James Herbert Kryjówka Szczury 2 Jeśli pójdziesz dziś do lasu, możesz się bardzo zdziwić... Jimmy Kennedy i John W. Bratton „The Teddy Bears’ Picnic” ...
6 downloads
12 Views
1MB Size
James Herbert
Kryjówka Szczury 2
Jeśli pójdziesz dziś do lasu, możesz się bardzo zdziwić... Jimmy Kennedy i John W. Bratton „The Teddy Bears’ Picnic”
PROLOG Samica szczura była zamknięta w piwnicy od pięciu dni. Wczołgała się w ciemny kąt za półkami, żeby urodzić małe, a kiedy potem próbowała iść za brzęczącym w głowie dźwiękiem, drogę zagrodziły jej ciężkie żelazne drzwi. Monotonne buczenie nie ustawało jeszcze przez pięć kolejnych długich dni, doprowadzając szczurzą matkę i jej maleńkie potomstwo niemal do szaleństwa. W piwnicy było wystarczająco dużo pożywienia. Właściciele zignorowali bowiem ostrzeżenie władz i nie zostawili wszystkich drzwi otwartych dla tych, którzy oczyszczali budynki. Wiedzieli, że kiedy mieszkańcy miasta powrócą z krótkiego wygnania, przez kilka dni będzie brakowało żywności. Wówczas sklep może liczyć na duże obroty. Samica ze swoim potomstwem obżerała się zgromadzonymi w piwnicy zapasami, gdyż małe potrzebowały mleka matki tylko przez pierwsze trzy dni. Z dnia na dzień stawały się one coraz większe i silniejsze, zaczynały już porastać ciemnobrązową, prawie czarną sierścią. Jeden z nich wyglądał jednak inaczej – zaledwie kilka białych włosów sterczało z jego różowawej skóry. Wydawał się dominować nad pozostałymi, które przynosiły mu jedzenie i ogrzewały własnymi ciałami. Na jego grzbiecie wyrastał przedziwny guz. Szczury cierpliwie oczekiwały powrotu ludzi.
ŚLADY
ROZDZIAŁ PIERWSZY – Cholerne szkodniki – zaklął głośno Ken Wollard i podniósł wzrok, by uważnie przyjrzeć się rozmazanym śladom wokół krokwi niewysokiej stodoły. Tłuste plamy na pobielonych wapnem ścianach zostawiły małe futerkowe stworzenia, zjeżdżające po pochyłych belkach do zakamarków nie wykończonego jeszcze stropu. Mogły to zrobić jedynie gryzonie – myszy lub szczury. Wielkość plam wskazywała raczej na szczury. Żaden pożytek z tych cholernych kotów – mruknął i odwrócił się do wyjścia. Opuszczając mroczny budynek sprawdzał, czy na podłodze nie ma odchodów. Nie zauważył nic, ale nie była to żadna pociecha. Obecność gryzoni nie ulegała wątpliwości, plamy były tego wystarczającym dowodem. Trzeba będzie wyłożyć na noc truciznę, bo zrobią jeszcze większe szkody. Na wsi i tak jest zawsze od groma roboty, nawet bez tej zarazy niszczącej wszystko, co tylko nadaje się do jedzenia. Fluoroacetamid powinien zadziałać. Po kiego licha zawracać sobie głowę jakimiś przynętami! Da im właściwą dawkę i po krzyku. Jasne październikowe słońce oślepiło go, gdy stanął w drzwiach. Powinien zawiadomić władze, tak nakazuje nowe rozporządzenie wydane po wybuchu zarazy. Potraktowali wtedy gazem całe to tałatajstwo, ale nadal istniała obawa, że wszystko może zacząć się od nowa.
Ostatecznie to wielkie miasto, paskudne i brudne, siedlisko wszelkiej zarazy – ludzkiej i zwierzęcej. Las Epping znajdował się zbyt blisko Londynu, by władze znów nie wpadły w panikę. Zaraz by tu zjechali różne mądrale, zaczęli węszyć, wsadzać nos w nie swoje sprawy i może nawet poddaliby całą tę cholerną farmę kwarantannie. A w końcu doszliby do wniosku, że to wcale nie szczury. Bóg raczy wiedzieć, jak długo by to trwało. Niech się wypchają! Szkoda czasu na takie bzdury. Trzeba samemu pozbyć się gryzoni, żeby uniknąć tego całego zamieszania. Co z tymi cholernymi kotami! Wollard poczłapał przez małe zabłocone podwórze, przywołując dwa koty, które trzymał nie z miłości do zwierząt, lecz jako zwierzęta robocze. Do tej pory nieźle sobie radziły, nic ich nie odstraszało, teraz jednak gryzonie zaczęły przedostawać się do pomieszczenia, a to mogło przysporzyć nie lada kłopotów. Gniew odmalował się na ogorzałej twarzy Wollarda, gdy mijał róg przybudówki. Nagle zauważył mały biały przedmiot, leżący w błocie. W pierwszej chwili pomyślał, że to ptasie pióro, ale czerwony odcień na jednym końcu wzbudził jego ciekawość. Zbliżył się i zerknął na boki. Wiedział już, że to wcale nie pióro, lecz małe, nieżywe zwierzątko. Nie dziwił go widok martwych myszy – koty na ogół dobrze wywiązywały się ze swoich obowiązków. Teraz jednak puszyste, drobne ciałko wydało mu się dziwne.
Przystanął, by przyjrzeć się dokładniej, i zaparło mu dech w piersiach. Sięgnął po nie. Nie była to zdechła mysz. Krew zabarwiła futerkowy przedmiot na jednym końcu, na drugim zaś brakowało dwóch pazurów. Odrzucił łapę ze wstrętem. Starając się zachować spokój, zaczął pośpiesznie szukać wokół siebie resztek ciała zwierzęcia. Głupie kocisko musiało wpaść pod jakąś maszynę lub zaplątać się w druty. Pewnie podczołgało się potem w jakiś kąt, żeby wylizać rany, a może nawet zdechnąć. Wtem rzuciły mu się w oczy smugi krwi na murze przybudówki. Na całej jej długości do lepkiej powierzchni były przylepione kępki czarnych i brązowych włosów. Jeden z kotów – oba nie miały imion, gdyż Wollard nie był aż tak sentymentalny – miał czarnobrązową sierść i białe łapy. Coś musiało ciągnąć to biedne stworzenie wzdłuż ściany, a czerwone plamy i rysy świadczyły, że jeszcze wtedy żyło. Dobry, przeklęty Boże, westchnął cicho Wollard. Szedł szybko za śladami krwi coraz bardziej rozgniewany. Jakie stworzenie mogło urządzić taką jatkę? Lisów nie ma tu przecież od lat. Zresztą nieprawdopodobne, żeby lis walczył z kotem. To musiał zrobić pies, na pewno jeden z należących do ludzi mieszkających w lesie. Nigdy nie zamykają swoich cholernych zwierząt! I tak jest dość kłopotów z końmi, które kłusują, gdzie im się tylko żywnie podoba! Dopadnie tego przeklętego psa i tak go poczęstuje kulą, że nie będzie co z niego zbierać.
Dotarł do końca muru i natychmiast pospieszył z powrotem. Kipiał gniewem, który często odbierał mu zdolność widzenia, nie zauważył więc leżącego przed nim przedmiotu. Ciężkim butem wgniótł go w błoto i usłyszawszy cichy chrzęst uświadomił sobie, że nadepnął na coś twardego. Odwrócił się i przyjrzał temu czemuś z bliska. Zobaczył dwoje ślepych oczu zwróconych w jego stronę, błoto pokrywało dolną część zgniecionego łba. Pociągnął za spiczaste ucho i usłyszawszy jakby odgłos wciągania powietrza, zorientował się, że trzyma w ręku głowę kota. Tak się tym przeraził, że niemal natychmiast ją odrzucił. Wylądowała z powrotem w błocie. Leżała teraz bokiem, z wyszczerzonymi zębami, jakby naśmiewając się ze strachu farmera. Mężczyzna czołgał się na brzuchu po wilgotnej trawie w stronę leżącej na kocu kobiety. Nie wiedziała, że ktoś się ukradkiem do niej zbliża. Wystawiła twarz ku słońcu uszczęśliwiona, że o tej porze roku może jeszcze korzystać z ciepła jego promieni. Uniosła ramiona, przeciągając się na grubym kocu, chroniącym ją przed wilgocią ciągnącą od ziemi, której słońce nie zdołało jeszcze osuszyć. Czołgający się mężczyzna uśmiechnął się, a oczy mu rozbłysły. Jakieś odgłosy z tyłu sprawiły, że odwrócił się gwałtownie. Karcącym wzrokiem spojrzał na dwoje małych kompanów i pogroził im palcem.
Kobieta westchnęła i prowokacyjnie podniosła kolano. Gładkość skóry jej nóg przyciągnęła uwagę mężczyzny. Czuł szorstkość ziemi i przyśpieszone bicie serca. Był już blisko, twarz rozjaśniał mu szeroki uśmiech, mógł już niemal dotknąć cudownie miękkiego ciała. Oddychał cicho, niemal bezgłośnie. Wyciągnął rękę, zerwał długie źdźbło trawy i powoli przybliżył drżący koniuszek do twarzy kobiety. Wzdrygnęła się, gdy zaczął przesuwać nim po bocznej stronie nosa, a potem raz jeszcze zadrżała, gdyż łaskotanie nie ustało. Nagle usiadła, pocierając zawzięcie skórę, jakby chciała się pozbyć natrętnego owada. – Terry! – krzyknęła, gdy zauważyła jego trzęsące się ciało. Wyrwała garść trawy i cisnęła mu w twarz. Dwoje dzieci schowanych za mężczyzną śmiało się teraz do rozpuku. Mała dziewczynka wskoczyła ojcu z radości na plecy. – Oj! – zawołał zrzucając córkę. – Wystarczy! Kobieta uśmiechnęła się widząc, jak jej mąż turla czteroletniego brzdąca po trawie. – Uważaj na jej ubranie, Terry. Zaraz będzie mokre. – Dosyć już tego dobrego, moja małpko – zwrócił się do dziecka. – Słyszałaś, co powiedziała mama. – Terry podniósł dziewczynkę i położył ją na kocu. Natychmiast rzuciła się w objęcia kobiety. – Zagramy w nogę, tato? – zapytał chłopiec, unosząc brwi w oczekiwaniu. – Dobra, Keith. Przynieś piłkę. Jest pod tylnym
siedzeniem. Siedmioletni chłopiec, gotów grać nawet w reprezentacji Anglii, a przynajmniej w drużynie West Ham, nie dał się prosić dwa razy. Szybko pobiegł do czerwonego samochodu, zaparkowanego na twardym skrawku ziemi niedaleko szosy. – Jak tu przyjemnie, Terry – westchnęła kobieta, pozwalając córce puścić się w pogoń za bratem. – Tak – odparł. – Powinniśmy częściej wyjeżdżać. Spojrzała na niego znacząco. – Moglibyśmy tak spędzać każdy weekend. To lepsze niż zwalnianie Keitha z lekcji w ciągu tygodnia. I dobrze byłoby zabrać dzieci od czasu do czasu do Southend. Tak lubią morze! Terry mruknął coś niezrozumiale. Nie chciał składać żadnych obietnic tylko dlatego, że był w dobrym nastroju. – Pospieszcie się, urwisy! – zawołał do dzieci. Wiedziała, że nie ma sensu dalej o tym mówić. – Jak sądzisz, kiedy wrócisz? – zapytała zmieniając temat rozmowy. – Kiedy związek na to pozwoli – wzruszył ramionami. – Nie wiadomo, jak się to wszystko skończy. To istny cud, że firma jeszcze się nie rozpadła. To już piąty spór w tym roku. – Szósty. W ubiegłym miesiącu mieliśmy strajk włoski. – Zastanawiam się, czy uda wam się wyprodukować
choć jeden samochód w tym roku? – żachnęła się kobieta. – Daj spokój, Hazel. Nie mogę przeciwstawiać się związkowi. – Wszyscy musicie się podporządkować, nieprawdaż? Jesteście nieźle stuknięci. – Dzięki związkowi będziemy mieli więcej pieniędzy. I lepsze warunki. – A co zrobicie, jeśli nie pozostanie wam już ani jeden zakład? Jeśli Amerykanie się wycofają? – Bzdura. Do tego nigdy nie dojdzie. – Nie bądź taki pewny, Terry. Przez chwilę siedzieli w milczeniu, trochę zagniewani. – Przynajmniej – powiedział w końcu Terry – mam więcej czasu dla dzieci. Hazel prychnęła pogardliwie. Dzieci właśnie wracały; chłopiec kopał piłkę, a dziewczynka podbiegała i rzucała się na nią. Terry wstał i podszedł do nich. Wybił piłkę spod brzucha dziewczynki, a ta zapiszczała z radości. Hazel spojrzała z uśmiechem na wesołą gromadkę i przestała myśleć o strajkach, związkach i weekendach poza miastem. – Leniuch – stwierdziła łagodnie i nadal uśmiechała się patrząc na męża popisującego się żonglerką. – Okay, stawaj na bramce – rzekł Terry do chłopca, którego twarz przybrała natychmiast wyraz niezadowolenia.
– Zawsze mam stać na bramce! Czy nie możemy raz się zamienić, tato? – Dobra, ale wtedy, gdy strzelę ci trzy gole. Stań między tymi drzewami. Chłopiec odszedł wolnym krokiem i ustawił się między dwoma grabami. Trzymał ręce na biodrach i obserwował ojca, który zachowywał się z nonszalancją bożyszcza tłumów. Dziewczynka próbowała odebrać piłkę, ale odsunął ją. – Ty nie grasz, Josie. Nie jesteś w tym dobra. Terry kopnął piłkę tak, żeby znalazła się w odpowiedniej odległości, a potem podbiegł i mocno strzelił do prowizorycznej bramki. Keith z równą siłą przyłożył kopa i po chwili przeleciała jak strzała tuż obok ojca. – A teraz patrzcie i podziwiajcie! – zawołał Terry. Pobiegł za piłką i upadł na plecy, próbując ją zastopować. Hazel wraz z dziećmi roześmiała się widząc, jak Terry podnosi się z ziemi z ponurym wyrazem twarzy. – No dobra – zwrócił się do Keitha. – Sam się o to prosiłeś. Teraz uważaj! Starannie ustawił piłkę, cofnął się o parę kroków, następnie podbiegł i strzelił z całej siły w światło bramki. Josie dziarsko podskoczyła, próbując złapać piłkę, ale ta przeleciała wysoko nad nią. Chłopiec – starszy i bardziej doświadczony – zrobił zręczny unik, śmignęła mu tylko nad głową. Liście zaszeleściły, gdy zniknęła w gęstej
kępie krzewów. – Oj, tato! – jęknął Keith. – Terry, nie tak mocno – dodała z wyrzutem Hazel. – Przynieś ją, synku – rzucił Terry zupełnie nie zmieszany. Ale Keith usiadł po turecku najwyraźniej naburmuszony. – Ja ją przyniosę, tatusiu! – wykrzyknęła Josie i popędziła w stronę krzewów. – Terry, uważaj, żeby nie zniknęła ci z oczu – zaniepokoiła się Hazel. – Nic jej nie będzie. Piłka nie poleciała zbyt daleko. – Terry przeciągnął się i popatrzył na otaczającą zieleń. – Do diabła z cholerną robotą! – mruknął do siebie. Josie popatrzyła uważnie na zarośla, ostrożnie przekroczyła wąski przesmyk i zaczęła zanurzać się w gęstwinie, rozglądając się w prawo i lewo za zaginioną piłką. Cały czas słyszała ostrzegający głos matki, ale dalej przedzierała się przez chaszcze, skoncentrowana na poszukiwaniu zguby. Gdy wreszcie zauważyła cel swoich poszukiwań leżący spokojnie pod krzewem, zapiszczała z radości. Przyspieszyła, krzywiąc się, gdyż gałęzie drapały ją w nogi. Zrobiwszy ostatni desperacki krok, dotarła do piłki. Przykucnęła, by po nią sięgnąć. Nagle coś ciemnego poruszyło się w mrocznej gęstwinie. Opuszkami palców dotknęła piłki i błyskawicznym ruchem przyturlała ją do siebie. Przycisnęła ją mocno do piersi i już zamierzała wstać, gdy zauważyła zwierzątko. Schyliła nisko głowę,
by lepiej mu się przyjrzeć. Zapomniała nawet o piłce i odłożyła ją na bok. Zaczęła czołgać się, nie zważając na wilgotną ziemię, która pobrudziła jej ręce i kolana. W półmroku dostrzegła czarne, zastygłe w bezruchu puszyste stworzenie. Miało dwa małe, blisko osadzone, żarzące się ślepia. Czekało najwyraźniej, aż się do niego zbliży. – Dobry piesek! – zawołała radośnie Josie. – Chodź tutaj. Chodź. Gruba gałąź zagrodziła jej drogę. Próbowała ją odsunąć, ale nawet nie drgnęła. Wyciągnęła rękę, by pogłaskać główkę zwierzątka. Podłużny łebek poruszył się nagle, a potem wyciągnął do przybliżających się palców. Dziewczynka zachichotała, rozradowana przyjaznym gestem zwierzątka. Jeszcze bardziej przywarła do gałęzi i wyprostowała rękę, by dotknąć puszystego ciałka. Ciepły oddech stworzenia ogrzał jej dziecięcą dłoń. Nagle przeraził ją trzask łamanych gałęzi. Odruchowo cofnęła rękę. – Josie? – usłyszała za sobą zatroskany głos ojca. – Gdzie jesteś? – Tutaj jestem, tatusiu – odpowiedziała. – Znalazłam pieska. Terry odgarnął gałęzie i zobaczył córkę klęczącą w błocie. Obok leżała mokra biała piłka. Josie popatrzyła na niego roziskrzonym wzrokiem. – Nie chciałbym być w twojej skórze, kiedy matka zobaczy, w jakim jesteś stanie. – Schylił się, by wziąć ją
na ręce. – Tam jest piesek, tatusiu. Czy możemy go zabrać do domu? Ojciec Josie utkwił wzrok w ciemnym zakamarku, ale zwierzątka już nie było. Ognista kasztanka galopowała wyznaczoną drogą. Dosiadał jej jeździec ubrany w nienaganny jasnobrązowy mundur i ciemną dżokejkę. Charles Denison, jeden z zarządców Lasu Epping, miał w ten piękny październikowy poranek powody do zadowolenia. Tę porę roku lubił najbardziej: zielone, żółte i brązowe barwy jesieni przydawały lasowi nowego życia, drzewa mieniły się grą kolorów. Opadające liście oddawały teraz ziemi swoje życiodajne soki, wtapiając się w nią. Gleba chłonęła złocisty dywan rozpościerający się na leśnym podłożu. Rześkie powietrze pobudzało do życia. Najwspanialsze było jednak to, że ludzie się wreszcie stąd wynieśli. Rozległe lasy, bujne łąki i faliste pola uprawne dawały wytchnienie tysiącom londyńczyków i mieszkańcom pobliskich zurbanizowanych rejonów. Hordy hałaśliwych niedzielnych turystów niszczyły leśną ściółkę, napawały lękiem płochliwe zwierzęta, dewastowały drzewa i krzewy. Ludzie uważali te ogromne połacie ziemi za swoje. Naiwnie sądzili, że utrzymują tę ziemię płacąc podatki. Wcale tak jednak nie było. To prywatne pieniądze pozwalały utrzymać owo leśne sanktuarium.
Na szczęście owi pseudoturyści przestali się teraz pojawiać; zostawili las dla prawdziwych miłośników, tych, którzy kochali naturę za jej spokój i surowe piękno. Chwała Bogu, że zniknęły rozwrzeszczane dzieciaki i głośne tranzystory. W weekendy, niezależnie od pogody, nadal było pełno ludzi, ale to można było jakoś przeżyć. Dni powszednie, takie jak ten, stanowiły prawdziwą przyjemność. Denison zatrzymał konia i przyjrzał się uważnie świeżym śladom na pniu brzozy. Chyba jakieś niewielkie zwierzę zdarło korę, odsłaniając jasne nagie drewno. Denison lekko ścisnął boki konia i skierował go bliżej drzewa. Wiewiórki, powiedział do siebie, cholerne szkodniki, chociaż mają takie śliczne puszyste ogonki. Gdyby to zależało od niego, zastawiłby na nie pułapki albo wyłożył truciznę. Popielate wiewiórki na ogół wczesnym latem ogryzają pnie drzew, by dostać się do soczystych warstw pod szorstką korą. Drzewa często obumierają od takich zabiegów, zwłaszcza gdy są obgryzane ze wszystkich stron. Laicy nie wiedzą, że te niewinnie wyglądające gryzonie mogą stanowić prawdziwą plagę. Z pewnością nie zrobiła tego ruda wiewiórka. Ta odmiana została wyparta przez popielate wiewiórki wiele lat temu i od tego czasu ich liczba wzrastała w niewiarygodnym tempie. Tego roku jednak zaczęła niewiarygodnie gwałtownie spadać. Odciągnął konia od brzozy, unosząc jego łeb znad soczystej trawy. Wyjechał z powrotem na drogę i
rozglądał się w poszukiwaniu śladów dalszych zniszczeń. Nagły szmer po lewej stronie sprawił, że ponownie się zatrzymał. Zarośla wzdłuż drogi zatrzęsły się raptownie, po czym zastygły w niepokojącym bezruchu. Zdarzało się, że pojawienie się człowieka w lesie przerażało zwierzęta, często też atakowały się wzajemnie i to właśnie sprawiało, że las tętnił życiem. Nagłe, niemal spazmatyczne drganie liści i prawie niesłyszalny pisk nasunęły Denisonowi podejrzenie, że małe leśne zwierzątko padło ofiarą silniejszego. Nie odczuwał współczucia. Takie były prawa natury, ale leśniczego niezmiernie ciekawiło, kto tu jest ofiarą, a kto katem. Cmoknął na konia i znów lekko ścisnął jego boki. Koń postąpił w stronę zarośli, potem się zatrzymał; jego kark i nogi zesztywniały. Wtem jakby wszystko zamarło, z lasu nie dochodził żaden szmer. – No, dalej, panienko – powiedział Denison zirytowany niespodziewaną reakcją kasztanki. Ale koń ani drgnął. Obserwował zarośla rozszerzonymi ślepiami. Denison zaczął się powoli niecierpliwić niezrozumiałym zachowaniem konia. Był to bez wątpienia lęk. Leśniczy czuł wzrastające napięcie zwierzęcia. Znał konie, znał ich nastroje i wiedział, że zwierzę szykuje się do ucieczki. – Przestań, Bettino. Nie ma powodu do obaw – starał się mówić do klaczy jak najłagodniej, głaszcząc ją po długim karku. Bettina należała do spokojniejszych zwierząt. Nawykła do życia w lesie, rzadko kiedy wpadała
w popłoch. – Uspokój się, mała. Inaczej nie ruszymy. Koń przestępował z nogi na nogę i odwracał gwałtownie głowę od gęstych, teraz zastygłych w bezruchu zarośli. Leśniczy ściągnął wodze w prawą stronę i mocno naciskając łydką bok zwierzęcia, próbował skierować go na drogę i oddalić się od groźnych zarośli. Wtedy koń wyrwał do przodu. Żaden odgłos nie dochodził z chaszczy, ani jeden liść nie drgał, ale narastające napięcie w końcu wybuchło i klacz czmychnęła. Dudniąc kopytami, ryła drogę, odrzucając daleko za siebie grudy ziemi. Denison mocno ściągnął wodze, naprężył nogi w strzemionach, odchylił całe ciało do tyłu próbując rozpaczliwie zapanować nad szaleńczym galopem kasztanki. Jej przerażenie było jednak silniejsze. Spłoszony koń pędził drogą, a gałęzie niebezpiecznie ocierały jeźdźcowi twarz. Popuścił cugli, dając klaczy pełną swobodę, by później – gdy już całkiem się zmęczy – móc lepiej nad nią zapanować. Minęli drzewa i Denison po cichu podziękował Bogu; przed nimi rozpościerała się otwarta przestrzeń. Koń podążał w stronę zielonych pól, a leśniczy drżał, żeby tylko się nie potknął. Ponownie ściągnął wodze i poczuł, że zwierzę, znalazłszy się na otwartym terenie, nieco się uspokoiło. – Prrr, panienko! Zatrzymaj się! Prrr, Bettino! – Denison starał się nie wykrzykiwać słów, ale trudno mu było zachować spokój. Sam był bliski paniki.
Niespodziewane zagłębienie sprawiło, że koń się potknął, ale zdołał utrzymać równowagę pomimo skręconej nogi. Słaniając się mknął dalej, jakby wspomagany impetem dzikiego galopu, który unosił jego potężne ciało. Nagłe wybicie z rytmu rzuciło jednak leśniczym do przodu, prawie do głowy zwierzęcia. Rozpaczliwie uczepił się długiej szyi, ale nogi wyskoczyły ze strzemion i zsunął się z siodła. Miał szczęście, ponieważ dotknąwszy stopami ziemi, nie puścił karku zwierzęcia. Przywarł doń mocno; opór, jaki stawiała butom trawa, a jeszcze bardziej jego własny ciężar pozwoliły powoli wyhamować. Zwierzę zaczęło stopniowo zwalniać, dostawać skurczy i wywracać oczami. Z pyska i nozdrzy ciekła mu piana. Ciało kasztanki lśniło od potu, gdy próbowała zrzucić z karku swego pana. – Już dobrze, dobrze, moja panienko – wysapał Denison, po czym westchnął z ulgą – był cały i zdrowy. Puścił konia i dalej łagodnie mówił do niego głaszcząc po głowie. Nie tak łatwo było uspokoić Bettinę. Denison zobaczył, że ma skręconą nogę. Gdy przytulił policzek do pyska zwierzęcia mówiąc, że wszystko będzie dobrze, zauważył jakieś poruszenie na pobliskiej trawiastej skarpie. Odsunął się od konia i utkwił w niej wzrok. Przetarł z niedowierzaniem oczy i jeszcze bardziej je wytrzeszczył. Ale wizja zniknęła. – Zostanę potępiony – jęknął cicho. W tej części lasu nie powinno być jeleni. Trzymano je
w specjalnym rezerwacie po drugiej stronie, w Theydon Bois, w bezpiecznym miejscu, z dala od samochodów i ludzi. Były to szczególnie cenne zwierzęta, zwłaszcza teraz, w okresie rui. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat liczba tych zwierząt zmniejszyła się tak gwałtownie, że postanowiono zrobić możliwie wszystko w celu ich ochrony. Dziwny był widok jelenia, swobodnie biegającego po lesie w tych stronach, a cóż dopiero – jelenia białego! Minęło trzydzieści lat, odkąd po raz ostatni widziano go w Lesie Epping. Denison głęboko wierzył w przesądy i dobrze znał prawa rządzące lasem. Poczuł się nieswojo, gdyż wiedział, że nagłe pojawienie się białego jelenia – to zły omen.
ROZDZIAŁ DRUGI Samochód zaczął zwalniać w miarę zbliżania się do laboratoriów. Na drodze leżały świeżo opadłe liście. Gdy skręcił w długą, krętą alejkę podjazdową, prowadzącą do ogromnego budynku z czerwonej cegły, zaczęły one tworzyć wzorzyste, kolorowe dywany. Była to przyjemna lokalizacja na siedzibę firmy zajmującej się profilaktyką, kontrolą i tępieniem szkodników. Lucas Pender zamyślił się: ten dom położony w samym sercu Surrey, otoczony dziesięcioma akrami krzewów, drzew i polan, najbardziej nadawałby się dla emerytowanych generałów. Wygląd budynku raczej nie wskazywał, że może się w nim mieścić firma, zajmująca się głównie zwalczaniem gryzoni. W Ratkill – tak brzmiała jej nazwa – opracowywano także różne metody usuwania korników i suchego murszu, impregnowania drewna przed butwieniem i jego konserwacji. Firma dostarczała na rynek własne produkty, ale słynęła głównie z eksterminacji szczurów – działalności, która od kilku lat rozwijała się nadzwyczaj intensywnie. Krwawa masakra, jakiej dokonały szczury cztery lata wcześniej w Londynie, uczyniła z takich firm prężnie rozwijający się przemysł. Ratkill stała się największą i najbardziej cenioną wśród nich. Kiedy wybuchła zaraza, Pender jako entomolog opracowywał metody konserwacji drewna. Napisał wiele
prac na temat życia owadów, co przysporzyło mu nieco prestiżu. Był także współtwórcą encyklopedii, co z kolei przysporzyło mu nieco gotówki. Jego firma mieściła się w owym czasie w Hudderfield, miał więc szczęście, gdyż uniknął koszmarnej inwazji gryzoni na Londyn i w rezultacie – ewakuacji. Była to nowa odmiana monstrualnych czarnych szczurów, które zostały w końcu zagazowane, po ich wcześniejszym wywabieniu z podziemnych kryjówek za pomocą urządzeń ultradźwiękowych. Wydawało się, że niebezpieczeństwo minęło, mimo iż później doszło do kilku mniejszych lub większych potyczek z tymi gryzoniami, które w jakiś sposób uciekły. Trudno jednak było przekonać całą opinię publiczną, że tak jest w istocie, gdyż choroby przenoszone przez szczury spowodowały śmierć setek ludzi. Wielu też zostało rozszarpanych na kawałki, pożartych żywcem. Jak wykazało dochodzenie, bezpośrednio odpowiedzialnym za tę tragedię był minister spraw wewnętrznych i, mimo że sam został rozszarpany przez szczury, nikt nie mógł mu wybaczyć niedbalstwa. Postanowiono, że coś takiego już nigdy się nie powtórzy. Sprawdzono i zdezynfekowano wszystkie kanały, tunele, przejścia podziemne, magazyny i piwnice, a te, które mogłyby stanowić potencjalne zagrożenie – zburzono. Była to operacja na niespotykaną skalę, kosztująca podatników miliony, ale nikt się nie skarżył. To wszystko, co się stało, było bowiem zbyt przerażające, żeby zapomnieć. Największą ulgę – mimo pewnej przewrotności czy
nawet perwersyjności tego faktu – dało się odczuć wraz z pojawieniem się brązowych szczurów. Były one zawsze wrogami czarnych i do tej pory gatunkiem dominującym. Zostały jednak wyparte przez nową odmianę rattus rattus, czarnych szczurów, które stały się nie tylko silniejsze, ale i przebieglejsze. Powrót szczura brązowego był dobrym znakiem. Świadczył o tym, że czarne naprawdę zostały zwyciężone, a z tymi mniejszymi stworzeniami łatwiej można było sobie poradzić. „Szczurzy” biznes rozkwitał w całej pełni, powstało wiele firm, wprowadzono bezwzględny obowiązek natychmiastowego powiadamiania lokalnych władz w wypadku zauważenia jakichkolwiek śladów szkodników, firmy zaś zobowiązane były do przeprowadzania inspekcji i zarządzania kwarantanny. Ministerstwo Rolnictwa i Departament Ochrony Środowiska współdziałały z różnymi firmami, ale Ratkill – dzięki determinacji Stephena Howarda – miała podpisany z rządem największy kontrakt. Ten młody badacz odegrał podczas panowania zarazy wielką rolę w ostatecznym zwycięstwie nad szczurami. Jego energia i znajomość przedmiotu pozwoliły mu w okresie oblężenia zawrzeć wiele znajomości w kołach rządowych. Pender podejrzewał, że te szczególne kontakty w ministerstwach bardziej pomogły Howardowi w karierze niż jego faktyczne umiejętności biologa i organizatora. Byli starymi przyjaciółmi z czasów studenckich. Pender miał trzydzieści jeden lat, był o rok starszy od
Howarda. Obaj studiowali zoologię na uniwersytecie, ale po zrobieniu dyplomów ich bliska znajomość urwała się. Każdy z nich poszedł własną drogą, poświęcając się czemu innemu. Czasem tylko dzwonili do siebie i spotykali się raz do roku. Wkrótce jednak po zdławieniu zarazy, kiedy miasto zostało oczyszczone i życie wróciło do normy, odnowili kontakty i Howard zaprosił Pendera do Londynu. Howard był już dyrektorem zakładu naukowo– badawczego w firmie Ratkill, której interesy rozwijały się bardzo pomyślnie dzięki nowemu intratnemu kontraktowi rządowemu. Ponadto inne kraje również przekazywały firmie prowizje, ponieważ strach, który ogarnął Anglię, rozprzestrzenił się na cały świat. Howard potrzebował odpowiednich ludzi i to szybko, a Pender miał swoje powody, by związać się z tą firmą. Niebawem został specjalistą do walki z gryzoniami – potocznie zwanym szczurołapem. Z pracą tą wiązało się spore ryzyko i dlatego była nieźle wynagradzana. Pender szybko opanował sposoby wykrywania i tępienia szczurów. Pogłębił swoją wiedzę na ich temat, między innymi o cyklu życiowym, zwyczajach i upodobaniach. Zapoznał się też z działaniem różnego rodzaju środków gryzoniobójczych. W pierwszym roku jego pracy w Ratkill wykryto tylko trzy grupy czarnych szczurów i poradzono sobie z nimi dość szybko. Nikt dokładnie nie wiedział, w jaki sposób udało się gryzoniom przetrzymać działanie fal ultradźwiękowych, które powinny je wywabić do
wypełnionych gazem zamkniętych pomieszczeń. Przypuszczano, że straciły orientację w podziemnych korytarzach. Z ogromną ulgą stwierdzono, że reprodukcja szczurów została zahamowana. Urządzenia do emisji fal dźwiękowych spowodowały bowiem szczególne spustoszenie u szczurzych matek, wysuszając im sutki, co z kolei spowodowało śmierć głodową nowo narodzonych. Stada, na które natrafiono, były stare i półmartwe z wycieńczenia. Te sztuki, które schwytano, wkrótce zdechły. Wielu biologów głosiło teorię, że ich komórki mózgowe ulegały ciągłemu niszczącemu działaniu fal dźwiękowych wysokiej częstotliwości. W rezultacie nastąpiły u nich zaburzenia rytmu biologicznego. Teoria ta wydawała się całkiem sensowna. Przerażające było to, że nowa odmiana szczurów, która została w końcu pokonana, stanowiła mutację. Prawdopodobnie zoolog nazwiskiem William Bartlett Schiller nielegalnie przywiózł jednego lub kilka szczurów z pewnej wyspy w pobliżu Nowej Gwinei. Na owej wyspie przeprowadzano próby nuklearne. Kryjówkę mutantów odkryto w piwnicy starego domu, w pobliżu londyńskich doków, którego właścicielem był za życia ów zoolog. Pozwolił stworzeniu (lub stworzeniom) skrzyżować się ze zwykłym szczurem okrętowym lub – jak go powszechnie nazywano – czarnym szczurem, dając tym samym początek nowej rasie. Po śmierci Schillera znaleziono w jego pracowni rozprawy poświęcone skutkom promieniowania i mutacjom, jak również
opatrzone rysunkami dokładne opisy sekcji zwłok gryzoni. Sprawa ta odbiła się głośnym echem w mass mediach i nawet w całości opublikowano wyniki dochodzenia rządowego, a jednak... Pender podczas swoich licznych późniejszych rozmów ze Stephenem Howardem miał wrażenie, że coś zostało zatajone. Zaparkował audi i wszedł do budynku. Pomachał recepcjonistce ręką na powitanie. – Jak było w Cheshire? – zapytała go. – Chłodno – wyszczerzył zęby. – Czy Stephen Howard jest u siebie? – Tak, ale zaraz wychodzi. Przyjeżdża delegacja z Ministerstwa Rolnictwa i będzie ją oprowadzał po laboratoriach, a potem zabierze na lunch. – W takim razie spróbuję go teraz złapać. Pender wszedł po schodach na górę, a następnie ruszył długim korytarzem na tyły budynku. Gdy otworzył drzwi, powitał go stukot maszyny. – Jak się masz, Jean. Czy on jest? Sekretarka Howarda podniosła wzrok znad maszyny i posłała Penderowi promienny uśmiech. – Witaj, Luke. Jak się udała podróż? – Nie najgorzej – odparł automatycznie. Spojrzał w stronę drzwi gabinetu dyrektora zakładu naukowo– badawczego i uniósł brwi. – Och, nie ma go – poinformowała Jean. – Zszedł do laboratoriów, żeby sprawdzić, czy wszystko jest we wzorowym porządku. Przyjeżdżają dziś...
– Wiem, faceci z Ministerstwa Rolnictwa. Potwierdziła skinieniem głowy. – Zostawię tylko u siebie teczkę i postaram się go znaleźć. Chciał się chyba ze mną spotkać. – Tak. Zaplanował dla ciebie nowy wypad. – Chryste Panie, dopiero co wróciłem! Jeszcze nie zdążyłem napisać raportu. – Myślę, że to krótka podróż, Luke. Pender westchnął. – I to ma mnie pocieszyć. Jak z narzeczonym? – Tak sobie. Popołudnie mam wolne. Możesz mnie zaprosić na lunch. – Zastanowię się – wyszczerzył zęby i szybko dał nura za drzwi, by uniknąć uderzenia długopisem rzuconym w jego stronę. Wracał korytarzem tłumiąc chichot, lecz nieco się skrzywił, gdy usłyszał za sobą niezbyt parlamentarne wyrażenie. W dużej pracowni zakładu naukowo– badawczego zastał dwóch kolegów. Dwóch innych przebywało w różnych stronach kraju sprawdzając informacje o pojawieniu się szkodników, a szósty zrezygnował miesiąc wcześniej śmiertelnie przerażony małymi, kosmatymi bestiami. Mężczyźni – jeden tak jak on entomolog, a drugi biolog – skinęli głowami na przywitanie i dalej stukali na maszynach. Tak jak wielu innych nie cierpieli papierkowej roboty, ale wiedzieli, że bez niej obejść się nie mogą, i chcieli jak najprędzej mieć ją z głowy. Pender
otworzył teczkę, wyjął z niej kilka kartek z nagryzmolonymi notatkami i położył je na biurku. Następnie opuścił pomieszczenie i udał się na poszukiwania Stephena Howarda. Przechodząc przez laboratoria znajdujące się na niższym piętrze zatrzymywał się od czasu do czasu obok klatek ze szczurami i myszami. Regularnie dozowano gryzoniom różne trucizny, by sprawdzić, jak na nie zareagują. Stąd wiele z nich sprawiało wrażenie sennych, inne zaś wydawały się aktywne – ślepia im błyszczały, żądne wolności wkładały pyski między cienkie metalowe pręty. Pender zwrócił też uwagę na kilka generatorów ultradźwiękowych ustawionych obok siebie. Przysyłali je producenci z całego świata w nadziei, że uzyskają atest firmy Ratkill. Większość z nich bardziej skupiała się na problemie wywabiania szkodników z budynków, niż na ściąganiu ich do wewnątrz, i uważała swoje urządzenia za nieocenione w oczyszczaniu sklepów, fabryk i innych budynków. Podszedł do technika, który uważnie studiował system wewnętrzny generatorów. – Co dobrego słychać? – zagadnął go. Zaskoczony pracownik podniósł wzrok. – O, pan Pender! Dzień dobry. Nie zauważyłem pana. – Pochylił się bardziej, by uważniej przyjrzeć się urządzeniu. – Nie, żadne z nich nie wydaje się wystarczająco dobre. Mają zbyt niską częstotliwość. Myślałem, że przynajmniej ten japoński model będzie
efektywny, ponieważ ma zmienny zakres i stosunkowo wysokie maksymalne natężenie dźwięków. Ale szczury nawet do tego przyzwyczajają się po krótkim czasie. – Jaki ma zasięg? – zapytał Pender. – Około trzech tysięcy stóp kwadratowych. Ma okresowy nadajnik, który na jakiś czas ogłupia bestie. Osiemnaście kiloherców – to częstotliwość, której te parszywce najbardziej nie cierpią, podobnie jak ludzie, tacy jak pan i ja. Kłopot ze szczurami polega na tym, że one zbyt szybko się przystosowują, więc po jakimś czasie nawet ta częstotliwość przestaje je dręczyć. – Ale przez pewien ograniczony okres działa? – Tak – skinął głową technik. – Przez krótki okres – tak. – I urządzenie ultradźwiękowe przywabia je? – Zgadza się. Sprawdziło się w swoim czasie w Londynie. Wcześniej nie korzystano z niego, więc szczury nie miały okazji, żeby się przyzwyczaić do dźwięku. Dlatego właśnie udało się je zniszczyć za pierwszym razem. – Kilka uciekło... – Nie na tyle dużo, żeby się niepokoić. Poza tym – one również zostały wykończone. – Ale gdyby żyły i rozmnażały się, mogłyby wytworzyć w sobie mechanizmy obronne przeciwko falom dźwiękowym? – Tego nie można wykluczyć. Na myśl o tym Pender wzdrygnął się. Londyn swego
czasu był o włos od wielkiej tragedii. – Czy pan Howard jest tu gdzieś w pobliżu? – Przechodził tędy z panem Lehmannem jakieś dwadzieścia minut temu. Powinni być teraz na tyłach, w zagrodach. Pender zostawił technika przy pracy i opuścił laboratorium, ostrożnie zamykając za sobą drzwi. Potem wszedł do pomieszczenia, u którego wejścia widniał napis: „Uwaga! Trucizna!” Po kilku chwilach poczuł w nozdrzach gryzący zapach słomy i szczurzego łajna. Mijał klatki, w których leżały ogromne, ciemne, pozwijane cielska. W odpowiednich miejscach umieszczono pojemniki z pokarmem zawierającym różnego rodzaju trujące mieszanki. Szczury były szczególnie wrażliwe na nietypowy smak i zapach, dlatego też sporządzenie odpowiedniej receptury nie było sprawą łatwą. Ponadto, by uśpić ich czujność, przez pewien okres należało im dawać zwykły pokarm. Odpowiednia mieszanka mogłaby okazać się niezwykle cenną bronią w walce z gryzoniami. W budynku nie było ludzi. Pender pomyślał, że Howard oraz główny biolog, Mike Lehmann, wyszli na zewnątrz. Z ulgą opuścił to miejsce przesycone zapachem śmierci. Żwirowa ścieżka zaprowadziła go do części ogrodowej, a stamtąd na trawiaste pole. Zobaczył sylwetki dwóch mężczyzn, zaglądających do szerokiej zagrody. Gdy podszedł, odwrócili się do niego. Wydawało się, że przynajmniej Lehmann był zadowolony z jego
przybycia. Kontakty służbowe ochłodziły nieco przyjaźń Howarda i Pendera. „Pender – myślał Howard – czasem zapomina, że pracuje dla dyrektora, a nie wraz z nim”. – Cześć, Luke – powiedział. – Cześć, Stephen! Cześć, Mike – rzekł na powitanie Pender, zachowując odpowiednią hierarchię. – I co będzie dalej, Luke? – zapytał Lehmann, jak zwykle żądny dyskusji. Właściwie to Mike’owi Lehmannowi bardziej należało się stanowisko dyrektora zakładu naukowo-badawczego – był znacznie starszy od Howarda i pracował w Ratkill od ponad piętnastu lat. Mimo to zdawał się nie okazywać niechęci młodszemu koledze, którego kiedyś przyjmował do pracy. Czasem jednak Pender zauważał pewne lekceważenie w jego głosie, ilekroć omawiał ze swoim przełożonym jakiś szczególny problem techniczny. – No cóż, one są bez wątpienia wyjątkowo odporne na próby wytępienia – odparł Pender, opierając się o ogrodzenie. – Co do tego nie ma żadnych wątpliwości. – A więc to się rozszerza? – wtrącił z niepokojem Howard. Pender popatrzył na dyrektora i nie po raz pierwszy zdziwił się, jak upływający czas odciska swoje piętno na jego rysach. Nie, nie – to nie tylko sam Howard starał się sobie dodać powagi, lecz również miały na to wpływ przerzedzone włosy, uporczywie zaczesywane do tyłu, wypielęgnowany siwy wąsik, a nawet ciężkie okulary, które stale nosił. „Brakuje ci jeszcze tylko fajki”
– pomyślał Pender i ponownie skoncentrował się na temacie rozmowy. – Tak, z pewnością się rozprzestrzenia – przyznał. – Jak dotąd tylko w hrabstwach Montgomeryshire, Shropshire, Nottinghamshire, Gloucestershire i Kent występowały szczury odporne na truciznę, nie licząc, oczywiście, paru miejsc w Danii i Holandii. – I naszych laboratoriów – dodał Howard. – Tak, ale tutaj hodowano je specjalnie, by były odporne. Te stworzenia uodporniają się w sposób naturalny. W każdym bądź razie zauważono je teraz w hrabstwie Cheshire, parę zaś tygodni temu odkryłem kilka grup w Devon. – Ale to nie był czarny szczur? – niemal z trwogą w głosie spytał Howard. – Nie, tylko zwykły, brązowy. Żadnych monstrów, ale sądzę, że już wkrótce będziemy potrzebować jakiejś nowej trucizny, jeżeli chcemy je mieć pod kontrolą. Pender spojrzał na ziemię wokół wybetonowanej zagrody. – Ktoś próbuje się tu dostać? – wskazał palcem na wykopane nory. – Tak, dzikie szczury z pól – wyjaśnił Lehmann. – Czują, że tutaj jest mnóstwo pożywienia, więc próbują dołączyć do swych oswojonych kuzynów. Cóż, życie w więzieniu może być szczytem marzeń. Beton sięga na głębokość dwóch stóp, więc mogą przedostawać się pod nim.
– Potrzebuję twojego raportu możliwie najszybciej – powiedział nagle Howard. – Lada chwila przybędą tu przedstawiciele ministerstwa. Szkoda, że nie będę im mógł przedstawić wyników twoich badań. Chyba nie poradzimy sobie bez zwiększenia dotacji rządowych. Wyglądał na lekko poirytowanego faktem, że Pender nie przyniósł przepisanego na maszynie raportu. – Daj mi trochę czasu, Stephen – Pender uśmiechnął się uprzejmie – żebym mógł przeanalizować fakty. Nie przypuszczałem, że zadowolą cię jakieś spostrzeżenia zrobione na gorąco. – Ależ, oczywiście, Luke. Przepraszam. Nie chciałem być nieprzyjemny, ale to jest tak ważne, że może zadecydować o naszej działalności w najbliższych latach. – Hm, nie sądzę, żeby maszyny pomogły rozwiązać wszelkie problemy. Słuchając tych szorstkich słów Lehmanna, Pender domyślił się, że jest to punkt sporny między dwoma mężczyznami. – Jeszcze za wcześnie, żeby o tym mówić, Mike. – Howard nawet nie próbował ukryć irytacji. – Wciąż otrzymujemy nowe generatory, a każdy wydaje się lepszy od poprzedniego. – O ile mi wiadomo, nasz dział produkcyjny poświęca temu wiele czasu, korzystając z najlepszych pomysłów innych producentów. Twarz dyrektora poczerwieniała z gniewu. – Siedzimy w tym biznesie, żeby robić pieniądze,
Mike. Jeśli wyjdziemy z efektywnym urządzeniem, wówczas rząd wyłoży dodatkowe fundusze na produkcję masową. – Ale tylko w wypadku, gdy to urządzenie będzie naprawdę efektywne. Luke, co sądzisz o truciznach lub urządzeniach ultradźwiękowych? Pender nie miał ochoty wdawać się w dyskusję, zwłaszcza że nie znał odpowiedzi. – Nie wiem, Mike. Nasze trucizny są coraz mniej skuteczne, więc może generatory stanowią jedyne wyjście. Moim zdaniem należy zintensyfikować badania nad samym systemem komunikowania się szczurów. Wiemy, że wytwarzają one ultradźwięki i mają zdolność echolokacji. Zastosowanie odpowiednich urządzeń byłoby chyba skuteczniejsze od wszelkich środków niszczących ich układ wewnątrzwydzielniczy. – Ale alfa-chloraloza, kumader i chlorofacinon nie zostały jeszcze na nich w pełni przetestowane – zauważył Lehmann. – Nie, ale będą – przerwał Howard. – Obecnie szukamy wszelkich możliwych sposobów. Luke – spojrzał na Pendera – kiedy mogę spodziewać się twojego raportu? – Chciałem dziś nad nim popracować, ale Jean powiedziała, że szykujesz dla mnie kolejny mały wypadzik? – Co takiego? Och tak, byłbym zapomniał. Przepraszam, chciałem wysłać kogoś innego, ale Kempson i Aldridge poprawiają właśnie dla mnie swoje
raporty i nie chciałbym ich teraz odrywać, a Macrae i Nolan udali się na północ. Tylko ty jesteś jako tako wolny. – W porządku, nic się nie stało. O co zatem chodzi? – Po drugiej stronie Londynu znajduje się Ośrodek Ochrony Przyrody. Widziano tam ślady szczurów, prawdopodobnie zwykłych gryzoni. Uważają, że nie ma powodu do obaw, ale – zgodnie z prawem – musieli to zgłosić. Chciałbym, żebyś jeszcze dzisiaj tam pojechał. – Z pewnością mógłby zbadać tę sprawę ktoś inny. Na przykład – lokalne władze. – Obawiam się, że nie. Londyn nadal jest najbardziej zagrożonym obszarem. Kontrakt z rządem zobowiązuje nas do wysyłania ekspertów do miejsc, które znajdują się w promieniu trzydziestu mil od Londynu – z których zasygnalizowano problemy z gryzoniami. – Dlaczego nie wezwali nas wtedy, kiedy zaczęło się to całe zamieszanie z truciznami? – wtrącił Lehmann, najwyraźniej wzburzony. – Spowodowało ono wzrost odporności tych bestii – amatorzy, podający nieodpowiednie dawki, sprawili, iż szczury wytworzyły mechanizmy obronne. – Nie uznali tego za duży problem i nadal zresztą tak sądzą, ale nie chcą się narażać. – Gdzie jest więc ten ośrodek? – spytał Pender. – Nigdy o nim nie słyszałem. – Istnieje już od pewnego czasu – odparł Howard. – Znajduje się w zielonej strefie, zaczynającej się gdzieś na
peryferiach wschodniego Londynu – w Lesie Epping.
ROZDZIAŁ TRZECI Wielebny pastor Jonathan Matthews obserwował dwóch mężczyzn zasypujących grób i w myślach odmawiał własną modlitwę za nieboszczkę. Jego parafia była nietypowa, ponieważ większość członków stanowili „leśni ludzie” w szerokim tego słowa znaczeniu – tak naprawdę bowiem niewielu pracowało w samym lesie. Wielki obszar leśny otaczały ze wszystkich stron dzielnice podmiejskie. W jego obrzeża wdzierały się nowe zabudowania. Nie dalej niż dziesięć mil od tych miejsc znajdowało się centrum miasta, w którym można było dostać lepiej płatne zajęcie. Niektórzy spośród mieszkańców nadal uprawiali ziemię, ale pozostała ich już tylko rozproszona garstka. Praca była tu żmudna i przynosiła niewielkie zyski. Kilku leśniczych wraz z rodzinami uczęszczało do kościoła w High Beach. Z wdzięcznością przyjmował ich kolatorstwo. Owi Stróże lasu, jak ich wolał nazywać, stanowili swego rodzaju plemię. To surowi ludzie. Większość hołdowała niemal wiktoriańskim zasadom, a ich miłość do lasu i zwierząt godna była podziwu. Wyczuwał, że szorstkość tych ludzi wynika z warunków życia. Stałe obcowanie z naturą i ciągła walka, by uchronić las przed wpływami cywilizacji, odciskały surowe piętno na ich obliczach i zachowaniu. Ci ludzie nie byli jednak powszechnie rozumiani. Kościół Świętych Niewiniątek był starą budowlą z
szarą, wymagającą generalnego remontu, kamienną wieżą. Mały budynek, o nieco zabytkowym wyglądzie, rzadko kiedy zapełniał się po brzegi. Wielebny Matthews był pastorem od niepamiętnych czasów. Głęboko odczuwał teraz stratę tak wiernej parafianki, jaką była pani Wilkinson. Jeszcze w wieku siedemdziesięciu ośmiu lat należała do najaktywniejszych członków kościoła. Nigdy nie opuszczała niedzielnej mszy i porannej modlitwy. Jej oddanie wobec potrzebujących, nawet w późniejszych latach życia, stanowiło wspaniały przykład prawdziwego chrześcijaństwa. Na ceremonię pogrzebową, która odbyła się godzinę wcześniej, przybyło wielu parafian; pani Wilkinson należała do osób powszechnie uwielbianych w tej społeczności. Teraz jednak niewielki, przylegający do kościoła, cmentarz był opustoszały. Pozostali na nim tylko wielebny Jonathan Matthews i dwóch grabarzy, którzy miarowo zagłębiali łopaty w miękkim kopcu usypanym obok otwartego grobu. Głuchy, monotonny odgłos grudek ziemi, spadających na wieko trumny, wywoływał dreszcze w wątłym ciele pastora. Był to dźwięk ostateczny, symbolizujący kres ludzkiej wędrówki i niezależnie od tego, jak bardzo pastor przekonywał swoje owieczki o szczęściu po śmierci, on sam nie mógł uwolnić się od lęku. Wątpliwości pojawiły się w późniejszym wieku. Wiara Jonathana Matthewsa pozostawała kiedyś
niewzruszona, a miłość do ludzi – niezachwiana, nawet w ciężkich czasach. Teraz jednak, gdy zbliżał się już do kresu wędrówki, dręczyły go złe przeczucia. Dawniej sądził, że rozumie, a przynajmniej potrafi patrzeć z dystansem na niedoskonałości natury ludzkiej. Od pewnego jednak czasu jego ciało stawało się coraz bardziej kruche, podobnie jak wiara. Mówiono, że ludzkość osiągnęła wyższy etap w swoim rozwoju, a mimo to okropności zdarzały się nadal. Nawet świat stawał się coraz okrutniejszy. Co prawda, przezwyciężył już chęć osądzania innych, ale to zamiast wzmocnić w nim wiarę, podkopało ją, czyniąc go podatnym na zranienia i mniej odpornym na pokusy. Pytanie, jakie często zadawali pastorowi skrzywdzeni parafianie, brzmiało: „Jak dobry Bóg mógł dopuścić do tego szaleństwa?” Odpowiadał im wtedy, iż niezbadane są wyroki opatrzności, ale w ostatecznym rozrachunku dobro zwycięży i ci, którzy wytrwają w wierze, zostaną wynagrodzeni. Te słowa dodawały im nieco otuchy, a teraz – również i jemu. Na takich ludzi, jak pani Wilkinson i jego zmarła ukochana żona, z pewnością czekała wieczna nagroda, gdyż uosabiali dobro, które wciąż istniało. Ciężki odgłos ziemi, spadającej na drewnianą skrzynię, w jakiś sposób niszczył ten ideał, nadawał śmierci brutalny wymiar. A jeśli ich Bóg nie był taki, jakim go sobie wyobrażali? Otarł dłonią czoło i zadrżał lekko. Parafianie nigdy nie powinni dowiedzieć się o tych wątpliwościach –
potrzebują bowiem silnego przewodnictwa. Te obawy pozostaną jego tajemnicą. Modlitwa pomoże mu je rozwiać. Zaszkodził mu upływ czasu, to wszystko. Odzyska dawną wiarę, przezwycięży grzeszne myśli, i to wkrótce. Zanim sam umrze. Dwóch robotników oddychało ciężko – zadanie było już prawie wykonane. Odwrócił się, nie chcąc dalej patrzeć na płytkie wgłębienie, na ostatnią łopatę ziemi, odciskającą się na grobie niczym pieczęć śmierci. Powiódł wzrokiem po cichym, zalanym słońcem cmentarzu. Ciągły szum otaczających drzew uspokajał pastora, tłumiąc odgłosy pracy grabarzy. Zaczął się jednak zastanawiać, czy to czasem nie ten szum działa na niego tak przygnębiająco. Miał wrażenie, że ktoś go obserwuje. A może był to skutek psychicznego zmęczenia? Może dlatego właśnie wydawało mu się, że setki par oczu, ukrytych w cieniu liściastych drzew, patrzą na niego, przenikają ciało i duszę? Potrząsnął głową, wiedząc, że musi stłumić w sobie to okropne uczucie, zanim się zupełnie rozstroi. A jednak w lesie od kilku godzin zdawała się panować jakaś inna atmosfera. Żaden z parafian nie wspomniał o tym, ale w ich oczach pastor zauważył pewien niepokój, gdy spoglądali w zarośla. Skierował się w stronę pobliskich chaszczy, spoglądając w mroczne miejsca. Zauważył dziwne poruszenie. Nie, nie, to tylko paprocie zadrżały na łagodnym wietrze. Musi otrząsnąć się z tego ponurego
nastroju, musi wziąć się w garść. Las Epping i jego mieszkańcy byli dla pastora wszystkim. Kochał las. Dlaczego więc wydawał się mu teraz taki groźny? Brian Mollison był czterdziestoletnim, barczystym mężczyzną, który nienawidził własnej matki i odczuwał wstręt do dzieci, które uczył. Gdyby się ożenił – gdyby matka pozwoliła mu się ożenić – być może pozbyłby się swoich problemów. Miłość i seksualne zaspokojenie mogłyby stłumić lub przynajmniej osłabić jego nienaturalne skłonności, choć nie było to wcale takie pewne. To wszystko zaczęło się w późnym okresie dojrzewania. Udało mu się jednak zachować dla siebie odkrycie tej dziwnej skłonności. Opustoszałe, ciche miejsca były najlepsze – najbezpieczniejsze. Ale w miarę upływu lat coraz mniej mu się podobały. Czegoś w nich brakowało. W końcu uświadomił sobie czego – ryzyka, oczywiście ryzyka. A ściślej mówiąc, podniecenia, jakie wiąże się z ryzykiem. Problem jego polegał na tym, że lubił pokazywać swoje ciało, a konkretnie – narządy płciowe. Początkowo zadowalał się obnażaniem genitalii w zacisznych miejscach, ale okazało się, że w obecności większej liczby ludzi jest to bardziej podniecające. Odkrył to pewnego dnia w nowej szkole, w której został zatrudniony jako nauczyciel wychowania fizycznego. Matka – „ta głupia krowa” – zapomniała zwęzić gumkę w jego spodenkach
gimnastycznych. Kiedy chciał właśnie pokazać chłopcom – to była męska szkoła – jak trzydzieści razy można kucnąć i skoczyć do góry bez utraty tchu, spodenki ześlizgnęły się do kolan, odsłaniając wszystko ku uciesze uczniów. Od tej pory w najgorszym razie mógł stać się obiektem prześladowań w tej szczególnej szkole. Zastosował wobec uczniów ostre sankcje dyscyplinarne. Rozgniewał się bardziej po to, by pokryć zakłopotanie, niż wyładować się na chłopcach; gdy podciągnął spodenki, uświadomił sobie, że to, co się stało, sprawiło mu rozkosz, jaką już nieraz odczuwał obnażając się w nie uczęszczanych miejscach. Może nawet jeszcze większą. Na szczęście, nie wzbudził podejrzeń: po prostu spodenki były zbyt luźne, a okazana później surowość rozwiała jakiekolwiek wątpliwości. Ponieważ zależało mu na pracy, dzięki której mógł utrzymać siebie i na pół kaleką matkę – „tę zidiociałą sukę” – przez wiele lat był bardzo ostrożny z ujawnianiem swoich perwersyjnych skłonności, i nawet najmniejsza aluzja, że mógłby pod jakimś względem być osobliwy, oznaczałaby natychmiastowy koniec kariery. On sam nie uważał swoich upodobań za osobliwe. Traktował je raczej jako hobby. Stanie w zatłoczonej kolejce podziemnej w godzinach szczytu w luźnym płaszczu nieprzemakalnym, w którym były dziurawe kieszenie, przyprawiało go niemal o orgazm. To, że tylko cienka warstwa materiału oddzielała
jego naprężony do ostateczności organ od ciała kobiety, przyciśniętej do niego, tak go podniecało, że uginały się pod nim kolana. Musiał się kontrolować, by nie sapać zbyt głośno. Często kobiety zdawały sobie sprawę z tego, co się dzieje. Wyraźnie czuły dotyk jego twardego penisa, ale zazwyczaj oblewały się rumieńcem i na najbliższej stacji wysiadały lub odwracały się, posyłając mu wzgardliwe spojrzenie, co zresztą wcale go nie peszyło. Bezczelnie patrzył im w oczy. Grube rysy, krótko ostrzyżone włosy, wydatne szczęki i nieco wykrzywiony nos – pamiątka z bokserskich czasów – zawsze zwyciężały. Nie należał do ludzi, których by można łatwo usadzić. Kina też były dobrym miejscem; siedział w ciemności z rozpiętymi spodniami, z płaszczem przełożonym przez kolana, który gotów był odsunąć w odpowiedniej chwili. Publiczne szalety nie wzbudzały w nim większego podniecenia. Owszem, stawał nieraz przy muszli z penisem w ręku, ale przeszkadzała mu obecność innych mężczyzn, wykonujących tę samą czynność normalnie czy też dwuznacznie. Dwa razy był zaczepiany i to go naprawdę przeraziło. Dobrym miejscem były perony, jeśli udawało mu się znaleźć samotną kobietę na opustoszałej ławce. Stawanie przed nią i obserwowanie, jak jej ciało zamiera ze strachu, stanowiło nie lada przyjemność, powolne zaś odchylanie płaszcza sprawiało niewiarygodną radość. Oczywiście, musiał szybko się ulatniać, ale to również nieźle go
rajcowało, przyprawiając o dodatkowy dreszczyk emocji. Po jakimś czasie zaprzestał już obnażania się w pociągach. Owszem, przez pewien okres było wspaniale. Na każdej stacji przesiadał się do coraz to innego wagonu, znajdując wreszcie przedział z samotną kobietą. Zazwyczaj każda z nich drętwiała z przerażenia i – zanim zdążyła wszcząć alarm – udawało mu się wyskoczyć na najbliższej stacji. Ale pewnej nocy przerażona pasażerka wpadła w piekielną histerię! Omal co nie wyskoczył przez okno ze strachu! Błagała o litość, co wcale nie przeszkodziło jej szarpnąć nagle za hamulec bezpieczeństwa. Gdy pociąg raptownie zahamował, runął na nią. Na zawsze zapamiętał jej przeraźliwy krzyk. Jezu Chryste! Ten wrzask mógłby niejednego wpędzić do grobu! Musiał wtedy wyskoczyć z wagonu. Poharatał sobie kolano i kuśtykając zanurzył się w ciemność. Miał szczęście, że nie wpadł pod koła nadjeżdżającego z naprzeciwka pociągu. Udało mu się uciec, ale miał kawał drogi do domu. Tej nocy bał się już bowiem korzystać z usług brytyjskich kolei. Po tym incydencie przez dwa tygodnie nie wychodził na zewnątrz. Był zbyt roztrzęsiony. Matka – „to wstrętne stare pudło” – podniosła lament i chciała wezwać doktora, sądząc, że jest naprawdę chory. Wyjaśnił jej jednak, że jest tylko wyczerpany i za kilka dni znów dojdzie do siebie. Kiedy jednak rekonwalescencja przedłużyła się o następny tydzień, wróciła do typowego dla niej gderania i
lamentowania. W końcu nie wytrzymał i z przyjemnością udał się do szkoły. Czasem zastanawiał się, skąd taka wątła, mała kobieta czerpie energię na te swoje nie kończące się tyrady. Czasem zastanawiał się też, czy czegoś nie podejrzewa. Nieraz przecież jakoś dziwnie patrzyła na niego. Ale nie – to niemożliwe. Zawsze był ostrożny, zawsze po każdej wyprawie starannie oczyszczał wewnętrzną stronę płaszcza. Ona po prostu starzała się i coraz bardziej niedołężniała – to wszystko. Bała się, że ją opuści. Ów incydent sprawił, że stał się jeszcze ostrożniejszy. Zaczął unikać zamkniętych przestrzeni, w których stosunkowo łatwo mógł zostać schwytany. Jego ulubionym miejscem stał się Las Epping. Dziwił się sobie, dlaczego nie korzystał z niego wcześniej. To było takie naturalne. Istniało tu tak wiele zakątków, gdzie głupie kobiety przechadzały się ze swoimi psami albo młode panienki jeździły konno, albo dzieci grały w piłkę – tak wiele gęstych krzewów i drzew, wśród których można się było ukryć lub zaczaić. Oczywiście, należało uważać na leśniczych (niektórzy z nich nie nosili mundurów) i wozy policyjne, często patrolujące rzadko uczęszczane szlaki. Ale mężczyzna w dresach raczej nie wzbudzał podejrzeń. To miejsce było wręcz wymarzone dla jego szczególnej skłonności – raj dla ekshibicjonistów. Ponadto było tu zdrowe powietrze, mógł więc łączyć przyjemne z pożytecznym. Pozostawił samochód, rozklekotanego morrisa 1100,
na poboczu głównej drogi. Jazda z Leytonstone, w którym znajdował się jego mały domek z tarasem, zajęła mu nie więcej niż dziesięć minut. Miał wolne popołudnie i postanowił skorzystać z łaskawej aury: wystawanie i obnażanie się na ulewnym deszczu nie było zbyt przyjemne. Zresztą podczas złej pogody trudno było znaleźć świadków, a robienie tego tylko dla samego siebie odbierało niemal całą przyjemność. Zeszłej zimy strasznie się przeziębił. Dzisiejszy dzień był odpowiedni dla wycieczkowiczów i spacerowiczów. Chociaż zapewne niewiele osób będzie kręciło się po lesie, to z pewnością jednak znajdzie się jakaś znudzona gospodyni wraz ze swym bachorem. Trzeba tylko uzbroić się nieco w cierpliwość. Wstrzymał oddech i nagle pojął, że jego wytrwałość może zostać już wkrótce wynagrodzona. W oddali ukazała się sylwetka kobiety, która spacerowała całkiem sama! Między nimi rozpościerała się polana, ale kobieta skręciła na ścieżkę w stronę drzew. Znał tę dróżkę; wiedział, że przebiega wśród gęstych drzew i krzewów. Gdyby się pośpieszył, mógłby okrążyć polanę, zanurzyć się w gęstwinę i znaleźć przed kobietą w upatrzonym punkcie przy szlaku. W takich chwilach, podobnie jak podczas ucieczki, potrafił być szybki, bardzo szybki. Wystartował, a podniesiony penis niczym strzałka wskazywał drogę. Trzymając się w znacznej odległości od samej ścieżki, starał się jak najszybciej i najciszej dobiec do
celu. Gdyby kobieta usłyszała go lub zobaczyła biegnącego, mogłaby zawrócić. Kiedy uznał, że już ją znacznie wyprzedził, zwolnił i skręcił w stronę wąskiej dróżki. Niebawem znalazł idealną kryjówkę: naprzeciw miejsca, w którym ścieżka rozwidlała się. Cudownie! Zaraz powinna się tu pojawić! Zaskoczy ją całkowicie! Przykucnął w krzewach, z trudem łapiąc oddech po szaleńczym biegu. Zauważył z rozczarowaniem, że erekcja jakby nieco zmalała. Drobnym zabiegiem szybko skorygował usterkę, ale dostał jeszcze większej zadyszki. Na szczęście płuca po chwili zaczęły pracować wolniej, bardziej miarowo. Kiedy kobieta się ukazała, Mollison zamarł z wrażenia: to co zobaczył, przeszło jego oczekiwania. Wyglądała całkiem nieźle. Mimo że wciąż znajdowała się dość daleko, zauważył, że ma ładną figurę – zaokrągloną, ale nie grubawą, krótkie ciemne włosy, kształtne nogi. Wyglądała najwyżej na trzydzieści jeden lat. Trudno było z oddali dokładnie określić jej wiek, ale był pewien, że nie jest starsza. Wiedział już również, że jest ładna. Kobieta dochodziła do rozwidlenia i nagle z jakiegoś powodu zatrzymała się. Czyżby go zauważyła? Nie, to niemożliwe, zbyt dobrze się ukrył. Spoglądała w jakiś niezbyt odległy punkt po lewej stronie i zdawała się nasłuchiwać. „A niech to diabli! – pomyślał. – Naprawdę niezła!” To była jakby dodatkowa premia. Nieczęsto miał okazję spotykać takie cizie. Nie może więc zmarnować takiej okazji. Postanowił dać z siebie wszystko.
Starając się panować nad rosnącym podnieceniem, ściągnął przez głowę bluzę i położył obok na ziemi. Potem znów zaczął obserwować kobietę. Zbliżała się w jego stronę. Oblizał się i przełknął ślinę. Zatrzymała się ponownie. Tym razem on również usłyszał szelest dobiegający z krzaków, tuż obok kobiety. Mollison zmarszczył brwi i natężył wzrok. Musi być tam jakieś zwierzę. „No chodź tutaj, głupia krowo, to nie będzie bolało!” Szarpnął spodnie i ściągnął je do kostek, jednakże elastyczne ściągacze u dołu nie chciały przejść przez buty. Przez chwilę mocował się ze spodniami, klnąc w myślach na czym świat stoi. W końcu dał za wygraną. Nie było czasu. Jeszcze chwila, a kobieta skręci w inną ścieżkę! Teraz cały drżał, błyszczące krople potu obficie zrosiły jego muskularne ciało. Zaczął się podnosić, ale nagle upadł na plecy, gdyż spodnie zaplątały się w jakiś korzeń. Ostre liście zaszeleściły pod pośladkami. Podparł się mocno rękami i nie zważając na kłujące listowie, dźwignął się z ziemi. Domyślał się, że pewnie go usłyszała. Potem wyskoczył z ukrycia z rozpostartymi rękami i rozszerzonymi nogami na tyle, na ile mogły mu pozwolić zsunięte spodnie, z wyszczerzonymi zębami, wygiętymi do przodu biodrami, i z tryumfalnie wzniesionym narządem. Ale kobiety już nie było. Zauważył jej oddalającą się postać. Biegła ścieżką. Zdziwienie ustąpiło miejsca
rozczarowaniu i frustracji. Z wściekłością spojrzał na szybko kurczący się członek i zaklął. Dlaczego tak szybko zareagowała na hałas wywołany jego upadkiem? Głupia histeryczka! Nagle znów usłyszał szmer dochodzący z tego samego miejsca. Krzewy szeleściły, jakby coś się w nich poruszało. „O Boże, ktoś musiał się tam ukryć!” Podciągnął spodnie, pośpiesznie wrócił po bluzę i uciekł w przeciwnym kierunku. Dzieci zanurzały siatki z długimi trzonkami w mętnej wodzie i krzyczały do siebie z uciechy. Nieczęsto szkoła organizowała im lekcje w Ośrodku Ochrony Przyrody położonym w Lesie Epping. Była to dla nich wielka frajda. Żadne nie miało jeszcze jedenastu lat, niewiele z nich rozumiało znaczenie zajęć, które prowadził ośrodek na temat bogactwa form życia w lesie. Mając jednak na uwadze stale rosnące zagrożenie środowiska naturalnego uważano, że najważniejszym celem nie powinno być przekazywanie teoretycznej wiedzy, ale wzbudzanie szacunku dla praw przyrody. Dlatego właśnie ośrodek nazwano „Ośrodkiem Ochrony Przyrody”, a nie „Ośrodkiem Przyrodniczym”. Pomimo nacisków ze strony szkół podstawowych i college’ow, które przygotowywały uczniów przede wszystkim do przyszłych egzaminów, nauczyciele z ośrodka za główny cel swojej działalności uznali uświadomienie ekologiczne młodzieży. Jenny Hanmer była jednym z czworga nauczycieli ośrodka i to jej klasa zgromadziła się teraz nad wodą.
Ponieważ niemal cały staw otaczały drzewa, na jego dnie kłębiły się opadłe liście. Pokrywała je powstała w wyniku nagromadzenia się bakterii siarkowych sinawa piana, która sprawiała, iż głębiny były bardzo ciemne, a roślinność tworzyły głównie splątane wodorosty i kilka kępek zielenicy. Niemniej jednak w ubogiej w tlen wodzie żyły różnorodne żyjątka: wszy wodne, skąposzczety tubifex, przywry, larwy komarów i kijanki o długich ogonach, a także chrząszcze, wrotki oraz świerszcze wodne. Jenny omówiła w klasie wszystkie te stworzenia, a teraz chciała, żeby jej uczniowie sami odkryli je w naturze. Taki sposób poznawania świata był dla nich bardzo atrakcyjny, a oglądanie później okazów pod mikroskopem sprawiało im jeszcze większą frajdę. – Uważaj teraz! – Jenny krzyknęła do śmiałego dziewięciolatka, którego imienia nie pamiętała. Chłopiec niebezpiecznie pochylał się nad wodą, próbując złapać w siatkę ciekawie wyglądającego owada. Żałowała, że prawie nigdy nie miała możliwości lepiej poznać swoich uczniów. Co tydzień bowiem przyjeżdżała inna szkoła, a każda klasa liczyła od dwudziestu pięciu do trzydziestu uczniów. Niektóre starsze grupy miały dłuższe kursy i z nimi już można było nawiązać bliższy kontakt. Z młodszymi dziećmi – nie, choć były znacznie sympatyczniejsze. – Nic mi nie będzie, psze pani, zaraz go dosięgnę – odparł chłopiec, wyciągając mocno rękę. – Patrick, natychmiast się cofnij! – ostrym tonem
nakazała szkolna nauczycielka chłopca – niska, pulchna kobieta, której oczy zdawały się patrzeć zawsze gdzieś w inną stronę. Jenny mogłaby przysiąc, że słowa te skierowała do chłopca stojącego niewinnie w przepisowej odległości od brzegu. Winowajca, najwyraźniej rozczarowany, z niechęcią cofnął się o krok. – Teraz już nie uda mi się go złapać – stwierdził z wyrzutem. – Spójrzcie – powiedziała Jenny, wskazując na małego owada, który ślizgał się po powierzchni wody. – To wrotek wodny, ten o którym wam mówiłam w klasie. Zaraz zniknie nam z oczu. Robi się coraz chłodniej. Uśmiechnęła się do dzieci, które powiodły wzrokiem za jej palcem wskazującym i krzyknęły z radości, gdy zauważyły mknącego jak strzałka owada. Lubiła opowiadać o życiu różnych żyjątek w oderwanej od rzeczywistości atmosferze sal lekcyjnych, ale zajęcia na świeżym powietrzu, podczas których dzieci mogły same podpatrywać to życie – miały szczególną wartość. Pięć siatek natychmiast zanurzono w wodzie, by schwytać przerażonego wrotka. – Zostawcie go, dzieci – roześmiała się Jenny. – Szukamy zwierzokrzewa. Pamiętacie, co mówiłam wam o bezkwietnym i bezkorzennym glonie? To toczek – tak się właśnie nazywa. Zobaczymy, czy go rozpoznacie. Dzieci przestały dręczyć owada, który instynktownie uciekł na środek stawu. – No dalej, dzieci. Zróbcie to, o co was prosi panna
Hanmer! – zawołała raźno ich nauczycielka o rozbieganych oczach. Klasnęła w dłonie, by podkreślić wagę swych słów, i dzieci chichocząc rozproszyły się na błotnistym brzegu. – Trzymajcie się tylko tej strony! – zawołała z niepokojem Jenny. – Trzymajcie się tylko tej strony! – powtórzyła z naciskiem nauczycielka. – Dziękuję, panno Bellingham – rzekła Jenny, z trudem ukrywając rozbawienie. – One są bardzo grzeczne. Panna Bellingham uśmiechnęła się niepewnie, a jej oczy – jakby na przekór sobie – rozbiegły się w różne strony. – Trzeba ich stale pilnować – stwierdziła cierpko. Jenny pokiwała głową i oderwała wzrok od „nieposłusznych” oczu nauczycielki. – Wydają się zadowolone, że tutaj przyszły. – O, tak. To dla nich doskonała okazja do psocenia! – Panna Bellingham szybko zdała sobie sprawę, że popełniła gafę. – A poza tym to takie pouczające – dodała. – Jak długo pracuje pani w ośrodku, panno Hanmer? Jenny musiała się głęboko zastanowić – czas mijał tak szybko. – Myślę, że prawie rok, może osiem miesięcy. Wcześniej pracowałam w Ośrodku Botanicznym Hall Field w Dorking. – To musi być cudowne życie, moja droga – zachwyciła się panna Bellingham. – Szalenie interesujące.
– Tak, na ogół tak. Chciałam zostać geologiem, ale sama nie wiem, dlaczego zainteresowałam się ekologią. Nie, teraz tego wcale nie żałuję. – Jenny wsunęła ręce do kieszeni luźnej wełnianej kamizelki i rozejrzała się dookoła, by sprawdzić, czy żadnemu dziecku nic się przypadkiem nie stało. Panna Bellingham chciała już zadać kolejne pytanie, gdyż atrakcyjna młoda nauczycielka wzbudzała w niej coraz większą ciekawość (zastanawiała się, co takiego sprawiło, że wybrała ona niemal klasztorne życie w ośrodku), gdy nagle jej uwagę rozproszył krzyk dochodzący z lewej strony. – Psze pani, psze pani, niech pani spojrzy! – Jedno z dzieci, ciemnoskóry chłopiec, wskazywało palcem w kierunku zacienionego brzegu stawu. – Co to? Jenny i panna Bellingham spojrzały tam. Oczy pulchnej nauczycielki rozbiegły się i minęło kilka sekund, zanim znów udało jej się skupić wzrok na wskazanym punkcie. – Co to jest, panno Hanmer? – spytała. Jenny nie była pewna. Podeszła bliżej brzegu, by lepiej się przyjrzeć poruszającemu w wodzie obiektowi. – Widzę trzy, psze pani! – krzyknął bystry chłopiec. W pierwszej chwili Jenny pomyślała, że mogą to być szczury wodne, ale przypomniała sobie, że pływają one zazwyczaj pod powierzchnią wody i rzadko w takich grupach jak ta. Stworzenia, które teraz obserwowała, płynęły w szyku klinowym.
Kiedy znalazły się w słonecznej części stawu, widać było tylko ich spiczaste głowy wystające nad nieomal gładką powierzchnię wody. Nie zwracały uwagi na krzyki dzieci. Zmierzały prosto do celu – do lewego brzegu. Chłopiec, który pierwszy zobaczył stworzenia, podniósł gruby kawał zbutwiałej kory i cisnął nim w środek stawu, w miejsce, do którego właśnie dotarły. – Darren, ty łobuzie! – Panna Bellingham uznała postępek chłopca za oburzający. Jenny pomyślała, że dziecku przydałby się mocny klaps, ale szybko odwróciła wzrok od winowajcy i ponownie skierowała całą swoją uwagę na staw. Kora z głośnym pluskiem wylądowała tuż przed zwierzętami. Jenny odetchnęła z ulgą widząc, że żadne z nich nie zostało trafione. Zmieniły tylko kierunek i płynęły teraz ku zaciemnionemu brzegowi po przeciwnej stronie. Ich gładkie, ciemne łby przecinały mroczną wodę. Kiedy pojawiły się na drugim brzegu, Jenny otworzyła szeroko oczy. Rozpoznała stworzenia, ale coś jej mówiło, że się myli. Były zbyt duże. Długie, pokryte ciemną sierścią i ociekające wodą zwierzęta wydawały się zbyt duże jak na szczury! Na ich śliskich popielatoróżowych ogonach błyszczały krople wody. Nauczycielka wzdrygnęła się nagle z obrzydzeniem; ogony miały co najmniej jedną stopę długości. Nawet nie otrząsając się z wody, dwa stworzenia szybko zanurzyły się w gęstwinę. Trzecie, to które przewodziło, odwróciło się w stronę grupy ludzi,
znajdujących się po drugiej stronie stawu. Przykucnęło. Jenny przeszły ciarki po plecach – poczuła, że jest obserwowana. Niektóre dzieci zaczęły płakać. Młoda nauczycielka pochyliła się i przytuliła dziewczynkę stojącą tuż obok niej. Gdy po kilku sekundach podniosła wzrok, szczur, jeżeli ten stwór był rzeczywiście szczurem, zniknął. Wydawało się teraz, że las i staw zastygły w całkowitym bezruchu.
ROZDZIAŁ CZWARTY Pender mocno nacisnął pedał gazu zadowolony, że znów jest poza miastem. Droga z laboratoriów firmy Ratkill w Surrey prowadziła przez zapełnione samochodami centrum Londynu. Ciągła konieczność zatrzymywania się, ruszania, czekania, omijania wprawiła go w ponury nastrój. Nie żałował, że przeniósł się z powrotem na południe, ale często tęsknił za otwartymi przestrzeniami północy. Hudderfield stanowiło wspaniałą bazę wypadową do okolicznych hrabstw. Chociaż był mieszczuchem, potrafił zrozumieć ich surowe piękno. Być może lata, spędzone wśród zgiełku miejskiego życia, pozwoliły mu bardziej docenić spokój i ciszę, jakie panowały na wsi. Samochód nabrał szybkości, drzewa po lewej stronie zaczęły gęstnieć. Z każdą chwilą Pender czuł się coraz bardziej odprężony. Wkrótce pojawił się las. Niezbyt dobrze znał tę okolicę. Nowa szosa przecinała cały las, ale musiał w pewnej chwili skręcić. Jechał z prędkością siedemdziesięciu pięciu mil na godzinę. Gdy zobaczył przed sobą skrzyżowanie – zwolnił. Zauważył drogowskaz z napisem: „High Beach” i wjechał na wąską, krętą drogę. Korony drzew niemal splatały się tuż nad nimi, a jasne promienie słoneczne połyskiwały wśród kolorowych jesiennych liści. Poczuł, że po napięciu nie pozostało już śladu. Skręcił w kolejną wąską drogę, minął niewielki kościół i wtedy nagle
rozpostarł się przed nim wspaniały widok. Miał wrażenie, jakby samochód został przepchany przez komin. Po lewej stronie ujrzał rozległą, otoczoną wzgórzami zieloną dolinę. Niższe stoki porastał czteromilowy pas różnorakich drzew. Pod nimi rozciągały się osiedla. Tu i ówdzie słońce odbijało się od szyb. Zatrzymał się na chwilę, by ochłonąć. Nagła zmiana krajobrazu niemal go odurzyła. Jadąc zygzakowatą drogą, nie zdawał sobie sprawy, że wjeżdża na strome zbocze. Przypomniał sobie, że kiedyś, wiele lat temu, czytał o tym, jak formowały się faliste wzgórza Lasu Epping. Pod koniec epoki lodowcowej wielki kawał lodu ześlizgnął się do wschodniej Anglii i rozpadł na dwie części na wysokim brzegu, na północ od lasów. Każda z tych części, posuwając się do przodu, wyżłobiła dwie doliny po obu stronach i – jak kleszcze gigantycznego raka – ryjąc ziemię utworzyła poszarpane kontury. Ze swego punktu obserwacyjnego Pender mógł się przekonać o prawdziwości tej teorii. Kilka samochodów stało zaparkowanych na błotnistym poboczu. Pasażerowie i kierowcy patrzyli na krajobraz przez zamknięte szyby, tak jakby wyjście z metalowych kokonów i kontakt ze świeżym powietrzem mogły być szkodliwe dla zdrowia. Pender ruszył dalej wypatrując znaku, który by go skierował w stronę Ośrodka Ochrony Przyrody. Po prawej stronie, na szczycie trawiastego wzniesienia mieścił się zajazd – ogromna, odpychająca
budowla. Minąwszy ją, zauważył drogowskaz. Znów znalazł się na krętej drodze, tym razem bardzo krętej. Po przebyciu pewnej odległości miał wrażenie, że cofa się niemal do punktu wyjścia. Kiedy przejechał przez wąską bramę ośrodka, zobaczył niewielki, wysypany żwirem parking. Zatrzymał się na nim, wyjął mapę i uważnie zaczął ją studiować. Gdy skończył, wyszedł z samochodu. Na placyku w kształcie podkowy, wokół krótko przystrzyżonego trawnika, znajdowały się jednopiętrowe domki z białej cegły. Wstęga żwiru przecinała trawę rosnącą między parkingiem a szklanymi drzwiami wejściowymi, prowadzącymi do budynku po lewej stronie. Niskie domki nie miały okien, przynajmniej z jednej strony. Tabliczka, którą teraz dojrzał, informowała, że jest to część szkolna. Za głównym budynkiem stały – połączone pod kątem prostym – dwa rzędy bliźniaczych domków, podobnych do wypoczynkowych. Były tak samo ładnie i funkcjonalnie zaprojektowane jak część szkolna. Pender pomyślał, że są to kwatery mieszkalne dla personelu. Przed wyjazdem Stephen Howard powiedział mu parę słów na temat ośrodka, wyjaśnił, że mieszka w nim „wartownik”, jak powszechnie nazywano dyrektora, a także nauczyciele. W ciemności za ośrodkiem majaczyły drzewa, które sprawiały, że budynki wydawały się niższe, niż były w istocie. Żwirową ścieżką doszedł do głównego budynku. Na ścianach prostokątnego hallu wisiały gablotki, w których znajdowały się zdjęcia różnych zwierząt i roślin,
opatrzone w stosowne informacje. W hallu nie było nikogo. Spojrzawszy w prawo, zobaczył okienko recepcyjne. Schylił się i zajrzał do środka. W jednym końcu niewielkiego pomieszczenia kobieta w skupieniu pisała na maszynie, a bliżej okienka siedział mężczyzna i czytał jakąś książkę. Wyglądał młodo i zdrowo. Podniósł wzrok na Pendera. – Tak? Czym mogę służyć, sir? – Nazywam się Pender. Przyjechałem zobaczyć się z panem Miltonem. – Pender nauczył się zachowywać w swoim zawodzie dyskrecję: ludzie nadal nerwowo reagowali na szczurołapów. – Ach, to pan. Z firmy Ratkill, prawda? Pender uniósł brwi ze zdziwienia. Mężczyzna uśmiechnął się szeroko. – Wszystko w porządku. Tutaj nie mamy przed sobą tajemnic. Zaraz sprawdzę, czy jest u siebie. Młody człowiek odszedł i po chwili zjawił się ponownie. – Jest u siebie – oznajmił bez entuzjazmu. – Zaprowadzę pana. Niech pan wejdzie drzwiami obok recepcji. Pender skorzystał z tych wskazówek i znalazł się na korytarzu. – Nie wiem, czy tak naprawdę was potrzebujemy – stwierdził mężczyzna bez ogródek, gdy prowadził Pendera do swego pryncypała. – Widzieliśmy ślady gryzoni, ale jak do tej pory nie zrobiły nic złego.
Zgłosiliśmy ten fakt, bo tak nakazuje, tfu, nowe prawo, wie pan? Pender skinął głową i wszedł przez otwarte dla niego drzwi. Dyrektor Ośrodka Ochrony Przyrody stał za biurkiem z wyciągniętą na powitanie ręką. – Pan Pender? Nazywam się Alex Milton. Muszę przyznać, że firma Ratkill niewiele czasu potrzebowała, by przysłać tu kogoś. Pender potrząsnął podaną dłonią i usiadł naprzeciw. – Dziękuję, Will. – Milton zwrócił się do mężczyzny stojącego przy drzwiach. – Zobaczymy się nieco później i omówimy pewne sprawy związane z dzisiejszym wieczornym wykładem. – Czy napije się pan kawy? Pender czuł się, o dziwo, rześko, mimo długiej jazdy, ale powiedział: – Tak, chętnie. – Czy mógłbyś poprosić Jan, Will? – Oczywiście. – Will zamknął za sobą drzwi. Dwóch mężczyzn, siedzących po przeciwnych stronach biurka, spojrzało na siebie. Milton uśmiechnął się, wygodnie rozparł na krześle i jakby zapomniał o obecności szczurołapa. – Macie tu interesującą okolicę – przerwał milczenie pracownik Ratkilla. – O, tak! – zgodził się z entuzjazmem dyrektor. – Jak długo kieruje pan ośrodkiem? Milton zastanowił się przez moment, jego twarz nadal promieniała.
– Nieco ponad dwa lata. Sam Ośrodek Ochrony Przyrody został otwarty dopiero dziewięć lat temu. Jest więc jeszcze bardzo młody, podobnie jak i większość mego personelu. Z wyjątkiem mojej żony i mnie – dodał z pewnym zakłopotaniem. Pender uśmiechnął się uprzejmie, słysząc te słowa, wypowiedziane nie bez pewnej autoironii. Miał jednak nadzieję, że „wartownik” przejdzie zaraz do sprawy najważniejszej. – Niech pan mi powie o waszych problemach z gryzoniami – ponaglił go po dłuższej chwili. – Ależ oczywiście. Szkoda pańskiego cennego czasu. – Milton pochylił się do przodu, podparł rękami o blat biurka, a jego twarz przybrała poważny wyraz. – Tak naprawdę zaczęło się to wiele dni temu. – Dyrektor stara się mówić możliwie najspokojniej. – Nic szczególnego, tylko znaki, rozumie pan? – Jakie znaki? – Hm... – Delikatne pukanie do drzwi przerwało rozmowę. – Tak, proszę! – zawołał. Drzwi się otworzyły i niewysoka, szczupła dziewczyna w dżinsach i swetrze weszła do gabinetu, Trzymała w rękach tacę z kawą, cukrem i mlekiem. Postawiła ją na biurku. – To jest Jan – poinformował Milton, a dziewczyna poprawiła okulary w złotej oprawce, które zsunęły się jej na czubek nosa, gdy ustawiała tacę. Uśmiechnęła się nerwowo do Pendera. – Jan codziennie ratuje nas od
śmierci głodowej – zażartował dyrektor, gdy Pender odwzajemnił uśmiech – i przynosi galony kawy. Za rok ma zamiar zapisać się do college’u rolniczego, ale muszę powiedzieć, że byłaby z niej wspaniała mistrzyni patelni. Może uda nam się przekonać ciebie, żebyś została, co, Jan? Dziewczyna potrząsnęła przecząco głową i odparła spokojnym głosem: – Nie sądzę, panie Milton. – Wyszła z pomieszczenia ze spuszczoną głową, starając się ukryć zmieszanie. Pender pomyślał, że już dawno nie widział dziewczęcych rumieńców. – Mówił pan...? – zwrócił się do Miltona, gdy ten podawał mu filiżankę kawy. – Ja mówiłem? – O śladach gryzoni. – Ach, tak. Przepraszam. Tak – znaki, ślady. Widzi pan, tuż za budynkami szkolnymi znajdują się zagrody, w których trzymamy zwierzęta leśne. Dzieci uwielbiają oglądać różne okazy. Mamy tam króliki, zające, wiewiórki, a jeszcze do niedawna mieliśmy lisa. Jakiś czas temu, w nocy, zrobiono w zagrodach wyrwy. Pender nalał do kawy mleka, a potem spojrzał uważnie na dyrektora. – Czy zwierzęta zostały zabite? – Ależ nie, na Boga! Nic z tych rzeczy. Pender oparł się wygodnie. – Skradzione zostało tylko ich pożywienie. Gdy rano
przyszliśmy, zwierzęta były w stanie szoku. Wyobraża pan sobie – całe zdrętwiałe z przerażenia. Nawet nie próbowały uciekać przez dziury w siatce, wyszarpane przez nieznanego sprawcę. – Może zrobił je lis, którego tu trzymaliście. Mógł powrócić. Wiedział, że znajdzie tu pożywienie. – Och, nie. Ten lis zdechł. – W takim razie inny lis. – Niewykluczone. Wiemy, że w lesie żyje nadal około pięćdziesięciu lisów. Ale widzi pan, znaleźliśmy odchody i z pewnością nie były one lisie. – Czy zachowaliście je? Czy mógłbym zobaczyć? – Oczywiście. Po to pan tu przecież przyjechał. Za chwilę zaprowadzę pana do laboratorium. – Jaki miały kształt? – Podłużny, rzekłbym – wrzecionowaty. – Czy leżały w skupiskach? – Tak, niewielkich. Ze spokojnej twarzy Pendera Milton nie mógł nic wyczytać. – Czy coś jeszcze? – spytał szczurołap. – Zaraz za budynkami mamy szopę. Wyrzucamy tam wszystkie odpadki kuchenne. Wczoraj rano zauważyliśmy, że dół drzwi został przegryziony na wylot. – Tak – westchnął Pender. – Mogły to zrobić szczury. – Oczywiście. Ale musi pan wiedzieć, że znajdujemy się w samym sercu lasu i jesteśmy przyzwyczajeni do nocnych rabusiów. Ośrodek został zbudowany w taki
sposób, żeby zniechęcić nawet najwytrwalszych z naszych „przyjaciół”. Spód drzwi w szopie był wzmocniony metalową taśmą. Jeden z końców został całkowicie odgięty. Pender wolno popijał kawę, nadal zachowując kamienny spokój. – Metal był solidnie przytwierdzony do drzwi, panie Pender. Trzeba by silnego mężczyzny z łomem, aby go oderwać. – Muszę to obejrzeć. Czy wyłożyliście jakąś truciznę? – Nie. Uznaliśmy, że najlepiej będzie, jak wy się tym zajmiecie. Prawo nakazuje, żeby natychmiast po zauważeniu śladów gryzoni poinformować władze. Nadal nie mamy pewności, czy były to szczury, ale uznaliśmy te dwa niecodzienne wydarzenia za dostateczny powód do wszczęcia dochodzenia. Czyż nie mam racji? Pender skinął głową. Odstawił filiżankę na biurko i zaczął się podnosić. – Spojrzę na te odchody... Gwałtowne pukanie do drzwi przeraziło obu mężczyzn. Otworzyły się raptownie, zanim jeszcze dyrektor zdążył cokolwiek odpowiedzieć. Młoda kobieta, ubrana w drelich i luźną wełnianą kamizelkę, wpadła do gabinetu, a zaraz za nią mężczyzna o imieniu Will. Z trudem łapała oddech, oparła się dłońmi o blat biurka, a długie ciemne włosy opadły jej na twarz. Miltona zupełnie zamurowało. – Widziałam je – dziewczyna starała się mówić
spokojnie. – Były w jednym ze stawów... – Co takiego, Jenny? O czym ty mówisz? – Jenny widziała szczury – wyjaśnił z trwogą w głosie Will. Milton zerknął na niego, a potem z powrotem na kobietę. – Naprawdę? – Tak, tak – odparła z przekonaniem. – Jestem pewna, że to szczury, choć były ogromne. – Usiądź, Jenny, i opowiedz nam o wszystkim po kolei. – Dyrektor wskazał na krzesło, stojące naprzeciw Pendera. Dziewczyna usiadła i dopiero teraz zauważyła szczurołapa. – To pan Pender. Tak się składa, że przysłano go z Ratkill. Jestem pewien, że bardzo zainteresuje go to, co powiesz. Jenny Hanmer jest jedną z naszych nauczycielek. Pender spojrzał na nauczycielkę. Była bardzo atrakcyjna, nie wyglądała na typowego belfra. Odgarnęła włosy do tyłu i uśmiechnęła się lekko. Wciąż jeszcze była zbyt wstrząśnięta, żeby zwracać na niego większą uwagę. – A teraz, Jenny, opowiedz nam, co widziałaś – rzekł łagodnie Milton. – Zabrałam moją klasę nad mały staw, ten, który znajduje się u wejścia do Wake Valley Pond. Nie upłynęło więcej niż kilka minut, kiedy jeden z chłopców zobaczył płynące po stawie trzy zwierzęta. Początkowo nie miałam pewności. – Ale nie musiały to być koniecznie szczury –
stwierdził sceptycznie dyrektor. – Mogliśmy im się lepiej przyjrzeć, gdy wychodziły z wody. Chłopiec rzucił w nie czymś, więc zmieniły kierunek i wyszły na drugi brzeg. Widziałam więc je wyraźnie. – Ale tam jest raczej, hm, dość ciemno, prawda? Może po prostu widzieliście szczury wodne? – Tak w pierwszej chwili pomyślałam, ale one były zbyt duże. – Tak duże jak psy? – odezwał się Pender. – W ciągu ostatnich paru lat czarne psy nieraz wywoływały panikę, gdyż brano je za gigantyczne szczury. – Nie. Jestem pewna, że nie – odparła dziewczyna patrząc Penderowi prosto w oczy. – Miały długie spiczaste łby i długie różowe uszy. Ich ogony... były straszne. – Czy dzieci je widziały? – Tak, i ich nauczycielka, panna Bellingham. Nie wymyśliłam tego sobie, panie Pender. – Gdzie są teraz dzieci? – spytał dyrektor. Na jego twarzy pojawiło się zaniepokojenie. – Natychmiast przyprowadziłam je z powrotem. Panna Bellingham jest z nimi w sali numer dwa. Nic im nie będzie. Zbagatelizowałyśmy ten fakt mówiąc, że to nutrie. – I uwierzyły? – Pender wyszczerzył zęby. – Większość z nich – tak. Było tam dość ciemno. Nie jest to wcale takie nieprawdopodobne. Nutrie żyją
głównie w Norfolk i Suffolk, więc dlaczego niektóre z nich nie miałyby się zapuścić tu, na południe? Kilkoro dzieci miało jednak wątpliwości. – Myślę, że powinienem pójść do nich – uznał Milton, podnosząc się z krzesła – i coś powiedzieć. Byłoby niedobrze, gdyby zaczęły fantazjować na ten temat. – Być może uda nam się jakoś powstrzymać ludzi od przychodzenia do lasu? – zapytał Pender. – Powstrzymać? To niemożliwe! Czy wie pan, jaką powierzchnię zajmuje las? A co z tymi, którzy tu mieszkają? – Będą musieli się ewakuować. – Chwileczkę, panie Pender. Zastanówmy się. Najpierw lepiej sprawdźmy, czy te potwory naprawdę istnieją. – Milton spojrzał przepraszająco na nauczycielkę. – Nie, żebym ci nie wierzył, Jenny. Każdy przecież może się czasem mylić. – Nie pomyliłam się. To były szczury, długość ich ciała przekraczała dwie stopy. – Twarz nauczycielki przybrała stanowczy wyraz. – Tak, być może. Pan Pender zapewne zdoła to wyjaśnić. Po to tu właśnie przyjechał. Będę musiał poinformować nadzorcę. Z pewnością zechce się z panem widzieć. – Milton zwrócił się do Pendera. – Świetnie, ale najpierw chciałbym, żeby zaprowadziła mnie pani do tego stawu, panno Hanmer. Wszystkie oczy zwróciły się na Pendera.
– Czy sądzi pan, że jest to konieczne? – spytał z niepokojem Milton. – Te... zwierzęta – odparł Pender – niezależnie od tego, czy są to szczury, czy też nie, na razie jeszcze nikogo nie zaatakowały. Myślę, że niczym nie ryzykujemy, jeśli pójdziemy w to miejsce, w którym panna Hanmer widziała je po raz ostatni. Teraz są już pewnie gdzieś daleko. Być może udałoby nam się znaleźć jakiś dowód, który pozwoli na ich zidentyfikowanie. – Jak chcesz, Jenny – powiedział pojednawczo dyrektor. – Zaprowadzę tam pana Pendera – zaofiarował się Will. – Znam ten staw. – Dziękuję, Will – rzekła Jenny. – Dam sobie radę. Mogę dokładnie pokazać panu Penderowi miejsce, gdzie je widziałam. – Pójdę więc z tobą. – Nie, ty będziesz musiał się zająć klasą Jenny – wtrącił Milton. – Naprawdę nie chciałbym, żeby dzieci lub ich nauczycielka zorientowali się, że mamy tu jakiś problem. – Ale panna Bellingham... – zaczęła Jenny, lecz Milton jej przerwał. – Znam pannę Bellingham dość dobrze. Nie sądzę, żeby na jej wzroku można było polegać. Czyż nie mam racji, Jenny? – Ależ, panie Milton... – Jenny przez chwilę nie wiedziała, co powiedzieć.
– Jenny, proszę – dyrektor uniósł dłoń. – Pozwól, że ja to załatwię, a ty pójdź z panem Penderem, dobrze? Nauczycielka wstała, spojrzała na szczurołapa i opuściła pomieszczenie. Milton uśmiechnął się niepewnie, Pender wyszedł za dziewczyną. Była w połowie wąskiej, żwirowej ścieżki, gdy ją dogonił. – Proszę poczekać, panno Hanmer – chwycił ją za ramię i niemal natychmiast puścił, gdy spojrzała znacząco na jego dłoń. – On ma rację. Te sprawy wymagają wielkiej ostrożności i mogą spowodować wybuch paniki, jeśli nie ma się do nich odpowiedniego podejścia. – Ale ja je widziałam – stwierdziła stanowczo. – Nikt w to nie wątpi. Najpierw jednak trzeba wszystko sprawdzić, zanim zacznie się bić na alarm. Przyspieszyła kroku. Szedł obok niej po trawniku. – Niech pani zrozumie. Od czasu zarazy ludzie wpadają w popłoch zarówno z powodu prawdziwych, jak i wyimaginowanych szczurów. Te, które na ogół znajdowaliśmy, okazywały się normalne – były czarne lub brązowe, ale nie gigantyczne. Najczęściej te zwierzęta pochodziły z zupełnie różnych gatunków. Złe oświetlenie, złudzenia optyczne, nadmierna nerwowość – to wszystko ma niemały wpływ na prawidłową ocenę sytuacji. Ta sprawa staje się tak intrygująca jak UFO. – Nie jestem nadmiernie nerwowa. Nie mam też zbyt bujnej wyobraźni ani nie wierzę w latające talerze. – W takim razie jest pani zdrowsza ode mnie.
– Być może. Uśmiechnął się po tak sarkastycznej odpowiedzi. Zatrzymała się i spojrzała mu w oczy. – Przepraszam, panie Pender... – Luke. – Luke? – Skrót od Lucas. – Lucas? – powtórzyła z uśmiechem. – To nie moja wina. Zostałem poczęty podczas miesiąca miodowego w pewnym miejscu na południu Włoch, w Lucanii. Roześmiała się głośno. – I tak miałem szczęście. Mogli przecież pojechać do Ramsgate. Rozpromienił się, gdy dziewczyna ponownie się roześmiała. – Mówisz trochę tak, jak bohaterowie kiepskich westernów. – Niektórzy ludzie w ten sposób traktują mój zawód i ja się trochę tak czuję. – Okay, przepraszam, Luke. Nie chciałam cię urazić. – Nie ma sprawy. Przeżyłaś szok. – Mówiłam prawdę. – Jenny zmarszczyła brwi. – Nie pomyliłam się. – A więc sprawdźmy, dobrze? Znowu ruszyli i nauczycielka spojrzała na buty Pendera. – Będziesz miał okropnie mokre nogi.
– W samochodzie mam kalosze i starą skórzaną kurtkę. W tym zawodzie muszę być przygotowany na to, że mogę się ubabrać – wskazał na swoje audi i skierowali się w stronę samochodu. – Jak to się stało, że zainteresowałeś się szczurami? – zapytała go, gdy otwierał bagażnik i sięgał po kalosze. – Nie określiłbym tego jako zainteresowanie – odparł. – Po prostu samo życie. Byłem entomologiem do czasu, aż pewien mój stary przyjaciel pracujący w Ratkill powiedział, że kontrola nad gryzoniami – to przyszłość. Wielkie pieniądze i szczurów zawsze pod dostatkiem. Jej początkowa rezerwa zaczynała powoli topnieć. Ludzie w kontaktach z nim zachowywali na ogół ostrożność ze względu na zawód, jaki wykonywał. Nie zmieniło się to nawet wtedy, gdy on i jego koledzy zostali okrzyknięci bohaterami z powodu ogromnego ryzyka, jakie musieli ponosić. W tej dziewczynie wyczuwało się jednak jakby wrodzoną nieufność, chyba rzadko kiedy brała cokolwiek za dobrą monetę. A może po prostu była nieśmiała... – I jest tak naprawdę? Czy jest to rzeczywiście przyszłość? Zdjął płaszcz i z tyłu samochodu wyjął krótką, znoszoną skórzaną kurtkę. – Jest to teraz duży biznes, ale myślę, że z czasem lęk przed szczurami minie. – Chyba ludzie nieprędko zapomną o tym, co się stało w Londynie.
– Tak, z pewnością. Tylko, że to był wybryk natury. W końcu zapomną. – Chyba, że znów się powtórzy. Nic nie odpowiedział, tylko sięgnął jeszcze po dwie pary dużych, zrobionych z mocnego materiału rękawic. Spojrzała na niego ze zdziwieniem. – To tylko profilaktyka – wyjaśnił. – Jeśli jakimś cudem wpadniemy na twoich „przyjaciół”, dadzą ci pewne zabezpieczenie. – Zauważył strach w jej oczach. – Nic się nie martw. To naprawdę tylko profilaktyka. Gdybym sądził, że istnieje jakiekolwiek realne zagrożenie, kazałbym ci teraz włożyć cały kombinezon ochronny. Nic złego się nie stanie. – Chciałabym w to wierzyć. On również chciał, by tak było. – O tam, po drugiej stronie stawu – Jenny wskazała na przeciwległy brzeg. Pender spojrzał uważnie w tamtym kierunku. – Musimy pójść w tamto miejsce – stwierdził – żeby dokładnie się mu przyjrzeć. Nauczycielce nie spodobało się to zbytnio, ale podążyła za nim. Szli brzegiem, ich buty zanurzały się w głębokim błocie. W drodze włożył ciężkie rękawice i kazał Jenny zrobić to samo. Zarośla były tu gęstsze. Musiał odsuwać gałęzie, by zrobić przejście i uważnie patrzeć pod nogi. Jenny stąpała tuż za nim. – Sądzę, że już niedaleko – powiedziała, spoglądając przez ramię w stronę brzegu, z którego wyruszyli, żeby
sprawdzić, gdzie się znajdują. – Spójrz, połamana trzcina. To stamtąd się wynurzyły. Pender bardzo ostrożnie zbliżył się do tego miejsca i przykucnął. Spojrzał badawczo na błoto. Wykrzywione ślady pazurów wyjaśniały wszystko. – Zobaczmy, dokąd prowadzą – pochylony nisko nad ziemią ruszył przez zarośla, ale wkrótce wyprostował się. – Trop się tu urywa. Zbyt wiele opadłych liści. – Chciałabym już wracać. Pender popatrzył na dziewczynę. Stała tuż za nim. Zdrętwiała z przerażenia, niespokojnie rozglądała się na wszystkie strony. Jej twarz pobladła. – Co się stało? – spytał. – Nie czujesz? Las... jest nieruchomy. Ta uwaga zdziwiła go, ale gdy zaczął się rozglądać, doznał podobnego uczucia. Było to niesamowite: las stał się spokojny, wyciszony; zwyczajny świergot ptaków, dyskretny szelest płochliwych zwierząt, nawet łagodny wiatr szumiący cicho wśród drzew – to wszystko ustało, pozostawiając nienaturalną, złowieszczą ciszę. Pender miał wrażenie, jakby coś zaczęło go przytłaczać, coś bardzo ogromnego. Ogarniało go przygnębienie. – Chodźmy już – powtórzyła Jenny dziwnie spokojnym głosem. Pender ociągał się, mimo że czuł się tak samo nieswojo. – Muszę znaleźć jakieś dowody, że one tu były.
Ślady, które widzieliśmy, mogło pozostawić mnóstwo różnych zwierząt. Wiedziała, że ma rację, ale w jej oczach pojawiły się gniewne błyski. Miała już zamiar coś odpowiedzieć, gdy nagły trzask gałęzi sprawił, że oboje wzdrygnęli się. Pender uważnie spojrzał przed siebie, szukając przyczyny hałasu. Zobaczył kołyszący się krzak. Jego cienkie gałęzie uginały się pod ciężarem czegoś, co musiało spaść z rosnącego nad nim drzewa. Przedmiot wyglądał jak czerwony szalik, ale mocno uginające się gałęzie wskazywały, że jest to raczej coś cięższego niż zwykły kawałek materiału. Ruszył w kierunku krzaka. Jenny ostrzegła go, ale zignorował to. Nie chcąc pozostać sama pospieszyła za nim. Pender przełknął nerwowo ślinę rozpoznawszy przedmiot. Ciało zwierzęcia zostało rozerwane na strzępy, widać było na wpół pożarte wnętrzności. Buchająca z nich para świadczyła, że zwierzę zginęło niedawno. Za plecami czuł obecność dziewczyny, słyszał, jak nagle zamarł jej dech w piersiach. – Zwierzę musiało wspiąć się na drzewo, żeby umknąć napastnikowi, który – cokolwiek to było – puścił się za nim w pogoń i tam je dopadł – stwierdził Pender. – Czy szczury potrafią się wspinać? – głos Jenny był ledwo słyszalny. – Czarny szczur – tak. Tylko głowa i ogon pozostały nietknięte, sierść była
poszarpana i pokryta krwią. Starał się zidentyfikować zwierzę na podstawie spiczastej głowy i ciemnych plam na ogonie. – To gronostaj – rzekła Jenny i odeszła. Stanęła po drugiej stronie drzewa. Pender spojrzał w górę na gałęzie i nagle uświadomił sobie, że drapieżnik (lub drapieżniki) może tam jeszcze być. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby zrobiły to szczury. Gronostaje były przecież drapieżnikami. Wiadomo jednak, że grupa olbrzymich czarnych szczurów potrafi nawet człowieka rozszarpać na kawałki. Nagły krzyk Jenny przeraził Pendera. Przeszył go dreszcz niepokoju, nie wiedział, gdzie ona jest. Rzucił się w kierunku, skąd dochodził głos, ale zawadził o krzak i runął na ziemię. Padając, chwycił odruchowo za zakrwawiony strzęp zwierzęcego ciała. Szybko poderwał się i trzymając się jedną ręką chropowatej kory, zaczął obchodzić drzewo. Jenny stała z twarzą zakrytą dłońmi. Cała drżała, kolana uginały się pod nią. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała zemdleć. Pender bojąc się, by dziewczyna nie upadła, doskoczył do niej i przyciągnął do siebie. – Jezu Chryste – powiedział, gdy zobaczył, co spowodowało ten szok. Drzewo było wydrążone. Zarówno w samym otworze, jak i w pobliżu leżały małe, rozproszone kawałki wilgotnego mięsa i drobne, rozgryzione kości – wszystko umazane we krwi i błocie. Wśród szczątków nie sposób
było rozpoznać jakiejkolwiek części ciała: gronostaje musiały albo zostać dokądś zawleczone, albo pożarte od razu w całości. Pender poczuł się znowu nieswojo. – Musiała to być cała rodzina gronostajów – westchnął ciężko. – Szczury urządziły im rzeź. Dziewczyna nic nie odparła. Przyłapała się na tym, że szlocha w jego ramionach. Rozejrzał się i zauważył, że plamy krwi stawały się coraz mniej widoczne. Słońce gasło, nadchodził wieczór. Drzewa wokół wydały się nagle ciemne i groźne. – Chodź – rzekł łagodnie. – Sądzę, że mam już wystarczające dowody. Wracajmy do ośrodka. Poprowadził ją z powrotem przez ciemniejący las, bacznie obserwując wszystko wokół.
ROZDZIAŁ PIĄTY Mury dużego domu lśniły różowym blaskiem, gdy ostatnie promienie zachodzącego słońca odbijały się od białej powierzchni. Pender zostawił samochód na niewielkim parkingu przy bramie wjazdowej do posiadłości Warren i pozostałą część drogi przebył pieszo. Najpierw minął dwa przylegające do siebie domki, które prawdopodobnie zamieszkiwali leśniczowie lub osoby, zajmujące się zarządzaniem terenami należącymi do Warren. Potem zatrzymał się przy rozwidleniu drogi. Po krótkim namyśle skręcił w lewo i po pewnym czasie znalazł się na tyłach głównego budynku. Wyboista dróżka zawijała się, by półkolem otoczyć trawnik przed budynkiem. Od niej odchodziła jeszcze inna ścieżka, przy której stała tabliczka z napisem: „Biura”. Pender zrozumiał, że personel urzęduje poza głównym budynkiem, zamieszkanym przez Edwarda Whitneya-Evansa, nadzorcę Lasu Epping. Pender znalazł się w cieniu, gdy wielkimi krokami mijał stykające się z ziemią trzy wysokie i szerokie okna. Pomalowane na biało i pokryte ciemnozielonym listowiem kraty przylegały do dolnej części domu, wznosiły się po obu stronach okien i łączyły łukiem nad nimi. Nacisnął dzwonek i drzwi otworzyły się niemal natychmiast. Niska, zła jak osa kobieta łypnęła na niego. – Pan Fender, tak? – zapytała i zanim zdążył ją
poprawić, został wprowadzony do środka. – Pan Whitney-Evans czeka na pana. – Odsunęła się, by zrobić mu przejście. – Tędy – wycedziła przez zęby, wskazując na drzwi po lewej stronie korytarza. Podziękował jej i po chwili wszedł do pustego pokoju. Zbliżył się do jednego z szerokich okien i wyjrzał przez nie. Za półkolistym trawnikiem teren obniżał się i nawet teraz, w półmroku, mógł zobaczyć, jak pięknie położona jest posiadłość. Nowa ruchliwa szosa, biegnąca przez Las Epping, była zupełnie niewidoczna. Zasłaniały ją drzewa i krzewy. Zobaczył też w oddali zalesione wzgórza. Nie mógł pojąć, że tak blisko znajduje się jedno z największych miast świata. – O, pan Fender. Odwrócił się. W drzwiach stał mężczyzna w ciemnopopielatym mundurze. – Pender – sprostował szczurołap. Mężczyzna wygląd ił przez chwilę na zdziwionego. – Zdawało mi się, że Milton powiedział przez telefon „Fender”. Nieważne. Proszę mi powiedzieć, panie Pender, o co w tym wszystkim chodzi. Wkroczył do środka i usadowił się wygodnie w fotelu, jednocześnie wskazując Penderowi krzesło. Był niskim, krępym mężczyzną pod sześćdziesiątkę, z paroma pasemkami włosów starannie zaczesanych na łysinie, którą sobie niejako rekompensował rzadkimi lokami, wijącymi się za uszami i opadającymi na kołnierzyk koszuli. Oczy, powiększone przez okulary o grubych
szkłach, uważnie spojrzały na Pendera, który nieco poirytowany lekceważącym tonem usiadł i rozmyślnie zamilkł, czekając na pytania. Przez chwilę panowała cisza. Obaj mężczyźni mierzyli się nawzajem wzrokiem. W końcu nadzorca zaczął się niecierpliwić. – No i...? – zapytał. Pender chrząknął. – Zostałem wysłany przez firmę Ratkill, gdyż według informacji pana Miltona... – Tak, tak. To już wiem. Milton omawiał najpierw tę sprawę ze mną. Kiedy parę minut temu rozmawiałem z nim przez telefon, powiedział mi, że znalazł pan jakieś dowody. Dlatego właśnie poprosiłem go, żeby pana tutaj skierował. Myślałem, że uda się panu być wcześniej. To zaledwie pięć minut drogi. – Chciałem najpierw zbadać szczurze odchody, które zebrał pan Milton. Chciałem również zobaczyć drzwi szopy, które zostały przegryzione na wylot. – I co pan z tego wszystkiego wydedukował? – Śmiem twierdzić, że prawdopodobnie macie w swoich lasach czarne szczury. Whitney-Evans zmarszczył brwi. – „Prawdopodobnie?” Co to znaczy? Albo jest pan pewien, albo nie. Pender z trudem starał się zachować spokój. – Powiedziałem „prawdopodobnie”, ponieważ jeszcze nie widziałem samego szczura. Wszelkie dowody wskazują jednak na to, że mamy do czynienia z czarnym
szczurem. – Mógł się pan pomylić. Może to był inny gatunek gryzonia. – Jedna z nauczycielek ośrodka, Jenny Hanmer, widziała trzy osobniki. – Tak, dyrektor wspomniał mi o tym. Powiedział również, że w miejscu, gdzie się to wydarzyło, staw jest bardzo zacieniony, a drugi dorosły świadek ma kłopoty ze wzrokiem. – Ale ja poszedłem nad staw z panną Hanmer. – I znalazł pan dowody na to, że została zmasakrowana rodzina gronostajów. – Rozszarpana na strzępy. – Tak, tak, ale przez kogo? Pan przecież nie widział zabójców. – Nie, ale są wystarczające dowody, żeby założyć... – Nie, Pender. Nie możemy niczego zakładać. Czy wie pan, jakie konsekwencje miałaby dla lasu taka hipoteza? – Tu nie o to chodzi. Jeśli zginą ludzie... – Oczywiście, nie chcemy, żeby ktokolwiek został zabity przez te bestie, ale najpierw może sprawdźmy, czy one naprawdę istnieją. Powinien pan, ba, musi pan prowadzić dalsze poszukiwania. Jeszcze za wcześnie na tak radykalne wnioski. – Niech pan posłucha, panie Whitney-Evans. Doceniam to, że nie chce pan zniszczyć obrazu swego pięknego lasu, ale jeśli życie ludzkie jest zagrożone, to nie
mamy wyboru. Ludzie powinni zostać stąd usunięci – ewakuowani. – Wykluczone! – Nadzorca wstał, twarz mu poczerwieniała. – Czy zdaje pan sobie sprawę, jak gęsto zaludniony jest Las Epping? Nie może pan tych wszystkich ludzi nagle usunąć z ich miejsc zamieszkania na podstawie kilku wątpliwych dowodów, jakie pan znalazł. – Dla mnie są to wystarczające dowody – odparł Pender. Whitney-Evans podszedł do okna. Przez chwilę milczał, a potem odwrócił się ku Penderowi. – Dla pana mogą być wystarczające, ale czy będą wystarczające dla pańskich pryncypałów? Albo dla ministerstwa? – Myślę, że się ze mną zgodzą. Nie będą ryzykować wybuchu kolejnej plagi. – Nie wątpię. Ta kwestia nie podlega dyskusji. To co ja podważam – a jestem pewien, że i oni przyjmą taki sam punkt widzenia – to pańskie dowody. – Chwileczkę, nie rozumiem tego. Dlaczego tak bardzo przeciwstawia się pan moim próbom uniknięcia niebezpiecznej sytuacji? Whitney-Evans obrzucił Pendera lodowatym spojrzeniem. – Czy ma pan jakiekolwiek pojęcie, ile kosztuje utrzymanie Lasu Epping? – odezwał się po dłuższej chwili.
– Co? Co takiego? Co to ma wszystko wspólnego z...? – Sto tysięcy funtów rocznie, panie Pender. Mogę jeszcze tylko dodać, że tych pieniędzy nie daje rząd ani społeczeństwo. Pochodzą z prywatnego funduszu miasta. – Nie ma to żadnego związku ze sprawą. – Nadzór nad lasami sprawuje Zarząd Londynu, a administruje nimi Komitet Dwunastu – organ przedstawicielski londyńskiego city. W skład komitetu wchodzi czterech zarządców lasów królewskich. – Zarządców lasów królewskich? – spytał Pender, zastanawiając się, jaki sens ma ten wykład. – Są to ludzie wybrani w powszechnych wyborach, którzy mają reprezentować lokalne interesy. Komitet zbiera się kilka razy do roku. Najbliższe spotkanie ma się odbyć za dwa tygodnie i, prawdę mówiąc, zamierzam na nim prosić o znaczne zwiększenie funduszów na ochronę Lasu Epping. – Nadal nie rozumiem, jaki to ma związek... – Człowieku, gdzie pan żyje? – twarz Whitneya-Evansa znów poczerwieniała. – Czy potrafi pan sobie wyobrazić koszty ewakuacji mieszkańców całego lasu? Koszty przeprowadzenia kwarantanny na sześciu tysiącach akrów obszaru leśnego?! Czy sądzi pan, że Komitet zechce rozważyć kwestię zwiększenia funduszu, znając koszty takiej operacji, jaką pan sugeruje?! – Uniósł dłoń, gdy Pender chciał zaprotestować. – Ale, co gorsza, czy sądzi pan, że w ogóle będzie chciał rozpatrywać
wzięcie na siebie tak ogromnej odpowiedzialności? Ręczę panu, że nie! Sprawa zostałaby przekazana rządowi, który od wielu lat bezskutecznie stara się przejąć kontrolę nad tym rezerwatem. Czy wyobraża pan sobie, co by ci wielcy biurokraci zrobili z tym terenem? Stałby się on jedną olbrzymią betonową pustynią! Przyznaję – nie od razu, ale stopniowo, pod płaszczykiem ekonomicznej konieczności. Czy zdaje pan sobie sprawę, jaką wartość mają te tereny położone tak blisko miasta? Na Boga, człowieku, oni by tylko wszystko zniszczyli, aż w końcu nic by już nie zostało! No, może kilka parków rozsianych tu i ówdzie, pozostawionych ze względów estetycznych, ale nie byłby to już rezerwat przyrody. – Nadzorca zaczął chodzić po pokoju, najwyraźniej nie mogąc opanować wzburzenia. Przez chwilę Pender miał wrażenie, że Whitney-Evans zapomniał o jego obecności. – Niech pan posłucha – powiedział – rozumiem pańskie obawy, chociaż wydaje mi się, że są one mocno wyolbrzymione. – Wyolbrzymione? – nadzorca zatrzymał się. Zapewniam pana, że nie. Czy wie pan, ile mieliśmy spraw sądowych o nabywanie obszarów leśnych. Ogromną liczbę! Może pan to sprawdzić. Nie będę już wspominał o nieustannej batalii, jaką toczymy z rządem, który chce poszatkować, zniszczyć lasy tymi potwornymi autostradami. – Niemniej jednak w tej sprawie prawo jest jednoznaczne: z terenów nawiedzonych przez szczury
należy natychmiast ewakuować ludność. – Nawiedzonych? Jakie ma pan dowody? Widział pan kilka śladów, które świadczą o tym, że szczury mogą zamieszkiwać las. Nie potrafi pan nawet stwierdzić z całą pewnością, że są to czarne szczury. Czy nie sądzi pan, że gdyby ten obszar rzeczywiście został nawiedzony przez gryzonie, to leśniczowie lub inni mieszkańcy dawno by już to zauważyli? – Nie wiem. Obecnie może być tu tylko niewielkie stado. – A to, nawet jeśli jest prawdą, nie uzasadnia przeprowadzenia kwarantanny w całym tym przeklętym lesie? – Albo – ciągnął Pender wcale nie zmieszany – całe setki. Niech pan pamięta, że po niemal całkowitej ich eksterminacji w Londynie te, które przetrwały, mogły stać się trudniej uchwytne. – Te, które przeżyły eksterminację, z pewnością już do tej pory zdechły, chociażby z powodu starości – upierał się nadzorca. – Ale ich potomstwo mogło odziedziczyć lęk. Monstrualny czarny szczur rozwinął w sobie niewiarygodną inteligencję. Tak mówią wszystkie raporty. Z pewnością gryzonie te nauczyły się żyć w ukryciu. – W takim razie nie ma powodu do paniki. Nie istnieje w tej chwili jakiekolwiek bezpośrednie zagrożenie z ich strony, prawda, Pender? – W głosie nadzorcy zabrzmiała nowa nuta, bardziej pojednawcza, niemal
przymilna. Pender poczuł, że ten człowiek wzbudza w nim coraz większą niechęć. – A więc skąd to ich nagłe pojawienie się? – powiedział stanowczo. – Dlaczego nagle wyzbywają się swojego lęku? – Zwykły zbieg okoliczności. Jeśli – a jest to, o ile mi wiadomo duże ,jeśli” – one istnieją, to nadal nie zaatakowały człowieka. – Jeszcze nie. Ale mogą – odparował Pender. – Niech pan posłucha. Starałem się możliwie najszerzej wyłożyć swoje racje. Nie mam bynajmniej zamiaru utrudniać panu pracy. Bóg mi świadkiem, że nie mam nawet takiej władzy, ale proszę tylko jeszcze raz się zastanowić. Dlaczego nie chce pan prowadzić dalszych poszukiwań, tylko od razu zaleca ewakuację i kwarantannę? Mój personel, liczący ponad siedemdziesiąt osób, z największą ochotą zgodzi się z panem współpracować. Moi zarządcy i inni mieszkańcy lasu pomogą panu w poszukiwaniach. Nie twierdzę, że nie powinien pan poinformować ministerstwa. Nie ulega wątpliwości, że musi to pan zrobić. Proszę jedynie o to, żeby nie wysnuwał pan zbyt pochopnych wniosków. Oczywiście, niech pan tu ściąga swoich ludzi, ale z całą pewnością można to zrobić – jakby to powiedzieć – dyskretnie. Przynajmniej, dopóki nie będzie pan miał całkowitej pewności. Co pan na to? Pender potrząsnął przecząco głową, najwyraźniej już znużony tą całą rozmową.
– Przykro mi, panie Whitney-Evans. Naprawdę mi przykro. Ryzyko jest jednak zbyt wielkie. Gdyby stało się coś okropnego, a my bylibyśmy w tym czasie zajęci poszukiwaniami, wówczas cała odpowiedzialność spadłaby na mnie. – Nie, nie na pana – zauważył cierpko nadzorca – ale na pańską firmę, Pender. Zastanawiam się jednak, co by niektórzy powiedzieli, gdyby dowiedzieli się o braku dobrej woli z pana strony? – Może pan sprawdzić. – Pender wstał i ruszył w stronę drzwi. – Dlaczego sam pan ich o to nie zapyta? – Zatrzymał się i spojrzał przez ramię na Whitneya-Evansa, który po raz kolejny poczerwieniał. – Tak właśnie zrobię, Pender. Mam również wiele dobrych koneksji w Ministerstwie Rolnictwa. Wie pan, współpracujemy ze sobą od dawna. Dowiem się, co oni na ten temat sądzą. Pender nie zastanawiał się nad odpowiedzią. Z trudem się pohamował, by nie trzasnąć za sobą drzwiami. – Cholerny idiota – ulżył sobie, gdy krętą ścieżką szedł z powrotem do samochodu. Zanim zdążył wrócić do Ośrodka Ochrony Przyrody, przeprowadzono już kilka ważnych rozmów telefonicznych. Miał zamiar poinformować dyrektora o swojej decyzji, a potem skontaktować się ze Stephenem Howardem, który z kolei powiadomiłby odpowiednie władze. Alex Milton czekał już jednak na niego w pobliżu recepcji. Miał zatroskaną twarz.
– A, pan Pender – powiedział wychodząc mu na spotkanie. – Nie byliśmy pewni, czy wróci pan dziś wieczór do ośrodka. Sądziliśmy, że pojedzie pan prosto do swojej firmy, żeby złożyć raport. – Nie. Najpierw chciałem z panem porozmawiać. Czy możemy wstąpić do biura? – Oczywiście. Prawdę mówiąc, przed chwilą rozmawiałem przez telefon z pańskim szefem. Prosił, żeby pan natychmiast do niego zadzwonił. – Pender spojrzał na Miltona ze zdziwieniem. – Mówił, że to ważne – dodał dyrektor, ale słowa te zabrzmiały niezbyt przekonująco. Pender, zanim jeszcze podniósł słuchawkę, wykręcił numer do Ratkill i poprosił o połączenie ze Stephenem Howardem. – Stephen? Tu Luke. – A, Luke. Świetnie, że dzwonisz. Zdaje się, że narobiłeś sporego zamieszania swoją wizytą w Lesie Epping. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Zatelefonował właśnie do mnie stary Thornton z Ministerstwa Rolnictwa. Twierdzi, że zdenerwowałeś jego kumpla, niejakiego Whitneya-Evansa, nadzorcę lasu. Czy to prawda? – Ależ, na miłość boską! Ten człowiek chce całą sprawę zbagatelizować. Nie zgadza się na przeprowadzenie ewakuacji. Dyrektor wyglądał na zmieszanego i przerażonego.
– Ewakuować? – głos Howarda zabrzmiał ostro. – To nieco drastyczne posunięcie, prawda? Na jakiej podstawie sądzisz, że czarne szczury są w lesie? Pender opowiedział w skrócie o tym, czego się dowiedział, co widział i jakie wyciągnął wnioski. Przez chwilę w słuchawce słychać było tylko buczenie. – Przykro mi, Luke – odezwał się w końcu Stephen Howard – ale obawiam się, że to za mało. – Za mało? Chyba żartujesz. – Nie, drogi przyjacielu. Nie żartuję. Posłuchaj, jadę zaraz na zebranie. Thornton organizuje o dziewiątej jakieś spotkanie z tym Whitneyem-Evansem. Czy możesz do tego czasu nic nie robić? – Tak. Mogę nic nie robić. – Pender czuł się teraz tak, jakby za chwilę miał zwalić się z nóg. Thornton, który był podsekretarzem stanu w ministerstwie i głównym łącznikiem pomiędzy firmą Ratkill a rządem, niewątpliwie poprosił Howarda, by wyciszył całą sprawę. Ratkill zawsze ściśle współpracowała z wydziałem pestycydów i ochrony przed plagami, nawet wówczas, gdy Ministerstwo Obrony włączyło się do akcji ratowania Londynu przed inwazją szczurów. W późniejszych latach, po przypuszczalnym wytępieniu gryzoni, współpraca jeszcze bardziej się zacieśniła. Howardowi było nie na rękę sprzeciwiać się podsekretarzowi stanu, a nie ulegało wątpliwości, że Thornton to jedna z tych „dobrych koneksji” Whitneya-Evansa. – Jesteś tam jeszcze, Luke? – głos Howarda przerwał
Penderowi rozmyślania. – Tak, jeszcze jestem – odparł. – To dobrze. Zebranie odbędzie się w samym Ośrodku Ochrony Przyrody. Chciałbym, żeby oprócz dyrektora przyszła ta dziewczyna, nauczycielka, która twierdzi, że widziała szczury, a także zarządcy lasu. Będzie tam również Dugdale z Inspektoratu Bezpieczeństwa. Nic się nie martw, Luke. Wkrótce uporamy się z tą sprawą. – Musimy. I to szybko. Wiesz, dlaczego w Londynie sytuacja wymknęła się spod kontroli? – Oczywiście. Byłem w samym centrum wydarzeń. Ale posłuchaj, jestem przekonany, że był to wyjątkowy przypadek. – Chciałbym podzielać twoje przekonanie. – Luke, nie życzę sobie, żebyś do czasu spotkania rozmawiał z kimkolwiek na ten temat – te słowa nie zostały już wypowiedziane tonem łagodnej perswazji. – Żebym nikogo nie zdenerwował? – Nie o to chodzi. Na razie tę sprawę należy traktować jako ściśle tajną – brzmiała ostra odpowiedź. – Część uczniów i ich nauczycielka również widzieli szczury. – Tak, ale z tego, co wiem, zostali przekonani, że zobaczyli coś zupełnie innego. – O tak, zostali – powtórzył apatycznie Pender. – A więc do zobaczenia, Luke. – Okay – Pender odłożył słuchawkę i spotkał się
wzrokiem z Miltonem. – Napijemy się drinka? – Żałuję, ale nie mogę panu towarzyszyć – odparł Milton, uśmiechając się przepraszająco. – Za chwilę zaczyna się odczyt i muszę powitać prelegenta. Pender skinął głową i wyszedł z biura dyrektora, starając się opanować gniew. Gdyby stało się coś złego, podczas gdy oni marnują czas... Mimo to rozumiał ich punkt widzenia. Oczyszczenie całego obszaru leśnego byłoby niezwykle trudną operacją. Na pewno wywołałoby to panikę nie tylko tutaj, ale i w sąsiednich rejonach. Również w samym Londynie. Gdyby jednak okazało się, że to fałszywy alarm... Wolał nie myśleć o konsekwencjach. Dziewczyna, która widziała szczury, nie wygląda na osobę łatwo ulegającą panice. Przeszedł korytarzem do hallu recepcyjnego. Jenny Hanmer rozmawiała właśnie z jakimś wysokim, brodatym mężczyzną. Zauważywszy Pendera, uśmiechnęła się. Brodacz spojrzał na niego z niechęcią. – Cześć, Luke – powiedziała Jenny. – To jest Vic Whittaker. Nasz adiunkt. Pender skinął głową. Osądził, że mężczyzna ma prawie czterdzieści lat. Jego krótko przystrzyżona broda zaczynała siwieć. Whittaker nie odrywał oczu od Pendera. – Jestem nieco zaniepokojony tym, co mówi Jenny – stwierdził. – Bo jest się czym niepokoić – odparł Pender. – Dzisiaj, tu w ośrodku, odbędzie się zebranie. – Jenny – zwrócił się do dziewczyny. – „Czynniki miarodajne”
chcą, żebyś wzięła w nim udział. – Ale, czy „te czynniki” nie zaczną przypadkiem szybko działać? – spytała Jenny z ironią w głosie. – Zadecydują o wszystkim na zebraniu. Najpierw musimy tych ludzi przekonać, że istnieje realne zagrożenie. – To śmieszne! Przecież... – Wiem, co czujesz. Sam przez to właśnie przeszedłem. Sądzę, że zanim zdecydują się na jakiś plan działania, muszą najpierw przeprowadzić dochodzenie. Jak dotąd, jesteś jedynym wiarygodnym świadkiem, więc dużo zależy od ciebie. Musisz ich przekonać, że to co widziałaś, nie jest bynajmniej wytworem bujnej wyobraźni. Pomogą nam w tym również dowody, jakie zdołaliśmy zebrać. – Myśli pan, że uda się ich przekonać? – wtrącił Whittaker. – Prawdę mówiąc – odparł Pender po chwili namysłu – sam nie wiem. Obawiam się, że będą grali na zwłokę. Nie chcę teraz o tym myśleć. Mam ochotę coś przegryźć i napić się piwa. Czy przyłączyłabyś się do mnie, Jenny? – Tak – odrzekła Jenny. Pender zauważył ostre spojrzenie, jakim obrzucił ją adiunkt. – A co z dzisiejszym wykładem? – zapytał. – Nie przyjdziesz? – Prawdę mówiąc, Vic, nie jestem w nastroju do słuchania o wyprawie przyrodniczej do Iranu i Zatoki
Perskiej. Po tym, co dziś przeszłam, potrzebny mi jest raczej mocny drink. – Zobaczymy się później. – Whittaker odwrócił się i szybko oddalił korytarzem, prowadzącym do sal wykładowych. Odejście adiunkta najwyraźniej było Penderowi na rękę. – Okay – uśmiechnął się do Jenny. – Zaprowadź mnie do pubu. Przejechali obok ogromnego zajazdu, stojącego w pobliżu ośrodka, i skierowali się na południe. Pender włączył długie światła, lasy ogarnęła bowiem całkowita ciemność. Jechał środkiem drogi, ponieważ po obu jej stronach ciągnęły się rowy. Skręcał na lewy pas tylko wtedy, gdy z naprzeciwka nadjeżdżał jakiś samochód. Zauważył kilka wysokich murów z cegły. Przypuszczał, że kryją się za nimi jakieś duże posiadłości. Po lewej stronie w wyrębie zobaczył dom. W oknach paliły się światła. – Mieszka tu jeden z leśniczych – wyjaśniła Jenny. – Jest kilka takich leśniczówek na terenie całego lasu. – A to, do czego się zbliżamy, po prawej stronie? – zapytał. – Suntrap Field Study Centre. – Czy współpracujecie z nimi? – Bardzo rzadko. Tylko wtedy, gdy jest to konieczne. Nagle spoza przesuwających się po niebie chmur wyjrzał księżyc i srebrzystym blaskiem rozświetlił okolicę. Minęli farmę, droga raptownie skręciła w lewo i
zaczęła piąć się po stromym wzgórzu. Po prawej stronie znajdowało się wiele domów, a po lewej – stadnina. Na szczycie usytuowany był zajazd. A naprzeciw niego stał szereg baraków, otoczonych wysokim ogrodzeniem z drutu kolczastego. – Co to takiego? – spytał Pender. – To należy do policji. Obóz szkoleniowy dla kadetów. Mają również strzelnicę i teren do tresury psów. Pender skręcił w kierunku parkingu na tyłach zajazdu. Gdy szli drogą, usypaną z kamiennego tłucznia i pokrytą smołą, trząsł się z zimna; wieczorne powietrze było chłodne. Idąc rozglądał się. Znajdowali się dość wysoko nad lasami. Pola łagodnie opadały w stronę gęstych drzew. Przystanął i wskazał na płaski teren niedaleko zajazdu. – Co to jest, Jenny? Co to za budynki? – zapytał. Jenny spojrzała w tamtym kierunku. – Ruchoma osada. Są to jakby przyczepy mieszkalne, tyle że bez kół. – Czy wiesz, ile jest tam takich domów? – Około dwudziestu. W drugim takim skupisku, które znajduje się w tej okolicy, jest ich trzydzieści czy czterdzieści. Obie osady oddziela duża farma. Jest jeszcze jedna. Przy końcu Hornbeam Lane, ale niewielu o niej wie. Jest bardzo odizolowana. Myślę, że stoi tam ze dwadzieścia domów. – Chryste – powiedział. – Nie sądziłem, że lasy mogą być tak gęsto zaludnione. Wolałbym, żebyśmy już raczej
wyszli na głupców i mylili się co do szczurów. Kiedy Pender wypowiadał te słowa, ogromna chmura zakryła księżyc. Nagle poczuł się bezradny w ciemnościach. Wziął Jenny pod rękę i wprowadził do przytulnego wnętrza zajazdu.
ATAK Monstrum zmieniło pozycję na swym legowisku ze słomy i wilgotnej ziemi. Opasłe cielsko utrudniało ruchy, łapy nie mogły już swobodnie utrzymać ogromnego ciężaru. Inne zwierzęta kręciły się w ciemności. Odgłosy mlaskania i kłapania zębami przerywały od czasu do czasu ciszę podziemnej komory. Trzymały się z dala od stwora w rogu, bały się jego gniewu. Wiedziały, że zbliżenie się mogłoby oznaczać rozerwanie na strzępy ich własnych szarych, obrzmiałych ciał. Nie przez samego stwora, ale przez trzech pokrytych czarną sierścią strażników, gotowych w każdej chwili do skoku. Drobne kości leżały rozrzucone na ziemi. Raz po raz zwierzęta chwytały je swoimi potężnymi szczękami i rozdrabniały na proch. Opasłe cielska wypełniał niepokój i stwór w rogu to wyczuwał. Z jego gardła wydobył się charkotliwy dźwięk, a zaraz potem niemal z tego samego punktu w ciemności doleciał kolejny, bardzo podobny. Wszelki ruch ustał. Zaczęły nasłuchiwać. Ogromne cielsko miotało się teraz na legowisku. Pozostałe stworzenia przywarły do ziemi, popychając się nawzajem w stronę gruzu i uginając grube karki w rytualnym akcie samoponiżenia. Był już stary i nie pamiętał wędrówki do tego miejsca – długiej wędrówki przez podziemne tunele. Nie pamiętał, jak kurczył się ze strachu w ciemności, gdy ogromne
potwory dudniły nad nimi. Nie pamiętał też, jak wysokim piskiem ponaglał inne, jak pilnował, by się nie rozchodziły. Uciekały z miejsca, w którym odbywała się masowa eksterminacja ich gatunku i jedynym sprzymierzeńcem mógł być tylko instynkt samozachowawczy. Kiedy otwarły się drzwi do piwnicy, natychmiast rzuciły się na swoich wyzwolicieli i zanim ruszyły w drogę, pożarły ich. Dziedzicznie przekazywana wiedza kazała im się przemieszczać podziemnymi korytarzami. Nie było wśród nich starszych, którzy by je prowadzili. W ostatnich dniach w piwnicy rozszarpały na kawałki swoją matkę. Od samego początku stwór zdominował swoich braci. Mimo iż wyszedł z tego samego łona i stanowił część tego samego etapu ewolucji, różnił się od pozostałych wyglądem. Jego bracia byli pokryci ciemnobrązową sierścią. On – nie. Prowadził je przez tunele, zatrzymując się tylko wtedy, gdy były zupełnie wyczerpane. Dwa najsłabsze zostały wykorzystane jako pożywienie. Prawie się nie broniły. Trzymały się szlaku, a gdy słyszały ludzkie głosy – zamierały. Wiedziały bowiem, że są to głosy ich wrogów – myśliwych. Świeże, ostre powietrze oszałamiało je, uderzając w nozdrza. Ze strachu kuliły się w ciemnościach. Ich przywódca czołgał się jednak dalej, więc podążały jego śladem. Chciały raz zboczyć ze szlaku, pójść tam, gdzie są domy i żywe mięso, ale nie pozwolił im na to. Nadal były
w mieście, a to oznaczało niebezpieczeństwo. Gdy zaczynało świtać, ukrywały się, drżały ze strachu, ale na szczęście udawało im się znajdować kolejny tunel. Którejś nocy odkryły coś zupełnie nowego i bardzo przyjemnego. Nigdy nie miały do czynienia z długą, falującą trawą. Rozkoszowały się więc jej łagodnością i korzystały z osłony, jaką im zapewniała. Roiła się od małych żywych stworzeń. Ponieważ zwierzęta były młode, zapominały o strachu i chciały się bawić. Ich przywódca nie pozwalał im jednak na to. Wiedział, że śmierć może nadejść w każdej chwili. Prowadził je pod górę, po trawiastej skarpie, byle dalej od torów i podziemnych tuneli, przez które pędziły pociągi, a potem – do lasu, gdzie mogłyby się poczuć swobodniej. Nadal wyczuwał obecność ludzi, ale im głębiej zapuszczał się w gęstwinę, tym ta obecność stawała się mniej zauważalna. Przeprawiały się przez twarde betonowe pasma, drżały na widok pędzących potworów, których ślepia sięgały daleko w ciemność, i w końcu, z nastaniem świtu, odpoczywały. Wciąż się lękały, ale najgorsze wydawało się już za nimi. Stado szybko przystosowało się do nowego życia. Stworzenia nigdy nie traciły wrodzonej przebiegłości. Urosły do takich rozmiarów, że wzbudzały bojaźń u innych zwierząt leśnych. Zaczęły się rozmnażać. Ale ten, który różnił się wyglądem, nie odpoczywał: nie mógł się przystosować tak jak inne. Wiedział bowiem, że jeszcze nie są bezpieczne. Czegoś mu brakowało. Czuł się bezbronny pod gołym niebem.
Pod osłoną nocy w zwartej grupie ruszyły w dalszą drogę. Przemykały się przez łąki i przed wschodem słońca chowały w ciemnych miejscach. Kiedy dotarły w głąb lasu, przywódca znalazł schronienie, jakiego szukał – miejsce, w którym mógł czuć się bezpiecznie; panująca tu nieustannie ciemność pozwalała mu ukryć swoje zdeformowane ciało. Była to idealna kryjówka. Czas upływał, a on starzał się. Żył już dwa razy dłużej niż inne stworzenia tego samego gatunku. Jemu również udało się połączyć w parę i spłodzić potomstwo podobne do siebie. Takich zwierząt było jednak niewiele, a te, które przetrwały, były słabe i nie zawsze zdolne zaspokoić swoje potrzeby. Mimo to zdominowały inne młode o ciemnej sierści. Dwie odmiany żyły razem; czarne zdobywały pożywienie dla przywódcy i jego naturalnych następców. Teraz już nie opuszczał kryjówki. Jego bezkształtne cielsko stało się zbyt ciężkie i opasłe. Nadal rządził nimi wszystkimi, ale wyczuwał w stadzie wzrastające napięcie. Zarówno czarne, jak i te podobne do niego, stawały się coraz bardziej niespokojne. Łaknęły czegoś, czego nie rozumiały. Chociaż było ich już wiele, nadal pozostawały w ukryciu. Wrodzony lęk przed czymś, co było za drzewami, związał je z lasem, kazał im trzymać się z dala od ludzkich oczu. Jednak stale wzrastająca liczba ich szeregów dodawała im śmiałości, jakiej wcześniej nie miały. Z każdym dniem łaknienie wzmagało się. Zabijanie leśnych zwierząt już nie zaspokajało ich dziwnej tęsknoty.
Monstrum w rogu wiedziało, co to za żądza. Głód, który odczuwało stado, pochodził bowiem od niego. Przywódca sam łaknął czegoś; czegoś, co kiedyś, dawno temu spróbował. Jego dwa łby kiwały się, a z pysków ciekła ślina – po tylu latach wciąż pamiętał smak ludzkiej krwi.
ROZDZIAŁ SZÓSTY – Czy nie możemy zostać w samochodzie, Alan? Na zewnątrz jest tak chłodno. – Kobieta owinęła się mocno płaszczem i oparła wygodnie na swoim miejscu obok kierowcy. – Nie przesadzaj, Babs. Wcale nie jest tak zimno. Zaraz cię rozgrzeję. – Mężczyzna spojrzał na nią pożądliwie, a potem objął ramieniem i przygarnął do siebie. – Mam gęsią skórkę – stwierdziła. – Jesteśmy za blisko drogi, Babs. Zbyt wiele samochodów tędy przejeżdża. – No więc wjedź jeszcze głębiej. – Nie mogę tego zrobić, kochanie. – Alan starał się ukryć irytację. – Samochód może ugrzęznąć w błocie. Nawet gdy zapalę długie światła, nie będę dobrze widział ziemi. Mógłbym wpaść na jakiś korzeń albo coś innego. Kobieta westchnęła z rezygnacją. Nie było sensu dłużej protestować. Alan w końcu zawsze stawiał na swoim i na ogół sprawiało jej to przyjemność. Alan Martyn pracował jako agent handlu nieruchomościami. Jego biuro mieściło się w pobliżu Loughton. Babs była jego sekretarką, oficjalnie panią Newell. W wieku dwudziestu dziewięciu lat on tryskał energią i pomysłami, ona w wieku trzydziestu pięciu lat cierpiała na depresję i popadła w zobojętnienie. Piętnaście
lat małżeństwa i wychowywanie dwóch synów, teraz nastolatków, niemal stłumiły w niej wszelkie pragnienia. Osiągnęła pewien poziom życia i już nie spodziewała się ani gwałtownych wzlotów, ani upadków. Właściwie powinna czuć się zadowolona. Jej mąż był dobrym, choć nudnym człowiekiem, a chłopcy wyrośli na obiecujących, aczkolwiek niesfornych młodzieńców. Miała też ładny dom – może nieco za mały, ale naprawdę ładny. I kolorowy telewizor. Nawet pies był posłuszny. Czasem to idealnie uporządkowane życie napawało ją takim wstrętem, że chciało jej się krzyczeć z rozpaczy. Reg był wzorowym mężem, wzbudzającym zaufanie przedstawicielem klasy średniej. Nie chodził po domu w kalesonach ani nie palił fajki. Aż taki zły nie był. Ale robił sobie skręty, gdyż były znacznie tańsze niż zwykłe papierosy, hodował króliki w ogródku na tyłach domu, kąpiel zaś brał niezmiennie w każdą środę i niedzielę. Zawsze znajdował czas, by pomóc chłopcom w odrabianiu lekcji lub odpowiedzieć na ich pytania. Zawsze każdego wieczoru, niezależnie od pogody, wyprowadzał psa na spacer. Zawsze chciał zmywać naczynia, nawet jeśli mu na to nie pozwalała. Zawsze zostawiał zabłocone buty przed progiem. Nigdy nie podniósł na nią ręki i kochał się z nią niezmiennie w każdy sobotni ranek. Nigdy nie prosił, by wypróbowali nową pozycję. Nigdy, uprawiając seks, nie potrzebował niczego innego prócz penisa. Nigdy też nie przyłapała go na tym, że się onanizuje.
„Och, Reg, dlaczego jesteś takim pieprzonym nudziarzem?” Alan całował ją w usta brutalnie, pożądliwie. Był zły i samolubny, ale podniecał ją. Babs czuła, że to właśnie ten kontrast ze statecznym, wiarygodnym Regiem czyni go tak atrakcyjnym. Był bez wątpienia durniem i wykorzystywał ją, by zaspokoić swoje żądze. No i co z tego? Ona traktowała go tak samo. Nigdy nie opuściłaby męża i dzieci – kochała ich z całego serca. Ale była kobietą i potrzebowała czegoś więcej niż tylko tkliwego uczucia. Reg miał swoje króliki, a ona – to. Babs zawsze chciała wrócić do pracy. Brakowało jej kontaktu z ludźmi z innego środowiska, o których niewiele wiedziała. Wydawali się bardziej interesujący niż sąsiedzi lub krewni. Prowadzenie domu było zajęciem monotonnym i ciężkim, ale nie ambitnym. Dość szybko znudziło się jej. Zresztą praca poza domem stała się bardziej koniecznością niż chęcią zaspokojenia własnych ambicji. Reg, jako rewident księgowy w agencji reklamowej, nie należał do związków zawodowych, które mogłyby mu zapewnić wzrost realnych zarobków. Za podszeptem samej Babs postanowili zatem wspólnie, że znów powinna podjąć pracę. Chłopcy byli już dostatecznie samodzielni, więc nie stanowili dużego problemu. Reg zaś był dostatecznie wrażliwy, by zrozumieć jej potrzebę. – Chodź, kochanie, już dawno nie robiliśmy tego pod
gołym niebem. – Alan przesunął dłonią po szorstkim materiale płaszcza, po czym zaczął gładzić jej piersi okrężnym ruchem. – Wyjmę z bagażnika koc, żebyś się nie przemoczyła. Ogarnęło ją podniecenie, poczuła nagły przypływ krwi w piersiach. – A jeśli ktoś nas zauważy, Alan? – zapytała takim głosem, który mówił, że ona pragnie tego samego. – Nie bądź stuknięta, Babs. W takich ciemnościach nikt nie będzie spacerował po lesie. – Nie mam zbyt dużo czasu. Spojrzał na fosforyzującą tarczę zegarka. – Jest dopiero za dziesięć ósma. O której powinnaś wrócić? – Około wpół do dziewiątej. Uprzedziłam Rega, że musimy wieczorem przejrzeć księgi rachunkowe. Powiedział, że zrobi chłopcom obiad. – Dobry, poczciwy Reg – stwierdził Alan z roztargnieniem, dotykając językiem jej ucha. – „Pierdolony idiota” – pomyślał. Piersi Babs wznosiły się i opadały. Ścisnęła mocno uda, czując wilgoć między nimi. Alan był takim wspaniałym kochankiem – bardzo czułym i bezinteresownym. I – przeszył ją dreszcz rozkoszy – takim pomysłowym. „Ciekawe – pomyślała – czy ze swoją młodą żoną jest równie pomysłowy?” – Chodźmy więc, Alan – powiedziała teraz przynaglająco. – Znajdźmy jakieś zaciszne miejsce.
Wyszedł z żółtego capri, otworzył bagażnik i wyjął koc. Babs zatrzasnęła za sobą drzwi i sprawdziła, czy są dobrze zamknięte. Samochód był jedną z tych niewielu rzeczy, które Alan traktował bardzo poważnie. Spojrzała dookoła. Chłodny wieczór studził nieco emocje. Pomyślała, że w blasku księżyca las wygląda bardzo nierealnie. – Wszystko w porządku, Babs? – Alan stanął tuż za nią. Słyszała wyraźnie jego krótki, urywany oddech. Wiedziała, że jej pragnie. Alan uwielbiał eksperymentować. W ciągu siedmiu miesięcy ich znajomości – w tym sześciu zmysłowej – musieli sprawdzić chyba każdą możliwą pozycję. Mimo iż była starsza, czuła się przy nim jak młoda dziewczyna. Pragnęła się uczyć, zdobywać doświadczenie. W porze lunchu, kiedy inni wychodzili z biura, oni udawali, że nadal pracują. Potem znikali w pomieszczeniu na tyłach, gdzie przechowywano akta personalne wszystkich klientów. Tam kochali się na podłodze wśród szafek z kartotekami; na stojąco, opierając się o szafki, lub nawet na samych szafkach. Bił ją paskiem po pośladkach, odbytnica służyła mu za pochwę, gryzł jej piersi, aż krzyczała, niemal dusiła się od tryskającej spermy. Babs siadywała mu na twarzy, sprawiała, żeby wysysał z niej wszystkie soki, zdejmowała mu krawat i obwiązywała mocno penisa i jądra. Pastwiła się nad jego ciałem, aż jęczał, usadawiała na nim okrakiem, ujeżdżała, gwałciła, nacierała kremem kosmetycznym i umiejętnie
manipulowała. Uwielbiał to wszystko. Ona również. Kilka razy udało im się razem wyjechać i w pełni zaspokoić swoje żądze. Rzadko wychodzili z hotelu. Próbowali masochizmu i sadyzmu, ale tylko za obopólną zgodą i na poziomie amatorskim. Żadne nie chciało drugiego za bardzo zranić lub zostać zranione. Kajdanki były zabawne, ale ocierały nadgarstki. Wkładanie bielizny też niezłe, ale światła musiały być zgaszone. Po jakimś czasie, kiedy ich pragnienie eksperymentowania zaczęło wygasać, uświadomili sobie, że więcej przyjemności można znaleźć w normalnym stosunku. Wszystko zależało tylko od tego, gdzie się to robiło. Żadne z nich nie myślało o przyszłości, nie zastanawiało się, dokąd zmierza ich związek, gdyż zawsze towarzyszyło im pożądanie. Żyli chwilą. Nie byli w sobie zakochani, ale kochali to, co robili, i gdyby to się skończyło, ich związek również by się rozpadł. Księżyc nagle zniknął i okryła ich ciemność. – Nie podoba mi się tu, Alan – stwierdziła nerwowo Babs. – Zaraz księżyc znów wyjdzie. Nie przejmuj się. Lepiej podejdź i przytul się do mnie. Przycisnął ją mocno do siebie, spoglądając w ciemność. On sam raczej się nie bał. Westchnął jednak z ulgą, gdy księżyc pojawił się ponownie. Przewiesił koc przez ramię. Chwycił jej dłoń i pociągnął w głąb krzaków, odgarniając wolno ręką gałęzie.
– Nie za daleko, Alan – błagała Babs. – Dobrze, kochanie. Jeszcze tylko parę kroków. Tam jest miło i są gęste krzewy. Nie będzie nas widać z szosy. Nagły szelest sprawił, że zatrzymali się. – Co to? – szepnęła Babs. Alan natężał słuch, ale już nic nie usłyszał. – Musiało to być jakieś zwierzę. Pewnie je spłoszyliśmy. Ruszył dalej, a ona potulnie za nim. – Tutaj będzie dobrze – stwierdził, pociągając ją teraz w stronę niewielkiego zagłębienia, dziwiąc się, dlaczego wypowiedział te słowa szeptem. Zaczął rozdeptywać trawę, na wypadek gdyby to miejsce porastał janowiec ciernisty, a potem rozłożył koc i wyprostował każdy róg. – Wszystko w porządku, kochanie? – zapytał. W świetle księżyca jego twarz była niewyraźna i blada. – Nie wiem, Alan – odparła, ale ją również ogarniało pożądanie. Pomógł Babs ułożyć się na kocu i zaczął odpinać jej płaszcz. Zapomniała o lesie i nocnych stworzeniach. Pulchne ciało Babs było jędrne, sprężyste, jej figura prowokacyjnie zaokrąglona we właściwych miejscach. Alan poczuł wzrastające podniecenie, gdy jej brzuch i piersi ukazały się w świetle księżyca. Schylił głowę, pocałował ją w szyję, a potem zsunął się nieco niżej, by muskać ustami czubki jej piersi, które wyjrzały spod jedwabnego stanika. Następnie zaczął dotykać językiem
brzucha, pozostawiając śliskie smugi. Gęsia skórka sprawiła, że ciało Babs stało się chropowate. Dygotała z zimna, ale to jakby dodatkowo urozmaicało ich miłosne igraszki. Na zewnątrz pozostawała zdrętwiała, ale wewnątrz czuła rozchodzące się ciepło. Widząc gwiazdy nad sobą, wdychając świeże powietrze miała wrażenie, że są obserwowani, a to z kolei potęgowało jeszcze lęk i podniecenie. Poddawała się bezwolnie jego pieszczotom, czuła rozkoszne dreszcze. Uwolnił jej ręce z płaszcza, a potem zaczął ściągać podwiniętą do szyi bluzkę. – Nie, Alan – zaprotestowała. – Za zimno na to. Pocałował ją w usta i nie zważając na ten protest ściągnął bluzkę. Spojrzał na białe, nagie ramiona, na szeroko otwarte pożądliwe, a jednocześnie – niewinne oczy. Przez chwilę prawie ją kochał. Prawie i tylko przez chwilę; żądza szybko pokonała uczucie. Przesunął dłońmi po plecach, aż trafił na sprzączkę stanika, którą natychmiast rozpiął. A potem zaczął ściągać spódnicę. Miał z tym trochę kłopotu, początkowo nie chciała zsunąć się z bioder, ale w końcu jakoś się z nią uporał. Następne w kolejności były buty, a na końcu majtki. Pogładził ją przez delikatny materiał, sprawiając, że zaczęła wić się i chwyciła jego rękę, pragnąc, by palce bezpośrednio dotknęły czułych miejsc. Odsunął się, wiedząc, że przyjemność może zbyt szybko przerodzić się w rozkosz i popsuć całą zabawę. Wstał i spojrzał na jej ciało, wyglądające jak biały
marmur; miękki, cudowny marmur, mogący wchłonąć jego ciało. Ściągnęła szybko majtki, ułożyła je starannie obok i położyła z powrotem na plecach, lekko rozchylając uda. Mały czarny trójkąt stanowił jedyny kontrast z białą skórą. Alan pośpiesznie się rozebrał, niedbale rzucając na ziemię swoją garderobę. Później tego pożałuje, gdy będzie jej musiał szukać w ciemności. Poczuł zimno, ale teraz to wszystko nie miało żadnego znaczenia. Pragnął tylko jednego: połączyć się z tym płonącym ciałem leżącym u jego stóp. Klęknął, po czym przywarł do niej i zaczął pieścić, całować i ściskać. Objęła go w pasie, przesunęła dłonie do ramion, a potem z powrotem w dół, by dotknąć pośladków, zagłębić w nich palce. Rozszerzyła uda, założyła nogi na jego uda, by przycisnąć go mocniej. Okrążył ustami jej sutek i wstrzymał oddech, widząc jak się napręża i zaczerwienia pożądliwie. Odsunął się nieco na bok, by dotknąć dłonią jej bezwolnej piersi. Z ust Babs wydobywały się teraz łagodne jęki rozkoszy. Musiał uważać, by nie mruczeć zbyt głośno, na wypadek gdyby ktoś inny był rzeczywiście w lesie. Ich ruchy stawały się szybsze, coraz mniej się kontrolowali. Babs chwyciła łapczywie jego penisa, rozchyliła szeroko uda i pociągnęła go ku sobie. Jej stopy znalazły się teraz obok koca, pięty wgłębiały się w wilgotną ziemię. Alan jęknął i cofnął się raptownie, gdy poczuł wargi sromowe, a potem zaczął tylko muskać ją lekko swoim naprężonym narządem, przyprawiając niemal o szaleństwo.
– Alan, proszę – błagała go. Uśmiechał się w ciemności, a ona również. Chciała, żeby już w nią wszedł, a jednocześnie – żeby gra jeszcze trwała. Rozmyślnie odsunął się i wydała z siebie cichy jęk rozczarowania, który szybko zamienił się w jęk rozkoszy, gdy umieścił głowę między jej udami i zanurzył język w głębokim wilgotnym przesmyku. Jej biodra prężyły się teraz, a całe ciało poruszało się jak oszalałe i musiał ją mocno trzymać, żeby się nie wyśliznęła. Oplotła jego ramiona nogami, zacisnęła je wokół głowy tak mocno, że miał wrażenie, iż zmiażdży mu uszy. Z trudem oddychał, ale ona nie chciała rozluźnić ucisku. Z całych sił przyciskała go rękami i nogami. Alan pomyślał, że zaraz się udusi i był już bliski paniki, gdy poczuł, że jej ciało zupełnie sztywnieje, napręża się w ostatnich paroksyzmach rozkoszy. Dosięgła jego nabrzmiałego penisa i wtedy zdobył się na ostateczny wysiłek i zanurzył język tak głęboko, iż omal nie pękło więzadełko. Poczuł ból w głowie i płucach, ale ból jakby potęgował przyjemność, a przyjemność w pewien sposób zmniejszała ból. Przestała się zupełnie kontrolować i krzyczała. Nie zważała na nic, ale on tego nie słyszał, gdyż jej uda nadal zatykały mu uszy. Wygięte plecy Babs stały się wilgotne, ich ciałami zaczęły wstrząsać potężne skurcze. Sylwetki kochanków tworzyły w świetle księżyca dziwaczną, drżącą rzeźbę. W ciągu ostatnich kilku sekund orgazmu zastygli w żelaznym uścisku, a potem opadli wolno na
ziemię. Leżeli dysząc ciężko, czekając aż ich serca zaczną bić wolniej. Alan zarzucił płaszcz na siebie i Babs, przytulili się mocno do siebie. Teraz było im gorąco, ale wiedzieli, że chłód już niebawem da znać o sobie. – Och, Alan, Alan – wyszeptała Babs, gdy jej oddech stał się już bardziej miarowy. – Dziękuję ci. To było cudowne. – Alan mógł wydać z siebie tylko przytłumiony dźwięk, gdyż głowę miał wciśniętą w jej piersi pod płaszczem. Czuł się zupełnie wyczerpany, usta paliły go. Babs zanurzyła głowę pod płaszcz. – Nie sądzisz, że było cudownie? – spytała. Alan wyprostował nogi i trawa połaskotała go w stopy. Szybko podciągnął kolana. – Tak, Babs. Obłędnie – odparł. Był już zaspokojony, odczuwał coraz większy chłód i pomyślał o powrocie do domu; powiedział Marie, że nie wróci zbyt późno. Babs uniosła głowę, pocałowała go w policzek, potem odwróciła się na plecy. Ujęła się pod boki i uśmiechała się z zadowoleniem. Jej ciało nadal było ciepłe, nawet odsłonięte łydki nie odczuwały chłodnej obecności jesieni. Coś ukłują ją w stopę. Szybko przesunęła ją do drugiej. – Kochanie – szepnęła obserwując chmurę pochłaniającą księżyc – czy kiedykolwiek zastanawiałeś się, dlaczego jest nam tak dobrze ze sobą? – Podniosła skrawek płaszcza i spojrzała na Alana, czekając na odpowiedź.
– Nie, Babs – odparł po chwili. Zwróciła wzrok w stronę nieba. – Z Regiem nigdy tak nie było, nawet po ślubie. Spoza płaszcza wolno wyłonił się czubek głowy, tak jakby Alan najpierw chciał sprawdzić, jaka jest temperatura na zewnątrz, zanim się w pełni odkryje. – Sądzę – powiedział – że odpowiadamy sobie pod względem fizycznym. Niektórzy ludzie pasują do siebie pod względem psychicznym, inni fizycznym. Ty i ja należymy do tej drugiej grupy. – To nie tylko to, Alan – nieco uraziła ją ta sugestia. – Och, nie, nie tylko to, Babs – zapewnił ją pośpiesznie. – Chodzi o to, że niektórzy ludzie są, hm... energiczniejsi od innych. Ale myślę, że mamy też podobną psychikę i, jak sądzę, świetnie się rozumiemy. – Zastanowił się, czy uda mu się zerknąć na zegarek, tak żeby tego nie zauważyła. Babs skrzyżowała przed sobą ramiona: chłód zaczął już ją przenikać. Dlaczego ma siebie oszukiwać? Potrzebowali się nawzajem tylko w jednym celu. Seks był rzeczą, o której wspólnie myśleli, i na tym kończyła się ich harmonia psychiczna. Czy Reg dał już chłopcom obiad? Coś znowu ukłuło ją w stopę i tym razem jej zmysły zaczęły budzić się z letargu. Ogarnął ją niepokój. To mógł być nie tylko zwykły liść czy gałązka, lecz również jakieś zwierzę. – Alan! – powiedziała ostro i usiadła. Płaszcz zsunął
się i odsłonił jej bujne piersi. W tym momencie przeszył ją ból. Krzyknęła i podciągnęła kolano pod brodę, a potem dotknęła zranionej stopy. Znów krzyknęła, tym razem jeszcze głośniej, gdyż poczuła dwa zakrwawione kikuty, jakie pozostały z palców. Alan przerażony jej krzykiem skoczył na równe nogi. Rozejrzał się uważnie, starając się zorientować w sytuacji. – Babs, co ci jest? – chwycił ją w ramiona, próbując uspokoić. – Co się stało? Powiedz mi! – Jego głos przeszedł w ostry pisk. – Moja stopa! Coś odgryzło mi palce! – wrzasnęła. – O, Boże! Uspokój się, Babs! Spokojnie! Pozwól mi spojrzeć! Ale nie było już na to czasu. Podniecony krwią szczur podbiegł i znów zaatakował jej stopę, wbijając się głęboko siekaczami w dłoń, która trzymała zranioną kończynę. Alan cofnął się na widok czarnego stwora. Nie wiedział, co to jest. Sądząc po wielkości, mógł to być dziki pies. Księżyc wypłynął nagle spoza chmur i Alan zdrętwiał z przerażenia: rozpoznał bestię. Spiczasty nos, potężne obłe ciało z charakterystycznym garbem na grzbiecie, gruby długi ogon. Tak, to czarny szczur! Krzyki Babs wyrwały go z odrętwienia, chwycił szczura za kark i szarpnął. Wrzask stał się jeszcze straszniejszy; szczur oderwał płat skóry. Alan upadł na plecy, trzymając walczące stworzenie. Obróciło łeb i zaatakowało jego udo, zaczęło wżerać się w ciało i spijać krew. Z rozerwanej głównej tętnicy krew buchnęła do
gardła gryzonia, niemal go zadławiając i zmuszając do odsunięcia łba. Krew chlusnęła teraz z uda wysokim łukiem, wypełniając powietrze swoim zapachem. – Och, nie, nie! – krzyknął Alan. Wiedział, że przerwanie tej tętnicy może skończyć się tragicznie. Chwycił się kurczowo za nogę, by powstrzymać krwotok, ale krew tryskała między palcami i obryzgiwała mu twarz. Szczur, który przez chwilę wił się między jego nogami i rzygał ludzką krwią, odwrócił się gwałtownie i skoczył mu na klatkę piersiową, zdzierając potężnymi zębami skórę. Gdy Alan runął na plecy, przywarł mocno i powoli zaczął przesuwać się w kierunku gardła. Inne, bardziej niezdecydowane, wypełzły teraz z zarośli. Wciąż były ostrożne, gdyż instynktownie bały się człowieka, ale coraz intensywniejszy słodki zapach krwi ośmielał je. Płacząc z bólu, Babs zauważyła zbliżające się ciemne stwory i ona również wiedziała, co to oznacza. Chciała pomóc Alanowi, ale za bardzo się bała. Chciała uciec, ale strach ją paraliżował. Skuliła się tylko pod płaszczem i kurczowo chwyciła za materiał. Ból w stopie był rozdzierający, a przerażenie tak silne, że nie pozwalało jej zrobić jakiegokolwiek ruchu. Modliła się. Niewyraźne słowa wypływały z jej ust. Prosiła Boga, żeby bestie odeszły, zanurzyły się z powrotem w ciemności, wróciły do piekła, z którego wyszły. Krzyki Alana oznaczały jednak, że tak się nie stanie. Szarpanie za płaszcz, nagły ostry ból, pierwsze próby kąsania uświadomiły jej, że szczury nie odejdą, dopóki ona i Alan nie zostaną pożarci.
Kiedy zęby zaczęły wbijać się głęboko, a agonalne skurcze wykręcać jej ciało to w jedną, to w drugą stronę, ujrzała nagle Rega i chłopców, siedzących wokół kuchennego stołu. Usłyszała, jak młodszy, Kevin, mówi: „Mamusia się spóźnia, tatusiu... mamusia się spóźnia... mamusia się spóźnia...” Było wpół do pierwszej w nocy i przynajmniej od godziny w namiocie panowała idealna cisza. Na skraju leśnej polany, jak płócienny strażnik, stał samotny namiot. Niemal zamarznięta rosa przylegała do źdźbeł trawy, ale w namiocie było przytulnie; ciała chłopców niczym instalacja grzewcza napełniały wnętrze ciepłem. Niewielki snop światła księżyca padał na środek podłogi, a sylwetki siedmiu śpiących chłopców i ich wychowawcy układały się na niej tworząc coś na kształt gigantycznego kokonu. Gordon Baddeley, wychowawca, spał z boku. Między nim a najbliższym chłopcem znajdował się jednostopowy odstęp – linia podziału, za którą wypoczywał autorytet. Gordon przywiązywał dużą wagę do takich abstrakcyjnych symboli. Chłopcy byli w wieku od dwunastu do piętnastu lat. Wszyscy mieszkali w Domu Barnardo w Woodford. W tym tygodniu musieli się wykazać wolą przetrwania i męstwem. Niewiele jednak mieli ku temu okazji, najbliższy bowiem sklep mieścił się już o dwie mile drogi, a dzikie lwy, tygrysy i krokodyle nigdy nie nawiedzały Lasu Epping – przynajmniej nikt o tym nie słyszał. Młodsi chłopcy wierzyli jednak, że niedźwiedzie zapuszczają się
w ten szczególny rejon. Na polanie stał tylko ich namiot, gdyż teren ten nie był przeznaczony na obozowiska, ale pewien łaskawy „nieznany lord” (chłopcy nigdy nie mogli zapamiętać jego nazwiska) zezwolił sierocińcowi z Woodford korzystać ze skrawka swojej posiadłości. Ponieważ on sam nie mieszkał już w niej, a tylko wynajmował ziemię miejscowym farmerom, chłopcom jawił się jako mityczna postać, nieuchwytna i daleka niczym Bóg. Gordon Baddeley jeszcze kilka lat temu sam był wychowankiem Domu Barnardo i, każdy mógł potwierdzić, że stanowił prawdziwy wzór dobroci i uczciwości – cech kształtowanych w sierocińcu. Niespełna trzy lata spędził w „zewnętrznym świecie”, gdzie pracował jako pomocnik w sklepie, a później awansował na asystenta w dziale mrożonek. Ale po tym okresie powrócił. Zrezygnował z dalszej kariery, by pomagać takim jak on – pozbawionym domu rodzinnego. Chociaż na ogół nie zgadzano się na powrót wychowanków, Gordona przyjęto z dumą, należał bowiem do wyjątkowych chłopców. Dobrze ułożony, uczynny i pracowity, nigdy nie sprawiał jakichkolwiek kłopotów. Był tym, którego wychowawcy mogliby wskazywać palcami i mówić: „Widzicie, udaje się nam. Być może nie potrafimy dać im ciepła i miłości prawdziwych rodziców, ale potrafimy wychować ich na odpowiedzialnych młodych ludzi”. W oczach chłopców nie uchodził bynajmniej za mięczaka. Przeciwnie, bardzo
się z nim liczyli. Był serdeczny, ale stanowczy; czasem szorstki, ale nigdy złośliwy; zabawny, gdy chciał takim być, i poważny, gdy inni chcieli go takim widzieć. Nie miał w sobie nic z podstępnego lisa, przez życie szedł z odsłoniętą przyłbicą. Uważano go powszechnie za idealnego wychowanka doktora Barnardo. Po blisko trzech latach przebywania poza sierocińcem doszedł do wniosku, że był to już dostatecznie długi okres. Agresywny i zbyt duży świat przerażał go. Było w nim zbyt wielu obcych ludzi. Gdy znalazł się na ulicy, miał ochotę uciec dokądkolwiek, byle daleko. Czuł się bezbronny, jak nagi wśród wilków. Często wtedy przyspieszał kroku, a nawet biegł. Był to dość powszechny syndrom, występujący wśród młodych sierot – poczucie zagubienia. Większości udawało się je przezwyciężyć i w porę przystosować do normalnego życia. Ale nie Gordonowi. Tęsknota za domem i poczuciem bezpieczeństwa, jakie mu zapewniał, z każdym dniem trawiła go coraz bardziej. Sierociniec znalazł mu zajęcie opiekuna do dziecka u pewnej zaprzyjaźnionej rodziny, ale bardzo mocne wzajemne więzi łączące domowników sprawiły, że czuł się jak intruz. Próbowali stworzyć mu prawdziwy dom. Przyjmował ich gościnność z należytą wdzięcznością, lecz im dłużej z nimi przebywał, tym bardziej uświadamiał sobie, czego mu brakowało w dzieciństwie, a to jeszcze bardziej pogłębiało stres. Dziewczyny też stanowiły problem. Podobał się im, a
kilka młodych ekspedientek z supermarketu, w którym pracował, było dla niego szczególnie miłych. Jednak i w tym wypadku czuł psychiczną barierę. Może – gdyby starczyło mu cierpliwości – przełamałby swoje zahamowania i żyłby wśród ludzi, ale samotność stała się nie do zniesienia. W sierocińcu był kimś, na zewnątrz – nikim. Wrócił więc, a jego porażka została obrócona w prawdziwy tryumf. W tym domu czuł się jak u siebie i właśnie w nim pragnął mieszkać. Gordon odwrócił się na drugi bok. Powieki mu zadrżały, po chwili otworzył szeroko oczy. Przez jakiś czas spoglądał na spadzisty dach namiotu, marzenia senne szybko się rozwiały. W świetle nocy śpiące postacie wydawały się dziwne i groźne. Natężając słuch rozejrzał się, by sprawdzić, czy nikt się nie obudził i czy nikt nie szlocha, co zdarzało się dość często. W tym momencie dobiegł go nagły szmer. Odgłosy chrapania i wzdychania upewniły go jednak, że nic złego się nie dzieje. Co w takim razie wzbudziło w nim niepokój? Leżał w mroku i wciąż nadsłuchiwał. Od strony najbliższej płóciennej ściany dobiegło ciche drapanie. Spojrzał w tamtym kierunku, dźwięk ucichł. Wstrzymał oddech. Coś usilnie napierało na gruby materiał, tuż przy ziemi. Wybrzuszenie znajdowało się w pobliżu jego bioder i nagle zaczęło się przesuwać w stronę głowy. Gordon ostrożnie odsunął się od wypukłości i ruch na zewnątrz zamarł. Miał wrażenie, że to coś, cokolwiek to
było, wyczuwało jego obecność, wiedziało, że się poruszył. Gordon z trudem powstrzymał się, by nie krzyknąć, nie poderwać się na równe nogi, nie uciec od tej części namiotu. „Młodsi chłopcy – pomyślał – mogliby się przestraszyć”. Poza tym najprawdopodobniej był to tylko lis lub jakieś inne, nocne zwierzę, które przecież nie potrafiłoby się przedostać przez mocne płótno. Powoli odpiął śpiwór i uwolnił ręce. Wybrzuszenie znów zaczęło się przesuwać do góry, w stronę jego twarzy. Zobaczył, że ma co najmniej kilka stóp długości. To musi być lis! A może, choć wydawało się to nieprawdopodobne, borsuk? Jedna rzecz nie ulegała jednak wątpliwości: stworzenie nie było zbyt duże, chyba że przez cały czas czołgało się wzdłuż namiotu. Czyżby pies? Ruch znowu ustał i garb wydawał się teraz jeszcze większy. Gordon odchylił głowę, ale i tak nadal była zbyt blisko napiętego płótna. Miał przedziwne uczucie, że nocny intruz przenika materiał wzrokiem, wyczuwa jego strach. Zaczął po omacku szukać latarki, którą zawsze trzymał przy sobie, gdy nocował pod gołym niebem. Chłopiec, który spał najbliżej Gordona, poruszył się niespokojnie, gdy ręka dotknęła jego śpiwora. W końcu palce zacisnęły się na zimnej, metalowej obudowie latarki. Wychowawca podniósł ją, wygrzebał się ze śpiwora i znów zamarł z przerażenia. Odgłos skrobania ponownie dotarł do jego uszu. Z trudem tłumiąc krzyk, zamachnął się i walnął mocno w wypukłość. Płótno
rozluźniło się, stworzenie z pewnością pierzchnęło. Gdy uderzał prowizoryczną bronią, wydawało mu się, że usłyszał wysoki pisk, ale nie był pewien – to mógł być krzyk w jego własnej głowie. Gordon zapalił latarkę, trzymając ją tuż przy ziemi i zasłaniając ciałem światło tak, by nie padało na pozostałą część namiotu. Uważnie powiódł wzrokiem za jasnym, okrągłym kształtem na płótnie, po czym wszedł z powrotem do śpiwora. Nie zgasił jednak latarki; badawczo spoglądał na płótno, sprawdzając, czy drapanie nie spowodowało jakiejś szkody. Ale nie – pozostało nietknięte. Dopiero jakieś silniejsze zwierzę niż stary, cuchnący lis, mogłoby zrobić dziurę w tak mocnym materiale. Gordon zaczął się powoli uspokajać, poczuł coraz większą senność. Miał już zamiar zgasić latarkę, gdy ogromny ciężar z całych sił runął na boczną część namiotu, tworząc wyraźny garb: dokładnie w miejscu, na które padał snop światła. Drapanie wyraźnie się nasiliło. Gordon patrzył jak zahipnotyzowany, gdy pojawiła się pierwsza mała szczelina, przez którą przedarł się długi wygięty pazur. Rozdarcie gwałtownie wydłużyło się w dół, po czym pazur zniknął. Gordon zauważył drobne wypukłości po obu stronach otworu. Krzyknął, gdy dwie łapy wcisnęły się do środka i na jego oczach rozerwały materiał na strzępy. Czarne, o najeżonej sierści zwierzę wpadło przez otwór i rzuciło się na odsłoniętą twarz Gordona, głęboko zatapiając zęby w jego szczęce. Przewróciło go na plecy,
poturlało się z nim w stronę przerażonych chłopców uwięzionych w śpiworach. Zaczęli krzyczeć, nie rozumiejąc, co dzieje się z ich wychowawcą. Porzucona latarka bezużytecznie oświetlała pofałdowany śpiwór. Światło księżyca było zbyt słabe, by mogli zorientować się w sytuacji. Jednemu z nich udało się sięgnąć po latarkę. Skierował snop światła w stronę krzyczącej z bólu postaci, ale nikt nie miał pojęcia, co mogło przylgnąć do zakrwawionej twarzy wychowawcy. A potem, gdy oświetlił latarką coś czarnego, przedzierającego się przez dziurę w płótnie, wrzasnął z przerażenia. Gordon próbował odciągnąć bestię od twarzy. Pazury zrobiły z jego klatki piersiowej krwawą miazgę, Śmiercionośne zęby zacisnęły się na kości szczękowej. Nie miał siły ich rozewrzeć. Wiedział, że zwierzę może go zabić, ale nie chciał tak łatwo dać za wygraną. Za wszelką cenę musiał powstrzymać te potwory z zewnątrz, by nie wdarły się do jego świata... Starał się nie zwracać uwagi na przejmujący ból. Niemal automatycznie podczołgał się w stronę otworu, ciągnąc z sobą bestię. Czuł, że kość szczękowa pęka i krew płynie przez gardło, utrudnia oddychanie, ale jego umysł był jakby ponad tym wszystkim. Wewnętrzny głos powtarzał uparcie: „Nie daj im dostać się do środka. Zablokuj otwór ciałem”. Wiedział, że mu się udało. Plecami zasłonił przejście. Wiedział, że pożerają go teraz żywcem, wbijają zęby w
plecy, kłapią szczękami koło kręgosłupa, wyszarpują wnętrzności. Wiedział też, że zwierzę, które przylgnęło do jego twarzy, doznało szczękościsku, a mimo to wysysało zawzięcie krew. Ale już nie wiedział, że inne garby pojawiają się na wszystkich ścianach namiotu, już nie słyszał odgłosów drapania, które ginęły wśród krzyku chłopców, owładniętych panicznym strachem. Nie widział długich, mocnych pazurów rozrywających płótno. Złotawa obręcz pojawiła się wokół wierzchołków drzew, gdy pierwsze promienie wschodzącego słońca gwałtownie przebiły się przez mgłę. Widok wielebnego Jonathana Matthewsa o tak wczesnej porze idącego ciężkim krokiem dróżką, która prowadziła od probostwa do starego kościoła, nie był wcale czymś niezwykłym. Od kilku lat sen nie miał już dla niego większego znaczenia. Liściaste wzory, pojawiające się na ścianie jego sypialni wraz z pierwszymi promieniami słońca, dawały mu coraz większą radość, ponieważ każdy nowy dzień stanowił wybawienie od samotności, tak głęboko odczuwanej w nocy. Od czasu przedwczesnej śmierci żony, osiem lat temu, pastor nie miał nikogo, komu mógłby się zwierzyć, kto by go podniósł na duchu. Często zastanawiał się, czy nie porozmawiać z biskupem, nie podzielić się swymi wątpliwościami, lękiem przed śmiercią, będącym oznaką słabości duchowej, ale w końcu postanowił, że sam musi stoczyć tę walkę. Bóg z pewnością ześle na niego łaskę,
dzięki czemu przezwycięży kryzys. Zawiązał mocniej szalik zasłaniający koloratkę. Nie najlepiej znosił już poranny chłód i wilgoć. Znów pomyślał o tym, dlaczego od pewnego czasu dręczą go wątpliwości, mimo iż jego wiara była dawniej tak silna? Odnosił wrażenie, że ma to jakiś związek z samym lasem. W jego wyobraźni czyhające w lesie niebezpieczeństwo wydawało się symbolizować stałą obecność śmierci, zawsze kryjącej się za drzewami, czającej się, obserwującej, czekającej na odpowiedni moment, by się pojawić. Kiedyś las był dla Jonathana Matthewsa ukochanym miejscem, a teraz stał się symbolem jego własnego niepokoju. Pastor przeszedł przez krytą bramę i zatrzymał się, by spojrzeć na starą wieżę. Nie była wysoka. Pinakiel, co prawda ledwie sięgający najwyższych konarów otaczających drzew, wznosił się dumnie ku niebu, jakby chciał je przebić. Emanująca z niego duchowa siła dodała pastorowi otuchy. Wątpliwości były częścią służby. Bez nich nie byłoby szukania odpowiedzi, przeszkód do pokonania. Teraz właśnie nadszedł czas próby, przez którą musi przejść zwycięsko, by umocnić się w wierze. Zawsze, ilekroć przychodził rano, niewielki kościół budził w nim ten nagły przypływ optymizmu. Ponurych, złych myśli z nocy należało szybko się pozbyć, a cicha godzina przed ołtarzem pomagała mu odciąć się od nich. Liście skrzypiały pod nogami, gdy szedł w stronę kruchty żwirową dróżką, biegnącą pomiędzy nagrobkami. Starał
się nie patrzeć na boki. Gdy tylko dotknął kulistego uchwytu u drzwi, usłyszał odgłosy skrobania, dochodzące spoza tylnej części budynku. Powoli podniósł wzrok. Poczuł, że ciarki przechodzą mu po plecach. Zdrętwiał, natężając słuch, starając się umiejscowić źródło hałasu. Miał wrażenie, jakby ktoś lub coś rozsypywało ziemię. Chyba jakieś zwierzę. Nie mógł w tym kopaniu rozpoznać znajomego, głuchego odgłosu łopaty wbijanej w ziemię, ani monotonnego dźwięku spadających brył. To co teraz słyszał, przypominało nieustanną kanonadę. Coś trzasnęło nagle, aż się wzdrygnął. Z coraz większym lękiem ruszył dalej ścieżką. Starał się stąpać głośno, jakby chciał w ten sposób ostrzec intruzów za kościołem i zmusić ich do odejścia, zanim sam się tam zjawi. – Czy jest tam kto?! – zawołał. Na chwilę zaległa cisza, ale zaraz potem odgłosy grzebania dały się znowu słyszeć. Pastor doszedł do rogu kościoła. Za ścieżką teren opadał, kamienne schody prowadziły w dół na porastający trawą cmentarz. Zobaczył świeżo otwarty grób. Dzień wcześniej pochowano w tym miejscu poczciwą panią Wilkinson. Wokół niedbale wykopanego, okrągłego otworu leżały porozrzucane grudki ziemi. Trzask przegryzanego drewna zwiastował najgorsze. Silnie wzburzony zbiegł po schodach. Jakie zwierzę ryłoby w ziemi w poszukiwaniu zwłok ludzkich? Zatrzymał się na brzegu jamy i opuścił wzrok. Z gardła wydobył się mu przeraźliwy krzyk.
Dół był głęboki i szeroki. Miał strome boki. Na dnie kłębiły się jakieś zwierzęta, pokryte czarną sierścią. Początkowo nie potrafił ich rozpoznać, gdyż wgłębienie było mocno zacienione – słońce wciąż skrywało się za drzewami. Zaczynał powoli rozróżniać poszczególne kształty, ale nadal nie miał całkowitej pewności. Jedno ze zwierząt wyłoniło się z kłębowiska i zaczęło czołgać po grzbietach innych w stronę ściany, z pyskiem wypchanym rozkładającym się mięsem. Zanim otwór, z którego wylazł, obiegły inne, pastor zdołał zobaczyć wnętrze zniszczonej trumny. Na widok białych połamanych kości odartych z mięśni ugięły się pod nim kolana, żółć podeszła do gardła i chlusnęła na falującą w dole masę. Chciał uciekać z tego strasznego miejsca, ale potężne torsje wstrząsały teraz jego ciałem, przechylały go niebezpiecznie w stronę grobu. Palce wbijały się w miękką ziemię. Rozpoznał już te zwierzęta: były to harpie jego własnego sumienia, przybyłe, by go dręczyć i oznajmić, że śmierć nie jest niczym wzniosłym, a ciało może zostać sprofanowane. Wielebny Matthews nie zauważył innych szczurów przyczajonych w trawie, za drzewami, za kamiennymi nagrobkami: tych, które cicho obserwowały go czarnymi, diabelskimi ślepiami, gdy szedł ścieżką; tych, które czołgały się teraz do przodu. Nie uzmysławiał sobie, że otoczyły go i zbliżają się coraz bardziej. Ich zady drżały z podniecenia. Musiała upłynąć dłuższa chwila, zanim zrozumiał, co się dzieje. Dopiero, gdy jeden z gryzoni
nadgryzł mu kostkę, spokojnie wpijając się w ciało – powoli, bez agresji – zorientował się w sytuacji i walnął bestię. Ale było już za późno; szczury runęły na niego całą chmarą. Chwytały go zębami, zaciskały pazury, spychały go wprost do dołu, do innych, które chętnie powitały nowe, ciepłe mięso i krew. Ostatnim wysiłkiem, w panicznym strachu silniejszym niż ból, udało się pastorowi wstać. Próbował teraz wdrapać się po stromym nachyleniu, ale długie czarne bestie wczepiły się w niego i ciągnęły do tyłu. Jeszcze więcej ich czekało na górze. Chwytał palcami ziemię, próbował się podciągnąć, lecz szczury odgryzły mu palce, jeden po drugim. Małe kości nie stanowiły żadnego problemu dla ostrych jak brzytwy siekaczy. Nie mając już czym się chwycić, pastor bezładnie zsunął się w dół – wpadł nogami w otwartą trumnę, prosto w przeżute resztki ciała starej kobiety. Jeden ze szczurów obserwował go z góry i przez kilka sekund pastor patrzył w jego czarne ślepia, na drgający różowy nos. Dzieliły ich tylko cale. Zwierzę ześliznęło się z szeroko otwartymi szczękami. Inne olbrzymie gryzonie natychmiast pokryły ciało człowieka, wpijając się w nie swymi zabójczymi zębami i pazurami. Jama roiła się od nich. Po cmentarzu rozlegał się stłumiony krzyk konającego pastora. Zastanawiał się, dlaczego tyle czasu trwa umieranie – czuł w swoim ciele szczura, który przegryzł się przez klatkę piersiową i teraz obżerał się jego sercem. Nie powinien już żyć. Ból ustał, a
może go po prostu nie odczuwa? Dlaczego nadal się dziwi? Jak to możliwe, że nie ustają pytania, wątpliwości? Z pewnością teraz otrzyma odpowiedź. Żadne objawienie jednak nie nadchodziło. Wiedział tylko, że jest pożerany. Wtedy uzmysłowił sobie, że jego ciało jest już martwe, że pozostały tylko myśli, a... Szczur pożywiał się jego mózgiem, spiczasty pysk głęboko wbił się w otwartą czaszkę, pochłaniając komórki i tkankę, które już nie funkcjonowały. Impulsy nie znajdowały receptorów i zanikały w niebycie. Promienie słoneczne przebijały się między wierzchołkami drzew. Świeżym, radosnym blaskiem rozświetlały teraz kościół i teren wokół, ale żaden ptak nie powitał ich. Słychać było tylko słaby, przytłumiony dźwięk gdzieś poza tylną częścią budynku. Ale nawet i on wkrótce ucichł.
ROZDZIAŁ SIÓDMY Pender czuł się zmęczony. Z leśniczym Denisonem spędzili całe przedpołudnie objeżdżając Las Epping. W poszukiwaniu śladów gryzoni zaglądali do różnych farm, domów mieszkalnych i zajazdów, znajdujących się na tym obszarze, rozmawiali z wieloma ludźmi. Większość zetknęła się w jakiś sposób ze szkodnikami, ale nie były to poważne problemy. Dzień zaczął się dla Pendera wcześnie, choć poprzedni skończył późno w nocy. Obudziwszy się, zagryzł wargi ze złości na myśl o wynikach zebrania, które zakończyło się nocą w Ośrodku Ochrony Przyrody. Wiedział, że Stephen Howard stał się bardziej biznesmenem niż naukowcem, ale nie zdawał sobie sprawy, że aż do takiego stopnia. Dyrektor zakładu naukowo– badawczego w Ratkill cierpliwie, z kamienną twarzą wysłuchiwał nieco burzliwej dyskusji, jaka toczyła się między Penderem a Whitneyem-Evansem. Niekiedy przytakiwał, gdy zgadzał się z którymś z adwersarzy, ale rzadko dorzucał własne uwagi. Pender szybko się zorientował, że Howard najpierw czeka na reakcję ze strony Thorntona, podsekretarza stanu w Ministerstwie Rolnictwa, zanim zdecyduje się przedstawić swoje stanowisko. Pender już nieraz na zebraniach w firmie, w których brali udział pryncypałowie, widział Howarda przyjmującego taką dyplomatyczną postawę i zawsze go
to w pewnym stopniu bawiło, ale teraz chodziło przecież o coś więcej niż tylko własne ambicje i ta postawa irytowała go. Stało się oczywiste, że Whitney-Evans i Thornton omawiali całą sprawę przed spotkaniem, podsekretarz stanu zasugerował bowiem, że należy podejść do problemu z największą rozwagą, operacja zaś na szeroką skalę nie jest wskazana, dopóki nie zostaną przedstawione konkretne dowody rozmnożenia się czarnych szczurów w lesie. Stephen Howard przyznał mu rację. Stwierdził, że zanim rozpocznie się tak drastyczne i kosztowne działania, należy zebrać więcej danych. Poza tym czarny szczur – jeśli rzeczywiście istnieje – nadal zachowuje się biernie i można niemal z całą pewnością założyć, że pozostanie tak przynajmniej przez kilka najbliższych dni. Przez ten czas będzie można ustalić ponad wszelką wątpliwość, czy mamy do czynienia z poważnym zagrożeniem. „Nie ma jakichkolwiek powodów – brzmiały ostatnie słowa jego wystąpienia – by wszczynać od razu alarm”. Jenny straciła wtedy panowanie nad sobą. Jej raport – raport naocznego świadka – został niejako z góry odrzucony. Skwapliwie podtrzymano teorię, że mogło to być rzeczywiście stado nutrii, i w ten sposób relację Jenny obrócono przeciwko niej. Pender, który siedział obok nauczycielki, łagodnie poklepał ją po ramieniu, wiedząc, że złością nic się nie wskóra u takich ludzi, jak Whitney-Evans, Thornton i Howard. Sam również był
wściekły, ale już dawno nauczył się panować nad swoim gniewem i kierować rozwagą. Zaczął mówić o tragicznych konsekwencjach, jakie może przynieść odwlekanie decyzji. Swego czasu uważnie przeanalizował wybuch plagi w Londynie. Przypomniał o błędach, jakie popełniono w owym czasie. Bagatelizowanie szczurów, nieadekwatne środki zaradcze, jakie podjęto przeciwko szkodnikom, niedocenianie ostrzeżeń – to wszystko kosztowało życie setek ludzi. „Czy chcecie, panowie – zakończył – zaryzykować kolejny wybuch zarazy?” Eric Dugdale z Inspektoratu Bezpieczeństwa zgodził się z Penderem: ryzyko było zbyt wielkie, by zwlekać. Leśniczy Denison wahał się. Zauważył ostatnio pewien niepokój u swoich ludzi, choć żaden z nich nie powiadamiał go o jakichkolwiek dziwnych zdarzeniach w lesie. On sam widział jednak białego jelenia i ten fakt wywołał w nim niemały wstrząs. Thornton i Howard roześmieli się głośno ze słów Denisona, ale reakcja Whitneya-Evansa była bardziej powściągliwa. Zbyt dobrze znał las, by szydzić. Niemniej nadal uważał, że należy znaleźć niezbity dowód na istnienie czarnych szczurów, zanim podejmie się ostateczną decyzję. Alex Milton, który do tej pory milczał, teraz zgodził się z przedmówcą, choć nie bez pewnych oporów. Thomton pokiwał głową. Howard, pochylony do przodu, mówił przez kolejne dziesięć minut. Z wielką powagą przedstawił pokrótce obmyślony przez siebie plan akcji. Wyjaśnił, że jego zespół – pod nadzorem głównego
biologa, Michaela Lehmana, i Pendera – będzie odtąd dyskretnie, a zarazem dokładnie przeczesywać każdy cal kwadratowy, dopóki nie nabiorą całkowitej pewności, że czarny szczur nie zamieszkuje Lasu Epping. Jeśliby natrafili choćby na najdrobniejszy, ale niezbity dowód, wówczas natychmiast ogłosi się alarm dla całego obszaru. Dodał, iż wszyscy niewątpliwie zdają sobie sprawę z powagi sytuacji, lecz pewien jest również, że wszyscy liczą się z paniką, jaką wywołałaby przedwczesna decyzja o ewakuacji z lasu. Spojrzał na Thorntona, oczekując aprobaty; podsekretarz stanu skinął głową. Stephen Howard przeszedł następnie do omówienia tych środków ostrożności, jakie już powinno się podjąć. Pender zrozumiał, że przegrał i jego protesty na nic by się nie zdały. Następne dwie godziny upłynęły na dyskusji o sposobach poszukiwań i koordynacji działań między zarządcami Lasu Epping a pracownikami firmy Ratkill. Cała sprawa, rzecz jasna, zostałaby objęta ścisłą tajemnicą, a Thornton osobiście informowałby ministra spraw wewnętrznych o rozwoju wydarzeń. Postanowiono, że Pender wraz z Denisonem jako przewodnikiem objadą okolicę i wstępnie przeszukają zagrożony obszar. Ponadto, pod pozorem przeprowadzenia rutynowej ankiety na temat szkodników, wypytają dyskretnie okoliczną ludność o ważniejsze sprawy. Pender mógłby później zorganizować dokładniejszą penetrację wydzielonych rejonów o przypuszczalnie największym stopniu zagrożenia. W razie potrzeby te poszukiwania
można będzie rozszerzać. Przez cały czas Jenny siedziała w milczeniu i Pender wyczuwał jej rozczarowanie. Wcześniej, popijając razem drinki, odprężyli się. Była to przyjemna chwila relaksu i oboje niechętnie opuścili zajazd, by wziąć udział w zebraniu. Parę razy spotkali się wzrokiem, ale z jej oczu jakby zniknęła serdeczność. Mógł zrozumieć niesmak, jaki czuła, ale dziwiło go, że nagle stała się wobec niego chłodna. Nie zastanawiał się jednak nad tym długo. Miał co innego do roboty. Musiał skoncentrować się na opracowaniu szczegółowego planu poszukiwań. Poza tym Jenny wymknęła się niepostrzeżenie po zebraniu nie zamieniwszy z nim ani słowa. Jeszcze tej samej nocy pojechał z powrotem przez Londyn do swego mieszkania w Tunbridge Wells, nastawił budzik na wpół do szóstej i zmęczony padł na łóżko. Wczesnym rankiem znów był w lesie. W ośrodku spotkał się z Denisonem. Obaj porozmawiali krótko z Alexem Miltonem i adiunktem, Vickiem Whittakerem. Poinformowali ich, którymi obszarami się zajmą i w jakiej kolejności – na wypadek, gdyby zechciano się z nimi pilnie skontaktować. Jan Wimbush, odbywająca praktykę studencką w ośrodku i jednocześnie wykonująca obowiązki pomocy kuchennej, podała im tylko gorącą kawę, gdyż nie mieli ochoty na nic innego. Do południa byli już nieco zmęczeni zadawaniem tych samych pytań mieszkańcom lasu, a lęk,
spowodowany przetrząsaniem cichych leśnych polan, oraz świadomość, że bestie mogą czaić się wszędzie, doprowadziły ich do skrajnego wyczerpania nerwowego. Przez cały czas jechali land-roverem z niedużą prędkością i Pender uważnie obserwował las. Był kolejny piękny dzień, mgły zniknęły, gdy słońce wzeszło wyżej, i Penderowi wydało się niemal niemożliwe, by za drzewami mogło czaić się coś groźnego. Gdy zboczyli z głównej szosy i wjechali na szeroką, błotnistą drogę, spojrzał ze zdziwieniem na Denisona. Przed nimi ukazała się zardzewiała żelazna brama, osadzona w wysokich kolumnach z cegły. Nie ulegało wątpliwości, że to wejście prowadziło do jakiejś posiadłości. Za bramą stały naprzeciw siebie dwie stróżówki. Droga ciągnęła się jeszcze dalej, przecinając sosnowy las. – Co to za miejsce? – zapytał, gdy Denison zahamował. – To posiadłość Seymour Hall – odparł leśniczy, szarpiąc za ręczny hamulec. – Nikt tu nie mieszka od czasu, gdy ponad sześćdziesiąt lat temu ogień wypalił wnętrze głównego budynku, z gruntów leśnych zaś nadal jest pozyskiwana tarcica, a pola wynajmowane są farmerom. To spora posiadłość. – Nie wyłączając silnika, pchnął drzwi i wysiadł z pojazdu. Musiał się nieźle namęczyć, by otworzyć na oścież żelazną bramę. – Jeśli chce się pan trochę przejść – zawołał Denison wracając do land-roveru – nie ma problemu. Mogę sam porozmawiać z ludźmi, którzy mieszkają w tych
stróżówkach. – Okay – odparł Pender i Denison wgramolił się z powrotem do samochodu i przejechali przez bramę. – Kto tu mieszka? Dozorcy? – Nie. Są wynajmowane obcym ludziom. Nie mają oni nic wspólnego z posiadłością. Leśniczy ponownie zatrzymał land-rover, zgasił silnik i zeskoczył na ziemię. Pender uczynił to samo i spojrzał dookoła. – Spokojnie tutaj – stwierdził. Denison skinął głową. – To teren prywatny. Przez posiadłość biegnie ścieżka, z której każdy może korzystać, ale niewielu o tym wie. Większość widzi bramę i sądzi, że wstęp jest wzbroniony. – Podszedł do jednego z domków. Żółtoszare cegły traciły kolor i kruszyły się. – Niech pan idzie – odwrócił się do Pendera. – Dogonię pana. Pender ruszył długą, prostą drogą, przez cały czas zerkając na sosnowy las po obu stronach. Wkrótce poczuł się zupełnie samotny i raz po raz odwracał się, by sprawdzić, czy w oddali nie widać zbliżającego się samochodu. Podobnie jak poprzedniego dnia, gdy wraz z Jenny poszedł szukać śladów stworzeń, które ona widziała wcześniej, znów miał wrażenie, że jest obserwowany. Uśmiechnął się jednak na myśl o swoich lękach. To osamotnienie sprawiało, że panujący wokół spokój i leśna gęstwina stawały się przerażające. Wychowywał się w miastach, wśród ludzi, gwaru i ruchu, a tutaj wydawało
się, że tylko łagodne podmuchy wiatru wprowadzają nieco ożywienia. Zamarł, gdy usłyszał szelest z zarośli po prawej stronie, zaledwie kilka jardów od niego. Pender wyprostował się, potrząsając z zakłopotaniem głową: to bażant przeleciał nad błotnistą drogą i zniknął za drzewami. Wsunął drżące ręce do bocznych kieszeni zielonej kurtki wojskowej i ruszył dalej. „Jezu – powiedział do siebie – naprawdę mi się udziela”. Czy napięcie, jakie wisiało w powietrzu, było czymś naturalnym, czy też wytworem jego wyobraźni? Być może za bardzo przejął się relacją Jenny? A jednak sam widział szczurze odchody i przegryzione drzwi w ośrodku. I szczątki rozszarpanych gronostajów. Jeśli nie zrobiły tego szczury, to musiało to być coś równie przerażającego, chociaż farmerzy, z którymi rozmawiał rano, nie zgłosili niczego niepokojącego. Gdyby czarne szczury rzeczywiście rozmnożyły się w tym lesie, z pewnością już by je do tej pory zauważono. Chyba że rozwinęły w sobie jakiś nowy rodzaj przebiegłości. Wzdrygnął się na tę myśl. Po prawej stronie kończyły się drzewa i ukazały faliste ogrodzone pola. Teren najpierw łagodnie opadał, by w końcu wznieść się ku horyzontowi. W oddali rósł idealnie okrągły zagajnik o średnicy około stu jardów. Pender znów – nie wiedząc dlaczego – poczuł się nieswojo. Doszedł do niskiej drewnianej bramy, oparł się o nią łokciami i zmarszczył brwi. Teren za bramą wznosił się, na samym szczycie stał ogromny dwór. Domyślił się,
że to Seymour Hall. Z daleka trudno było dostrzec, że jest to tylko szkielet budynku. Doliczył się sześciu prostokątnych kominów, rysujących się na tle nieba. Budynek miał trzy piętra. Tylko czarne okna bez szyb dawały pojęcie o opłakanym stanie wnętrza. Ale najbardziej zdziwił Pendera obszar pomiędzy bramą a domem. Prowadzącą do dworu drogę pokrywał tłuczeń, a ziemia po obu jej stronach była zupełnie zapuszczona – rozryta, poorana, jakby każda urodzajna piędź została dokładnie zebrana. Pozostały tylko porozrzucane wokół twarde grudy. Był to nieprzyjemny widok wśród wybujałych drzew. Pender zastanowił się, co mogło spowodować takie zniszczenie. Przymrużył powieki. Zauważył coś poruszającego się w oddali, w pobliżu domu. Jakieś zwierzę – różowe, opasłe. Zacisnął palce na furtce i nieświadomie wstrzymał oddech. Było zbyt daleko, by mógł je rozpoznać. Zbliżało się wolno w stronę domu. Wyłoniło się z jakiegoś pobliskiego zagajnika. Zbyt duża odległość nie pozwalała określić jego rzeczywistej wielkości. Odwrócił się nagle, słysząc odgłos silnika. Denison zahamował. Zauważył zdziwienie na twarzy szczurołapa. – I co? – zapytał ponaglająco, wyskakując z samochodu. – Widział pan szczury? – Widziałem coś, ale nie jestem pewien, co to było. – Pender wskazał w stronę domu, szukając palcem wolno poruszającego się różowego stworzenia, ale już go nie było.
– O co chodzi, Pender? Co pan widział? Pender potrząsnął z zakłopotaniem głową. – Nie wiem. Już zniknęło. – Ale, na Boga, człowieku, jak to wyglądało? Czy był to czarny szczur? – Nie, nie, to było różowe, opasłe. Poruszało się tak, jakby nogi z trudem mogły utrzymać resztę ciała. Było w pobliżu domu. – Ku zdziwieniu Pendera, Denison wybuchnął śmiechem. – O co chodzi? – spytał tym razem Pender. – Co w tym śmiesznego? Leśniczy tłumiąc śmiech oparł się o furtkę. – Świnie – odparł po chwili, gdy już nieco spoważniał. – Co? – Pender wytrzeszczył na niego oczy. – Świnie, mój drogi. Tutaj jest ich pełno. – Denison wyszczerzył zęby, widząc zmieszanie na twarzy szczurołapa. – To miejsce wynajmuje pewien tutejszy farmer na hodowlę świń w otwartym polu. Te jego cholerne zwierzęta zrobiły tu takie spustoszenie. Wyssały stąd i przeżuły wszystko, cokolwiek żyło. – Świnie – powtórzył tępo Pender. – Na tyłach domu, nieco wyżej, mają swoje chlewy – wyjaśnił Denison, wciąż uśmiechając się szeroko. – W dawnych stajniach. Zazwyczaj można je wszystkie zobaczyć na polu, ale chyba udały się teraz na popołudniową drzemkę. Nie ma się czego obawiać, mój przyjacielu. Pender mimowolnie roześmiał się ze swej pomyłki.
– Coś jest chyba ze mną nie tak – przyznał. – Jedno jest pewne – stwierdził Denison, spoglądając na dom. – Tam nie ma szczurów, przynajmniej dopóki kręcą się wokół świnie. Jak panu wiadomo, one niezbyt dobrze znoszą obecność gryzoni. – Tak. Ma pan zapewne rację. Sprawdzimy później. Tak na wszelki wypadek. Dokąd teraz? – Na tej posiadłości jest kilka farm i prywatnych gospodarstw. Zacznijmy może od... Nagle rozległo się głośne trąbienie za ich plecami. Odwrócili się i zobaczyli zbliżającą się zieloną furgonetkę, pędzącą po wyboistej drodze z zawrotną szybkością. Pender rozpoznał forda transita należącego do ośrodka. Po chwili rozpoznał też kierowcę, młodego nauczyciela Willa. Gdy samochód zahamował, drzwi dla pasażerów odchyliły się gwałtownie i Jenny Hanmer zwinnie zeskoczyła na ziemię. Tym razem nie było już w jej oczach chłodu – głos tak drżał z przerażenia, że chciał wyciągnąć ku niej ramiona. – Luke – mówiła z trudem łapiąc oddech – musisz natychmiast wrócić do ośrodka! Znaleziono coś przy kościele! Coś... Coś... potwornego! Pender spojrzał na załzawione oczy Jenny i przytulił ją na chwilę.
ROZDZIAŁ ÓSMY Brian Mollison, przebiegając truchtem obok żółtego capri, zerknął do środka i poczuł rozczarowanie, że wewnątrz nie ma nikogo. Las był znanym miejscem miłosnych schadzek, z którego chętnie korzystali zdesperowani romantycy. W samochodach, zaparkowanych na poboczach, często można było zobaczyć ekscytujące scenki. Biegł dalej, a drobne kropelki potu pokrywały mu skórę. Poprzedni dzień przyniósł gorzkie rozczarowanie: nie udało mu się obnażyć. Nie mógł tego przeboleć, gdyż kobieta, przed którą miał się już ukazać, była bardzo pociągająca. „Co to za bydlę ukryło się wtedy w krzakach? – ta myśl nadal go dręczyła. – Czy było to zwierzę? A może przyczaił się tam jakiś parszywy zboczeniec?” Gdyby nie spodnie, ściągnięte tylko do kostek, z pewnością udzieliłby mu niezłej reprymendy. Trochę się jednak przestraszył. Biegł i jednocześnie ubierał się, co wcale nie było łatwe. Rozdygotany dotarł do swego samochodu. To cud, że jadąc jak wariat do domu, nikogo nie zabił po drodze. Z matką – Chryste Panie, gdyby tylko mógł raz na zawsze przerwać to jej ględzenie! – rozprawił się szybko i przez cały dzień miał spokój! Szkoła wydawała mu się dziś rano czymś koszmarnym. Nie był pewien, czy to z powodu tej
ponętnej kobiety, czy dlatego, że jego sekretne pragnienie narastało. W każdym razie frustracja pogłębiała się niemal z minuty na minutę. Wiedział, że musi coś z tym zrobić, bo w przeciwnym razie zszarga sobie dobrą opinię w szkole. W porze obiadowej pojechał szybko do Lasu Epping. Jazda zabrała mu zaledwie dwadzieścia minut, a po lunchu i tak ma wolne, więc na pewno zdąży ze wszystkim. Co prawda, lunch przepadnie, ale matka – „O Boże, już on jej kiedyś pokaże!” – lepiej niech przygotuje przyzwoity posiłek wieczorem, bo inaczej będzie z nią krucho! Wilgotna trawa sprawiła, że płócienne buty na gumowych podeszwach przemiękły. Na szczęście, miał parę zapasowych w szkole i nie musiał się tym zbytnio przejmować. Jedyne, co musi zrobić, to szybko kogoś znaleźć. Nie może sobie pozwolić na grymasy. Nawet stara kobieta, o ile nie przypominałaby mu matki, mogłaby go zadowolić. Ruszył ku szerokiej drodze, z której często korzystali spacerowicze. Biegł miarowo, odczuwając coraz większe podniecenie. Często jego penis reagował jak nos psa gończego: wydawał się wyczuwać swoje ofiary na odległość kilku mil. Zatrzymał się, gdy usłyszał śmiech dochodzący zza drzew na przodzie. Nauczyciel wychowania fizycznego wiedział, że jest na dobrym tropie. Zachowując daleko idącą ostrożność, zaczął znów biec truchtem – pochylony, omijał krzaki, pokryte zeschniętymi liśćmi, zwalniał, gdy
poszycie zbyt głośno szeleściło pod nogami. Śmiech rozległ się ponownie, a po nim wołanie kobiety. Drzewa i krzewy przerzedziły się i znalazł się na skraju polany. Cofnął się, by nie zostać zauważonym, i czekał. Już po chwili zobaczył biegnące dziecko w wieku około czterech lat, a za nim drugie, nieco młodsze: chłopca i dziewczynkę. Ich matka też powinna się zaraz ukazać. Przykucnął za grubym dębem, oddychał coraz szybciej. Kilka sekund później pojawiły się dwie kobiety. Wyglądały całkiem młodo – obie mogły mieć najwyżej po dwadzieścia osiem lub po dwadzieścia dziewięć lat. Jedna przeciętna, grubawa, ale druga – niezła. Może nieco zbyt mocno zbudowana, chociaż nie, całkiem niezła. Niech przejdą, przez jakiś czas musi się trzymać z dala od nich – będzie musiał za nimi iść, a nuż mają ze sobą psa. Psy – to prawdziwe utrapienie. Szybko zakrył dłonią usta, by stłumić sapanie. Odczekał kilka dobrych chwil. Wszystko w porządku? Świetnie. Z tyłu nie ma nikogo. Musi się teraz pospieszyć. Trochę przed nimi postoi, a następnie szybko da nura za drzewa i resztę dokończy sam w ukryciu. Potem prosto do szkoły. Jedna, ta ładniejsza, w zupełności by wystarczyła. Cóż, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby: ważne, że tak niewiele musiał czekać. Powinien jednak uważać. Kobiety – kiedy nie są same – stają się odważniejsze i bardziej skłonne złożyć skargę na policji. Dwie rzuciły
kiedyś w niego kamieniami. Nauczył się wtedy omijać żwirowe szlaki, ale dziś nie mógłby się już pohamować. Zrobi to szybko. Obnaży genitalia, parę razy potrząśnie nimi, a potem ucieknie. Chryste, pokaże im co nieco! Zaczął się skradać. Wsunąwszy rękę w spodnie, ścisnął swój narząd, jakby chciał sprawdzić, czy erekcja trwa nadal. Niepotrzebnie się jednak martwił. Wysoki, gęsty krzak zakrył mu widok. Wyprostował się, odsłaniając czubek głowy. Na nieszczęście jedna z kobiet – ta przeciętna, nieco grubawa – w tej samej chwili zaczęła się rozglądać. Zanim schylił się ponownie, zauważył, że otworzyła usta i znieruchomiała. W prześwicie między gałęziami zobaczył, że coś mówi do swej przyjaciółki, która spojrzała w jego stronę i również zastygła w bezruchu. Nagle odwróciły się i, wołając głośno na dzieci, szybko zaczęły się oddalać. Wiedział, że musi teraz działać błyskawicznie. Wybiegł więc w podskokach na środek szerokiego szlaku, szybko zsunął spodnie, podciągnął pod brodę bluzę i by zwrócić na siebie uwagę, wykrzyknął na powitanie: „Chcecie się popierdolić?” Obejrzały się z przerażeniem, które zaraz zamieniło się w oburzenie, a nawet odrazę. Nadchodzące z tyłu dzieci zatrzymały się zafascynowane widokiem. – Odchrzań się, ty parszywcu! – krzyknęła gruba kobieta, a przyjaciółka spojrzała na nią tak, jakby to ona popełniła większe przestępstwo. Przyzwyczajony do prostactwa takich kobiet, nie
zrażony bynajmniej nauczyciel zaczął kręcić pośladkami we wszystkie strony, a jego nabrzmiały penis kiwał się niczym bom żaglówki podczas zmiennego wiatru. Nie zauważył nawet, że z tyłu zbliża się jasnoniebieski austin panda i dopiero gniewny głos sprowadził go na ziemię. – Stój! – Oficer policji w wozie patrolowym był zbyt oszołomiony, by od razu przystąpić do działania. Odbywał rutynowy objazd po lesie, rozkoszując się ciszą. Kierował się właśnie w stronę ulubionego miejsca na lunch, gdzie jak zwykle mógłby w spokoju zjeść kanapki, a może nawet i uciąć sobie krótką drzemkę. Jadąc po nierównej drodze z prędkością pięciu mil na godzinę, będąc niemal w błogim nastroju, został zaskoczony widokiem nagich białych pośladków i szerokich owłosionych pleców. Mimo, iż patrolowanie terenu miało między innymi na celu wyłapywanie różnych dewiantów, ten niespodziewany widok wprawił stróża prawa w osłupienie. Przez chwilę siedział z wytrzeszczonymi oczami i otwartymi ustami. Stopa ześlizgnęła się mu z pedału gazu i gdy silnik raptownie zgasł, wóz szarpnął do przodu. Pobudziło to policjanta do działania. – Stój, ty...! – ryknął, otwierając drzwi. Brian Mollison odwrócił głowę i tym razem jego ogarnęło przerażenie. Stało się to, czego najbardziej się obawiał, co prześladowało go nieraz w koszmarach nocnych sprawiając, iż budził się z krzykiem. Złapany na gorącym uczynku! O mój Boże, co na to powie matka? O mój Boże!
Starając się podciągnąć spodnie, próbował uciekać. Miał szczęście, że się potknął i upadł. Palce policjanta miały się już zacisnąć na jego ramieniu, a tak – tylko zawisły w powietrzu. Siła rozpędu rzuciła policjanta do przodu, przekoziołkował nad podnoszącym się właśnie nauczycielem i runął ciężko na ziemię. Nastąpiła teraz ostra szarpanina. Brian owi Mollisonowi udało się uwolnić, a strach dodawał siły – ogólna sprawność nabyta przez lata treningów pozwoliła mu poderwać się na nogi szybciej niż jego przeciwnikowi. Wrzasnął, gdy zobaczył dwie kobiety pędzące na niego: niższa, ta pulchna z wyrazem determinacji na twarzy, wywijała grubą gałęzią. Zdążył uniknąć uderzenia, więc kobieta cisnęła w niego prowizoryczną bronią. Znikając za drzewami krzyknął, bardziej ze zdziwienia, niż bólu – gruba gałąź trafiła go w plecy. Podziałało to jednak na niego jak bodziec i wkrótce zanurzył się w leśnej gęstwinie. Kobiety jeszcze przez dłuższą chwilę słyszały trzask łamanych gałęzi i szelest liści. Mollison wiedział, że policjant puści się za nim w pogoń. W oczach pojawiły mu się łzy rozpaczy. Co będzie, jeśli go złapie? Oznaczałoby to koniec kariery. Zostanie wywalony na zbity pysk! Potępiony! Czy za swój występek pójdzie do więzienia? Z pewnością wyślą go do psychiatry. Co za wstyd! „O Boże, daj mi jeszcze jedną szansę – błagał. – Boże drogi, jeszcze tylko jedną szansę! Już nigdy więcej tego nie zrobię. Proszę Cię!
Błagam!” Nagle potknął się, gdyż nie zauważył ukrytego korzenia, będącego niewątpliwie zasłużoną karą za grzechy. Upadł na kolana i klęczał z rękami złożonymi jak do modlitwy, oddychając ciężko. Poprzez bicie własnego serca próbował usłyszeć swego prześladowcę. „O Boże, nie pozwól, żeby mnie dopadł. Odtąd zrobię wszystko, cokolwiek mi każesz. Będę dobry”. Nie peszył go wcale fakt, że nigdy nie był w kościele ani nie modlił się od czasu, gdy skończył dziesięć lat. Nie uważał, żeby w tym szczególnym momencie warto było o tym wspominać. Poza tym wiedział, że Bóg chętnie przyjmuje skruchę grzeszników. Trzask dochodzący z tyłu uzmysłowił mu jednak, że w jego wypadku nie tak chętnie, jakby sobie tego życzył. Podniósł się znowu i ocierając łzy z twarzy, popędził dalej, a uczucie wstydu, żalu i zwykłego lęku zastąpiło teraz przemożne pragnienie przetrwania. Wiedział, gdzie stoi jego samochód i gdzie powinien się skierować. Żaden pierdolony szpicel, który całe dni spędza na dupie jeżdżąc sobie po lesie, nie ma prawa go złapać. Przynajmniej dopóki musi go ścigać na nogach. Biegł bez wytchnienia, nadal przestraszony, ale przekonany, że zdystansuje policjanta. A jednak, kiedy w pewnej chwili spojrzał przez ramię, chcąc się tylko przekonać, czy zgubił swego prześladowcę, omal nie zemdlał na widok niebieskiego munduru. Znów wróciło paniczne przerażenie i znów był płaczącym rozbitkiem życiowym. Biegł teraz nierówno,
chaotycznie. Czuł potworny zamęt w głowie. Wtem zauważył żółtawą plamę w oddali. To capri, które wcześniej mijał, stojące niedaleko jego własnego samochodu! Ma teraz szansę! Gdyby tak mógł... Nagle tok jego myśli został przerwany; runął głową na dno głębokiego dołu, rozdrapując sobie ręce o kępki kolczastych jeżyn, O Boże, to już koniec! Kara go dosięgła! Ukrył twarz w dłoniach i zaczął cicho szlochać. Ale policjant pobiegł dalej. Nauczyciel usłyszał odgłos oddalających się kroków, szelest odsuwanych gałęzi i przytłumione przekleństwo, gdy stróż prawa zatrzymał się zdezorientowany. Potem wszelki hałas ucichł. Policjant minął jego kryjówkę i skierował się w stronę szosy. Niewiarygodne! Ten człowiek wcale go nie zauważył. Mollison uzmysłowił sobie, że podczas ucieczki zasłaniały go krzaki i drzewa. Zdziwił się jednak, że policjant nie usłyszał jego upadku. Pewnie sam też robił dużo hałasu. Dół obrastały gęste zarośla. Była to idealna kryjówka, idealne miejsce dla kochanków. Tak, ktoś już z pewnością wykorzystał je w celach intymnych. Świadczył o tym stary, dziurawy, wymięty koc. A tuż obok, tak, chyba damski but... Źrenice mu się rozszerzyły, zaczął rozpoznawać przedmioty: rozszarpaną odzież, jeszcze jeden but, tym razem męski, zwisające z gałęzi slipy. I złoty zegarek. Dlaczego ktoś miałby zostawiać złoty...? Dotychczas umysł pracował mu wolno, ale teraz uświadomił sobie
cały koszmar tego miejsca. Wszystko było umazane we krwi – odzież, koc, nawet liście na krzewach. Wiedział już, że białe, lśniące przedmioty – to kości, a kawałki papkowatej substancji przylegającej do nich to nic innego, jak resztki ludzkich ciał. Nie mógł jednak zrozumieć, dlaczego kości miały dziwne kształty. Nie zauważył, że zostały rozłupane na kawałki. Nie mógł więc się domyślić, że głębokie nacięcia i wyszczerbione końce były dziełem gryzoni. Otworzył usta, ale żaden dźwięk nie wydobył się z gardła. Był bowiem zbyt oszołomiony i nadal chciał uciekać. Ukrył twarz w dłoniach i znów cicho zaszlochał. Gdy w końcu przemógł strach i jeszcze raz rozejrzał się wokół, poczuł irracjonalną potrzebę przeszukania dołu, poskładania i zakopania kości. Po chwili jednak zrezygnował. Usiadł i pomyślał, co też takiego mogło się stać z głowami... * Ken Wollard poczłapał powoli przez zabłoconą farmę w stronę zagrody. Jego ponury nastrój pogorszyła jeszcze niepożądana wizyta przedstawicieli władz. Jednym z nich był Denison – natręt, jakich mało, a drugim – jakiś bubek z firmy Ratkill, szczurołap. Zadawali mnóstwo zbędnych pytań, wścibiali nos w nie swoje sprawy. Oczywiście, że miał problemy z parszywymi szkodnikami, ale któryż farmer ich nie ma. W każdym razie nie były to problemy,
z którymi nie mógłby sobie poradzić. Dwa dni temu wyłożył truciznę, zaraz po tym, jak odkrył szczątki jednego ze swych kotów. Bóg raczy wiedzieć, co się stało z drugim. Wszelki słuch o nim zaginął. Niemniej jednak fluorocetamid pozostał nietknięty, ale również nie zauważył na farmie jakichkolwiek nowych śladów. Po co więc miałby cokolwiek zgłaszać dwóm natrętom? Równie dobrze kot mógł zostać zabity przez psy. A może przez jakiegoś wściekłego lisa lub borsuka? Co prawda, nigdy nie słyszano o borsukach w tych stronach, ale w Lesie Epping wszystko może się zdarzyć. Niektórzy mówili, że ostatnio widzieli nawet białego jelenia, wałęsającego się swobodnie. Tak, borsuk mógł wyrządzić krzywdę kotu. Te cholerne zwierzęta bywają niekiedy bardzo gwałtowne. I silne. Szczury są wszędzie, w porządku. Półkoliste plamy były tego wystarczającym dowodem, ale przecież nie na istnienie dużych, czarnych szczurów. Nie, nie widział tych bestii. Powiedzieli, że są tak duże jak psy. Niemożliwe, żeby nie zauważone kręciły się w tej okolicy. Nelly chciała, żeby poinformował władze o swoich problemach, ale ona od pewnego czasu wciąż ulegała panice. Głupia baba! Była chłopką z krwi i kości i nigdy nie bała się żadnego stworzenia. Do czasu wybuchu zarazy w Londynie. Ten fakt przeraził ją do głębi. Od tej pory dostawała sraczki nawet na widok zwykłej myszy. Całe szczęście, że tych dwóch szpicli nie weszło do domu i nie zadawało jej pytań! Z pewnością by im wszystko
wypaplała. Należałoby jej złoić skórę mocnym rzemieniem. Oto, czego jej potrzeba. Nabrałaby rozumu i przestała histeryzować. Ile to już lat minęło, odkąd sprawił jej lanie? Chyba siedem. Czas najwyższy, żeby wyleczyć ją z głupoty. „Nie ma żadnych problemów, panowie – powiedział im. – To znaczy – nic takiego, co można by tak nazwać”. Oczywiście, że skontaktuje się z Warren, jeśli zauważy oznaki wzmożonej aktywności szkodników. W końcu leży to w jego własnym interesie. Dwaj mężczyźni odeszli zadowoleni, pozostawiając go w traktorze. Przez dłuższą chwilę patrzył za nimi w zadumie. No cóż, trzeba wyłożyć na noc więcej trucizny. Znacznie mocniejszą dawkę. Będzie musiał podjąć wszelkie środki ostrożności, ale nie da się wystraszyć dwóm bubkom, którzy nie mają zielonego pojęcia o pracy na farmie. Sam się wszystkim zajmie. A teraz musi zadbać o swój żołądek, żeby nie umrzeć z głodu. Farmer tupnął mocno butami o wybrukowane kamieniami obejście, by pozbyć się błota, przylegającego do podeszew. Nie wspomni Nelly o niespodziewanej wizycie tych dwóch mądrali i ich pytaniach. Zaraz by uderzyła w lament i zaczęła gderać. Stąpając ciężko, przeszedł przez podwórze, dziwiąc się sobie, dlaczego trzydzieści lat temu, kiedy był młody, nie miał na tyle oleju w głowie, żeby rzucić w diabły tę cholerną farmę. Jego dwaj synowie – co za niewdzięczne darmozjady – gdy tylko nadarzyła im się sposobność – odeszli do
marynarki handlowej. A obaj powinni być tutaj i mu pomagać. Oto do czego prowadzi edukacja. Zatrzymał się przed drzwiami frontowymi starego dwupiętrowego budynku, podniósł nogę, opierając się jednocześnie ręką o framugę, by nie stracić równowagi. Mrucząc coś pod nosem potrząsnął mocno nogą, aż but spadł na ziemię. Wtedy właśnie dotarła do niego niezwykła cisza panująca wokół. Nie dlatego, żeby podwórza gospodarskie należały do szczególnie hałaśliwych miejsc, ale zazwyczaj coś się jednak działo. A teraz żadnego dźwięku. Nawet nie słychać ptaków. Z wyjątkiem... Utkwił wzrok w płycinach. Dziwne... Przyłożył ucho do drewna i wytężył słuch. Z wewnątrz dobiegły go odgłosy szurania – jakby kot pomykał za papierową kulą albo za przerażoną myszą. Być może wrócił jego kot marnotrawny. Ale hałas był zbyt duży. Dziwne... Wollard stał naprężony i pomstował na siebie wściekły, że zachowuje się w tak idiotyczny sposób. Podsłuchuje pod drzwiami jak stara baba! To wszystko przez tych dwóch natrętów. Namotali mu w głowie tymi swoimi idiotycznymi pytaniami na temat parszywych szczurów! Nacisnął klamkę i mocno pchnął drzwi, po czym zdecydowanie wszedł do środka. „Chryste Panie” – wyszeptał. Po raz pierwszy ogarnęło go uczucie silniejsze od gniewu. Sień roiła się od czarnych futerkowych zwierząt, które wdrapywały się na siebie, przełaziły sobie po grzbietach, kłębiły przy wejściu i dalej w środku; wskakiwały na ściany, jakby próbowały
uwolnić się od gęstej masy, ciągnącej się do schodów i wyżej, i pochłaniającej wnętrzności z leżącej tam zakrwawionej postaci. Nelly zdawała się patrzeć na męża, ale jej oczy były już martwe. Palce nieruchomo zaciskały się na poręczy. Leżała na plecach w połowie schodów – jakby wcześniej próbowała uciec i potknęła się, a potem odwróciła i chwyciła drewnianej listwy. Szczury ściągały ją w dół, uczepiwszy się nóg i szarpiąc za piersi. Palce zaczęły się powoli odchylać, gdy jedna z bestii wgryzła się w ścięgno nadgarstka. Zsunęła się po schodach, a razem z nią czarne bestie, nie wypuszczające swojej zdobyczy. Głowa uniosła się do góry, tak jakby Nelly nie chciała spuścić z oczu męża: któryś ze szczurów wżarł się jej w gardło. Gwałtownie osunęła się na sam dół schodów. Głowa – jakby z politowaniem – kiwała się raz po raz w jego stronę. Farmer wybuchnął w końcu gniewem i ruszył do przodu, następując na grzbiety gryzoni. Poślizgnął się na falującym puszystym dywanie. Kurczowo chwycił się ściany. Padł jednak na kolana. Próbował czołgać się, przedzierać przez zwierzęta, ale rzuciły się na niego, wpiły ostrymi zębami, przywarły tak mocno, jak tamte do jego żony. Farmer posuwał się do przodu, powoli i z bólem. Jego bosa stopa została już rozszarpana na strzępy. Próbował zasłaniać twarz, ale gryzonie pociągnęły go za ręce. Nawet nie miał siły, by je znów podnieść. Powoli stawał
się bezwolny, zastygał w bezruchu. Nie widział już żony, która zniknęła w morzu czarnych stworów. Jeszcze podpierał się rękami i kolanami, ale wkrótce ugiął się pod ciężarem niezliczonej liczby szczurów i również zniknął w nieustannie falującej masie.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY Pender spojrzał w otwarty grób i wzdrygnął się. Wewnątrz leżały szczątki dwóch istot ludzkich. Kości zostały niemal całkowicie oczyszczone. Grupa ludzi, znajdująca się na cmentarzu, ustaliła tożsamość jednej osoby na podstawie szkieletu, który w połowie wystawał z trumny. To była stara kobieta, pochowana poprzedniego dnia, ale tożsamości drugiej można się już było tylko domyślać. Ponieważ nigdzie nie znaleziono pastora Kościoła Świętych Niewiniątek, prawdopodobnie to on właśnie był drugą ofiarą. Krew wsiąkła w grób, nasączając ziemię; pogryzione wieko trumny było całe nią obryzgane. Pender zastanawiał się, jak do tego doszło. Czy pastor, idąc do kościoła na poranną modlitwę, usłyszał jakiś hałas dobiegający z cmentarza i postanowił sprawdzić, co się tam dzieje? Czy widząc, co się stało, zemdlał i osunął do grobu? A może został tam wepchnięty? Czy szczury mogły to spowodować? Pender potrząsnął z niedowierzaniem głową. Szczury nie należały do zwierząt ryjących. Nie wkopywałyby się w ziemię, by dostać się do zwłok. W każdym razie, normalne szczury na pewno nie. – Pan Pender? – czyjś głos przerwał mu rozmyślania. – Powiedziano mi, że mógłby nam pan wyjaśnić wiele okoliczności tej sprawy. Pender omal nie parsknął śmiechem, słysząc słowa
wypowiedziane z tak niezachwianym przekonaniem. – Sam nie wiem – odparł. Odwrócił się i skierował w stronę niskiego ogrodzenia, otaczającego teren należący do kościoła, a uzbrojony policjant za nim. Pender usiadł na żelaznym słupku i przesunął dłonią po zaroście. Potem popatrzył na grupę ludzi w pobliżu wejścia na cmentarz. Nikt nie spoglądał na otwarty grób. Whitney-Evans i Alex Milton byli zajęci jakąś poważną rozmową. Denison mówił coś do inspektora z wydziału bezpieczeństwa, Erica Dugdale’a, informując go zapewne o bezowocnych poszukiwaniach przeprowadzonych przed południem. Były tam także inne osoby, których Pender nie znał, ale domyślił się, że są to pracownicy Warren. Vic Whittaker, obejmując Jenny ramieniem, pocieszał ją. „Dlaczego nie zabierze jej z tego parszywego miejsca?” – pomyślał Pender z pretensją. – Czy mógłby pan pomóc, sir? – zapytał policjant. Pender popatrzył na niego i wzruszył ramionami. – Sądzimy, że to szczury – odparł. Umundurowany mężczyzna pobladł. – Czy ma pan na myśli czarne szczury? Takie, jakie były w Londynie? Pender pokiwał twierdząco głową, po czym wstał i znowu spojrzał na policjanta. – Niech pan posłucha – rzekł. – Powinien pan jak najszybciej ściągnąć tu swego komendanta. Sytuacja staje się coraz poważniejsza i im szybciej włączy się miejscowa policja, tym lepiej.
– Zaraz przekażę mu informację przez radio. Ale może zechciałby mi pan jeszcze coś powiedzieć? – Tylko to, że jestem z firmy Ratkill. Miałem ustalić, czy czarne szczury rzeczywiście są w Lesie Epping. Sądzę, że to, co tu zobaczyliśmy, stanowi wystarczający dowód. – A niech to diabli! Dlaczego wcześniej nie zostaliśmy poinformowani? Twarz policjanta, dotąd blada, teraz poczerwieniała z gniewu. Pender uniósł rękę w uspokajającym geście. – Przykro mi, ale do tej pory nie było całkowitej pewności. Nie chcieliśmy wywoływać paniki. Policjant odwrócił się wyraźnie zirytowany. – Szlag by trafił – usłyszał Pender, gdy ten zaczął odchodzić – całą tę waszą bandę...! – Chwileczkę! – zawołał za nim. – Niech pan nie mówi o tym nikomu. Policjant zatrzymał się. – Jeśli pan myśli... – Nikomu. Porozmawiam z pańskim dowódcą, jak tylko tu się zjawi. Jasne? Policjant mruknął coś pod nosem, ale Pender domyślił się, że zrozumiał jego prośbę. – A teraz, skoro już o tym mowa – ciągnął Pender – kto odkrył... – słowo nie wydawało się najwłaściwsze, ale go użył – zwłoki? Policjant wskazał na starszego, zakłopotanego
mężczyznę, stojącego obok grupy w pobliżu bramy. – Tamten człowiek. To posługacz. Jest śmiertelnie przerażony. – Trudno mu się dziwić. Skąd powiadomił o tym fakcie? – Z probostwa. Poszedł tam, żeby powiedzieć pastorowi. Na szczęście pani Paige, gospodyni, była w domu. Poinformowała nas, że nie widziała pastora od rana. Dlatego właśnie sądzimy, że to jego zwłoki. – Skinął głową w stronę świeżo odkopanego dołu. – Okay – odrzekł Pender. – Będzie pan musiał dopilnować, żeby przez jakiś czas trzymali język za zębami. – Chyba pan żartuje. Już prawie połowa mieszkańców lasu wie o tym. Pani Paige pewnie cały ranek spędziła przy telefonie. Ten cholerny nadzorca był tutaj niemal jednocześnie z nami. – W porządku, ale oni jeszcze nie wiedzą nic o szczurach, prawda? – Oczywiście, że nie. – A więc niech tak na razie zostanie. – Do kiedy? – zapytał wojowniczym tonem policjant. Pender westchnął. – Do czasu, aż zaczniemy ewakuację. Wiem, co pan czuje. Ja sam chciałbym również ostrzec wszystkich, ale najpierw trzeba poczynić przygotowania. – Rozumiem, panie Pender – policjant po raz pierwszy spojrzał na szczurołapa przychylnie. – Zrobimy,
co tylko można. – Szybko ruszył do swego wozu patrolowego. Pender podszedł do Jenny i Whittakera, świadomy szoku, jakiego doznali. Dziewczyna uśmiechnęła się niewyraźnie na jego widok. – Czy oni coś zrobią, Luke? – spytała. – Czy pobudzi ich to do działania? – Tak, Jenny, teraz zrobią coś bardziej konstruktywnego. Muszą. – Co się stało, Pender? – wtrącił Whittaker. – Czy istotnie mogły to zrobić szczury? – Myślę, że czarne szczury – tak. To oczywiste, że poszukiwały zwłok, ale skąd, u licha, mogły wiedzieć, że ciało zostało dopiero pochowane. Druga osoba, prawdopodobnie pastor, przeszkodziła im i ją dopadły. – Ale szczury ryjące w ziemi? – Wiem, że wydaje się to nieprawdopodobne. Ja również o czymś takim nie słyszałem. Ale jest rzeczą cholernie oczywistą, że pastor nie odkopywał zwłok; nie ma ani jednej łopaty w pobliżu dołu. – Pender, czy możemy pana prosić na słowo? – zawołał Whitney-Evans. – Zaraz podejdę – odparł Pender, po czym spojrzał na dwoje nauczycieli. – Dlaczego nie zabierze pan Jenny z powrotem do ośrodka? – rzekł do Whittakera. – Po takim szoku powinna odpocząć. – Nic mi nie jest, Luke – zapewniła dziewczyna. – On ma rację, Jenny – stwierdził z zatroskaniem
Whittaker. – Chodźmy już stąd. Zgodziła się niechętnie, ale z przejęciem spojrzała Penderowi w oczy. – Czy wrócisz do nas, Luke? Chciałabym z tobą porozmawiać. Pender skinął głową. – Od tej pory będziesz mnie często widywać, Jenny. Whittaker zmarszczył brwi, nie bardzo wiedząc, jak ma to rozumieć. – Chodź, Jenny – powiedział ponaglająco. Delikatnie ujął jej dłoń i wyprowadził dziewczynę poza teren kościoła. – Pender – znów usłyszał głos Whitneya-Evansa. – Już idę – odparł znużonym głosem szczurołap i podszedł do nadzorcy i dyrektora Ośrodka Ochrony Przyrody. – Co to mogło być? – zażądał wyjaśnień Whitney-Evans. – A pan myśli, że co, u licha? – odparował Pender, kipiąc z gniewu. – Czy sądzi pan, że to szczury? – Jestem tego cholernie pewien. – Nie ma potrzeby mówić tym tonem, Pender. Proszę tylko pana o opinię. – Moja opinia nie liczyła się wczoraj. – Oczywiście, że się liczyła. Podjęliśmy odpowiednie działania. – Mogliśmy tego uniknąć.
– Być może. A jednak nadal twierdzę, że na podstawie wiedzy, jaką wówczas posiadaliśmy, podjęliśmy właściwe działania. A teraz, niech pan powie, czy jest pan całkowicie przekonany, że tę potworną rzecz zrobiły czarne szczury? Pender wytrzeszczył na niego oczy. – Nie – odparł złośliwie – w gruncie rzeczy sądzę, że w lesie żyje plemię kanibali i zeszłej nocy lub dzisiaj rano postanowili sobie urządzić małą ucztę. Na twarzy nadzorcy odmalowało się oburzenie. – Nie ma pan najmniejszego powodu, Pender, by pozwalać sobie na te impertynencje. Kim pan, u licha, jest, żeby mówić do mnie w ten sposób? Pender stłumił gniew i zignorował te słowa. – Panie Milton – zwrócił się do dyrektora – proponuję, żebyśmy natychmiast zorganizowali w ośrodku kwaterę główną. Jeśli ma pan jakichś uczniów, niech pan czym prędzej odeśle ich z powrotem, a ja zajmę się resztą. Poprosiłem konstabla, żeby sprowadził tu swego dowódcę. Sądzę, że należałoby go w pełni o wszystkim poinformować... – Czy nie przekracza pan swoich kompetencji? – przerwał Whitney-Evans. – Moim obowiązkiem jest niedopuszczenie do kolejnej tragedii, panie Whitney-Evans, i podczas sytuacji krytycznej odpowiadam tylko przed moimi przełożonymi i rządem. Nie muszę stosować się do poleceń lokalnych władz. Jeśli pan chce, żebym przedstawił odpowiednie
dokumenty, to są one w moim samochodzie. Mogę... – To nie jest konieczne. Ale sądzę, że powinniśmy zwołać kolejne zebranie, zanim jeszcze wcieli pan swoje plany w życie. – Ależ tak. Z pewnością zwołamy kolejne zebranie. A potem jeszcze jedno i jeszcze jedno. Tylko że ja nie mam zamiaru już czekać. Należy wreszcie zacząć działać. Mógłby pan pomóc, mobilizując swoich pracowników. Kogokolwiek, kto jest związany z lasem. Nie tylko leśniczych. Ktoś w lesie musiał widzieć gdzieś ślady szczurów. Chcę wiedzieć, gdzie i kiedy. – W jakim celu, panie Pender? – Tym razem odezwał się Alex Milton. – W jaki sposób może to być pomocne? – Musimy rozpracować tak zwany klucz: poznać miejsca, w których najczęściej przebywają, ich tereny łowieckie. Szczury są padlinożerne i jeśli trafią na dobre źródło pożywienia, tkwią przy nim tak długo, aż się wyczerpie. – Ale nie mamy żadnych raportów na temat szkód lub strat – oznajmił Whitney-Evans. – W każdym razie na temat poważnych strat. – Tak, to prawda – Pender potrząsnął z niedowierzaniem głową. – To jest coś, czego nie rozumiem. Będę musiał raz jeszcze porozmawiać z farmerami. Sądzę, że jeden lub dwóch nie było ze mną całkiem szczerych. – Czyżby? – zapytał Milton. – Farmerzy wiedzą przecież, jak poważny jest to problem.
– Tak. I wiedzą również, jak poważną sprawą jest poddanie ich farm kwarantannie i ile strat mogą ponieść z tego powodu. – A więc, co pan sugeruje? – spytał Whitney-Evans – Załóżmy, że ktoś przyzna się, że ma problemy z gryzoniami. Co wtedy? – Wtedy dokładnie zaznaczymy na mapie newralgiczne rejony. Mamy już trzy takie punkty: sam ośrodek, staw i ten cmentarz. Możemy zacząć ustalać granice, w których przebywają, śledzić ich ruchy, z coraz większą precyzją określać obszar, na którym należałoby się skoncentrować. Żeby wytępić szczury, musimy dowiedzieć się, skąd wychodzą. Musimy je zniszczyć całkowicie. Naszym głównym zadaniem jest więc teraz znalezienie ich kryjówki.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY Był wczesny wieczór, gdy w końcu rozpoczęło się zebranie. Niewielka sala wykładowa w ośrodku, choć wcale nie tak zatłoczona, wydawała się Penderowi przepełniona. Szybko taksował wzrokiem przybyłe osoby. Ich twarze wyrażały napięcie i niepokój. W sumie było ponad trzydziestu uczestników. On sam zebrałby raczej bardziej wyselekcjonowane grono. Nauczony doświadczeniem wiedział, że większa liczba ludzi stwarza większy chaos. Domyślał się jednak, że każda z tych osób jest potrzebna do omówienia planu operacji. Rozpoznał osobistego sekretarza ministra obrony, Roberta Shipwaya, który rozmawiał właśnie z Anthonym Thomtonem z Ministerstwa Rolnictwa przy długim stole, pospiesznie przeniesionym z biblioteki. Obok nich usiadł przewodniczący Komisji Leśnictwa wraz z jednym ze swoich komisarzy i jakiś facet z Ministerstwa Ochrony Środowiska. Pender nie mógł sobie przypomnieć funkcji tego człowieka, podobnie jak nazwisk wszystkich tych trzech osób. Whitney-Evans siedział obok Stephena Howarda, a Alex Milton nieco dalej, w niewielkiej odległości od stołu. Drugi koniec zajmowali: komisarz policji hrabstwa Essex, Mike Lehmann, i major Cormack reprezentujący Siły Zbrojne. Miało to być niezwykle ważne zebranie z udziałem wielu wpływowych osób i Pender zauważył, że Stephen Howard niemal zaciera ręce
z zadowolenia. Pozostali usiedli w ławkach naprzeciw. Wśród nich był Pender – zajął miejsce w pierwszym rzędzie – tak samo jak Eric Dudgale z Inspektoratu Bezpieczeństwa i jego dwaj podwładni. Kilku miejscowych radnych rozprawiało o czymś po cichu. Dowódca najbliższego posterunku policji siedział pogrążony w głębokiej zadumie, obok niego równie zamyślony Charles Denison. Za nimi usadowił się Vic Whittaker, a także atrakcyjna kobieta w średnim wieku. Była to Tessa, żona Alexa Miltona, którą wcześniej przedstawiono Penderowi. Pozostałe miejsca zajmowało kilku mężczyzn, między innymi zarządcy Lasu Epping i paru przedstawicieli mieszkańców, których obecność na zebraniu uznano za wskazaną. Na szczęście nie było dziennikarzy, ale Pender wiedział, że cała sprawa już wkrótce nabierze rozgłosu. Thornton postukał tępym końcem pióra wiecznego w blat stołu i gwar rozmów ucichł. – Panowie – powiedział – sądzę, że powinniśmy rozpocząć nasze zebranie. Myślę, że jesteśmy już wszyscy w komplecie. – Spojrzał w stronę nadzorcy i Stephena Howarda. Obaj mężczyźni skinęli głowami. – To jest tylko ogólne zebranie zwołane po to, by każdy, kto będzie w ten czy inny sposób związany z operacją, wiedział dokładnie, co się dzieje. Szczegóły będą omawiane na kolejnych zebraniach, lecz już tylko w gronie osób, biorących bezpośredni udział w operacji. – Przerwał i rozejrzał się. – Większość
z państwa – jego głos jakby stracił werwę – domyśla się, dlaczego została wezwana, ale dla tych, którzy nie wiedzą, przedstawię całą sprawę od początku. W ciągu ostatnich paru dni miały miejsce zdarzenia, które sugerują, że w lesie grasują groźne szkodniki. Natrafiono na odchody, świadczące, że tymi szkodnikami są czarne szczury. Za plecami Pendera rozległ się gwar głosów. Thornton uniósł dłoń, by przywrócić spokój. – Wczoraj zostały zauważone przez nauczycielkę z ośrodka trzy stworzenia. Nie było jednak stuprocentowej pewności... – (Pender wzdrygnął się) – więc uznaliśmy, że zanim ogłosimy alarm, musimy przeprowadzić poszukiwania. – Gdzie je widziano? – zapytał jakiś głos z tyłu. – Niedaleko stąd. Thornton spojrzał w stronę Whitneya-Evansa, który dodał: – Nad małym stawem w pobliżu Wake Valley Pond. – Natychmiast powiadomiono firmę Ratkill – ciągnął Thornton – i niebawem zjawił się w ośrodku pan Lukas Pender, badacz gryzoni, by sprawdzić szkody, jakich narobiły. Bezzwłocznie przeszukał teren wokół stawu i natrafił na szczątki rodziny gronostajów. Owe zwierzęta zostały rozszarpane i pożarte. Zbadał również odchody pozostawione przez szkodniki na terenie ośrodka i doszedł do wniosku, że istnieje duże prawdopodobieństwo, iż pewną część lasu zamieszkują czarne szczury.
Pender uśmiechnął się ponuro. – Jednakże na zebraniu, które się potem odbyło, wszyscy zgodziliśmy się co do konieczności znalezienia dalszych, bardziej konkretnych dowodów przed podjęciem decyzji o kwarantannie i ewakuacji mieszkańców lasu. – Czy przynajmniej mój posterunek nie mógł zostać o tym powiadomiony? – odezwał się komendant. – Przykro mi, ale nie. – Thornton potraktował go chłodno. – Powtarzam: nie mieliśmy niezbitych dowodów na ich istnienie, dlatego też uznaliśmy wtedy, że nie ma powodu, by wszystkich stawiać na nogi. – A teraz macie już swój niezbity dowód? – zapytał policjant, bynajmniej nie speszony. – Incydent na cmentarzu? Raz jeszcze rozległ się gwar i pióro Thorntona zostało ponownie użyte do uciszenia zebranych. – Co ma na myśli komendant Reid? – odezwał się głośno jeden z leśniczych. – Co stało się przy kościele? Pytanie zrobiło większe wrażenie niż stuk wiecznego pióra i nagle zaległa cisza. Thomton wyprostował się na krześle i powiódł chłodnym wzrokiem po sali. – Po pierwsze – odparł – chciałbym zaznaczyć, że to spotkanie powinno toczyć się zgodnie z określonym porządkiem. Musimy się streszczać, jeśli chcemy przystąpić do natychmiastowego działania. Pytania można będzie zadawać po mojej wypowiedzi i po wystąpieniach
moich kolegów, siedzących przy tym stole. Ale skoro już panowie tak nalegacie, odpowiem: tak, incydent przy kościele dostarczył nam kolejnego dowodu na istnienie czarnych szczurów w lesie. – Ale nadal nie jest to niezbity dowód – wtrącił Whitney-Evans. Thomton spojrzał na niego z ledwie ukrywanym gniewem. – Właśnie tobie, Edwardzie, nie wolno przymykać oczu na tę masakrę. – Czy mógłby nam pan powiedzieć, co się naprawdę stało? – odezwał się ten sam mężczyzna z tyłu, najwyraźniej nie zmieszany poprzednią uwagą Thorntona. Twarz podsekretarza stanu drgnęła. – Dziś rano znaleziono szczątki dwóch osób na cmentarzu. Jedna z nich została pochowana wczoraj, a druga... sądzimy, że są to zwłoki wielebnego Jonathana Matthewsa, pastora Kościoła Świętych Niewiniątek. Po sali przeszedł głośny szmer. – Oba ciała – ciągnął Thomton beznamiętnym głosem – zostały pożarte. Przypuszczamy, że pastor zobaczył stworzenia odkopujące zwłoki i został przez nie zabity. Nacięcia i złamania kości wskazują, że użyto ostrych narzędzi, czyli zębów, by wyszarpać mięso. Obecnie badane są strzępki ubrania, by upewnić się, czy był to rzeczywiście pastor, ale obawiamy się, że jest to tylko formalność. Jednak jeszcze bardziej zastanawiające w tym osobliwym incydencie jest to, że nie znaleziono czaszek. –
Thornton nie pozwolił, by te niepokojące informacje ponownie zakłóciły przebieg spotkania i po raz kolejny skorzystał z pióra. – Aczkolwiek nadal jest tylko jeden wiarygodny świadek, który widział te stworzenia, to możemy – myślę – założyć ponad wszelką wątpliwość, że mamy do czynienia z czarnym szczurem. Nie znane jest w Anglii jakiekolwiek inne stworzenie, które mogłoby urządzić taką masakrę. A teraz przejdźmy do planów zwalczania zagrożenia. Wszyscy mieszkańcy najbliższych okolic zostaną do jutra przed południem ewakuowani. Tymczasem są ostrzegani, by nie wychodzili na zewnątrz, dobrze pozamykali drzwi i okna, a nawet je zabarykadowali. Wielu zechce, z pewnością, opuścić natychmiast swoje domy, mimo iż na razie jest względnie bezpiecznie. – Czy może być bezpiecznie, gdy po lesie włóczą się olbrzymie czarne szczury? – zapytał jeden z radnych, pochylając się ku przodowi. – Szczury nie wdarły się jeszcze do żadnego domu – odparł Thornton, pogodzony już z faktem, że mu przerywano. – Poza tym, o ile nam wiadomo, jak dotąd zaatakowały tylko jedną żywą osobę. Nie wydaje się prawdopodobne, żeby po tak długim okresie ukrywania się zaczęły gwałtownie atakować. – Ale czy to się nie rozszerza? – nalegał radny. – Najpierw tylko mała szkoda zrobiona w drzwiach, potem zabicie innych zwierząt. A teraz człowieka. Pender odwrócił się w stronę mężczyzny. Wiedział,
że on ma rację. Jeszcze do przedwczoraj szczury pozostawały nie zauważone. – Sądzę, że pastor został zaatakowany – odparł Thornton – bo im przeszkodził. Niewykluczone, że wbrew zdrowemu rozsądkowi próbował je przepędzić. Nie, jestem pewien, że na razie ludziom nic nie grozi pod warunkiem, że pozostaną w swoich domach. Uważam – jeśli moi koledzy się ze mną zgodzą – że powinniśmy rozpocząć stopniową ewakuację: najpierw z najbliższej okolicy, a potem z sąsiednich terenów leśnych. Major Cormack przeprowadzi kwarantannę całego lasu we współpracy z policją hrabstwa Essex i Londynu. – Jak pan zamierza utrzymać cały obszar jako strefę zamkniętą? – zapytał przewodniczący Komisji Leśnictwa. – Mam na myśli sześć tysięcy akrów lasu. – Skoncentrujemy się na terenie najbardziej zagrożonym, powiedzmy w promieniu dwóch lub trzech mil od tego miejsca. – To też ogromny teren. – Zgadzam się. Ale przez lasy przebiega mnóstwo szerokich dróg; w różnych odstępach mogą być kontrolowane. Użyjemy również do penetracji helikopterów. Trudno jednak sobie wyobrazić, żeby ktokolwiek zapuszczał się do lasu, wiedząc, co może go tam spotkać. – Sądziłem – skwitował chłodno komendant – że chodziło o to, żeby zatrzymać wszystkich w domu. – Niezupełnie, ale jeszcze do tego wrócimy.
Pracownicy Ratkill przybędą jutro skoro świt i ich zadaniem będzie wytępienie tych potworów. Oddam teraz głos Stephenowi Howardowi, dyrektorowi zakładu naukowo– badawczego w firmie Ratkill, który wyjaśni nam istotę operacji. – Spojrzał zachęcająco na Howarda, który już niemal podniósł się z miejsca, ale w porę zorientował się, że nie jest to przecież publiczne wystąpienie. – Będziemy potrzebowali – zaczął – wszechstronnej pomocy ze strony każdego mieszkańca lasu – uśmiechnął się rozbrajająco. – Konieczne też będą szczegółowe mapy całego rejonu. Najważniejsze jednak – – to plany systemu kanalizacyjnego, ponieważ szczury zapewne mieszkają w kanałach. Moje ekipy będzie musiało wesprzeć wojsko. Pańskie pompy, majorze Cormack, są niezbędne, tym bardziej że zostały wyposażone w nowoczesne, wysoce odporne węże. Będą więc stanowiły idealną ochronę. To przynajmniej jedyna rzecz, jaką zawdzięczamy ostatniemu strajkowi strażaków. Miotacze ognia mogą się również przydać, choć osobiście uważam, że stanowiłyby zbyt duże ryzyko dla samego lasu i moich ludzi, którzy niezbyt lubią osmalać sobie tyłki. – Ta uwaga wywołała zaledwie lekki uśmiech na twarzach zebranych. – Nasi pracownicy otrzymają kombinezony ochronne, podobne do tych, których używano podczas plagi w Londynie, ale bardziej wytrzymałe. Na początek wejdzie do akcji ekipa badawcza, która wyszuka miejsca, w których najprawdopodobniej ukrywają się szczury, potem
specjalne ekipy przystąpią do wytępienia gryzoni. Teraz proszę o głos naszego głównego biologa, Mike’a Lehmanna, który wszystko dokładnie wyjaśni. Lehmann poczuł się nieswojo, gdy wszystkie pary oczu zwróciły się w jego stronę, ale mimo to rozpoczął dziarskim głosem: – Jeśli w Lesie Epping rzeczywiście mamy do czynienia z nową odmianą olbrzymiego szczura, to znaleźliśmy się w niezwykle trudnej sytuacji. Jeśli zaś są to potomkowie czarnych szczurów z Londynu – a wszelkie dowody na to wskazują – to należałoby odpowiedzieć na mnóstwo pytań. Na przykład, w jaki sposób przetrwał ich gatunek? Dlaczego pozostały przez tak długi okres nie zauważone? – Mogły przedostać się do lasu, zanim nastąpiła eksterminacja – zasugerował sekretarz ministra obrony. – Jest to możliwe, chociaż wiemy skądinąd, że bestie ograniczały się tylko do określonych rejonów miasta – odrzekł Lehmann. – Inna hipoteza jest taka, że w jakiś sposób kilku z nich nie dosięgły fale ultradźwiękowe, których wtedy użyliśmy, aby wywabić z gniazd do zagazowanych, zamkniętych pomieszczeń. Uciekły, gdyż wyczuły zbliżający się nieuchronnie koniec. Obecnie też stosuje się do walki z gryzoniami urządzenia ultradźwiękowe, ale eksperymenty przeprowadzone w naszych laboratoriach w Ratkill dowodzą, że ultradźwięki stają się w końcu nieskuteczne; szczury przystosowują się do nich i wreszcie uodparniają na ich działanie.
– Chciałbym tu jednak zaznaczyć – wtrącił Howard – że prace nad nowymi, ulepszonymi wersjami są bardzo zaawansowane i sądzę, że w końcu uda s i ę nam skonstruować maksymalnie efektywne urządzenie. Należy tylko znaleźć właściwą długość fal. – Żeby to zrobić – kontynuował Lehmann – musimy złapać samego mutanta. Nasza własna nadgorliwość wytępiła je wszystkie, z wyjątkiem paru sztuk, którym niewątpliwie udało się uciec. Wielka szkoda, że nie zostawiliśmy sobie kilku do badań. – Ale chyba możecie eksperymentować na zwykłych szczurach? – zapytał sekretarz z Ministerstwa Obrony. – Nie mamy innego wyjścia – odrzekł biolog. – Niestety, czarny olbrzym nie jest zwykłym gryzoniem: to mutant, jego geny są inne. Jest nie tylko większy i silniejszy, ale odznacza się również wysokim stopniem inteligencji. Była mu potrzebna, żeby przez tych kilka ostatnich lat pozostać nie zauważonym. Oczywiście, fakt, że szczury żerują w nocy, okazał się pomocny. Niemniej jednak jest rzeczą zadziwiającą, że do tej pory nie natrafiono na jakikolwiek dowód istnienia mutanta. Ale jeszcze bardziej zadziwiające, – ciągnął biolog – a raczej złowieszcze, jest to, że właśnie do tej pory. Po masowej eksterminacji całego gatunku, te, które przeżyły, rozwinęły w sobie jeszcze silniejszy lęk przed człowiekiem. Ten lęk przekazały następnemu pokoleniu. Wiemy, że mózg tych bestii odbiega od normy. Myślę, że ich inteligenta rozwija się z pokolenia na pokolenie.
Trzymały się w ukryciu, plądrowały w miejscach dla siebie bezpiecznych i pozostawiały nikłe ślady. – Być może dlatego – wtrącił z nadzieją Whitney-Evans – że jest ich niewiele. – Tak – zgodził się major Cormack. – Małe stado byłoby trudne do wykrycia w lesie pełnym dzikich zwierząt. – Sądzę jednak, że jest ich wiele – rzekł Lehmann. – Długość życia szczura waha się od piętnastu do trzydziestu miesięcy. Samica może rodzić do pięciu czy ośmiu razy w roku, a za każdym razem mieć aż dwanaście młodych. I już po kilku godzinach od porodu może połączyć się w parę, a młode zdolne są do rozrodu po niespełna trzech miesiącach. Nietrudno sobie wyobrazić, jak wielki mógł być ich przyrost przez te cztery lata. Pender czuł, że wszyscy prześcigają się w pamięciowych obliczeniach. – Uważam, że jest ich mnóstwo – mówił dalej Lehmann – ale kryją się w podziemiach, najprawdopodobniej w sieci kanalizacyjnej pod lasem. Tam właśnie powinniśmy rozpocząć poszukiwania. Typowy czarny szczur, zwany czasem szczurem okrętowym, to zwierzę drzewne: może wspinać się na drzewa, wysokie budynki. Natura bywa jednak przewrotna, został bowiem zmuszony do życia pod ziemią. To by wyjaśniło, dlaczego wykopały zwłoki przy kościele. Nauczyły się po prostu ryć w ziemi. – To niemożliwe – zaczął Milton. – Musiałyby
upłynąć dziesiątki lat, żeby te gryzonie mogły się tak rozwinąć. – W wypadku każdego innego – normalnego – zwierzęcia tak być powinno – uciął biolog. – Ale nie zapominajmy, że mamy do czynienia z anomalią natury. – Tak więc – zabrał głos Thornton – o ile dobrze zrozumiałem, sugeruje pan, żeby dobrać się do ich gniazda w sieci kanalizacyjnej. – Jeśli rzeczywiście tam są – Lehmann pokiwał twierdząco głową. – Wpuścimy do sieci gaz. Użyjemy odpowiedniego proszku, który w zetknięciu z wilgotną ziemią lub wilgotnym powietrzem wytwarza gaz cyjanowodorowy. Naszym największym problemem – poza atakiem samych szczurów – będzie zablokowanie wszystkich otworów wylotowych. – Niestety – dodał Whitney-Evans – w niektórych miejscach ścieki rozlały się. Wiele razy zgłaszaliśmy ten fakt lokalnym władzom. – Te ujścia zostaną zatkane. Będziemy potrzebowali pomocy pańskich ludzi w zlokalizowaniu wszystkich ujść z kanałów. – Być może i my moglibyśmy w tym pomóc – zaproponował Milton. – Moi pracownicy w ośrodku znają las jak własną kieszeń. – Świetnie. Im więcej ludzi, tym lepiej. – Dlaczego nie użyjemy środków gryzoniobójczych? – Obawiam się, że nic byśmy tym nie wskórali – oznajmił ponuro Lehmann. – Istnieją dwa główne rodzaje
środków gryzoniobójczych. Jeden z nich stanowią związki chemiczne, podawane w jednorazowej dawce: fluorooctan sodowy i octan fluorowy, stosowany zazwyczaj w ściekach; fosforek cynkowy; węglik boru, nieszkodliwy dla większości zwierząt; tlenek arsenowy, niebezpieczny dla innych zwierząt; alfa chloroza, na ogół stosowana przeciwko myszom. Szkopuł jednak w tym, że szczury instynktownie wyczuwają wszystko, co może być choć trochę podejrzane. Nazywamy to neofobią – lękiem przed tym, co nowe. Trudno je zwieść. Po jakimś czasie mogą spróbować przynętę, ale tylko w małych ilościach. Jeśli poczują choćby najdrobniejsze dolegliwości, zaprzestają tego. Jednorazowa dawka trucizny mogłaby zabić zaledwie kilka sztuk, ale stanowiłoby to tylko ostrzeżenie dla pozostałych. – A inne rodzaje trucizn? – zapytał sekretarz ministra obrony. – Inne są antykoagulantami. Zabijają w ten sposób, że zaburzają proces krzepnięcia krwi gryzoni: łączą się z substancją, zwaną protrombiną, która powoduje krzepnięcie krwi w wypadku pęknięcia naczyń. Przy najdrobniejszym uszkodzeniu naczyń włosowatych szczur dostaje krwotoku. Nawet lekkie draśnięcie może go zabić. Samice, mające młode, są szczególnie podatne. Obecnie stosuje się trzy środki: warfarin, kumader, alfa chlorozę. Podawane są stopniowo, aż dawka okaże się śmiertelna. Szczur przyzwyczaja się do przynęty, zaczyna się nią regularnie odżywiać, a dopiero potem odczuwa skutki.
– Ale to wszystko wymaga sporo czasu – stwierdził Whitney-Evans. – Tak, lecz proces ten można przyspieszyć. Nie jest to jednak nasz problem. Od paru lat gryzonie uodporniają się w naszym kraju coraz bardziej na antykoagulanty. Zaczęło się to w wielu krajach na kontynencie, a teraz rozprzestrzenia tutaj. Luke Pender właśnie wrócił z północy, gdzie badał tę sprawę. Luke? – Po raz pierwszy – poinformował po chwili Pender – zauważono taką reakcję gryzoni w Walii i środkowych hrabstwach Anglii. Teraz jest to już powszechne zjawisko, nawet w hrabstwie Cheshire i na południowo– zachodnim wybrzeżu. W naszych laboratoriach wyhodowaliśmy szczury odporne na truciznę, ale inne same zdołały wytworzyć własne mechanizmy obronne. W pamiętnym okresie w Londynie, zanim ostatecznie zdecydowano się użyć gazu, szczury rozwinęły taką samą odporność. Prawdopodobnie odziedziczyli ją potomkowie owych szczurów, które uciekły z miasta. Dlatego właśnie zgadzam się z Mikiem. Gaz, pod warunkiem, że zamkniemy je w kanałach, powinien być najlepszym środkiem. Musimy je tam zatrzymać i zniszczyć. – Sądzę – zabrał głos Thornton – że wszyscy zgadzamy się, by był to gaz. Zatem, panowie? – zwrócił się do całej sali. W odpowiedzi usłyszał szmer aprobaty. Radny podniósł rękę. – A co z chorobami, które przenoszą gryzonie? Jak będziemy je zwalczać?
– Nie sądzę, żebyśmy akurat teraz musieli się tym martwić – odparł gładko Stephen Howard. – Choroba, której nosicielami były te szkodniki cztery lata temu, to szczególnie ciężka odmiana leptospirozy lub inaczej: żółtaczki krętkowej. Najpierw występowała gorączka, a potem pojawiała się żółtaczka. Zarażeni stawali się skrajnie wyczerpani, ślepli, a potem tracili przytomność. Zapadali w śpiączkę, podczas której skóra się naprężała i pękała, i umierali. Przerażające jest to, że cały ten proces trwał tylko dwadzieścia cztery godziny. Na szczęście wyprodukowano szybko antytoksynę. Inne, bardziej powszechne choroby przenoszone przez gryzonie, nie są dziś tak groźne, żebyśmy musieli się martwić. Największe niebezpieczeństwo stanowi bezpośredni atak zwierząt. Oczywiście, pewnym zabezpieczeniem są kombinezony ochronne, ale powtarzam: tylko do pewnego stopnia – Howard sięgnął za krzesło po duże, oprawione zdjęcie, przedstawiające martwego czarnego szczura, mutanta. – Sądzę, że teraz na tym etapie warto chyba przypomnieć sobie, jak wygląda nasz stary znajomy. – Wstał i oparł fotografię o blat stołu, tak aby każdy mógł ją zobaczyć. Pender jęknął cicho. Dyrektor zakładu naukowo– badawczego, widząc, jak jego słuchacze zamarli z wrażenia, najwyraźniej rozkoszował się sytuacją. Bez wątpienia zależało mu na tym, by uświadomić wszystkim groźby, jakim musi się przeciwstawiać jego firma. Zdjęcie stanowiło swego rodzaju reklamę firmy. Pender niemal czuł, jak po wszystkich przechodzą ciarki.
– Niezłe bydlę, co? – zauważył jowialnie Howard. – To jest jego rzeczywista wielkość. Ponad dwie stopy długości, a biorąc pod uwagę ogon – ponad trzy. Podłużny łeb, niezwykle ostre zęby, zwłaszcza siekacze, i różowe, nagie spiczaste uszy. Sierść jest w istocie ciemnobrunatna, ale pokryta czarnymi cętkami, dlatego z pewnej odległości ten potwór wydaje się całkowicie czarny. Jest o wiele większy niż normalny czarny szczur. Poza tym różni się przede wszystkim wielkim mózgiem i jak widać, dziwnie zgarbionym grzbietem – potężnym zadem. Jego szczęki są zabójcze. Jeden z leśniczych zbladł jak ściana. – O Boże, czy one wszystkie tak wyglądają? – zapytał załamującym się głosem. Przez chwilę wydawało się, że słowa te wzburzyły Howarda. – Co pan ma na myśli? – Czy wszystkie są tak duże? To monstrum. – Tak. Niestety, wszystkie. Reakcja dyrektora zdziwiła Pendera. W oczach Howarda dostrzegł coś niepokojącego – jakby został zaskoczony. Teraz sprawiał wrażenie rozluźnionego tym, że pytanie dotyczyło tylko rozmiarów. Pender zmarszczył brwi. – Chciałbym o coś zapytać – odezwał się teraz komisarz policji, mężczyzna o posępnej twarzy. – Tak, komisarzu, słucham – powiedział Thornton, podczas gdy Howard schował z powrotem fotografię.
– Wcześniej pan Lehmann był zdumiony faktem, że szczury tak długo przebywały w ukryciu. Ktoś inny zauważył, że od pewnego czasu są coraz aktywniejsze. Wydaje się, że to wszystko zmierza ku jednemu, prawda? Pozostawił pytanie bez odpowiedzi. W sali zapanowała cisza. – Hm – Pender chrząknął. – Domyślam się, o co chodzi panu komisarzowi. Obserwujemy pewien wzrost aktywności szczurów. Dlaczego dopiero teraz, po tylu latach ukrywania się, zostały zauważone? Co je tak nagle zachęciło, dodało odwagi? – A co pan uważa, panie Pender? – zapytał Thornton. – Myślę, że dożyły się na to dwa czynniki – odrzekł szczurołap. – Podczas plagi w Londynie mutantem kierowała żądza ludzkiej krwi. Nowa odmiana mogła również poczuć, że nie chce być dłużej zdominowana przez człowieka i bać się go jak w przeszłości. Postanowiła więc oddać cios. Szczury rozwinęły w sobie nową inteligencję, a wkrótce posiadły ową rzecz, która daje każdej armii przekonanie o własnej zdolności bojowej, podstawę do bycia agresorem: siłę liczebną. Być może był to dla nich punkt zwrotny. – Rozumiem, do czego pan zmierza, Pender – rzekł sekretarz ministra obrony. – Sugeruje pan, że w Lesie Epping jest tak dużo szczurów, że gotowe są już do ataku. – Jak wspomniałem, mogły tu zadziałać dwa czynniki. Szczury są teraz silne, chociaż wątpię, żeby rozmnożyły się w takiej liczbie, jak sugeruje Mike. Gdyby
tak się stało, w lesie by się od nich roiło. Mamy, jak sądzę, do czynienia z mutantami. Niewykluczone, że ich zdolność do rozmnażania uległa zmianie. Na podstawie obserwacji kilku grup ocalałych z eksterminacji wiemy, że ich rozrodczość została osłabiona przez fale ultradźwiękowe, bądź zmutowane geny, co z dużym prawdopodobieństwem przekazały następnym pokoleniom. Innym czynnikiem jest to, że odezwała się w nich żądza krwi, a wzrastająca liczebność jeszcze ją podsyciła. Możliwe, że smak świeżej ludzkiej krwi obudził w nich dawny instynkt, pragnienie uśpione przez lata. Jeśli tak jest, należy spodziewać się jeszcze groźniejszych ataków. To oświadczenie wywołało niemałe poruszenie i Thornton raz jeszcze musiał użyć pióra wiecznego, by przywołać wszystkich do porządku. – Sądzę – stwierdził, gdy emocje nieco opadły – że powinniśmy teraz przystąpić do omówienia szczegółów operacji. Osobiście poinformuję premiera o tym, co się wydarzyło i jakie działania postanowiliśmy podjąć. Nie sposób będzie ukryć tej sprawy przed środkami masowego przekazu, ale proponuję, żeby wszelkie oświadczenia wychodziły bezpośrednio z mojego biura. Być może wtedy uda nam się uniknąć paniki. Na szczęście zostaliśmy w porę ostrzeżeni przed niebezpieczeństwem. Możemy więc kontrolować sytuację. Jak dotąd, zginął tylko jeden człowiek i miejmy nadzieję, że już więcej ofiar nie będzie.
Przez następne pół godziny omawiano plan zbliżającej się operacji. Pender i Lehmann przedstawili swoje żądania. Komisarz policji i major Cormack ustalili, w jaki sposób będzie można najskuteczniej rozwinąć siły wojska i policji. Przeprowadzono wiele rozmów telefonicznych, rozłożono mapy i zakreślono na nich najważniejsze miejsca. Rozdzielono zadania. „Sprawy – pomyślał z pewnym zadowoleniem Pender – zaczęły posuwać się naprzód”. Ledwie zauważył dziewczynę, która w piątki pracowała w ośrodku jako sekretarka. Nerwowo weszła do sali wykładowej. Szepnęła coś do ucha Whitneya-Evansa, który zaraz potem opuścił salę z zatroskanym wyrazem twarzy. Po paru chwilach był już z powrotem i wiadomość, którą przekazał, przerwała nagle prace nad planem akcji, wywołując przerażenie. – Przykro mi – zaczął posępnym głosem, pozbawionym właściwej mu nadętości – ale mam raczej bulwersujące wieści. Właśnie powrócił jeden z moich leśniczych. Jak panom wiadomo, wysłałem ludzi, by ostrzegli mieszkańców lasu. On... on wizytował niewielkie gospodarstwo w pobliżu, mniej więcej o milę drogi stąd. Drzwi domu były otwarte, ale kiedy zawołał, nikt nie odpowiedział, więc wszedł do środka. W sieni zobaczył dwa... ciała, przypuszczalnie zwłoki gospodarza i jego żony, pana i pani Wollard. Identyfikacja nie była możliwa, ponieważ ciała zostały pożarte! Prawie nic z nich nie pozostało.
ROZDZIAŁ JEDENASTY Pender wyszedł z głównego budynku i skierował się do pawilonu mieszkalnego. Zapukał lekko do drzwi. Było późno, dobrze po jedenastej i nikt już nie miał tego wieczoru nic do roboty. Sala wykładowa opustoszała i w całym ośrodku paliło się tylko kilka świateł. Zapukał jeszcze raz, ale nieco głośniej. – Kto tam? – usłyszał głos Jenny. – To ja. Luke. Drzwi uchyliły się i Jenny ze zdziwieniem spojrzała na niego. – Przepraszam, że ci przeszkadzam, Jenny, ale nie mogłem się wcześniej wyrwać. – Nic nie szkodzi, Luke. I tak nie spałam. Cieszę się, że przyszedłeś. – Otworzyła szerzej drzwi i skinieniem głowy zaprosiła go do środka. Pokój był niewielki. Dwa łóżka zajmowały znaczną jego część. W rogu paliła się dyskretnie lampa, stwarzając intymną atmosferę, a oprawione w szkło, pozbawione ram subtelne ryciny dodawały funkcjonalnemu wnętrzu dużo ciepła. – Przytulnie tutaj – stwierdził. Uśmiechnęła się. – Dzielę ten pokój z Jan Wimbush. Próbujemy tchnąć w niego trochę życia. – Właśnie pożegnałem się z Jan. Powiedziała mi,
gdzie mogę cię znaleźć. – Co ona teraz robi? – Zmywa w kuchni. Miała pracowity wieczór. Jenny wydawała się zła na siebie. – Powinnam ją była odciążyć. Dzisiejsze wydarzenia zupełnie mnie rozbiły. – Nie przejmuj się. Pomaga jej Will. Oboje dobrze sobie radzą. Czy wciąż czujesz się fatalnie? – Nie. Teraz już dobrze. To był tylko szok. Gospodyni pastora wpadła do ośrodka jak burza. Biedna kobieta nie wiedziała, co robić, gdy jeden z posługaczy opowiedział jej o swoim makabrycznym odkryciu. Pojechałam tam, by samej sprawdzić. To było takie... Szybko spuściła głowę, powstrzymując łzy. Wystarczająco dużo płakała tego dnia. Pender czuł się dziwnie nieswojo. Chciał przytulić dziewczynę, tak jak to już raz uczynił, ale nie był pewien, w jakim jest nastroju. Raz wydawała się zimna, pełna rezerwy, a już po chwili – otwarta, łaknąca kontaktu. Podniosła wzrok. Jej zatroskana twarz rozpogodziła się. – Napijesz się kawy? Musisz być śmiertelnie zmęczony. – Wolałbym czegoś mocniejszego – uśmiechnął się szeroko – ale kawa też może być. – Więc może oboje napijemy się czegoś mocniejszego. Zawsze mamy z Jan pod ręką butelkę szkockiej, by móc czasem zakropić nasze łzawe historie.
– Jesteś wspaniała. – Usiądź i odpręż się. – Wskazała na jedyny fotel i Pender z wyraźną ulgą zanurzył się w nim. Przymrużył powieki i odchylił głowę. Nauczycielka zniknęła z elektrycznym czajnikiem w sąsiednim pomieszczeniu. Usłyszał szum wody. – Może być neska?! – zawołała. – Wszystko jedno – odparł. Wkrótce trzymał w ręce szklaneczkę podwójnej szkockiej, a Jenny nalewała wrzątek do dwóch metalowych kubków. – Zrób mocną, z jedną kostką cukru – powiedział. Po chwili postawiła przy nim na podłodze kubek, a potem usiadła na jednoosobowym łóżku, na wprost niego. Pociągnął duży łyk whisky i zaczął przyglądać się Jenny i zastanawiać się, jak by wyglądały jej nogi, gdyby nie miała na sobie obcisłych dżinsów. „Całkiem nieźle” – pomyślał. Zauważył, że luźną kamizelkę zamieniła na obcisłą, męską koszulę. Piersi napinały się pod materiałem bardzo podniecająco. Ale najbardziej intrygowała go jej twarz – łagodna, a zarazem stanowcza; brązowe, błyszczące, przenikliwe oczy, które zdawały się odczytywać jego myśli. – Przepraszam za wczoraj, Luke – przerwała pierwsza milczenie. – Za wczoraj? – Na zebraniu. Przykro mi, jeśli odczułeś, że cię obwiniłam za to, co się stało lub raczej za to, co się nie stało. Nie cierpię ludzi, którzy nie chcą wziąć na siebie
żadnej odpowiedzialności, zadowalając się tylko samym gadaniem. Męczą mnie tacy. Przepraszam, jeśli cię uraziłam. – Dlaczego zatem zmieniłaś zdanie? – Przemyślałam sobie to wszystko. Zrobiłeś, co mogłeś. Oni po prostu ciebie nie posłuchali. – Teraz słuchają. – Tak, ale zauważ dlaczego. – Tak już jest, Jenny. Zwariujesz, jeśli nie przyjmiesz tego do wiadomości. Nie musisz takiej postawy akceptować, ale uświadom sobie, że tak już jest. Są inne sposoby zwalczania tego, co można nazwać apatią, kunktatorstwem albo po prostu strachem. Najważniejsze, żeby temu nie ulegać. – A tobie się udaje? Uśmiechnął się. – Staram się, jak mogę. Spojrzała mu głęboko w oczy. – Luke, co teraz będzie? Przez chwilę wydawało mu się, że chodzi jej o nich – co będzie z nimi, z ich wzrastającym wzajemnym zainteresowaniem, ale potem zdał sobie sprawę, że chyba o coś innego. – Masz na myśli szczury? Skinęła głową. Najpierw jednak zawahała się i zrozumiał, że przejrzała jego myśli. Dokładnie wyjaśnił jej szczegóły operacji, która miała rozpocząć się o świcie następnego dnia i być prowadzona aż do czasu
całkowitego wytępienia szczurów mutantów. – A więc, my w ośrodku również weźmiemy w tym udział? – spytała, gdy skończył. – Obawiam się, że tak. Potrzebujemy każdego, kto zna las. Nie martw się jednak. Tobie nie grozi niebezpieczeństwo. – Nie martwię się. I tak zamierzałam zostać i w jakiś sposób się przyłączyć, nawet jeślibym miała tylko parzyć herbatę dla wszystkich. Nie mogę znieść myśli, że one są tutaj w lesie, rozumiesz? Te potwory, pozbawiające las życia, niszczące go. Ich obecność sprawia, że las wydaje się... brudny. Nienawidzę ich, Luke. Pender popijał teraz małymi łykami kawę. Whisky go już rozgrzała. Czuł się odprężony. – Dlaczego przebywasz w tym ośrodku, Jenny? Wydaje się, że prowadzisz tu dziwny, niemal samotniczy tryb życia. – Tak wcale nie jest. Kocham tę pracę, poza tym lubię bliskość natury, a dzieci, które uczę, są zabawne. Wspaniały jest personel, wszyscy pomagamy sobie nawzajem. – A Vic Whittaker? W jej oczach pojawiła się na chwilę dawna rezerwa. – Co masz na myśli? – Wygląda na to, że się o ciebie troszczy. Takie mam wrażenie. – To prawda, ale on jest niemądry. Ma żonę, lecz żyją w separacji. Ma również dzieci. – Jej głos stał się łagodny.
– Wydaje mu się, że mnie kocha, ale połowa jego myśli krąży wokół rodziny. Czasem sądzę, że zgodził się na tę pracę, aby udowodnić, że jest od nich niezależny, ale wkrótce chyba zrozumie, że tak nie jest. – A ty? Co czujesz do niego? – Trochę się obawiał, że to pytanie spotka się z ostrą odpowiedzią, a jednak Jenny uśmiechnęła się smutno i uciekła wzrokiem, najwyraźniej zakłopotana. – Nie zamierzam angażować się w tego typu historie. W każdym razie – już nie. I tutaj, pomyślał, tkwi sedno sprawy. Kiedyś musiała kochać kogoś, kto ją porzucił. To by wyjaśniało, dlaczego czasem jest pełna rezerwy i chłodu, co maskowało, czy wręcz niszczyło jej prawdziwą naturę. Praca w ośrodku była dla niej ucieczką, niczym życie w klasztorze, tyle że bez surowych zasad religijnych, i z możliwością pewnych kontaktów ze światem zewnętrznym. Zastanawiał się, kiedy znów będzie ufna i otwarta wobec ludzi. – A jak jest z tobą, Luke? – odparowała. – Dlaczego nie jesteś żonaty? – Za bardzo kocham pracę. – Ty jej nie cierpisz. Zaskoczyła go. – Dlaczego to robisz, Luke? Dlaczego szczury? – Powiedziałem ci wczoraj: dobrze mi płacą. Potrząsnęła przecząco głową. – To nie to. Istnieje jakiś inny powód. Pociągnął ostatni łyk kawy i postawił kubek na
podłodze. – Myślę, że już czas na mnie. Jutro trzeba wcześnie wstać. – zerknął na zegarek. – To znaczy – dzisiaj. Podniosła się wraz z nim. – Przepraszam, jeśli byłam zbyt natrętna. – Przybliżyła się do niego. – Naprawdę mi przykro. Uśmiechnął się do niej. – To ja zacząłem. Dostałem to, na co zasłużyłem. – Czy zobaczymy się jutro? – Oczywiście. Będę bardzo zajęty, ale ponieważ ty również bierzesz udział w operacji, więc będziemy współpracować ze sobą. – Teraz miał ochotę ją pocałować, ale – co było głupie i śmieszne – po prostu bał się. Nie czuł takiego bicia serca od czasu, gdy w wieku piętnastu lat umówił się na pierwszą randkę. To było idiotyczne, lecz nieodparte uczucie lęku, że jego awanse mogą zostać odrzucone. Stał niczym naiwny głupiec, nie wiedząc, co zrobić, więc ona go pocałowała. Było to zaledwie muśnięcie w policzek, ale przyjemny dreszcz przeszedł mu po całym ciele, rozpraszając ten nietypowy lęk. – Jenny... – Już późno, Luke. Odprowadź mnie do głównego budynku. Chciałabym jeszcze pomóc Jan w sprzątaniu. A potem idź i prześpij się. Mam wrażenie, że nieprędko możesz mieć ku temu następną okazję. Westchnął. Już nie był sztubakiem zakochanym po uszy.
– Okay. Mieszkam w hotelu w Buckhurst Hill. Nie sądzę, żeby dojazd zajął mi więcej niż dziesięć minut i dwie następne, żeby zasnąć kamiennym snem. To był długi dzień. A jednak wkrótce miało się okazać, że jeszcze się nie skończył. Jan Wimbush zdjęła okulary i przetarła końcem swetra zaparowane szkła. Wszystkie filiżanki i spodki zostały już pozmywane, popielniczki opróżnione i wyczyszczone, a duży stół w sali wykładowej wytarty. Jutro ma być ciężki dzień, ale dzięki Bogu bez lekcji, więc cały personel ośrodka będzie mógł jej pomagać. Alex Milton spotkał się wczesnym wieczorem z pracownikami, by poinformować ich, jakie zostaną podjęte działania i w jaki sposób ośrodek będzie pełnił rolę sztabu operacyjnego. Oświadczył, że jeśli ktokolwiek chciałby opuścić niebezpieczny teren, może to zrobić, a on nie będzie miał jakichkolwiek pretensji. „Ale nasza pomoc – dodał – przyda się tym, którzy tu przybędą, żeby zniszczyć szczury. Dyrektor z firmy Ratkill zapewnił mnie, że nie grozi nam bezpośrednie niebezpieczeństwo, jeśli zastosujemy się do wszystkich wskazówek i będziemy nosić kombinezony ochronne na zewnątrz”. Wszyscy wyrazili gotowość pozostania w ośrodku. Oczywiście, większość była żądna sensacji. Fakt, że miejscowy pastor został bez wątpienia pożarty żywcem przez monstra, wydawał się mało realny tym, którzy nie
byli na cmentarzu, chociaż dyrektor starał się bez ogródek przedstawić całą grozę sytuacji. Uporządkowano trzy klasy. W każdej zestawiono biurka tak, by tworzyły po dwa duże stoły. W laboratorium urządzono magazyn na butle gazowe, środki gryzoniobójcze, a także kombinezony ochronne, które mieli przywieźć pracownicy Ratkill. Salę wykładową przeznaczono na kwaterę główną, w bibliotece zaś miały się odbywać narady w ścisłym gronie. Jan z powrotem włożyła okulary i próbowała cokolwiek dojrzeć w ciemności przez duże okno, ale widziała jedynie własne odbicie w szybie. Nie bardzo jej się uśmiechało iść samej do skrzydła mieszkalnego. W ciemności mogło jej przecież grozić niebezpieczeństwo. Prawie wszyscy poszli już spać. Został tylko Will Aycott, by jej pomóc. Był teraz gdzieś w pobliżu. Zapewne sprawdzał, czy wszystko jest dobrze zamknięte. Poza tym miał klucze do głównych drzwi. Jan odwróciła się od okna niezbyt zachwycona tym, co ujrzała, i zgasiła światło w kuchni. Z pewnością spotka Willa w drodze do swego pokoju. Nieraz już próbował ją odwiedzić. Ostatnio nawet aż za często. Owszem, lubiła go, ale czasami, chciała być po prostu sama. – Na szczęście, Jenny Hanmer była dobrą przyzwoitką. W gruncie rzeczy obie niekiedy pełniły wobec siebie rolę przyzwoitek. Zastanowiła się, czy Jenny czuje się już nieco lepiej. Doznała strasznego szoku na cmentarzu. Jan dziwiła się,
co ją podkusiło, aby tam pojechać. Ona nie byłaby na tyle odważna. Ale Jenny jest inna. Ma charakter. Umie sobie radzić w życiu. – Will, gdzie jesteś?! – zawołała, a jej głos rozniósł się po ciemnym korytarzu. Nie usłyszała żadnej odpowiedzi, więc zaczęła iść dalej, zerkając w stronę mijanych drzwi. Światła w ostatniej klasie wciąż się paliły. Jasny prostokąt rozpościerał się w poprzek korytarza. Przyspieszyła kroku. Pomyślała, że tam właśnie zastanie Willa, który najwyraźniej nie usłyszał jej wołania. – Will, jesteś tu? – Stanęła w drzwiach i rozejrzała się po klasie. Była pusta. „Musi być na drugim końcu budynku – pomyślała – w pobliżu biblioteki...” Jan raz jeszcze powiodła wzrokiem po pomieszczeniu, by sprawdzić, czy wszystko jest w należytym porządku. Usatysfakcjonowana miała już zamiar zgasić światło, gdy w ostatniej chwili zobaczyła filiżankę po kawie na jednej z ławek koło okna. Westchnęła ciężko. Will musiał jej nie zauważyć. Przeszła przez pomieszczenie i z niesmakiem spojrzała na filiżankę. Ktoś wrzucił do niej niedopałek. Zerknęła na odbicie w ciemnej szybie i wzdychając pogrążyła się w zadumie nad swoją fizyczną niedoskonałością. Jej szyja była za chuda i za długa, miała nieco zbyt mocno zarysowany podbródek. Piersi – lepiej nie mówić. Włosy zbyt rzadkie. I te okulary! Nieważne, jak by się starała, jaki by zrobiła makijaż, jakich użyła
perfum, jaką piękną suknię włożyła – i tak cały efekt, co najmniej w dwudziestu procentach, popsułyby okulary. To niesprawiedliwe. A jednak Will uważa ją chyba za atrakcyjną. Może jest dla siebie zbyt surowa... Jan poczuła się nagle nieswojo. To zapewne przez tę otaczającą drzewa całkowitą ciemność – przerażającą, gęstą. Nigdy nie mogła się do tego przyzwyczaić. Ale teraz mroczny las wydawał się jeszcze bardziej niepokojący niż zwykle, z pewnością niemały wpływ na to miała obecność w nim monstrualnych szczurów. Las Epping nagle stracił dla niej cały urok. Zadrżała. To głupie, ale poczuła się, jakby była obserwowana przez te bestie. Przybliżyła się do szyby i zasłaniając dłonią światło, które padało zza pleców, popatrzyła w noc poprzez cień, jaki tworzyła jej postać. Wtedy szyba pękła z hukiem, a odłamki szkła zraniły jej twarz. * Pender i Jenny dochodzili właśnie do głównego budynku, gdy usłyszeli brzęk rozbijanej szyby i ostry krzyk. Spojrzeli na siebie ze zdumieniem, a potem szybko wbiegli do hallu recepcyjnego. Omal nie zderzyli się z Willem Aycottem, który wyłonił się z korytarza. – Gdzie to się stało? – spytał Pender młodego nauczyciela, chwytając go jednocześnie za ramię. – W drugim końcu. W jednej z klas. – Chodźmy! – zakomenderował Pender. Pobiegł
korytarzem, a Jenny i Will tuż za nim. W końcu dotarli do oświetlonego pomieszczenia. Usłyszeli krzyki i odgłosy szurania. – To Jan! – krzyknęła Jenny, przeczuwając najgorsze. Pender zatrzymał się w drzwiach. Oczy rozszerzyły mu się z przerażenia i zadrżał. Odepchnął dwoje nauczycieli. Zabronił im wchodzić do środka. Jenny znów krzyknęła, ujrzawszy przed sobą makabryczny widok. Jan Wimbush czołgała się w stronę drzwi. Nie miała okularów. Cała twarz była zakrwawiona. Odłamki szkła, tkwiące w policzkach i czole, błyskały w świetle niczym srebrny czerep. Strużki krwi spływały z ramion. Dziewczyna uniosła drżącą dłoń w błagalnym geście. Z jej gardła wydobywały się teraz dziwne jęki. Ogromne, diabelsko wyglądające czarne stworzenie uwiesiło się pleców Jan. Łeb zanurzyło we włosach opadających na plecy, a grzbiet drżał mu spazmatycznie. Bestia wysysała krew. – O Boże, Luke, pomóż Jan! – wyszeptała Jenny i zobaczyła, że twarz szczurołapa pokryła maska nienawiści. – Sprowadź pomoc, Jenny – odparł stanowczo. – Nie wychodź na zewnątrz. Zadzwoń. Stała nieruchomo, oniemiała z przerażenia, więc musiał ją mocno pchnąć i krzyknąć! „Ruszaj!”. Następnie chwycił Willa. Wyczuwał jego strach, ale wiedział, że młody nauczyciel ma w sobie dostatecznie dużo odwagi, by skoczyć dziewczynie na ratunek.
– Na miłość boską, przecież musimy jej pomóc! – wrzasnął Will. Pender wskazał głową na okno. – Spójrz – powiedział. Olbrzymi szczur przykucnął na parapecie przed rozbitym oknem. Jego drżący zad naprężył się. Spozierał na nich ciemnymi, diabelskimi ślepiami. Nagle przyłączył się do niego następny. Krzyki Jan przeszły w niski, przejmujący lament. Nadal usiłowała posuwać się do przodu, błagalnym wzrokiem spoglądając na dwie zamazane postacie. Rozpaczliwie próbowała ściągnąć z pleców śmiercionośny ciężar, ale bestia nie reagowała na te rozpaczliwe próby. – Najpierw musimy się pozbyć tych dwóch – wycedził przez zęby Pender, starając się nie zwracać uwagi na dziewczynę. – Ale Jan... – Te dwa zaatakowałyby, kiedy próbowalibyśmy jej pomóc. No dalej, nie ma czasu do stracenia. Nie możemy pozwolić, żeby jeszcze inne się tu dostały. Pender pchnął młodego nauczyciela w kierunku biurek ustawionych na środku klasy. – Szybko! Chwyć za dwie nogi! Użyjemy biurka jako taranu! Kiedy podnosili biurko, Pender zerknął w stronę rozbitego okna. Na parapecie usadowiły się już trzy szczury. Wiedział, że w każdej chwili mogą zaatakować.
Poznał to po ich mocno naprężonych, drżących grzbietach. – Teraz! – krzyknął Pender. Dwaj mężczyźni ruszyli pędem w stronę okna, trzymając przed sobą biurko, którego płaski blat stanowił tarczę ochronną. Uderzyli w gryzonie z całych sił. Wypadły za okno w ciemność, ale jeden zdołał zeskoczyć z parapetu i czmychnąć w ciemny kąt. – Mocno opieraj biurko o ramę okienną, Will. Nie pozwól, żeby znów wróciły, a ja spróbuję pomóc dziewczynie. Nauczyciel mógł teraz tylko obserwować Pendera. Czuł napór na drewnianą powierzchnię i biurko odsunęło się o kilka cali. Z całych sił pchnął je z powrotem. Wydawało mu się, że jego naprężone do ostateczności mięśnie zaraz pękną. Pender już wiedział, jakiej broni użyje przeciwko szczurowi. Zauważył ją przy wejściu, kiedy starał się maksymalnie skupić, by zachować jasność umysłu i nie ulec panice. Nienawiść do szczurów pozwoliła mu przezwyciężyć wrodzony lęk. Chwycił za jeden z metalowych szpikulców, używanych do badania gleby, umocowanych na jednej ze ścian. Miały od trzech do czterech stóp długości. Zakończone były korkociągiem i przypominały ogromne otwieracze do butelek. Szybko podbiegł do dziewczyny. Nadal się czołgała, była już prawie przy drzwiach, ale jej ruchy słabły z każdą sekundą, a szloch zamienił się w monotonny cichy jęk.
Czarny stwór przywarł do niej, nie zwracając wcale uwagi na dwóch mężczyzn. Głowa Jan nagle opadła na podłogę, tak jakby dziewczyna już zrezygnowała. Pender modlił się w duchu, żeby nie było jeszcze za późno. Stanął okrakiem nad mutantem i dziewczyną. Podniósł wysoko szpikulec, zaciskając jedną dłoń w połowie drzewca, a drugą – na metalowym uchwycie, i zamachnął się nieco okrężnym ruchem, tak by nie trafić dziewczyny. Szczur zapiszczał, gdy ostry koniec wbił się w jeden z jego boków. Podłużny łeb wygiął się mu do tyłu, szeroko otworzył pysk, odsłaniając umazane krwią zęby, a z jego gardła trysnęła czerwona struga. Pender napierał całym swym ciężarem, zatapiając coraz głębiej szpikulec, spychając wijące się stworzenie z pleców Jan. W końcu zwaliło się na podłogę, wbijając zęby w drewnianą powierzchnię. Pender zaczął teraz obracać szpikulcem, wsuwać w trzewia stwora, aż w końcu przeszył go na wylot. Mutant nie poddawał się. Skomlał niemal żałośnie, niczym małe dziecko, ale Pender pozostawał nieugięty i nieczuły, dopóki szpikulec nie wbił się mocno w podłogę, przyszpilając do niej czarną bestię. W końcu opór ustał i zwierzę ogarnęły coraz rzadsze skurcze. Dopiero wówczas wypuścił z rąk prowizoryczną broń i przykląkł przy dziewczynie. Odwrócił jej głowę i omal nie krzyknął z przerażenia, ujrzawszy okaleczoną twarz Jan. Miała zamknięte oczy, ale z gardła znów wydobył się cichy szloch. Pender drgnął.
– Już dobrze, Jan – powiedział łagodnie. – Jesteś uratowana. Pender wiedział, że musi powstrzymać upływ krwi z karku. Ponownie obrócił głowę dziewczyny i rozdzielił posklejane od zakrzepłej krwi włosy, chcąc zobaczyć, jak mocno została okaleczona. Omal nie zwymiotował, gdy zobaczył otwartą ranę. Koniec kręgosłupa był odsłonięty, ale na szczęście szczur nie wbił się weń zębami. Jeśliby to zrobił, zostałaby całkowicie sparaliżowana, a nawet mogłaby umrzeć. Wyjął z kieszeni chusteczkę i przyłożył ją mocno do rany, by zatamować krwotok. – Luke, pomóż mi, pomóż! Szczurołap odwrócił się gwałtownie na dźwięk głosu Willa i zobaczył szczura wbijającego się zębami w łydkę młodego nauczyciela. Will nadal mocno przyciskał plecami blat do ramy okna, trzymając kurczowo nogi biurka. Inny mutant usiłował przedrzeć się przez szczelinę między blatem a ramą. Nauczyciel rozpaczliwie próbował strząsnąć bestię, ale nadaremnie. Pender szybko rozejrzał się po sali, szukając innej broni, i dostrzegł pręty miernicze, ustawione w jednym z rogów. Miały przynajmniej pięć stóp długości, prawie dwucalową średnicę i również ostre zakończenie. Szybko podbiegł i porwał pierwszy z brzegu, przewracając przy tym inne. Trzymając przed sobą pręt niczym lancę, szczurołap natarł na gryzonia, uczepionego łydki Willa, i uderzył. Ostrze przejechało po grzbiecie, wycinając czerwoną bruzdę pod najeżoną ciemną sierścią. Bestia oderwała się od nogi
nauczyciela, po czym odwróciła, by stanąć do walki z napastnikiem. Charcząc dziko, odsłoniła rząd długich siekaczy, podniosła przednią łapę z rozpostartymi pazurami. Pender wymierzył w ślepia, lecz szczur zrobił unik i został tylko draśnięty. Pender ponownie dźgnął, trafiając w łeb w nadziei, że rozbije czaszkę, ale raz jeszcze ostrze ześlizgnęło się. Uderzenie oszołomiło jednak szczura i jego przeciwnik wykorzystał tę chwilę, by zadać teraz całą serię uderzeń. Mutant stanął na tylnych łapach, ukazując w pełni swoje rozmiary. Był to przerażający widok. Pender wymierzył teraz w brzuch, szczur przewalił się na grzbiet, ale w jednej chwili podniósł się i zaatakował swego prześladowcę. Zacisnął pazury na śmiercionośnym narzędziu, otwierając szeroko szczęki, z których obficie ściekała zmieszana z krwią ślina. Pender pchnął prętem. Ostrze zanurzyło się w pysku zwierzęcia i przebiło gardło. Raz jeszcze rozległ się ostry pisk. Szczur zaczął pełzać do tyłu, rozpaczliwie próbując pozbyć się dławiącego ostrza. Pender trzymał mocno pręt, nie pozwalał uwolnić się bestii, ale ona gwałtownie potrząsała teraz cielskiem, obracała się i zwijała, aż w końcu udało jej się wyswobodzić. Uderzył po raz kolejny, tym razem trafiając w dolną część grzbietu, lecz ostrze nie zanurzyło się zbyt głęboko. Mutant wyrwał się i czmychnął w stronę otwartych drzwi pomiędzy przebitym szczurem a bezwładnie leżącym ciałem dziewczyny.
– Luke! – krzyknął z przerażeniem Will. – Nie mogę już ich powstrzymać! Pender pospieszył do nauczyciela, który nie zwracając uwagi na ranę w nodze, nadal z całych sił przyciskał blat do ramy, próbując powstrzymać bestie. Pender grzmotnął w morderczo wyglądającą łapę, zaciskającą się na drewnie, a kiedy zniknęła, pomógł Willowi przesunąć biurko, tak by zasłoniło szparę. – Will, czy możesz zająć się Jan? Wyciągnij ją na korytarz. – Co zamierzasz? Przecież nie da się ich już dłużej powstrzymać. Wkrótce zorientują się, że można się wedrzeć przez inne okna. A kiedy to zrobią – nie mamy żadnych szans. W tym pomieszczeniu zaroi się od nich. – Młody nauczyciel stracił na chwilę oddech, gdy jedna z bestii uderzyła z głuchym łoskotem w blat, odchylając go przynajmniej na jeden cal. Przycisnęli go z powrotem. – Wynieś dziewczynę, Will, a potem stań przy drzwiach. Zamknij je, gdy tylko wybiegnę. – Okay. Gotowy? Puszczam. Pender podwoił swoje wysiłki, gdyż bestie jakby wyczuwając, że ktoś odszedł, z jeszcze większym impetem zaczęły teraz uderzać w drewnianą przeszkodę, wbijać się w nią zębami, skrobać pazurami. – Pospiesz się, Will, na miłość boską, pospiesz się! Śmiertelnie blady nauczyciel zacisnął z bólu zęby i kuśtykając ruszył w stronę leżącej na brzuchu dziewczyny. Kiedy ją odwrócił i zobaczył rany, jakie
spowodowało rozbite szkło, omal nie zaczął płakać. Nie było jednak czasu na współczucie. Szybkim ruchem chwycił Jan pod pachy i zaczął ciągnąć w kierunku drzwi. – Uważaj na szczura, który uciekł na korytarz – ostrzegł Pender. Nacisk na blat stawał się już zbyt silny, uderzenia coraz częstsze. Podparł biurko prętem w nadziei, że przynajmniej zanim dotrze do drzwi, jego pozycja nie zmieni się. Ale wówczas stała się rzecz niewiarygodna. Jednocześnie wszystkie szyby w oknach rozprysły się na kawałki. Odgłos spadającego szkła był ogłuszający, a widok czarnych, kosmatych cielsk wpadających do środka, piszczących z furii, ześlizgujących się z parapetu na podłogę, omal nie przyprawił go o zawał. Szczury były zbyt oszołomione i zdezorientowane, by od razu zaatakować. Pender nie dał im na to nawet cienia szansy. Natychmiast rzucił się do ucieczki i wyskoczył na korytarz. Potknął się o próg i zataczając, uderzył w przeciwległą ścianę. Nie stracił jednak przytomności. – Zamknij drzwi! – wrzasnął i Will błyskawicznie to zrobił. – Nic ci nie jest? – spytał z obawą nauczyciel, trzymając kurczowo klamkę, tak jakby szczury miały ją zaraz nacisnąć i otworzyć drzwi. – Nie. Walnąłem tylko głową, to wszystko. – Ukląkł przy Jan i zbadał jej puls. Był słaby. – Musimy ją umieścić w szpitalu. W przeciwnym razie nie przeżyje. – Podniósł wzrok na Willa. – Możesz odejść od drzwi. Nie
sądzę, żeby te bestie były aż tak mądre. Will z zakłopotaniem odsunął dłoń od klamki. – O Boże, posłuchaj ich. Zaraz się tu wedrą. – Luke, wezwałam policję – to był głos Jenny, która stała na końcu korytarza, w pobliżu recepcji. – Wezwałam również dyrektora i uprzedziłam, żeby nakazał wszystkim, by nie opuszczali swoich kwater, dopóki nie zjawi się tu policja. – Grzeczna dziewczynka. Pozostań na swoim miejscu. My przeniesiemy Jan... – głos załamał mu się, gdyż dostrzegł coś ciemnego, przesuwającego się wzdłuż korytarza, coś kulącego się przy ścianie. Zbliżało się w kierunku Jenny. – Jenny, biegnij! Uciekaj stamtąd! – Skoczył na równe nogi i popędził korytarzem w stronę recepcji. Jenny stała jak sparaliżowana, z szeroko otwartymi oczami. Szczur poruszał się z niewiarygodną szybkością. Krzyki i tupot nóg Pendera pobudzały go do działania. Gdy wyłonił się z ciemności, Jenny zdołała tylko cofnąć się o krok. Przemknął tuż obok, ocierając się najeżoną sierścią o jej nogi. Zaczął miotać się po dość szerokim hallu recepcyjnym jak szalony, z obłędem w ślepiach, szukając wyjścia. Jenny oparła się o ścianę i obserwowała tę scenę z przerażeniem. Pender, znalazłszy się przy dziewczynie i ujrzawszy wściekłe ruchy szczura, zasłonił ją. Obok szklanych drzwi znajdowało się ogromne okno. Gryzoń rzucił się w stronę jednej z dolnych szyb i odbił
się od jej twardej powierzchni, po czym znowu spróbował, uderzając w szkło z ogromną desperacką silą. Pender usłyszał dobiegający z oddali odgłos syreny policyjnej. Wycie stawało się coraz głośniejsze. Szczur znowu odbił się od szyby i ruszył teraz w ich kierunku. Pender szykował się już, by mu wymierzyć kopa, ale stwór odwrócił się. Po raz kolejny natarł z impetem na okno. Tym razem szyba rozpadła się na kawałki. Przedarł się na zewnątrz i zniknął szybko w ciemnościach, pozostawiwszy na krawędziach szkła zdartą sierść i krew. – O Boże, Luke. Jakie to okropne. Jakie okropne. – Jenny oparła się o jego plecy. Pender zaś nie spuszczał wzroku z rozbitej szyby. Bał się, że całe mrowie gryzoni może się w każdej chwili wedrzeć do środka. – Luke, przyjdź tu szybko. – To był głos Willa, który stał w drugim, ciemnym końcu korytarza. Pender chwycił Jenny za rękę i pobiegli razem w tamtą stronę. – O co chodzi? – spytał, gdy znaleźli się przy Willu. – Posłuchaj! Pender nic nie usłyszał. I wówczas zrozumiał. Szczury odeszły.
ROZDZIAŁ DWUNASTY To psy postawiły na nogi cały policyjny obóz szkoleniowy na Lippits Hill. Dla kadetów i instruktorów, którzy przeżyli, była to noc, której mieli nigdy nie zapomnieć, a straszliwe koszmary miały ich dręczyć jeszcze przez wiele lat. Oszołomieni wyskoczyli z baraków. Na pół ubrani, na pół śpiący przeklinali zwierzęta za ten potworny hałas, złorzeczyli treserom, że nie potrafią ich uspokoić, chociaż zdawali sobie sprawę, że to nie jakiś maruder wywołał ten niepokój. Wściekłe szczekanie mieszało się ze straszliwym skomleniem, rozdzierając ciszę nocną i przyprawiając wszystkich o dreszcz zgrozy. – Co im się, do cholery, stało? – spytał jeden z młodych kadetów, gdy mężczyźni zebrali się w grupach przed swymi barakami. – Gdzie, u licha ciężkiego, są ci przeklęci treserzy? – zaklął też jego kolega. Zaczęli iść w stronę wybiegu, ale sierżant, który pospiesznie zapinał mundur, powstrzymał ich. – Cisza! – rozkazał i ci, którzy byli najbliżej, wstrzymali oddech. Komenda została przekazana na tyły i podniecone głosy ucichły. Stali w ciemności, drżąc i natężając słuch. – Co to takiego? – zapytał w końcu któryś z kadetów cichym, zmienionym głosem.
– To pisk – odparł inny. – Jestem pewien, że to pisk. Gdyby ktoś mógł uspokoić te cholerne psy, można by się wtedy zorientować. – Nie, nie – odezwał się kolejny głos – to na pewno nie jest pisk. Te dźwięki dochodzą z kaczej fermy. Z oddali brzmią jak głosy ludzkie. Wszyscy ponownie natężyli słuch, podczas gdy treserzy psów pospieszyli w stronę wybiegu, chcąc jak najszybciej uspokoić podniecone zwierzęta. W pobliżu obozu szkoleniowego, nie dalej niż ćwierć mili, na odosobnionym, ale prawie nie zalesionym terenie, znajdowała się ogromna ferma otoczona drucianą siatką. Hodowano tu różne odmiany kaczek; mięsne i przede wszystkim nioski. Było to specjalistyczne gospodarstwo z setkami ptaków. Teraz policjanci i kadeci zaczęli identyfikować odgłosy. Nie były to krzyki ludzkie, ale pisk wystraszonego ptactwa. Na dworze pojawił się komendant obozu. W ciemności nie widać było jego pełnej napięcia i niepokoju twarzy. Wcześniej, wieczorem, odebrał telefon od swego przełożonego i usłyszał złe wieści. Komendant natychmiast zwołał starszych oficerów szkoleniowych, by przedstawić im swoje obawy. W ciągu dziesięciu minut oficerom i co zdolniejszym kadetom wydano broń palną. Dużą grupą wyruszyli w kierunku fermy. Z trudem szli przez pola, ale w ten sposób mogli szybciej dotrzeć na miejsce, niż gdyby wybrali okrężną drogę asfaltową. Strumienie światła z wielkich latarek
przebijały się przez noc. Psy tak mocno wyrywały na spotkanie ze starym wrogiem, że trudno je było utrzymać na smyczach. Były żądne walki. Przez cały czas warczały i ujadały. Niewielu zostało na straży w obozie. Komendant próbował połączyć się z asystentem zastępcy komisarza, który z kolei miał poinformować zastępcę, a ten komisarza. Rozkaz, aby wszyscy oficerowie i kadeci pozostali na terenie obozu, przyszedł zbyt późno. Do tego czasu grupa zbliżyła się już do fermy. – Zatrzymać się! Zatrzymać! – Nie było wiadomo, kto wydał komendę, ale wszyscy przystanęli i niespokojnie rozejrzeli się wokół siebie. – Uciszcie te cholerne psy! – rozległ się znowu ten sam głos i po chwili wyłoniła się z tyłu krzepka postać sierżanta, który szybko znalazł się na przodzie. – Posłuchajcie. Treserzy usiłowali zasłonić dłońmi pyski psów, ale zwierzęta były zbyt niespokojne. Wyrywały się od swoich panów, wydawały z siebie groźne pomruki. Kaczki zachowywały się jak oszalałe. Mężczyźni mogli usłyszeć trzepot skrzydeł wśród ogłuszającego jazgotu. Ale również inne dźwięki docierały do ich uszu i powoli zaczynali uzmysławiać sobie, że są to głosy ludzi – ich krzyki. – To z ruchomej osady! – wrzasnął sierżant. – To nie są tylko kaczki. Po drugiej stronie zagrody! Pobiegł naprzód, a pozostali za nim. Okrążyli wysoką siatkę i zbiegli na dół wąską drogą, prowadzącą do posiadłości położonej w ustronnym miejscu. W dużym
domu, stojącym tuż za wjazdem, paliły się światła, a w oknach na górnych piętrach widać było postacie machające rękami. Jedno z okien otworzyło się i jakiś mężczyzna zaczął coś krzyczeć do nich, ale słowa ginęły w ogólnej wrzawie. Osada liczyła trzydzieści domów, zbudowanych z drewna i szkła, ustawionych na betonowych fundamentach. Nazywano je ruchomymi mieszkaniami, ponieważ zostały przetransportowane w całości na platformach samochodowych. Większość mieszkańców stanowiły młode pary, które nie mogły pozwolić sobie na kosztowne i trwałe domy z cegły, lub emeryci nie mający wielkich potrzeb, a poszukujący jedynie cichego kąta dla siebie. Wszystkich mieszkańców tej niewielkiej osady z jedną uliczką łączył duch wspólnoty i wszyscy wierzyli, że ich drewniane domki są równie mocne i trwałe jak murowane. Tej nocy jednak przekonali się, jak złudna była to wiara. Policjanci zdali sobie nagle sprawę z obecności czarnych stworów w trawie. Wylewały się nieprzerwanym potokiem z posiadłości i rozpierzchały wśród nich. Psy wpadły w furię. Zaczęły atakować bestie, podczas gdy mężczyźni stali jak sparaliżowani. Snopy światła z latarek przedzierały się przez gęstą trawę i wkrótce rozległ się krzyk: „Szczury! Czarne szczury!” Policjanci, śmiertelnie przerażeni, zaczęli kopać na oślep, wielu było bliskich omdlenia. Ci, którzy mieli broń, powodowani strachem przed monstrami, otworzyli ogień, nie zważając, że mogą zranić współtowarzyszy.
Oficerowie próbowali wprowadzić pewien porządek, ale oni sami byli bliscy paniki. Jakiś młody kadet padł na ziemię, trafiony kulą w nogę. Kiedy dwóch kolegów podniosło rannego, zauważyli dwa szczury przyczepione do jego ciała. Próbowali je oderwać, ale wkrótce sami musieli się bronić przed podobnym atakiem. Ranny kadet znów upadł, a jego krzyk utonął w ogólnej wrzawie. Oficerowie przywoływali do porządku, ostrzegali, by nie atakować gryzoni, tylko skierować się czym prędzej w stronę domów. Niektórzy młodzi kadeci jednak nie wytrzymali. Uciekli, szukając schronienia w ciemności. Na swoje nieszczęście zwrócili na siebie większą uwagę niż ci, którzy zostali, by walczyć. Wiele szczurów podążyło za nimi i wkrótce z różnych miejsc dały się słyszeć rozpaczliwe krzyki. Większość mężczyzn puściła się biegiem w stronę osady, przedzierając się przez mrowie gryzoni. Każdy uważał, by nie nadepnąć na czarne cielska i nie sprowokować ataku. Każdy pragnął jak najszybciej dotrzeć do osady, gdzie paliły się światła. Treserzy zostali wraz ze swymi psami, które szalały z wściekłości, chwytały zębami gryzonie, podnosiły do góry i targały niczym szmaciane lalki. Ale psy, choć walczyły zawzięcie, nie miały żadnych szans w starciach z chmarą szczurów, które skakały na nie, wbijały się w ich ciała ostrymi jak sztylety zębami i w końcu powalały na ziemię. Treserzy próbowali im pomóc, ale sami także zostali powaleni przez bestie i zaczęli wzywać pomocy. Kilku
uzbrojonych policjantów odwróciło się i otworzyło na oślep ogień. Dwa kaganki oświetlały uliczkę. Oczom policjantów ukazały się makabryczne sceny. Wszyscy zdrętwieli z przerażenia. Wygryzione otwory w drewnianych domach, rozbite szyby wskazywały, którędy szczury przedostały się do środka. Ciemne, o szczeciniastej sierści stwory były wszędzie: w domach, przed domami, na dachach. Policjanci zauważyli, że niektóre grupy walczą między sobą o jakieś zakrwawione przedmioty, które – co po chwili zrozumieli – były kawałkami, a raczej strzępami ludzkich ciał. Jakiś starszy mężczyzna, cały nagi o poranionym, wątłym ciele, rozbił szklane drzwi i runął na kwietnik. Zwijał się w konwulsjach. Dwa szczury przylgnęły do niego – jeden do ramienia, a drugi do pośladka. W oknie pojawiła się kobieta, krzycząc przeraźliwie. Usiłowała uwolnić się od szczura, który wczepił się jej we włosy. Nagle osunęła się na ramę okna, a wystające kawałki szkła wbiły się jej między żebra, uszkadzając płuca. Kobieta zamilkła. Ubrany mężczyzna na dachu swego domu, przytulając małe zawiniątko, kopał szczury, które zawzięcie próbowały wdrapać się po murze, by go dopaść. W ogródku przed domem leżała powykrzywiana postać kobiety. Stado gryzoni pożerało ją. Para staruszków w szlafrokach szła prowokująco uliczką. Mężczyzna walił w bestie solidnie wyglądającą laską. Kobieta zaś trzymała metalową pokrywę od skrzyni do śmieci, która służyła jej za tarczę. Kiedy mężczyzna upadł, próbowała osłonić go
własnym ciałem, ochraniając jednocześnie ich głowy pokrywą, ale szczury znalazły inne, łatwiej dostępne części ciała. Mężczyzna, ubrany tylko w górną część piżamy, usiadł na progu swego domu i osłupiały patrzył z niedowierzaniem, jak kilkanaście gryzoni pożera mu nogi. Blisko czternastoletni chłopiec siekał nożem rannego szczura, ale wkrótce trzy inne rzuciły się mu na plecy i zaczęły wyszarpywać skórę. Chłopiec osunął się na ziemię. Otyła kobieta w obszernej koszuli nocnej, poplamionej krwią, ścisnąwszy obiema rękami kark pierwszego lepszego gryzonia z wściekłością grzmotnęła nim o ścianę, przeklinając przy tym i krzycząc, bardziej z nienawiści niż ze strachu. Jeden z domów stał w ogniu. Płomienie tworzyły tańczące cienie na ścianach. Był to widok przywodzący na myśl sen szaleńca. W drzwiach ukazała się płonąca postać. Człowiek, nie wiadomo, kobieta czy mężczyzna, z przeraźliwym krzykiem wyskoczył na zewnątrz. Zaraz za nim wybiegły czarne stwory, których szczeciniasta sierść również płonęła. Piszczały i miotały się rozpaczliwie. Zewsząd było słychać krzyki, jęki, płacz, syk płomieni i piski samych szczurów, także – rozpaczliwe wołania o pomoc. Trzaskały rozbijane meble. Zewsząd dochodził głuchy odgłos prowizorycznych narzędzi walki. Z przewróconego do góry nogami radia, nastawionego przypadkowo na cały regulator, płynęły sentymentalne ballady zapowiadane przez spikera o aksamitnym głosie. Gdziekolwiek spojrzeli przerażeni policjanci,
wszędzie działy się dantejskie sceny, ale w końcu – zobojętnieli. Wszystko zaczęło się rozmazywać. Zaatakowali. Strzelali z pistoletów na oślep. Nie musieli, zresztą, celować, gdyż szczury były wszędzie. Setki, setki, setki szczurów. Ci, którzy nie mieli broni, posługiwali się czymkolwiek, co tylko można było utrzymać w rękach. Wyrywali druty z ogrodzenia, słupy z ganków – wszystko, czym można by ogłuszyć rozszalałe bestie. Próbowali działać w większych grupach. Chmary gryzoni powaliły jednak wielu z nich. Niebawem zostały tylko małe grupki walczących. Coraz mniejsze i mniejsze. Mutanty w końcu odeszły, jednak nie dlatego, że ich wyostrzony słuch mógł wyłowić w oddali dźwięki syreny. Ich głód został po prostu zaspokojony, brzuchy wypełnione. Pierzchły niemal jednocześnie. Wiele, jakby od niechcenia, wzięło ze sobą resztki martwych ciał. Ruszyły przez pola, kierując się w stronę zalesionych terenów. Nie robiły hałasu. Słychać było tylko ich głuchy tupot. Inne stworzenia leśne zamarły z przerażenia. Szeroka ciemna rzeka przelewała się przez las. Wkrótce wszystko wokół znów pogrążyło się w nocnej ciszy. Tylko żałosny jęk rozlegał się gdzieś w oddali, ale i on szybko utonął w wyciu syren.
KRYJÓWKA Szczur, z charakterystyczną białą pręgą biegnącą wzdłuż czaszki, przedzierał się przez gruzy. Ładunek, jaki dźwigał, nie zawadzał mu zbytnio. Inne szły za nim. Kilka dźwigało podobne ciężary, ale najwięcej z nich trzymało w szczękach rozczłonkowane kończyny i kawałki mięsa. Same zaspokoiły już głód i jedzenie niosły dla swych panów. Mimo iż były zmęczone, nadal odczuwały radosną żądzę zabijania, niedawna napaść nadal je podniecała. Większość skierowała się już wcześniej do swych ciemnych sanktuariów pod lasem. Przywódca oddalił się i piskiem przywołał niektóre z nich, gdyż mieli jeszcze do wykonania pewne zadanie. Podążyły za nim ze swoimi trofeami, posłuszne jego rozkazom, tak jak on był posłuszny rozkazom innych. Kiedy zaczęły schodzić, droga stawała się coraz bardziej niewidoczna. Zimna poświata księżyca sączyła się tylko przez kilka niewielkich otworów. Ale gryzonie już dawno temu przyzwyczaiły się do ciemności, te zaś, pod ziemią, prawie w ogóle nie potrzebowały słońca. Przywódca wyczuł ogólne podniecenie, kiedy ześlizgnął się z ostatniej pochyłości i znalazł na samym dole. Ciężar wypadł mu ze szczęk. Zasyczał groźnie, gdyż niektóre podpełzły nagle w stronę łupu. Odnalazł lepki, ociekający przedmiot i podczołgał się w kierunku dalszego rogu, gdzie leżał jego
pan. Podziemną komorę wypełniały odgłosy szurania, kłapania i podnieconych pisków. Szczura sprowokowały inne, podobne do niego. Gdy zbliżył się do opasłego cielska w rogu, upuścił lup, wyszczerzył zęby i zasyczał. Cofnęły się i skuliły nisko, gotowe w każdej chwili do skoku. Z ciemnego rogu zaś dobiegi ostry pisk. Stworzenie, które go wydało, poruszyło się gwałtownie na swoim legowisku ze słomy i wilgotnej ziemi. Było już zniecierpliwione i żądne pokarmu. Szczur raz jeszcze chwycił szczękami ciężki przedmiot i przesunął się w stronę otyłego stworzenia. Spoglądał na nie z lękiem, ale i z zafascynowaniem, niemal jak zahipnotyzowany. Prawie już nie pamiętał czasów, gdy władca był potężniejszy i miał dostatecznie ostre pazury, by spowodować trwałą ranę w jego głowie, by go osłabić i zdominować. Jednak nadal wywoływał w nim ów paniczny strach. Upuścił pożywienie na legowisko i ogromne cielsko przesunęło się do przodu. Jego dwa łby kiwały się a nozdrza wykrzywiały. Zęby zaś były zagięte jak kły słonia, odwykły już bowiem od gryzienia. Dwa pyski, mlaskając głośno, zanurzały się teraz w zakrwawionym przedmiocie, szukając w nim naturalnych otworów. Szczur przysunął się jeszcze bliżej, chcąc wziąć udział w podziale zdobyczy. Bał się swego pana, ale był dostatecznie butny, by pokazać, że i on jest przywódcą. Stwór zasyczał z wściekłością, zmuszając czarnego szczura do odwrotu. Strażnicy ruszyli za nim, waląc z wściekłością łapami. Starcie nie trwało długo. Szczur
został powalony. Ugiął grzbiet w poddańczym geście, jęcząc przy tym żałośnie, jakby błagał o litość. Strażnicy ponownie naprężyli się, gotowi w każdej chwili do ataku. Szczur znów usłyszał odgłosy mlaskania, ssania i charczenia, gdy stworzenie w rogu zabrało się na nowo do jedzenia. Inne, tak samo opasłe i pozbawione sierści, znajdujące się w podziemnej komorze, rzuciły się na pożywienie, które im przyniesiono, wyszarpując je ze szczęk czarnych gryzoni. Olbrzymi szczur odwrócił się i powlókł w stronę tunelu. Raz tylko zatrzymał się, by z wściekłością spojrzeć na ledwie widoczne w ciemności, obżerające się cielska. A potem czmychnął na górę, a jego kompani za nim.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY Dwa dni po masakrze w ruchomej osadzie, podczas której zginęło trzydziestu trzech mieszkańców oraz czterdziestu ośmiu policjantów, zadanie zlokalizowania i zablokowania wszystkich otworów kanalizacyjnych stało się niezwykle naglące. Nikt nie był aż takim szaleńcem, żeby wchodzić do kanałów, ale i bez tego wiedziano, że gryzonie znajdują się właśnie w nich. Można je było usłyszeć. Główne ujścia zostały zalane betonem. Pozostawiono tylko niewielkie otwory, żeby przeprowadzić przez nie rurki, którymi miano wpuścić proszek cyjankowy. Następnie skupiono się na poszukiwaniu mniejszych dziur, które mogłyby zostać wykorzystane przez gryzonie jako wyjścia ewakuacyjne, kiedy podziemne tunele wypełni śmiercionośny gaz. Grupy mężczyzn w kombinezonach ochronnych, w eskorcie uzbrojonych żołnierzy, obchodziły las, szukając szczurzych szlaków, ścieżek wydeptanych przez gryzonie, które doprowadziłyby do ich gniazd. Każda z grup miała szczegółowe plany sieci kanalizacyjnej z dokładnymi wskazówkami, pozwalającymi ustalić położenie na zewnątrz. Była to żmudna praca, ale konieczna, jeśli operacja miała się powieść. Celem tych działań było stworzenie ogromnej podziemnej komory gazowej. Gaz miał być wpuszczony przez grube rurki z urządzeń, które w niczym nie
przypominały przestarzałych pomp ręcznych stosowanych kiedyś. Urządzenia te, wyglądające niczym olbrzymie odkurzacze, zostały pospiesznie skonstruowane po wybuchu zarazy w Londynie i były zasilane wewnętrznymi generatorami. Prąd powietrza umożliwiał cyjankowi przenikanie do najgłębszych kanałów, nie narażając życia operatorów, pod warunkiem, że wszystkie otwory były dobrze uszczelnione. Gdyby jednak doszło do wycieku toksycznych spalin, wówczas jako antidotum należałoby zastosować kapsułki z azotanem amylowym, neutralizującym gaz. Zdawano sobie sprawę, że niełatwo będzie znaleźć wszystkie otwory wśród gęstego podszycia, ale zakładano, że kanały zostaną nasycone gazem w takim stopniu, że szczurom pozostanie już zbyt mało czasu na ucieczkę. A jeśli nawet jakaś garstka się wydostanie, to z pewnością będzie można sobie z nią poradzić w ciągu następnych dni. „Czystka” powinna być bezlitosna, pomimo skutków ubocznych, od których mogłoby ucierpieć życie leśne. Gdyby jakimkolwiek mutantom udało się uciec, to konsekwencje byłyby zbyt poważne. Premier osobiście przyrzekł krajowi, że Las Epping, jeśli zajdzie potrzeba, zostanie zrównany z ziemią. Niektórzy ludzie, ośmieleni tym oświadczeniem, zostali przyłapani na tym, że rozpoczęli na własną rękę wzniecanie pożarów, lecz szybko ich aresztowano. Wrzawa, jaka wybuchła z powodu drugiej w ciągu czterech lat plagi gryzoni, była nie do opisania. Poprzedni
rząd obiecał, że taka katastrofa jak w Londynie już się nigdy nie powtórzy. To dużo, jak na oficjalny komunikat. Wśród polityków, będących teraz u władzy, zapanował niepokój. Wszyscy drżeli na myśl o tym, iż zacznie się wzajemne obwinianie. Opozycja zaś zacierała ręce, pamiętając o ostrych cięgach, jakie zebrała od społeczeństwa w tamtych łatach. Ministerstwo Rolnictwa, urząd najbardziej zaangażowany w całą sprawę, szybko wzięło się do przygotowania odpowiednich dokumentów, mających zaświadczyć o tym, że z jego strony nie doszło do jakichkolwiek zaniedbań. Członków zarządu firmy Ratkill rozpierała duma, podczas gdy ich podwładni rzucili się nagle w wir pracy. To przecież badacz z firmy Ratkill wykrył zagrożenie i zalecił natychmiastowe podjęcie odpowiednich działań, do czego nie doszło tylko dlatego, iż podsekretarz stanu w Ministerstwie Rolnictwa nakazał zachowanie przesadnej ostrożności w podejmowaniu radykalnych decyzji. Oczywiście, ta „zwłoka” nie zostanie wytknięta publicznie przez firmę Ratkill – chyba że wyniesie ją na światło dzienne późniejsze dochodzenie. Nie, to będzie sprawa tylko pomiędzy firmą a Anthonym Thorntonem. Wdzięczność, oczywiście, cicha wdzięczność takiego wpływowego człowieka może okazać się w przyszłości bardzo pomocna. W Lesie Epping nie było już prawie ludzi. Pozostali jedynie uczestnicy operacji tępienia gryzoni. Po masakrze zdecydowano, że ewakuacja nie może się ograniczyć
tylko do rejonu bezpośrednio zagrożonego, ale powinna objąć wszystkich mieszkańców. Co bardziej nerwowi uznali całą zieloną strefę za niebezpieczną, ale zapewniono ich, że tak wcale nie jest. Bardzo jasno określono obszar penetrowany przez gryzonie i był to tylko Las Epping. Ci, którzy zamieszkiwali okolice, nie musieli się obawiać. Tereny objęte ewakuacją zostały otoczone kordonem. Oddziały wojskowe rozlokowano możliwie najszerzej, ale tak, by żołnierze nie tracili ze sobą kontaktu wzrokowego. Samochody pancerne nieustannie patrolowały obwody. Wojsko wspierało siły londyńskiej i lokalnej policji. Nawet jednostki miejscowej straży pożarnej postawiono w stan pogotowia. Helikoptery krążyły nisko, tuż nad wierzchołkami drzew. Czołgi, zwrócone groźnie w stronę lasów, stały w pełnej gotowości bojowej. Jedynym zamieszkanym miejscem w obrębie pilnie strzeżonych granic był Ośrodek Ochrony Przyrody. Niewielki parking i frontowy trawnik zapełniały pojazdy wojskowe, policyjne i firmy Ratkill. Sam budynek tętnił życiem. Nikomu nie wolno było przebywać w strefie zamkniętej bez eskorty wojskowej. Osiem pomp strażackich stało wzdłuż drogi do High Beach. Wyglądały niczym mechaniczni bandyci. Obsługa wojskowych wozów patrolowych mogła czuć się bezpiecznie w metalowych kabinach. Pojazdy pędziły po nierównych drogach, żołnierze baczyli pilnie, aby żaden z nierozważnych lub po prostu wyjątkowo bezmyślnych
cywilów nie prześlizgnął się przez kordony. Nie mieściło im się w głowach, że ludzie mogą być zdolni do czegoś takiego, ale nauczeni smutnym doświadczeniem wiedzieli, że głupota ludzka bywa bezgraniczna, zwłaszcza w sytuacjach krytycznych. W ciągu dwóch dni po ataku szczurów na ruchomą osadę odkryto jeszcze inne okropności. Na skraju leśnej polany znaleziono postrzępiony namiot, którego wnętrze było obryzgane krwią, a na podłodze leżały szczątki ciał chłopców z sierocińca Barnardo i ich wychowawcy. W niewielkim wyrębie leśnym natrafiono na kości jakiejś pary; kobieta i mężczyzna najprawdopodobniej oddawali się miłosnym igraszkom. W pobliżu na szosie stał ich żółty samochód. Pusta łódź wiosłowa dryfowała po jednym z jezior, na którym można było łowić ryby. Na dnie szalupy nadal leżały wędka i kanapki. Natknięto się na opuszczoną ciężarówkę z otwartymi szeroko drzwiami, tak jakby kierowca właśnie zeskoczył, by usunąć z krętej drogi leśnej jakąś przeszkodę lub przepędzić jakieś zwierzę, często bowiem przechodziło tędy bydło. Znaleziono też błyszczący nowością rower, osiodłanego konia bez jeźdźca, pusty i zaplamiony krwią dom, stojący w pobliżu kilku innych. Pomimo stałych komunikatów radiowych i krążących po okolicy patroli, które ostrzegały mieszkańców przez megafony lub pukając do drzwi ich domów – zawsze znajdował się ktoś, do kogo wiadomość nie dotarła. Większość opuściła zagrożony teren bez żadnych
ponagleń, ale wobec kilku starszych farmerów trzeba było użyć mocniejszych argumentów. Z kolei paru zamożniejszych mieszkańców, którzy uznali, iż z powodu nędznych szczurów nie będą się nigdzie przenosić, otrzymało nakaz natychmiastowej eksmisji. W końcu udało się przygotować teren do ostatecznej rozprawy z gryzoniami. W lesie zapanował dziwny spokój. Słońce świeciło jasno, lecz jego ciepło rozpraszał jesienny chłód. Wokoło wyczuwało się narastające napięcie. * Pender wsunął łyżkę z proszkiem do otworu, upewniwszy się uprzednio, że nie ma wiatru, który mógłby zdmuchnąć proszek na twarz. Drobne cząsteczki z łatwością by się przedostały przez kratkę w mocnej plastykowej osłonie, stanowiącej część kombinezonu ochronnego. Grupa mężczyzn, skupiona wokół niego, miała również na sobie takie same srebrnopopielate ubrania, uszyte z materiału, który był mieszaniną twardej tkaniny i cienkich, ściśle spojonych ze sobą pasków specjalnie hartowanej, elastycznej stali. Hełmy z plastykową osłoną na twarz sprawiały, że mężczyźni wyglądali obco i złowieszczo, ale przynajmniej czuli się w nich bezpiecznie. Pender przeklinał ciężkie rękawice, ale za nic w świecie by ich nie zdjął. Wiedział bowiem dobrze, że w
korytarzu, który zamierza zablokować, już w odległości jednej stopy może czaić się szczur, gotów w jednej chwili odgryźć mu palce. Otwór nie wydawał się dostatecznie duży, by mógł się przezeń przedostać olbrzymi gryzoń, ale jak pokazywała mapa, którą trzymał Whittaker, poniżej znajdował się kanał, więc lepiej było nie ryzykować. Do tunelu prowadziła wyraźna ścieżka świadcząca o tym, że był on często wykorzystywany. Potrząsnął łyżką o długim uchwycie i wysunął ją pocierając o ziemię. Potem wyrwał kępkę trawy z korzeniami i zatkał nią otwór, tak aby korzenie wystawały na zewnątrz. W ten sposób proszek nie został pokryty sypką ziemią. – Okay, Joe – powiedział Pender wstając. – Zablokuj to. Joe Apercello, również pracownik firmy Ratkill, zbliżył się z dużą puszką rozrobionego już wodą, szybko twardniejącego cementu. Przez chwilę mocował się z przykrywką, która przylgnęła do zaprawy, ale najwyraźniej przeszkadzały mu w tej czynności rękawice. Zaczął ściągać jedną z nich. – Nie zdejmuj, Joe! – ostrzegł Pender i mężczyzna włożył ją z powrotem, wzruszywszy ramionami. – Cholernie niewygodne te rękawice – westchnął ciężko. – O wiele niewygodniej byłoby bez palców – odrzekł Pender. W końcu Apercellowi udało się odchylić przykrywkę.
Szybko wbił kielnię i nałożył grubą warstwę zaprawy na otwór. Uszczelnianie każdego otworu betonem było dodatkowym zabezpieczeniem. W zasadzie grudka ziemi powinna wystarczyć – proszek działał jak zabójczy strażnik. Uzgodniono jednak, że należy zastosować nadzwyczajne środki ostrożności. Postanowiono bowiem, że już nigdy nie będzie się lekceważyć szczurów mutantów. Vic Whittaker rozpostarł na ziemi mapę i zaznaczył na niej położenie świeżo zablokowanego otworu. – To już piąty dzisiejszego ranka – stwierdził nie bez satysfakcji. – Kanał ciągnie się jeszcze daleko przed nami – wskazał ręką kierunek – na północny r wschód. – Podniósł wzrok i dodał: – Zarośla z pewnością utrudnią nam znalezienie wszystkich otworów. – I z pewnością nie znajdziemy wszystkich – zauważył Pender. – Ale nie o to chodzi. Kiedy urządzenia zaczną wpuszczać gaz głównymi wylotami, szczury będą miały niewielką szansę ucieczki. Zdechną, zanim zorientują się w sytuacji. To, co teraz robimy, będzie naszym dodatkowym atutem. Whittaker pokiwał głową, co ze względu na hełm z trudem dało się zauważyć. Wstał, zwijając mapę tak, aby pozostał odsłonięty tylko niezbędny fragment. – Czy sądzi pan, że do jutra zdążymy? – spytał. – Musimy. Nie możemy przecież... – Pender zmarszczył brwi. – Kapitanie, niech pan powie swojemu żołnierzowi, by włożył z powrotem ten cholerny hełm. –
Wskazał na żołnierza, który ocierał rękawem pot z czoła. Twarz kapitana poczerwieniała za plastykową osłoną. – Natychmiast włóżcie to z powrotem! Przerażony chłopak zaczął pospiesznie wykonywać rozkaz. – Przepraszam, sir – próbował się tłumaczyć, ale brzmiało to niezbyt przekonująco – tylko że w tym jest tak koszmarnie duszno. Kapitan Mather spojrzał ostro na niewielki oddział, otaczający ochronnym półkolem Pendera, Whittakera i Apercella. Nie opodal, w wyrębie leśnym, stała ciężarówka wojskowa. Jej silnik pracował na wolnych obrotach. Kierowca gotów był ruszyć w każdej chwili na wypadek jakiegokolwiek niebezpieczeństwa.– Wszyscy wiemy, co nam grozi – zagrzmiał kapitan – więc skończcie z tą niefrasobliwością. Zrozumiano? – Nie oczekiwał odpowiedzi ani jej nie otrzymał. Odwrócił się do szczurołapa. – Przepraszam, panie Pender. To już się nie powtórzy. – Chyba wystarczy, Luke! – zawołał przytłumionym głosem Apercello, który właśnie skończył uszczelniać otwór szybko schnącym cementem. – Żaden sodomita się stamtąd nie wydostanie. – Świetnie – odrzekł Pender, podnosząc pojemnik z proszkiem cyjankowym. – Idziemy dalej. Ruszyli do przodu przez gęstwinę, z nisko pochylonymi głowami, szukając śladów szczurów. Żołnierze zaś po obu stronach zwracali większą uwagę na
to, co się dzieje dokoła. Oni musieli zachowywać większą czujność. – Wspomniał pan, że do jutra powinniśmy być gotowi...? – wrócił do tematu Whittaker. – Nie możemy już dłużej zwlekać – odparł Pender. – Zapuściliśmy sondy z mikrofonami. Wiemy, że tam właśnie są te bestie. Sam słuchałem – to była istna wrzawa. One wyczuwają, jak sądzę, że znalazły się w potrzasku i są przerażone. – Ale te mutanty potrafią przecież ryć w ziemi. Dlaczego nie miałyby wykopać sobie tuneli ewakuacyjnych? – Och, z pewnością zaczną to robić, dlatego właśnie musimy działać szybko. W tej chwili sparaliżowała je histeria, ale już niebawem obudzi się w nich instynkt samozachowawczy i spróbują wykopać przejście na zewnątrz. Na szczęście, ta sieć kanalizacyjna jest dość solidna i nie będzie to dla nich łatwe. – A otwory, które uszczelniamy? Dlaczego nie próbowały przez nie się wydostać? – Niech pan nie kusi losu: one mogły to właśnie zrobić. Sądzę jednak, że szczury są przestraszone. Nie zapominajmy, że ich przodków w zasadzie wytępiono w Londynie. Można to nazwać zakodowaną pamięcią lub zwykłym instynktem samozachowawczym, ale one wiedzą, że zostały zaatakowane przez swego największego wroga – człowieka. Są teraz po prostu przerażone, zbyt przerażone, żeby wyjść na zewnątrz i się
pokazać. Jak długo pozostaną w tym stanie – trudno przewidzieć. Ciężkim krokiem szli naprzód, pogrążeni w swoich myślach. To Whittaker przerwał w końcu milczenie: – Nie rozumiem, dlaczego inne zwierzęta nie zostały pożarte przez szczury. Jeśli są tak dzikie i jeśli jest ich tak wiele, to dlaczego nie rozpanoszyły się po lesie? – Po pierwsze, dokładnie nie wiemy, ile ich jest. Osobiście uważam, że tysiąc albo coś koło tego. One nie rozmnażają się jak normalne gryzonie. Mimo to jest ich wystarczająco dużo, żeby stały się agresywne. – Tysiąc? Mój Boże, to straszne. – Nie aż tak bardzo, przynajmniej jeśli weźmie się pod uwagę wielkość obszaru leśnego. – Skąd u pana taka pewność? Równie dobrze może być ich kilka tysięcy. – Nie mam całkowitej pewności – Pender potrząsnął głową – ale sądzę, że gdyby tak było, zauważono by je wcześniej. Prawie na pewno zaczęłyby atakować inne zwierzęta leśne. Jestem przekonany, że rozmnażają się powoli. Niech pan nie zapomina, że w porównaniu z normalnymi gryzoniami są olbrzymami, a matka natura nie bardzo pozwala, by większe stworzenia miały liczne potomstwo. – Nie są wcale większe od psów. Nawet świnie... – W królestwie szkodników te szczury są tak duże jak słonie. Poza tym istnieje jeszcze jedna hipoteza: są to
monstra. Ich geny zostały w jakiś sposób zmienione. Być może sprawiły to ultradźwięki, użyte przeciw ich przodkom. Nie wiem, ale mutacja mogła z łatwością zmienić ich cykl reprodukcyjny. – Ale w Londynie było ich wiele tysięcy! – Sparzały się jednak z normalną odmianą czarnego szczura. Sądzę, że tutaj – ale jest to tylko moja teoria – mamy do czynienia z czystą linią. Założę się, że są silniejsze i przebieglejsze niż ich przodkowie. Były dostatecznie sprytne, by się nie pokazywać do tej pory. – Czyżby miał pan wątpliwości, że je pokonamy? – Pokonamy. Whittaker nie mógł dostrzec determinacji, jaka odmalowała się na twarzy szczurołapa. – No dobrze – Whittaker nie dawał za wygraną. – – Jeśli w istocie jest ich tysiąc czy coś koło tego, to dlaczego do tej pory nie atakowały innych zwierząt? – Szczury w zasadzie mogą przeżyć w różnych warunkach. Nie ma wątpliwości, że zabijały inne zwierzęta, ale na niezauważalną skalę. „Zaopatrywały” się głównie z innych źródeł: domów, farm, ogródków działkowych i samej okolicy. Założę się, że gdybyśmy teraz zaczęli sprawdzać, dowiedzielibyśmy się wiele nowego o różnego rodzaju szkodach, wyrządzonych w przeszłości przez gryzonie, szkodach, które były bagatelizowane, uznawane za sporadyczne przypadki. Aż strach pomyśleć, choć nie zdziwiłbym się wcale, gdyby okazało się, że te mutanty celowo ograniczały się do małej
liczby napadów. – Nieco trudno w to uwierzyć. – Trudno jest też uwierzyć w to, co się teraz dzieje. Ale jednej rzeczy możemy być pewni: szczury pozbyły się już wszelkich hamulców; gotowe są zabijać wszystkich i wszystko. Apercello, idący w pewnej odległości przed nimi, odwrócił się i pomachał do nich. Mówił też coś, ale trudno było zrozumieć jego słowa, dochodzące przez plastykową maskę. Zaczął wskazywać ręką na ziemię koło swoich nóg. – Wygląda na to, że Joe natrafił na kolejny otwór – stwierdził Pender, przyspieszając kroku. Otwór, znaleziony przez kolegę Pendera, był o wiele szerszy od tego, który niedawno zatkali. Boki miał wygładzone, jakby prześlizgiwało się przezeń wiele ciał. – Chryste, ten jest niczego sobie – mruknął Pender, pochylając się nisko i uważnie przypatrując. – Ma właściwy rozmiar. Kapitanie, czy mógłbym prosić o latarkę? Kapitan Mather podał szczurołapowi latarkę i silny snop światła rozświetlił tunel. – Nic tam nie ma – stwierdził Pender wyprostowując się. – Wsypmy czym prędzej proszku. Im szybciej to zatkamy, tym lepiej dla nas. Przystąpili znów do nakładania cyjanku i uszczelniania otworu. Pender pomógł Apercellowi rozprowadzić cement.
– Okay. Numer sześć załatwiony. Teraz... – Nie dokończył. Spojrzał nagle w górę na drzewa i poczuł się jeszcze bardziej nieswojo. Czyżby coś się poruszyło? Pozostali mężczyźni popatrzyli na niego z zaciekawieniem. – O co chodzi, panie Pender? – spytał kapitan Mather. Jeszcze przez kilka sekund Pender przyglądał się najbliższym drzewom, wreszcie odpowiedział: – Nic, wydawało mi się, że coś zobaczyłem... usłyszałem. To wszystko. Oficer rozejrzał się nerwowo. – Być może powinniśmy się już zbierać... – Na górze coś jest – dobiegł głos Apercella. – Zobaczyłem, jak się porusza. Przemknęło po gałęzi. Żołnierze będący bliżej drzew zaczęli się cofać z lękiem, kierując lufy karabinów w stronę gałęzi. – Tam też! – krzyknął Vic Whittaker, wskazując na inne drzewo. Oczy wszystkich zwróciły się w jedną stronę. Zobaczyli tylko kołyszącą się na wietrze gałąź. Nic poza tym. Nagły szelest po prawej stronie sprawił, że zadrżeli. Zeschłe liście sfrunęły obficie na ziemię, ale gałęzie nadal pokrywało tak gęste, brązowe listowie, że mężczyźni nie mogli nic dojrzeć. – Niech nikt się nie rusza – rozkazał Pender. – Obserwujmy dokładnie gałęzie. Jeśli ktoś coś zauważy, niech nie krzyczy, tylko wskaże.
Zaczęli uważnie spoglądać w górę, wstrzymując oddech. Pender nie spuszczał wzroku z mężczyzn, tylko raz po raz mimowolnie zerkał na drzewa. Nagle uwagę jego przykuł żołnierz, który zaczął gwałtownymi ruchami wskazywać na gałąź nad głową. – Kapitanie – powiedział cicho Pender. – Jeden z pańskich ludzi coś zlokalizował – wskazał palcem mężczyznę. Innym również udzieliło się podniecenie. – Tam jest! – ktoś krzyknął. – Pełznie po gałęzi! Jeden z nich, jeden ze szczurów! Jezu, jeszcze jeden! Wtedy żołnierz nie wytrzymał. Uniósł karabin i wycelował w drzewo. Z powodu rękawicy z trudem udało mu się nacisnąć cyngiel. Niespodziewany wystrzał wywołał ostry pisk szczurów i stał się dla nich jakby sygnałem do ataku. Wyskoczyły niemal jednocześnie z gałęzi. Las nagle zaroił się od spadających na ludzi czarnych, piszczących stworzeń.
ROZDZIAŁ CZTERNASTY Pender pobiegł do przodu, przedzierając się przez łamliwe gałęzie, chcąc jak najszybciej pomóc leżącemu żołnierzowi, który rozpaczliwie próbował odciągnąć szczura, uczepionego pazurami jego klatki piersiowej. Wszyscy wokół walczyli z gryzoniami, które spadły im na plecy i głowy. Kilku mężczyzn zostało powalonych na kolana. Niektórzy biegali w kółko jak oszalali – ten niespodziewany atak zupełnie ich zaskoczył. Szczurołap chwycił bestię uczepioną klatki piersiowej żołnierza i zaczął ściskać i szarpać wijącą się niczym wąż szyję. Niespodziewany ciężar spadł mu na plecy, aż zachwiał się i przetoczył przez żołnierza. Turlał się w nadziei, że zmiażdży gryzonia, ale ten nie ustępował. Ból był przeszywający: szczur wgryzał się w twardy kombinezon ochronny. Gdy próbował się wyswobodzić, nagle uzmysłowił sobie, że ma do czynienia nie z jednym, lecz dwoma przeciwnikami. Leżał na plecach, starając się zablokować im ruchy, chwycić za łapy. Zewsząd docierały do niego krzyki, ostry huk wystrzałów, odgłosy walki między ludźmi a zwierzętami. Czarne potwory wciąż spadały z drzew, wyskakiwały z gałęzi, zbiegały po chropowatej korze i zalewały leśną polanę. Próbował się podnieść, ale inny szczur wylądował mu na klatce piersiowej i przez sekundę lub dwie patrzył przez plastykową siatkę w skośne ślepia bestii. Miał
wrażenie, jakby szczur przyglądał mu się przenikliwie, wyczuwał jego zamiary, z zimną krwią szykował się do zadania śmiertelnego ciosu. Szczęki stworzenia rozwarły się i Pender ze zgrozą ujrzał potworne żółte zęby, zdeformowane, i nadmiernie duże siekacze, wyostrzone od ciągłego gryzienia. Mutant zasyczał groźnie na swą ofiarę i jednocześnie bluznął plwociną prosto w plastykową osłonę. Podłużny łeb wysunął się gwałtownie i Pender w ostatniej chwili zdołał odrzucić w tył głowę. Zęby ześlizgnęły się po plastyku, na którym pozostały głębokie bruzdy i smugi śliny. Szczurołap zapomniał o kotłujących się pod nim cielskach i zaczął walić pięściami bestię. Szczur zachwiał się ogłuszony, po chwili odzyskał jednak siły, a kolejne uderzenia wyzwoliły w nim tylko większą agresję. Pender poczuł potworny ból, gdy potężne szczęki zacisnęły się na przegubie ręki. Nie wytrzymał i krzyknął. Grubość rękawicy uchroniła go od poważniejszych obrażeń. Udało mu się uwolnić rękę, ale łeb szczura zastygł w powietrzu. Gryzoń obrał sobie teraz za cel gardło. Nawet przetykany stalowymi paskami materiał nie zdałby się na nic, gdyby zęby zacisnęły się na tchawicy. Pender usiłował odwrócić się, ale dwa szczury pod spodem uniemożliwiły mu to. Łeb bestii pochylił się i w tej samej chwili szczur eksplodował krwią i wnętrznościami. Odgłos wystrzału ogłuszył Pendera, a osłona zamazała się na czerwono. Odrzucił bezwładne cielsko. Szybko otarł maskę ze spływającej krwi i bulgoczącej
miazgi. Stał nad nim kapitan Mather, który trzymał w dłoni jeszcze dymiący rewolwer. Mocnym kopniakiem przewrócił Pendera na brzuch. Szczurołap wstrzymał oddech. Miał wrażenie, że czekanie nigdy się nie skończy. Wiedział, że kapitan obiera teraz dokładny cel i zadrżał, gdy rozległy się ostre odgłosy wystrzałów. Bolesne kleszcze na plecach rozwarły się. Mather pomógł mu się podnieść z ziemi i Pender znowu zobaczył, jak zapamiętała bitwa toczy się wokół. Wydawało się, że szczury są wszędzie; oblegały przerażonych ludzi, ciągnęły ich, szarpały. Ogień z broni maszynowej uratował żołnierzy od całkowitej zagłady. Niemniej jednak była to dla ludzi przegrana bitwa. Zaciskające się szczęki i pazury wywoływały piekielny ból, który coraz trudniej było wytrzymać. Szczury ginęły masowo. Gdy trafiały je kule, podskakiwały w szoku. Zdychając, wydawały z siebie dziwny krzyk, podobny do płaczu zranionego dziecka. Pender rozejrzał się dookoła, szukając Whittakera i Apercella, ale trudno było kogokolwiek rozpoznać w tych dziwacznych uniformach. Co prawda, oni nie byli uzbrojeni, ale teraz wielu porzuciło broń i używało pięści, by odparować ataki gryzoni. Kapitan Mather opadł na kolana, gdy jeden ze Szczurów usadowił się mu niebezpiecznie na plecach, a inny wbijał się zębami w materiał osłaniający brzuch. Pender chwycił bestię, która usiłowała właśnie przegryźć hełm oficera, i jednym, szybkim ruchem odrzucił ją
możliwie jak najdalej. Mather, nie ulegając panice i nie zwracając uwagi na ból, dokładnie wymierzył do stwora uczepionego jego brzucha. Tymczasem szczur, którym Pender cisnął, powrócił i natychmiast skoczył w jego stronę. Pender z całych sił zamachnął się nogą i miał szczęście, że trafił. Długie cielsko zakręciło się w powietrzu i runęło w zarośla. Szczurołap popędził do przodu i ciężkim butem rozgniótł czaszkę zwierzęcia. Potem podbiegł z powrotem do oficera, próbującego uwolnić się od dwóch kolejnych mutantów, które ciągnęły go za ręce, uniemożliwiając tym samym użycie rewolweru, a trzy inne w tym czasie wspinały się na niego. Mather zdawał się coraz bardziej słabnąć Pender zaczął szarpać za najeżone cielska, nie zwracając uwagi na szczura, który właśnie wpił mu się w nogę. W pewnej chwili stała się rzecz, której się najbardziej obawiał. Kiedy odciągał jednego z gryzoni, materiał rozdarł się. Nie było to duże rozdarcie, ale okazało się, że kombinezony wcale nie dają pełnej gwarancji bezpieczeństwa. Przy przedłużającym się ataku wszystkie ubrania mogły zostać rozdarte na strzępy. Chwycił gryzonia za łeb, uważając na zęby, i z całej siły nim przekręcił. Kark złamał się i Pender wypuścił z rąk wykrzywione i konwulsyjnie drgające cielsko. Następnie chwycił za rewolwer – kapitan Mather wciąż trzymał go w dłoni – mając nadzieję, że w magazynku jest nadal dostatecznie dużo kul. Nigdy nie miał do czynienia z rewolwerem, ale pociągnięcie za spust nie wydawało się
nazbyt skomplikowaną operacją. Nie zważając na dwa szczury, które teraz ściskały mu nogi, ostrożnie wymierzył w nieustępliwego gryzonia, kurczowo uczepionego oficera, i nacisnął spust. Jęknął głośno, celując w swoich napastników, gdyż okazało się, że magazynek jest już pusty. Użył więc broni jako pałki, waląc zwierzęta po łbach tak długo, aż w końcu zsunęły się bezwładnie na ziemię. Omal nie znalazł się pod kołami wielkiej ciężarówki wojskowej, która przedzierała się przez orlicę.[gatunek paproci rosnącej przeważnie w lasach sosnowych] Zatrzymała się tuż przy nim. Kapitan Mather w porę odciągnął go na bok. Z okienka na górze rozległ się huk broni maszynowej. – Do wozu, Pender! – usłyszał rozkaz kapitana Mathera. – Musimy pomóc innym – wysapał szczurołap, ale mocne pchnięcie sprawiło, iż zatoczył się w stronę tylnej części ciężarówki. – Zrobimy to! Niech pan bierze jakiś karabin i pakuje się do środka. Stamtąd też można strzelać! Pender ruszył wzdłuż pojazdu, kopiąc szczury, które rzucały się na niego i które po każdym uderzeniu wracały, by ponowić atak. Ktoś upadł przy nim, ale ciało było prawie niewidoczne, gdyż natychmiast pokryły je szczeciniaste cielska. Człowiek krzyczał przerażająco. Pender zobaczył czerwoną ciecz obryzgującą grzbiety rozszalałych bestii. Kombinezon mężczyzny został rozerwany i teraz zapach krwi jeszcze bardziej podniecił
zwierzęta. Wiedział, że temu człowiekowi nie można już pomóc. Przestał więc o nim myśleć, rozumiał bowiem, że nie może pozwolić sobie na uleganie emocjom. Powłócząc ciężko nogami przeszedł obok piętrzącej się masy ciemnych cielsk. Szczury nie zwracały teraz na niego uwagi. Były zajęte łatwiejszym łupem. Pender zauważył porzuconą broń, leżącą w odległości zaledwie kilku jardów od ciężarówki. Metalową powierzchnię pokrywało błoto. Ruszył po karabin, ignorowany nadal przez gryzonie. Ukląkł, by po niego sięgnąć. W samą porę dostrzegł szczura, wyskakującego jak spod ziemi w jego kierunku. Chwyciwszy lufę, poderwał się na równe nogi i zamachnął się karabinem niczym maczugą. Trafił bestię kolbą w połowie lotu. Rozległo się obrzydliwe skrzypnięcie i zwierzę padło bezwładnie na ziemię. Bez namysłu Pender odwrócił się i skierował całą serię w stronę najbliższych gryzoni. Uważał na ludzi, choć dobrze zdawał sobie sprawę ze swego braku doświadczenia w posługiwaniu się bronią. Zaczął cofać się w kierunku tylnej części ciężarówki. Z trudem odpierał ataki szczurów, którym udało się umknąć przed gradem kul, ale nie pozwalał się powalić. Nagle uderzył plecami o coś twardego i ze zdziwieniem poczuł, że jest podnoszony. Czyjeś ręce trzymały go mocno pod pachami. Dwóch żołnierzy wciągnęło go do środka, podczas gdy trzej inni strzelali w kierunku polany. Jeden z tych dwóch, którzy go podźwignęli, szybko i skutecznie uporał się ze szczurem, trzymającym się kurczowo swojej
ofiary. Bagnetem poderżnął mu gardło, a potem kopnął i zwierzę spadło między kłębiące się cielska. Pender z trudem podniósł się. Pomyślał, że ci mężczyźni mieli dostatecznie dużo szczęścia, by dostać się do ciężarówki i wykorzystać ją następnie jako fort. Dwaj, którzy go uratowali, strzegli wejścia, dźgając bagnetami gryzonie, próbujące wedrzeć się do obszernego wnętrza. Natomiast trzej pozostali strzelali z karabinów. Za wozem pojawił się nagle kapitan Mather, wyciągając ku nim rękę. Jakimś cudem żaden szczur nie uczepił się go. Pender pochylił się i chwycił oficera za przegub dłoni. Po chwili kapitan znajdował się już w środku. – Zaraz nadejdzie pomoc! – wrzasnął z całych sił, by wszyscy mogli go usłyszeć w tym ogólnym zgiełku. – Ludzie w szoferce powiadomili kwaterę, gdy tylko zauważyli, że mamy kłopoty. – Musimy pomóc innym! – odkrzyknął Pender. – Te ubrania nie wytrzymają już dłużej. Szczury są za silne! – Zgadza się! Weźmiemy ich! Powiedziałem kierowcy, żeby wolno zawracał. Będzie zatrzymywał się i ruszał na mój sygnał. – Kapitan Mather grzmotnął nagle pięścią w boczną część ciężarówki i ta zaczęła powoli się cofać, podskakując na niespodziewanych wybojach i wpadając w małe zapadliny. Gdy po prawej stronie, w pobliżu, zauważyli dwie walczące postacie, oficer ponownie uderzył pięścią. Ciężarówka zatrzymała się. – Ty i ty! – Klepnął dwóch żołnierzy w plecy. – Przyciągnijcie ich tutaj, ale pojedynczo. Pozostali mają
osłaniać zmasowanym ogniem. Naprzód! Wyznaczeni żołnierze bez wahania wyskoczyli z samochodu, mocno ściskając w dłoniach bagnety. Dotarłszy do pierwszego z walczących, zaczęli bezlitośnie dźgać bestie, podczas gdy koledzy przez cały czas osłaniali ich, trzymając większość zwierząt w możliwie bezpiecznej odległości. Uwolniony mężczyzna został odholowany do ciężarówki, gdzie już inni wciągnęli go do środka. Dwaj żołnierze pospieszyli z powrotem i również tym razem operacja się powiodła. Kiedy znaleźli się już wewnątrz, kapitan Mather znów uderzył w boczną ścianę. Ich bagnety ociekały krwią. – Wy dwaj następni! – rozkazał Mather, poklepując po plecach kolejnych żołnierzy, gdy ukazała się postać mężczyzny, turlającego się po ziemi. Natychmiast wyskoczyli z wozu, ale tym razem trzeba było posłać do pomocy jeszcze jednego żołnierza, który omal nie ugiął się pod ciężarem czarnych cielsk. W końcu jednak wszystkim udało się wrócić. Wrzucili niemal bezwładne ciało do ciężarówki, po czym szybko wgramolili się do środka. Mather podbiegł w głąb samochodu i podnosząc maskę, krzyknął do żołnierzy w szoferce: – Skręćcie mocno w lewo! Mniej więcej dziesięć jardów w tym kierunku jest grupa mężczyzn. Pojazd ruszył, rozbryzgując błoto i podskakując na powalonych cielskach martwych lub zranionych gryzoni. Zbliżyli się do postaci leżącej nieruchomo w zaroślach i
Mather znów walnął w boczną ścianę. Pender odwrócił głowę w szoku. Hełm mężczyzny został albo przypadkowo zdjęty, albo zdarty. Pięć szczurów przykucnęło obok odsłoniętej twarzy i obżerało się nią. Inne systematycznie rozrywały kombinezon. W porywie wściekłości żołnierze otworzyli do nich ogień. Nie zwracali uwagi na ciało ludzkie – wiedzieli, że człowiek i tak już nie żyje. – Zostawcie te szczury! – rozkazał chłodnym tonem kapitan Mather. – Temu biedakowi nie można już pomóc, a jego zwłoki przynajmniej odciągają część bestii! – Kopnął w boczną ścianę i ciężarówka ruszyła. Pendera przerażała owa zimna logika, ale wiedział, że Mather ma rację. Musieli walczyć o przeżycie. To było ich główne zadanie. Oparł się o ścianę ciężarówki i chwycił żelaznej podpórki, by nie stracić równowagi. Huk karabinów był zbyt ogłuszający, by mógł usłyszeć odgłosy skrobania. Jego uwagę przykuły wyraźne wgłębienia, jakie zaczęły się pojawiać na całym dachu brezentowej budy. – Mather! – wrzasnął. – One próbują przedostać się przez dach! Mather spojrzał w górę. – Cholera – odparł. – Nic na to nie poradzimy. Jeśli zaczniemy strzelać, zrobimy tylko dziury, które wykorzystają zaraz inne gryzonie. Musimy uważać i strzelać tylko wtedy, gdy okaże się to konieczne. Oficer ponownie skoncentrował się na tym, co działo
się na ziemi. Pender wymierzył z karabinu do szczura, który właśnie wślizgnął się do środka, i położył go trupem. Potem kopnął go z obrzydzeniem. Martwa bestia runęła na ziemię. Zaczął strzelać na oślep, tak jakby znajdował w tym ujście dla swej potrzeby zabijania tych stworzeń. Kolejnym mężczyzną, którego wciągnięto do ciężarówki, był Vic Whittaker. Położono go na plecach. Ledwo oddychał z wyczerpania. Kombinezon wytrzymał, ale Pender zauważył, że w kilku miejscach materiał zaczynał już pękać. Ratunek przyszedł w samą porę. Pender ukląkł na chwilę przy nim. – Nic ci nie jest? – spytał. Whittaker chwycił za maskę, próbując ją uchylić. – Nie mogę oddychać – jęknął. – Powietrza... – Poczekaj chwilę! – krzyknął Pender i podniósł plastykową osłonę. Nauczyciel westchnął z ulgą. – Gdzie jest Apercello? – spytał Pender. – Widziałeś go? Whittaker potrząsnął głową. – Nie... Nie... On poszedł dalej... Widziałem, jak padał i wtedy straciłem go z oczu. Chyba... jego hełm odpadł... gdy... zwalił się na ziemię. Pender wstał. Był wstrząśnięty. Teraz już wiedział, czyją głową obżerały się gryzonie. Zaczął znów strzelać do uciekających zwierząt. Udało im się uratować jeszcze jednego mężczyznę, zanim pierwszy szczur przebił otwór w brezentowym
dachu. W środku znajdowało się dwunastu mężczyzn, z czego siedmiu, w tym Pender, skupiło się u wylotu i strzelało. Pozostali, których uratowano, leżeli na podłodze i jęczeli z bólu. Trzymali się za obolałe części ciała. Kilku miało odsłonięte rany, gdyż w niektórych miejscach szczury przebiły się przez kombinezony. Pender i Mather odwrócili się gwałtownie, słysząc nagły krzyk. Ujrzeli rannych mężczyzn, wykopujących zdezorientowanego i wystraszonego szczura, przemykającego między nimi. – Dach! – krzyknął Mather, widząc czarne cielsko prześlizgujące się przez otwór. – Szybko! Strzelać! – Trafił drugiego szczura w chwili, gdy ten spadał na podłogę. Jego ciało zadrgało w powietrzu. Pender i jeden z żołnierzy zaczęli ostrzeliwać brezentowy dach, dziurawiąc go, co prawda, ale jednocześnie zabijając szczury, które próbowały wedrzeć się do samochodu. Czarne cielska bezwładnie spadały do samochodu, ale mężczyźni odsuwali się na bok, nie mając pewności, czy bestie są martwe. Zrobiło się jasno. Światło dzienne przenikało teraz do wewnątrz przez postrzępiony dach. Pender spostrzegł, że jeden z rannych w głębi ciężarówki walczy z mutantem, przypuszczalnie z tym pierwszym, któremu udało się przedostać przez dach. Mężczyzna miał podniesioną maskę. Był to Whittaker. Szczurołap porwał ociekający krwią bagnet, który leżał u boku żołnierza, strzelającego teraz z karabinu, i potykając się o leżących ludzi i martwe
gryzonie, ruszył w stronę Whittakera. Wiedział, że w tak ograniczonej przestrzeni użycie karabinu byłoby zbyt niebezpieczne. Na policzku nauczyciela widniała potężna rana. Olbrzymi szczur wyszarpał skórę zębami lub pazurami. Whittaker rozpaczliwie zaciskał dłonie na karku zwierzęcia, próbując nie dopuścić śmiercionośnych zębów do twarzy. Gdy mocniej ścisnął, ślepia szczura wytrzeszczyły się, zaczął rzucać się jak oszalały. Pender ukląkł obok, zacisnął dłoń pod dolną szczęką gryzonia i odwrócił go na bok. Drugą ręką uniósł bagnet i ostrożnie, z rozmysłem przyłożył jego koniec pod żebra. Potem dźgnął mocno. Ostrze wbiło się głęboko. Ciemna krew wytrysnęła z brzucha bestii, obryzgała nauczyciela i rozlała się po nim. Szczurem wstrząsnęły spazmatyczne drgawki. Próbował podnieść łeb i zaatakować człowieka, który zadał mu śmiertelny cios. Ale nie miał już szans. Pender trzymał go mocno dotąd, aż drgawki ustały, aż padł martwy. – O mój Boże, mój Boże – zdołał tylko powiedzieć Whittaker. Pender podniósł wzrok. Kapitan Mather uderzył trzy razy w tylną część szoferki. Pojazd nagle skręcił i zaczął nabierać szybkości. Mather spojrzał na Pendera. – To był sygnał do odwrotu – wyjaśnił. – Nie możemy już innym w niczym pomóc, chyba że chcemy wszyscy zginąć. To przykre, ale taka jest prawda. Pender raz jeszcze poczuł się wstrząśnięty. Czy
można zostawić ludzi, żeby umierali w ten sposób? – Z tego co zauważyłem – rzekł na swoje usprawiedliwienie oficer – żyje jeszcze tylko dwóch ludzi, ale są już w beznadziejnym stanie, cali zalani krwią. Te przeklęte, bezużyteczne kombinezony... – urwał w połowie zdania. – Jestem pewien, że inni już nie żyją. Przeszedł na tył ciężarówki, skąd żołnierze nadal strzelali do bestii na polanie. Pender również dołączył do nich. Zauważył, że gryzonie nie zamierzają puścić się za nimi w pogoń, ale przez ułamek sekundy zetknął się wzrokiem z mutantem, który trzymał się nieco na uboczu. Przez czaszkę zwierzęcia przebiegała dziwna biała blizna. Rzuciło go na bok, gdyż ciężarówka wpadła w jakieś zagłębienie, a kiedy potem spojrzał ponownie w tamtą stronę, szczura już nie było. Zamknął oczy i odmówił po cichu modlitwę. Żołnierze przerwali niebawem ogień, ponieważ cele ich ataku stały się niewidoczne. Samochód wjechał na drogę, ale nikt nie doznał ulgi, nawet wtedy, gdy w oddali pojawiły się inne pojazdy wojskowe, pędzące w ich stronę. Wszyscy czuli się zbyt wyczerpani. I zbyt przegrani.
ROZDZIAŁ PIĘTNASTY Stephena Howarda zastał w sali wykładowej. Na długim stole, przy którym siedzieli także Mike Lehmann i Anthony Thornton oraz inni członkowie sztabu operacyjnego, leżała rozłożona mapa. Pender, nie patrząc na pozostałych, zdecydowanym krokiem podszedł do dyrektora zakładu naukowo– badawczego. Ośrodek tętnił życiem. Wyczuwało się ogólne podniecenie, które jeszcze wzrosło po niedawnym przybyciu ocalałych mężczyzn. Ranni, chociaż z trudem, o własnych siłach doszli do sali lekcyjnej, w której urządzono prowizoryczny punkt opatrunkowy. Tylko dwóm trzeba było nieco w tym pomóc. Wszyscy oni marzyli teraz tylko o tym, aby uspokoić skołatane nerwy i zaciągnąć się papierosem. Howard podniósł wzrok znad mapy, gdy Pender zbliżył się do stołu. – Luke – powiedział – według komunikatu radiowego zostaliście zaatakowani... – Tak – odparł Pender, zdejmując ciężkie rękawice. Hełm z plastykową osłoną ściągnął już wcześniej i rzucił gdzieś koło recepcji. – Szczury były na zewnątrz. Na drzewach. – Sądziliśmy, że wszystkie są w kanałach – wtrącił się do rozmowy Lehmann. – Być może mają wyjście, którego nie odkryliśmy, albo... przez cały czas były na zewnątrz.
– Nasze patrole by je zauważyły. Pender spojrzał na majora Cormacka, który siedział przy stole odwrócony plecami. – Nie sądzę. Pozostawały przecież tak długo w ukryciu. Poza tym komu by przyszło do głowy, żeby patrzeć na drzewa? – Ponownie skierował wzrok na dyrektora. – Musimy czym prędzej użyć gazu. Większość znalazła się przecież w potrzasku. – Ale nie wiemy, czy wszystkie wyjścia zostały zablokowane – zauważył Thomton. – Musimy zaryzykować. Nie ma już czasu. Jeśli szczury nagle postanowią wydostać się na zewnątrz, nic ich nie powstrzyma. – Zgadzam się z Lukiem – rzekł Lehmann. – Wysyłanie niewielkich grup ludzi do zatykania otworów wydaje się obecnie niemal równoznaczne z podpisaniem na nich wyroku. – Ile takich grup jest teraz w terenie? – spytał Thornton. – Siedem – odparł pospiesznie Howard. – Mniej więcej w tych rejonach. – Zatoczył siedem razy palcem po mapie. – Ściągnijcie ich – powiedział stanowczo Thornton. – Nie ma sensu narażać życia kolejnych ludzi. Zrobimy to, co zaleca pan Pender: natychmiast użyjemy gazu. – Ale jeśli szczury zdołają uciec? Jeśli uda im się wydostać...? Pender rozpoznał głos i odwrócił się w stronę
Whitneya-Evansa. – Gaz cyjankowy zadziała w ciągu paru sekund, a pompy są dostatecznie mocne, by przeniknął głęboko. Nie będą miały szansy ucieczki. Major Cormack w zamyśleniu postukał palcami po mapie. – Uważam, że mamy dość ludzi, by obstawić każdy newralgiczny punkt. Moglibyśmy, w razie potrzeby, obstawić całą tę przeklętą sieć, chociaż osłabiłoby to znacznie nasz kordon. Miotacze ognia i karabiny maszynowe powinny dosięgnąć każdego gryzonia, próbującego wyrwać się na wolność, pod warunkiem, że zachowamy wzmożoną czujność. Stephen Howard pochylił się ku przodowi. – Zdaje pan sobie sprawę, że nie możemy zapewnić pańskim ludziom kombinezonów ochronnych. Dysponujemy tylko znikomą ich ilością. – Obawiam się – Pender uśmiechnął się ponuro – że kombinezony nie stanowią dostatecznego zabezpieczenia. Pozostawiliśmy w lesie sześciu czy siedmiu ludzi, którzy mogliby to poświadczyć, gdyby jeszcze żyli. Przez chwilę zapanowało kłopotliwe milczenie, które w końcu przerwał Thornton: – Jak wiele szczurów was zaatakowało? Czy jest pan w stanie z grubsza określić ich liczbę? Pender potrząsnął głową. – Wydawało się, że są ich tysiące. Widzieliśmy je wszędzie, ale sądzę, że tak naprawdę mogło ich być
niewiele więcej niż dwieście. – Wielki Boże, tak dużo? Sądziliśmy, że była to mała, odosobniona grupka. – Miejmy nadzieję, że jest ich teraz jeszcze mniej. Wracając wpadliśmy na wasze posiłki. Z pewnością musiały je nieco przetrzebić. – Przykro mi, ale nie. – U boku szczurołapa pojawił się kapitan Mather. – Odebraliśmy właśnie komunikat radiowy. Kiedy oddziały przybyły na miejsce, nie było już szczurów. Owszem, wiele martwych – te, które zabiliśmy – ale ani jednego żywego. W okolicy pozostały tylko szczątki naszych ludzi i cielska zabitych gryzoni. Pender poszedł w stronę prowizorycznie urządzonego punktu medycznego w końcu korytarza – tej samej sali, w której zaledwie dwie noce wcześniej została zaatakowana Jan Wimbush. W drodze zajrzał do jednej z klas po prawej stronie i zatrzymał się zdumiony gwałtownymi zmianami, jakie w niej zaszły. Teraz miała wygląd prawdziwej kwatery dowodzenia. Wzdłuż ścian stały całe rzędy zapasowego sprzętu radiowego. Ogromna, podklejona mapa z wieloma kolorowymi chorągiewkami rozpościerała się na zsuniętych pośrodku stołach. W sali znajdowały się różne urządzenia, których Pender nie znał. Jedne wyglądały jak skanery radarów, inne – jak monitory. Z pomieszczenia dobiegał bezustanny gwar. Pender zdziwił się, że w takich warunkach można cokolwiek wymyślić, kierować operacjami. Brązowe
mundury wojskowe mieszały się z granatowymi mundurami policji. Wspólna operacja. Miał nadzieję, że obie strony nie wejdą sobie w paradę. W końcu doszedł do sali, w której leżeli ranni żołnierze. Nie była ona przeznaczona dla ciężko poszkodowanych, w okolicy bowiem znajdowało się wystarczająco dużo szpitali. Tu przebywali ci, którzy doznali lekkich obrażeń. Żona dyrektora ośrodka parzyła żołnierzom kawę i herbatę. Ci zaś przekornie prosili o whisky lub dżin, podczas gdy sanitariusze opatrywali im rany. Przy oknie zobaczył Vica Whittakera i Jenny, która przemywała głęboką ranę na jego twarzy. Skierował kroki w ich stronę. Tessa Milton chwyciła go lekko za ramię. – O, pan Pender – zagaiła. – Czy są jakieś wiadomości o innych grupach? – Wszystkie zostały wezwane do powrotu – odparł domyślając się, że kobieta martwi się o swego męża. – Nie ma powodu do obaw. Gdyby coś się stało, otrzymalibyśmy komunikat drogą radiową. Uśmiechnęła się lekko, ale niepokój nie zniknął z jej twarzy. – Jestem pewna, że ma pan rację. Czy nic się panu nie stało? – Nie. Tylko kilka drobnych ukąszeń. Nic poważnego. – Nagle poczuł, jak bolesne są owe drobne ukąszenia. – I ja mam w to uwierzyć? – powiedziała pogodnie. –
Napije się pan herbaty? Albo kawy? – Nie, dziękuję. Muszę zaraz wracać. Będziemy wpuszczać gaz do kanałów. Tessa zmarszczyła brwi i miała już zamiar zadać kolejne pytanie, ale Pender przeprosił ją i podszedł do Jenny i Whittakera. Na jego widok Jenny uśmiechnęła się promiennie. – Nic ci nie jest, Luke? – spytała. – Tak się o ciebie... o was wszystkich martwiłam. – Czuję się świetnie – zapewnił ją. Przyjrzał się uważnie głębokiej ranie na twarzy Whittakera. – Będziesz miał tu niezłą bliznę. – Tak, wiem, ale bardziej mnie bolą pozostałe części ciała – stwierdził Whittaker. – Mam wrażenie, jakby każdy cal mojej skóry został pogryziony. – Mieliśmy szczęście, że udało nam się uciec. Gdyby nie kapitan Mather, który potrafił zachować zimną krew, byłoby po nas. – Whittaker zaczął spoglądać badawczo na swoją rękę, która była czerwona i naznaczona śladami zębów. – Dziękuję, Pen... Luke za pomoc. Dłużej już chyba nie mógłbym trzymać tego drania z dala od mojej twarzy. Pender nic nie odpowiedział. – Trzeba ci będzie zszyć ranę, Vic – oznajmiła Jenny – więc lepiej zostawmy to fachowcom. Rozerwij koszulę. Zajmę się drobniejszymi obrażeniami. Gdy Whittaker zaczął odsłaniać rany, Jenny spojrzała z niepokojem na Pendera.
– Jesteś pewien, że nic ci nie jest, Luke? Pozwól, że cię obejrzę. – Jenny – Pender uśmiechnął się szeroko – gdybym ci powiedział, w ilu miejscach odniosłem rany, nie uwierzyłabyś. Nie mam niestety czasu, żebyś je mogła zbadać. – Chyba nie wybierasz się tam z powrotem? Nic więcej przecież nie możesz... – Postanowiliśmy zagazować kanały nieco wcześniej, niż planowaliśmy. – Ale ty nie jesteś do tego potrzebny. – Zamierzam uczestniczyć w tej akcji. – Jego twarz przybrała tak stanowczy wyraz, że Jenny zaniechała dalszego, bezsensownego sporu. – A jeśli one się wydostaną? – spytał Whittaker. Jenny i Pender wzdrygnęli się, zobaczywszy czerwone bruzdy i głębokie ślady zębów na całym jego torsie. W wielu miejscach skóra stawała się sinopurpurowa. „Do jutra ledwie się będzie mógł ruszać” – pomyślał Pender, a potem powiedział: – Do akcji wchodzi wojsko. Powinno to było nastąpić w pierwszej kolejności. Zamiast zatykania otworów cementem będzie się je blokować ogniem i kulami. – A szczury, które są na zewnątrz? Te, które nas zaatakowały? – Zniknęły, zanim na miejsce przybyły dodatkowe posiłki. Miejmy nadzieję, że wróciły do kanałów. – A jeśli są jeszcze inne na zewnątrz?
– Zajmiemy się nimi później. Naszym głównym zadaniem jest wyeliminowanie głównej siły – tej, która jest pod ziemią. Reszta – to już tylko zwykła operacja oczyszczania terenu. – Obyś się nie mylił. Pender szybkim ruchem podciągnął rękaw kombinezonu i spojrzał na zegarek. – Żołnierze powinni zająć swoje pozycje w ciągu godziny. Tymczasem obejdę szybko główne punkty i sprawdzę, czy wszystko jest należycie przygotowane. Zobaczymy się później. – Odwrócił się i ruszył w stronę drzwi. – Luke? – Głos Jenny zatrzymał go. Zdziwił się, gdyż zabrzmiał tak, jakby poczuła się dotknięta. – Odprowadzę cię do samochodu. – Podbiegła do niego. Wyszli na ruchliwy korytarz, pozostawiając Whittakera patrzącego za nimi szeroko otwartymi oczami. – Nie będę korzystał ze swego samochodu, Jenny – oznajmił Pender. – Otrzymam uzbrojoną eskortę. W żaden sposób nie mógłbym sam wrócić do lasu. – W takim razie odprowadzę cię do eskorty, Luke. Czy naprawdę musisz tam wracać? Czy nie zrobiłeś już dzisiaj wystarczająco dużo? Zatrzymał się, ujął dłońmi ramiona dziewczyny i spojrzał jej prosto w oczy. – Posłuchaj, Jenny. Ja nie spocznę, dopóki te parszywe stwory nie zostaną wytępione raz na zawsze. Determinacja, z jaką wypowiedział owe słowa,
wystraszyła ją. Odwróciła głowę, a on opuścił ręce i szybko ruszył w kierunku recepcji. Jenny dotrzymywała mu kroku. Raz jeszcze zatrzymał się, by podnieść hełm, a potem przyciągnął dziewczynę do swego boku, by nie wpadali na nią biegający tam i z powrotem ludzie. Uśmiechnął się do niej. Dawna serdeczność znów pojawiła się na jego twarzy. – Przestań się martwić. Z chwilą gdy użyjemy cyjanku, sytuacja będzie opanowana. Zobaczysz. – Pochylił się i pocałował ją w policzek. Jenny objęła go w pasie, ale szybko cofnęła rękę, widząc, jak skrzywił się z bólu. – Luke, ty jesteś naprawdę ranny. – Spojrzała na niego z niepokojem. Westchnął głęboko i uśmiechnął się. – Nic mi nie jest. – Proszę cię, pozwól się zbadać lekarzowi. Pender potrząsnął głową. – To naprawdę nic groźnego. Zwykłe siniaki. Hej, ale nie powiedziałaś mi, co z Jan Wimbush i Willem? – Jan dostała środki uśmierzające. Och, Luke, jej rany są potworne. Jej twarz... Najgroźniejsza jest bardzo głęboka rana na karku. Na szczęście kręgosłup nie został uszkodzony. Przez pierwsze dwadzieścia cztery godziny życie Jan wisiało na włosku. Niemniej jednak powinna wyjść z tego. Na twarzy Pendera znów pojawił się chłód.
– A co z Willem? – spytał. – Jutro pewnie go wypuszczą. Ma paskudną ranę w kolanie, ale żaden mięsień ani ścięgno nie zostały rozerwane. Muszą się upewnić, czy nie wdała się jakaś infekcja. Jest zupełnie rozstrojony z powodu biednej Jan... – Czy jest pan gotów, panie Pender? – Dwa jardy przed nimi stał kapitan Mather, a obok niego – Mike Lehmann. – Czyżby czuł pan niedosyt, kapitanie? – zażartował Pender. – Jakby pan zgadł – padła odpowiedź. – W końcu to tylko szczury. – Mather wyszczerzył zęby. Mike Lehmann wzniósł oczy ku niebu, ale wyglądał na zadowolonego z powodu mającej nastąpić operacji zagazowania. – Okay, Luke – powiedział. – Sprawdź najpierw północne, a potem południowe ujścia. W żaden sposób gryzonie nie mogły przedostać się do okolicznych kanałów. Wszelkie połączenia są mocno zablokowane. Nie powinno więc być żadnych skarg do władz lokalnych, że skierowaliśmy bestie na sąsiadujące tereny. Uwięziliśmy je, Luke. Nie mają jakichkolwiek szans. – W porządku. Będę zdawał ci relację z każdej bazy. Do końca całej operacji pozostanę w ostatniej. – Okay. Powodzenia. Pender spojrzał na Jenny. – Zobaczymy się później – powiedział. – Pamiętaj.
Pender oddalił się, ciężko powłócząc nogami. Kombinezon ochronny krępował mu ruchy. Kapitan Mather szedł natomiast sprężystym krokiem. Skierowali się do wozu patrolowego. Dwóch, siedzących w niedbałej pozie żołnierzy, wyprężyło się na ich widok. – Dlaczego musiał iść tym razem? – powiedziała na głos Jenny, patrząc przez duże okno w hallu recepcyjnym. – Swoją robotę już przecież zrobił. – Swoją robotę? – Lehmann podszedł do niej. – To jest dla Luke’a coś więcej niż tylko praca, panno... Jenny, prawda? Skinęła głową i spojrzała na głównego biologa firmy Ratkill. – Co ma pan na myśli, mówiąc „więcej niż praca”? – spytała z zainteresowaniem. – Dla Luke’a ta praca jest raczej czymś w rodzaju wendety. On nie cierpi szczurów. Nienawidzi ich. – Ale dlaczego? – Nie wie pani? Myślałem... – Lehmann nie dokończył i ponownie zaczął spoglądać przez okno. Z jego twarzy trudno było cokolwiek wyczytać. – Proszę, niech pan mi powie – nalegała Jenny. Lehmann westchnął ciężko. – Cztery lata temu, podczas plagi w Londynie, czarne szczury zabiły rodziców i młodszego brata Luke’a. On sam mieszkał i pracował wtedy na północy. Jenny zamknęła oczy. Wiedziała, wyczuwała od samego początku, że za tymi nonszalanckimi uwagami,
czynionymi przez Luke’a na temat pracy, kryje się coś poważniejszego. – Po wielu miesiącach – ciągnął Lehmann – od tej tragedii Luke skontaktował się z Ratkill. Przypuszczam, że tyle czasu potrzebował, by dojść do siebie. Stephen Howard był jego dawnym przyjacielem. Znał całą historię i zanim zdecydował się przyjąć Luke’a, omówił tę sprawę ze mną. Muszę przyznać, że byłem przeciwny, choć potrzebowaliśmy wtedy jak najwięcej ludzi. Nie chciałem, żeby ktokolwiek z moich pracowników podejmował niepotrzebne ryzyko. W każdym razie Howard odrzucił moją radę twierdząc, że Luke to profesjonalista, niezależnie od tego, jakimi kieruje się pobudkami. Kiedy poznałem Luke’a, musiałem mu przyznać rację. Jenny potrząsnęła głową. – Nic o tym nie wiedziałam. – Przykro mi. Sądziłem, że powiedział pani. Z tego co ostatnio zauważyłem, wydaje mi się, że oboje... hm... macie się ku sobie, prawda? Luke nie lubi zbyt wiele mówić o tej tragedii, choć byłoby dla niego lepiej, gdyby czasem to robił. W końcu wyrzuciłby z siebie wszystko. Może sam to pani kiedyś powie. Nie chciałbym, żeby... Jenny ponownie potrząsnęła głową. – Oczywiście, nie wspomnę mu o naszej rozmowie. Ale przynajmniej teraz wiem, dlaczego wykonuje tę przeklętą pracę. Och, przepraszam. Nie miałam na myśli... – Nic się nie stało – odparł Lehmann, tłumiąc śmiech. – To jest parszywa robota. Ale, dzięki Bogu, niektórzy
skłonni są ją wykonywać. No, ale na mnie już czas. Muszę wracać do obowiązków i zająć się synchronizacją operacji wpuszczania gazu. Chcemy, żeby wszystkie urządzenia zostały użyte w tym samym czasie, tak aby szczury nie miały szansy ucieczki. Eksterminacja błyskawiczna. – Lehmann uśmiechnął się do nauczycielki. – Nie martw się o Luke’a, Jenny. To mu tylko dobrze zrobi. Pomoże mu wyzbyć się nieco tej nienawiści, jaka narastała w nim przez te wszystkie lata. Jednego można być pewnym: on nie będzie szczęśliwy, dopóki ostatnia z tych bestii nie zostanie wykończona. Wpompowali gaz do podziemnych tuneli i modlili się. Wszystko wskazywało na to, że śmiercionośne wyziewy wytępią gryzonie co do jednego, znajdowały się bowiem w potrzasku, zamknięte we własnym grobowcu. Mimo to każdy czuł się nieswojo, tak jakby miał do czynienia z czymś więcej niż tylko zwierzętami – z czymś nieznanym. Mikrofony zainstalowano głęboko w ziemi, słuchali więc odgłosów docierających z dołu, z ciemnych korytarzy. Dochodziły ich krzyki umierających stworzeń, próbujących w panice znaleźć wyjście; oszalałe drapanie w betonowe ściany, przeraźliwe piski, gdy w popłochu przełaziły jedne przez drugie, uciekając od trującego gazu. Zaledwie kilku udało się wydostać z nie zablokowanego otworu, znajdującego się w pobliżu miejsca, w którym wcześniej zaatakowały grupę Pendera, ale żołnierze już czekali na nie. Miotacze ognia obróciły
je w ciemny popiół, a tym – które były tuż za nimi – żar wypalił płuca. Zatkały sobą wąskie przejście tak skutecznie, jakby je zamurowano cementem. Inne próbowały się przegryźć przez martwe ciała, ale wkrótce dosięgły je rozprzestrzeniające się śmiercionośne wyziewy. W końcu, wstrząsane ostatnimi, agonalnymi konwulsjami, gryzonie padły. Mężczyźni na górze nie mogli widzieć dokonującej się pod ziemią masakry, czuli jednak w powietrzu zapach śmierci i mogli wyobrazić sobie, jak rozpaczliwa walka toczy się wewnątrz ciemnych katakumb. Nawet sam las wydawał się zachowywać bojaźliwe milczenie. Na twarzach tych, którzy mieli nałożone słuchawki, odmalowywała się odraza, ale jednocześnie i współczucie. Dźwięki, jakie brzmiały w ich uszach, przypominały krzyki i kwilenie setek tysięcy ginących dzieci. Gaz szybko przeniknął do zakamarków podziemnych labiryntów i wkrótce radiotechnicy w różnych miejscach zaczęli zdejmować słuchawki. Nie czuli euforii z powodu zwycięstwa, lecz tylko przygnębienie. Spojrzeli na milczących mężczyzn, zebranych wokół nich, i pokiwali głowami. Szczury były martwe.
ROZDZIAŁ SZESNASTY – Luke, wyglądasz na wyczerpanego. Chodź do nas. Jesteśmy w biurze dyrektora. Chcielibyśmy coś z tobą omówić. Pender zdjął hełm, rzucił go niedbale w róg hallu recepcyjnego, a potem spojrzał na uśmiechniętą twarz Stephena Howarda. – Jeśli nie zrobiłoby ci to różnicy, wolałbym najpierw wrócić do hotelu i wziąć długą, ciepłą kąpiel. Czy nie moglibyśmy się spotkać później? – Obawiam się, że nie, ale obiecuję, że nie zabierzemy ci zbyt dużo czasu. – Dyrektor zakładu naukowo– badawczego odwrócił się i nie przestając się uśmiechać, energicznym krokiem ruszył korytarzem, prowadzącym do biura Alexa Miltona. Pender poszedł za nim, ciężko powłócząc nogami. Niemal w każdej części ciała czuł ból od ran, jakie odniósł rano. W niewielkim pokoju siedzieli tylko Mike Lehmann i Anthony Thomton. Stephen Howard podszedł natychmiast do szafki, na której stały różnorodne trunki. – Dyrektor przysłał to z własnych zapasów – powiedział. Jego uśmiech zaczął już irytować Pendera. – Jak zwykle szkocka? Bez lodu i wody? Szczurołap skinął głową i opadł na krzesło, stojące obok jedynego okna. Ściągnął grube rękawice i rzucił je byle jak na podłogę, potem zaczął zginać palce i uważnie
przyglądać się czerwonym śladom na nich. Howard podał mu szklaneczkę whisky. Jego twarz wyrażała teraz współczucie. – Wyobrażam sobie, jak się musisz czuć po tym straszliwym ataku. Dzięki Bogu, mamy teraz wzmocnione kombinezony. Pender pociągnął duży łyk, przymrużył na chwilę oczy, czując rozchodzące się ciepło. – Jak już wspomniałem wcześniej – odparł – należy je jeszcze bardziej wzmocnić. – Oczywiście. Teraz, kiedy już niebezpieczeństwo minęło, będziemy mieli czas, żeby je ulepszyć. Siedzący za biurkiem dyrektora Thornton wzniósł toast: – Sądzę, że pora już ci pogratulować, Stephen. Raz jeszcze twoja firma oddała krajowi nieocenione zasługi. Bóg raczy wiedzieć, co by z nami było, gdyby nie wasza ekspertyza. – To jeszcze nie koniec – zauważył Mike Lehmann, patrząc na swoją szklaneczkę. – Na zewnątrz mogą być przecież inne. Na przykład te, które zaatakowały Luke’a. – Nie możemy tego wykluczyć. – Uśmiech zniknął z twarzy Howarda. Usiadł na krześle naprzeciw Thorntona i sięgnął po swojego drinka, który stał niemal na krawędzi blatu. – Musimy być pesymistami, Anthony. Może ci się to wydać dziwne, ale na razie lepiej jest dmuchać na zimne. Całkiem możliwe, że szczury, które zaatakowały Luke’a i jego grupę, wróciły do swoich kompanów w
kanałach. Jedno nie zablokowane wyjście, odkryte zaraz po tym, jak zaczęto wpuszczać gaz, znajdowało się przecież w pobliżu miejsca ataku. Ale nie wolno nam przyjmować tego za rzecz oczywistą. Najpierw musimy dokładnie przeszukać las. – Tak, tak, to zrozumiałe – odparł Thornton. – Chodzi mi tylko o to, że zdecydowaną większość szczurów zniszczono. Uporanie się z pozostałymi będzie już tylko zwykłym „zabiegiem kosmetycznym”. – Obyś miał rację, Anthony – odrzekł Howard. – Obyś miał rację. Jednakże musi upłynąć kilka dobrych tygodni, zanim będziemy mogli stwierdzić z całą stanowczością, że niebezpieczeństwo minęło. Najpierw powinniśmy... – Sądzę, że czas już o wszystkim poinformować Luke’a. Pender przeszył wzrokiem Mike’a Lehmanna, gdyż to on się właśnie odezwał. Przez chwilę zaległa w pokoju cisza. Szczurołap skierował wzrok na Stephena Howarda, który najwyraźniej wyglądał na zakłopotanego. – Tak – przyznał dyrektor. Spojrzał najpierw na podsekretarza stanu, potem na Pendera. – Przepraszam cię, Luke, że nigdy z tobą nie rozmawiałem na ten temat, ale w swoim czasie – zaraz po wybuchu zarazy w Londynie – zadecydowano, że sprawa ta powinna zostać objęta tajemnicą. Uznano, że im mniej osób będzie o tym wiedziało, tym lepiej. Pender pochylił się. Oparł łokcie na kolanach i
trzymając szklaneczkę szkockiej obiema dłońmi, nie spuszczał oczu z Howarda. – Jak wiesz, odkryliśmy gniazdo czarnego szczura – mutanta. To było wtedy, gdy ewakuowano mieszkańców Londynu i skutecznie zagazowano gryzonie. Wylęgarnia tych bestii znajdowała się w starym, opuszczonym domu dozorcy śluzy, nad kanałem, w pobliżu doków we wschodnim Londynie. Wiesz, że zoolog Schiller przemycił do kraju szczura mutanta z jednej z napromieniowanych wysp w pobliżu Nowej Gwinei. Skrzyżował swego mutanta ze zwykłym czarnym szczurem. Okolica, w której mieszkał, oczywiście zaroiła się od mutantów. Rezultatem, przerażającym rezultatem tych doświadczeń był olbrzymi czarny szczur – silniejszy i przebieglejszy od jakichkolwiek innych gryzoni. Nowa odmiana szybko zdominowała miejscowe czarne szczury, wykorzystując ponadto swoją przewagę liczebną. Lehmann zaczął się niecierpliwić. – Sądziliśmy – powiedział – że zabiliśmy je wszystkie, ale to nieprawda. Nie odkryliśmy ich gniazda, rozumiesz? We właściwym czasie. Nie wiedzieliśmy o domu nad kanałem – legowisku pierwotnego mutanta. – Odkrył je dopiero mężczyzna o nazwisku Harris, nauczyciel, który dobrze znał tę okolicę i pomagał nam w tym czasie. – Howard odstawił szklaneczkę na biurko i spojrzał na Pendera. – W piwnicy tego domu natknął się na monstrum. Z późniejszego opisu Harrisa wynikało, że nie przypominało ono żadnego znanego zwierzęcia, a już
z pewnością nie gryzonia. – Chwileczkę – wtrącił Pender z lekką irytacją w głosie. – Dlaczego nie powiedziałeś mi wcześniej? Czy któryś z pracowników Ratkill wie o tym? Tym razem przerwał Thornton: – Pańska firma działa według ściśle określonych instrukcji rządowych, panie Pender. Nie widzieliśmy potrzeby, by jeszcze bardziej niepokoić opinię publiczną. Najdrobniejszy przeciek i... – urwał w pół zdania, rozkładając ręce. – Więc co się stało z tym... monstrum? – spytał ze zniecierpliwieniem Pender. Howard prychnął gniewnie. – Niestety – odrzekł – Harris je zniszczył. Porąbał na kawałki siekierą. Pender omal się nie roześmiał. Dla Howarda i jego kolegów czyn ten musiał wydawać się jakimś aktem wandalizmu na cennym dziele sztuki. Lehmann wyczuł złośliwą satysfakcję Pendera. – Moglibyśmy się wiele nauczyć, poznając kod genetyczny zwierzęcia, Luke – stwierdził poważnie. – Ale mieliście przecież tysiące innych osobników do badań. – Nie takich jak ten. Z uzyskanych od Harrisa informacji wiemy, jak wyglądało to stworzenie, a raczej stwór. W pracowni zoologa znaleźliśmy wiele notatek opatrzonych rysunkami, ale ciało było tak poszatkowane, że nie dało się go poskładać. Tak, jakby wybuchło.
– Wybuchło? – Pender wyprostował się. – Tak. Widzisz, ta bestia różniła się od innych szczurów mutantów. Jej ciało było niemal pozbawione sierści, opasłe i różowawe, a skóra tak naprężona, że można by zobaczyć żyły. To monstrum przypominało ogromnego, tłustego ślimaka, sparaliżowanego przez swoją otyłość, ale najokropniejsze z tego wszystkiego było to... – wzdrygnął się – że miało dwie głowy. Pender wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy. – To prawda, Luke – stwierdził spokojnie Lehmann. – Widziałem rysunki i szczątki zwierzęcia. Z tego, co mówił Harris, było ślepe i zbyt ciężkie, żeby się poruszać. Zupełnie bezbronne. To naprawdę wielka szkoda, że posiekał je na kawałki. – Nie mam mu tego za złe – odrzekł Pender. – Zrobiłbym to samo. Lehmann przeszył go wzrokiem. – Nie wierzę. Wiesz przecież, jakie znaczenie ma dla nauki taki fenomen. Moglibyśmy go zbadać i dociec, co spowodowało taką mutację... – Skrzyżować ze swoim mutantem... – Tak, nawet to. W ten sposób mielibyśmy szansę zapanowania nad nimi w przyszłości. Gdybyśmy wiedzieli o nich coś więcej... Howard uniósł dłoń. – W porządku, Mike. Myślę, że Luke się z tobą zgadza. – Wstał, a potem oparł się rękami o biurko i ponownie spojrzał na szczurołapa. – Musimy dowiedzieć
się, czy przetrwała ta szczególna odmiana. Jest to całkiem prawdopodobne. – Sądzisz więc, że mogą być dwie odmiany szczurów mutantów? – Tak właśnie sądzę. – Howard pokiwał głową. – Uważam również, że nadal należy zachować tajemnicę. Wystarczy, że ludzie wiedzą o jednej odmianie czarnych szczurów. Pender zaczął coś podejrzewać. – A więc? – spytał z obawą. – Wtajemniczyliśmy pana – powiedział Thornton – gdyż bierze pan udział w tej szczególnej operacji już od samego początku. Pański wkład jest w istocie ogromny. – A ponieważ – dodał Howard – jesteś jedną z niewielu osób, które wiedzą o istnieniu pierwotnego mutanta, chcielibyśmy, żebyś coś zrobił. Oczy Pendera rozszerzyły się, a po plecach przeszły mu ciarki, gdy usłyszał, o co naprawdę chodzi. Pojechał wraz z Jenny do swego hotelu. Tu, w posępnym nastroju, zjedli posiłek. Pender był zbyt wyczerpany i obolały, by prowadzić lekką rozmowę. Jego myśli wciąż krążyły wokół zadania, jakie miał wykonać za dwa lub trzy dni. Jenny rozumiała go. Jej również trudno było mówić o błahych sprawach. Wypiła wino i zacisnęła palce wokół kieliszka. – Luke – przerwała milczenie. – Nie chcę dziś wieczór jechać z powrotem do ośrodka.
Spojrzał na nią ze zdziwieniem. – Tam jest zupełnie bezpiecznie, Jenny. Cały teren jest oświetlony reflektorami i otoczony szczelnym kordonem. Nie istnieje jakiekolwiek zagrożenie. – Nie o to chodzi. Boję się, choć wiem, że nic mi tam nie grozi. Świadomość, że rezerwat zaroił się od szczurów, jest przerażająca. Przez ostatnie kilka nocy prawie nie zmrużyłam oka. Las już nigdy nie będzie dla mnie tym, czym był kiedyś. – To już się skończyło, Jenny. Już ich nie ma. – Naprawdę? Czy na pewno tak jest? – Za parę tygodni będzie to można stwierdzić z całą stanowczością. Tyle czasu zajmie przeszukanie całego obszaru. Wtedy będziesz już mogła wrócić do pracy bez jakichkolwiek obaw. – Nie sądzę. Las był dla mnie zawsze cudownie czystym miejscem, w którym mogłam znaleźć schronienie. Teraz jest już inny. Skażony. Westchnął. – Przykro mi, że tak to odczuwasz. Spojrzała mu prosto w oczy. – Chcę dzisiaj zostać z tobą na noc, Luke. Doznał dziwnego uczucia. Przeszył go dreszcz, ale nie tryumfu. Nagle pojął, że to niespodziewane wyznanie poruszyło go do głębi. – Jenny, ale... – zaczął mówić. – Proszę, Luke. Dotknął jej dłoni.
– Jenny, nie musisz mnie prosić. Powinienem skakać teraz z radości, ale... – Ale nie skaczesz. Wiem jednak, co do mnie czujesz, Luke. – Opuściła wzrok. – Przynajmniej tak mi się wydaje – dodała. Uścisnął mocno jej dłoń i uśmiechnął się. – Czuję się skołowany, Jenny. Tyle rzeczy dzieje się dookoła i muszę przyznać, że moje nerwy są już nieco zszarpane. Ale jedno jest pewne: pod żadnym pozorem nie pozwolę ci odejść dziś wieczór. Spojrzała na niego i odwzajemniła uśmiech. Przygnębienie nagle minęło. Zapragnął zanurzyć się w tym uśmiechu. Jej dłoń drżała lekko. Wiedział, że Jenny czuje się tak samo skołowana nadmiarem wrażeń. – Jenny, a Vic Whittaker? – z trudem udało mu się zadać to pytanie. Twarz jej spoważniała. – Między nami nic nie ma – odparła po chwili. – Proszę, uwierz mi. Pewne zrozumienie, pewna wzajemna sympatia, ale nic poza tym. Jeśli Vicowi wydaje się, że jest coś więcej, to się myli. – A między nami? Czy też jest tylko wzajemne zrozumienie? – Nie, nie tylko. Oboje wiemy, że jest coś więcej. Ale dopiero musimy odkryć, jak silne jest to uczucie. – Okay – stwierdził. – Nie analizujmy tego. Niech czas pokaże. Teraz z kolei ona chwyciła mocno jego dłoń.
– Pamiętaj o jednym, Luke. Nie możemy się nawzajem zwodzić. Z mojej strony nie ma żadnej gry. – Iz mojej również, Jenny – odrzekł z przekonaniem. – Nigdy nie byłem równie szczery. Opuścili salę jadalną. Pender poczuł, że zmęczenie minęło. Zaprowadził dziewczynę na górę i wpuścił do pokoju. Był wdzięczny firmie, że zawsze – ilekroć przebywał w terenie – mógł korzystać na jej koszt z dwuosobowego pokoju. Jenny położyła plecak na podłodze i czekała, aż zamknie drzwi i zapali światło. Potem, gdy ją objął, podniosła wzrok i przez chwilę przyglądała się uważnie jego twarzy, tak jakby ujrzała ją po raz pierwszy. Zbliżyli się do siebie ustami, powoli, niejako celebrując tę chwilę. Pierwszy pocałunek był łagodny, ale już następny – gorący i namiętny, aż zatracili się w nim, odnaleźli siebie nawzajem. Pender omal się nie przestraszył. Jeszcze nigdy nie był tak uległy. A wszystko to za sprawą jednego pocałunku. Nagle uświadomił sobie, z jaką siłą trzyma Jenny w ramionach, a ból posiniaczonych pleców świadczył, że jej uścisk jest równie mocny. Poczuła nagły skurcz jego mięśni i zwolniła uścisk. – Przepraszam, Luke – powiedziała. Jego rozmarzone oczy uśmiechały się do niej. Nie była zdziwiona. Sama patrzyła na niego w podobny sposób. Wtuliła się w jego ramiona – poczuła się bezbronna, ale zarazem bezpieczna. Pocałował Jenny w czoło i delikatnie przesunął dłonią po jej włosach, a potem
dotknął karku i zaczął czule gładzić skórę za uszami. Objęła go znowu, ale tym razem krzyknął. – Och, Luke, Luke. Tak mi przykro. Roześmiał się i lekko odsunął ją od siebie. – Mnie również, Jenny. Wygląda na to, że cię rozczaruję. – To się jeszcze okaże – odparła z figlarnym uśmiechem. – Tymczasem spróbujmy zająć się twoimi ranami. Co ty na to? – Sięgnęła po plecak. – Zdejmij kurtkę i koszulę. Zobaczę, co się da zrobić. Wzięłam maść, która powinna ci nieco ulżyć. – Pender skrzywił się, gdy zaczął ściągać kurtkę – ostrożnie i powoli, by jak najmniej poruszać obolałymi rękoma. Przypatrywała się tym zmaganiom z zatroskaniem. – Pozwól, że ci pomogę. – Zdjęła kurtkę z jego ramion i położyła na fotelu, potem zaczęła rozpinać mu koszulę. – O Boże, Luke! One naprawdę nieźle cię urządziły! Ramiona i plecy pokrywały małe czerwone ślady po ukąszeniach. Widać też było, choć nie tak wyraźnie, długie szramy, pozostawione przez pazury. Duże fragmenty skóry na plecach, ramionach i klatce piersiowej zaczęły przybierać purpurowożółtą barwę, a po obu stronach nadgarstka znajdowały się głębokie rany. – Dlaczego nie powiedziałeś, że to aż tak źle wygląda? – rzekła z wyrzutem Jenny. – Musisz strasznie cierpieć. – Nie zdawałem sobie sprawy. Dopiero teraz zaczęło
mnie naprawdę wszystko boleć. – Przygotuję kąpiel. Ciepła woda dobrze ci zrobi. – Ruszyła w stronę łazienki. – Zdejmij resztę rzeczy. Po kąpieli natrę cię maścią. – Nie mogę się już doczekać – odparł z uśmiechem. Usłyszał szum wody i popatrzył bezradnie na siebie. Wzruszył jednak ramionami i szybko pozbył się butów i spodni. Slipy tylko w niewielkim stopniu maskowały ogarniające go podniecenie. Usiadł na łóżku i ściągnął skarpetki. Poczuł się trochę nieswojo. Jenny rzuciła mu ręcznik z łazienki. – Obwiń się, jeśli się wstydzisz! – zawołała. Sięgnął po ręcznik, który wylądował mu na głowie, po czym podniósł się, obwijając go wokół bioder i spojrzał ochoczo w stronę łazienki. Jenny stała w drzwiach uśmiechając się, a za jej plecami kłębiła się para. – Moje ty niewiniątko – zażartowała i podeszła do niego. Na jej twarzy znów pojawiło się zatroskanie. – Biedne te twoje nogi. Masz szczęście, że chronił cię kombinezon. W przeciwnym razie zostałbyś pożarty żywcem. Jenny ostrożnie dotykała jego pleców, rąk, klatki piersiowej. Przyciągnął ją mocno. Chciała coś powiedzieć, ale stłumił słowa pocałunkiem. Kiedy ich usta rozdzieliły się, oddychała szybko, a jej oczy skrzyły się. Położyła dłoń na jego policzku. Czuł wzrastające pożądanie. Szorstki ręcznik w każdej chwili mógł się
zsunąć. Raz jeszcze ich usta się spotkały. Odsunęła się. – Nie. Nie teraz. Najpierw zajmijmy się twoimi ranami. Pender westchnął ciężko i mocno obwinął ręcznik wokół bioder. – Okay. Ty jesteś szefem. Przynajmniej na razie. Szybko i delikatnie pocałowała go. – Marsz więc do łazienki – zakomenderowała. – Zaraz też tam przyjdę. Usłyszała plusk wody i przytłumione jęki. Pozbierała poszczególne części jego ubrania i starannie ułożyła na poręczy fotela. Następnie skierowała się do łazienki, podwijając w drodze rękawy. Jenny spojrzała na nagą postać w wannie. Wciąż lecąca woda marszczyła się nad ciałem, zniekształcała je. Pochyliła się, zakręciła kurki i energicznie wymieszała wodę. Kiedy wir ustał, przez chwilę uważnie popatrzyła na jego ciało, bardziej tym razem skupiając uwagę na samej sylwetce niż ranach. Uśmiechnęła się z aprobatą. Rozpięła jedwabną bluzkę i jednym zwinnym ruchem zsunęła ją z pleców, po czym powiesiła na haku za drzwiami. Była bez stanika. Pender z zachwytem spojrzał na jej jędrne piersi. Uklękła obok wanny i oparła się rękami o krawędź. Rozpromieniona patrzyła na niego. Wyciągnął szyję i oddali się gorącym pocałunkom. Chciał coś powiedzieć, ale przyłożyła palec do jego ust, po czym sięgnęła po
ręcznik i otarła mu wodę z twarzy. Zamknął oczy, pozwalając, by Jenny go umyła. Dłonie dziewczyny delikatnie rozprowadzały mydło po obolałych członkach i bynajmniej nieprzypadkowo skoncentrowały się na wzniesionym penisie. Nagle pocałowała go. Pender jęknął, ale tym razem z rozkoszy. Przez chwilę lekko ugniatał palcami jej piersi, a później pochylił się ku Jenny i oplótłszy ją ramieniem, zaczął językiem i ustami pieścić wystające prowokacyjnie brodawki. Zamknęła oczy i naprężyła się. Pendera ogarnęło gwałtowne pragnienie, ale odepchnęła go lekko. Była zdecydowana najpierw uśmierzyć ból, jaki odczuwał. W milczeniu usuwała teraz gąbką pianę, delektując się jednocześnie dotykiem jego palców, które posuwały się łagodnie po jej piersiach, ramionach, szyi. Potem pomogła mu wyjść z wanny i zaczęła delikatnie wycierać – najpierw górne partie, nad naprężonym narządem, następnie nogi i jądra. Wstrzymał oddech. Raz jeszcze pocałowała go tam. Wsysając pierwsze krople lepkiego płynu, pozwoliła, by penis wśliznął się w usta. Wtedy raptownie pociągnął ją. Wiedział, że przestaje nad sobą panować i musi ją posiąść w pełni. Objął mocno Jenny. Ich pocałunki stały się znów namiętne, a języki splątały ze sobą – rozkoszowały wzajemną słodyczą. Szarpnął za zamek błyskawiczny i niemal zerwał z niej spódnicę, a zaraz potem nylonowe pończochy. Pocałował ją w rozpalony brzuch. Zacisnęła palce na jego karku, gdy dotknął ustami jedwabnych majtek. Poczuł miękki opór
włosów pod nimi. Wstał, a ona wyszeptała jego imię. Pogładził ją po zewnętrznej stronie uda, po chwili wsunął dłoń pod majtki. Zadrżała, gdy dotknął wilgotnego przesmyku, oparła głowę na jego ramieniu, jednocześnie chwytając go za włosy. – Jenny – powiedział cicho, wiedząc, że żadne już dłużej nie wytrzyma. Zwolniła uścisk, zapragnęła, by już się to stało, by wtopił się w nią całym ciałem, każdą cząstką, każdym nerwem. Wyprowadził ją z łazienki i położył na łóżku. Ściągnąwszy z niej ostatnią część bielizny, wyprostował się i pożądliwie spojrzał na nagie ciało – na długie nogi, na aksamitny, gładki brzuch i piersi nadal tak pełne, że choć leżała teraz na plecach, niemal nic nie utraciły ze swego kształtu. Wyciągnęła ku niemu rękę i wtedy pochylił się i pocałował ją w usta z czułością silniejszą niż żądza. Gwałtownie przygarnęła go do siebie, zapominając o ranach. Wsunął nogi między jej uda. Penis naciskał na jej brzuch, ześlizgiwał się, pozostawiając cienką wilgotną smugę. W końcu wszedł w nią, powoli, by nie sprawić bólu. Odwróciła głowę na bok i potrząsnęła ponaglająco udami, chcąc poczuć go jak najgłębiej. Jej łagodne jęki zamieniły się w cichy płacz. Zatrzymał się, by podnieść głowę i spojrzeć na jej twarz. Odwróciła wzrok ku niemu. Oczy Jenny błyszczały. Uśmiechała się nienaturalnie. Twarz przybrała błagalny
wyraz. Wtedy uświadomił sobie, że już nie zdoła się powstrzymać. Odchylił się i niemal w tej samej chwili wbił się znowu twardym jak stal narządem. Czując, podobnie jak i on, wzrastające podniecenie wygięła tułów i zacisnęła uda. Pragnęła go wchłonąć całkowicie. Ugryzł ją w kark, aż krzyknęła, ale nie był pewien czy z bólu, czy rozkoszy. Być może z obu powodów naraz. Poczuł, jak cała sztywnieje, jak wstrzymuje oddech; słyszał jej niemy krzyk. Poczuł, że jego mięśnie również naprężają się, że w każdej cząstce ciała wydziela się płyn, który zaraz wytryśnie, przeniknie każdy jej nerw. Oboje mieli teraz wrażenie, jakby wzbijali się w górę. Wreszcie doznali najwyższej rozkoszy. Z wolna, wśród radosnych westchnień, następowało uspokojenie, rozluźnienie mięśni. Długo leżeli w milczeniu, mocno przytuleni do siebie. Delikatnie gładziła go po plecach, a on zanurzył twarz w jej włosach, które rozpościerały się na poduszce. – Nie byłam... – odezwała się pierwsza. – Hm? – zamruczał, podnosząc lekko głowę. – Rozczarowana. Uśmiechnął się i głowa opadła mu z powrotem na poduszkę. Po chwili odsunął się nieco na bok, objął Jenny ramieniem i pocałował ją najpierw w policzek, a potem w usta. Oboje rozkoszowali się teraz spokojem. Rzeczywistość wydawała się taka odległa. – Chciałabym – szepnęła po chwili – żebyśmy nie musieli wracać do tego koszmaru.
– Już niedługo to wszystko się skończy – odparł. – Dla mnie już nigdy się nie skończy. Myślałam, że znajdę tutaj ukojenie, ale zostałam pozbawiona złudzeń w sposób, jakiego nigdy bym się nie spodziewała. – Odwróciła głowę i zamilkła. – Ukojenie? – Ujął ją za podbródek i obrócił twarzą ku sobie. – Powiedz mi, Jenny. Zanim zaczęła mówić, przez chwilę przyglądała się mu badawczo. – Przyjazd do ośrodka był dla mnie swego rodzaju ucieczką. Na jakiś czas chciałam wycofać się z życia. Sądziłam, że mieszkając tutaj, pracując z dziećmi, pomagając im zrozumieć proste prawa natury, rozwiążę swoje problemy, dojdę do siebie. Ale tak się nie stało. – Od czego uciekałaś? – To oczywiste. Pewnie się domyślasz. Jak na ironię kiedyś obiecałam sobie, że nigdy nie zaangażuję się w jakikolwiek związek z żonatym mężczyzną. Mój ojciec opuścił nas wiele lat temu. Znalazł inną kobietę. Nigdy nawet nie domyślałyśmy się, że może czuć się nieszczęśliwy aż do dnia, gdy oznajmił, że odchodzi. Zawsze brałam jego miłość, jego obecność za coś pewnego. Sądzę, że moja matka również. Ta nagła i nieodwołalna utrata poczucia bezpieczeństwa była straszliwym wstrząsem. Obserwowałam, co zrobiła z moją matką, jak ją zmieniła, jaką pozostawiła gorycz – i to mnie przeraziło. Szesnaście lat małżeństwa odeszło w niepamięć niczym przelotny romans. Nadal widywałam
ojca, nadal go kochałam. Myślę, że dręczyło go poczucie winy. W pełni uświadamiał to sobie podczas spotkań ze mną. W końcu chyba oboje zaczęliśmy czuć się w swojej obecności bardzo nieswojo. Teraz już nie widujemy się zbyt często. Głos Jenny dochodził z oddali. Pender przytulił ją jeszcze mocniej. Ze zdziwieniem zauważył, że w jej oczach widać tylko zwykłą rezygnację, tak jakby dawno już wypłakała swój smutek. – W wieku piętnastu lat – ciągnęła – przysięgłam sobie, że nigdy nie upodobnię się do tej kobiety, która spowodowała takie spustoszenie. Mój Boże, jak ja nienawidziłam tej suki! A potem, pięć lat później, byłam taką kobietą. Czy możesz mi to wyjaśnić, Luke? Jak to możliwe, że człowiek może robić coś, czym się brzydzi? Spojrzała na niego, niemal oczekując odpowiedzi, ale potrząsnął tylko głową. – Tak już jest, Jenny – odparł po chwili. – Istnieją rzeczy, na które nie mamy wpływu. – Próbowałam. Och, jak ja próbowałam, ale on znaczył dla mnie zbyt wiele. Po prostu nie mogłam, mimo że czułam do siebie taki wstręt. Proszę, zrozum mnie. Zauważył łzy cisnące się do oczu, gdy przymknęła powieki. – Posłuchaj, Jenny. Nie musisz się przede mną tłumaczyć. To było kiedyś. Nie znaliśmy się wtedy. – Poczuł się jednak zraniony. – Powinieneś o tym wiedzieć, Luke. Jak już
powiedziałam, nie chcę, żebyśmy cokolwiek przed sobą ukrywali. – Pocałowała go, otwierając oczy. Z kącików popłynęły strużki łez. – To on wszystko przeciął, a ja nawet specjalnie się nie przeciwstawiałam. Pragnęłam go bardziej niż kogokolwiek na świecie, ale nie potrafiłam walczyć i błagać, by został. Nie mogłam w pełni stać się taką kobietą, której nie cierpiałam. Teraz jest już po wszystkim. Luke, proszę, uwierz mi. Nadal... szanuję go, nawet lubię. Ale miłość minęła. – Spojrzała bezwiednie w sufit. – Przez jakiś czas po zerwaniu nie wiedziałam, co ze sobą zrobić i kiedy nadarzyła się okazja pracy w Ośrodku Ochrony Przyrody, natychmiast z niej skorzystałam. To wydawało się lepsze niż wstąpienie do klasztoru. Uśmiechnął się z tej próby wprowadzenia żartobliwego tonu. – I wówczas spotkałaś Vica Whittakera – powiedział. – Mówiłam ci już, że między nami nic nie ma. Jest miłym człowiekiem, ale zawsze chciałam tylko z nim współpracować. Nic poza tym. – Cieszy mnie to, Jenny. Oplotła go ramionami. – A mnie cieszy to, że przyjechałeś do ośrodka. Jak na kolejną ironię musiało zdarzyć się coś tak strasznego, żeby ściągnąć cię tutaj. Teraz jestem niemal wdzięczna losowi, że szczury nawiedziły las. Luke, nie zrozum mnie źle. Nie chcę, żebyś się do czegokolwiek zobowiązywał, ale czuję, że znów odżyłam. Proszę cię jedynie o to, żebyś był ze mną szczery.
W odpowiedzi pocałował ją czule w policzek. – Teraz łatwo byłoby mi wszystko ci obiecać – wyszeptał – ale daj mi trochę czasu. Pozwól mi najpierw skończyć to, co zacząłem. Muszę być pewien, że wszystkie szczury zostały rzeczywiście wytępione. – Naprawdę tak ich nienawidzisz, Luke? – Naprawdę. Swego czasu sądziłem nawet, że już nigdy nie będę zdolny do innych, bardziej ludzkich uczuć. Ty, Jenny, przełamujesz to, ale nie mogę się poddać. Przynajmniej do czasu, aż wszystko się skończy. Potem wyjaśnił jej, dlaczego taką odrazę czuje do gryzoni. Opowiedział, w jaki sposób cztery lata temu jego matka, ojciec i młodszy brat zostali przez nie zmasakrowani – jak ich ciała zostały rozszarpane na strzępy; jak błagał Howarda, żeby go przyjął do pracy, i jak bardzo chciał walczyć ze wszystkimi gryzoniami, nie tylko mutantami, aby tego rodzaju tragedie już nigdy się nie powtórzyły. Jenny miała znowu łzy w oczach. Współczuła mu głęboko, czując jednocześnie dziwną radość, że to właśnie jej mówi o rzeczach, które latami skrywał w sobie. Gdy skończył, objęła go mocno i trzymała w ramionach tak długo, aż jego mięśnie zaczęły się rozluźniać i napięcie opadło. Wtedy pojął, że ją kocha, ale nie mógł sobie pozwolić na to wyznanie. Obawiał się, że gdyby zniknęły między nimi wszystkie bariery, nie mógłby już stawić czoła temu, co pozostało do zrobienia. Wiedział, że próbowałaby go powstrzymać.
Nieco później, gdy leżał na łóżku z wyciągniętymi rękami i nogami, a Jenny uklękła przy nim i zaczęła nacierać maścią rany, wspomniał o zadaniu, jakie go czeka za kilka dni. Jenny zamarła z przerażenia. – Ale czy na pewno jest to konieczne? – spytała. – Czy same urządzenia nie wystarczą, by oczyścić kanały? Dlaczego, Luke? Dlaczego musisz tam iść pierwszy? – Chcą, żebym się rozejrzał. Nie mogę ci powiedzieć za czym, ale muszę przeszukać kanały, zanim ktokolwiek zostanie tam wpuszczony. Nie idę sam. Będzie ze mną kapitan Mather. Nie powinno nam już nic grozić. – Skąd wiesz? Czy można być teraz czegokolwiek pewnym? To pytanie zadawał sobie wiele razy tego wieczoru. Weszli do kanałów w maskach tlenowych. Fetor rozkładających się ciał, jaki rozniósł się w powietrzu po otwarciu włazu, odurzył ich pomocników, którzy nie mieli masek, tak, aż zatoczyli się do tyłu. Pender i kapitan Mather schodzili po metalowej drabinie w ciemność. Obaj mężczyźni walczyli z wrodzonym lękiem. W każdej chwili spodziewali się usłyszeć pospieszny tupot pazurzastych łap i przeraźliwe piski. Czekali trzy dni, zanim podjęto ostateczną decyzję. Przez cały ten czas wpompowywano cyjanek, aby mieć całkowitą pewność, że szczury zostaną wytępione co do sztuki. Na ziemi nie zauważono jakichkolwiek śladów, świadczących o obecności zwierząt, ale żołnierze i pracownicy techniczni
wciąż zachowywali czujność – rozglądali się uważnie wokół, patrzyli na drzewa i zarośla. Żaden z nich, za nic w świecie, nie wszedłby do lasu w pojedynkę lub bez kombinezonu ochronnego. Ci, którzy trzeciego dnia po wstępnym puszczeniu gazu zebrali się w pobliżu tego szczególnego wejścia do kanałów, nie zazdrościli dwóm mężczyznom, schodzącym teraz pod ziemię. Produkty, powstałe tam w wyniku działania gazu, zostały wessane przez specjalne pompy, mimo to myśl o brodzeniu i przedzieraniu się przez stosy rozkładających się ciał budziła zgrozę. Żołnierze przyjęli z ulgą fakt, że tylko dwóch mężczyzn zostało wysłanych na ten rekonesans. Żaden z nich nie pałał chęcią bycia w czołówce. Pender i kapitan Mather wciąż odczuwali skutki niedawnego ataku szczurów, ich kończyny nadal pozostawały sztywne, a kombinezony ochronne i butle tlenowe na plecach dodatkowo utrudniały ruchy. Pender zatrzymał się na ostatnim szczeblu drabiny i zatoczył szerokie koło potężną latarką. Gdy ujrzał stosy martwych zwierząt, zrobiło mu się niedobrze. Wiele miało wydęte brzuchy z powodu gazów, powstających w procesie gnicia. Inne leżały z szeroko otwartymi szczękami, z łapami wyprostowanymi do góry. Ich skóra rozpadała się i gniła. Mather z takim samym obrzydzeniem spoglądał na ten koszmarny widok, świecąc latarką to w jedną, to w drugą stronę tunelu. Po chwili skierował snop światła na szczegółową mapę sieci kanalizacyjnej i wskazał palcem miejsce, gdzie
się znajdowali, a potem kierunek dalszych poszukiwań, który wcześniej uzgodnili. Pender kilka razy pokiwał nerwowo głową, po czym ruszył z miejsca, a tuż za nim kapitan Mather. Minęły dwie godziny, a potem jeszcze trzy. Ci, którzy pozostali na górze, zaczynali się już niepokoić. Wiedzieli, że dwaj mężczyźni muszą spenetrować szeroki obwód, zanim wrócą w końcu do punktu wyjścia. Bezczynne oczekiwanie było jednak nie do zniesienia. Mike Lehmann i Stephen Howard raz po raz spoglądali na siebie nerwowo. Tymczasem Anthony Thornton składał właśnie raport premierowi, zapewniając go uspokajającym tonem, że wszystko znajduje się pod całkowitą kontrolą i nic złego się nie dzieje w Lesie Epping. Jenny Hanmer zaś siedziała sama w swoim pokoju w ośrodku i patrzyła nieruchomym wzrokiem w okno. Zasłony były tylko lekko rozsunięte. Minęła kolejna godzina. Mike Lehmann zerknął na zegarek. – Wezmę kilku ludzi i zejdziemy na dół – oznajmił stanowczo dyrektorowi zakładu naukowo– badawczego. – Jeszcze nie teraz, Mike – odparł Howard. – Poczekaj trochę. Pender i kapitan Mather mają do przejścia długą drogę. – Minęło wystarczająco dużo czasu i powinni już wrócić. – Sięgnął po hełm leżący na ziemi. – Wiesz dobrze, że jeszcze nie można zabrać tam żadnego żołnierza – odparował Howard. – Tak
uzgodniliśmy z Thorntonem. – Do diabła z Thorntonem! Luke może mieć teraz kłopoty. – Przymknij się, Mike. Posłuchaj, jeśli on... – Wchodzą na górę! Usłyszawszy okrzyk jednego z żołnierzy, obaj odwrócili się i spojrzeli na wejście do kanałów. Żołnierz pochylił się nad otworem, zakrywając sobie twarz chusteczką. Na krawędzi pojawiła się czyjaś dłoń, potem hełm i ramiona. Żołnierze wznieśli okrzyk radości, widząc jak mężczyźni jeden po drugim wydostają się na zewnątrz. Pierwszy stanął wyprostowany, ściągnął hełm, a następnie maskę i butlę tlenową. Twarz Pendera wyrażała jedynie znużenie. Zauważył Lehmanna i Howarda i zaczął iść w ich kierunku ciężkim krokiem. Całą twarz miał zlaną potem, a z jego ust wylatywała kłębiąca się w zimnym powietrzu para. Zatrzymał się przed nimi, rzucając latarkę i hełm na trawę, spojrzał na każdego z osobna i kręcąc głową, stwierdził krótko: – Nic.
ROZDZIAŁ SIEDEMNASTY Charles Denison uśmiechnął się do siebie, jadąc land-roverem po wyboistej drodze. Było już po wszystkim. Jego las znów stał się wolny. Spojrzał na jasne niebo. Nawet pogoda zdawała się to potwierdzić. Od czasu, gdy dwa tygodnie temu kanały zostały oczyszczone ze zdechłych gryzoni, słońce świeciło jak dobry omen. Cudowna rześkość wypełniała powietrze, a brązowozłotawe liście skrzypiały, trzeszczały pod kołami samochodu. Coraz częściej można było teraz ujrzeć zwierzęta. Były wciąż ostrożne, ale z każdym dniem jakby coraz śmielsze. Działalność wojska zapewne przeraziła je bardziej niż cokolwiek innego. Ciężkie czołgi i pojazdy wojskowe, przetaczające się przez ich rewiry, wyglądały jak wielkie prehistoryczne stwory. Bezustanny turkot helikopterów również nie działał uspokajająco. Większość wojska wróciła już do koszar. Pozostała tylko niewielka grupa żołnierzy do patrolowania terenu, ale na tyle jednak mała, że nie burzyła już z takim trudem odzyskanego spokoju. Wkrótce mieli już powrócić mieszkańcy ze swego przymusowego wygnania – być może za dwa lub trzy tygodnie, gdy wszystkie budynki zostaną dokładnie przetrząśnięte. Była to żmudna praca, gdyż na rozległym obszarze leśnym znajdowało się więcej niż przypuszczano domów i opustoszałych budynków, ale wykonano ją z typową wojskową dokładnością. Do
ostatecznego zakończenia operacji pozostało jeszcze tylko kilka zabudowań. Owszem, każdy, kto chciał się udać do lasu, nadal musiał zakładać ten cholerny kombinezon ochronny, ale wszyscy wiedzieli, że jest to już tylko zbędny środek ostrożności. Ci żołnierze, dla których nie starczyło srebrnych pancerzy, na początku protestowali, że nie zostali w nie zakuci, ale teraz śmieli się ze swoich kolegów, którzy – wyruszając na obchód – musieli je wkładać. Wszyscy odetchnęli z ulgą. Z wyjątkiem Whitneya-Evansa. Miał teraz nowe zmartwienie. Zapowiadało się na to, że Las Epping straci swoją finansową niezależność. Przeprowadzenie eksterminacji kosztowało więcej, niż wynosił fundusz miejski, i w Radzie Miejskiej Londynu zacierano z zadowoleniem ręce na myśl o tym, że miasto stanie się współwłaścicielem zielonej strefy. Bitwa rozgorzała na dobre. Whitney-Evans i jego przyjaciele z Londynu czynili wysiłki, by zaskarżyć rząd o dopuszczenie do katastrofy. Władze lokalne, które sprawowały nadzór nad terenami wokół lasu, zaczęły rościć sobie pewne prawa do rezerwatu. Żądały też, by przeszedł on na pełne utrzymanie rządu, Rada Miejska Londynu utrzymywała zaś, że las jest naturalnym przedłużeniem samego Londynu, a co za tym idzie – powinien przejść pod jej jurysdykcję. Panika, jaka ogarnęła ludność, i śmierć wielu osób zostały umiejętnie wykorzystane przez główną partię opozycyjną oraz pobudziły do działania mniejsze ugrupowania, które z
prawdziwą zajadłością dobrały się rządowi do skóry. Spory rozgorzały również w mass mediach. Niektóre z nich uznały postępowanie rządu za wręcz haniebne. Denison zwolnił, gdy na drodze pojawiła się wiewiórka. Podniosła głowę i szybko pierzchnęła w stronę zarośli. – Jesteś jednym z gryzoni! – zawołał. – Mam cię gdzieś! Nacisnął pedał gazu i land-rover nabrał ponownie szybkości. Leśniczy zaczął nucić pod nosem, szczęśliwy, że może wypełniać swoje codzienne obowiązki w niemal wyludnionym lesie. Jeszcze sporo czasu upłynie, zanim pojawią się wycieczkowicze. Ta myśl wprawiła go w jeszcze lepszy nastrój, podobnie jak i myśl o tym, że ten cholernie nabzdyczony Whitney-Evans znalazł się nagle pod olbrzymią presją i musi teraz dwoić się i troić. To prawda, że facet kocha Las Epping, ale zawsze przejawiał skłonności do traktowania tego terytorium jak własnej domeny, jako swego rodzaju własnego ogródka, a pracowników – jak ogrodników. Denison gorąco pragnął, by miasto odzyskało kontrolę nad obszarem leśnym, choć nieco bawiło go to całe zamieszanie, jakie teraz powstało, a zwłaszcza ciągłe licytacje, komu należy się bardziej. Zatrzymał się przed wielką bramą, prowadzącą do sześcioakrowego ogrodzonego terenu, na którym trzymano jelenie. Swego czasu przygnano je tutaj w stadach dla ich własnego bezpieczeństwa. Ich liczba zaczęła gwałtownie spadać. Samochody i ciężarówki
często potrącały je, gdy przechodziły przez liczne drogi biegnące przez las. Psy również stanowiły dla nich zagrożenie, płoszyły je, rzucały się na młode. Biedne zwierzęta wpadały na płoty i doznawały obrażeń. Ponadto kaleczyły się o rozbite szkła, dusiły w plastykowych torbach, pozostawionych przez turystów. Do spadku ich pogłowia przyczyniali się również sezonowi kłusownicy. Postanowiono więc, że jeśli populacja jeleni ma przetrwać, należy im stworzyć rezerwat. Podczas pojawienia się plagi szczurów Denison bardzo obawiał się, że jelenie zostaną zaatakowane. Była to jedna z jego największych trosk. Ze wszystkich leśnych stworzeń najbardziej kochał te łagodne, płochliwe zwierzęta. Otworzył szeroko bramę, wsiadł z powrotem do land-rovera i ruszył. Po chwili zatrzymał się ponownie i nie gasząc silnika, wyskoczył z wozu, by zamknąć bramę. Nie zobaczył od razu jeleni, ale to go wcale nie zdziwiło. Były to przecież niezwykle bojaźliwe stworzenia. Zaczął jechać wokół ogrodzenia. Chciał się upewnić, czy żadne nie nadziało się na druty, próbując wydostać się z rezerwatu. Te ich próby zawsze kończyły się niepowodzeniem. Wyczuł obecność jeleni, zanim je jeszcze zobaczył. Były rozproszone po całym rozległym terenie, tak jakby wcześniej w panice rozbiegły się na wszystkie strony. Leżały teraz w bezruchu na trawie, zakrwawione, w połowie pożarte. Wyskoczył z samochodu, zapominając o krótkofalówce, która od pewnego czasu stanowiła jego
standardowe wyposażenie, i ruszył szybko w stronę zwierząt. Co chwila potykał się i kręcił z niedowierzaniem głową. Pięć, sześć, siedem, więcej... Czuł krople potu, występujące na całym ciele. W sumie dziewięć. O Boże, nie! Jeszcze jeden! Sto jardów dalej! I jeszcze jeden przy ogrodzeniu... Spojrzał badawczo na zdeformowane ciało. Nie był pewien, ale po chwili zauważył nie zaplamione krwią... Podszedł bliżej do tego szczególnego zwierzęcia. Ogarnięty gniewem zapomniał o grożącym mu nadal niebezpieczeństwie. Gdy stanął nad rozszarpanym ciałem, zobaczył głęboką ranę w czaszce pod rogami. Krew jeszcze całkiem nie zakrzepła. Śmierć musiała nastąpić niedawno. W niektórych miejscach zachowały się resztki jasnej sierści i Denison nie miał już wątpliwości, że szczury pożarły białego jelenia. Whittaker otworzył szeroko zardzewiałą żelazną bramę i Pender przejechał przez nią. Potem zatrzymał audi. Czekając, aż nauczyciel zamknie z powrotem bramę, patrzył przez przednią szybę na długą, prostą drogę. Las sosnowy tworzył po obu stronach wysoką zieloną ścianę. W oddali majaczył ponury, prostokątny kształt Seymour Hall, na tle czystego nieba rysowały się ciemne sylwetki jego kominów. Drzwi otworzyły się i Whittaker wszedł do środka. Samochód ruszył wolno naprzód. Obaj mężczyźni spoglądali uważnie na drzewa, zwracając uwagę, czy kora
nie jest zadrapana i czy nie ma jakichś nagłych ruchów gałęzi. – Co o tym wszystkim sądzisz? – zapytał Whittaker, wciąż rozglądając się badawczo. – Od czasu, gdy dwa tygodnie temu wpuściliśmy gaz, nie zauważyliśmy jakichkolwiek śladów. Pender potrząsnął głową. – Sam nie wiem. Chciałbym mieć pewność, że wykończyliśmy je wszystkie, ale wciąż dręczą mnie wątpliwości. – Dlaczego? Przecież niemal każdy cal lasu został przetrząśnięty. Pozostało jeszcze tylko kilka budynków do sprawdzenia. Nawet ten przed nami został dokładnie zlustrowany z helikoptera. Świnie, jakie się tam kręcą, wydawały się w znakomitej kondycji. – Tak. To prawda, ale nie uspokoję się, dopóki ostatni budynek z naszej listy nie zostanie skreślony. – Być może masz rację. Ja również odczuję ulgę dopiero wtedy, gdy cały obszar otrzyma jednoznaczne świadectwo sanitarne. Ale i potem, przez kilka najbliższych lat, będę się nieco bał lasu. Pender zatrzymał samochód przed skleconą niedbale drewnianą bramą zagrody dla bydła. Pole wznosiło się ku opuszczonej wiejskiej rezydencji. – Dalej już chyba nie pojedziemy – stwierdził Whittaker. Już tutaj droga jest trudna, a przy końcu świnie zamieniły ją w prawdziwe bagno. – Okay. Przejdziemy się.
Pender powiódł wzrokiem po rozciągających się polach, koncentrując uwagę głównie na zalesionych skrajach. Cieszyło go, że las sosnowy już się skończył. Wspomnienie o szczurach, czających się na drzewach, pozostawało nadal zbyt żywe. Zobaczył w oddali, po prawej stronie, okrągły zagajnik, który zaniepokoił go poprzednim razem. Pomyślał, że należałoby go również później przeszukać. Sięgnął po krótkofalówkę, leżącą na tylnym siedzeniu, i poinformował kwaterę główną w ośrodku o dokładnym położeniu. Była to procedura ściśle obowiązująca wszystkie patrole. Następnie zapiął pas z pistoletem. – W porządku – powiedział. – Rozejrzyjmy się. Whittaker otworzył drzwi i wygramolił się z wozu. Promienie słoneczne odbijały się od srebrnoszarego kombinezonu ochronnego. – Hej! A hełm? – ostrzegł Pender, nachylając się po to nakrycie głowy, niedbale rzucone przez nauczyciela na tylne siedzenie. – O Chryste! – jęknął Whittaker. – Czy nadal jest to konieczne? – Weź go. Nigdy nic nie wiadomo. Nauczyciel wsunął hełm z plastykową osłoną pod ramię. Rozejrzał się, drapiąc po brodzie. – Cholernie tu spokojnie – zauważył. – Wydaje się niemożliwe, że to wszystko stało się tak niedawno. Pender zamknął drzwi samochodu i uśmiechnął się ponuro.
– Miejmy nadzieję, że tak już będzie. Ruszyli w stronę wejścia, uważnie stąpając. Pender uchylił lekko bramę, wpuścił najpierw Whittakera, po czym sam wszedł i zamknął ją starannie. Po chwili dogonił nauczyciela. Z trudem i w milczeniu posuwali się naprzód. Droga stawała się coraz bardziej błotnista. Szczurołap przyglądał się uważnie rozrytej ziemi po obu stronach. – Zdaje się, że świnie nie pozostawiają zbyt wiele – skomentował. – Tak, zjadają wszystko. Dlatego tak łatwo je hodować. Są w zasadzie samowystarczalne. – Dlaczego nie widać ani jednej? – zapytał Pender spoglądając dookoła. – Są pewnie na górze za budynkiem, w starych stajniach. Możemy tam zajrzeć, żeby uspokoić twoją ciekawość. Coraz bardziej zapadali się w błoto. – Dziwi mnie, że to nie wyschło – rzekł Pender. – Zwłaszcza przy tak słonecznej pogodzie, jaką ostatnio mamy. – Przez lata droga za bardzo nasiąkła wodą. Już nigdy się nie osuszy. Z czasem jeszcze się pogorszy. Znowu zapanowało między nimi milczenie. Pender odczuwał ze strony nauczyciela niechęć. Był tego świadom już wcześniej, gdy wraz z Whittakerem przeszukiwał teren, lecz nie przejmował się tym zbytnio. Właściwie Whittaker nie powiedział nic obraźliwego. Ani
razu nie napomknął, co myśli o jego związku z Jenny. Tę niechęć tłumił w sobie ze względu na fakt, że podczas ataku gryzoni jego rywal uwolnił go od szczura, czym być może uratował mu życie, a na pewno uchronił od ciężkich obrażeń. Ale napięcie między nimi narastało i kiedy Whittaker powiedział: „Posłuchaj, Luke, jeśli chodzi o Jenny...” – omal się nie roześmiał. Pender szedł dalej, patrząc badawczo na puste okna w budynku. – Co z Jenny? – spytał po chwili. – Wiesz, ona jest teraz strasznie rozbita. Ta sprawa ze szczurami wstrząsnęła nią do głębi. Pender nic nie odpowiedział. – Chodzi mi o to – ciągnął Whittaker – że jest teraz bardzo... podatna. Nie wiem, czy zdaje sobie w pełni sprawę z tego, co robi. – Nie sądzę, żeby tak było – odparł Pender. – Według mnie jest akurat na odwrót. Nauczyciel chwycił Pendera za ramię. Szczurołap zatrzymał się. – Posłuchaj, Luke. Nie chciałbym, żeby została wykorzystana, kiedy jest w takim stanie. Pender spojrzał mu prosto w oczy. – To ty posłuchaj – wycedził przez zęby. – Rozumiem twój problem, ale to jest twój problem. I nie ma on nic wspólnego ani z Jenny, ani ze mną. Ona nie jest wcale rozbita i nie jest też wykorzystywana. Mógłbym ci wyjaśnić, co do siebie nawzajem czujemy, ale to nie twoja
sprawa. Twarz Whittakera poczerwieniała. – Zanim pojawiłeś się w ośrodku... – Zanim pojawiłem się w ośrodku, nic nie było! Jenny powiedziała mi, że byliście tylko dobrymi przyjaciółmi. Reszta – to już tylko twoje własne urojenia. Nauczyciel przyspieszył nagle kroku, rozbryzgując błoto ciężkimi butami. Pender dogonił go. – Hej, Vic – próbował naprawić sytuację. – Nie miałem na myśli... Ale Whittaker szedł dalej w kierunku domu, nie zwracając uwagi na słowa Pendera. Szczurołap ponownie zamilkł. Kiedy nauczyciel nagle poślizgnął się i upadł kolanem w błoto, chwycił go mocno i pomógł mu się podnieść. Whittaker spojrzał na niego ponuro. – Okay – powiedział. – Być może za dużo sobie uroiłem, ale naprawdę martwię się o nią, mimo iż mam własne... zobowiązania. Nie chcę, żeby została skrzywdzona. – Rozumiem, Vic. Naprawdę rozumiem. Nie mam zamiaru skrzywdzić Jenny. Zbyt wiele do niej czuję. Przykro mi, że przegrałeś, ale postaraj się spojrzeć prawdzie w oczy. Jenny nigdy cię nie kochała. – Być może masz rację – Whittaker wzruszył powoli ramionami. – Nie wiem. Ona sama zadecyduje. „Biedny idioto – pomyślał Pender. – Ona już to zrobiła”. I, co dziwniejsze, on również. W tym właśnie
momencie postanowił, że kiedy będzie opuszczał las, a zadanie zostanie w pełni wykonane, zabierze ze sobą Jenny. – Chodźmy – rzekł. – Przyjrzyjmy się domowi. Ruszyli w dalszą drogę. Błoto chlupotało głośno pod butami. Po lewej stronie pojawiło się niskie ogrodzenie z drutu kolczastego, przypuszczalnie zrobione po to, by uchronić bujną roślinność przed świniami. – Tutaj jest część ogrodów – wyjaśnił Whittaker niskim głosem, nie patrząc na Pendera – otaczających dom. Wokoło jest jak w dżungli. Byli już blisko dworu. Pendera zdumiała jego prawdziwa wielkość. Dotąd widział budynek tylko z pewnej odległości, ale teraz, gdy błotnista, ciężka droga opadała ku głównemu wejściu, dojrzał cały front. Szerokie okna na parterze i drzwi z łukowym sklepieniem były okute blachą, pokrytą szaleńczymi graffiti. Pod murami kruszących się ścian leżały stosy gruzu, które powiększały się z roku na rok. Stosy tworzyły coś w rodzaju obronnej zapory. Okna na pierwszym i drugim piętrze nie wydawały się już ciemne i ponure. Pender mógł przez nie zobaczyć niebo, gdyż większa część dachu była zupełnie zrujnowana. Wiele kominów pochylało się niebezpiecznie, wznosiło nad szkieletem niczym uroczysta straż. Cała budowla wydawała się dominować nad otaczającym krajobrazem. – Swego czasu musiał to być wspaniały dwór –
stwierdził Pender. Whittaker nic nie odpowiedział. Zboczył z głównej drogi na jeszcze bardziej błotnistą ścieżkę, biegnącą wzdłuż budynku. – Za rogiem są stare stajnie, które zostały zamienione w chlewy – oznajmił. Pender ruszył za nim. Trzymając kurczowo swój hełm ochronny, patrzył uważnie pod nogi, by nie wpaść w wypełnione wodą koryta. Kiedy podniósł wzrok, wykładowca zniknął za rogiem muru, wystającego zza tyłu głównego budynku. Była to niewątpliwie zewnętrzna ściana stajni. Kiedy sam minął róg, zobaczył Whittakera odwróconego plecami, spoglądającego w ciemne wnętrza dwóch przeciwległych boksów. W obu znajdowały się grube warstwy słomy. Pender przymrużył oczy, by móc lepiej widzieć w mroku. Zobaczył niewyraźne kształty świń. Ich ciała były w połowie zakryte. Niemal nie zwymiotował, poczuwszy obrzydliwy zapach. Pomyślał, że nawet zwierzęciu trudno jest żyć w takim fetorze. Whittaker odwrócił się do niego. – Oto i one – powiedział. – Śpią jak dzieci. – Pełna sielanka. – Pender minął Whittakera, by przyjrzeć się im z bliższej odległości. – Nie przeraża cię ten brud i smród? – zdumiał się wykładowca. Zauważył, że Pender nagle zdrętwiał. – Co się stało? Co takiego? – Popatrz uważnie. – Pender wypowiedział te słowa po cichu, niemal niesłyszalnym szeptem.
Whittaker zmarszczył brwi i natężył wzrok. – Nic nie widzę... – Podejdź bliżej. Spójrz tam. – Pender wskazał na leżące w pobliżu ciało. Whittaker zrobił parę kroków do przodu. Pender chwycił go zaraz za ramię. – Wystarczy. Widzisz już? Tym razem Whittaker zamarł z przerażenia. – O Boże – jęknął. – Wygląda to na krew. – Popatrz na inne. Żadnego ruchu. Posłuchaj. Zupełna cisza. Whittaker wolno pokiwał głową. – Są martwe – wyszeptał. Szczurołap podszedł jeszcze bliżej, zwracając na wszystko baczną uwagę. Ukląkł i odgarnął słomę z jednego martwego zwierzęcia. Świnia została rozszarpana na strzępy. Miała rozpruty grzbiet i niemal oderwaną od reszty ciała głowę. Po nogach zostały tylko kikuty. W brzuchu były duże dziury, przez które wyciągnięto wnętrzności. Pender uświadomił sobie teraz, że ten potworny zapach wydzielały resztki rozkładających się ciał. Zwierzęta nie żyły już od dłuższego czasu. Whittaker odsłaniał inne zdeformowane ciało. Pender wstał. Jego oczy zaczęły przyzwyczajać się do ciemności. Zobaczył, że martwe świnie leżały wszędzie – tak skurczone i pomarszczone, że z trudem można było je rozpoznać. Ze wszystkich wyszarpano wnętrzności. – Szczury musiały zaatakować je w nocy – stwierdził Pender – podczas snu. Nie dały im żadnych szans. Nawet
nie mogły wydostać się na zewnątrz. – Ale są zjedzone tylko w połowie. Niektóre... – Szczury prawdopodobnie nadal się nimi żywią. – Zamilkł, po czym krzywiąc się dodał: – Takie prywatne źródło zaopatrzenia. – Z niesmakiem rozejrzał się dookoła. Chryste Panie, chodźmy już stąd. Ale Whittaker utkwił wzrok w jednym punkcie. – Pender – powiedział urywanym szeptem. – Jedna z nich oddycha. Nadal żyje. – To niemożliwe – odrzekł szczurołap i spojrzał w tym samym kierunku. Zwierzę, w przeciwieństwie do innych, wyglądało na wypasione. Wydawało się nieznacznie ruszać i oddychać. – Nic tu nie poradzimy – dodał pospiesznie Pender. – Chodźmy. – Poczekaj, poczekaj. Przynajmniej możemy ukrócić jego cierpienie. Daj mi pistolet. – Nie. Huk mógłby poderwać szczury do ataku. Te bestie mogą się czaić gdzieś w pobliżu. Daj temu spokój. Jednakże Whittaker nie ustępował. – Nie, nie mogę tego tak zostawić. Pender niechętnie odpiął pochwę i podał mu browning. – Przyłóż mocno do grzbietu, żeby stłumić huk. I zrób to szybko. Z niepokojem obserwował, jak wykładowca ściąga rękawicę i zaciskając palec na spuście, podchodzi do nieszczęśliwego zwierzęcia. Zagadką pozostawało, w jaki
sposób świni udało się przeżyć tyle czasu. – Pender, spójrz na to. – Whittaker przykucnął nad pokrytym krwią ciałem. Szczurołap szybko podszedł, myśląc już tylko o tym, żeby jak najszybciej znaleźć się z dala od tego miejsca. Zmarszczył brwi, widząc głęboki, wydrążony otwór w wydętym brzuchu zwierzęcia. – Ona jest martwa – stwierdził. – Czegoś takiego nie można przeżyć. – Ale spójrz. Płuca się ruszają. Ona oddycha. Pender pochylił się. Skóra w tym miejscu falowała, choć reszta ciała była nieruchoma. Nagle zrozumiał, co się dzieje; po chwili ciemny łeb wynurzył się z brzucha zwierzęcia. Whittaker krzyknął, gdy szczur wygramolił się z otworu, i upadł na plecy. Bestia natychmiast skoczyła na niego. Również Pender był tak zaskoczony, że przewrócił się cofając. Przez moment mógł tylko obserwować kotłujące się ciała. Przerażenie sparaliżowało go. Potem klęknął i zaczął głośno krzyczeć, by Whittaker go usłyszał: – Pistolet! Użyj pistoletu! Whittaker nie miał go jednak. Leżał gdzieś w słomie, porzucony w szoku. Pender zaczął gorączkowo szukać broni, lecz na próżno. Zniknęła. Szczęki szczura zacisnęły się mocno na dłoni Whittakera. Z nadgarstka popłynęła krew. Zwierzę jak oszalałe drapało kombinezon, który w każdej chwili mógł się rozerwać. Pender przykucnął, po czym doskoczył do
olbrzymiego gryzonia. Jedną ręką chwycił go za kark, a drugą za gardło i szarpnął z całych sił, uwalniając dłoń Whittakera z żelaznego uścisku. Następnie podniósł szczura i naprężył ramiona, chcąc utrzymać zwijające się ciało bestii z jej śmiercionośnymi zębami i pazurami w bezpiecznej odległości od siebie. Stracił jednak równowagę i runął na błotniste przejście między boksami. Przykrył całym sobą rozszalałe zwierzę i chwyciwszy je rozpaczliwie za kark, zaczął wciskać łeb w grząską, lepką masę. Wilgotna ziemia rozbryzgiwała się we wszystkich kierunkach. Szczur walczył zajadle – panika wyzwoliła w nim nowe siły. Pender czuł, że długo już go nie utrzyma. – Znajdź pistolet! – wrzasnął do wykładowcy, który nadal leżał w słomie, jęcząc z bólu. – Zastrzel tę cholerną bestię! Whittaker zaczął się czołgać dookoła, ale broń przepadła. – Nie ma tutaj! – krzyknął. – Nie mogę znaleźć! Rękawice stawały się mokre od błota i Pender czuł, że szczur lada moment może się wyśliznąć. Coraz wyżej podnosił grzbiet. Szczurołap resztką sił zacisnął dłonie, starając się udusić zwierzę. Wtedy przyczołgał się do niego Whittaker, trzymając jakiś przedmiot w zranionej ręce. – Wyjmij mu łeb! Trzymaj tak, bym mógł trafić! Pender pozwolił, by szczur wyciągnął łeb z dołu, który zrobił w błocie, i Whittaker uderzył mocno cegłą w małą, podłużną czaszkę. Szczur zapiszczał, ale nie zaprzestał
walczyć i niemal udało mu się uwolnić z uścisku. – Jeszcze raz! – krzyknął Pender. – Jeszcze raz! Cegła ponownie poszła w ruch, ale mutant zaczął teraz walczyć ze zdwojoną energią. – Jeszcze raz! Szczur zamarł na chwilę. – Jeszcze raz! Usłyszeli chrzęst łamanej kości, ale bestia nadal się ruszała. Pender podniósł się i nie wypuszczając z rąk osłabionego już zwierzęcia, bez chwili namysłu walnął nim w jedną z grubych bel, podpierających dach. Usłyszawszy trzask łamanego karku cisnął bestię na ziemię. Ciało zaczęło zwijać się w śmiertelnych konwulsjach. Zwalił się na kolana. Z trudem chwytał oddech. Twarz i resztę ciała miał umazane w błocie, ale nie zwracał na to najmniejszej uwagi. Whittaker siedział skulony, trzymając się kurczowo za obolałą rękę. – Nic ci nie jest? – spytał szczurołap. – Nie mogę... poruszać... palcami. Chyba wszystkie ścięgna... zostały... przegryzione. – Twarz jego wykrzywił potworny ból, z oczu na brodę spływały łzy. Pender z trudem podniósł się i podszedł do nauczyciela. – Idziemy – powiedział, pomagając mu się dźwignąć na nogi. – Lepiej znikajmy stąd czym prędzej. Diabli wiedzą, ile ich jest w pobliżu. Dwaj mężczyźni wyszli pospiesznie na zewnątrz,
zapomniawszy o hełmach. Strach poganiał ich. Co chwilę jednak zapadali się w błoto, potykali i nawzajem podpierali, by nie upaść. Minęli róg stajni i skierowali się ku drodze, prowadzącej na drugą stronę pola, gdzie stał samochód. Gdy znaleźli się przed frontem budynku, Pender spojrzał na okrągły zagajnik w oddali. Coś przykuło jego uwagę. Przystanął. Gałęzie poruszały się, jakby potrząsał nimi silny wiatr. Niektóre liście spadały, a przecież wiatru nie było... Nagle ogarnęła go zgroza. Setki ciemnych kształtów wylały się zza drzew i nieprzerwanym strumieniem zaczęły podążać w stronę Seymour Hall.
ROZDZIAŁ OSIEMNASTY – Biegnij! – krzyknął Pender, widząc, jak wykładowca patrzy oniemiały na zbliżającą się hordę. – Nie zatrzymuj się! Whittaker zrobił krok do przodu, zamierzając biec do samochodu, ale Pender chwycił go za ramię i obrócił. – Nie! W stronę budynku! Tam już nie uda się dotrzeć. Odcięłyby nam drogę! Pchnął Whittakera w kierunku starego dworu, po czym rzucił po raz ostatni okiem na ciemną rzekę gryzoni, przelewającą się przez pola. Dwaj mężczyźni szybko znaleźli się przy stosie gruzu i zaczęli się wspinać. Szczurołap pośliznął się i zleciał na dół. Na szczęście gruby kombinezon ochronny zapobiegł poważniejszym obrażeniom. Po chwili udało mu się jednak wdrapać na górę. Zobaczył Whittakera, który mocował się z płatem blachy, zakrywającym jedno z szerokich okien na parterze. Szczurołap przyparł ramieniem do blachy, próbując ją wyważyć. W pewnej chwili odwrócił się. Ciemne stwory błyskawicznie przechodziły pod ogrodzeniem z drutu kolczastego, otaczającym najbliższe pole: momentalnie zanurzały się pod płotem i niemal w jednej sekundzie wyłaniały po drugiej stronie, po czym ruszały pędem drogą, prowadzącą do frontu budynku. Pender podniósł kawałek cegły i cisnął w szczura, który znajdował się na
przodzie. Zwierzę zrobiło unik. Po chwili wydawało się, że każdy cal kwadratowy ziemi przed budynkiem pokrywają ciemne cielska. Powietrze wypełniały wysokie piski. Pender zaczął właśnie butem wyginać blachę, gdy na dole pojawił się pierwszy szczur. Whittaker dostrzegł mutanta i podniósł kawał gruzu, cisnął nim w szczura, gdy ten próbował się do nich wdrapać. Napastnik został zmiażdżony, natychmiast zabity, ale na dole zaroiło się już od jego kompanów. Blacha powoli puszczała. Pender nacisnął ze zdwojoną mocą i wreszcie oderwała się u góry. Wygiął ją z całej siły, robiąc trójkątny otwór – dostatecznie duży, aby mogli przedostać się do środka. – Wchodź! – wrzasnął na Whittakera, popychając go mocno. Wykładowca bez wahania przystąpił do wykonania polecenia. Sapiąc ciężko, wcisnął się w otwór. Pender odwrócił się, by mocno kopnąć szczura, będącego zaledwie o kilka cali od niego. Zwierzę stoczyło się na dół. Nie zastanawiając się dłużej i jęcząc z bólu, gdyż poczuł, jak mocne zęby innego zagłębiają się mu w łydkę. Zaczął przedzierać się do wnętrza budynku. Jedna noga pozostawała wciąż na zewnątrz. Tymczasem Whittaker odginał już blachę ramieniem, próbując zamknąć otwór, by powstrzymać atakujące gryzonie. Penderowi udało się w końcu wciągnąć nogę do środka, ale szczur nie ustępował. Przesunął się więc tak, by przygwoździć bestię
do dolnej krawędzi blachy. Whittakerowi udało się zamknąć otwór u góry. Pender zaś jeszcze mocniej wbijał grzbiet szczura w blachę. Kombinezon nagle rozerwał się i noga została uwolniona, ale i odsłonięta. Odwrócił się i zaczął z furią kopać osaczoną bestię, i rozgniatać jej czaszkę. Krawędź blachy rozpruła teraz gardło, ślepia zaszły mgłą, łeb nagle opadł, ale Pender nadal nie był pewny, czy mutant jest naprawdę martwy. Przez niewielką szczelinę, jaka pozostała nad ciałem szczura, mógł zobaczyć inne gryzonie, które wspinały się na grzbiet swego kompana, próbując przedostać się do środka. Pender dołączył po chwili do Whittakera i tak jak on mocno przywarł plecami do blachy. Słyszeli gryzonie skaczące na blachę, drapiące pazurami jej powierzchnię. Przy każdym uderzeniu metalowa osłona trzęsła się, a oni wykrzywiali twarze z bólu. Pender powiódł wzrokiem po wnętrzu zrujnowanego domu w nadziei, iż zauważy jakieś wyjście. Wiele ścian leżało w gruzach. Zobaczył, że płaty blachy zakrywają okna również w tylnej części budynku. Zastanowił się, jakie mieliby szanse, gdyby próbowali wydostać się tyłem, ale szybko uzmysłowił sobie, że zanim zdołaliby zrobić otwór, gryzonie byłyby już po tej stronie. Spojrzał w górę, by sprawdzić, czy istnieje możliwość dotarcia na wyższe piętra. Błękit spokojnego nieba wydawał się drwić z niego – nie było podłóg, górne piętra całkowicie spłonęły. Nawet schody zniknęły. Jednak istniał pewien sposób wydostania się z parteru. Był niebezpieczny, ale
stanowił jedyną szansę. To co zobaczył po chwili, utwierdziło go w przekonaniu, że nie mają wyboru. Niedaleko od nich, za półzapadnięta ścianą korytarza, na górze metalowej zapory blokującej główne wejście, pojawiło się ciemne cielsko. Pomiędzy tukiem drzwi a blachą znajdował się półokrągły otwór. Szczur wsunąwszy się przezeń, poruszał podłużnym łbem na wszystkie strony, wykrzywiając przy tym nozdrza. – Niedobrze! – wykrzyknął Pender. – Znalazły inną drogę! Whittaker spojrzał w tym samym kierunku i wstrzymał oddech. Pender trącił go łokciem i wskazał na nierówny mur – pozostałość po ścianie, oddzielającej kiedyś pokoje. – Jeśli uda nam się wdrapać, być może przetrwamy! – wrzasnął, próbując przekrzyczeć pisk szczurów i dudniące dźwięki. – Jest tam niewielka narożna część podłogi. Jeśli się na nią dostaniemy, nie dopuścimy tych parszywych stworów do siebie i dotrwamy do czasu nadejścia pomocy! – Pomocy? – odparł nieprzytomnie Whittaker. – Jakiej pomocy? – Wiedzą, gdzie jesteśmy. Gdy nie wrócimy, przyślą kogoś. – Człowieku, ale zanim to nastąpi, miną całe godziny! Nie wytrwamy tak długo! – To nasza jedyna szansa! Ruszaj się więc. Wdrapuj się na górę. – Pender zauważył, że otwór nad drzwiami
jest już pusty. Szczur zeskoczył i znalazł się teraz wśród gruzu. Niebawem pojawiły się dwa inne i również zniknęły z pola widzenia. – Są już w środku, Whittaker! Wspinaj się, na Boga, albo zostawię cię tutaj! Whittaker pobiegł po zbutwiałej podłodze, omijając wielką dziurę pośrodku, przeskakując nad gruzem, pozostawiając za sobą ślady krwi ściekającej ze zranionej dłoni. Zaczął się wspinać. Cegły rozkruszały się, gdy gorączkowo posuwał się do góry za pomocą rąk, stóp i kolan. Zniszczona ściana miała nieregularny kształt – w pewnych miejscach unosiła się stromo, a w innych łagodnie opadała. Pender czekał, aż jego współtowarzysz wdrapie się dostatecznie wysoko. Wiedział, że on sam nie może ruszyć zbyt wcześnie, gdyż miałby zablokowaną drogę. Jego decyzję przyśpieszyło pojawienie się trzech szczurów, które rozpierzchły się wśród gruzu w sąsiednim pomieszczeniu. „Teraz albo nigdy” – pomyślał. Odskoczył od barykady i pobiegł sprintem w kierunku ściany. Usłyszał za sobą dźwięk pękającego metalu i poczuł, że szczury całą masą przedostają się do środka. Przeskoczył nad ciemną dziurą w środku podłogi. Kiedy znalazł się po drugiej stronie, zbutwiałe deski pękły. Na szczęście impet poniósł go dalej, nie pozwalając mu spaść do piwnicy. Szybko podniósł się i znów zaczął biec, modląc się w duchu, żeby tylko nie upaść. Mutanty w sąsiednim pomieszczeniu zaczęły już pędzić w jego stronę, przeskakując zwinnie nad zwałami gruzu lub
omijając większe przeszkody. A z tyłu inne gryzonie wlewały się przez wciąż powiększany otwór w blaszanej zaporze. Przy zniszczonej ścianie z cegły znalazł się tuż przed pojawieniem się pierwszego szczura. Błyskawicznie wskoczył na najbliższy stopień i zaczął się wspinać, wyciągając jednocześnie luźne cegły i rzucając nimi na oślep w dół, by odstraszyć gryzonie. Przewodzący szczur chwycił go za plecy, zamierzając sięgnąć odsłoniętego karku. Pender odwrócił się, omal nie straciwszy równowagi, wziął szeroki zamach i walnął napastnika w bok. Mutant na szczęście nie trzymał się kombinezonu zbyt mocno i pod wpływem uderzenia stoczył się na dół. Pender nadal się wspinał. Gdy spojrzał w górę, zobaczył wykładowcę będącego już na wysokości pierwszego piętra. Siedział okrakiem na gładkim występie muru, trzymając nad głową sporą bryłę gruzu. Spotkali się wzrokiem. Przez krótką, straszliwą chwilę Pender miał wrażenie, że Whittaker mierzy w niego, między oczy. Pomyślał, że zazdrość o Jenny wyzwoliła w nim agresję. Obawy te okazały się, na szczęście, bezpodstawne. Whittaker wysunął ręce do przodu i ogromna bryła przeleciała nad głową szczurołapa, trafiając w grzbiet wspinającego się gryzonia. Po paru sekundach Pender znalazł się prawie u celu. Odwrócił się, by spojrzeć na nadciągającą hordę. Kopnął szczura, który przywarł zębami do buta. Bestia ześliznęła się, a następnie potoczyła w dół, pociągając za
sobą inną. Pender odetchnął z ulgą, gdy zauważył, że szczury tylko kolejno, jeden po drugim wdrapywały się po murze, a liczne strome partie utrudniały im wspinaczkę. Podłoga pod nimi zaroiła się od ciemnych ciał, wydawała się falować. Te gryzonie, które znajdowały się przy zawalonej ścianie, naprężały się, podskakiwały i spadały, gdy ich pazury nie znajdowały punktu zaczepienia. Ich przeraźliwie ostry pisk rozlegał się echem, przez co hałas stawał się jeszcze większy. Ze zgrozą Pender zauważył, że inne znalazły kolejną drogę do wnętrza budynku, w tylnej części, i niebawem gromadnie dołączyły do swych kompanów. Miał wrażenie, że w opuszczonych ruinach czują się jak u siebie. Nadzieją napawało go jedynie to, że pokoje w tym starym domu były kiedyś wysokie, gdyż z wysokością rosły szanse przetrwania. – Skąd one się wzięły, Pender?! – krzyknął Whittaker. – Powinny być martwe! – Wygląda na to, że nie wszystkie były w kanałach – odparł Pender, wymierzając szybkiego kopa prosto w wykrzywiające się nozdrza najbliższego szczura. – Wejdź na występ nieco wyżej. Powinniśmy się tam obaj pomieścić. Wykładowca westchnął ciężko i ruszył w górę, w kierunku narożnego fragmentu podłogi na pierwszym piętrze. Zanim się na nim usadowił, sprawdził, czy ta konstrukcja wytrzyma. Pender podążył za nim. – Czy to nie pęknie? – zapytał Whittaker i zatrzymał się.
– Myślę, że nie. Wydaje się dostatecznie mocny. Na niewielkim występie nie było dużo miejsca i aby się utrzymać, obaj mężczyźni przywarli do ściany, z której wystawał. – Dosięgnę stąd nogą każdego szczura, który spróbuje się nam dobrać do skóry – powiedział Pender. – Poza tym ostatni odcinek drogi jest stromy i niełatwo im będzie się tu dostać. Niejako na potwierdzenie tych słów cegły zaczęły się kruszyć i jeden z gryzoni runął z łomotem na dół. Przekręcił się, stanął ponownie na łapach, otrząsając się, jakby ten upadek ją ogłuszył. – Powinniśmy tu być bezpieczni – stwierdził Pender. – Jak długo? Co się z nami stanie, gdy zapadnie zmrok? – Do tego czasu wyślą pomoc z ośrodka. Nic nam nie będzie – odparł szczurołap, ale nie zabrzmiało to przekonująco. – A jak twoja ręka? – spytał, by zmienić temat. Whittaker odsunął zranioną rękę od ściany. Pender zmarszczył brwi, ujrzawszy głęboką ranę w nadgarstku. – Wciąż nie mogę poruszać dłonią. Boże, jak to boli! Pender bał się, że jego współtowarzysz może zemdleć z bólu. Upadek na podłogę, na której roiło się od szczurów, oznaczałby nieuchronną śmierć. – Staraj się mocno trzymać – powiedział, czując się bezsilny. – Wszyscy wiedzą, gdzie jesteśmy, więc wydostaną nas stąd.
Wolno obrócił się, oparł plecami o ścianę, dzięki czemu mógł lepiej zorientować się w sytuacji. – Ile ich tam jest, na dole, Pender? – spytał Whittaker, zaciskając z bólu zęby. – Może ze dwieście. Już więcej nie wchodzi do środka. To chyba wszystkie. – Wystarczająco dużo, by nas zabić, prawda? – Głos Whittakera zabrzmiał nieco histerycznie. – Zachowaj tylko spokój, a wszystko będzie dobrze. Nie mogą nas tu dopaść. Mylił się jednak. Niektóre gryzonie odłączyły się od reszty i zaczęły wspinać po innych fragmentach zniszczonych ścian. Pender obserwował to z przerażeniem, domyślając się ich zamiarów. Jeśli stworzeniom uda się znaleźć na wyższym piętrze, wówczas mogą ześliznąć się po ścianie, a wtedy koniec. Ze zdziwieniem zauważył, że jeden ze wspinających się szczurów ma białą bliznę, przecinającą spiczasty łeb. Czyżby to był ten sam szczur, którego widział dwa tygodnie temu wśród stada, jakie zaatakowało jego ekipę? Być może właśnie dlatego nadal żyły, że nie wróciły do kanałów, lecz ukryły się w lesie. – Vic – Pender starał się mówić spokojnym głosem. – One wspinają się po innych ścianach. – Zauważył, że wykładowca przestał się trząść i znieruchomiał. – Musisz się odwrócić. Trzeba je usunąć, zanim znajdą się nad nami. Spróbujmy cokolwiek wyrwać ze ściany i celujmy w nie.
– Czy nie możemy się wyżej wdrapać? – spytał Whittaker, zamykając oczy i przywierając twarzą do muru. – Nie. Zniszczona ściana, po której się wspięliśmy, jest aż do szczytu zbyt gładka. No dalej, odwróć się. Mamy tylko jedną szansę. Whittaker bezwolnie wykonał polecenie. Znów zaczął się trząść, gdy spojrzał na szczeciniaste cielska w dole i na pełzające po ścianach wokół. Część występu skrzypnęła i z krzykiem przywarł plecami do muru. Spadające kawałki podłogi podnieciły gryzonie. Ich pisk stał się jeszcze ostrzejszy. Pender wyciągnął cegłę i rzucił nią w stronę przewodzącego szczura z białą blizną, który cierpliwie wspinał się po przeciwnej, narożnej części tej samej ściany. Na szczęście pocisk dosięgnął celu, trafiając szczura w grzbiet. Zwierzę zachwiało się i spadło. Szybko jednak podniosło się i zniknęło gdzieś w mroku. Cisnął jeszcze kilkoma cegłami, podobnie jak i Whittaker, ale tylko dwie albo trzy ugodziły gryzonie. Jednocześnie musiał kopać podłużne łby, które pojawiały się na występie. – Niedobrze, Pender! Nie uda się nam ich powstrzymać! Nauczyciel miał rację. Gryzoni było zbyt dużo, a o nowe pociski – coraz trudniej. Wszystkie luźne cegły w zasięgu ręki zostały już wyjęte. – W porządku – odrzekł Pender. – Musimy się
wdrapać wyżej. – Ale mówiłeś, że to niemożliwe. Ściana jest zbyt gładka! – Musimy spróbować! Musimy wyżłobić wgłębienia. Cegły mogą być miękkie od wilgoci. Whittaker spojrzał na niego jak na szaleńca. – To niemożliwe! Nie wydrapiemy naszej drogi aż na sam szczyt! – A czy mamy jakieś inne, cholerne wyjście! Nie możemy tu zostać. Posłuchaj, pójdę pierwszy. Ty niewiele byś zdziałał ze swoją zranioną ręką. Staraj się trzymać blisko mnie. W miarę możliwości będę ci pomagał. Pender rozpoczął niebezpieczną wspinaczkę, wdrapując się ostrożnie po wystających kawałkach cegieł, sprawdzając każdy stopień w kruszącym się murze. Odetchnął z ulgą ujrzawszy, że Whittaker podąża jego śladem. Niebawem dotarł na najwyższy stopień, wyprostował się, przywierając rękami do ściany. Kopiąc w mur i starając się nie stracić równowagi, zrobił niewielkie wgłębienie. Potem rozpiął pas i zaczął wbijać metalową sprzączkę w ścianę. Zewnętrzna warstwa kruszyła się, ale głębiej był kamień i sytuacja stawała się znacznie trudniejsza. Istniała niewielka szansa, że plan się powiedzie. Gdyby udało mu się wydrążyć dostatecznie dużo otworów na nogi i ręce, wówczas... Nagle zobaczył, że nie mają jakichkolwiek szans. Na samej górze wewnętrznej ściany budynku pojawił się czarny kształt. Szczur wychylał łeb i spoglądał w dół,
poruszając nozdrzami na wszystkie strony. Zauważywszy swój łup, otworzył szeroko szczęki i zasyczał złowrogo, odsłaniając ogromne żółtawe siekacze. Wkrótce ukazały się inne mutanty, które jak oszalałe biegły wzdłuż ściany. Whittaker zacisnął mocno palce na kolanie. – Co się stało, Pender? Dlaczego się zatrzymałeś? Wykładowca zauważył na górze gryzonie. Krzyknął z przerażenia. Szczury pochyliły się nad krawędzią, wbiły potężne pazury w cegły i zaczęły spadać na głowy obu mężczyzn.
ROZDZIAŁ DZIEWIĘTNASTY Penderowi udało się zasłonić twarz przed pierwszym szczurem olbrzymem i odrzucić zwierzę, ale nagły ciężar zwalił go z nóg. Poleciał w dół, pociągając za sobą Whittakera. Kosmate bestie pomknęły za nimi. Penderowi wydawało się, że upłynęło bardzo dużo czasu, zanim nastąpił upadek. Miał wrażenie, że jego ciało spada w zwolnionym tempie. Muskuły naprężyły się z powodu uderzenia, ale prawie tego nie poczuł. Kłębiące się na dole gryzonie zamortyzowały upadek, lecz zbutwiałe deski w podłodze pękły z trzaskiem i przedłużyły go. Wpadli głowami do ciemnej piwnicy, a za nimi runęły piszczące szczury. Pender stracił dech w piersiach i wszystko zamazało się w wirze kurzu i czarnych cielsk. Zwierzęta lądowały na nim, smagały mu twarz pazurami i drapały w ręce, gdy próbował się zasłonić. Ale były tak samo zbyt oszołomione i wystraszone, by zaatakować. Miotały się na wszystkie strony w podziemnej komorze, charcząc na siebie i drapiąc się nawzajem. W panice próbowały się wspinać po ścianach, jakby chciały uciec z piwnicy. Pender starł z oczu pył i spojrzał w górę na ziejącą czeluść. Upadek spowodował zawalenie się przynajmniej połowy podłogi. – Pender! Odwrócił się i zobaczył Whittakera, czołgającego się
wśród gruzów. Żaden szczur go nie atakował, jego ruchami kierował paniczny strach. Pender chciał go zawołać, ale nie mógł złapać oddechu. Wydawał jedynie charczące dźwięki. Nauczyciel czołgał się dalej, próbując wydostać się spod szczurów, które nadal spadały do piwnicy ze strzępiastych krawędzi podłogi. Jeden z nich wylądował mu na plecach i przykucnął, wbijając się mocno pazurami. Ruchy Whittakera stały się jeszcze bardziej szaleńcze. Jego przeraźliwy krzyk rozdzierał powietrze, wypełniał piwnicę, zagłuszał ostry pisk gryzoni. Oszołomiony i przerażony pełznął do przodu, wciąż na kolanach i łokciach, w stronę mrocznej części, gdzie nie dochodziło słońce. Penderowi udało się oprzeć na łokciu i ponownie spróbował zawołać swego współtowarzysza, ale i tym razem okazało się to niemożliwe. Obrzydliwy, intensywny odór wypełniał mu nozdrza, utrudniając jeszcze bardziej oddychanie. Jeden ze spadających szczurów uderzył go w plecy, wskutek czego Pender zarył twarzą w odłamki cegieł i kamieni. Gwałtownym ruchem chwycił bestię i cisnął daleko. Całe szczęście, że nadal miał na rękach grube rękawice, gdyż w przeciwnym razie wpiłaby się zębami w przegub. Udało mu się zgiąć kolana i stanąć nad morzem szczeciniastej sierści. Dojrzał postać Whittakera, który teraz również stał, tyle że poza oświetloną częścią piwnicy. Czarne monstrum zniknęło z jego pleców. Inne biegały wokół. Nauczyciel zamarł z przerażenia. Zdawało się, że patrzy nieruchomym wzrokiem w jeden punkt, na
coś, co znajdowało się w rogu piwnicy. Nagle, jak na umówiony sygnał, wszelki ruch ustał. Tylko kurz nadal wirował w powietrzu, a z góry spadał drobny gruz. Przez ułamek sekundy Pender poczuł dziwne dzwonienie w uszach, ale mogła je wywołać nagła cisza. Spojrzał w dół na gryzonie i zobaczył, że wszystkie przykucnęły. Ich cielska drgały, ślepia lekko wytrzeszczone wpatrywały się w jeden punkt – podobnie jak Whittaker. Zauważył, że nastawiły uszu, jakby chciały wyłowić jakieś wysokie dźwięki. Coś białego zwróciło uwagę Pendera. Leżało w kurzu, tuż obok. Słońce przeświecało czaszkę. Promienie przechodziły przez dużą dziurę w potylicy i przez puste oczodoły. Penderowi zrobiło się nagle słabo i zachwiał się. Obok tej czaszki leżała druga. I jeszcze jedna. Kręciło mu się w głowie i rozpaczliwie starał się zapanować nad sobą, by nie upaść między gryzonie. Wokoło leżały też białe lśniące kości kończyn, ale przede wszystkim czaszki, niektóre rozkawałkowane, inne podobne do tej pierwszej, jaką zobaczył, z rozłupanymi potylicami. Zaczął powoli wycofywać się z oświetlonej części piwnicy, uważając, by nie nadepnąć na żadnego szczura. Bał się, że jeden niewłaściwy ruch mógłby znów wywołać istne piekło. Posuwał się w stronę ściany, która – jak przypuszczał – powinna stać gdzieś za nim. Miał nadzieję, że gdy tam dotrze, wówczas znajdzie drogę na górę. Chciał zawołać nauczyciela, lecz za bardzo się bał. Gdyby znalazł wyjście z piwnicy, to mógłby potem jak najszybciej wyprowadzić
przez nie Whittakera. Jakiś szczur zapiszczał głośno, gdy nastąpił mu na łapę. Zdrętwiał, ale zwierzę tylko nieznacznie zmieniło swoją pozycję i nadal skulone przywierało do ziemi. Żadne inne się nie poruszyło. Wkrótce trafił plecami w nierówną powierzchnię ściany i szybko powiódł wzrokiem z lewa na prawo. Schody, a właściwie resztki schodów, znajdowały się po prawej stronie. Jęknął w duchu, gdy zobaczył, że są u góry zablokowane deskami i gruzem. Rozejrzał się za innym wyjściem. Piwnica była o wiele większa, niż początkowo sądził, i raczej mroczna. Ciągnęła się aż do tylnej części budynku. Rozglądając się badawczo, zauważył poruszające się w ciemności zwierzęta o jasnej sierści – potężniejsze niż szczury wokół. Krzyk Whittakera sprawił, że Pender znów spojrzał na postać po drugiej stronie plamy światła. Nauczyciel przesuwał się do tyłu, wciąż patrząc w jeden i ten sam punkt. Jego ruchy były jakby automatyczne. Usta otwierały się i zamykały. Z gardła wydobywało się dziwne skomlenie. Znalazł się w części oświetlonej słońcem. Wtedy potknął się o szczura, który, podobnie jak inne bestie, trwał skulony w bezruchu. Zwierzę uciekło w popłochu. Whittaker odzyskał równowagę. Nagle krzyknął przeraźliwie; inny czarny stwór wybiegł z mroku i rzucił się na niego. Penderowi wydawał się olbrzymi, większy od pozostałych. Niebawem do ataku przyłączył się drugi,
równie wielki. Whittaker zwalił się na ziemię, trzymając pierwszą bestię w wyprostowanych rękach i waląc nogą w drugą. Jakimś cudem, tak jakby paniczny lęk wyzwolił w nim nowe siły, udało mu się chwycić pierwszego napastnika za łeb i wygiąć go tak, by złamać kark. Odrzucił zwijające się zwierzę i grzmotnął drugie, które przywarło mu teraz do uda i próbowało rozerwać kombinezon, by dostać się do brzucha. Z mroku wybiegł jeszcze jeden podobny szczur i skoczył na odsłoniętą twarz Whittakera. Był to jakby sygnał: wszystkie gryzonie w piwnicy rzuciły się na walczącego człowieka. Pender mógł tylko z przerażeniem obserwować, jak zwierzęta rozrywają, wręcz pochłaniają ciało Whittakera. Krzyk nauczyciela przechodził w coraz cichszy charkot – zdławiony krwią, przytłumiony oblegającymi go cielskami. Pender chciał już pospieszyć nauczycielowi na ratunek. Wiedział, że oznaczałoby to również jego śmierć, ale nie mógł już dłużej stać obok i przyglądać się straszliwym mękom. Nagle potężna czerwona struga wytrysnęła spod falującej ciemnej masy. Szczury, podniecone świeżym zapachem krwi, wpadły znów w szał. Zaczęły włazić jedne na drugie, drapać siebie pazurami i gryźć nawzajem, by tylko dostać się do ciała człowieka. Wtedy stała się rzecz niewiarygodna. Ze stosu zaczęła podnosić się postać brocząca krwią, tak okaleczona, że prawie niepodobna do człowieka. Twarz Whittakera była rozszarpana, czerwona, tylko oczy
świeciły białkami. Zęby miał zupełnie obnażone, umazane krwią, nie zasłonięte ani ustami, ani brodą, rozwarte szeroko w niemym krzyku. Czerwony płyn wylatywał mu z gardła i rozbryzgiwał się na grzbietach uczepionych zwierząt. Kombinezon wisiał na nim w strzępach. Siekacze gryzoni wbijały się w klatkę piersiową i ramiona. Jeden z trójki większych szczurów olbrzymów skoczył nagle do góry i chwycił zębami za gardło doprowadzonego do obłędu człowieka. Ciało przechyliło się do tyłu i upadło niczym kamienny posąg. Pender zamknął oczy, gdy leżąca postać raz jeszcze została pokryta przez chmarę szczurów. Kiedy je ponownie otworzył, dojrzał jedynie wykrzywioną rękę bez palców, wystającą spod czarnych cielsk. Ścięgna w łokciu zostały rozszarpane. Pender poczuł, że robi mu się coraz bardziej niedobrze. Nagle pochylił się i zwymiotował. Gdy przecierał oczy i próbował się wyprostować, przyciskając plecami do ściany, stało się coś dziwnego. Większe szczury charcząc, sycząc i rozcapierzając ostre pazury, odpędzały teraz inne czarne mutanty od zwłok. Mniejsze gryzonie wydawały się przestraszone, a przecież z łatwością, dzięki miażdżącej przewadze liczebnej, mogłyby się z nimi rozprawić. Jednak cofały się. Wiele z nich pozostawiało głębokie pręgi na skórze człowieka. Jeden, śmielszy od pozostałych, skoczył do przodu i wpił się zębami w okaleczone ciało Whittakera. Większy szczur natychmiast rzucił się na niego i chwycił za szyję.
Nierozważne stworzenie zapiszczało i padło martwe. Miało rozerwaną tchawicę. Ogromny szczur odrzucił swoją ofiarę i odwrócił się ku pozostałym. Odsunęły się teraz w popłochu. Głowy miały nisko spuszczone, ich wypięte zady drżały. Wtedy pojawiły się ogromne, opasłe bestie. Szurając ciężko łapami, przesuwały się w stronę światła. Pender znów poczuł mdłości. To co zobaczył, nie mieściło mu się w głowie. Nie wierzył własnym oczom. Stworzenia były jak z koszmaru – zdeformowane monstra, potwory z piekieł. Nie miały prawie sierści, zaledwie po kilka białych kłaków sterczało na ich tłustych szaroróżowych cielskach. Tylko podłużne łby i grube, łuskowate ogony świadczyły o tym, że pochodziły od gryzoni, ale na tym kończyło się wszelkie podobieństwo. Olbrzymie cielska zdawały się tak ciężkie, że łapy z trudem je utrzymywały. Skórę pokrywała sieć niebieskich tętniących żyłek. Niektóre były garbate – ich kręgosłupy wykrzywiały się do góry, tworząc wzniesienia, które gwałtownie opadały w kierunku zadów. Inne miały długie, zawinięte kły i zdeformowane siekacze. U dwóch lub trzech widać było wykrzywione kończyny z poskręcanymi pazurami, zwisające bezwładnie z różnych części ciała. Pender nagle zrozumiał, czym one są i dlaczego żyją w tej ciemnej piwnicy. Była to skrajna odmiana mutantów. Ich szczurze cielska uległy genetycznej deformacji. Należały do tej samej odmiany, o jakiej mówił
Stephen Howard – to potomkowie owego stwora, który został zniszczony w domu nad kanałem! Te monstra rządziły liczniejszymi mutantami o czarnej sierści, wykorzystywały je jako myśliwych. A tutaj znajdowała się ich kryjówka. Tutaj właśnie ukrywały przed światem swe obleśne, zniekształcone cielska. To, co pewnego dnia zobaczył z oddali przy ruinach budynku i co obaj z Denisonem uznali za świnię, było w istocie jednym z tych stworów! Budynku nie sprawdzano, ponieważ zakładano, że widziane z pewnej odległości zwierzęta – to świnie. Zostałyby przecież pożarte przez czarne szczury, gdyby te kręciły się w pobliżu! Jednak już wtedy świnie nie żyły – zabite wcześniej stanowiły źródło pożywienia. Chłód opóźniał proces rozkładu ciał zwierząt. Jak to się wszystko zaczęło? Dlaczego żyjące w kanałach czarne szczury, tak długo zadowalające się byle czym, polujące jedynie na małe zwierzęta i przynoszące swoim panom w piwnicy padlinę, zapragnęły nagle ciepłej krwi, świeżego mięsa? Czyżby narastała w nich tak silna żądza, że ostatecznie przezwyciężyły wrodzoną ostrożność i dokonały najpierw rzezi świń, by w końcu zaatakować swojego śmiertelnego wroga – człowieka? A może rozzuchwaliła je wciąż zwiększająca się liczebność? Pytania same cisnęły się na usta. Złowroga cisza znów zaczęła docierać do niego. Ponownie dojrzał ciemne, trzęsące się cielska, pokrywające niemal całą podłogę w piwnicy. Większe
bestie – różowawe mutanty – obiegły zwłoki. Z pokiereszowanego ciała wydzielały się jeszcze pęcherzyki krwi, chorobliwie ciężki zapach wypełniał powietrze. Z ciemnego miejsca, od którego Whittaker odsunął się zaledwie kilka minut temu, dochodziły odgłosy szurania. Po chwili wyłoniła się z mroku bestia. Dwa ślepia drgały w świetle, a dwa inne – w drugiej głowie – były pokryte bielmem. Pender poczuł, że uginają się pod nim kolana. Zaczął osuwać się po nierównej ścianie, więc mocno złapał za wystające cegły. Stwór wlókł się do przodu. Oba nosy wykrzywiały się na wszystkie strony, a łby kiwały. Z jednego pyska zwisały długie i zagięte kły, wychodzące z górnej szczęki, wskutek czego pozostawał stale otwarty. W drugiej szczęce widoczne były normalne siekacze. Z obu gardeł wydobywał się osobliwy charkot. Wyczuwał w powietrzu świeży zapach krwi. Wydawał się nim rozkoszować. Pozostałe mutanty odsunęły się, pozwalając mu dociągnąć opasłe cielsko do martwego człowieka. Zatrzymał się, gdy dotarł do celu. Jeden z łbów zawisł nad zwłokami i potwór zaczął je obwąchiwać coraz szybciej, w narastającym podnieceniu. Jeden z większych czarnych szczurów, skulony nisko, tak jakby chciał okazać należyty szacunek swemu panu, podpełznął do przodu. Od tego, co się wydarzyło później, Penderowi znów wszystko zawirowało przed oczami. Czarny szczur olbrzym gwałtownie obrócił się,
otworzył szeroko szczęki i wbił zęby w sam czubek głowy nieżyjącego człowieka. Okropny chrzęst łamanych kości odbił się echem od ścian piwnicy, a zaraz potem rozległy się podobne dźwięki. Pender miał wrażenie, że za chwilę runie w ciemną, bezdenną otchłań. Szczur w końcu odrzucił łeb do tyłu, a wtedy dwugłowy potwór przysunął się jeszcze bliżej. Pysk bez kłów zanurzył w świeżej ranie i raptownie cofnął, wyszarpnąwszy zębami galaretowaną szarą masę. Z opróżnionej czaszki ściekała czerwonawa ciecz. Monstrum upuściło swoją zdobycz na ziemię i wtedy oba łby jednocześnie rzuciły się na mózg, rozrywając go na kawałki i pożerając. Pender nie wytrzymał już dłużej. Zsunął się bezwładnie na podłogę. Wiedział, że on będzie następny w kolejności.
ROZDZIAŁ DWUDZIESTY Pender spojrzał w górę, rozpaczliwie szukając możliwości ucieczki. Potem szybko rozejrzał się, nie zważając na okropne odgłosy cmoktania, które dochodziły ze środkowej części piwnicy. W ciemności, po prawej stronie, dostrzegł jakiś kwadratowy przedmiot, pokryty ciemnoczerwoną rdzą. Już wcześniej go zauważył, ale wtedy rozglądał się za schodami i nie przyjrzał mu się dokładniej. Wyglądało to na resztki dużego zbiornika na wodę lub coś w tym rodzaju. Teraz jednak nie miało to znaczenia. Gdyby udało się go przesunąć, wówczas mógłby posłużyć za platformę do wydostania się na parter. Problem polegał na tym, jak to zrobić, by nie rozdrażnić szczurów? Czy było to w ogóle możliwe? Inne, straszliwe opasłe mutanty pełzały teraz po zwłokach, tłoczyły się przy nich i obżerały, podczas gdy przywódca pochylał się nad swoim szczególnym łupem. Mniejsze, ciemne gryzonie znów stawały się coraz bardziej podniecone. Ich żądza ludzkiej krwi nadal była nie zaspokojona. Przesunęły się trochę do przodu, ale dwa większe szczury zacharczały groźnie i naprężyły się. Pender uświadomił sobie, że prawdopodobnie są one strażnikami panującego mutanta, podobnie jak był nim ten, którego zabił Whittaker. Zaatakowały go, gdyż nieświadomie zbliżył się do ich przywódcy. Jeden z czarnych szczurów wyskoczył nagle do przodu i przedarł
się przez szaroróżowe cielska do zwłok ludzkich. Inny dołączył do niego. Strażnicy dopadli je, chwycili pazurami za grzbiety i odciągnęli. Ale wtedy kolejny czarny szczur rzucił się na jednego z nich i wbił mu zęby w kark. Stało się to tak niespodziewanie, że Pender z trudem zorientował się w sytuacji. Rozpoczęła się zaciekła walka. Mutant z dwiema głowami obrócił swoje opasłe cielsko w stronę napastników i zasyczał. Ale bitwa rozgorzała już na dobre. Szczury szarpały się z taką furią, że wkrótce znalazły się w dalszej części piwnicy – tam gdzie nie dochodziło światło. Po chwili usłyszał przeraźliwy pisk, po którym zaległa martwa cisza. Wkrótce z ciemności wyłonił się zwycięzca. Miał zakrwawione szczęki, zdartą sierść i podrapane ciało. Pender dostrzegł znajomą bliznę, przebiegającą wzdłuż spiczastego łba. W piwnicy znów zawrzało. Czarne szczury otoczyły zwłoki ludzkie, po czym rzuciły się na szaroróżowe mutanty, zwaliły je, przykryły sobą ich opasłe cielska. Jeden ze szczurów strażników podskoczył wysoko, a trzy mniejsze błyskawicznie przywarły do niego, wbijając się śmiertelnie zębami w jego ciało. Opasłe zwierzęta były bezbronne wobec tak zaciekłego ataku. Przygniecione ciężarem napastników z trudem mogły się ruszać, kwiliły jak dzieci. Gryzonie rozszarpywały ich słabowite ciała, z których buchała krew. Czarny szczur z blizną przecisnął się przez gęstą masę zwierząt ku przywódcy, który, jak dotąd, pozostawał
nie tknięty. Inne szczury nadal bały się zbliżyć. Dwa łby kiwały się w podnieceniu. Czarny szczur skoczył w stronę głowy ze ślepymi oczami i chwycił głęboko zębami za gardło. Mutant zapiszczał z bólu. I strachu. Pozostałe szczury również rzuciły się na pozbawione sierści cielsko, które kurczyło się jak przekłuty balon. Pender pojął, że bestia powoli opada na ziemię. Z rozerwanych tętnic trysnęła krew. Żałosny pisk nasilił się, łeb nagle osunął się na bok. Czarny szczur niemal przegryzł całą szyję. Druga głowa próbowała się naprężyć i odsunąć, ale nie mogła uchronić się od ataku, ponieważ nie pozwalała na to reszta ciała, leżąca bezwładnie na ziemi. Czarny szczur wyszarpał oko, potem zajął się gardłem. Pender nie współczuł bestii, kwilącej w agonii. Nie naruszone oko zachodziło mgłą, gdy szczur z blizną rozrywał gardło, łeb zaczął drżeć, by w końcu opaść na ziemię. Monstrum zginęło, ponieważ nie miało siły się bronić – zginęło z powodu własnej otyłości, niezdolne już dłużej panować nad mniejszymi, lecz sprawniejszymi osobnikami. Żądza krwi popchnęła szczury do zdrady. Dotąd służyły swemu przywódcy – przynosiły mu pożywienie, chroniły jego kryjówkę. Teraz, kiedy poczuły się zwycięzcami, narastające pragnienie nie mogło już zostać stłumione. Obróciły się przeciwko niemu, z niepohamowanym gniewem rozszarpywały opasłe ciało. Podłoga wyglądała jak ciemna bulgocząca lawa, gdy szczury pożerały stwory, które – chociaż wywodziły się z
tej samej odmiany mutantów – jednak przeobraziły się w dziwaczne monstra. Pender wiedział, że musi działać natychmiast, gdyż w przeciwnym razie nie będzie miał jakichkolwiek szans na przeżycie. Zebrał więc wszystkie siły i podniósł się. Przez chwilę stał, opierając się plecami o ścianę. Potem, możliwie jak najciszej, zaczął posuwać się cal po calu wzdłuż muru. Znalazłszy się naprzeciw kwadratowego zbiornika po raz pierwszy odetchnął. Na razie wszystko szło dobrze. Gryzonie ignorowały go, zbyt pochłonięte własnym zajęciem. Odszedł od ściany, uważając, by nie potknąć się o kawałki gruzu. Starał się nie oddychać zbyt głośno, by nie przypomnieć gryzoniom o swojej obecności. Zbiornik był wielkości zwykłej skrzyni. Pomodlił się w duchu: żeby tylko był dostatecznie wysoki i umożliwił mu chwycenie się krawędzi zawalonego sufitu. Spróbował, czy zbiornik da się przesunąć, ale w ogóle się nie ruszył. O Boże, a jeśli jest na stałe przytwierdzony do podłogi?! Raz jeszcze pchnął, tym razem mocniej i zacisnął zęby, gdy rozległ się nagły zgrzyt. Pender przykucnął za metalowym zbiornikiem, wstrzymał oddech i czekał, aż nadbiegną gryzonie. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło. Odgłosy mlaskania, cmoktania i piski nie ustawały. Wstał i ponownie zaczął pchać. Rozlegało się teraz ciężkie dudnienie, ale tym razem Pender już się nie zatrzymywał, uznawszy, że szybkość działania jest w tej chwili jedynym jego sprzymierzeńcem. Wreszcie zbiornik stanął dokładnie pod
krawędzią otworu. Pender nie chciał już go pchać dalej w obawie, żeby nie znalazł się zbyt blisko szczurów. Spojrzał w górę i zobaczył szkielet budynku, wznoszący się ku błękitnemu niebu. Poczuł się jak skazaniec, któremu po raz ostatni dane było zobaczyć świat. Wgramolił się na prowizoryczną platformę i znieruchomiał: metalowa powierzchnia wygięła się i rozległ się gwałtowny huk. Na szczęście nie pękła, więc stanął na palcach, wyprężył ciało, starając się czegoś uchwycić – ostatniej deski ratunku. Udało mu się dosięgnąć pękniętej belki i wtedy podskoczył, używając jej jako dźwigni. Drugą rękę przerzucił nad otworem, zahaczając łokciem o zbutwiałe deski. Naprężając mięśnie i machając w powietrzu nogami, zaczął się podnosić. Po chwili podłoga jednak nie wytrzymała. Runął na metalową powierzchnię i stoczył się na ziemię, a za nim poleciały deski i gruzy. Wylądował na grzbietach gryzoni, które zaskoczone natychmiast rozpierzchły się na wszystkie strony. Nie oglądając się na rany Pender poderwał się na równe nogi i ruszył pędem w kierunku schodów, wiedziony tylko instynktem. Fakt, że były zablokowane, nie miał teraz żadnego znaczenia. Najważniejsze, że prowadziły na górę, tylko to się w tej chwili liczyło. Poczuł, że coś leci na niego z tyłu i szybko schylił się. Szczur przemknął mu nad głową. Zrobił gwałtowny unik, wskutek czego stracił równowagę i zwalił się na ziemię. Wrzasnął, gdy poczuł,
że kosmate bestie pokrywają go, próbują rozedrzeć pazurami kombinezon. Ostre zęby smagnęły go z wściekłością po twarzy, a gdy odwracał głowę, poczuł, że duży płat skóry na policzku został oderwany. Zakrył twarz rękawicą. Walnął w łeb diabelsko spoglądającego szczura, gdy ten odsłaniał już zęby. Szczur uciekł, ale natychmiast zastąpił go inny. Zdławiony krzyk wydobył mu się z gardła, gdy na czole poczuł pierwsze ukąszenia. Rozpaczliwie próbował się odwrócić, by uchronić twarz i oczy. Ale bestie były zbyt ciężkie, przywierały do niego zbyt mocno. Jakikolwiek ruch był prawie niemożliwy. Z całych sił zgiął łokcie, zasłaniając możliwie największą część twarzy. Cały czas starał się poruszać gwałtownie ciałem, aby szczury nie mogły go schwycić w śmiertelny uścisk. Wgryzały się w niego, powodując straszliwy ból. Wydawało mu się, że jest cały nakłuwany. Materiał ochronny zaczął się rozrywać. Pender wiedział, że wkrótce będzie po wszystkim. Zaledwie sekundy bólu, a potem nicość. Zaczynał już tracić zmysły. Miał wrażenie, że wirując leci w przepastną, ciemną otchłań. Oczy zaczynały mu się zamykać, ale nadal widział błękit nieba i nie chciał tracić tego widoku. Nie chciał rozstawać się ze światem w górze. Rozpaczliwie zapragnął wydostać się z piekła na dole. Powieki miał już prawie zamknięte, gdy usłyszał potworny hałas. Nagle zaczęła mu wracać świadomość. Oczy otworzyły się gwałtownie, jakby pod wpływem
elektrowstrząsów. Niebo zostało zasłonięte przez coś ogromnego i ciemnego. Ogłuszający huk powinien uzmysłowić mu, co się dzieje, ale wciąż był zbyt oszołomiony. Nie czuł już jednak ciężaru, jaki go przygniatał. Hałas wywołał panikę wśród gryzoni; ukryły się w najodleglejszych zakamarkach piwnicy. Piasek i' kurz z impetem wirowały wewnątrz spalonego dworu, tworząc trąbę powietrzną. Pender zakrztusił się pyłem. Gwałtowny atak kaszlu pobudził go, nagle usiadł i pochylił się do przodu, by zaczerpnąć powietrza. Przetarł oczy rękawicami, które miał wciąż na dłoniach. Zdezorientowane szczury nie zwracały teraz uwagi na jego obecność. Ciemny obiekt wydawał się wypełniać cały otwór na górze – niemal zupełnie zasłaniał niebo. Pender miał wrażenie, że spogląda na brzuch olbrzymiej ważki. Głowa pękała mu od furkotu śmigieł. W przebłysku świadomości zrozumiał, że to helikopter krąży nad zawalonym dachem. Wydawało się, że może go dotknąć ręką. Gdy próbował wstać, krzyknął z bólu. Jeszcze raz przetarł oczy. W końcu udało mu się podnieść. Wśród wirujących kłębów dostrzegł czarną bestię, obserwującą go uważnie, gotową w każdej chwili do skoku. Zaczął biec, zapominając o bólu, nie zważając na rany. Potknął się i runął na ziemię, wystraszając szczury, które się przyczaiły przy schodach. Poderwał się jednak i wskoczył na pierwszy stopień. Dysząc ciężko, dowlókł się na górę. Zwierzęta zaczęły podpełzać ku niemu – znów
poczuły, że wróg zakradł się w ich szeregi. Kopiąc z furią napastników, odparł atak, lecz po chwili wróciły. Poczuł ból w stopach. Wiedział, że wkrótce wszystkie mogą go dopaść. Jak szalony wyciągał więc kawałki gruzu i szarpał za złamane deski. Blokada nagle ustąpiła. Zasłonił głowę i ruszył do góry, nie bacząc na pył i spadające odłamki murów. W końcu wgramolił się na parter. Wyłonił się niczym straszliwy, zakrwawiony potwór z czeluści piekielnych. Najpierw czołgał się na trzęsących kolanach i łokciach, wreszcie podźwignął na nogi i chwiejąc, ruszył przez spalony dwór. Od gwałtownego wiru powietrza i silnego hałasu ściany zaczęły się kruszyć. Pender szedł dalej, nie zwracając uwagi na lecące kawałki muru. Myślał tylko o jednym: żeby wydostać się z tego piekła. Nie miał pojęcia, czy załoga helikoptera wie o jego obecności. Nie zastanawiał się jednak nad tym; za wszelką cenę chciał znaleźć się na zewnątrz. Dotarł do pomieszczenia, w którym obaj z Whittakerem znaleźli się najpierw, gdy próbowali uciec przed gryzoniami. Dobrnął do wygiętej blaszanej osłony. Wgramolił się do otworu. Zerknął do tyłu, by sprawdzić, czy nie jest ścigany. Omal nie krzyknął z rozpaczy, widząc biegnącego przez rumowisko wielkiego czarnego szczura. Mógł on wydostać się przez odblokowane wyjście lub – co wydawało się bardziej prawdopodobne – własną drogą. Zwierzęta z całą pewnością miały jakąś swoją szczelinę w murze, której Pender nie mógł zobaczyć w mroku.
Przecisnął się przez otwór i wyskoczył na cudownie świeże powietrze, po czym sturlał się z gruzowiska. Natychmiast podniósł się i zaczął biec. Nogi ciążyły mu, ale nie przewracał się. Daleko w polu dojrzał ciemnozieloną furgonetkę, jadącą w jego kierunku. W pewnym momencie ugrzęzła jednak na najbardziej błotnistym odcinku drogi. Spod kół bryzgało błoto, gdy kierowca próbował ruszyć z miejsca. Pender bez tchu biegł w stronę samochodu, wykrzesując z siebie ostatnie resztki sił. Obejrzał się: szczury prześlizgiwały się przez otwór w oknie, zbiegały po nasypie z gruzu, pędziły za nim. Był zupełnie wyczerpany. Gdy z nadludzkim wysiłkiem wydostawał się z budynku, organizm wydzielił nadmiar adrenaliny. Teraz był już zbyt słaby i wiedział, że nie uda mu się uciec – furgonetka była za daleko. Chciało mu się wyć z bezsilnej rozpaczy. Nogi zaczynały odmawiać posłuszeństwa i wkrótce opadł bezwładnie na ziemię. Gwałtowny podmuch powietrza i turkot śmigieł gazeli ocucił Pendera. Spojrzał w górę i zobaczył helikopter, krążący nisko nad ścigającymi go bestiami, które najpierw przypadły do ziemi, a w chwilę później natychmiast się rozpierzchły. Grad kul z pokładowego karabinu maszynowego runął na ziemię. Z trafionych zwierząt trysnęły fontanny krwi. Pender odetchnął z ulgą, wstał i ruszył do przodu na słaniających się nogach. Furgonetka wydostała się z błota i mknęła ku niemu. Znowu jednak osunął się z
wyczerpania na ziemię. – Luke! – usłyszał krzyk Jenny. Podniósł wzrok na samochód, który z piskiem opon zahamował tuż przed nim. Drzwi rozchyliły się raptownie. Jenny podbiegła do niego. Oplotła go ramionami i zaczęła podnosić, błagając, żeby się ruszył. Ciągnęła go do furgonetki, a głos drżał jej ze wzruszenia, łzy spływały po policzkach. Prawie nie przypominał istoty ludzkiej. Twarz i resztę ciała pokrywały krew i błoto. Kombinezon był cały w strzępach. Gdy jechała z zawrotną szybkością w stronę leżącej postaci, nie była pewna, czy to Whittaker, czy Pender. Rozpoznała go dopiero wtedy, gdy zahamowała. – Luke, musisz się ruszać, proszę cię! – krzyknęła. Pender ostatkiem sił dobrnął do pojazdu. Jenny pomogła mu wejść do środka. Zatrzasnąwszy za nim drzwi, pospieszyła do kierownicy. Wiedziała bowiem, że kilka szczurów pędzi z szybkością błyskawicy w jej stronę. Zamknęła drzwi w chwili, gdy pierwsza z bestii skoczyła na samochód. Szczur odbił się od metalu i runął na ziemię. Zwierzęta rozbiegły się na obie strony furgonetki. Nadal jednak rzucały się na nią, gdyż słychać było przytłumione odgłosy. – Och, Luke, Luke, co one z tobą zrobiły? – jęknęła Jenny, ujmując jego rozszarpaną twarz w dłonie. – Są tam w budynku... – mówił z trudem, gdyż brakowało mu tchu – w piwnicy. To ich... kryjówka. To tam... tam właśnie... były przez cały czas.
Nagle Jenny krzyknęła. Szczur rozbił przednią szybę i usadowił się na wyszczerbionym szkle. Jego łeb znajdował się nie dalej niż dwa cale od twarzy Pendera. Natychmiast – jakimś nadludzkim wysiłkiem – grzmotnął pięścią w bestię, trafiając ją dokładnie między ślepia. Szczur znalazł się z powrotem na ziemi. – Wydostańmy się stąd, Jenny! – wrzasnął jak oszalały. Furgonetka zawarczała i szarpnęła do przodu, rozgniatając kilka szczurów. Pendera zarzuciło na drzwi. Uderzył się głową w okno. W tym momencie zauważył wielkiego czarnego szczura z dziwną blizną, przyczajonego w błocie. Zwierzę rozwarło szeroko szczęki, odsłaniając długie żółte zęby. Jego ślepia patrzyły na Pendera. Stracił go z oczu, gdy samochód zawrócił i szybko ruszył do przodu. Po chwili w miejscu, w którym było najwięcej błota, wpadł w poślizg, ale nie stracił już szybkości. Penderowi udało się odwrócić głowę. Helikopter nadal krążył nisko, rozpryskując swój śmiercionośny spray. Szczury, które ocalały, pierzchały do budynku. – Teraz żołnierze muszą je dopaść! – krzyknął do Jenny. – Teraz albo nigdy! Inaczej uciekną do lasu! – Zrobią to, Luke! Spójrz przed siebie! Pender popatrzył przez rozbitą szybę. Prąd powietrza wywoływał piekący ból twarzy. Uśmiechnął się gorzko, widząc, jak konwój pojazdów wojskowych pędzi z maksymalną szybkością drogą biegnącą w dół od
stróżówek. – Jak...? – spojrzał na Jenny. – Denison natrafił w rezerwacie na pożarte jelenie. Powiadomił ośrodek. Byłam wtedy w centralce. Ostrożnie, lecz szybko skierowała samochód w otwartą bramę przy końcu pola i niemal w ostatniej chwili ominęła audi. – Wiedziałam, że ty i Vic jesteście tutaj, więc przyjechałam po was. Luke, nie mogłam czekać, aż wojsko przygotuje się do wyjazdu. Przeczuwałam, że właśnie tutaj coś się dzieje. – Jesteś cudowna, Jenny – powiedział Pender, spoglądając z uwielbieniem na jej profil. – Kiedy wyjeżdżałam, skierowali helikopter tam, gdzie byliście poprzednio. Luke, tak się cieszę, że od razu tu przyjechałam. Chciał dotknąć jej ramienia, ale ciągle mu się to nie udawało gdyż albo furgonetka zbyt mocno podskakiwała na wybojach, albo jego ręka za bardzo się trzęsła. Samochód gwałtownie zahamował i Pendera rzuciło teraz do przodu. Gdyby Jenny instynktownie nie chwyciła go za ramię, uderzyłby głową w rozbitą szybę. Miał już zamiar zapytać ją, dlaczego zahamowała tak nagle, gdy drzwi po jej stronie otworzyły się. Kapitan Mather spojrzał na Jenny z niepokojem w oczach. – Dobry Boże! – zawołał spostrzegłszy Pendera. Szczurołap nachylił się nad kolanami Jenny. Jego twarz przypominała czerwoną, zabrudzoną i rozszarpaną
maskę. Płat skóry zwisał z policzka. – Musi pan zniszczyć budynek, Mather – powiedział nagląco. – Tam jest... – ostatnie stado szczurów. W piwnicy. Znalazły się w pułapce. – Luke – przerwała Jenny. – Gdzie jest Vic? Czy on nadal jest w budynku? Westchnął ciężko. – On tam jest – odrzekł po chwili. – Ale nie żyje. Nie miał żadnych szans. – Ile szczurów może jeszcze żyć? – spytał Mather. – Nie wiem, może ze dwieście. – Zniżył głos. – Tam jest mutant, to znaczy – to, co z niego zostało. Stworzenie, jakiego szukaliśmy w kanałach. Mather otworzył usta. – A więc tu było ich schronienie – stwierdził. – Tak. – Pender skinął głową. – To była ich kryjówka. W kanałach ukrywała się tylko większa ich liczba. Musi pan działać szybko, Mather. Niech pan je teraz wykończy! Oficer bez słowa się odwrócił i po paru sekundach cały konwój posuwał się już w stronę budynku. Jenny włączyła pierwszy bieg. – Muszę zawieźć cię do szpitala – oznajmiła. – Jesteś ciężko ranny, Luke. Wyciągnął rękę. Tym razem udało mu się dotknąć Jenny. Zacisnął palce na dłoni, którą trzymała drążek skrzyni biegów. Po chwili lekko ją cofnął, by wyłączyć bieg.
– Jeszcze nie – powiedział. – Najpierw muszę zobaczyć, jak niszczą budynek. Chcę zaczekać, aż zostanie zrównany z ziemią. Dopiero wtedy cała sprawa się dla mnie zakończy. Potem już koniec ze szczurami, Jenny. Koniec z nienawiścią. Tylko my dwoje. Uśmiechnęła się przez łzy. Delikatnie dotknęła palcami jego twarzy i przetarła mu oczy. W milczeniu powoli skinęła głową. Obserwowali skorpiony walące w stary, spalony dwór, aż w końcu mury runęły z ciężkim, a jednocześnie niemal tryumfalnym hukiem. Pociski z moździerzy spadały na zawalony budynek tak długo, aż zamienił się w górę drobnego gruzu. W tym czasie żołnierze, uzbrojeni w miotacze ognia i karabiny maszynowe, stali w bezpiecznej odległości, gotowi zniszczyć każde żyjące stworzenie, które by próbowało uniknąć zagłady. Ale żadne nie próbowało. Żadne nie mogło. Kiedy umilkły działa, a dym uleciał z wiatrem i opadł pył, wokół zapanował błogi spokój. Silnik zielonej furgonetki znów zawarczał i samochód ruszył wolno wyboistą drogą, wiodącą przez sosnowy las do głównej bramy. Poderwał się lekki wiatr. Pender spoglądał przez otwarte okno do tyłu – na stos pogrzebowy gryzoni. Miał wrażenie, że wszystkie drzewa wydały z siebie ciche westchnienie ulgi.
EPILOG Z ciemnego nieba lunął deszcz. Drzewa pokryły się ciężką, błyszczącą powłoką wody. Mężczyzna w niebieskim dresie przykucnął w krzakach. Drżąc z zimna obserwował betonową drogę, która okalała tę część obszaru leśnego. Dawno już nie był w lesie – od czasu, gdy wpadł do dołu i natrafił na szczątki ciał ludzkich. Poinformowano, że las jest już naprawdę oczyszczony i że nie grozi jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Niewielu jednak w to wierzyło i chciało ryzykować. Tę część, w której teraz przebywał, trudno by nazwać lasem. Nie miała nic wspólnego z rezerwatem Epping, choć przylegała do niego. Cztery mile przed nim rozpoczynały się przedmieścia miasta. Betonowa nawierzchnia stanowiła granicę zielonej strefy. A mimo to raz po raz spoglądał nerwowo przez ramię w ciemność. Czuł zbyt dużą potrzebę, by mógł się jej dłużej oprzeć. Jego matka – Boże, jak bardzo pragnął rzucić tę krowę szczurom na pożarcie – przez ostatni tydzień tylko gderała i gderała bez wytchnienia. A wszystko tylko dlatego, że nie poszedł do szkoły. Nie wiedziała, że kiedy narastała w nim żądza, mógł się wtedy nieświadomie zdemaskować. Po dzisiejszym wieczorze będzie już czuł się dobrze. Przynajmniej przez jakiś czas. Strużka deszczu spłynęła mu po czole i nosie, tworząc zwisającą kroplę. Naprężył się, słysząc odgłos
kroków. Z ciemności obserwowały go cztery pary małych, skośnych ślepiów. Szczeciniasta ciemna sierść zwierząt była teraz gładka od deszczu, wyglądały na wychudzone i wyczerpane, jakby już od dawna głodowały. Spiczaste nosy wykrzywiały się na wszystkie strony, wyczuwając łup. Jedno ze stworzeń podczołgało się w stronę ukrytego człowieka, odsłoniło siekacze i naprężyło zad. Ale inne szybko zagrodziło mu drogę i zmusiło do odwrotu. Odgłos zbliżających się kroków wzmagał się. Szczury zniknęły w ciemnościach, wymykając się po cichu. Nie zapuściły się jednak głęboko w las, którego się teraz bały i którego nienawidziły. Teren wznosił się i gryzonie pełzły w trawie, przywierając mocno do ziemi, wykorzystując każdy cal osłony. Czołgały się i przyczajały, gdyż tylko w ten sposób mogły przetrwać. Jeden prowadził, a trzy pozostałe trzymały się w pobliżu – uzależnione od niego, niewolniczo mu posłuszne. W końcu znalazły się na szczycie wzgórza. Zwierzęta oślepił blask milionów kolorowych światełek, migoczących cztery mile przed nimi. Przywódca wpatrywał się w ten widok. Iskierki światła odbijały się w jego ślepiach, krople deszczu spływały po szramie wzdłuż łba. Czarny szczur otworzył pysk i z gardła wydobył mu się syczący dźwięk. Ruszył na dół, w stronę świateł, z powrotem do miasta. Inne podążyły za nim.
OD AUTORA Miejsca, w których rozgrywa się akcja tej powieści, istnieją naprawdę: Ośrodek Ochrony Przyrody, posiadłość Warren, policyjny obóz szkoleniowy, ruchoma osada, mały kościół w High Beach. Seymour Hall – to fikcyjna nazwa spalonego dworu, który, opustoszały, stoi gdzieś w pobliżu serca lasu. W jego stajniach żyją świnie, hodowane na polu. Droga i pole wokół budynku zostały przez nie zamienione w grzęzawisko. Naprzeciw dworu, w oddali, rośnie idealnie okrągły zagajnik. Wszystkie postacie są wytworami mojej własnej wyobraźni, ale zawody i funkcje, jakie wykonują – nie. Moja pierwsza powieść „Szczury” zasiała kilka lat temu pewien niepokój. Uznałem więc, że mądrze będzie podkreślić, że chociaż prawdą jest, iż szczury coraz bardziej uodporniają się na wafarin, to istnieje wiele innych, stale wprowadzanych i skutecznych środków gryzoniobójczych, takich jak: difenacoum, calciferal, brodifacoum i bromadiolone. Zatem upłynie jeszcze trochę czasu, zanim wciąż rosnąca populacja szczurów w Zjednoczonym Królestwie osiągnie poziom krytyczny. W każdym razie nie w tym roku. James Herbert, 1979