieście, wysyłając fale dźwiękowe na najszerszy możliwy teren, zwabiając szczury na zewnątrz, gdzie zaatakują je gazem. Ku zdumieniu Harrisa w zasadzie zgodzono się na ten pomysł z małymi tylko zastrzeżeniami, z kilkoma poprawkami. Londyn musiałby zostać ewakuowany. To bardzo drastyczne, ale konsekwencje byłyby fatalne, jeśliby nie podjęto koniecznych kroków. Londyńczycy muszą opuścić domy i przenieść się do okolicznych wsi, jeśli mieli uniknąć skutków ogromnych ilości gazu, których trzeba było użyć. Ewakuacja była konieczna i tak, aby uniknąć ataków ze strony szczurów. Bezpieczeństwo nie mogło już być gwarantowane. Wybudowane miały być ogromne pomieszczenia w parkach, tak wiele jak to możliwe w krótkim czasie, w których umieszczono by nadajniki, wysyłające fale dźwiękowe wysokiej częstotliwości. Właściwą wysokość dźwięku łatwo było ustalić przez testowanie złapanych czarnych szczurów. Gdyby szczury dostały się do pomieszczeń, zablokowano by wejścia i wpuszczono śmiercionośny gaz do środka. Z powodu niebezpieczeństwa dla ludzi użyją helikopterów, które unosząc się nad pomieszczeniami, zrzucą gaz do
środka; żołnierze czekaliby na zewnątrz w ciężko opancerzonych wozach, uzbrojonych w armatki wodne, miotacze płomieni i dodatkowe butle z gazem. Wybudowanie pomieszczeń i całkowita ewakuacja Londynu (z wyjątkiem ludzi niezbędnych dla funkcjonowania najistotniejszych służb miejskich) musiałyby być dokonane w ciągu najdalej sześciu dni – inaczej ryzyko, że szybko mnożące się gryzonie kompletnie opanują miasto, będzie zbyt wielkie. Nie było czasu na zastanawianie się nad samym istnieniem szkodników, ich wielkością, ich siłą, nad tym, skąd się wzięły, jak wzrosła ich liczba pomimo wirusa, dlaczego są o wiele sprytniejsze od swoich mniejszych pobratymców (co dało impuls ich instynktowi, żeby się przyczaić, podczas gdy infekcja działała na ich kompanów). Wszystkie te pytania musiały poczekać. Teraz chodziło o przetrwanie. Tego dnia – plan musiał być stworzony, opracowany i wdrożony w ciągu nocy – w mieście ogłoszono stan wyjątkowy. Mieszkańcy zostali poinformowani, że mają być ewakuowani sektorami, choć tysiące wyjechało bez żadnego namawiania na wieść o wydarzeniach nocy. Ratusze gminne, kościoły, szkoły – wszystkie budynki publiczne miały służyć jako tymczasowe schronienie. Wielkie markizy i namioty miały być rozbite na polach. Ludzi proszono o wyjazd do krewnych, jeśli mieli takich w innych miejscach kraju. Ogłoszono rozkaz, że do złodziei będzie się strzelać, a każda nie upoważniona
osoba znaleziona w Londynie po upływie szóstego dnia zostanie aresztowana (wiedziano, że nigdy nie usunie się wszystkich mieszkańców miasta, ale przynajmniej prawa stanu wyjątkowego zatrzymają ich w domu i może nie stanie im się krzywda). Na szczęście obszar na południe od rzeki nie został na razie dotknięty plagą, ale zdecydowano opróżnić rozległe przedmieścia jako dodatkowe zabezpieczenie. Wielu ludzi protestowało. Nie chcieli opuszczać swoich domów, nie bali się szkodników. Ale nie dano im wyboru – jeśli nie chcieli wyjechać spokojnie, zmuszano ich, nie było czasu na grzeczności i dyskusje. Czas zesłania miał wynosić dwa tygodnie od dnia pierwszego ataku gazowego. Czas był potrzebny, żeby się upewnić, że wytępiono wszystkie gryzonie. Ścieki zostaną kompletnie wypełnione gazem, piwnice, tunele, ruiny – wszelkie możliwe miejsca schronienia szkodników – muszą być opróżnione i dokładnie oczyszczone. Czy wstyd i hańba w oczach świata zewnętrznego zostaną kiedykolwiek zmazane, pozostawało inną kwestią. Barykady wokół parków wzniesiono w imponująco krótkim czasie, ich zastosowanie polegać miało bardziej na utrzymaniu gazu w ograniczonej przestrzeni niż na zamknięciu szczurów. Drogi wychodzące z Londynu były zapchane samochodami i autobusami, a pociągi kursowały non stop do sąsiednich prowincji. Żołnierze patrolowali ulice i przygotowywali się do tej wyjątkowej akcji. Wyprodukowano w krótkim czasie dużą ilość ubrań ochron-
nych dla policji i wojska. Wszelkie publiczne demonstracje były szybko rozpędzane i likwidowane, w miarę możliwości pokojowo. Z początku wydawało się, że miasto nigdy nie zdoła przygotować się do zbliżającej się bitwy, ale w cudowny sposób – i głównie dzięki współpracy przerażonej ludności – piątego dnia scena była niemal gotowa. Organizowano ostatnie konferencje, wnoszono poprawki do istniejących planów, wydawano ostateczne instrukcje załogom helikopterów i wojsku, a potem nastąpiło długie nocne czuwanie w oczekiwaniu na świt i rozstrzygające starcie, które miał przynieść. Harris i Judy leżeli nie śpiąc przez większą część nocy, kochając się, rozmawiając –– próbując odsunąć od siebie myśli o wydarzeniach nadchodzącego dnia. Wreszcie zapadli w nierówny sen, gdy szary świt zajmował miejsce nocnej ciemności, a słońce powoli wschodziło nad dziwnie nieruchomym miastem. Kiedy się przebudzili, ich zmęczenie wyparowało natychmiast, gdy myśli o dniu zalały ich umysły. Judy ugotowała śniadanie, które pozostało niemal nie tknięte, i przygotowali się do wyjścia na opustoszałe ulice. Gdy otworzyli drzwi frontowe, zobaczyli czarnego szczura śmigającego przez ulicę do małego parku po drugiej stronie. Pospieszyli do samochodu i odjechali, a Harris spoglądał w lusterko wsteczne, jak gdyby spodziewał się zobaczyć za sobą ulicę pełną szkodników. W końcu dotarli do budynku Ministerstwa Obrony,
zaparkowali obok lśniącego rolls–royce’a i ruszyli do mrocznego wejścia, okazując swoje przepustki. Idąc nie kończącymi się korytarzami do swoich pokoi operacyjnych, spotkali promieniejącego Howarda. – Dzień dobry! Wszystko gotowe na wielki dzień? – klasnął w dłonie z entuzjazmem. – W sam raz – uśmiechnął się nauczyciel. – Byłem tutaj całą noc. Spędziłem kilka godzin na łóżku polowym. Wszystko przygotowane do wielkiej operacji. – Dobrze. – Lepiej pójdę do mojego pokoju – powiedziała Judy. – Wyszukiwanie wejść do kanałów ściekowych z tych starych map i nanoszenie ich na nowe plany ulic nie jest specjalnie rozrywkowe, ale jeśli to wszystko ma pomóc sprawie... Wszyscy odwrócili się jednocześnie, kiedy na drugim końcu korytarza pojawiła się znajoma postać, machając do nich ręką. Gdy postać zbliżyła się, uświadomili sobie zaskoczeni, że to był Foskins. Bez krawata, pilnie potrzebujący golenia, ale z podnieconym wyrazem oczu. – Dobry Boże, co pan tutaj robi? – spytał Howard, patrząc z niedowierzaniem na byłego podsekretarza. – Byłem tu i tam od ostatniego wtorku – powiedział; podniecenie ustępowało miejsca wyrazowi goryczy. Pociągnął swój rozpięty kołnierzyk koszuli i zapiął marynarkę. – Przed naszą ostatnią, nieudaną operacją, kazałem poszukać w aktach kogoś, kto przyjechał do
kraju w ostatnich dwóch, trzech latach ze strefy tropikalnej. – To znaczy z kraju, który mógłby wyhodować takiego szczura? – upewnił się Howard. – Otóż to. Ale niestety, ponieważ myśleliśmy, że operacja z wirusem będzie tak skuteczna, zostało to raczej odsunięte na bok. Muszę przyznać, że zapomniałem o tym zupełnie w podnieceniu, które potem zapanowało. Nastąpiła nieco niezręczna cisza, którą przerwał Harris: – Więc? – Więc po mojej dymisji zebrałem informacje, o które prosiłem, i zacząłem szperać w nich osobiście. – Dlaczego? – zapytał Howard zimno. – Ponieważ, no... – Nieważne – wtrącił Harris, spoglądając na Howarda pogardliwie. – Co pan znalazł? – Było wiele danych z tropików, oczywiście, ale tylko kilka pasujących do naszych celów. Zasięgnąłem informacji – nadal mam przyjaciół w ministerstwach – i wyszukałem jednego człowieka. Jego ręka drżała, gdy podniósł kawałek papieru. – To ten człowiek. Profesor William Bartlett Schiller – zoolog. Spędził kilka lat w Nowej Gwinei i na okolicznych wyspach, badając, jak się zdaje, raporty o zmutowanych zwierzętach widzianych przez tubylców. To wydaje się całkiem możliwe, gdyż jedna z wysp została kiedyś użyta do próby nuklearnej i niektórzy z tubylców
odczuli skutki promieniowania. Oczywiście sprawę wyciszono, ale Schiller jakoś dowiedział się o tym i postanowił to zbadać. – Dobrze – powiedział Howard niecierpliwie. – Ale dlaczego pan myśli, że ten profesor miał coś wspólnego ze szczurami? – Dlatego, że był w Nowej Gwinei i zajmował się badaniem anomalii u zwierząt. – W swej irytacji Foskins niemal stał się człowiekiem, którym był kiedyś – przynajmniej publicznie. – Co więcej – kontynuował – zamieszkał w Londynie. Koło doków. W domu przy kanale. – Kanał! – wykrzyknął Harris. – Oczywiście, próbowałem sobie przypomnieć. Na początku tam właśnie zauważono szczury. Keogh je widział. Ja je widziałem! Koło starego domu śluzowego. Bawiłem się tam, gdy byłem dzieckiem, ale zamknęli kanał i śluzowy się wyprowadził. Założę się, że to jego dom przejął profesor. – To jest ten adres – powiedział Foskins, wyciągając ku niemu kawałek papieru. – To jest to. – Och, dajcie spokój – wtrącił Howard. – Co to ma teraz za znaczenie? Więc ten profesor przeszmuglował jednego ze swoich mutantów i zabrał go do domu, aby przeprowadzać na nim badania. – I pozwolił mu się rozmnażać... – Tak, pozwolił mu się rozmnażać. Ale ta wiedza w niczym teraz nie pomaga. Operacja idzie naprzód zgodnie z planem. Może później będziemy mogli zbadać...
– Ale dlaczego nie teraz? – Ponieważ, panie Foskins, jest zbyt wiele ważniejszych rzeczy do załatwienia dzisiaj. A może nie słyszał pan o Operacji Wytępienia? – Tak, oczywiście, że słyszałem, ale jeśli zamierzacie je wykorzenić... – Nie mam już więcej czasu na ten rodzaj dyskusji, panie Foskins, więc jeśli pan wybaczy... – Ty cholerny głupcze! Twoje akcje spadły, kiedy twój ostatni pomysł nie wypalił. – Ha! Pan był zajęty zbieraniem za to wszystkich pochwał – nie widziałem powodu, żeby pan nie zebrał wszystkich zarzutów. Foskins zbladł i jego całe ciało zdawało się stracić swą prężność. – T–tak, ma pan słuszność. Przyjmuję zarzuty – ale błagam pana, ucz się pan na moich błędach. – To nie jest teraz ważne, czy pan nie rozumie? Dobry Boże, człowieku, możemy potem robić wszelkie dochodzenia jakie chcemy, rozumie pan, ale dzisiaj musimy je wymieść. – Odwrócił się do Harrisa, który bezskutecznie próbował nie sympatyzować z byłym podsekretarzem. – Idzie pan, Harris? Mamy mnóstwo do zrobienia. – Prawda. – Dotknął ramienia Foskinsa. – Ta sprawa będzie zbadana, niech pan się nie martwi. I dopilnuję, żeby on dostał przynajmniej część chwały za to, pomyślał.
Odeszli w stronę dużej sali operacyjnej, zostawiając Judy samą ze strapionym człowiekiem. Wszystkie myśli o Foskinsie uleciały z ich umysłów, gdy weszli do pokoju operacyjnego, gdzie panowała krzątanina. Na środku znajdowała się ogromna mapa Londynu z zacienionymi obszarami zielonymi, przedstawiającymi parki, i zgaszonymi czerwonymi lampkami, wskazującymi położenie nadajników. Gdy nadajniki zostaną włączone, lampki się zapalą. Pozycje helikopterów zaznaczono żółtymi strzałkami, a pojazdów wojskowych niebieskimi. Pokój był pełen ludzi, większość z nich miała jakąś funkcję, ale wielu było tam w charakterze widzów. Harris zauważył premiera, dyskutującego o ostatnich szczegółach z szefem sztabu. Jedna strona sali była przeznaczona na sprzęt radiowy i telewizyjny – stąd będą sterowane nadajniki, wysyłane instrukcje do żołnierzy i śmigłowców, wszystko monitorowane przez kamery na pokładzie helikopterów i na ulicach. Wszystko to miało być transmitowane w telewizji na cały kraj i przekazywane przez satelitę do innych państw. Premier czuł, że jego obecność jest konieczna nie dla samej operacji, ale dla jego kariery politycznej. Być widzianym na czele takiej wielkiej operacji ratującej życie – i to widzianym na całym świecie – było premią, jaką zainkasowało niewielu przywódców na świecie. Zniknął w sąsiednim pokoju, aby sieci telewizyjne mogły przeprowadzić z nim wywiady. Ledwo Harris zaczął studiować wielką szklaną mapę,
zobaczył przy drzwiach Judy, rozmawiającą w podnieceniu z sierżantem wojska, którego zadaniem było niewpuszczanie intruzów, wskazującą palcem na niego. Podszedł tam. – Co się stało, Judy? – Foskins. Pojechał sam do tego domu. – Po co? – Nie wiem. Powiedział tylko, że musi coś zrobić – coś, co zrekompensuje szkody – może znajdzie gniazdo. – O Chryste. Pójdzie po śmierć! Wyszedł na korytarz, biorąc Judy pod ramię. – Co zamierzasz zrobić? – zapytała z niepokojem. – Pojadę za nim. – Nie. Nie, proszę cię, Harris, nie rób tego. – Nie martw się, Jude. Dojadę do tego domu szybciej od niego – on będzie musiał szukać drogi, ja mogę pojechać prosto do celu. Przynajmniej będę mógł go powstrzymać przed wchodzeniem do środka. – Ale wiązki dźwiękowe – mogą być włączone w każdej chwili. – To nic nie szkodzi. Będzie nawet bezpieczniej. Szczury po prostu skierują się prosto do parków. – Tego nie wiesz, mogą cię zaatakować. – Będę bezpieczny w samochodzie. Mam maskę gazową i kombinezon ochronny, pamiętasz – standardowe wyposażenie. – Proszę, nie rób tego. Przytulił ją do siebie.
– Kocham cię, Jude. – Pocałował ją w czoło. – Ale jadę.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Harris jechał jak szalony wiedząc, że nie ma szans spotkać innych pojazdów. Raz został zatrzymany przez pojazd wojskowy i musiał tracić cenne minuty, pokazując przepustkę i wyjaśniając swą misję. Oficer dowodzący żałował, że nie może mu towarzyszyć, ale miał swoje obowiązki do wypełnienia. Życzył mu szczęścia i puścił dalej. Gdy jechał przez miasto i biurowce górowały nad nim po obu stronach, uczucie całkowitej samotności stało się niemal miażdżące. Chciał zawrócić, znaleźć się znowu wśród ludzi, czuć oparcie w masie, ale zmusił się do dalszej jazdy wiedząc, że nie może pozwolić Foskinsowi wejść do tego domu. Gdy dojechał do Aldgate, zobaczył pierwsze gryzonie. Biegły wzdłuż pobocza, gęsty czarny strumień najeżonych ciał. Inne dołączały z budynków, wpadając w główny nurt, przepychając się i włażąc sobie na grzbiety. Odwrócił się gwałtownie na dźwięk rozbijanego szkła i zobaczył, jak witryna restauracji J. Lyonsa wylatuje z ram i wysypują się z niej szczury. Wszystkie kierowały się w tę samą stronę i Harris przypuszczał, że chodzi im o park koło Tower of London, gdzie umieszczono jeden z nadajników. Jechał dalej, spostrzegając stopniowy wzrost liczby stworów, które, dzięki Bogu, ignorowały pędzący samochód. Gdy skręcił w Commercial Road, zahamował z
piskiem. Wydawało się, że rozciąga się przed nim wielki ruchomy dywan – szeroka ulica była wypełniona czarnymi szkodnikami, tworzącymi falujące przykrycie drogi. Jego serce zamarło na ten widok. Napływały przeważnie z bocznej ulicy i znikały w innej po drugiej stronie głównej drogi. Cała ciemna masa miała około pięćdziesięciu jardów szerokości, bez żadnych przerw w kolumnie. Czy powinien zawrócić, znaleźć inną trasę? Czy wszystkie ulice będą podobnie wypełnione? I ile czasu kosztować go będzie znalezienie innej drogi? Czy powinien przejechać wprost przez nie? A co będzie, jeżeli samochód utknie i zostanie w pułapce w środku strumienia? Jeśli zaatakują, jego ochronny kombinezon nie wytrzyma ich naporu. Instynkt podpowiadał mu, żeby zawrócić, dostać się z powrotem pod ochronę wojska, ale gdy spojrzał przez tylną szybę, zobaczył nowe strumienie szczurów, wylewające się z ulic i budynków, niczym płynna lawa wydobywająca się z wulkanu; tworzyły odnogi wokół przeszkód i łączyły się znowu w główne nurty. Zrozumiał, że droga powrotna byłaby tak samo ryzykowna. Coś wylądowało z łoskotem na masce i Harris odwrócił się z powrotem do przodu. Jeden z wielkich szczurów wpatrywał się w niego przez przednią szybę, jego złowrogi pysk był niemal na jednym poziomie z twarzą nauczyciela. Dzieliła ich odległość tylko dwóch stóp, cienka tafla szkła była jego jedyną ochroną.
To go podkręciło do działania. Włączył pierwszy bieg i dodał gazu, przytrzymując sprzęgło, żeby nabrać mocy. Ruszył naprzód, z początku wolno, potem łagodnie zwolnił sprzęgło, by nabrać prędkości. Szczur ślizgał się na masce, próbując odzyskać przyczepność, ale gładka powierzchnia samochodu wkrótce pokonała go i zsunął się z powrotem na ulicę. Harris zdecydowanie trzymał nogę na gazie, mówiąc sobie, że to jak jazda po drodze zalanej wodą i sztuka polegała na tym, żeby się nie zatrzymać, tylko jechać powoli, ale uparcie naprzód. Samochód dojechał do krawędzi strumienia i wdarł się w ruchome cielska. Zaczął podskakiwać jadąc po nich, chrzęst kości i zgniatanie ciał wywoływały mdłości u nauczyciela, który siłą kierował wzrok na drogę przed sobą i zmuszał stopę, by pozostała na pedale gazu. Szczury zdawały się nie dostrzegać samochodu, nie próbowały unikać jego miażdżących kół. Kilka skoczyło przez maskę i dach – jeden rzucił się na boczne okno, które pękło, ale nie rozbiło się. Dwa razy samochód pośliznął się na lepkiej krwi, w której skąpane były koła, i Harris musiał walczyć, żeby utrzymać go na prostej, modląc się, żeby nie zgasł silnik. Usłyszał łoskot na dachu, po czym spiczasty łeb pojawił się u góry przedniej szyby, nos węszył z boku na bok, końce pazurów rozpostarte były płasko na szkle. Harris cofnął się w fotelu ze strachu, niemal pozwalając stopie zsunąć się z pedału gazu, ale automatycznie wcisnął sprzęgło, by uniknąć utknięcia.
Stwór spadł na maskę, głównie z powodu szarpnięcia samochodu, i odwrócił się do człowieka. Wyglądał na jeszcze większego niż zwykły olbrzymi szczur i Harris zastanawiał się, dlaczego fale dźwiękowe nie działały na niego tak jak na inne. Szybko odzyskał przytomność umysłu i jechał dalej, próbując ignorować potwora, patrzącego nań złowrogo poprzez szkło. Ostre piski szczurów, schwytanych między oponami, wzmacniały jego nienawiść do nich i to dodawało mu ostróg. Nagle szczur na masce rzucił się na szybę, obnażając zęby i używając ich jako tarana, próbował ją rozbić. Szyba nie pękła, ale nauczyciel wiedział, że szkło nie wytrzyma jeszcze kilku takich ataków. Z ulgą stwierdził, że niemal przejechał już przez czarną wijącą się masę i zaczął nabierać prędkości. Szczur skoczył znowu, powodując długie, poszarpane pęknięcie w poprzek szyby. W końcu samochód przedarł się przez rzekę szkodników i Harris natychmiast rozpędził go na drugim i potem trzecim biegu. Wiedział, że musi szybko strącić potwora, zanim szkło się rozpryśnie, i zaczął kręcić kierownicą gwałtownie w lewo i prawo, mając nadzieję zgubić nie chcianego pasażera. Ale się spóźnił. Szczur wykonał ostateczny desperacki rzut na szybę, jak gdyby wiedząc, że to jego ostatnia szansa. Harris widział już tylko mlecznobiałą taflę, ponieważ szkło pękło na tysiące malutkich kawałków.
Harris znalazł się oko w oko ze szczurem. Jego łeb przebił się na wylot i zwierz walczył teraz o powiększenie dziury, żeby zmieścić resztę swego potężnego cielska. Obnażył krwawe siekacze, jego ślepia patrzyły złowrogo i z wytrzeszczem, gdyż szkło ściągało mu skórę na karku. Harris wiedział, że było kwestią sekund, żeby szkło się poddało i stwór przedarł się do jego odsłoniętej twarzy. Wcisnął hamulec, obawiając się tego, co musiał teraz zrobić. Gdy samochód zatrzymał się z poślizgiem, naciągnął ciężkie rękawice stroju ochronnego i otworzył swoje drzwiczki. Wyskoczył na zewnątrz i pobiegł do przodu samochodu, chwytając ohydne cielsko i ciągnąc z całych sił. Nagły powiew zimnego powietrza na twarzy uświadomił mu, jak narażona była jego głowa i twarz, i panika dodała mu szybkości i siły. Oderwał szczura, któremu szkło wbiło się w szyję, gdy wił się na wszystkie strony. Uniósł go nad głowę i cisnął na drugą stronę samochodu. Jego ciężar zaskoczył go i osłabił siłę rzutu. Ciało szczura musnęło krawędź maski i stoczyło się na ziemię z ogłuszającą siłą, ale zwierz natychmiast poderwał się i śmignął pod samochodem w stronę nauczyciela. Harris był szybki, ale nie spodziewał się, że szczur zaatakuje spod samochodu. Gdy wskoczył do środka i zaczął zamykać drzwi, poczuł straszny ból w nodze. Spojrzał w dół i zobaczył szczura uwieszonego tuż nad swoją kostką; mocny materiał kombinezonu uratował go przed poważną raną.
Spróbował go strząsnąć, ale potwór trzymał się nieustępliwie, zwiększając nacisk, próbując wdrapać się do samochodu. Harris walił w niego pięścią, ale bez skutku. Wciągnął stopę do środka, ale oparł ją na samej krawędzi, złapał klamkę oburącz i trzasnął drzwiami z całej siły. Szczur wydał przeszywający pisk i zwolnił uścisk na jego nodze. Jego szyja była przytrzaśnięta drzwiami, ale wciąż rzucał się dziko, ślepia zaszkliły mu się, a pysk toczył pianę. Harris dociągnął drzwi mocniej, wsunął rękę przez wąską szczelinę dla mocniejszego chwytu i wycisnął życie ze szczura. Kiedy jego szamotanie ustało, otworzył drzwi tylko na tyle, aby ciało wypadło na ziemię, i szybko zatrzasnął je szczelnie. Przez kilka chwil siedział i trząsł się, nie czując żadnej ulgi, ponieważ wiedział, że musi jechać dalej. Dopiero dźwięk ryczącego silnika przywołał go w pełni do przytomności. Jego stopa spoczywała na pedale gazu i ponieważ celowo nie gasił silnika, ten ryczał szaleńczo. Podniósł stopę, powiększył dziurę w szybie i włączył pierwszy bieg, jadąc z początku powoli, a potem nabierając szybkości, gdy przypomniał sobie o swojej misji. Widział jeszcze wiele ogromnych gryzoni, bez wahania przejeżdżał przez nie nawet nie zwalniając, kiedy blokowały drogę. Przynajmniej pomysł z falami ultradźwiękowymi zdaje się działać, pomyślał. Wywabiło to szkodniki z ich gniazd. Może było trochę prawdy w
historii o grajku z Hamelin. Może jego piszczałki były również nastrojone na szczurzą częstotliwość. Spojrzał przez boczne okno, usłyszawszy dźwięk śmigłowca. Teraz wszystko zależy od tych chłopców, powiedział do siebie. I ich gazu. Skręcił z Commercial Road i pojechał w stronę nie używanego kanału. Liczba szczurów zdawała się teraz zmniejszać. Kiedy dotarł do ulicy biegnącej wzdłuż starego kanału, nie było tam śladu gryzoni. Zauważył samochód w połowie długości ulicy i domyślił się, że Foskins go uprzedził. Zatrzymał się w miejscu, gdzie dom ukryty był za wysokim murem i zasłonięty dzikimi zaroślami. Foskins musiał zaparkować samochód i wracać pieszo, szukając tego budynku. Harris siedział tam przez kilka chwil, niechętny do opuszczenia swego względnie bezpiecznego pojazdu. Sięgnął po hełm ze szklaną przyłbicą i wysiadł z samochodu. Stanął i rozejrzał się w jedną i drugą stronę wzdłuż ulicy. Niosąc hełm w jednym ręku, gotów założyć go w każdej chwili, podszedł do zabitej deskami przerwy w murze, gdzie niegdyś stała żelazna brama. Dwie z ciężkich dech były odsunięte, pozostawiając szparę wystarczająco dużą, by mógł się przez nią przedostać człowiek. Harris ostrożnie wetknął przez nią głowę i zawołał: – Foskins! Foskins, czy jest pan tam? Cisza. Kompletna, skrajnie samotna cisza. Nauczyciel jeszcze raz spojrzał wzdłuż ulicy, założył hełm, nienawidząc klaustrofobii, którą u niego
wywoływał, i wszedł przez szparę. Przepchał się przez zarośla wzdłuż istniejącej niegdyś ścieżki, obserwując teren przez szklaną przyłbicę. Dotarł do starego znajomego domu i stanął pod zamkniętymi frontowymi drzwiami. Zdejmując hełm, zawołał ponownie: – Foskins, czy jest pan w środku?! Zastukał do drzwi, ale dom pozostał cichy. Cholera, będę musiał wejść, pomyślał. Jeżeli były tam jakieś szczury, do tej pory wszystkie się na pewno wyniosły. Zajrzał przez wybite okno, ale nie mógł niczego dostrzec w mroku, otaczające drzewa i krzaki nie przepuszczały wiele światła do wnętrza domu. Poszedł do samochodu, wyjął latarkę ze schowka i wrócił do budynku. Zaświecił przez okno i nie zobaczył nic z wyjątkiem dwóch starych spleśniałych foteli i ciężkiego drewnianego kredensu. Poczuł ciężki zaduch, który wynikał nie tylko z pleśni i starości. Spróbował otworzyć frontowe drzwi, ale ani drgnęły. Poszedł więc na tyły domu. To, co musiało być kiedyś kuchnią, wychodziło na błotnisty kanał; drzwi były lekko uchylone. Pchnął je łagodnie, ich skrzypnięcie jako jedyny dźwięk rozdarło nieswoją ciszę. Wszedł do środka. Smród, który uderzył go w nozdrza, był jeszcze silniejszy niż przedtem i Harris szybko założył swój hełm w nadziei, że podziała jak maska. W kuchni wciąż leżały naczynia w zlewie, pokryte grubą warstwą kurzu.
Pajęczyny wisiały na oknach i w rogach małego pomieszczenia. W kominku pozostał popiół nie uprzątnięty po ostatnim paleniu. Ktokolwiek tu mieszkał, wyprowadził się pośpiesznie. Harris otworzył drzwi i wszedł do ciemnego holu, zapalając latarkę, choć widział jeszcze dosyć dobrze bez niej. Zatrzymał się za drzwiami, za które jako dziecku, kiedy śluzowy wpuszczał jego i jego kolegów, nigdy nie wolno mu było wchodzić. Nie dlatego, że była tam jakaś tajemnica, ale ponieważ śluzowy powiedział, że to pokój prywatny, używany do odpoczynku i czytania niedzielnych gazet. Nie rozumiał dlaczego, ale ten nieznany pokój napełniał go głębokim strachem, strachem przejmującym do głębi duszy. Nerwowo przekręcił klamkę i pchnął drzwi, najpierw powoli, ale potem szybko i energicznie, puszczając je tak, że uderzyły o ścianę. Było niemal całkowicie ciemno, zakurzone firanki na oknie już nie wpuszczały światła przez gęstą siatkę. Poświecił latarką po ścianach, szukając i lękając się tego, co może znaleźć. Zdawało się, że pomieszczenie zamieniono na gabinet. W jednym kącie stał globus, w drugim tablica. Na ścianach wisiały rysunki zwierząt, szkieletów, odmian gatunków. Była też długa biblioteka wypchana wielkimi tomiskami i biurko zawalone mapami i rysunkami. Harris jeszcze raz oświetlił tablicę. Na jej powierzchni widniał rysunek wykonany kredą, wyblakły i trudny do rozpoznania w słabym świetle. Zdjął hełm, żeby
lepiej widzieć, i podszedł bliżej. Wąska spiczasta głowa, długie ciało, ciężki zad, cienki ogon – tak, to niewątpliwie szczur. A jednak – trudno to było dostrzec w kiepskim świetle – zdawało się być w nim coś dziwnego. Hałas dobiegający gdzieś z dołu gwałtownie przerwał jego myśli. – Foskins, czy to pan?! – zawołał. Przez chwilę panowała cisza, ale potem usłyszał inny dźwięk. Słaby odgłos szurania. Pospieszył z powrotem do drzwi i jeszcze raz zawołał Foskinsa. Cisza i potem głuchy łoskot dobiegający, zdawało się, z tyłu domu lub z piwnicy. Posuwał się cicho w holu, jedną ręką opierając się o ścianę. Naprzeciwko kuchni znalazł jeszcze jedne drzwi, których wcześniej nie zauważył, ale teraz przypomniał je sobie z dzieciństwa. To były drzwi do piwnicy, teraz nie całkiem domknięte. Pchnął je otwierając na oścież i zaświecił latarką w dół stromych schodów, ale mógł widzieć tylko mały obszar na dole. – Foskins? Dał ostrożny krok na dół i niemal zwymiotował od smrodu. Zauważył, że spód drzwi został wygryziony. Jeśli zoolog przywiózł mutanty szczurów do kraju, tutaj właśnie musiał je trzymać – powiedział sobie Harris – pozwalając im rozmnażać się. Ale co się z nim stało? Zabiły go jego własne potwory? A kiedy już nie żył, nic nie mogło powstrzymać szybkiego wzrostu ich
liczebności. Ale piwnica musi być teraz pusta – fale dźwiękowe z pewnością wywabiły je na zewnątrz. Ale co ze szczurem na jego samochodzie? On zdawał się być poza ich wpływem. Zapewne było więcej takich jak on. Zawracać, czy iść dalej? Zaszedł już tak daleko, byłoby czystą stratą przerwać teraz poszukiwania. Zszedł po schodach. Kiedy dotarł na dół, zobaczył wątły snop światła padający z jakiegoś punktu przed nim. Przesunął światło latarki po ziemi w tę stronę i odkrył dużo białych przedmiotów porozrzucanych po podłodze. Z przerażeniem rozpoznał w nich kości – wiele przypominało ludzkie. Jeśli to było gniazdo szczurów, musiały zawlec tutaj swoje ofiary, żeby opychać się nimi w spokoju czy może karmić swoje młode. Świecił latarką w jedną i drugą stronę i odkrył klatki, poustawiane dookoła pokoju. Ich druciana siatka była poodrywana, na dnie leżało pełno słomy i więcej białych szczątków. Skierował wiązkę w stronę małego snopu światła i stwierdził, skąd się brał. To była inna latarka, taka jakie trzyma się na kółku z kluczami, dająca słabiutki punkcik świetlny, wystarczający, żeby ktoś znalazł dziurkę od klucza w ciemności. Leżała obok jakiegoś ciała i z lękiem w sercu Harris skierował na nie swoją latarkę. Martwe oczy Foskinsa wpatrywały się w sufit. Trudno było go rozpoznać, bo nie miał nosa i jeden policzek szeroko rozerwany, ale Harris instynktownie
wiedział, że to były podsekretarz. Dolna połowa jego twarzy była zalana krwią i coś poruszało się przy jego purpurowym, otwartym gardle. Czarny szczur karmił się nim, pijąc czerwony płyn łakomymi haustami. Przestał, gdy światło padło na niego. Dwa złowrogie skośne ślepia, żółte i złośliwe, wpatrywały się wprost w jasną latarkę. Gdy Harris dał mimowolnie krok do tyłu, szeroki strumień światła objął resztę okaleczonego ciała. Ubranie było w strzępach, jedno ramię zdawało się niemal oderwane od ciała. Na odsłoniętej klatce piersiowej widniała dziura, w miejscu gdzie kiedyś znajdowało się serce. Inny szczur leżał w poprzek ciała, z łbem zanurzonym w jelitach zabitego. W swej żarłoczności nie zauważał obecności człowieka. W drugiej ręce Foskins trzymał w śmiertelnym uścisku siekierę, której ostrze tkwiło w czaszce olbrzymiego szczura. Jeszcze jeden szkodnik leżał martwy w pobliżu. Cała scena wtopiła się w mózg Harrisa. Jego oczy jak obiektyw aparatu fotograficznego zatrzymały makabryczną scenę w wiecznym bezruchu. Chociaż nie mógł tam stać przez więcej niż dwie sekundy, wydawało mu się, że trwa to całą wieczność, niczym pustka w czasie, której nie da się zmierzyć godzinami czy minutami. Jak przez mgłę jego umysł mimo szoku zarejestrował jeszcze jeden obraz. Coś czaiło się w odległym kącie. Nadęte i blade. Nieokreślone. Paraliżująca katalepsja została nagle przerwana, gdy
szczur oderwał się od gardła Foskinsa i skoczył w stronę światła. Harris zatoczył się do tyłu, potykając o kości, lądując płasko na plecach. Upuścił latarkę, która potoczyła się po podłodze, nie rozbijając się na szczęście. Gdy leżał tam lekko ogłuszony, zdał sobie sprawę z tego, że nie ma na sobie ochronnego hełmu, który też wypadł mu z ręki. Poczuł ciężkie pazury gramolące się po jego ciele ku odkrytej twarzy. Zdołał chwycić szczura za gardło, gdy ten już gotował się zatopić zęby w jego ciele. Cuchnący oddech dobywający się z potwornych szczęk, które dzieliły tylko cale od twarzy Harrisa, napełnił jego umysł jeszcze większym przerażeniem. Szczur wyglądał na potężniejszego i cięższego niż inne osobniki z gatunku olbrzymów, podobnie jak tamten na samochodzie. Harris przetoczył się desperacko, wierzgając nogami i szczęśliwie trafiając kopniakiem innego zbliżającego się szczura. Wciskając spiczasty łeb w podłogę, walił weń wolną pięścią, ale szpony szczura usiłowały szarpać jego ciało, uniemożliwiając mu użycie swojego ciężaru, żeby go przydusić. Zwierz kłapnął rękę w ciężkiej rękawicy, gdy ta spadała nań znowu, i zdołał złapać materiał w zęby. Harris poczuł, że coś ląduje mu na plecach i ostry ból, gdy jego głowa została szarpnięta do tyłu za włosy. Przetoczył się jeszcze raz, próbując zgnieść szczura plecami, ale rozluźniając chwyt na drugim. Sztuczka się udała, lecz wstając na jedno kolano poczuł, jak jego włosy wyrywane
są z cebulek. Szczur skoczył ku jego twarzy, ale Harris zdołał odwrócić głowę w ostatniej chwili i poczuł palący ból, gdy ostre jak sztylety siekacze rozorały mu policzek. Prawą ręką pomógł szczurowi w locie mocnym pchnięciem w zad, posyłając go przez ramię w jedną z porozrzucanych klatek. Ruszył w stronę siekiery, którą zapamiętał w ręku martwego Foskinsa, wyciągając się na czworakach i upodabniając do stworów, z którymi walczył. Kiedy sięgnął po siekierę, oświetloną niesamowitym światłem latarki, którą wcześniej zgubił, odkrył, że jego dłoń jest goła – wystawiona na zęby i pazury bestii. Gwałtownie cofnął rękę ku sobie, by chronić ją swoim ciałem, ale nie mógł posłużyć się tą w rękawicy, ponieważ opierał się na niej. Wyciągnął ramię ponownie po broń, od której zależało jego życie, ale ostre zęby zacisnęły się na jego dłoni, szarpiąc ją wściekle. Z wrzaskiem zerwał się na nogi, podnosząc rękę. Szczur spadł na ziemię, dwa palce Harrisa pozostały w jego szczękach. Szok sprawił, że nie czuł bólu, jego umysł był zbyt odrętwiały ze strachu, by sygnał dotarł do mózgu. Pokuśtykał w stronę drzwi, zamierzając uciekać, nie dbając już o Foskinsa, nie dbając już o pokonanie szkodników, chcąc tylko uwolnić się od koszmaru. Jeden ze szczurów wylądował mu na ramieniu i obalił go na ziemię. Upadł na klatkę i przetoczył się za nią, po drodze strącając bestię.
Pragnienie przywarcia do ziemi, położenia się i czekania na śmierć przemknęło przez jego oszalały mózg, ale z rykiem, wrzaskiem, okrzykiem wściekłości zerwał się na nogi i chwycił napastnika. Złapał go za tylne łapy i podniósł. Drugi szczur skoczył mu na udo i Harris czuł, jak przegryza się przez materiał ochronnego kombinezonu. Kiedy krew popłynęła ciepło i swobodnie po jego nodze, wiedział, że zęby przebiły ciężki materiał. To spotęgowało jego furię, dając mu dodatkowe siły – nie siły szaleńca, bowiem jego umysł teraz już chłodno kalkulował, ignorując ból – ale siły człowieka, który nie chciał zostać pokonany przez niższą i odrażającą kreaturę. Skręcił swoje ciało, ciągnąc trzymanego w rękach szczura za sobą, nie zwracając uwagi na tego na udzie. Podniósł wijącego się stwora tak wysoko, jak mógł, i z całej siły rąbnął nim o ścianę. Oszołomiony zwierz wydał wysoki pisk, podobny do krzyku dziecka, ale wciąż wił się i kręcił w jego chwycie. Zamachnął się jeszcze raz, tym razem wydając okrzyk tryumfu na dźwięk gruchotanych kości, gdy cienka czaszka uderzyła o beton. Odrzucił go precz od siebie, jak najdalej mógł, nie wiedząc, czy jeszcze żyje. Sięgnął w dół i pociągnął szczura uczepionego uda, ale ból stał się nie do zniesienia. Uniósł wijące się cielsko i pokuśtykał w stronę martwej postaci Foskinsa. Upadł na kolana, niemal mdlejąc od wysiłku i bólu, ale zdołał dalej czołgać się desperacko. Nie mógł już długo wytrzymać bólu w nodze. Jednym, ostatnim, najwyższym wysiłkiem
sięgnął do ciała i upadł obok niego. Jego ciężar zmusił szczura do puszczenia go, ale natychmiast rzucił się do ponownego ataku. Harris przetoczył się na plecy, podciągnął kolana do góry i kopnął obydwoma stopami. Cios odrzucił szczura na kilka jardów, dając mężczyźnie czas podnieść się na kolana. Chwycił siekierę i wyciągnął głownię z martwego szczura. Ku jego przerażeniu ręka Foskinsa była wciąż zaciśnięta kurczowo na rękojeści. Złapał nadgarstek zranioną lewą ręką i wyszarpnął broń prawą. Odwracając się gwałtownie, ledwo zdążył odeprzeć nacierającą czarną bestię, jej szczęki pieniły się krwią i pianą, oczy ziały nienawiścią. Uderzył siekierą atakującego w locie potwora, ostrze gładko rozrąbało spiczastą czaszkę. Zwierz wylądował przed nim bezwładnie, już martwy, ale wciąż jeszcze wił się gwałtownie, choć nie miał już łba. Harris osunął się, niemal dotykając ziemi czołem, ale odgłos szurania przywołał go do przytomności. Podnosząc wzrok zobaczył drugiego szczura – tego, którego łeb próbował rozbić o ścianę – pełznącego ku niemu. Był poważnie ranny, niemal półmartwy, ale wciąż znajdował siły i nienawiść, żeby posuwać się, zostawiając za sobą mokry krwawy ślad. Podczołgał się w jego stronę i szczur podniósł swój ohydny łeb i obnażył zęby, wydając z gardła dźwięk przypominający warknięcie. Harris zauważył, że bestia ma złamany grzbiet, ale dalej się zbliżała z determinacją, żeby go zniszczyć.
Kiedy byli ledwie o dwie stopy od siebie, Harris podniósł się na kolana, unosząc siekierę oburącz wysoko nad głowę. Zad szczura drżał, kiedy próbował zebrać siły do skoku, wyczynu, którego nigdy nie dokona. Nauczyciel zdzielił go siekierą w kark, rozłupując mu kręgosłup, przecinając arterie. Wyczerpany, zwalił się bezwładnie na ziemię. Nie wiedział, jak długo tam leżał. Mogło to być pięć minut, mogło być i pięć godzin. Spojrzał na zegarek. Niemożliwa była dokładna ocena, gdyż nie znał rozkładu czasowego przerażających wydarzeń, które poprzedziły jego omdlenie. Ból w dłoni był teraz rozdzierający, przyćmiewał pulsowanie uda. Całe ciało go bolało, a policzek lepił się od krwi. Ostry ból spowodował, że sięgnął zdrową ręką do ucha i odkrył zaszokowany, że nie ma małżowiny usznej. – Jezu Chryste – wymamrotał. Ale żył, i lekkość wypełniła całe jego jestestwo. Szczepienia, które otrzymałem, zapobiegną wszelkiej chorobie, upewnił sam siebie. Muszę tylko wydostać się z tej cholernej dziury. Usiadł i jego ręka otarła się o martwego Foskinsa. Biedny skurczybyk, pomyślał. Musiał nieźle walczyć, żeby zabić dwa szczury. Cóż, w każdym razie odkrył gniazdo. To tutaj musiały się początkowo mnożyć – tu było gniazdo rodzinne. Jakiś dźwięk spowodował, że cały zesztywniał. Strach powrócił jak fala powodziowa. O Boże, pomyślał,
to jeszcze nie koniec? Rozejrzał się pospiesznie za siekierą, znalazł ją wciąż tkwiącą w martwym ciele szczura i wyciągnął szarpnięciem. Dźwięk ten był jak kwilenie, dziwne miauczenie. Dochodził z odległego kąta. Nagle umysł Harrisa cofnął się do momentu, kiedy odkrył ciało Foskinsa. Do fotografii, która utrwaliła się w jego mózgu. Blady, nadęty kształt, który dostrzegł w mroku. Teraz słyszał słabe odgłosy szurania. Poczołgał się desperacko po latarkę, na szczęście wciąż działającą, ale jej światło stopniowo słabło. Czy mam dość sił, żeby obronić się przed kolejnym atakiem? – zapytał sam siebie. Wątpił w to. Miał zamiar odzyskać latarkę i jak najszybciej wydostać się na górę i na ulicę. Ale kiedy dosięgnął latarki i nie nastąpił żaden atak, opanowała go ciekawość. Zaświecił w kierunku odgłosów. Coś tam było, coś białego lub szarego, poruszającego się niemrawo. Dwoje ślepiów odbijało ku niemu światło. Małych ślepiów. Świecących. Powoli posuwał się w ich stronę. Kiedy się zbliżył, całe jego ciało zatrzęsło się z odrazy do tego, co zobaczył. Zatrzymał się o pięć stóp od tego, opierając się chęci ucieczki, zmuszając się do patrzenia. Na słomie przed nim, wciśnięty w najdalszy kąt, otoczony ludzkimi kośćmi, leżał najbardziej obrzydliwy stwór, jakiego kiedykolwiek widział, czy to we śnie, czy
na jawie. W pewien sposób przypominał szczura, wielkiego szczura, większego, o wiele większego od innych. Jego łeb był spiczasty, ciało długie, choć opasłe, i widział długi, gruby ogon wywinięty do przodu. Ale na tym podobieństwo się kończyło. Całe jego ciało zdawało się pulsować spazmatycznie. Był niemal nie owłosiony – kilka szarych kłaków sterczało z rzadka – biały, a może szaroróżowy, nie dało się tego stwierdzić w kiepskim świetle, jego żyły prześwitywały obrzydliwie, pulsując w jednym rytmie z ruchami ciała. Przypominał Harrisowi wielkie, rozczłonkowane, nabiegłe krwią oko. Przełknął mocno ślinę, by powstrzymać wzbierające wymioty. Spojrzał w niewidzące ślepia. Nie było źrenic, tylko żółte, błyszczące szpary. Głowa bujała się tam i z powrotem, widocznie węsząc powietrze, jedyny sposób, w jaki stwór mógł go zlokalizować. Bił od niego okropny smród, zgniły, niemal trujący. Jakiś kształt z boku jego wielkiego łba zastanowił Harrisa. Pokonując swoje obrzydzenie, postąpił o krok bliżej, zauważając, że stwór jest kaleką wskutek własnej otyłości. Guz, prawie tak duży jak głowa, z której wyrastał, też kiwał się w powietrzu tam i z powrotem. Spojrzał bliżej, zbliżając latarkę, i zobaczył coś, co wyglądało jak... pysk! Boże! On miał dwie głowy! Harris cofnął się z okrzykiem przerażenia. Druga głowa nie miała wcale oczu, ale miała pysk i kikuty zębów. Nie miała uszu – ale spiczasty nos, który kręcił się
i węszył. Miauczenie ohydnego stwora stało się głośniejsze, kiedy wiercił się ociężale w swojej słomianej kołysce. Ale nie mógł się poruszać. Wyczuwał niebezpieczeństwo i wiedział, że jest bezbronny. Olbrzymie szczury, z którymi walczyli Harris i Foskins, były jego strażnikami. Strażnikami króla. Ale teraz nie żyły i on nie miał ochrony. Był bezbronny. Harris podniósł siekierę i potykając się ruszył w stronę potwora. Był wystraszony, ale wiedział, że musi go zabić, wiedział, że nie może go zostawić władzom, wiedział, że oni pozostawiliby go przy życiu, żeby badać jego odmienność, jego wyjątkowość, wiedział, że on sam nigdy nie zaśnie spokojnie, jeśli t o nie będzie martwe. A jeżeli bestia ma zginąć – Harris musi być jej katem. Rzucił się naprzód i niewidzący stwór próbował się cofnąć. Ale jego żarłoczność i zależność od szczurzych poddanych pokonały go. Był za ciężki, był za stary, był zbyt bezbronny. Ciało pękło jak wielki balon, pełen ciemnoczerwonej krwi. Gęsta, lepka ciecz zalała Harrisa, ale rąbał pulsujące mięso z wściekłością, jakiej nigdy wcześniej nie czuł. – Za ludzi, którzy zginęli przez ciebie! – wrzeszczał na zdychającego stwora. – Za dobrych, za drani, za niewinnych – za szczury jak ty! – Rąbał głowy, zabijając dwa mózgi, które dominowały nad swymi pobratymcami. – I za mnie! Żebym wiedział, że draństwo takie jak ty może zawsze być zlikwidowane!
Wbił siekierę głęboko w obwisły grzbiet jednym ostatecznym ciosem, po czym osunął się na kolana i płakał. Wkrótce przetarł oczy i wstał. Spoglądając po raz ostatni na kupę obrzydliwego mięsa, odwrócił się i chwiejnie wyszedł z piwnicy, patrząc po drodze na ciało Foskinsa, i nie czując już emocji. Ze zmęczeniem wspiął się po schodach i przeszedł przez kuchnię na otwarte światło słońca. Stał przez kilka chwil na brzegu kanału, widząc chmury gazu dryfujące przez jasnoniebieskie niebo, uspokojony wiedzą, że śmiercionośny gaz wypełnia swój cel. Odetchnął głęboko, próbując pozbyć się gryzącego odoru piwnicy ze swych nozdrzy. Ostry ból w dłoni wykrzywił mu twarz. Spojrzał na kikuty palców. Jego serce zapragnęło nagle Judy. I ludzi. Chciał znowu być wśród nich. Odwrócił się i ruszył z powrotem ścieżką, jego ogrzane słońcem ciało już się nie trzęsło. Przeszedł przez szparę i wyszedł na ulicę, wsiadł do samochodu i odjechał precz od starego domu.
EPILOG Szczur był zamknięty w piwnicy przez pięć dni. Wczołgał się w ciemny kąt za półkami, żeby urodzić małe, i kiedy próbował iść za dźwiękiem, który brzęczał mu we łbie, stwierdził, że drogę zagradzają ciężkie żelazne drzwi. Dźwięk trwał przez pięć długich dni, niemal doprowadzając do szaleństwa szczurzą matkę i jej maleńkie potomstwo swoim nieustannym, monotonnym buczeniem. Ale znaleźli dosyć pożywienia w piwnicy, właściciele zignorowali bowiem ostrzeżenie władz, żeby pozostawić wszystkie drzwi otwarte, aby każdy budynek został oczyszczony. Lokatorzy wiedzieli, że kiedy mieszkańcy miasta powrócą ze swego krótkiego wygnania, przez kilka dni będzie brakowało żywności i ich sklep to wykorzysta, żeby na nich zarobić. Szczur i jego potomstwo obżerali się zgromadzonymi w piwnicy zapasami, gdyż małe potrzebowały mleka matki tylko przez pierwsze trzy dni. Z dnia na dzień rosły większe i silniejsze, już zaczynała je porastać ciemnobrązowa, prawie czarna sierść. Z wyjątkiem jednego. Tylko kilka białych włosów rosło na jego różowej, niemal białej skórze. Wydawał się dominować nad innymi, które przynosiły mu jedzenie i ogrzewały go własnymi ciałami. Dziwny guz zdawał się rosnąć na jego szerokim, koślawym ramieniu obok łba. Cierpliwie czekały na powrót ludzi.