RICHARD HERMAN HONOR I SŁUŻBA Prolog 1942 Lotnisko RAF Church Fenton, Wielka Brytania Przez drzwi kasyna oficerskiego wpadł przemoczony deszczem sierż...
17 downloads
26 Views
3MB Size
RICHARD
HERMAN HONOR I SŁUŻBA
Prolog
1942 Lotnisko RAF Church Fenton, Wielka Brytania Przez drzwi kasyna oficerskiego wpadł przemoczony deszczem sierżant. Dostrzegł mężczyznę, którego szukał, i szybko przeszedł przez pomieszczenie. - Panie poruczniku - odezwał się do młodego oficera RAF-u. - Mete orolog mówi, że deszcz słabnie i wkrótce będziecie mogli startować. Niech pan znajdzie porucznika Pontowskiego. Dwudziestosześcioletni nawigator Andrew Ruffum w odpowiedzi spojrzał z wystudiowaną obojętnością na dwukrotnie starszego od siebie sierżanta. Ruffum, który nie tak dawno był jeszcze studentem uniwersytetu, starał się dodawać sobie powagi. Właśnie w tym celu nieustannie ściskał w zębach dużą fajkę, sądząc, iż w połączeniu z mundurem Królewskich Sił Powietrznych wywołuje odpowiednie wrażenie. Wstał i poszedł poszukać pilota swojego samolotu. Inny nawigator pokazał na drzwi sali, gdzie lotnicy trzymali wyposażenie. - Jankesie! - zawołał Andrew. - Jesteś tam? - Tutaj! - odparł głos z kąta, w którym paliło się światło. Ruffum przeszedł pomiędzy spadochronami, kurtkami lotniczymi, butami, hełmami i innymi przedmiotami potrzebnymi podczas nocnych lotów myśliwcem ponad Morzem Północnym. Na składanym krześle siedział Matthew Zachary Pon-towski. Wyciągnął przed siebie nogi. Ponad nim świeciła lampa stołowa. - Co czytasz? - zainteresował się Andrew. Pilot uśmiechnął się i podniósł oprawiony w skórę tom. - Historię waszego Towarzystwa Przeciw Niewolnictwu - odpowiedział. - Znalazłem to w antykwariacie w York. - William Wilberforce - stwierdził Ruffum. - Niezbyt ciekawe, szcze gólnie w dzisiejszych czasach.
- Coś ty, nie miałem pojęcia, że było aż tak źle - odpowiedział smukły Amerykanin. - Wiesz, że ładowali tych ludzi na statki nagich, jak zwierzęta? Mężczyzn i kobiety razem. - To musiało być podniecające. - To było okropne! Nawigator spoważniał. - Przepraszam, że przeszkadzam ci w zdobywaniu wiedzy o ludzkiej nie woli, Zack - powiedział - ale meteo mówi, że pogoda się poprawia. Czas na nas. Zack Pontowski zamknął książkę i wstał. Dwaj lotnicy zebrali swój ekwipunek i wyszli na dwór. - Cześć, Sokole. Tu Czerwony Jeden. Masz coś dla nas? - Pontowski wleciał właśnie w przydzielony obszar patrolowania nad Morzem Północnym. Każdy rozmówca słyszał od razu jego wyraźny amerykański akcent rodem z Kalifornii. - Przykro mi, Czerwony Jeden - odparł kontroler z ziemi, zupełnie inaczej brzmiącym brytyjskim. - W tej chwili - nic. Zack powrócił wobec tego do walki z tablicą przyrządów umożliwiających nocne loty. Zastanawiał się, które ze wskaźników beaufightera kłamią, Prawdopodobnie sztuczny horyzont - pomyślał pilot. Zawsze pierwszy siada. Amerykanin sprawdził po raz kolejny wskazania prędkościomierza, wy-sokościomierza, wariometru, zakrętomierza, chyłomierza poprzecznego i wskaźnika kierunku. Dlaczego nie mogą nazywać wskaźnika kierunku normalnie, busolą żyroskopową? - dziwił się. Pontowskiego nieodmiennie zdumiewało i bawiło nazewnictwo i zwyczaje Królewskich Sił Powietrznych. Skup się na nawigacji! - zbeształ się. Zbyt wiele trudności musiałeś pokonać, żeby trafić na ochotnika na tę wojnę. - Ustal kurs jeden-trzy-pięć stopni - rzucił przez interkom Ruffum. - Dobra - odparł Zack, wykonując zakręt. Po chwili rozpoczęli pierwszy tej nocy przelot nad rejonem patrolowania. Był to w ogóle ich pierwszy nocny patrol nad Morzem Północnym. Pilot wyjrzał na zewnątrz kabiny, zdziwiony, że jest tak jasno. Zobaczył, że samolot sunie po czubkach chmur przykrywających morze. Pontowski pociągnął za drążek sterowy i wzniósł się o kilka metrów. Zobaczył w jasnym świetle księżyca niewyraźnie zarysowany horyzont i od razu poczuł się lepiej. Przyrządy pokładowe wcale nie kłamały. Pilot postarał się uspokoić nerwy. - Pięknie tu, ponad chmurami - odezwał się cicho Ruffum, spoglądając z kopułki znajdującej się w połowie odległości pomiędzy kabiną pilota a ogonem samolotu. Andrew Ruffum, zwany najczęściej Ruffym, latał z Zackiem od czasu Cranfield. Cranfield to miejscowość, w której znajduje się jednostka szko-
lenia operacyjnego. Tam obaj lotnicy nauczyli się latać dwusilnikowym beu-fighterem. Dokuczano Ruffy'emu, że przydzielono go do samolotu razem z jankesem. Jednak nie przejmował się tym i blisko zaprzyjaźnił z Pontowskim. W powietrzu stanowili świetnie dobraną parę, a jeden był lepszy od drugiego. Zack pilotował wprost wyśmienicie; wydawało mu się, że prowadzenie przypominającego trochę czołg beaufightera, maszyny o tępym dziobie, przychodzi mu z naturalną łatwością. Ruffy z kolei doskonale radził sobie z kłopotliwym w obsłudze radarem mark IV, natychmiast trafnie reagował na jego humory. Dwaj uczniowie szybko prześcignęli umiejętnościami swoich instruktorów. RAF tym razem - a rzadko się to zdarzało - dokonał rozsądnego przydziału personalnego i Pontowski z Ruffumem dalej stanowili załogę, latając w Dwudziestym Piątym Dywizjonie. Dywizjon stacjonował na lotnisku w Church Fenton - piętnaście kilometrów na południe od starego miasta York. - Czas zawrócić - stwierdził Ruffy. Pilot wykonał skręt w lewo, oddalając myśliwiec od wybrzeża, i skierował go ku północy. Wyprowadziwszy maszynę z manewru, skontrolował jeszcze raz wszystkie przyrządy i znowu wyjrzał za kabinę. Ponad chmurami, w świetle księżyca rozciągał się wspaniały widok. Podobny widok Zack oglądał podczas nocnego lotu w czerwcu poprzedniego roku. Wtedy właśnie zdecydował, że tocząca się w Europie wojna to jego wojna. Hitlerowski blitzkrieg przetoczył się przez Zachodnią Europę, trwała Bitwa o Anglię, a poprzedniego dnia Niemcy zaatakowały właśnie Związek Radziecki. Pontowski poinformował o swojej decyzji instruktora. W odpowiedzi podano mu numer telefonu i nazwisko niejakiego Ernesta W. Bellwaya. „Jeśli pilot chce wstąpić do RAF-u, powinien zadzwonić do Bellwaya" - stwierdził instruktor. Na początku wszystko wydawało się bardzo łatwe. Kiedy Ernest W. Bell-way dowiedział się, że młody ochotnik ma już licencję pilota, natychmiast przysłano Zackowi pieniądze na bilet kolejowy w jedną stronę do Ottawy stolicy Kanady. Jednak sprawy zaczęły się komplikować już w Chicago, gdzie Pontowski i jego dwóch towarzyszy - pilotów musieli się przesiąść. Czekało na nich FBI z rozkazami przestrzegania amerykańskiej Ustawy o Neutralności. Dwaj nowi koledzy Zacka zostali aresztowani w momencie, kiedy on akurat kupował bilety. Zobaczył zamieszanie, zdołał się wymknąć i wsiąść do pociągu do Ottawy. Tam czekał na niego samochód, który zawiózł go do kapitana brytyjskiego lotnictwa. Ten posłał go do Halifax. W końcu, sześć tygodni później, Pontowski wyruszył na pokładzie statku „Duchess of Richmond" do Wielkiej Brytanii. Znalazłszy się po drugiej stronie oceanu, po kolejnym okresie oczekiwania, młody Amerykanin został przydzielony do Jednostki Szkolenia Operacyjnego, którą utworzono dla szybkiej oceny możliwości nowych pilotów i przygotowania ich do służby w Królewskich Siłach Powietrznych. Sprawy
przybrały zły obrót, kiedy silnik dwupłatowca avro tutor, na którym szkolono Pontowskiego, zgasł nagle podczas lotu i w żaden sposób nie chciał uruchomić się na nowo. Zack musiał awaryjnie lądować, bez silnika, na świeżo zaoranym polu. Doszło do wypadku, zginął instruktor, a prowadzący samolot Pontowski doznał skomplikowanego złamania prawej nogi. Minęło kilka miesięcy zanim znowu był w stanie latać. Wtedy RAF posłał go na długi kurs pilotażu, podczas którego Zack musiał cierpliwie znosić niepotrzebne ponowne szkolenie. W końcu przydzielono go do jednostki szkolenia operacyjnego w Cranfield, gdzie poznał Ruffy'ego. - Uwaga, Czerwony Jeden, tu Sokół! - odezwał się podekscytowany teraz głos brytyjskiego kontrolera. Pontowski potwierdził, że słyszy. - Mam dla ciebie klienta, kurs jeden-osiem-zero. Pojedyncza maszyna. - Zack skręcił na południe i dodał gazu. - Masz coś na budziku? - spytał Ruffy'ego, mając nadzieję, że może radar już zdołał wykryć nieprzyjaciela. - Na razie nic - poinformował Andrew. Pontowski wiedział, że kontroler z ziemi będzie prowadził ich aż do momentu, kiedy znajdą się w odległości siedmiu kilometrów od celu. Wtedy ich radar już z pewnością powinien widzieć wroga. W tej chwili prędkościomierz wahał się wokół trzystu siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Pilot zrobił w myśli poprawkę związaną z wysokością i panującą na zewnątrz temperaturą i wyliczył, że ich rzeczywista prędkość względem powietrza wynosi jakieś czterysta pięćdziesiąt kilometrów na godzinę - czyli siedem i pół na minutę. Prawdopodobnie posuwali się mniej więcej o sto kilometrów na godzinę szybciej niż „klient" - jak nazywano wówczas w RAF-ie nieprzyjacielskie samoloty, wymiennie ze słowem „bandyta". Z wyliczeń wynikało, że Ruffum nieprędko cokolwiek zobaczy na ekranie. Matthew odbezpieczył już jednak uzbrojenie maszyny - sześć karabinów maszynowych browning kalibru 0,303 cala, umieszczonych w skrzydłach, oraz cztery działka 20 mm firmy Hispano, zawieszonych u spodu przedniej części kadłuba. Pilot wybrał karabiny maszynowe i nacisnął na moment umieszczony na drążku sterowym spust, żeby sprawdzić, czy karabiny działają. Beaufighter miał olbrzymią siłę rażenia, oczywiście pod warunkiem, że udało mu się złapać jakiegoś przeciwnika. Nie podniecaj się - ostrzegł się w myśli Zack. To może być fałszywy alarm. Omiótł wzrokiem horyzont w nadziei, że może zobaczy jakiś punkcik, cień, cokolwiek, co wskaże mu nieprzyjaciela. To by było coś - pomyślał - starcie podczas pierwszego patrolu! Mówili, że nie jest o nie tak łatwo. W sektorze, który patrolowali, od kilku tygodni nic się nie działo i znudzone załogi na próżno wyglądały wroga. Oficer wywiadu dywizjonu pogarszał jeszcze ich humory, nieustannie informując o walkach powietrznych to-
czących się bardziej na południe, gdzie nocne patrole ciągle napotykały heinkle i junkersy. - Czerwony, tu Sokół - odezwał się znowu kontroler. - Wasz klient znajduje się na wprost w odległości trzydziestu kilometrów, posuwa się na południe. - Wygląda na to, że siedzimy mu na ogonie! - skomentował Ruffy. Zack sprawdził kontrolki silników. Wszystko było w porządku. Oba duże, czternastocylindrowe silniki hercules XI o mocy tysiąca pięciuset dziewięćdziesięciu koni mechanicznych każdy pracowały równiutko. Gwiazdowe silniki suwakowe myśliwca były zadziwiająco ciche. - Czerwony Jeden, tu Sokół - mówił tymczasem człowiek z ziemi -bandyta skręca w tej chwili na wschód i zniża lot. Kurs jeden-trzy-pięć. -Sokół wskazywał kurs, jaki należało obrać, aby przeciąć tor nieprzyjaciela. - Mam nadzieję, że nie zejdzie zbyt nisko - wyraził obawę Ruffy. Poniżej tysiąca pięciuset metrów nie sposób było zobaczyć cel na radarze, ponieważ cały ekran pokrywały zakłócenia pochodzące od morza. - Jeśli ten sukinsyn nie zmieni znowu kursu, dopadniemy go za cztery minuty -poinformował o wynikach swoich wyliczeń. Zack spojrzał na zegarek. Żałował, że zegar pokładowy nie ma drugiej, nastawianej wskazówki minutowej, żeby można było w każdej chwili szybko stwierdzić, ile czasu upłynęło od danego momentu. Postanowił porozmawiać o tym z mechanikiem; wiedział, że Andrew go poprze. Tymczasem przed samolotem, w dole widać było krawędź powłoki chmur. Wkrótce niebo stało się całkowicie przejrzyste i gdyby nie panująca ciemność, można by obserwować powierzchnię morza. - Czerwony Jeden, bandyta skręca na południe - poinformował tymczasem Sokół. - Daj jeden-osiem-zero - poradził Ruffy. Znowu mieli ścigać nieprzyjacielski samolot. - Czerwony Jeden, kurs jeden-osiem-zero - polecił kontroler, reagując wolniej niż nawigator. - Czerwony Jeden, bandyta znikł mi z ekranu, zszedł zbyt nisko - powiedział człowiek z ziemi. - Zachowaj obecny kurs. - Sukinsyn wykorzystał przerwę w chmurach - skomentował przez inter-kom Pontowski. - Zniżył się tuż nad powierzchnię wody i ucieka do domu. -Nagle zobaczył na horyzoncie jakieś światełko. - Ty, Ruffy, weź no lornetkę i zobacz, co to za światło na dziesiątej. - Odczekał, aż nawigator obróci fotel ku przodowi samolotu i ustawi ostrość w lornetce, którą miał zawsze przy sobie. - Trudno powiedzieć - odezwał się Ruffum. - Może to ogień. Czekaj... Wygląda na to, że się powiększa. Tak... teraz jest o wiele większy. To bez wątpienia pożar na powierzchni wody.
Zack przekazał informację Sokołowi. - Czerwony Jeden - odparł kontroler - dowództwo Powietrzno-Mor-skiej melduje, że mają w tym rejonie kuter ratunkowy. Pontowski potwierdził odebranie przekazu. Brytyjskie lotnictwo posiadało własną flotyllę szybkich kutrów, zwaną Powietrzno-Morską Służbą Ratunkową. Patrolowały one wody wokół Wielkiej Brytanii i wyławiały zestrzelonych lotników. Skoro w rejonie, gdzie Matthew dostrzegł ogień, znajdował się jeden z kutrów, mogło to oznaczać, że jego załoga ma kłopoty. - Sprawdzę, co tam się dzieje - oznajmił pilot przez interkom, po czym przekazał swojądecyzję także kontroli naziemnej. Następnie zmniejszył obroty silników, zanurkował i podążył wprost ku pełgającemu światełku. Zniżywszy się na wysokość stu pięćdziesięciu metrów, Zack zaczął krążyć wokół żywo płonącego ognia. Nie zbliżał się bardziej, tylko rozpoznawał sytuację. Zobaczył palący się kuter i unoszące się na wodzie tratwy ratunkowe. Ocenił, że kuter ma około siedemnastu - osiemnastu metrów długości -czyli tyle, ile jednostki Powietrzno-Morskiej Służby Ratunkowej. Tymczasem bezpośrednio przed samolotem przeleciały błyskające z dołu smugowe pociski. Pontowski szarpnął za drążek sterowy i wykonał ciasny zakręt, unikając wrogiego działka. - Na czwartej, na powierzchni - drugi kuter! - zawołał Ruffy. Pilot dostrzegł kątem oka ciemny kształt na wodzie, z którego wystrzelono pociski. Kształt stał się wyraźniejszy, kiedy Zack okrążył go, tak że kuter znalazł się pomiędzy nim a księżycem. - To chyba E-Boot - skwitował, wznosząc się na dziewięćset metrów. E-Bootami Niemcy nazywali swoje kutry torpedowe. - Sokole, tu Czerwony Jeden - nadał -jesteśmy w kontakcie z czymś, co wygląda na E-Boota, oraz z drugim, mniejszym kutrem, który płonie. - Czerwony Jeden, przypominam ci o bandycie - odparł na to kontroler. Nagle Pontowskiemu przyszło coś do głowy. Nie tracąc czasu na myślenie, pociągnął gwałtownie za drążek sterowy, dał pełen gaz i szarpnął orczykiem w prawo, a potem w lewo. - Co jest?! - rzucił zaskoczony Ruffy, który poleciał na burtę. Wtedy obaj zobaczyli przesuwający się pod nimi po niebie ciemny kształt. - Junkers 88! - zawołał Zack, ciężko oddychając. - Nocny myśliwiec. Gdzie on się teraz podział?! - Widzę go! - odparł nawigator. - Jest na twojej trzeciej. Nisko. Pontowski wykonał zwrot i zniżył lot. Zobaczył niemiecki samolot, który zdążył już zawrócić i teraz wznosił się naprzeciw niego. Matthew szarpnął maszynę nieco w prawo, po czym nacisnął spust. Śmignęła krótka seria smugowych pocisków, po czym beaufighter przeleciał pod junkersem. Zack chybił. Uniósł dziób maszyny i zaczął zawracać.
- Sokole, pomóż nam - nadał przez radio. Chciał wiedzieć, gdzie znalazł się przeciwnik. - Bandyta jest na północ od was - poinformował natychmiast kontroler. Pontowski skręcił więc na północ i ciągle się wznosił. - Mam go na radarze - oznajmił Ruffum zadziwiająco spokojnym tonem. Sześć kilometrów od nas, trochę w lewo i wysoko. - Mamy kontakt - nadał przez radio Zack. W tym momencie wlecieli w chmurę. - O rany, chmury! -jęknął. - W porządku, Niemiec nie wykonuje żadnych manewrów - uspokoił go Andrew. - Daj pięć stopni w lewo; zbliżamy się do niego. - Zack skorygował kurs i sterował przepustnicą. Odległość pomiędzy wrogimi maszynami powoli malała. Jesteśmy kilometr od niego - poinformował nawigator. Nagle zrobiło się dużo jaśniej - beaufighter wyleciał z chmur, przelatując przez ich górną krawędź. Junkers widniał z przodu i w górze. Amerykański pilot zbliżał się do niego. Niemiec znalazł się w podświetlonym kółku wyposażonego w reflektor celownika. Tym razem Pontowski wybrał działka. Musnął spust, ale powstrzymał się przed oddaniem serii, chcąc podejść jeszcze bliżej. Nagle junkers szarpnął się w prawo i zanurkował. Jego załoga nie dała się zaskoczyć. Zack wykonał odpowiedni manewr, znowu skierowując dziób ku nieprzyjacielowi. Nurkował za nim, wlatując ponownie w chmury. Teraz oba samoloty śmigały w dół pod kątem sześćdziesięciu stopni, zanurzone w nieprzeniknionym całunie. - Jest przed nami, odległość dwieście metrów - podał Ruffy. - Znikł już w zakłóceniach. Przepraszam. Silniki zaczęły wyć, a kadłub trząść się, podczas gdy prędkość nurkowania przekroczyła pięćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Pilot skupił się na przyrządach pokładowych. - Dawaj, dawaj... - zachęcał maszynę, mając nadzieję, że sztuczny ho ryzont nie przestanie działać prawidłowo. Matthew spocił się od wysiłku sterowania dziesięciotonowym myśliwcem. W końcu, po raz drugi tej nocy, poczuł wewnętrzne ostrzeżenie, które zmusiło go tym razem do pociągnięcia za drążek sterowy i zredukowania obrotów. Niepokój stał się jeszcze gwałtownieszy, w związku z czym Pontowski pociągnął drążek jeszcze mocniej, zakręcił kołkiem regulującym wyważenie samolotu, tak aby dziób szybciej się uniósł. Powoli unosił się wyżej niż ogon. Łoskot wiatru ucichł. Beaufighter przestał opadać, wyleciawszy akurat z chmur. Znalazł się dwieście metrów ponad pofalowaną powierzchnią Morza Północnego. Nagle minął ich z gwizdem junkers, spadając jak pocisk. -Co jest! -krzyknął ze zdumieniem Zack. Niemiec roztrzaskał się o wodę. Wyprzedziliśmy go w chmurach! - Pontowski dodał gazu i okrążył
tonący wrak. Zapadło milczenie. Matthew poczuł dziwne uczucie w żołądku i nagłe zmęczenie od szarpania się ze sterami beaufightera. Nagle zdał sobie sprawę z tego, że on i Ruffum żyją tylko dlatego, że zadziałał jakiś szósty zmysł, który ostrzegł go w samą porę - i to dwukrotnie! Zack jeszcze nigdy czegoś podobnego nie doświadczył. Gdy zastanawiał się nad tym, przyszła mu do głowy inna myśl. - Czy mamy zestrzelenie? - zapytał bardziej siebie niż Andrew, - Wygląda na to, że załatwił go sir Isaac - odparł nawigator. - Słucham?! - zdziwił się Pontowski. - Sir Isaac Newton. Siła ciążenia. Zack powrócił do swoich czynności, skręcając na południe, ku miejscu, gdzie znajdowały się kutry. Leciał nisko nad wodą, żeby nie znaleźć się ponownie w chmurach. Po jakimś czasie chmury skończyły się, a na wodzie pojawiła się poświata ognia. - Widzę go - poinformował pilot. Kiedy się zbliżył, był w stanie wyod rębnić także ciemną sylwetkę E-Boota, tkwiącego nieruchomo na wodzie. Niemcy wypuścili serię w stronę nadlatującego samolotu. Zack wykonał łuk, aby pozostać poza zasięgiem pocisków. - Co tam się dzieje...? - zastanowił się na głos. - Widzę przez lornetkę - oznajmił Ruffy. - Szwaby wyławiają rozbitków. Pontowski zastanowił się, czy nie zaatakować hitlerowskiej jednostki przy pomocy działek. Jednak spowoduje to, że Niemcy odpłyną od ognia, żeby się ratować, a unoszący się w lodowatej wodzie Anglicy będą pozostawieni własnemu losowi. - Jak myślisz? Jak długo ci ludzie mogą wytrzymać w wodzie? - spytał nawigatora. - W grudniu? Krótko - odparł Ruffy. Rozważał to samo co pilot. - Może zrzuć to na barki Sokoła - zaproponował. - Niech on podejmie decyzję. -Zack zgodził się i wzniósł maszynę ponad E-Boota, cały czas pozostając poza zasięgiem jego działek. Pilot nawiązał łączność z kontrolerem, podczas gdy kuter zaczął się poruszać. Z ziemi zapytano, czy Pontowski jest pewien, że obserwowana jednostka pływająca to torpedowy E-Boot. Zack przyznał, że ze względu na panującą ciemność nie mógł stwierdzić tego bez wątpienia. Sokół skierował dwójkę lotników z powrotem w przydzielony rejon patrolowania i powiedział, że przekaże meldunek o kutrze dowództwom Obrony Wybrzeża oraz Powietrzno-Morskiej Służby Ratunkowej. - To mógł być jeden z naszych, chłopie - ocenił kontroler. - Czy myślisz, że może spotkaliśmy Młodego Ernsta? - zagadnął po chwili towarzysza Ruffy. W wywiadzie brytyjskim bardzo sławny był niemiecki dwudziestoczteroletni kapitan E-Boota Ernst Hoffman; nazwano go Młodym Ernstem. Hoffman cieszył się niemal legendarną reputacją- zata-
piał w pobliżu wybrzeży Anglii napotkane cele, jeden po drugim; a przy tym zawsze zachowywał się fair. Nagle Pontowski ułożył sobie w głowie kawałki układanki. . - Wiesz co, Ruffy? - powiedział. - Zakładam się o piwo, że ten junkers współpracował z E-Bootem. - Latał jako jego osłona lotnicza? - Możliwe. Albo wyszukiwał cele. Szkopy mogły wymyślić nową taktykę. Zack postanowił zameldować o swoich przeczuciach podczas zdawania raportu z lotu. Godzinę później Sokół polecił lotnikom wracać do bazy i Pontowski skierował beaufightera ku Church Fenton. CZAS TERAŹNIEJSZY Morze Andamańskie, pomiędzy Indiami a Malezją Głowa młodej kobiety wysunęła się spod daszku kabiny. Dziewczyna wyjrzała na zewnątrz i zamrugała, żeby oprzytomnieć. Nic się nie zmieniło od poprzedniego dnia - powierzchnia wody była gładka jak lustro, a żagle zwisały bezwładnie w nieruchomym, wyjątkowo czystym porannym powietrzu. Dziewczyna poczuła frustrację - nie chciała zgodzić się na nieznośny bezruch, brak zdarzeń, zatrzymanie się otaczającego ją świata. Kopnęła długą nogą nieruchome koło sterowe dwudziestometrowego jachtu, na którym się znajdowała. Jedynym skutkiem tego posunięcia był ostry ból w kostce. Wyluzuj się - poradziła sobie w duchu Heather Courtłand, pocierając obolałą stopę. Znajdujesz się na unieruchomionym przez ciszę jachcie na Morzu Andamańskim, około trzystu kilometrów na północ od czegośtam. Rozejrzała się ze złudną nadzieją, że może zdoła dostrzec na wschodzie wybrzeże Malezji czy też Tajlandii. Nie masz sposobu, żeby zmienić tę sytuację - rozważała. Po co ja się w ogóle wybrałam w ten rejs?! -jęknęła w myśli. Znowu poczuła, że odpływa od rzeczywistości. Przesunęła ponownie spojrzeniem po linii horyzontu, zastanawiając się, jak też daleko sięga jej wzrok. Szukała w dali oznak zbliżającego się wiatru. Nie znalazła ich. Nagle zobaczyła na horyzoncie jakieś zaciemnienie czy smugę. Zignorowała je jednak, uznając, że to pewnie jeden z frachtowców pływających pomiędzy Singapurem a Kalkutą, a może supertankowiec zmierzający ku Cieśninie Malakka i dalej, ku Japonii? Rozleniwiona, nie sięgnęła po lornetkę zwisającą ze znajdującej się w pobliżu koła sterowego podstawy kompasu. To był błąd. W ciemnym wejściu do kabiny pojawiły się zmierzwione jasne włosy Troya Spencera. Mężczyzna zawahał się i potykając się, wspiął się po trapie.
Światło słoneczne skąpało jego głowę. Znalazłszy się na pokładzie złapał majtki kostiumu kąpielowego Heather i wyrzucił je za burtę. Dziewczyna patrzyła bez komentarza na pływającą przez chwilę część ubioru, która wkrótce zatonęła. Dwoje młodych ludzi pasowało do siebie - oboje byli nadzy, chudzi, niebieskoocy i mieli sięgające do ramion jasne włosy. Nawet pojedyncze diamentowe kolczyki w przebitych sutkach każdego z nich były identyczne. Zostały zakupione na słynnej Rodeo Drive w Beverly Hills i kosztowały ponad cztery tysiące dolarów. Tylko tatuaże, które nosili, różniły się. Chłopak miał na ramieniu wyrazistą pajęczynę, dziewczyna - małego, zwiniętego węża, umieszczonego w niewidocznym miejscu - dopóki nie zechciała go pokazać. Tatuaż ten był swoistym hołdem dla jej ojca - podobnie jak wiele innych rzeczy. Oboje rozumieli, dlaczego Heather je robi. - Ciągle cię kręci, mała? - zagadnął Troy. - Co ty - zagderała Courtland. - Muszę sobie strzelić następnego macha. Przynieś mi towar. Spencer stęknął i zniknął na trapie. Dziewczyna uderzyła otwartą dłonią w otaczający kabinę tekowy pokład, czekając niecierpliwie. Przeciągnęła paznokciami po błyszczącym, wypolerowanym szlachetnym drewnie, nie przejmując się tym, że pozostawia ślad na pięknym slupie należącym do ich znajomych - Ricky'ego Martela i Nikki Anderson. Była to druga para na jachcie. Slup był wspaniałym dziełem sztuki szkutniczej. Błyszczał elegancko polakierowanym drewnem i wypolerowanymi mosiężnymi elementami wyposażenia. Kabina była bardzo komfortowa, a sprzęt łączności i nawigacyjny - ultranowoczesny. Tylko dzięki pracy zawsze czujnej zawodowej załogi, którą stanowili Mark Livingston oraz jego żona, nazywana DC, jacht znajdował się wciąż w nieskazitelnym stanie i panował na nim porządek. Heather nie była pewna, czy slup należy do Ricky'ego, czy też do Nikki; wątpiła zresztą, czy sami to wiedzą i czy robi im to różnicę. Ricky Martel i Nikki Anderson zrobili małą fortunę, odnosząc sukces ze swoim zespołem heavymeta-lowym Trująca Świnia, w czym znacząco pomógł im hit zatytułowany „Wetknij suce aż zgłupieje". Jednak pieniądze nie przynosiły specjalnej odmiany w ich życiu, ponieważ oboje pochodzili z bogatych rodzin. Heather żałowała teraz, że pozwoliła Troyowi, Ricky'emu i Nikki namówić się na lot do Mombasy, w Kenii, gdzie wszyscy wsiedli na jacht, którym Mark i DC przypłynęli z Cannes. Troy obiecał jednak dziewczynie niewyczerpane zapasy dobrej kokainy i to wystarczyło. Po znalezieniu się w Mombasie Ricky i Troy zakupili od jakiegoś człowieka, którego polecono Troyowi, kilogram kokainy, po czym popłynęli do Karaczi, do Pakistanu. Tam Ricky wytargował pół kilograma dobrze oczyszczonej heroiny od pewnego bardzo bogatego fana Trującej Świni, w chwili jego słabości. Ten zapas narkotyku także znalazł się na pokładzie jachtu. Slup opłynął Przylądek
Comorin, czyli południowy cypel Indii, i zawinął do Madrasu. Hinduscy przedstawiciele władz okazali się jednak mniej tolerancyjni wobec bogatych Amerykanów niż ich poprzednicy i tylko hojna łapówka wręczona odpowiedniej osobie pozwoliła przybyszom ujść cało, z nietkniętym towarem. Jednak zamiast zawracać, turyści postanowili popłynąć na południowy Pacyfik i skonsumować swoje olbrzymie zapasy narkotyków w jakiejś oddzielonej od reszty świata idyllicznej, błękitnej lagunie. W tej chwili stali jednak pośród ciszy na Morzu Andamańskim, pomiędzy Indiami a Malezją. - No chodź, Troy! - ponagliła dziewczyna, niecierpliwiąc się przedłu żającym się oczekiwaniem. Stłumiła jednak irytację i zaczęła się zastana wiać, co robić, żeby Troy Spencer bardziej spełniał jej oczekiwania. Na uczyła się tego od ojca. - Kochany, stary ojo! - wymamrotała na głos, wyobrażając sobie senatora Williama Douglasa Courtlanda w chwili najwięk szego gniewu. Nie chciała doświadczyć owego gniewu nigdy więcej. Na uczyła się także dyskrecji. Ojciec nauczył Heather tego po raz pierwszy, kiedy miała jedenaście lat, i później, kiedy była w średniej szkole. Wyjaśnił córce bardzo dobitnie, że dyskrecja jest podstawową cechą umożliwiającą przeżycie, zwłaszcza w politycznej dżungli, w której żył. Buntując się i próbując uwolnić się od jego wpływu, Heather usiłowała robić to, na co miała tylko ochotę. Ojciec w bardzo łagodny sposób, ale nieustępliwie starał się wpoić jej przestrzeganie wyznaczonych przez niego zasad. Niestety, młoda Courtland popełniła błąd, uporczywie postępując inaczej, niż chciał ojciec. Wtedy spotkała się nieoczekiwanie z dotkliwą odpowiedzią z jego strony. Niemal z dnia na dzień jej życie rozpieszczonej, bogatej dziewczyny zaczęło należeć do przeszłości. Im bardziej się buntowała, tym więcej rzeczy znikało. Znalazła się nagle w zwykłej szkole w Colorado, gdzie nagradzano za przestrzeganie reguł, a niesforne zachowania wiązały się z przykrymi konsekwencjami. W wyniku tego Heather Courtland szybko nauczyła się, jak opłaca się zachowywać, żeby uzyskać to, na co ma się ochotę. W ten sposób zdobyła już potrzebne jej wykształcenie. Tymczasem z kabiny dobiegły ją krzyki, po czym rozległo się donośne wołanie Livingstona: - Heather, chodź no tutaj na dół! - Co znowu? - mruknęła, schodząc po trapie. W drzwiach kambuza stała DC, czyli Dana Claridge - żona Marka. - Heather, załóż coś na siebie, na litość boską! - sapnęła, rzucając jej jedną z koszulek Ricky'ego i Nikki. Courtland odrzuciła koszulkę na bok, ignorując kobietę. Służba nie będzie jej mówić, co ma robić. Specjalnie otar ła się o Marka, zbliżając się do Troya i Nikki. Heather podziwiała Nikki z dwóch powodów - była ona żywym dowodem na to, że dziewczyna nigdy nie może być zbyt chuda ani też zbyt bogata. W przeciwieństwie do Heather,
Nikki Anderson była w tej chwili ubrana - to znaczy miała majtki od kostiumu kąpielowego. Jej małe piersi były sprężyste i sterczące. Pomiędzy kolczykami w obu sutkach wisiał misterny, złoty łańcuch. - Zabrałem to Troyowi - oznajmił stanowczym, pełnym złości głosem Mark. Trzymał w ręku plastikową torebkę, w której znajdowały się trzy kapsułki z kokainą i częściowo wypełniona fiolka. - Jesteście zbieraniną najgłupszych debili, jakich w życiu widziałem! - Nie twoja, kurwa, sprawa - odparł Ricky, siedząc na stole i jedząc przygotowane przez DC śniadanie. Robił wrażenie, jakby zupełnie nie przejmował się gniewem kapitana. Ricky i Troy byli niezwykle podobni do siebie i wzbudzali podziw w swoim światku, mając gęste, długie włosy, tatuaże i biorąc twarde narkotyki. Ricky był chudy, podobnie jak jego kolega, z tym że jeszcze bardziej - miał patykowate kończyny, na których ani trochę nie było znać mięśni. Inną różnicą między nimi był kolor włosów - Spencer był naturalnym blondynem, podczas gdy Ricky farbował fryzurę na kruczoczarny kolor i nosił wplecioną we włosy perukę, żeby były tak bujne, jak sobie tego życzył. Heather jeszcze nigdy nie widziała Livingstona tak wściekłego. Poczuła przyjemne mrowienie poniżej pępka, patrząc, jak potężne mięśnie klatki piersiowej byłego futbolisty z drużyny uniwersytetu w Miami napinają się i rozluźniają. Podobało jej się zadbane ciało kapitana. Opuściła oczy, przyglądając się jego krótkim szortom. Zastanawiała się, jaki ten facet jest w łóżku. - Słuchajcie! - warknął Mark, teraz już w pełni panując nad sobą. -Zaczyna nam się kończyć woda, żywność, paliwo i chyba wszystko inne -z wyjątkiem tego gówna! - Z tymi słowami potrząsnął torebką. - Powiedziałem wam, że płyniemy do Penang w Malezji i obiecaliście mi, że jacht będzie czysty! - Już ci powiedziałem, koleś, że to nie twoje zmarwienie - mruknął Ricky. - Gwarantuję ci, że kiedy wreszcie dotrzemy do Penangu, Mark przestanie się o to matwić! - sapnęła z drzwi kambuza DC. Pani Livingston wyglądała jak dziewczyna z reklamy amerykańskiego college'u - miała pełne, atrakcyjne, a przy tym dobrze umięśnione ciało, ładną twarz, a jej jasnobrązowe włosy spięte były w koński ogon. - Chcecie porzucić jacht? - spytał Troy. - Tylko spróbujcie! - parsknął Ricky. - Nie zapłacę wam ani centa. Ciekawe, co zrobicie bez grosza przy duszy w zasranej Malezji? - Wcześniej już parokrotnie powstrzymywał Livingstonów od porzucenia pracy, grożąc, że nic im nie zapłaci. Był przekonany, że i tym razem perspektywa utraty wypłaty za długi rejs poskutkuje. - Patrzcie - odpowiedział kapitan i rzucił torebkę żonie, a ta śmignęła nią ponad dachem kabiny za burtę.
- Co wy sobie wyobrażacie, kurwa mać?! - krzyknął z wściekłością Ri-cky. Skoczyli z Troyem na pokład i rzucili się do wody, żeby ratować torebkę. Heather i Nikki zaaferowane wybiegły za chłopakami. Kiedy już cała czwórka znalazła się poza kabiną, Mark zatrzasnął właz i zamknął go od środka. - Otwierajcie, skurwysyny! - zawołał Troy, wspiąwszy się z powrotem na pokład. - Otwierajcie, do chuja ciężkiego! - Nie ma mowy! - odparł zdecydowanie Mark. - Chodź, przetrząśnijmy kabinę - powiedział do żony. Małżeństwo upewniło się, że pozostałe włazy także są zablokowane, po czym zaczęło metodycznie przeszukiwać jacht, żeby znaleźć resztę narkotyków. DC znalazła małą, szczelną torebkę z białym proszkiem. Wyrzuciła jąprzez otwarty iluminator. Rozległ się plusk - ktoś rzucił się do wody, żeby ją wyłowić. - Musimy je otwierać i wysypywać narkotyki - stwierdziła Dana. - Roz darła kolejny woreczek z kokainą i wysypała zawartość do morza. Dwoje żeglarzy metodycznie kontynuowało swoje zajęcie, ignorując dobiegające z pokładu przekleństwa i groźby. Heather patrzyła tymczasem to na Troya, to na pierwszą z torebek, którą udało mu się wyłowić. -Daj mi... -błagała. - Dobra - odpowiedział i otworzył torebkę. Wyjął z niej przezroczystą, plastikową kapsułkę wielkości mniej więcej dwóch i pół centymetra. Kształ tem przypominała pojazd kosmiczny - była szeroka z jednej strony, a potem zwężała się stożkowato i kończyła długą szyjką. Courtland przekręciła zaworek zabezpieczający zawartość i wciągnęła do nosa przez szyjkę porcję kokainy. Troy wyrwał jej z ręki kapsułkę i wrzucił jąz powrotem do torebki. Heather uspokoiła się, kiedy narkotyk zaczął działać. Spencer popatrzył za burtę i z przerażeniem zobaczył wylatującą z ilu-minatora chmurę białego proszku. - Zabiję tych dwoje sukinsynów! - syknął z determinacją. - Czym? - zainteresowała się Nikki, dotykając jego tatuażu. Wiedziała, co oznacza pajęczyna - Troy kiedyś, gdzieś kogoś zabił. Podekscytowała ją myśl o tym, że zobaczy na własne oczy morderstwo. - Ej, patrzcie! - zawołał tymczasem Ricky. - Nadpływa pomoc! - Pokazał palcem na wschód. Niewyraźna smuga na horyzoncie, którą jakiś czas 4emu widziała Heather, zamieniła się w rozklekotany, drewniany kuter rybacki, który płynął prosto na jacht. Martel nachylił się nad włazem i wrzasnął: — Teraz dobierzemy się wam do dupy! Płynie tu kuter! - Mark otwąrzył właz i po prostu wyszedł. Troy minął go i pognał do swojej kabiny. Heather podążyła za nim, chcąc zejść z palącego słońca. DC także wyszła i przyjrzała się kutrowi. - Co myślisz? - zapytała.
- Nie wiem - odparł jej mąż. - To mogą być piraci. - Podszedł do koła sterowego i otworzył klapę, pod którą znajdowały się urządzenia do sterowania silnikiem. Uruchomił wentylator, żeby przynajmmniej w przedziale silnikowym i zęzie nie unosił się zapach narkotyków. - Piraci? Co ty pierdolisz? - zdziwił się Ricky. - Ostatnich piratów powiesili ze dwieście lat temu! - Mylisz się - odparł Livingston. - Głośna jest historia tajskich piratów sprzed paru lat. Rabowali i mordowali uciekających na łodziach Wietnamczyków. - No pewnie! - burknął Martel, nie pozwalając kapitanowi mówić dalej. Nigdy nie czytał gazet ani nie oglądał wiadomości. Sam tworzył sobie świat, w któym żył, i wyrzucił z niego wszystko, co miało jakikolwiek związek z rzeczywistością. - Przypominam sobie - odezwała się DC. - Ale czy to nie działo się u wybrzeży Wietnamu? - Złapała lornetkę i przyjrzała się uważnie kutrowi. Wyglądał tak jak wszystkie inne azjatyckie kutry rybackie, jakie widzieli. - Znajdujemy się przynajmniej siedemset mil od tamtych wód i na innym morzu - skomentował Mark. Zabrał żonie lornetkę i popatrzył. - Jednak nie ma co ryzykować. Uruchomię silnik i zejdziemy im z drogi. - Zaczął przestawiać przełączniki, żeby uruchomić niewielki silnik awaryjny, który mógł popychać jacht ze skromną prędkością pięciu węzłów. Silnik zaskoczył i śruba zaczęła się obracać. - Dlaczego nie zrobiłeś tego wcześniej?! - zżymała się Nikki. - Moglibyśmy być już w Penangu! - Dlatego, że oszczędzałem resztę paliwa, jaka nam została, na wypadek niebezpieczeństwa - wyjaśnił Livingston. - Nie mieliśmy możliwości zatankować w Madrasie. Pamiętasz? - Pieprzysz, nie potrafisz robić tego, co do ciebie należy! - warknął Ricky. - Robię to, co do mnie należy, ty cholerny hodowco włosów - odparł kapitan - bo nie przekupuję policji, żebyście nie siedzieli w pierdlu i nie skonfiskowano wam jachtu! Tymczasem wybiegł z kabiny Spencer, trzęsąc się z gniewu. Miał teraz na sobie poszarpane jeansy. Heather cały czas trzymała się tuż za nim i wciąż była naga. - Chujozy! - ryknął. - Wysypaliście wszystko za burtę! - Zgadza się - przyznał Mark. - Wiesz, co robią w Malezji z przemytnikami narkotyków? - Czekał na odpowiedź, ale tym razem nie nastąpiła. -Wieszają ich. - Wierzysz w takie bzdury? - warknął z pogardą Troy. Sięgnął za plecy i wyciągnął zza paska spodni rewolwer magnum kalibru 0,357 cala.
- Tak! - sapnęła Nikki. Aż trzęsła się z podniecenia, kiedy chłopak przyłożył Livingstonowi lufę do ijdowia. Czuła poruszający się jej na piersi łańcuch. - Już po tobie, skurwy... - zaczął Spencer, ale w tym momencie Dana zawołała z przerażeniem: - Kuter! Troy popatrzył w kierunku kutra i zdziwił się na moment, że jest on już tak blisko. Tymczasem Mark, który ani na chwilę nie odwrócił oczu, zdołał złapać chłopaka prawą ręką za nadgarstek, a lewą wyszarpać mu z dłoni broń. Trzymając rewolwer za lufę, kapitan trzasnął nim napastnika w głowę. Puściwszy nadgarstek Spencera, Livingston pociągnął jego głowę za włosy w tył i niedoszły morderca znalazł się na pokładzie. - Uwaga na kuter!!! - krzyknęła ponownie Dana z prawdziwym strachem w głosie. - O cholera! - zaklął zaskoczony Ricky. - Jeden z nich ma broń. - Kuter parł prosto na jacht. Na jego dziobie widać było trzech mężczyzn. Byli niewielkiego wzrostu, ciemnej karnacji, dobrze umięśnieni. Wszyscy mieli przepaski na głowach. Jeden trzymał w rękach strzelbę. - DC! - zawołał Mark, kręcąc kołem sterowym, żeby uniknąć zderzenia - leć do nadajnika i wyślij SOS. Schowaj ich wszystkich pod pokład! - Tym czasem z kutra rozległ się odgłos strzału i w zwisającym grotżaglu pojawiła się dziurka. Heather, Nikki i Ricky pospiesznie zbiegli po drabince za Daną. Troy, ciągle częściowo oszołomiony uderzeniem, pokręcił głową i zaczął pełznąć w stronę Livingstona, który przykucnął za kołem. - Sam nie dasz rady. Musimy zrobić to we dwóch - stwierdził Spencer. - Daj mi broń. - Mózg Troya nie był tak wyniszczony narkotykami jak Ricky'ego. Młody Spencer rozmyślnie zerwał ze spokojnym, luksusowym ży ciem, jakie zapewniał mu świat jego rodziców, i wybrał niebezpieczną, ciemną drogę, dzięki której znajdował ujście dla swojej wrodzonej brutalności. Rze czywistość docierała jednak do niego bez zakłóceń i wiedział, że w tej chwi li muszą wraz z kapitanem walczyć o przeżycie. - Jeszcze czego! - warknął Livingston. - Jak chcesz pomóc, to steruj! Troy skinął głową i stanął za kołem. - Masz więcej amunicji? - spytał Mark. W mojej kajucie - odparł Spencer. - Heather wie, gdzie. Livingston uniósł głowę, żeby spojrzeć w stronę kutra. Zbliżał się. Ka pitan podpełzł do trapu i skoczył do kabiny. DC siedziała przy nadajniku. - Rozmawiam z tajską służbą celną - poinformowała. - Nie rozłączaj się, relacjonuj im na bieżąco wszystko, co się będzie działo - polecił Mark. - Heather, dawaj szybko resztę amunicji do magnum. I ubierz się. - Otępiała dziewczyna kiwnęła głową i ruszyła do kajuty. Wróciła w koszulce z krótkim rękawem, trzymając pudełko amunicji. Living-ston złapał je i pobiegł na pokład, wołając po drodze:
- Wszyscy zostają na dole! - Są już blisko! - krzyknął w jego stronę Spencer. Kapitan zerknął szybko ponad nadburciem i natychmiast opadł z powrotem na pokład. Następnie wychylił się znowu i wypuścił w stronę kutra cały magazynek. Rozległa się seria krótkich rozkazów - w języku, którego Amerykanie nie zdołali rozpoznać - a następnie dwa wystrzały ze śrutówki. - Cały czas się zbliżają! - poinformował Troy. Mark załadował pistolet na nowo i zaczął znowu strzelać. Oceniał, że kuter znajduje się w odległości mniejszej niż pięćdziesiąt metrów. - Wykonaj zwrot! - zawołał kapitan. Chłopak zakręcił kołem i jacht przechylił się, zakręcając. Nic to jednak nie dało - kuter był nieco szybszy od słupa i bardziej zwrotny. Po chwili odległość pomiędzy nimi spadła do dwudziestu pięciu metrów. Livingston podpełzł do Spencera i wręczył mu pistolet. - Chcą nas chyba staranować - stwierdził. - Skręcaj w ostatniej chwili i strzelaj, żeby się nie wychylali. Ja spróbuję odepchnąć ich bosakiem. - Dobra - skwitował Troy. Mark poczołgał się wzdłuż nadburcia do ściany kabiny, gdzie zamocowany był bosak. Od strony kutra dobiegły okrzyki emocji. Kapitan czekał. - Już są! - poinformował chłopak. Znad burty wyłonił się wysoki dziób kutra. Spencer zakręcił kołem sterowym i wypuścił gwałtowną serię wystrzałów. Od jednostki napastników odrywały się drzazgi. Znów dały się słyszeć krzyki, choć nikogo nie było widać. Livingston wyprostował się, żeby odepchnąć kuter bosakiem, ale huknął wystrzał ze strzelby i Mark opadł na ścianę kabiny, a jego twarz i klatka piersiowa stały się krwawą masą. Troy przeładowywał drżącymi rękami, podczas gdy z kutra zeskoczył mężczyzna, który uderzył go ciężkim kijem, posyłając chłopaka na pokład. Słysząc wystrzały i okrzyki, Heather skuliła się w rogu stojącej w kabinie kanapy. Kiedy kuter uderzył w jacht, zamknęła oczy, podczas gdy Nikki i Ricky pobiegli szukać schronienia w swojej kabinie. DC wytrwała przy radiu, ciągle nadając. Nad Heather pojawiła się ciemna postać, która złapała ją za włosy i szarpnęła, ściągając z kanapy. Dziewczyna poczuła chwilowy przypływ gniewu, prostując się i widząc przed sobą małego, krzepkiego człowieczka o zaciętej twarzy, niższego niż ona. Uderzył ją mocno otwartą dłonią w twarz. Potem jeszcze raz, tak silnie, że aż przewróciła się na pokład. Leżała oszołomiona. Nikt nigdy w życiu nie bił jej tak brutalnie; nawet w szkole dla dziewcząt, w Colorado. Prawdziwa, fizyczna przemoc była jej nieznana, stanowiła coś, co zdarza się tylko innym albo na filmach. Na opalonej twarzy pirata pojawił się złowieszczy uśmieszek, odsłaniający pożółkłe zęby, w których widniały braki. Mężczyzna wydał rozkaz w języku, którego Heather nigdy przedtem nie słyszała. Inny pirat wypchnął na środek kabiny Ricky'ego i Nikki. Po twarzy Nikki płynęły łzy; trzęsła się ze strachu. Trzeci napastnik złapał DC i wykręcił jej
rękę za plecami. Trzymał ją tak, z głową na stole, na którym stał nadajnik. Po chwili piraci zgromadzili czworo Amerykanów na kanapie i wymienili parę słów. Dla Heather brzmiało to jak pozbawiony sensu bełkot. W tym momencie zauważyła, że wprawdzie żaden z obcych nie ma przy sobie pistoletu, jednak zza pasów zwisają im bardzo nieprzyjemnie wyglądające noże. Jeden z piratów wrócił na pokład, podczas gdy pozostała dwójka paplała wciąż między sobą ignorując pasażerów jachtu. - Co oni z nami zrobią...? - odezwała się Nikki cichutko, łamiącym się głosem. - Nie wiem - odparła ze strachem DC. Ręce jej się trzęsły. - Co się stało z Troyem i Markiem? - chciała się dowiedzieć Heather. Dana popatrzyła tylko na nią z niepokojem w oczach. Rozległ się śmiech, a potem głośny plusk, jak gdyby ktoś został wyrzucony za burtę. Śmiech powtórzył się, po czym dały się słyszeć krzyki Troya. Nagle chłopak wpadł do kabiny, całkiem nagi. Na jego twarzy widać było czerwone ślady; z rozciętej dolnej wargi kapała mu krew. Za Spencerem biegli dwaj piraci. - Zabili Marka! - sapnął Troy. Trzy kobiety spojrzały na niego z przerażeniem, mając teraz pewność, co oznaczał plusk. Tymczasem najstarszy z rozbójników, który najwyraźniej dowodził, złapał Ricky'ego za włosy, zaciągnął do stołu jadalnego i silnym ruchem żylastej ręki trzasnął jego twarzą o twardą powierzchnię stołu. Następnie, nie puszczając włosów chłopaka, porozcinał nożem jego ubranie i zerwał je z niego. Pozostali trzej mężczyźni przeszukiwali jacht. - Czy jest ich tylko czterech? - upewniła się Heather. Teraz zdawała sobie sprawę, że niestety ma na sobie tylko koszulkę. - Tak - mruknął Troy. Tymczasem starszawy Azjata pilnujący jeńców krzyknął gniewnie i ponownie trzasnął głową Ricky'ego w stół. Najwyraźniej bandyci chcieli, żeby pojmani siedzieli cicho. Teraz trzej piraci zaczęli plądrować jacht. Dwaj wyrzucali na pokład wszystko, co się dało, podczas gdy trzeci wyrywał z zamocowań nadajniki radiowe, urządzenia nawigacyjne, odbiornik radaru. Przywódca puścił w końcu chłopaka, ale grożąc mu, ciągle kazał mu pochylać się nad stołem. Wydawało się, że minęła cała wieczność. W końcu trójka rozbójników skończyła rabunek i wyszła na zewnątrz. Po pewnym czasie rozległ się odgłos wyciągarki. Zapadał zmierzch, kiedy piraci wymontowywali jeszcze awaryjny silnik jachtu. Wreszcie dokonali i tego, a potem zeszli z powrotem do kabiny. Zaczęli jeść, rozmawiając. W pewnym momencie stary pokazał na ciągle nachylonego nad stołem Ricky'ego i kopniakami rozstawił szerzej jego nogi. Dotknął ostrzem noża otwartych, ropiejących wrzodów, które pokrywały wewnętrzną stronę górnej części ud chłopaka. - Co on ma z nogami? - zapytała szeptem zdziwiona Heather. Nikki nie odpowiedziała. Piraci podyskutowali chwilę na temat wrzodów Amerykanina,
po czym podjęli jakąś decyzję. Złapali go, skrępowali mu ręce za plecami i wypchnęli na pokład. Po krótkim czasie wrócili. Teraz jeden z młodszych piratów ściągnął spodnie i złapał za włosy Troya. Przyłożywszy mu drugą ręką nóż do gardła, pochylił go nad stołem w takiej samej pozycji, w jakiej znajdował się Ricky. Przybliżył się do chłopaka. - Ty skurwysynu...! -jęknął Troy. W odpowiedzi bandyta uderzył jego twarzą w stół tak mocno, że Spencerowi poszła krew z nosa. - Zabiję cię, kurwa mać...! - wymamrotał Amerykanin. Pirat ponownie trzasnął jego bo lącym nosem w stół, po czym zaczął go gwałcić. Kobiety odwróciły głowy, nie chcąc widzieć tej okropnej sceny. Jednak pozostali Azjaci bili je otwartymi dłońmi po twarzach, zmuszając je do patrzenia. Kiedy już było po wszystkim, związano Troyowi ręce. Szarpał się, ale dwaj mężczyźni zaczęli bić go pięściami po twarzy, aż przestał się rzucać. Popchnęli go w kąt i śmieli się z jego bezsilnego gniewu. Teraz stary jednym błyskawicznym ruchem zerwał z Heather koszulkę. Jak poprzednio z innymi, złapał ją za włosy i pochylił nad stołem. - Wiesz, kim ja jestem? - zawołała. Mężczyźni zarechotali, podczas gdy ich przywódca ściągał spodnie. - Mój ojciec jest amerykańskim senato rem! - Nie wyglądało na to, żeby napastnicy zrozumieli choć jedno słowo. Senator William Douglas Courtland! - Chyba niczego nie rozumieli. Hea ther jęknęła powoli: - Będzie prezydentem Stanów Zjednoczonych...! W tym momencie stary zatrzymał się. - Znam angielski - oświadczył. Uśmiechnął się do swoich młodszych towarzyszy i zatopił dłoń we włosach dziewczyny, gładząc drugą ręką jej plecy. Następnie chciał zabrać się do gwałtu i krzyknął ze zdumienia, zoba czywszy tatuaż dziewczyny. Skinął na pozostałych, żeby się przyjrzeli. Spodo bał im się mały, zwinięty wąż, wytatuowany wokół odbytnicy Heather. W koń cu stary zaczął ją gwałcić. W tym czasie Troy, Nikki i DC zostali zaciągnięci do kajut. Heather ścisnęła mocno przeciwległą krawędź stołu, starając się przetrwać gwałt. Zmusiła się do myśli o przeżyciu i próbowała zagłuszyć w sobie słyszane odgłosy dowodzące, że pozostali troje także są gwałceni. Potrafię przeżyć - powtarzała sobie. - Potrafię przeżyć... Po jej twarzy pły nęły strumieniami łzy. Po krótkim czasie bandyci zamienili się. Godzinę później trzy młode kobiety i Troy zostali rzuceni, nadzy, do kutra, gdzie znajdował się Ricky. Na ich oczach piraci podpalili wspaniały jacht, zamieniając go w płonącą na wodzie pochodnię. Tymczasem nadleciał mały samolot i okrążył scenę, po czym wrócił nad ląd. Jeden z mężczyzn uruchomił silnik i skierował kuter w tę samą stronę.
1 Biały Dom, Waszyngton, USA Kobieta po raz pierwszy samodzielnie pełniła zmianę jako nocny oficer dyżurny w Biurze Prezydenta Stanów Zjednoczonych. W sekcji łączności czuwano jak co noc, a obecność pracujących wokół ludzi uspokajała ją. Jednak telefon od oficera dyżurnego z departamentu stanu wyrwał kobietę z błogiego rozleniwienia. - Sally - odezwał się starszy urzędnik zniekształconym przez urządzenia kodujące głosem - nadeszła pilna wiadomość. Ambasada w Bangkoku podaje, że porwano córkę senatora Courtlanda. Kobieta zastukała w klawiaturę komputera, zapisując szczegóły wiadomości. Kiedy rozmówca rozłączył się, przesłuchała nagranie z rozmowy z nim, aby upewnić się, czy niczego nie pomyliła ani nie zapomniała. Następnie poleciła technikowi natychmiast przenieść treść nagrania na papier. Zacisnęła usta i spojrzała na zegarek. Była 3:32 w nocy. Zdecydowała jednak, że należy obudzić prezydenta. Najpierw jednak musiała zdać sprawę z sytuacji swojemu dyrektorowi - szefowi prezydenckiego gabinetu - i uzyskać jego zgodę. Leo Cox odebrał już po drugim dzwonku. Wysłuchał jej informacji bez komentarza i udzielił potrzebnego zezwolenia. Dobrze przygotowana do tego rodzaju sytuacji, kobieta spokojnie wcisnęła potrzebne przyciski łączące ją z lokajem prezydenta. Matthew Zachary Pontowski otworzył drzwi łączące jego sypialnię z niewielkim gabinetem. Mężczyzna miał nieco ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, był szczupły, nosił okulary, miał gęste, szpakowate włosy. W tej chwili okrywał go prosty, granatowy szlafrok. Pontowski jak zwykle garbił się odrobinę i kulał - to pozostało mu po drugiej wojnie światowej, w której walczył. Wydatny nos prezydenta przypominał kształtem dziób jastrzębia, jednak
smukła twarz nie była surowa. Powstałe od śmiechu kurze łapki w kącikach jego oczu świadczyły o cieple i zrozumieniu, jakie miał dla innych, wyglądał na sześćdziesięciokilkulatka i tak też funkcjonował. W rzeczywistości miał siedemdziesiąt sześć lat. - Co tam, Sally? - odezwał się do telefonu. - Charles mówi, że masz coś ważnego... Dyżurna usłyszała w głosie prezydenta sympatią i uspokoiła się. - Tak mi się zdaje, sir - odpowiedziała. Podała wydruk rozmowy z de partamentem stanu. Zack usiadł przy biurku i poprawił okulary. Potrafił czytać ponad dwieście słów na minutę - to szybciej niż człowiek jest w stanie mówić. Dlatego też wolał najpierw czytać wiadomości, a dopiero później zadawać pytania. W Białym Domu takie postępowanie stało się zresztą zwyczajem. - Charles - rzucił przez otwarte wciąż drzwi - przynieś nam, proszę, kawę. - Przeczytał kartkę po raz drugi i zastanowił się nad stojącą nad nim młodą kobietą. - Proszą, niech pani usiądzie - powiedział, wskazując wygodny fotel obok swojego. - Jak pani myśli, co powie Leo, kiedy dowie się, że obudziła mnie pani tak wcześnie? - spytał, zerkając na stojący na biurku zegar. Prezydencki szef gabinetu Leo Cox był niegdyś generałem Sił Powietrznych. Prowadził biuro prezydenta na luzie, a zarazem bardzo sprawnie. - Już powiedział, panie prezydencie - poinformowała Sally. - Zatelefonowałam do niego zanim zadzwoniłam do Charlesa. Pan generał powinien tu być za piętnaście minut. - Tymczasem lokaj przyniósł już dzbanek świeżej kawy. - Czy to jedyna osoba, jaką pani obudziła? - upewnił się Pontowski. - Tak, sir - odparła młoda dyżurna, niepewna, jak prezydent oceni jej odpowiedź. Zadał jednak pytanie bardzo łagodnym tonem. Zack uśmiechnął się zadowolony. Cox podejmuje świetne decyzje personalne - pomyślał. Dziewczyna natychmiast wyczuła, że sprawa może mieć duży rozdźwięk polityczny i nie obawiała się samodzielnie podjąć potrzebnych kroków. Ciekawe, co jeszcze potrafi w tej sprawie zrobić? - przyszło mu do głowy. - Od czego radziłaby mi pani zacząć? - zapytał poważnie. - Myślę, że powinien pan prezydent zaraz osobiście zatelefonować do senatora Courtlanda i poinformować go o wszystkim - odparła bez namysłu kobieta - oraz umówić się z nim na spotkanie jak najszybciej się da. • Pontowski bez komentarza sięgnął po słuchawkę i polecił telefonistce: - Proszę natychmiast połączyć mnie z senatorem Courtlandem. - Rozłączywszy się, spytał dyżurną: - A jaką reakcję naszego kochanego senatora Courtlanda pani przewiduje? - Będzie próbował wykorzystać tę sprawę do zniszczenia pana prezydenta.
William Douglas Courtland sięgnął ponad pogrążoną we śnie dziewczyną i podniósł słuchawkę dzwoniącego aparatu. Obudził go całkowicie już jego pierwszy, donośny sygnał. - Tak? - rzucił tylko senator, nie pokazując tonem głosu wrogości, jaka wezbrała w nim z powodu obudzenia go o takiej porze. - Oczywiście, odbiorę. Dziewczyna poruszyła się, gdyż siadając na łóżku, senator ściągnął z niej kołdrę. - Co się... dzieje...? - wymamrotała. Zmorzona snem wyglądała jak dwunastoletnia nimfa. Courtland zasłonił mikrofon telefonu i szepnął: - Dzwoni Pontowski. Muszę mówić z nim sam na sam. - Dziewczyna skinęła głową, wysunęła się z łóżka i poszła do łazienki. William popatrzył za nią przeciągle i uśmiechnął się. Wygląda na młodszą niż większość z nich - pomyślał - ale mimo to jest nieporównanie inteligentniejsza. - Słucham, panie prezydencie - powiedział do telefonu dźwięcznym tonem. Nasłuchi wał, rzucając w odpowiednich miejscach stosowne półsłówka, świadczące o grzecznym zainteresowaniu. - Rozumiem; dziękuję panu prezydentowi za ten telefon. Będę o umówionej godzinie. - Możesz zrobić kawę? - rzucił w stronę łazienki. - Już się robi - odparła dziewczyna, pojawiając się w drzwiach, ciągle naga. - Masz kłopoty? Courtland burknął coś w odpowiedzi i patrzył, jak młoda kobieta przechodzi przez pokój z ręcznikiem w ręku. Jest piękna - myślał - i w tym samym wieku co Heather. Poczuł mieszane emocje, myśląc o swojej córce. Heather znowu w tarapatach, i to tym razem naprawdę poważnych.,.! Cholera! Dlaczego ona nie może żyć sobie cicho swoim życiem? Trzymać się z dala od problemów? - dywagował. I kto też, u licha, ją porwał? Od początku nie podobał mi się pomysł tej jej podróży; niezależnie od tego, że moja opinia i tak zupełnie by jej nie wzruszyła. Ba, prawdopodobnie tylko umocniłaby ją w powziętym postanowieniu. Senator poszukał w małym, czarnym notesie numeru telefonu do rodziców Troya Spencera. Szybko wystukał numer. - Halo, Keenan? - odezwał się. - Mówi Bill Courtland. Słuchaj, zdaje się, że nasze dzieci mają kłopoty. - Szybko powiedział Spencerom, co wie na temat porwania, i zapewnił ich, że wszelkie możliwe działania są w toku. - Kontaktowałem się już z prezydentem i zgodził się spotkać się ze mną z samego rana - oznajmił. - Tak. Słyszałem po tonie jego głosu, że poważnie zainteresował się sprawą. Zadbam zresztą o to. Zadzwonię do was zaraz po rozmowie z Pontowskim. William odłożył słuchawkę i uśmiechnął się na myśl o tym, jakimi przydatnymi sojusznikami politycznymi w toczącej się batalii z urzędującym
prezydentem mogą okazać się dla niego Spencerowie. Pokażę ci, ty skurwysynu, durny Polaczku! - myślał. Dawno już poprzysiągł sobie zniszczyć Pon-towskiego i myśl ta od lat napędzała go do różnych działań. - Jak tam kawa? - zawołał. - Jeszcze nie jest gotowa - usłyszał w odpowiedzi. Dziewczyna wróciła do sypialni i spytała w progu: - Może chciałbyś najpierw coś innego? - To mówiąc, uśmiechnęła się i uniosła w jego stronę jedną ze swoich małych, nieukształtowanych jeszcze piersi. Courtland poprawił kołdrę i na krótki czas zapomniał o swojej niesfornej córce. Malajska dżungla Mackay tkwił przykucnięty w leśnym poszyciu. Bolały go nogi, a wokół jego głowy bzyczały owady. Zwalczał w sobie chęć zabijania ich. Nie mogę tego robić - tłumaczył sobie. Każdy niezwykły odgłos w dżungli zdradzi moją obecność i z zasadzki nic nie będzie. Pot lał się po twarzy mężczyzny. Zastanawiał się, czy przed stuleciami jego przodkowie w Afryce mieli ten sam problem. Chyba nie - pomyślał - musieli być ode mnie sprytniejsi. Skoncentrował się na obserwowaniu miejsca, gdzie zniknął Carlin - sierżant niosący Racal SatCom, czyli nadajnik łączności satelitarnej. Potężnie umięśniony, mierzący metr dziewięćdziesiąt trzy Mackay zmienił pozycję na wygodniejszą. Jego stopa wydała jednak na mokrej ziemi cichy dźwięk. Liście przed nim poruszyły się i pojawiła się w nich surowa twarz sierżanta Carlina. Pełne krytyki spojrzenie podoficera przekonało Mackaya, że jego ruch był słyszalny. Jak te brytyjskie sukinsyny potrafią tak bezgłośnie się poruszać? - myślał. Znał odpowiedź. Lata praktyki... Tak czy owak, teraz należało czekać. Podpułkownik Armii Stanów Zjednoczonych John Author Mackay zmusił swój wiecznie czynny umysł do podziału uwagi. Część jego mózgu starała się odtąd rozpracowywać problem szkoleniowy, jak być gotowym do zastawiania skutecznych zasadzek w malajskięj dżungli; druga część myślała w tym samym czasie o czym innym. Gimnastykując głowę, podpułkownik mógł jednocześnie zapomnieć o bzyczących nieustępliwie owadach. Pamiętaj, żeby sprawdzić, czy nie ma na tobie pijawek, kiedy tylko będzie bezpieczna okazja - postanowił, dodając to do kolejnych drobnych zadań do wykonania. Mackay miał bardzo zorganizowany, zdyscyplinowany umysł. Podobnie zresztą jak i ciało. John Author miał trzydzieści siedem lat, czyli był młody jak na podpułkownika. Zdawał sobie sprawę, że szansa, iż w najbliższym czasie dostanie awans na pułkownika, jest mała. Przynajmniej jeśli nie będzie brał czynnego
udziału w jakiejś wojnie. Sądził jednak, że zostanie pułkownikiem i że td tylko kwestia czasu. Zbyt wiele razy mówiono mu, iż jest wybitnym oficerem, o teoretycznie nieogranicznonym potencjale awansu. Kiedyś, jeszcze jako porucznik, uznał, że biali oficerowie wysokiego szczebla powtarzają tak, protekcjonalnie, ponieważ jest czarny. Jednak pewnego razu biały pułkownik o silnym akcencie świadczącym o pochodzeniu z Południa nauczył Mackaya paru rzeczy. Wtedy młody oficer zdał sobie sprawę, że pochwały, jakimi go obsypują, są szczere. Tamten pułkownik nie zwracał uwagi na kolor jego skóry, kiedy John Author wykonywał swoje zadania najlepiej ze wszystkich. Miałem szczęście - myślał często Mackay - biorąc pod uwagę fakt, że mam tak cholernie paskudny ryj. Istotnie, obiektywna prawda była taka, że John miał bardzo wysokie czoło, wielkie, odstające uszy, niczym ucha dzbanka, zniekształcony nos, cofniętą brodę i przykry przypadek opryszczki pęcherzykowej. Autentycznie przerażał dzieci swoim wyglądem. Kiedy się uśmiechał, pogarszało to jeszcze efekt. Aby móc jakoś żyć z odpychającą, niemiłą twarzą, nastoletni John Author wziął się za uprawianie sportów. Szybko zorientował się, że poza bardzo wysokim wzrostem i silną budową ciała ma także świetną wrodzoną koordynację ruchową. Co jednak było o niebo ważniejsze, dowiedział się, że jest inteligentny. Sam był zaszokowany, kiedy okazało się, że potrafi myśleć bardziej błyskotliwie niż jego nauczyciele i wszyscy chuligani, terroryzujący szkołę średnią, w której się uczył. Kiedy jego dom odwiedził kuzyn, który służył w armii, Mackay słuchał uważnie tego, co ten opowiada, i zrozumiał, że wojsko może być dla niego sposobem na wyrwanie się z czarnego getta Waszyngtonu. Natychmiast zmienił szkołę na lepszą, zadbał o dobre stopnie, poczyn|ł znakomite postępy w sporcie. Jeszcze w jedenastej klasie złożył papiery do akademii w West Point i otrzymał decyzję o przyjęciu parę miesięcy przed ukończeniem szkoły. West Point była dla Johna Authora zupełnie nowym światem. Ciągłe wyzwania stojące przed kadetami i panująca wokół atmosfera pracy, aby być jak najlepszym wspaniale wpłynęły na rozwój młodego człowieka. Ukończył studia, zajmując pod względem ocen drugie miejsce na roku. Świeżo upieczony podporucznik piechoty spóźnił się o pięć lat na wojnę w Wietnamie. Często zmieniano mu przydziały, gdyż armia reformowała się, próbując wyciągnąć wnioski z walk i strat poniesionych na Dalekim Wschodzie, oraz przekształcała się w stuprocentowo zawodową, ochotniczą służbę. Mackay odegrał w owej transformacji swoją małą rólkę, służąc najpierw w zwykłej piechocie, później w rangersach, wreszcie w Siłach Specjalnych - słynnych Zielonych Beretach. Tak się złożyło, że mało brakowało, by ominęła go wojna w Zatoce Perskiej. Uważał za łut szczęścia to, że udało mu się podczas niej wziąć udział w choć jednej małej operacji. Bawiło go, że jedynym
konkretnym czynem, jakiego wówczas dokonał, było przyjęcie kapitulacji tysiąca dwustu Irakijczyków, którzy zachowywali się, jak gdyby był ich wybawicielem. Obecnie służył w ramach wymiany w brytyjskiej Specjalnej Służbie Powietrznej, bardziej znanej pod angielskim skrótem SAS - osławionej jednostce specjalnej. Był to logiczny krok w jego karierze wojskowej i szkoleniu. Mackay nie był jednak dotąd przygotowany na realia, w jakich działało SAS. Pierwsza odmiana, jaka nastąpiła, dotyczyła umundurowania oraz formalnego sposobu wysławiania się w oficjalnych sytuacjach. Pułk specjalny nie miał zwyczajnie na to czasu i zdecydowanie przedkładano w nim totalną dyscyplinę i ciągłą gotowość bojową nad elegancję i uprzejmości. John stwierdził to podczas miesięcznego przeszkolenia ochotników do służby w SAS. Wybrano tylko najlepszych. Jeden z kandydatów utopił się podczas ćwiczeń; większość odpadła jeszcze przed upływem dwóch tygodni. Po miesiącu pozostało zaledwie trzech - wśród nich Mackay. Teraz mógł już z dumą nosić beżowy beret pułku i jego odznakę - uskrzydlony sztylet. Ćwiczył dalej - wraz z innymi żołnierzami brytyjskiej jednostki. Wkrótce zaczął rozumieć i szanować jej motto „Śmiały zwycięża". Nauczył się także nowych potrzebnych rzeczy. W tej chwili nieco po prawej Johna Authora krzaki drgnęły, natychmiast koncentrując na sobie całąjego uwagę. Czekał w napięciu, gotów do działania. Na polankę wyszedł tymczasem kapitan Peter Woodward i skinął na ludzi ze swojego patrolu, porzucając zasadzkę. Z cieni wyłoniło się w ciszy sześciu mężczyzn, Woodward zerknął na Mackaya i pokazał mu, że ma iść jako trzeci. Była to bez wątpienia kara za drobny hałas, jaki spowodował. Mogła być jeszcze gorzej - pomyślał podpułkownik. Poprzednio, kiedy jeden z żołnierzy zbyt głośno przeprawiał się przez rzeczkę, Woodward pchnął go, w pełnym umundurowaniu i wyposażeniu, do wody. Teraz ośmiu ludzi zniknęło w dżungli, posuwając się na zachód wzdłuż granicy Tajlandii i Malezji. Tego wieczora patrol urządził miniaturowe obozowisko. Nie palono jednak żadnego ognia i żołnierze zjedli zimny posiłek. W pewnej chwili przypominająca kamienny blok postać Woodwarda wychynęła z cienia i przykucnęła koło Mackaya. Trzydziestotrzyletni brytyjski kapitan, który dowodził całą ósemką, jak zwykle nie bawił się w zbędne uprzejmości względem znacznie starszego od siebie stopniem Johna Authora. - Nieźle ci dzisiaj szło - stwierdził krótko. - Pomijając tę wpadkę przy drzewie. - Uśmiechnął się. - Przypuszczam, że twój wielki korpus i miąchy czasem są dla ciebie utrudnieniem. - Mackay nie odpowiedział. Bolało go całe ciało i zastanawiał się, kto jeszcze jest równie zmęczony jak on, - Wszyscy dobrze się spisywaliśmy - dodał Anglik. Na tym zakończyły się pochwały i kapitan przeszedł już do bardziej konkretnych spraw:.- Nadeszła cieką-
wa wiadomość przez SatCom, Być może będziemy musieli posłać cię z powrotem do Stanów. - Dlaczego? - zapytał zwięźle John Author. Wiedział, że nie mogło mieć to związku z tym, jak radzi sobie podczas obecnych ćwiczeń, gdyż potrafił sprostać wymaganiom. - Mogą czekać nas niewielkie kłopoty - oznajmił kapitan, przyglądając się Amerykaninowi. - W okolicy działa mała grupka terrorystów. Doprawdy nic wielkiego, to tylko paru złodziei i morderców, którzy pozostali z MAWR. Polecono nam na nich uderzyć. Mackay chrząknął, zastanawiając się nad słowami dowódcy patrolu. MAWR - czyli Malajska Armia Wyzwolenia Rasowego, jak nazywa samych siebie, nie dawała o sobie znać od pierwszej połowy lat osiemdziesiątych. Musiało dziać się coś ważnego. - Nie opowiadaj bajeczek - odparł podpułkownik. Woodward niczego nie wyjaśniał, tylko wciąż patrzył. - Czy to w ogóle miały być tylko ćwicze nia? - spytał John Author. Nie czekał na odpowiedź. - Dotarłem aż tutaj, pójdę i dalej - oznajmił. Kapitan skinął głową. - Odpocznij - poradził. - Jutro czeka nas długi marsz. Następnego ranka Mackay był gotów do drogi zanim pierwszy z grupy się obudził. Woodward zdziwił się, zobaczywszy Amerykanina opartego o drzewo, z pistoletem maszynowym MP5 firmy Heckler and Koch na kolanach. W SAS można było wybrać ten typ pistoletu jako broń osobistą. - A niech to diabli - zaklął pod nosem kapitan w charakterystyczny brytyjski sposób. Udawał nieporuszonego, ale podpułkownik zrobił na nim wrażenie. - Wygląda na to, że chcesz dzisiaj iść jako pierwszy. - „Rangersi idą na przedzie" - Mackay z obojętną miną wymówił w odpowiedzi motto amerykańskich Rangersów. - Powiedz, co się dzieje. Woodward wytoczył się z hamaka. - Realistyczne szkolenie - oznajmił. John Author czekał na dalsze informacje. Mężczyźni zaczęli zwijać obóz. SAS był pułkiem podzielonym na cztery szwadrony, zwane Szablami. Szwadron Woodwarda specjalizował się w szybkim pokonywaniu dużych odległości i patrolach o dużym zasięgu. Była to także specjalność Mackaya. - Działamy w tajnym porozumieniu z malajskimi władzami, które zezwoliły na nasze ćwiczenia w ich dżungli - powiedział kapitan. - Jeśli „przypadkiem" napotkamy jakichś podejrzanych osobników, możemy oćwiczyć i ich. Cała sprawa ciągnie się jeszcze od lat pięćdziesiątych. John przypuszczał, że Brytyjczyk chwali w ten sposób porozumienie w zakresie bezpieczeństwa narodowego, jakie Malezja zawarła niegdyś ze swoimi dawnymi kolonizatorami. Tak właśnie radzą sobie Anglicy - pomyślał.
Żałował, że Amerykanie nie mogą ćwiczyć w podobny sposób. Był przekonany, że Rangersi czy Siły Specjalne mogliby zdziałać wiele pożytecznego na Filipinach czy w Ameryce Łacińskiej. -I według SatComu są na naszej drodze pewni „podejrzani osobnicy" -dokończył za kapitana Mackay. - Na to wygląda - zgodził się ostrożnie Wbodward. Otworzył pakiecik z żywnością i zaczął jeść. Patrol był już niemal gotów do wyruszenia. - Jacyś rybacy, którzy w wolnych chwilach uważają się za piratów, splądrowali amerykański jacht - wyjaśnił dowódca. Załoga zdołała nadać wiadomość przez radio i nad scenę nadleciał samolot patrolowy tajskiej służby celnej. Sukinsyny wzięli sześcioro amerykańskich zakładników, jacht spalili, a w tym momencie płyną w stronę wybrzeża. Powinni wylądować niedaleko od nas -ciągnął kapitan. Rozłożył mapę. - Prawdopodobnie tutaj. - Pokazał palcem na opuszczony obóz Gurkhów, używany przez brytyjską formację w latach pięćdziesiątych. Mackay zobaczył, że koło obozu znajduje się pas startowy. - Kiedy wylądują i jak to daleko stąd? - spytał. - Dziś po południu; trzynaście kilometrów - odparł dowódca. - Przypuszczam, że wezwanie śmigłowca, żeby nas tam przerzucił, nie wchodzi w grę - rzucił John Author. Brytyjczyk uśmiechnął się. - To są ćwiczenia - odpowiedział. W ten sposób przekazał podpułkow nikowi, że oddział musi sobie radzić sam i że nie może prosić o tak hałaśli we i widoczne wsparcie. Mackay wstał i rozejrzał się. Było już wystarczająco jasno, aby wyruszyć. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich ostatnio się nauczył, było to, że w nocy w dżungli jest zbyt niebezpiecznie, aby się przemieszczać. Lepiej odpoczywać, a za to maszerować szybciej w ciągu dnia. Wcisnął klawisze ręcznego odbiornika GPS typu Magellan NAV1000M. Odbiornik ten ważył paręset gramów i określał pozycję z dokładnością do dwudziestu pięciu metrów, w praktycznie każdym punkcie kuli ziemskiej. Światowy System Wyznaczania Pozyzji - GPS - eliminował błądzenie w dżungli, a już na pewno unieważniał wszelkie wymówki w przypadku zgubienia się. John zorientował mapę, wyznaczył azymut przy pomocy kompasu i oznajmił: - Pójdę przodem. Niech Carlin z SatComem idzie jako drugi. Musimy maszerować szybko. Obaj oficerowie wiedzieli, że trzynaście kilometrów przedzierania się przez dżunglę to dużo. - Szkoda, że nie wiemy, co to jest ten piekielny „zegar" - mruknął Woodward. Był to żartobliwy komentarz oparty na tym, że w SAS wszelkie ćwi czenia czy operacje realizowano według szczegółowych, precyzyjnych ram czasowych i zawsze powtarzano, żeby „pokonać zegar". „Pokonywanie ze-
gara" było jedną z zasad, których realizowanie miało skutkować sukcesami jednostki. Patrol sformował sią i wyruszył, nie pozostawiając po niedawnym obozowisku ani jednego śladu. Pierwszych kilka kilometrów żołnierze pokonali szybko, gdyż dżungla była w tym miejscu raczej pozbawiona zarośli i dało się zwyczajnie iść pod koronami drzew. Mackay maszerował, pochylony do przodu, pod ważącym czterdzieści trzy kilogramy plecakiem i nadawał mordercze tempo marszu. Znowu podzielił uwagą. Tym razem jednak część jego wiecznie czynnego umysłu skoncentrowała się na nawigacji, a druga część oceniała sytuację i planowała. Jakie jest zagrożenie? - zastanawiał się podpułkownik. Jest ich ośmiu przeciw niewielkiej liczbie rybaków. Z pewnością będzie więcej wrogów -pomyślał. Dlaczego kuter płynie do dawnego obozu Gurkhów? Czy to najbliższe miejsce, w którym da się wylądować, czy też chodzi może o pas startowy? - rozważał. Czy Woodward powiedział mi wszystko? Prawdopodobnie nie. Co najlepiej robić? Trzeba dotrzeć do obozu z wyprzedzeniem, które pozwoli na dobre rozpoznanie i zaplanowanie ataku. Atakiem będzie dowodził Woodward. Czy zezwoli mi wziąć w nim udział? Zapewne nie. Zobaczymy. To pomyślawszy, Mackay przyspieszył jeszcze kroku. Nie dawało mu spokoju jedno pytanie. Dlaczego do akcji nie wkraczały władze malajskie czy też tajskie? Z pewnością mieli dość czasu na przerzucenie do obozu odpowiednio dużego oddziału policji lub zwykłej jednostki wojskowej. Odpowiedź, jaka nasuwała się Johnowi Authorowi, niepokoiła go - miejscowe władze nie chciały w ogóle mieszać się w całą sprawę. Tego dnia patrol nie zatrzymywał się jak zwykle na ćwiczenia ataków. Posuwał się tylko wciąż naprzód. Po twarzy podpułkownika spływał strumieniami pot, a plecy bolały go od dźwigania ciężkiego ładunku. Ignorował ból. Co pięćdziesiąt pięć minut Mackay zatrzymywał się i robił pięciominutowy odpoczynek. Następnie ruszał, nie tracąc ani sekundy więcej. Żołnierze przeszli już ponad dziesięć kilometrów. Wciąż mieli szczęście - posuwali się wzdłuż stoków i wąwozów, zamiast być zmuszonymi do pokonywania ich. W końcu jednak natrafili na nadbrzeżne bagna. - Czy możemy odpocząć, sir? - spytał Cariin, operator radia satelitarne go. W jego głosie znać było zmęczenie oraz szacunek. John Author zatrzy mał ludzi i mężczyźni ukryli się w zaroślach. Nadszedł Woodward i razem z Carlinem sprawdził pozycję przy pomocy odbiornika GPS. - Dobra nawigacja - ocenił. Sierżant poinformował kapitana, że Ame rykanin kontrolował położenie patrolu za pośrednictwem urządzenia tylko jeden raz w ciągu całej dotychczasowej trasy. Dowódca uniósł brwi. - A niech mnie licho! - wyraził swój podziw. Skinął na Mackaya. Dwaj oficerowie
pochylili się nad mapą. - Zostało nam dwa i pół kilometra, na wprost - stwierdził Woodward. - Możemy dotrzeć na miejsce szybciej, obchodząc bagna i zachodząc do obozu od północy - oznajmił John Author, rysując linię na mapie. Męż czyźni dyskutowali zagadnienie przez parę minut. W końcu postanowiono rozdzielić patrol. Mackay poprowadzi swoją drużynę na północ i zablokuje brzeg, a kapitan ruszy ze swoją przez bagna, posuwając się wzdłuż czegoś, co wyglądało na linię niewysokich pagórków. Kiedy Woodward zapytał ludzi, kto chce iść z podpułkownikiem, Carlin powiedział, że pójdzie po to, aby przekonać się, czy Mackay da radę utrzymać dotychczasowe tempo. Sierżant wątpił w to. Odpowiedzi wszystkich pozostałych były utrzymane w podobnym duchu. Amerykanin widział, że żołnierze patrolu zaakceptowali go jako jednego ze swoich. Weźmie udział w ataku, bez wątpienia. Twarz Johna Authora przybrała wyraz, którego nikt nie był w stanie jednoznacznie rozpoznać. - O Boże! - sapnął kapitan. - Mam nadzieję, że to jest uśmiech. - Nie mylił się. Kiedy się rozdzielili, Mackay utrzymywał mordercze tempo marszu. Trasa, którą zaplanował podpułkownik, wiodła przez łagodne wzgórki, płytkie strumienie i rozlewiska. Obejście bagna opłaciło się. Czterej żołnierze dotarli do wybrzeża, a później do północnego skraju opuszczonego obozu, przybywając pół godziny przed wyznaczonym przez Woodwarda czasem. Mackay wysłał dwóch ludzi, o imionach John oraz Trevor, na rozpoznanie. Carlin połączył się tymczasem z kapitanem przy pomocy krótkofalówki, w jakie wyposażony był każdy członek patrolu. Odpowiedź nie napełniała spokojem. Okazało się, że drużyna Woodwarda nie mogła przejść przez, bagna. Kapitan zawrócił i poszedł śladami Mac-kaya. Znajdował się o przynajmniej dwie godziny za nim. - Dowodzisz akcją na miejscu do czasu, aż do was dołączymy - zakoń czył Woodward. Po godzinie wrócił John - młodszy z dwójki, którą podpułkownik wysłał na rozpoznanie. Miał zaledwie dwadzieścia dwa lata. Dorastał w ubogiej, robotniczej dzielnicy Manchesteru, gdzie przemoc była na porządku dziennym. W końcu odnalazł dla siebie miejsce w życiu w jednostce specjalnej. Wyglądał bardzo młodo, co mogło być korzystne dla zaskoczenia nieprzyjaciela - nikt nie przypuszczałby, że ten chłopak od lat szkolił się całymi dniami w zabijaniu ludzi. - Obóz aż się roi od małych, brązowych facetów... - poinformował John. - Wszyscy są uzbrojeni. Większość z nich ma kałasznikowy, dwaj - uzi. Przy molo stoi duża łódź motorowa. To nie jest kuter rybacki. Naliczyłem siedmiu mężczyzn w Samym obozie i jeszcze sześciu na pasie startowym. Zdaje się, że
czekają na czyjś przylot. Trevor obchodzi obóz. W tej chwili powinien już być na miejscu, po jego południowej stronie. - Mackayowi nie spodobało się, że jeden z żołnierzy będzie sam, jednak nie skomentował tego. Młody John narysował na tylnej stronie mapy Carlina plan obozu. Omówiono możliwe sposoby wtargnięcia na jego teren. Podpułkownik miał nadzieję, że drużyna Woodwarda zdoła dotrzeć na miejsce przed przypłynięciem kutra. Tymczasem odezwała się krótkofalówka Amerykanina. Zameldował się Trevor. Powiedział, że po południowej stronie obozu nikogo nie ma i że tak samo jak John, naliczył trzynastu ludzi. Wobec powyższego Mackay był niemal stuprocentowo pewien, że jest ich w istocie trzynastu. - Mam nadzieję, że nie mają niczego poza bronią strzelecką - mruknął John Author. - Jeśli mają coś większego - wtrącił Carlin - prawdopodobnie trzymają to na łodzi. Najpierw będziemy musieli ją zneutralizować. - Mężczyźni wiedzieli, co sierżant ma na myśli. - Trevor ma przy sobie hiltona. Mackay chrząknął. Hilton to wielozadaniowa jednostrzałowa broń ręczna. Może służyć jako wyjątkowo celna strzelba śrutowa kalibru 12 mm lub granatnik 40 mm. Trevor szczególnie lubił tę broń za jej lekkość, świetne wykonanie i uniwersalność. Ponieważ podczas patrolu żołnierze musieli dźwigać cały sprzęt na plecach, hilton był dla nich o wiele przydatniejszą bronią niż znacznie cięższy, wielostrzałowy granatnik typu Hawk. I tak Mackay widział, jak Trevor potrafi wyrzucać z hiltona dziesięć granatów na minutę, doskonale celując nawet przy maksymalnym zasięgu. Dostarczał tym sposobem wsparcia ogniowego porównywalnego z obsługą małego moździerza. - Sprawdź, czy molo leży w zasięgu broni Trevora - polecił Carlinowi podpułkownik. Sierżant nadał przez radio pytanie. - Czterysta metrów - usłyszeli. John Author zastanowił się. Czterysta metrów był to właśnie maksymalny zasięg hiltona. Czy Trevor zdoła trafiać w łódź z miejsca, gdzie się znajduje? Mackay znał jednak odpowiedź. Żołnierz SAS z pewnością powiedziałby dowódcy o tym, że cel znajduje się poza zasięgiem jego broni. Amerykanin zbeształ się w duchu - musi dotrzymywać tempa ludziom, którymi dowodzi. - Co zalecasz? - spytał sierżanta. - Poczekać na kapitana - odparł Carlin. - A jeżeli kuter przypłynie przed jego przybyciem, zneutralizować obie jednostki pływające i wszystko, co ewentualnie pojawi się na pasie startowym, a następnie wycofać się. - John Author pokiwał głową na znak zgody. - Nieprzyjaciel nigdzie nie odpłynie ani nie odleci, a my zaatakujemy w nocy. - Mackay znowu się zgodził. Trevor odezwał się ponownie. Powiedział, że widzi nadpływający kuter i przesuwa się bliżej molo. Młody John poszedł na sam brzeg i przesunął
wzrokiem po horyzoncie przy pomocy lornetki. Nagle rozległ się odgłos zbliżającego się samolotu. - Dobra synchronizacja - skomentował Mackay. Teraz miał już pew ność, że nieprzyjaciel stanowi porządnie zorganizowaną grupę i że warto zachować ostrożność. John zameldował z brzegu, że rzeczywiście zbliża się kuter rybacki. Wydarzenia potoczyły się szybko. Podpułkownik podjął decyzję i oznajmił: - Dobra, oto co zrobimy. Naszym celem jest sprawienie, by „partyzan ci" nie mieli innego wyboru, jak tylko pozostać razem z zakładnikami w obo zie. Założę się, że gdy kuter zacumuje, natychmiast przeprowadzą porwa nych Amerykanów na pas startowy. Ty - pokazał na Carlina - zostajesz tutaj i będziesz obserwatorem pomagającym Trevorowi. Dasz mu sygnał otwar cia ognia, kiedy tylko jeńcy znajdą się w wystarczającej odległości od brze gu. Kiedy kuter i łódź zniszczone, wycofasz się tutaj. - Wskazał punkt na mapie. - Spotkasz drużynę Woodwarda i zameldujesz mu o sytuacji. Trevor niech poszuka schronienia na bagnach. Ja i John zajmiemy się pasem startowym. Wykorzystamy zamieszanie spowodowane ogniem Tre vora i zniszczymy samolot lub uszkodzimy na tyle, żeby nie był w stanie więcej wylądować. Potem pójdziemy dalej i dołączymy do Trevora. W ten sposób nieprzyjaciel pozostanie unieruchomiony w obozie, a my będziemy go okrążać dwiema drużynami. Nasz właściwy atak odbędzie się w nocy. W tej chwili ma się odbyć jedynie akcja przygotowawcza. Dwaj Anglicy wysłuchali planu Mackaya bez żadnych komentarzy. Po chwili podpułkownik i młody John zniknęli w zaroślach. Tymczasem kuter wyłonił się zza małego cypla i sunął w stronę molo. Młody John szed,ł przodem. Słychać było, że samolot już krąży, choć jeszcze nie było go widać. - Dwusilnikowy - stwierdził cicho chłopak. Nagle drgnął. Na pasie startowym nie było nikogo. Obejrzał się na podpułkownika. - Nie potrzebują korzystać z pasa... - skomentował John Author, sięgając po krótkofalówkę. - Carlin, co się dzieje? - rzucił. - Skurwysyny, przylecieli wodnopłatem! - poinformował sierżant. -Kuter już zacumował, ale nie wyprowadzili z niego zakładników. Samolot krąży, podchodząc do lądowania w zatoce. - Czy możecie sprawić, żeby opuścili kuter? - spytał podpułkownik. - Da się zrobić - odparł Trevor. Rozległ się stłumiony odgłos przymo-minający wystrzał ze śrutówki, po czym nastąpiła eksplozja. Mackay i John zaczęli się wycofywać, uważnie kryjąc się w zaroślach. Od brzegu dobiegały kolejne wybuchy. Carlin ściszonym głosem kierował ogniem Trevora. Pierwszy granat trafił w wodę, w pewnej odległości od brzegu. Drugi wylądował bliżej kutra i łodzi.
Trzeci jeszcze bliżej. Wyglądało na to, że ktoś wkrótce trafi i czuwający na molo człowiek zaczął krzyczeć. Sierżant polecił żołnierzowi wstrzymać ogień, widząc, że Azjaci wyganiają Amerykanów z kutra. Zacisnął usta, widząc zakładników - byli młodziutcy, trzy dziewczyny i dwóch chłopaków, rozebrani do naga, popychani przez porywaczy. Chłopak o blond włosach szarpał się, wściekając się na małego człowieczka o ciemnej karnacji idącego za nim. - Ty pierdolony chuju! - wrzasnął tak głośno, że sierżant zrozumiał sło wa. Jego konwojent uderzył go w plecy kolbą trzymanej w ręku strzelby, kierując skrępowanego człowieka na molo. Szybki kopniak skłonił stawiają cego dotąd opór Amerykanina do powstania i dogonienia pozostałych. Carlin popatrzył przez lornetkę na dziewczyny. Zobaczył, że jedna z nich we wnętrzną stronę nóg ma poplamioną krwią. Mackay dotarł do sierżanta i zapytał: - Czy zakładnicy opuścili kuter? - Tak, ale jest ich tylko pięcioro, a nie sześcioro. Wygląda na to, że na kutrze i łodzi nie ma już nikogo. To chyba wszyscy zakładnicy. Podpułkownik skinął głową. - Przekaż Tervorowi, żeby zniszczył obie jednostki - polecił. Po chwili tył kutra znikł w ognistej kuli. Trzej żołnierze patrzyli z satysfakcją, jak ich samotny towarzysz trafia jeszcze sześcioma granatami w kuter, łódź i molo, które szybko ogarnął pożar. - Przerwać ogień - rzucił Carlin i wybuchy skończyły się. - Niech Trevor zmiata czym prędzej na bagna - rozkazał John Author. -Prawdopodobnie wyruszą go szukać. Młody John uśmiechnął się okrutnie. - To byłby fatalny błąd z ich strony - skwitował. Wyciągnął z plecaka teleskopowy celownik optyczny i przymocował do karabinu snajperskiego firmy Enfield kalibru 7,62 mm. - Sir? - odezwał się pytająco, pokazując palcem na hydroplan, który zdążył już wylądować, ale stał nieruchomo na wodzie, nie zbliżając się do brzegu. - Odgoń go - rozkazał Mackay. -I niech ci się uda - dodał zza pleców żołnierzy głos Woodwarda. John Author odwrócił się na pięcie. Cieszył się, że kapitan ze swoimi ludźmi dołączył do jego drużyny, ale zarazem niepokoił, że tak łatwo została odnaleziona i dała się podejść. Dowódca patrolu opadł na ziemię, wyczerpany. -To dzięki naszemu odbiornikowi GPS, magellanowi - wyjaśnił. - Ma dokładność kilku metrów. - Skinął na pozostałych, żeby także wyłonili się z zarośli. Amerykanin patrzył z podziwem na trzech kolejnych mężczyzn, którzy słaniali się na nogach ze zmęczenia. Można było jednak odczytać z ich twarzy, że już po kilkuminutowym odpoczynku będą znowu gotowi walczyć.
Skąd biorą się tacy ludzie? - zdumiał się. Obliczył, że drużyna Woodwarda musiała okrążyć bagno dwukrotnie szybciej niż jego własna. - Wy, jankesi, nie macie monopolu na szybki marsz - rzucił kapitan kiedy trzeba się spieszyć. - Przeszedł do wydawania rozkazów. - John, ru szaj. - Pokazał na samolot. Chłopak nie ruszył się jednak z miejsca. - Kryj cie go - dodał Woodward. - Teraz Carlin i jeden ze świeżych przybyszów podnieśli się i ruszyli za młodym Johnem w krzaki. - To nasz najlepszy snajper - poinformował dowódca. Po paru minutach rozległ się pojedynczy wystrzał karabinu. Mackay obserwował wodnopłat przez lornetkę. Zaczął odsuwać się od lądu, po czym zatrzymał się. Karabin wypalił po raz drugi, z innego miejsca. John najwidoczniej przemieszczał się przed oddaniem kolejnego strzału. Samolot pozostał na miejscu. - Chyba znalazł się poza zasięgiem - skomentował podpułkownik. Jednak po trzecim wystrzale samolot popłynął jeszcze dalej. Amerykanin pokiwał z uznaniem głową. John był wyjątkowym strzelcem. - Mamy kolejny problem - odezwał się Woodward. - Mają ponton. Mackay popatrzył przez lornetkę w stronę zakładników. Ciągnęli ku wodzie ponton motorowy, popędzani dobiegającymi spomiędzy dwóch budynków rozkazami. Po chwili dwie dziewczyny położyły sie na dwóch gumowych zbiornikach z powietrzem, chroniąc je własnymi ciałami przed przedziurawieniem. Pozostali wrócili biegiem do budynku. Szli, tworząc żywą tarczę dla dwóch porywaczy z kutra. Jeden z nich był już starszym człowiekiem. Obaj ściskali w dłoniach uzi. - Niech to diabli - zaklął kapitan. - Niech John wraca. - Niewiele możemy zrobić - mruknął gorzko Mackay. Patrzył bezsilnie, jak dwaj uzbrojeni mężczyźni kładą się na dnie pontonu, a pięcioro zakładników na ich rozkazy spycha ponton na wodę i siada na zbiornikach z powietrzem. Odezwał się silnik zaburtowy i ponton ruszył w stronę czekającego samolotu. Pojawił się John i popatrzył na ponton przez swój celownik optyczny. W pewnym momencie na dziobie pojawiła się głowa jednego z Azjatów. Snajper oddał strzał i górna część czaszki porywacza zniknęła w krawej mgiełce. - Zabiłem jednego, sir - oznajmił żołnierz. Teraz zobaczyli wysuwającą się z wnętrz pontonu rękę. Złapała za włosy dziewczynę o jasnej fryzurze i przyciągnęła jej głowę do lufy pistoletu. Żołnierze SAS zamarli, spodziewając się egzekucji. - Wstrzymaj ogień - rozkazał Woodward. Głowa dziewczyny nie przemieszczała się. Ponton sunął w stronę samolotu. - Cholera - wyrwało się Mackayowi. Zdumiał się, że użył tego słowa. Nie zaklął bowiem dotąd ani razu od czasu, kiedy był jeszcze nastolatkiem. Przekleństwo nie pomogło ani trochę. Ponton uderzył w jeden z pływaków
samolotu. Piątka Amerykanów po chwili wdrapała się do wnętrza maszyny przez klapę z tyłu. Na końcu wspiął się starszy Azjata. Samolot odwrócił się pod wiatr, po czym zaczął startować. Uniósł się z wody i skręcił nad morze, po czym skierował się na północ. Brytyjski dowódca skinął na swoich żołnierzy, żeby ruszali. Odeszli od obozu. Po pół godzinie dołączył do nich Trevor. - W obozie pozostało trzynastu mężczyzn - poinformował i uniósł dwa palce. Znaczyło to, że zabił dwóch nieprzyjaciół, którzy usiłowali go do paść. Mackay zastanawiał się, co to byli za jedni. Twarz kapitana przybrała surowy wyraz. - Nie sądzę, żeby ci ludzie się dokądkolwiek wybierali, a wy? - powiedział. To nie było pytanie. - Chciałbym wiedzieć, kim oni są. Może wpadniemy do nich dzisiaj w nocy na małą pogawędkę? - Także i to zdanie wcale nie miało tonu pytania, a w każdym razie nie podlegało dyskusji. - Są bardzo ostrożni - stwierdził Woodward. - Zwróćcie uwagę na to, jak cały czas się kryją. - Była noc. Kapitan obserwował obóz przez pasywny wizjer do działań nocnych typu Pocketscope. Urządzenie w kształcie pękatego walca długości dziesięciu centymetrów ważyło poniżej kilograma i mogło być zamontowane jako celownik do pistoletu maszybowego MPS, jakie nosili żołnierze SAS. Patrol miał na wyposażeniu dwa Pocketscope'y. Dowódca podał wizjer Mackayowi. Amerykanin bez słowa popatrzył na obóz. Z gęstych krzaków wyłoniła się świecąca na zielono postać; zbliżała się. Podpułkownik oddał wizjer Woodwar-dowi, pokazał palcem w kierunku przybysza i odszedł, wyciągając nóż. Nadchodzącym mógł być Trevor lub John. Poszli do obozu, żeby zainstalować na zewnętrznych ścianach budynków mikrofony. Małe, lecz bardzo czułe urządzenia były w stanie wychwycić ruchy oraz rozmowy prowadzone w budynkach. Były wprost nieocenione, wskazując, gdzie znajdują się przeciwnicy. - Blackpool - szepnął z zarośli Mackay. - Rock - padł odzew z ust Trevora. Żołnierz wyłonił się z ciemności. -Ci goście wiedzą, jak się zachowywać - stwierdził. Opowiedział oficerom w krótkich słowach, co widział. - Pewnie szkolili ich Kubańczycy - ocenił. Nagle dał się słyszeć cichy szelest. Podpułkownik powtórzył hasło i tym razem odpowiedział mu młody John. - Liczebność nieprzyjaciela? - spytał dowódca. - Trzynastu, jak poprzednio - potwierdził Trevor. - Dwunastu - poprawił John. - Jeden wlazł mi pod nóż. Nie znajdą go przed świtem. - Czy mikrofony coś nadają? - zapytał Woodward. Carlin przyłożył dłonie do słuchawek, próbując odróżnić poszczególne głosy.
- Słyszę ośmiu mężczyzn w starym budynku dowództwa. - Skoncentrował się znowu. - Chińszczyzna. Dwóch z nich rozmawia po chińsku - poinformował. Oddał słuchawki kapitanowi, który uczył się zarówno tajskiego, jak i man-daryńskiej odmiany chińskiego. Każdy z żołnierzy patrolu znał co najmniej dwa języki obce; tylko Mackay nie rozumiał żadnego, jedynie angielski. - Mandaryński - stwierdził Woodward. Nasłuchiwał. - Wiedzą, że tu jesteśmy, i wystawili wartę z pięciu ludzi. O, a teraz jeden powiedział, że na zewnątrz spokój. ...Mówią, że być może odeszliśmy. - Zdjął słuchawki. -Uwaga. Nie wiemy, co dzieje się z trzema nieprzyjaciółmi, choć prawdopodobnie pełnią wartę wokół obozu. Wyślemy trzy dwójki, żeby ich zlikwidować. - Wezwał dwóch żołnierzy i kazał im przeszukać południową stronę obozu. - Tylko, na litość boską - dodał - nie wychodźcie poza waszą strefę patrolową. Pozostali też będą szukać, a nie chcę, żebyście „ćwiczyli" na sobie wzajemnie, po ciemku. - Dwójka ruszyła i kapitan wywołał następną, dodając to samo ostrzeżeniem co poprzednio. W końcu wezwał Carlina i młodego Johna. - Wy przeczeszecie tę stronę obozu, w której jesteśmy. - Pozwól mi pójść - poprosił Mackay. - Carlin zostałby przy słuchawkach i nadajniku. - Woodward zastanowił się chwilę, ale skinął głową. Amerykanin ruszył więc w ciemność wraz ze snajperem o twarzy dziecka. Posuwali się cicho pomiędzy zaroślami, aż znaleźli się niedaleko tylnej ściany budynku. Podpułkownik ledwie widział pośród mroku sylwetkę młodego Johna. Ten ostatni powolnym ruchem pokazał na Mackaya, a potem w ciemność, jednocześnie opuszczając kciuk. Oznaczało to „nieprzyjaciel". Amerykanin zrozumiał, że chłopak jemu proponuje zlikwidowanie wroga. Podpułkownik zarzucił pistolet na plecy i wyjął nóż. Przykucnął i zaczął przemieszczać się we wskazaną stronę. W pewnym momencie odgarnął jakieś liście i zobaczył przed sobą twarz człowieka. Przez ułamek sekundy, który zdawał się przeciągać w wieczność, obaj nieprzyjaciele patrzyli na siebie, zaskoczeni. W końcu uzbrojona w nóż ręka Johna Authora wystrzeliła błyskawicznie naprzód. Podpułkownik przebił wrogowi krtań i pociągnął ostrze w bok. Nieprzyjaciel padł na ziemię. Amerykanin, cofnąwszy rękę, stał jak wmurowany, słysząc straszliwy gulgot próbującgo oddychać, umierającego człowieka. Mackay widział już ciała zabitych, ale po raz pierwszy od urodzenia musiał patrzeć, jak kończy swoje ziemskie życie ktoś, komu on sam je odebrał. Podpułkownik dyszał, patrząc z przerażeniem i niesmakiem na to, co zrobił. Zebrało mu się na wymioty. Z ciemności wyłonił się młody John. Złapał umierającego za włosy i przekręcił jego głowę twarzą do ziemi, tłumiąc wszelkie dźwięki. - Hałaśliwy facet - skomentował chłopak. - To brzmiało jak gotująca się woda w czajniku. - Spojrzał na Mackaya, wciąż przyciskając twarz giną cego do ziemi. - Pierwszy raz? - zapytał. John Author skinął głową. - Jest
pan ząjebiście szybki - stwierdził młody John z niekłamanym podziwem. -Jednak na drugi raz trzeba wyciszyć wszystkie odgłosy. - Wróg szarpnął się tymczasem i znieruchomiał. Żołnierz SAS zabrał powoli rękę, po czym przeszukał ciało zabitego. Podał Amerykaninowi mały nadajnik, podobny do tych, jakie sami mieli. Wtoczył jeszcze ciało w zarośla, po czym wstał. - Idziemy dalej - ponaglił, pokazując palcem na budynek. Dwanaście minut później dwaj Johnowie powrócili do dowódcy patrolu. Poprzednie drużyny już wróciły. Obie zabiły po jednym wrogu. - Teraz zostało dziewięciu nieprzyjaciół i wszyscy znajdują się w głównym budynku - powiedział Woodward. Podał następnie plan ataku na budynek i przy dzielił każdemu z żołnierzy szczegółowe zadania oraz czas ich wykonania. - Ty zostajesz ze mną - rzucił Mackayowi. Tym razem Amerykanin nie próbował dyskutować. - Zaczynamy na dobre - stwierdził - ale pamiętajcie, chcę dostać przynajmniej dwóch z tych sukinsynów żywych. Zegar rusza. Start. Sześciu mężczyzn zniknęło w ciemności. John Author spróbował swoim zwyczajem podzielić uwagę, ale nie udawało mu się. Ciągle widział przed sobą twarz człowieka, którego zabił, i jego zdziwione oczy. - To minie - skomentował jego myśli Woodward. - Kiedy go spotkałeś, musiałeś zginąć ty albo on. Lepiej, że zginął on - próbował go uspokoić. Anglik pojmował, co to znaczy zabić człowieka. Po niedługim czasie rozległy się odgłosy tłuczonego szkła, a potem cztery wybuchy granatów ogłuszających. Kapitan zaczął liczyć na głos: -1 raz, i dwa, i... - Dał się słyszeć trzask łamiącego się drewna i grzechot serii z pistoletu maszynowego. Nastała chwila ciszy. Po niej - dwa pojedyncze wystrzały z pistoletu. - To już - stwierdził Woodward, patrząc na zegarek. -Zmieścili się w czasie. - Ostatnie słowa wypowiedział zwykłym, rzeczowym tonem, jednak Mackay wyczuł w głosie brytyjskiego dowódcy satysfakcję, dumę z dobrze wykonanego przez zawodowych żołnierzy zadania. W radiu trzasnęło i odezwał się głos Carlina. Dwaj oficerowie mogli wejść do obozu. Wzięto trzech jeńców. Kiedy John Author i Woodward znaleźli się w budynku, dowódca patrolu zaczął niespodziewanie wykrzykiwać rozkazy, a jego ludzie z przerażeniem rzucili się w wir działania. Oczyszczono niewielki pokój obok głównej sali i Carlin umieścił w nim dwa miniaturowe mikrofony. Po chwili wprowadzono doń trzech skrępowanych jeńców i zatrzaśnięto drzwi. Kapitan skinął na żołnierzy, którzy szybko wynieśli z sali ciała zabitych. Dowódca patrolu nasłuchiwał już rozmów więźniów. Mackay zdał sobie sprawę, że Woodward specjalnie zachowuje się_w taki sposób, aby jego ludzie bali się go i byli absolutnie posłuszni - Już wiem - oznajmił po paru chwilach brytyjski oficer. - Ten, który w tej chwili znajduje się najbliżej drzwi jest ich dowódcą. - Wstał i ruszył
w stronę pokoiku, pokazując Amerykaninowi, żeby poszedł razem z nim. -Kiedy będą mówił z którymś z jeńców, uśmiechaj się do niego - polecił. Wpadł energicznie do pokoju i podszedł do człowieka znajdującego się w jego końcu. Zadał gwałtownym tonem serię pytań po chińsku. Pytał, gdzie dokładnie przewieziono amerykańskich zakładników i kto stał za ich porwaniem. Mackay uśmiechnął się jak najszczerzej. Wypytywany nie mógł teraz oderwać oczu od jego twarzy, trzęsąc się ze strachu. O to właśnie chodziło Woodwardowi. Wystraszony jeniec zerknął na swojego dowódcę, który patrzył na niego gniewnie. Mężczyzna zaczął wołać, że naprawdę nie zna odpowiedzi na postawione pytania. Wtedy brytyjski kapitan wyciągnął pistolet i zabił przesłuchiwanego, strzelając mu prosto w głowę. - A jaki twardziel z ciebie, koleś? - krzyknął po angielsku do drugiego z jeńców. Mackay był zaszokowany niespodziewaną, brutalną egzekucją i za pomniał się uśmiechać. Nie było to już jednak potrzebne. Indagowany beł kotał coś, rzucając rozedrganym spojrzeniem to na kapitana, to na Johna Authora. Chiński dowódca warknął coś w swoim języku i przesłuchiwany zawahał się. Woodward znowu wyciągnął pistolet, a wtedy członek bandy zaczął powtarzać w kółko jedno nazwisko, tak szybko, że brakowało mu tchu. Wtedy Anglik zwrócił się we własnym języku do dowódcy obozu: - Dokąd zabrano Amerykanów? - Azjata tylko popatrzył na niego z nienawiścią. Kapitan SAS powtórzył pytanie. - Wiem, że mówisz po angielsku - dodał cicho. - Spytaj generała Czang Tse-kuana, kiedy będziesz błagał o życie - rzucił wróg, plując Woodwardowi w twarz. Ten, jakby od niechcenia, uniósł pistolet i zabił go strzałem w głowę. - Co ty, do cholery, wyprawiasz?! - zawołał Mackay, kiedy już minął mu pierwszy szok. - Uśmiechaj się do tego skurwysyna - polecił kapitan, pokazując na ostatniego żywego jeńca i ignorując podpułkownika. John Author zrobił, co mu kazano, a Brytyjczyk powtórzył pytanie o to, dokąd zabrano porwanych. Samotny człowiek zaczął natychmiast mówić i nie przestawał, choć po chwili zaczął się powtarzać. - To wszystko, czego się od nich dowiemy - stwierdził Anglik i zastrzelił także trzeciego jeńca. - Jesteś chorym mordercą! - krzyknął Mackay. - Doprawdy? - odparł Woodward. - Widzę, że nie masz pojęcia, dlaczego to zrobiłem. - Wyszedł z pokoju i rozkazał Carlinowi wezwać śmigłowiec. - Musimy stąd odlecieć jeszcze tej nocy - stwierdził kapitan. - Czy wiesz, kto to jest generał Czang Tse-kuan? - spytał podpułkownika. - To zmienia całą sytuację. John Author nie był w stanie mówić. Człowiek, na którego patrzył, przed chwilą zabił z zimną krwią trzech jeńców, a teraz zachowywał się jak trzeź-
wo myślący nauczyciel, który tłumaczy studentowi trudne zagadnienie. Amerykanin minął dowódcą patrolu i wypadł na dwór. Biały Dom, Waszyngton, USA Szef gabinetu prezydenta Stanów Zjednoczonych, wysoki mężczyzna o aparycji trupa, generał Leo Cox, odprowadził senatora Courtlanda do Owalnego Gabinetu. Matthew Zachary Pontowski wstał i wyszedł zza biurka, żeby przywitać się ze swoim najgroźniejszym, najbardziej nieugiętym przeciwnikiem politycznym, senatorem Williamem Douglasem Courtlandem. Cox cofnął się i obserwował spotkanie. Pontowski był wysoki, miał wyrazistą twarz i nieduży brzuszek; wyglądał na męża stanu. Jego siwe włosy, niebieskie oczy, jastrzębi nos dopełniały obrazu i jak najbardziej pasowały do polityka. Jednak Cox wiedział najlepiej ze wszystkich, że prezydent Pontowski charakteryzuje się także wybitną inteligencją i żelazną wolą. Doświadczał tego przez lata. Leo był pewien, że historycy docenią zasługi Zacka jako przywódcy amerykańskiego państwa. Cox był także zdania, że historia rozprawi się sprawiedliwie z senatorem Courtlandem, chłodnym, inteligentnym sukinsynem. W tym momencie szefowi gabinetu przyszło do głowy, że senator może faktycznie jest nieślubnym dzieckiem; może to wytłumaczyłoby jego przebiegłość. Choć oczywiście prezydent nigdy w życiu nie wykorzystałby takiego faktu dla uzyskania politycznych korzyści. Cox był już wielokrotnie świadkiem tego, jak Pontowski dobierał się do skóry każdemu z podwładnych czy też członków własnej partii, który postąpił nieetycznie. Kontrast pomiędzy stojącymi naprzeciw siebie mężczyznami był wręcz uderzający. Courtland miał dokładnie sto sześćdziesiąt siedem i pół centymetra wzrostu i figurą przypominał beczkę. Nosił nieskazitelnie skrojony garnitur, jak wzorowy członek establishmentu ze Wschodniego Wybrzeża, a jego głos charakteryzowały niezmiennie teatralne pewność i ciepło. Cox już dawno wyczuł w tym człowieku demagoga, który zrobiłby wszystko, żeby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych. - Witam, panie Billu - powiedział Pontowski, potrząsając ręką senatora. - Jak na razie nie mamy zbyt wiele nowych wiadomości. - Zaprowadził gościa na kanapę i usiedli. - Jednak już w ciągu najbliższych godzin powinny nadejść konkretne informacje. - Zdał relację ze wszystkiego, co wie. Jak zawsze mówił powoli, głosem, który przykuwał uwagę słuchacza. Courtland splótł dłonie, przyciskając je do siebie; na jego twarzy widać było niepokój. Zmarszczył wysokie czoło, nad którym znajdowały się wciąż gęste, ciemne włosy.
- Myślałem, że do tej pory będzie pan już wiedzieć coś więcej... - mruknął. Pontowski i Cox wyczuli niedopowiedziany przekaz senatora: jego zdaniem amerykański rząd nie robił wszystkiego, co było w jego mocy. A może chodziło jednak tylko o niepokój stroskanego ojca? - Leo - odezwał się prezydent - bądź tak dobry i skocz do Pomieszczenia Sytuacyjnego. Sprawdź, czy nadeszło coś nowego. - Popatrzył na drzwi. Generał Cox zrozumiał, że Pontowski chce zostać sam z Courtlandem, i wyszedł. - Powołaliśmy Zespół Kryzysowy, który bez przerwy pracuje nad rozwiązaniem sytuacji. - Doprawdy? - spytał senator z powątpiewaniem w głosie, na które pozwolił sobie po wyjściu szefa gabinetu. - Bill, ja naprawdę przejąłem się tą sprawą - oznajmił Pontowski, próbując wyrazić troskę, jaką odczuwał. - Rozkazałem CIA i Agencji Bezpieczeństwa Narodowego przydzielić jej najwyższy priorytet. Marynarka przeprowadza w tej chwili „Taos" do Zatoki Syjamskiej, a Pięćdziesiąte Pierwsze Skrzydło Rozpoznania Strategicznego wysłało w powietrze RC-135. - Samolot RC-135 oraz „Taos" - najnowocześniejszy statek szpiegowski Marynarki - były wyposażone w najnowocześniejsze na świecie urządzenia nasłuchu elektronicznego. -I co przez to osiągniemy? - zadrwił Courtland. Prezydent ukrył irytację. William Courtland był przewodniczącym senackiej komisji sił zbrojnych i nalegał niegdyś, aby wydać pieniądze na budowę „Taosa". Powinien więc mieć niejakie pojęcie o możliwościach tej jednostki. - Mając na miejscu „Taosa" i RC-135, jesteśmy w stanie śledzić całą łączność przekazywaną drogą elektroniczną na interesującym nas obszarze - tłumaczył Pontowski. - Nasłuchujemy ich, a prędzej czy później ktoś tam zacznie mówić. - Jak damy radę wyodrębnić ważne informacje pośród dziesiątków milionów przekazów, nadawanych w dalekowschodnich językach?! - senator zadawał swoje pytania coraz agresywniejszym tonem. - Szybkie skanery wielkiej pojemności współpracujące z komputerami wyłapują zaprogramowane słowa kluczowe, alarmując tłumaczy na „Tao-sie". Wykryjemy, kto stoi za porwaniem; tak samo jak kiedyś w Bejrucie. - I dużo to pomogło - skomentował Courtland. Pontowski nie odpowie dział, nie chcąc ujawniać, jak niegdysiejsze wykrycie i zlokalizowanie przetrzy mujących amerykańskich zakładników terrorystów umożliwiło supertajnej Agen cji Wsparcia Wywiadu przekonanie zainteresowanej strony, że wypuszczenie zakładników leży w jej interesie, przez wzgląd na własne zdrowie i życie. Szósty zmysł prezydenta zaczął ostrzegać go przed niebezpieczeństwem. Może i wydawało się to irracjonalne, jednak długie lata doświadczeń nauczyły Pontowskiego, że jego podszepty intuicji są z reguły trafne.
- Panie Billu, jeśli będziemy współpracować, zdołamy uratować pana córkę - powiedział. - Jednak jeśli zrobi pan z tego publiczną aferę, przynajmniej w tym momencie, nie pomoże pan dziecku. - Z tego, co pamiętam, jesteśmy wszyscy „rządem ludu, sprawowanym przez lud" - nie pomyliłem cytatu? - odparł Courtland oratorskim tonem. -Zwróciłem uwagę, że nie wspomniał pan o tym, żeby w pracach pańskiego Zespołu Kryzysowego brał udział także Urząd do Walki z Narkotykami. -Senator wyraźnie się rozkręcał, przywołując zadawnione animozje. Cierpiał z powodu tego, że musi siedzieć w Gabinecie Owalnym - jaskini swojego największego politycznego wroga - i zachowywać się, jakby przyszedł po prośbie. - Czy przyszło panu albo komukolwiek z pańskich ludzi do głowy, że to, co stało się z moją córką, jest reakcją na pańskie operacje antynarkotykowe w Południowo-Wschodniej Azji?! - W skład Zespołu Kryzysowego wchodzi przedstawiciel Urzędu do Walki z Narkotykami - poinformował prezydent. Courtland uniósł gęste, ciemne brwi. Kości zostały rzucone. Senator nieustannie krytykował Pontowskiego za jego politykę antynarkotykową. Batalia, jaką wytoczył agencji antynarkotykowej, poskutkowała niezadowoleniem opinii publicznej z jej pracy. Courtland nazywał Urząd do Walki z Narkotykami „podwójnym ZNK", co było skrótem od „zbiorowisko nieudacznych klaunów kierowanych przez zespół niekompetentnych kolesiów". Był to klasyczny przykład tego, jakich sposobów senator imał się, aby dojść do prezydentury. - Robię wszystko, co mogę, żeby uratować pana córkę i jej przyjaciół dodał prezydent, ukrywając irytację. Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju zajrzał Cox. - Panie prezydencie, nadeszły nowe wiadomości - oznajmił. Pontowski kiwnął głową, pokazując szefowi gabinetu, żeby wszedł. - Mamy meldunek, że przywieziono kutrem rybackim trzy młode kobiety i dwóch mężczyzn; zaraz pokażę, dokąd. - Generał rozwinął mapę i pokazał na małajskie wybrzeże, na dawny obóz Gurkhów. - Porwanych przeprowadzono następnie na pokład wodnopłatu, który poleciał w okolice Bangkoku. Wylądował na wodzie, w sąsiedztwie miejscowości wypoczynkowej Pattya Beach. Tam Amerykanie zostali załadowani na motorówkę. Ostatnio widziano ją, jak odpływała w stronę Bangkoku. - Czy wśród porwanych była moja córka? - spytał Courtland. - Rysopisy trzech kobiet odpowiadały tym, które płynęły jachtem - wyjaśnił generał. - A ci młodzi mężczyźni? - zapytał Pontowski, niepokojąc się o wszystkich zakładników. - Ich rysopisy wskazują na Richarda Martela i Troya Spencera. Brakuje natomiast Marka Livingstona.
- Jak wyglądali porwani? Czy zrobiono im jakąś krzywdę? - chciał się dowiedzieć senator. Cox zerknął na prezydenta z miną, która wskazywała na złe wieści. Pon-towski kiwnął głową. - Według opisu, jest prawdopodobne, że kobiety zgwałcono - wyjaśnił szef gabinetu. Courtland wstał i zacisnął pięści, zaczerwieniony ze złości. Opanował się z widocznym wysiłkiem i rzucił: -I ciągle niczego nie osiągnęliście! - Bill, robię, co mogę - zapewnił go ponownie prezydent. Wyraz twarzy senatora zmienił się. Mężczyzna usiadł i oparł się wygodnie. Nie zamierzał przepraszać za niezgodne z przyjętą etykietą zachowanie. - Z jakiego źródła pochodzą informacje? - spytał bez ogródek. Cox znowu spojrzał na Pontowskiego, a ten ponownie skinął głową. -Od brytyjskiej... - Od Anglików?! - przerwał Courtland. - A co z CIA? Śpi?! - Sir - ciągnął spokojnie generał - akurat w okolicy prowadzał ćwiczenia szwadron brytyjskiego pułku SAS. Widzieli przekazanie zakładników. Zaatakowali obóz i próbowali ich uwolnić. Niestety, wprowadzono ich na pokład samolotu na wodzie, z dala od brzegu, i dlatego żołnierze brytyjskiej jednostki nie mieli sposobu, żeby ich wyzwolić. Przesłuchali za to jednego z terrorystów, który pozostał w obozie. - SAS? - upewnił się Courtland. - Słynna jednostka specjalna. I czego takiego się dowiedzieli. - Usłyszeli, że w sprawę zamieszany jest znany terrorysta, generał Czang Tse-kuan. Szczegółów nie znamy. - Czang! - krzyknął senator, ponownie starając się panować nad sobą. -Mówiłem, że porwanie ma związek z pańską kampanią antynarkotykową! I oto mamy już dowód! Jeśli To Czang porwał Heather... - Nie chciał kończyć myśli. - Nie wiemy tego na pewno - zauważył Pontowski. - Jednak teraz łatwiej będzie szukać zakładników. Leo, czy ten terrorysta może być przekazany w nasze ręce? - Niestety nie, panie prezydencie. Zmarł z poniesionych ran - odpowiedział generał. Zapadła nieprzyjemna cisza. W końcu odezwał się Courtland: - Panie prezydencie, doceniam pańskie wysiłki, wszystko, co pan robi. - Mówił bezbarwnym tonem. -Nie powiadomiłem jeszcze mojej żony, gdyż miałem nadzieję na jakieś pozytywne wiadomości. Nie mogę jednak dłużej czekać. Muszę jej coś powiedzieć. Nasza jedyna córka.,, w szponach jedne go z najokrutniej szych baronów narkotykowych świata... Mój Boże...!
- Bill, wie pan, jak przebiegają tego typu sprawy. Potrzebujemy czasu na jej rozwiązanie. W tej chwili nawet nie jesteśmy pewni, że to istotnie Czang stoi za porwaniem pana córki. - Będzie lepiej dla nas wszystkich, jeśli dobrze się spiszecie... - mruknął Courtland. Jasne było, ze to groźba. - Na razie potrzebujemy czasu - powtórzył Pontowski. - Czas to właśnie to, czego mojej córce teraz brakuje - ripostował senator. Prezydent szukał gorączkowo jakiegoś sposobu na ułagodzenie Court-landa, ale instynkt mówił mu, że to niemożliwe - senator postanowił stanąć okoniem. To spotkanie nie doprowadzi do niczego pozytywnego. - Czy chciałby pan porozmawiać z członkami Zespołu Kryzysowego? -powiedział więc Pontowski. - Znajdują się w Pomieszczeniu Sytuacyjnym. - Dziękuję; może później... Jeśli pan pozwoli, panie prezydencie - muszę wracać do żony. Dwaj mężczyźni wstali i ruszyli do wyjścia. Pontowski odprowadził gościa aż do samochodu, ciągle starając się pokazać swoje zaangażowanie w sprawę. -I co myślisz? - spytał po powrocie Coxa, kiedy schodzili do Pomieszczenia Sytuacyjnego. - Nasz drogi senator z Kalifornii - odparł generał z mieszaniną ironii i pogardy - będzie się starał zbić na tej sprawie kapitał polityczny. Czuwający przed wejściem do Pomieszczenia Sytuacyjnego wartownik z marines otworzył nadchodzącym drzwi. W środku, przy końcu jednego ze stołów siedziało czterech mężczyzn i kobieta. Inny mężczyzna kończył właśnie przypinać na ścianie plansze formatu A2 ilustrujące bieżącą sytuację. - Mazie, ty tu chyba mieszkasz - odezwał się Pontowski na powitanie do młodej kobiety. Mazie Kamigami, osoba o okrągłej, azjatyckiej twarzy uśmiechnęła się ciepło. - Pan Cagliari pozwala mi od czasu do czasu pójść do domu - odpowie działa. Michael Cagliari, rozczochrany, brodaty mężczyzna o wyglądzie pro fesora siedział koło niej. Był to prezydencki doradca do spraw bezpieczeń stwa narodowego. Pokręcił głową i mruknął coś pod nosem. Mazie Kamigami była najbardziej dynamicznym i najinteligentniejszym pracownikiem Rady Bezpieczeństwa Narodowego. Maczała palce w każdą sprawę, wbrew przy jętym dotąd podziałom zadań na poszczególne departamenty. Przy każdym nowym kryzysie pojawiała się nagle w samym centrum działań, pracując po osiemdziesiąt - dziewięćdziesiąt godzin tygodniowo. Jej krępe, okrągłe cia ło zdawało się wytwarzać nieograniczone ilości energii. Była najcenniej szym asystentem Cagliariego.
- Właśnie nas poinformowano, że w pododdziale SAS był obecny na wymianie oficer naszej armii - oznajmił doradca do spraw bezpieczeństwa. - Nie mamy jeszcze nazwiska. - Dowiedzcie się, kto to, i sprowadźcie go tutaj - polecił Pontowski. -Poza tym proszę powiadamiać senatora Courtlanda o wszystkich postępach w sytuacji. - Mazie popatrzyła z przerażeniem na szefa. Prezydent zauważył to. - Wiem, że to może spowodować kłopoty - wyjaśnił. - Jednak muszę współpracować w tej sprawie z senatorem. - Sir - odezwała się Mazie, nie bojąc się wypowiedzieć swojej opinii. -Senator Courtland goni za każdym reporterem, żeby przekazać jak najwięcej tajnych czy poufnych informacji. Powiadamianie go oznacza nie tyle przeciek, co raczej gejzer. Dziennikarze nazywają go właśnie Old Faithful -jak ten słynny gejzer - gdyż jest gotów wybuchać co godzinę nowymi wiadomościami. - Tym razem stawka jest inna niż zwykle - zauważył Cagliari. - Mam nadzieję, że to odegra rolę - zakończył Pontowski i zebrał się z Coxem do wyjścia. William Douglas Courtland wszedł podekscytowany do swojego biura. Zawołał swoich dwoje najbardziej zaufanych asystentów - George'a Rivie-rę i Tinę Stanley. Do pokoju weszło dwoje ludzi o wyglądzie charakterystycznym dla tysięcy osób, które kręciły się po korytarzach waszyngtońskiego Kapitolu w poszukiwaniu władzy i pozycji społecznej. Jednakże tę parę uważano za najsprytniejszą i najbardziej pozbawioną skrupułów. Courtland, chodząc po gabinecie, oznajmił z ożywieniem: - Postawiłem tego przygłupiego Polaczka z Białego Domu w sytuacji bez wyjścia! - Opisał całą sytuację i wyłożył swoją strategię. Dwoje młodych ludzi siedziało z obojętnymi twarzami, czekając na rozkazy. - George, wyciągnij z CIA wszystko, co się da - polecił senator. - Za dzwoń do wszystkich stamtąd, którzy są ci cokolwiek winni. Chcę informa cji i nie muszą być ani zweryfikowane, ani z pierwszej ręki. Wyskrob je spod ziemi. Tina - prześpij się z kim będzie trzeba w Radzie Bezpieczeństwa Na rodowego, w tym samym celu. - Asystenci milczeli. - Chcę, żeby ta sprawa okazała się wpadką stulecia. - Twarz Courtlanda wyrażała zdecydowanie. Rivera i Stanley wymienili spojrzenia. - Możemy to sprawić - zapewnił George. Tina kiwnęła głową na znak potwierdzenia.
- Konferencja prasowa została zwołana dzisiaj na czternastą - poinformował Leo Cox. Siedzieli z Pontowskim w Gabinecie Owalnym z rzecznikiem prasowym prezydenta i omawiali zmodyfikowany plan dnia. - Spodziewmy się, że większość pytań będzie dotyczyła porwania - powiedział rzecznik Henry Gilman. - Słyszałeś coś o nastawieniu dziennikarzy? - spytał Cox. - Na razie nie wiedzą jeszcze, jakie należałoby wybrać - wyjaśnił Gilman. - W tej chwili są neutralni i czekają, co będzie dalej. - To dobrze - skwitował Pontowski. - Leo, niech wiceprezydent zje za mnie lunch z przedstawicielami Amerykańskiego Stowarzyszenia Bankierów. Ja zjem z Tosh, a potem spotkam się z wami tutaj, żeby przerobić jeszcze raz strategię przed konferencją. Niech będą na niej wszyscy zajmujący się sprawą. Kiedy dwaj ludzie prezydenta wyszli z gabinetu, Gilman odezwał się: - Zack przed każdą konferencją prasową rozmawia z Tosh. - Tosh wciąż jest jego najlepszym doradcą - odparł Cox. Pontowski ruszył tymczasem po schodach na górę, do sypialni żony. Zapukał delikatnie i odczekał, aż poprosi go pielęgniarka. Specjalnie tak robił; była to jedna z małych rzeczy, które miały służyć podtrzymywaniu Tosh na duchu. Zawsze bowiem chciała, żeby ją widział w jak najlepszym stanie. Pielęgniarka otworzyła drzwi z uśmiechem, który wskazywał na to, że Tosh Pontowski ma dziś dobry dzień. Zack uśmiechnął się, zobaczywszy, że żona siedzi przy stojącym pod oknami stoliku. Przeszedł przez pomieszczenie i usiadł koło niej. Uśmiechnęła się. - Wilk dzisiaj przegrywa - oznajmiła. Jej śpiewny sposób mówienia nie ustannie zauraczał Zacka. Trącał strunę miłości, którą Pontowski darzył żonę; ostatnio tym silniej odczuwanej, ponieważ prezydent widział, jak Tosh dziel nie zmaga się z pożerającą ją chorobą. Nazywała się ona lupus erythematosus - a lupus to po łacinie wilk. Była to trafna nazwa, gdyż choroba pojawiała się nagle i niszczyła dany organ człowieka, po czym znikała na pewien czas, a póź niej uderzała znowu w innym miejscu. Z początku Tosh miała tylko łagodną wysypkę niewiadomego pochodzenia, a powtarzające się od ładnych już paru lat uderzenia gorąca nie niepokoiły jej zbytnio. Nagle jednak lupus zaatako wał jej stawy. Potem wycofał się i powrócił, powodując paraliż nerek. Objawy ustąpiły po pewnym czasie. Wreszcie choroba zaatakowała serce Tosh. Zack wyciągnął rękę i ujął dłoń żony. Miał nadzieję, że choroba wkroczyła w fazę remisji. Jednak jego intuicja mówiła co innego. Ile jeszcze zostało nam czasu? - myślał. Wiedział, że da radę żyć i bez Tosh, jednak życie straci wówczas dla niego blask. Tosh Pontowski, jak zawsze, nie zamierzała się poddawać. - Masz dzisiaj konferencję prasową? - spytała. Zack skinął głową. - Na pewno chodzi o pana Courtlanda?
- Wiele przed tobą nie ukryjemy, co? - zauważył prezydent. Tymczasem wszedł Charles - lokaj - niosąc tacę z lunchem. - Courtland obróci całą sytuację przeciw tobie - oznajmiła Tosh, patrząc, jak jej mąż je. - Wie, że musi cię jakoś zdyskredytować, jeśli chce w następnych wyborach prezydenckich zdyskredytować popieranego przez ciebie kandydata. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Pontowski. - Niezależnie od tego, co zrobimy, będzie wołał, że to za mało. Będzie się starał zyskać jak najwięcej na współczuciu opinii publicznej. - Musisz w takim razie zniweczyć jego plany - stwierdziła żona. - Przypomnij swoją własną ucieczkę. -Nigdy nie byłem zakładnikiem ani jeńcem. - Nie, ale byłeś ranny, przerażony i ścigali cię. Ledwie uszedłeś z ży ciem. Spróbuj zyskać na tym. Matthew Zachary Pontowski oparł się wygodnie i przypomniał sobie, jak to naprawdę był kiedyś ścigany, przerażony i ciężko ranny. 1943 Lotnisko RAF, Church Fenton, Wielka Brytania Przed czarnym, matowym beaufighterem zatrzymał się rozklekotany austin. - Jesteśmy na miejscu, sir - odezwała się prowadząca samochód młoda kobieta. Zack Pontowski i Andrew Rufrum wypadli z pojazdu, zabierając ze sobą ekwipunek. - Powodzenia! - rzuciła dziewczyna, po czym wrzuciła z chrzęstem bieg i odjechała. Zack wyprostował się i wciągnął w nozdrza zapach zimnej, styczniowej nocy. Czekał, czy intuicja nie podpowie mu cze goś na temat samolotu, którym za chwilę polecą. Niczego złego jednak nie poczuł; uspokoił się więc. Na lotników czekał sierżant Newman i dwóch innych członków obsługi naziemnej. - Wymuskany na cacy - oświadczył podoficer. W jego głosie słychać było jednak smutek. - Martwi się pan z powodu zamiany? - spytał Zack. Następnego dnia do Church Fenton miały przybyć pierwsze z nowych samolotów - mosquito -a z nimi ich załogi. Beaufightery wraz z załogami miały odlecieć. Drużyny obsługi naziemnej pozostaną na miejscu. Zacka i Ruffy'ego spotkało wątpliwe wyróżnienie - mieli odbyć beaufighterem ostatnią misję Dwudziestego piątego Dywizjonu. Sierżant wzruszył niejednoznacznie ramionami i wziął od Pontowskie-go spadochron, żeby włożyć go do kabiny. Podał go przez otwarty przedni
właz ratunkowy pod brzuchem maszyny. Ruffy wspinał się już po drabince. Zack zapalił, wiedząc, że do rozruchu silnika zostało jeszcze trochę czasu. Newman dołączył do niego, także wyciągając papierosa. - Chyba polubicie nowe latawce...? - zagadnął. - Mówią, że mosquito jest piekielnie szybki dzięki tym wielkim merli-nom - odparł podoficer. - Myśliwsko-bombowy mosquito był napędzany silnikiem rolls-royce merlin, który już zdobył sobie graniczące z legendą uznanie pośród obsługi naziemnej. - Chciałbym spróbować przelecieć się takim pudłem - przyznał Zack. - Beaufighter to poczciwa ptaszyna - odparł mechanik, wierny samolotowi do końca. Amerykański pilot musiał przyznać mu rację. Beaufighter był mocno zbudowanym, dobrze uzbrojonym i niezawodnym samolotem. Kiedy stał na ziemi, oparty o nią ogonem, jego obły nos przypominał pysk siedzącego buldoga. Trzeba było jednak sporej siły fizycznej, żeby go prowadzić, ponieważ mechaniczne stery nie miały wspomagania, a poruszało się nimi ciężko. Pontow-ski przesunął wzrokiem po kadłubie, zatrzymując się na pięknie ukształtowanej płetwie ogonowej. Hmm, zawsze podobały mi się ładne tyłki - pomyślał. Zdusił papierosa i wspiął się z Ruffym. Minął go i podążył dalej ciemnym, przypominającym tunel wnętrzem. Światło jego latarki połyskiwało na zamkach dwudziestomilimetrowych działek, zamontowanych poniżej podłogi. Każde załadowane było bębnem z sześćdziesięcioma pociskami. Andrew mógł podczas lotu wymieniać opróżnione bębny na pełne. Zack przeszedł przez pancerne drzwi prowadzące do kabiny pilota. Zawsze pozostawiał je otwarte, mając nadzieję, że Ruffy nie będzie czuł się taki samotny, tkwiąc gdzieś w brzuchu maszyny. Usiadł w fotelu i zaczął wykonywać kolejne czynności kontroli przedstartowęj. Wkrótce uruchomi silniki, wykołuje na pas i wzniesie się w powietrze. Bardzo metodycznie podchodził do obowiązków pilota. Dziesięć minut później Pontowski i Ruffum czekali przed początkiem pasa na zielone światło oznaczające pozwolenie na start. Zamrugało z wieży kontrolnej. Zack przesunął dźwignie przepustnic ku przodowi. Uważnie pod-jechał na pas, ponieważ beaufighter miał tendencję do kołysania się przy starcie. Przejechał jeszcze parę metrów, aby koło tylnego podwozia wypro-stowało się, po czym powoli dodawał mocy. Sterował tak, żeby ogon trzymał się prosto. W końcu tył maszyny uniósł się; wtedy pilot dał pełną moc silników. Główne podwozie oddzieliło się od ziemi i nocny myśliwiec wzniósł się w ciemne niebo. Dwaj mężczyźni rozpoczęli rutynowy lot, taki sam jak wszystkie inne od czasu pamiętnego patrolu, kiedy to zniszczyli junkersa, Zack i Ruffy nie raz żartowali z tego, jak to siła ciążenia wykonała za nich robotę. Od tamtej chwili jednak ich sektor był zupełnie pusty i wyglądali jakiejś akcji, żeby
udowodnić wszystkim, iż potrafią i strzelać. Noc była jednak cicha i spokojna, jak poprzednie. - Zdaje się, że znowu nic nie będzie - odezwał się w końcu Pontowski, poruszając zmarzniętymi palcami nóg. Ogrzewanie beaufightera nie było wystarczająco mocne i podczas odbywającego się na dużej wysokości patrolu stopy zawsze drętwiały Zackowi z zimna. - Dzikie Wino Dwadzieścia Cztery - odezwał się nagle w słuchawkach głos kontrolera z ziemi, który wykrył na radarze intruza. - Tu Sokół. Mam dla was bandytę. Kurs zero-osiem-pięć, wysokość Anioł jeden-osiem. Na razie. - Nareszcie coś - skomentował Zack przez interkom. Wykonał skręt i zwiększył obroty silników. - Przy takim kursie znajdziemy się na dalekim wschodnim krańcu naszego sektora - ostrzegł Ruffum. Oznaczało to, że samolot wyleci daleko w głąb Morza Północnego. - Uruchamiaj to swoje magiczne pudełko - polecił w odpowiedzi Pontowski. Kiedy mijali wysokość pięciu tysięcy metrów, Andrew zawołał: - Mam go na dziobie, odległość dziesięć kilometrów, odrobinę nad nami. Wyrównaj. - Nawigator dokonał małego cudu, wykrywając wroga z tej odległości przy pomocy radaru mark IV. - Kontakt - nadał Zack przez radio, informując kontrolera o wykryciu intruza. Odbezpieczył uzbrojenie samolotu i wybrał karabiny maszynowe. - Leci poziomym kursem - informował Ruffy - ale zygzakuje w obrębie kąta około sześćdziesięciu stopni. W tej chwili jest po twojej lewej i powinien zaraz wrócić. Odległość trzy kilometry. - Amerykanin i Anglik lecieli za nieprzyjacielską maszyną, systematycznie zbliżając się do niej. -Nic nie widzę - mruknął pilot, wytężając wzrok. Nagle, na swojej Jedenastej" zobaczył błysk ognia z rury wydechowej. - Jest! Mam go! - zawołał. Zwolnił odrobinę i powoli zbliżał się do Niemca z prawej, tak, aby znaleźć się bezpośrednio za jego ogonem. Teraz wyodrębnił już z ciemności charakterystyczny kształt junkersa 88 - dwa silniki, kadłub w kształcie cygara, tępy dziób, duża, wystająca, szklana kabina. Zack nie był człowiekiem pozbawionym rozsądku i miał należny respekt dla tej maszyny. Wiedział, że w rękach dobrego pilota może być groźnym przeciwnikiem. Jednak zbliżał się wciąż, podążając za zygzakami wroga. Chciał zestrzelić go z rozświetlonego księżycem nieba zanim zostanie zauważony. Po prostu. Nie czuł się jak jakiś rycerz stający do wspaniałej walki. W tym, co teraz robił, nie było niczego miłego. Nagle junkers opuścił prawe skrzydło i odbił gwałtownie w prawo. Już po chwili dziób niemieckiej maszyny zaczął nakierowywać się na beaufightera. Nie było wątpliwości, że załoga wrogiego myśliwca zauważyła napastnika.
Pontowski pociągnął do siebie drążek sterowy i dał maksymalne obroty. Zyskał nieco wysokości, po czym skręcił prosto na Niemca. Nieprzyjacielski pilot odbił znowu w lewo. - Mam cię! - krzyknął zadowolony Amerykanin. Junkers odwracał się do nich ogonem. Musiał prowadzić go zupełnie niedoświadczony pilot, skoro w taki sposób ułatwiał im zadanie. - O cholera! - stęknął Zack, widząc, że przeciwnik natychmiast wraca gwałtownie w prawo, podczas kiedy on usiłuje nakierować się na jego ogon. Manewr Niemca był rozmyślną zmyłką. Z pewnością sporo już wylatał. Wszedł znowu w lewy zakręt i zniknął za ogonem beaufightera. Teraz to dwaj Anglosasi byli w opałach. - Ostro w lewo! - zawołał przez interkom Ruffy. Matthew szarpnął więc za stery, wykonując najostrzejszy zakręt, jaki mógł. Ciągnął za drążek z maksymalną siłą, nie będąc w stanie utrzymać wysokości. Pot ściekał mu po twarzy pomimo panującego w kabinie zimna. Po lewej i odrobinę wyżej śmignęły pociski. Tylko komenda Ruffuma ocaliła im skórę. Zack zacieśnił zakręt jeszcze bardziej, zmniejszając wysokość, i nakierował się znów ku wrogowi. Beaufighter mógł zakręcać z mniejszym promieniem niż junkers, pod warunkiem, że pilotowi starczyło siły. W tej chwili dwie maszyny znajdowały się po przeciwnych stronach kręgu, kabinami do siebie i goniły się nawzajem, zniżając się przy tym. - Musimy wyrwać się temu skubańcowi! -krzyknął Ruffum. Myślał to samo co Zack. Niemiec miał może nieco wolniejszy i mniej zwrotny samolot, ale bez wątpienia był lepszym pilotem. Pontowski kontynuował manewr, zbliżając się wraz z każdym wykonanym kręgiem do ogona nieprzyjaciela. Zamierzał zniżyć się aż nad samą powierzchnię morza, strzelić trochę na postrach, wychodząc z zakrętu i zniknąć w ciemnościach. Wrogi pilot zaskoczył jednak Zacka ponownie, wychodząc pierwszy z zakrętu i lecąc prosto, nadal nieco w dół, aby jak najszybciej się oddalić. - Ty sukinsynu! - zawołał Pontowski, skręcając za przeciwnikiem. Stracił nas z oczu - rzucił do nawigatora. - Nie wierzę - odparł Ruffy. - Zmiatajmy stąd. Pilot zignorował go jednak, wypuszczając długą serię z zamontowanych w skrzydłach sześciu karabinów maszynowych browning kalibru 0,303 cala. Przeleciały z lewej burty junkersa, nie robiąc mu krzywdy. - Co jest? - mruknął Amerykanin. Niemiecki pilot, wciąż nurkując, odbijał nieco w prawo, uniemożliwiając ścigającemu go oddanie celnej serii. Zack uczył się właśnie na żywo walki powietrznej. - Jesteśmy daleko od domu...! - stwierdził Ruffy, informując, że chce, żeby Pontowski zakręcił i pozwolił przeciwnikowi uciec. Zack zignoro wał jednak komentarz partnera, a także nagłe przeczucie zbliżającego się
niebezpieczeństwa, które go ogarnęło. Uparł się i posłał w kierunku wroga kolejną serię z karabinów. Tymczasem od powierzchni Morza Północnego oderwał się ku nim szereg płonących kulek. - O Jezu! - krzyknął Matthew, ciągnąc za drążek sterowy i szarpiąc orczykiem w tę i z powrotem. - Pułapka! - zawołał w odpowiedzi Ruffy. Obaj widzieli teraz źródło pocisków - długi, niski cień na wodzie. Hitlerowski E-Boot. Samolot zatrząsł się gwałtownie od dwóch trafień. - Ruffy! Żyjesz tam?! - odezwał się Pontowski. Odpowiedziała mu jednak cisza. Pilot powtórzył pytanie, ale nie uszłyszał niczego nowego. - A niech cię jasna cholera...! - warknął przez zaciśnięte zęby, zobaczywszy znowu po lewej junkersa. Stracił tymczasem z oczu kuter torpedowy, jednak zdawał sobie sprawę z tego, gdzie mniej więcej się on znajduje, na tyle, aby go uniknąć. Zack był pewien, że nocny myśliwiec współpracował z E-Bootem i wprowadził właśnie jego i Ruffuma w pułapkę. Amerykanin poruszył we wszystkie strony ociężałymi sterami. Wszystko działało. Teraz opanowała go żądza zabijania, z której isnienia w sobie nie zdawał sobie sprawy. Ruszył prosto na junkersa i wybrał działka. Nacisnął mocno prawym kciukiem spust i poczuł, jak samolot zatrząsł się, wypuszczając serię dwudziestomilimetrowych pocisków. Niemiecki pilot zobaczył, jak nadlatują, i skręcił w stronę Zacka. Było już jednak za późno. Junkers poszedł w drzazgi, podczas gdy Pontowski nie puszczając spustu, opróżnił bębny amunicyjne czterech działek. - O Boże! - odezwał się głos zza jego pleców. Matthew odwrócił głowę i zobaczył stojącego za nim Ruffy'ego. Amerykanin poczuł ulgę. - Przepraszam cię, stary - powiedział Andrew - ale oberwaliśmy trochę w tyłek. Powinniśmy dolecieć cało, tylko nie szalej za bardzo przy sterach, dobra? - Dlaczego nie odpowiadałeś na moje wołanie?! - chciał się dowiedzieć Zack. - Widzisz, interkom poszedł w drzazgi; a poza tym byłem zajęty pożarem. - Chłopie, nic ci nie jest? - spytał Pontowski. - Nie jesteś ranny? - Do wesela się zagoi - odparł Ruffum, co miało znaczyć, że jest lekko ranny. - Chcę rozwalić ten pieprzony kuter - oświadczył Zack. - Odwdzięczymy się im - skomentował Andrew. - Daj mi trochę czasu, żebym załadował na nowo i zapnij dobrze pasy. Poza tym - jesteśmy piekielnie daleko od domu. - Masz pomysł, gdzie mniej więcej? - Nad Morzem Północnym.
- Cholera, miałem nadzieję, że będziesz w stanie określić trochę dokładniej. - Powinniśmy wrócić do Church Fenton, jeśli przyjmiesz kurs dwa-sześć-pięć i przelecisz nim dwieście dwadzieścia kilometrów poinformował nawigator, po czym zniknął za otwartymi, podwójnymi, opancerzonymi drzwiami. Zack czuł przez stery jego ruchy, kiedy Ruffum ładował kolejno do czterech działek bębny z sześćdziesięcioma pociskami każdy. W końcu An-drew wrócił i znowu stanął za plecami pilota. - Kiedy będziesz chciał, żebym załadował jeszcze raz, poleć przez chwilę kawałek prosto i poziomo i zamachaj lekko ogonem - powiedział. Zniknął znowu i tym razem zamknął za sobą opancerzone drzwi. Pontowski wykonał skręt w kierunku E-Boota. Skontrolował przyrządy, poruszył dźwigniami przepustnic, ostrożnie sprawdził stery. Wszystko działało jak należy. Może i byli uszkodzeni, ale beaufighter nie na darmo miał reputację latającego czołgu. Zack zaczął przeszukiwać morze, wykonując coraz większe kwadraty. Był zdeterminowany szukać nieprzyjacielskiego kutra tak długo, aż malejąca ilość paliwa zmusi go do zawrócenia do bazy. Odnalazł wroga po wykonaniu dwóch zakrętów. E-Boot płynął szybko na południowy wschód. - Teraz twoja kolej - mruknął pilot sam do siebie, po czym zniżył się, aby ostrzelać kuter z małej wysokości. Nakierował maszynę na prawą burtę E-Boota, odrobinę od tyłu, i zbliżał się, zygzakując. Z rufy kutra wystrzeliła seria pocisków - operator działka zobaczył na chwilę wrogi samolot. Przele ciały jednak z lewej, nie czyniąc żadnej szkody. Pontowski ustabilizował lot i wypuścił cztery strumienie dwudziestomilimetrowych pocisków, omiata jąc nimi E-Boota. Po chwili już uciekał, zygzakując znowu gwałtownie. Nie pokoił się, czy samolot nie rozpadnie się po doznanych uszkodzeniach. Niem cy odpowiedzieli serią, ale nie trafili. Nadleciał po raz drugi i zobaczył, że za sterówką kutra rozszerza się pożar. - Zniszczę całą tę waszą łajbę - poprzysiągł na głos. Jendak dwa działka przeciwlotnicze zaczęły pluć ogniem w jego stronę, więc przerwał atak. Twardziele z was - skwitował. Sprawdził, ile ma paliwa, i ocenił, że może wykonać jeszcze jeden przelot. Wspiął się na wysokość stu pięćdziesięciu metrów i nadleciał od przodu kutra, mając nadzieję, że powstały na śródo kręciu pożar osłoni go od pocisków rufowego działka. Nadlatywał, zdeterminowany posiekać E-Boota pociskami. Już^prawie naciskał spust, kiedy działka kutra, o większym zasięgu, zaczęły do niego strzelać. To była prawdziwa burza ogniowa - tym razem powodowały ją aż trzy baterie. Skąd wzięli trzecie działko? - zdziwił się Zack. Wypuścił jednak swoją serię, opróżniając bębny amunicyjne. Kiedy chciał się oddalić,
beaufighter zatrząsł się od szeregu trafień. Pilot zobaczył kątem oka odlatujące na boki kawałki prawego skrzydła. Zawsze ciężko pracujące stery zaczęły nagle stawiać mniejszy opór. Samolot utrzymywał się mimo wszystko w powietrzu. W tym momencie Pontowski poczuł straszliwy ból w prawej nodze. Było to najsilniejsze fizyczne uczucie, jakiego doznał w życiu. - O Boże...! -jęknął cichutko. Był pewien, że umrze. Po chwili jednak opanowała go niezwykła determinacja, która wygnała z jego głowy myśli o śmierci. Nie umrze, dopóki nie odstawi Ruffy'ego bezpiecznie na ziemię. - Ruffy! - zawołał, mimo iż wiedział, że angielski kolega nie może go usłyszeć pośród panującego we wnętrzu maszyny łoskotu. Matthew poczuł się jednak lepiej, przez to, że spróbował. -Maydayl Maydayl - nadał przez radio wezwanie pomocy, niewiele myśląc. Radio okazało się jednak zniszczone. - Prowadź ten samolot! - przykazał sobie na głos, z całych sił skupiając uwagę na sterach i przyrządach pokładowych. Zwrócił uwagę, że w drążku sterowym zdecydowanie brak zwykłego napięcia, jednak orczyk pracuje tak jak zawsze. Beaufighter nie spadał, ale nie można było nim normalnie sterować. Pilot zobaczył także, że żaróweczki oświetlające przyrządy nie świecą się. Tablica była pogrążona w mroku i nie mógł niczego odczytać. - Super! Po co mi teraz prąd?! - mruknął ironicznie. Sięgnął z wysiłkiem do kieszeni na lewej nogawce kombinezonu, gdzie woził latarkę. - Silniki słychać normalnie; musiało tylko przeciąć przewody - myślał na głos wśród hałasu. Zdał sobie sprawę, że słyszy także głośno szumiący wicher. Skierował snop światła na deskę rozdzielczą. Tylko wskaźniki pracy silników działały. Wszystkie przyrządy nawigacyjne były martwe. Zaraz, spokojnie, działa wysokościomierz - zauważył. - O Jezu! - wrzasnął. Przyrząd wskazywał nieomal poziom morza. Pon towski szarpnął za drążek, żeby nie uderzyć w wodę, jednak stery poziome nie zareagowały w ogóle. Zack poczuł nagłe zawroty głowy. Czy mdlał? Odczuwał jednak wciąż straszliwy ból, tak przemożny, że z trudem mógł prowadzić samolot. - Czy ja krwawię...?! - pomyślał głośno. Zdobył się na odwagę i poświecił sobie latarką na prawą nogę. Omal nie zemdlał napraw dę. Cała dolna część nogawki była ciemnoczerwona od krwi. Ciekawe, czy dużo krwi już straciłem? - zastanawiał się z lękiem. Wytężając wszystkie siły, odegnał ogarniającą go słabość, która chciała pozbawić go przytomności, i spróbował sięgnąć pod fotel, gdzie znajdował się zestaw pierwszej pomocy. Jego palce nie mogły go jednak odnaleźć. Pochylił się i omal nie stracił przytomności na dobre. Uważaj! - ostrzegł się. Wyczuł wreszcie apteczkę i wyciągnął ją. Z trudem, mając wolną jedynie lewą rękę, otworzył zestaw i znalazł duży bandaż z kompresem. Rozerwał zębami opakowanie i pochylił się lekko, tak żeby móc utrzymywać drążek ramieniem.
Posługując się obiema rękami, owinął sobie nogę bandażem, przyciskając kompres do otwartej rany. Następnie dodatkowo zawiązał mocno z wierzchu drugi bandaż. Krwotok zmniejszył się do małej, sączącej się strużki. - Prowadź teraz samolot do bazy! - nakazał sobie. - Ruffy! - Żadnej odpowiedzi. - Wysokość! Trzeba się wznieść! - Mówił. Spróbował pociągnąć za drążek, ale stery po prostu nie działały. Sięgnął więc do znajdującej się po prawej korbki, przy pomocy której można było zmieniać wyważenie beaufightera. Pokręcił nią w tył, aby dziób maszyny uniósł się. Zwolnił. Nocny myśliwiec zaczął nabierać wysokości. - W którą stronę do bazy? - zapytał sam siebie. Zdawał sobie sprawę z tego, że rozmawia z samym sobą, jednak wydawało mu się, że to mu pomaga. Poświecił jeszcze raz na tablicę przyrządów i popatrzył uważniej. Zobaczył, że działa także zakrętomierz oraz wskaźnik ślizgu. Skup się, człowieku, bo nie zauważasz ważnych rzeczy - pomyślał. Sprawdził teraz znajdujący się po prawej niezawodny kompas AM Mark II, którego normalnie używał do regulacji żyroskopowego wskaźnika kierunku. Zobaczył, że leci na południowy zachód, to znaczy w stronę kontynentu europejskiego, do nieprzyjaciela. - Nie w tę stronę! -jęknął. Popchnął lewy pedał orczyka, żeby nie używać ranionej prawej nogi, i spróbował wykonać zakręt. Beau-fighter zareagował powoli, a zakrętomierz i wskaźnik ślizgu pokazały, że manewr jest bardzo nieskoordynowany. - Musiałem stracić lotki - ocenił pilot. Myśliwiec zaczął dygotać, więc Pontowski przerwał zakręt. Znowu leciał prosto przed siebie. Sprawdził kompas. Zmienił kierunek lotu zaledwie o sześć stopni. Nadal zbliżał się do opanowanych przez Niemców wybrzeży. Sięgnął po znajdujący się przed kompasem regulator wyważenia sterem, mając nadzieję, że jeśli i on zadziała, uda mu się skręcić o sto osiemdziesiąt stopni. Nie zadziałał jednak. - Cholera! Tymczasem poczuł i usłyszał gwałtowniejszy podmuch wiatru za plecami. Był pewien, że płatowiec rozpada się na części. Ponieważ jednak chwilowo to nie nastąpiło, odwrócił powoli głowę. Nie chciał, żeby znowu groziła mu utrata przytomności. Poczuł ulgę, zobaczywszy pełznącego przez otwarte drzwi pancerne Ruffuma. Nawigator miał głowę obwiązaną dużym bandażem; poruszał się powoli. - Niewiele nam z tyłu zostało! - krzyknął Andrew. Słychać było, że woła z wysiłkiem. - Odstrzelili nam stateczniki poziome; prawe skrzydło wygląda jak sito! - A lewe skrzydło? - upewnił się pilot. - Posiekało lotki. Teraz Zack rozumiał kłopoty ze sterowaniem. Mieli szczęście, że wciąż utrzymywali się w powietrzu.
- Będziemy musieli wodować - ocenił. - Mogę się wznosić i prawdo podobnie także zniżać; ale obawiam się, że jeśli dodam za dużo obrotów albo spróbuję zakręcić, stracę panowanie nad maszyną. ~ W razie czego mamy z tyłu dużo wielkich dziur, przez które będzie można wypełznąć! - poinformował Ruffy. Beaufighter, który miał z natury ciężki dziób, miał złą reputację, jeśli chodzi o wodowania. Nawet jeśli pilotowi udawało się w miarę mało gwałtownie posadzić maszynę na wodzie, zamieniała się z reguły w pułapkę bez wyjścia. - Szwab posiekał nas na cacy - stwierdził Andrew. - To nowa taktyka. Robią zasadzkę przy użyciu samolotu i kutra. -• Myślisz, że to był Młody Ernst? - spytał pilot. - Pewnie tak - ocenił Ruffy. - Trzeba o tym powiedzieć facetom z wywiadu. Może go zatopiłeś. - Tym będziemy się martwić później - powiadomił Zack, świecąc po raz kolejny na kompas. - Lecimy w kierunku jeden-cztery-zero. Kiepska sprawa. Nawigator wyciągnął z kieszeni na nogawce mapę. - Daj mi tę latarkę - polecił. Przyglądał się mapie przez parę sekund. -Jeżeli nie dasz rady skręcić, trafimy nad wybrzeże Holandii - stwierdził. -Sezon turystyczny dawno już się tam skończył. - Ruffy nigdy nie tracił właściwego sobie poczucia humoru. - Trzymaj się. Zobaczę, co się da zrobić - oznajmił Pontowski. Dodał nieco obrotów prawemu silnikowi, żeby pchało płatowiec w lewo, na dobre skrzydło. Maszyna jednak znowu zaczęła niebezpiecznie dygotać. Wyrównał więc obroty z powrotem. - Nasz samolot może lecieć tylko prosto - skwitował Amerykanin. Ruffum rzucił przekleństwo. - Jak myślisz, gdzie powinniśmy wodować? - spytał Zack. - Tutaj czy bliżej wybrzeża? - A jest szansa, że nas wyłowią? - Radio nie działa. - O tej porze roku w wodzie jest trochę chłodnawo - zauważył nawigator. - Szybko umrzemy z zimna, nawet w gumowej łódce. - Dobra, to polecimy w pobliże wybrzeża i posadzę samolot na płytkiej wodzie. Może w ogóle nie zatonie. Nie jest wykluczone, że uda nam się nawiązać kontakt z holenderskim podziemiem. - Skontaktujemy się raczej z gestapo - ocenił Ruffy. - Lepiej zniszcz swoją magiczną skrzynkę - poradził Pontowski. Nie chciał, żeby radar, którego Niemcy nie mieli, wpadł w ich ręce. - Nie muszę się męczyć. Szkopy zrobiły to same - poinformował Andrew. Jeden z pocisków trafił akurat w urządzenie, rozrywając je na kawałki. Na szczęście nawigator patrzył akurat w bok. Odłamki poraniły mu bok głowy, zamiast twarz.
Zapadło milczenie. Uszkodzony myśliwiec parł dalej w noc. Żaden z lotników nie miał zbyt dużych nadziei na to, że uda im się uniknąć aresztowania przez wroga. Wyglądało mimo wszystko na to, że lepiej wodować u wybrzeży Holandii, niż znaleźć się w lodowatej wodzie pośrodku Morza Północnego. Zack wytężał umysł, próbując wymyślić jakiś sposób na to, żeby zawrócić samolot. Jednak każda próba manewru doprowadzała do gwałtownego dygotania płatowca, co zmuszało pilota do zaniechania takich działań. Ruffy pierwszy zobaczył wybrzeże. - Jest brzeg! - zawołał. - Tam, prosto przed nami. - Pontowski ledwie mógł wyodrębnić na niewyraźnej linii horyzontu nierówności, będące niewysokimi, holenderskimi wydmami. - Przypnij się - poradził Amerykanin. Zniżył lot. Próbował ocenić, jak daleko jeszcze od brzegu się znajdują, ale nie dawał rady. Patrzył, jak maleją wskazania wysokościomierza i przenosił korbką coraz więcej obciążenia na ogon, jednocześnie ujmując obrotów. W końcu ogon uderzył w wodę i wtedy pilot przerwał dopływ paliwa do silników. Beaufighter chlapnął twardo w powierzchnię morza, odskoczył, uderzył w powierzchnię drugi raz i znowu się odbił. W końcu, za czwartym razem, zanurzył dziób w fali i Pontowski był pewien, że samolot zaraz stanie pionowo i przewróci się na plecy. Maszyna podniosła się jednak i zatrzymała. Następnie zaczęła tonąć, znów zanurzając powoli dziób. Zack był tak oszołomiony, że przez chwilę siedział bez ruchu. Czuł, że jego twarz krwawi. - Ruffy! - krzyknął, odpinając pas i patrząc w tył. Opancerzone drzwi zatrzasnęły się jednak. Pontowski pociągnął za klamry uprzęży spadochro nu. Musiał go zrzucić, jeśli miał się wydostać przez umieszczoną z prawej strony kabiny klapę ratunkową, zaprojektowaną specjalnie na wypadek wo dowania. Wstał, odpiął mocowania klapy i otworzył ją. Sięgnął za fotel po gumową łódkę, ale nie chciała się ruszyć. W panice przypomniał sobie, że trzeba ją odpiąć, podczas gdy przez otwarty właz wlewały się już dziesiątki litrów wody i kabina szybko napełniała się wodą. Samolot wkrótce zatonie. Przerażony pilot z wysiłkiem spróbował wydostać się przez klapę. Udało mu się jakoś. Odepchnął się od tonącego samolotu i zdołał utrzymać się na powierzchni wody. Nadmuchał kamizelkę ratunkową, rozglądając się za nawigatorem. - Ruffy! - zawołał po raz kolejny. - Gdzie jesteś, do licha?! - Nie było odpowiedzi. Zaczaj gwałtownie pływać wokół miejsca, gdzie beaufightej za tonął. W końcu przestał młócić wodę i wyciągnął latarkę. Nie zadziałała. Wy puścił ją więc do wody. Ogarnęła go desperacja z powodu utraty przyjaciela. Leżał na wodzie i przez moment myślał, że wkrótce umrze, nie mając ochoty dłużej żyć w tak strasznej sytuacji. Wtem ogarnęła go przemożna
żądza zemsty. Rozejrzał się, próbując zorientować się, gdzie znajduje się wybrzeże. Nie umiał. Nagle usłyszał jakiś odgłos. - Fale biją o brzeg? - wymamrotał na głos. Dało się słyszeć szczękanie psa. - Jezus Maria, tylko nie niemieccy wartownicy! -jęknął. Popłynął w kierunku odgłosów brzegu. - Płyń, płyń! - ponaglał siebie, gdyż straszliwe zimno wprawiało już jego ciało w odrętwienie. - Ruszaj się. - Zobaczył teraz biel piany na grzbietach fal i wydmy. - Gdzie jest ten cholerny pies? - pomyślał. Nagle spostrzegł tuż przed sobą nadpływającą łódź. W środku znajdował się człowiek, który na niego patrzył. Po chwili nieznajomy wyciągnął rękę i złapał Pon-towskiego za kamizelkę ratunkową. Zack próbował się wyrwać, ale ręka pociągnęła go i uderzył głową w burtę łódki. Oszołomiło go to. Tymczasem z łodzi sięgnęła druga para czyichś silnych rąk. Dwaj mężczyźni wyciągnęli pilota z wody. Teraz żądza zemsty rozwiała się. Pontowskiego ogarnęło poczucie bezradności i strach.
2 Bangkok, Tajlandia Samkit poczuła pierwszy lęk, kiedy prowadząca na teren wielkiej willi brama otworzyła się i wjechały przez nią dwa białe range rovery. Za nimi pojawił się błyszczący rolls-royce w kolorze kości słoniowej. Chrzęścił po starannie zagrabionym żwirze podjazdu, wywołując odbijające się od ścian budynku echo. Na końcu wychynęły jeszcze dwa silnie uzbrojone land rovery. Brama wtoczyła się na miejsce i zapadła złowroga cisza, podczas której rozlegało się tylko trzaskanie samochodowych drzwi. Samkit skierowała twarz w kierunku rolls-royce'a i wykonała wai- złożyła dłonie jak do modlitwy i skłoniła głowę, zamykając oczy i uśmiechając się do przechodzącego generała Czang Tse-kuana. Za generałem pospieszyło jego dwoje sekretarzy. Mężczyzna był niski i pucułowaty, kobieta była Europejką, a konkretnie elegancką Angielką w średnim wieku. - Powinni tu być za sześć minut - poinformowała generała kobieta. - Przyjmę ich na werandzie - oświadczył Czang, a wymowa i ton jego głosu świadczyły o ukończeniu brytyjskiej szkoły średniej. Był szczupłym, pięćdziesięciokilkuletnim mężczyzną o szlachetnych rysach. Jego uroda informowała o tym, że jedno z jego rodziców było Europejczykiem, a drugie
Azjatą. W tej chwili generał miał na sobie drogi, lniany garnitur firmy Saville Row. Wygląd i maniery Tse-Kuana przywodziły na myśl bogatego, pochodzącego z dobrej rodziny biznesmena z Hongkongu, człowieka na wysokim poziomie intelektualnym i moralnym. Było to bardzo mylne wrażenie. Sekretarz Czanga zamienił parę słów z Samkit. Polecił jej zadbać, żeby na werandzie był porządek i czystość. Samkit wraz z dwiema innymi służącymi pobiegła przez bujny ogród i koło odkrytego basenu na werandę. Nie mogła wykonywać długich kroków, ponieważ jej nogi zatrzymywał pasin - tradycyjna długa i bardzo wąska spódnica, sięgająca do kostek. Mimo to smukła, czterdziestodwuletnia kobieta nigdy nie traciła gracji, która sprawiała przyjemność generałowi. Oceniła wprawnym okiem stan werandy i rozdzieliła dziewczynom zadania, a sama poprawiła stół i krzesła, ustawiając je tak, jak lubił Tse-kuan. Kiedy już doszła do wniosku, że panuje należyty porządek, wycofała się wraz z dwiema podwładnymi do pobliskiej alkowy, aby oczekiwać swojego pana i być gotową na każde jego skinienie. Kiedy nagłe wydarzenia dobiegną końca, kobiety powrócą do zwykłych zajęć. Wolną chwilę służąca wykorzystała do skontrolowania stanu swojej lśniącej, kruczoczarnej fryzury - miała włosy spięte w kok - tego, czy bluzka nie wyłazi ze spódnicy i czy twarz wygląda na zadbaną i pogodną. Samkit Katchikitikorn, smukła, czarująca Tajka, zawsze starała się robić wrażenie oddanej służącej. Bała się Czanga i tego, co by z nią zrobił, gdyby odkryto prawdę. Jednak jej pogarda dla generała i wszystkiego, co robił, dodawała jej sił. Akceptowała swoją sytuację i przyszłość; nie zależały one od niej. Kiedy w drzwiach głównego budynku pojawili się ochroniarze Tse-kuana, dziewczyny przerwały niespokojną rozmowę. Samkit zobaczyła, jak młode służące napinają się z lęku, gdy wyszedł sam Czang. Zaraz jednak jej uwagę przykuło sześcioro ludzi idących przez ogród w otoczeniu czterech strażników. - Ten stary człowiek wygląda na rybaka - szepnęła jedna z dziewczyn. - To jest rybak - potwierdziła Katchikitikorn. - Czy to są Amerykanie? - zapytała druga. Tajki widziały przed sobą pięcioro chudych, młodych ludzi, owiniętych szatami przypominającymi tradycyjne sarongi lub też ręczniki. Czworo białych stało cichutko z założonymi rękami. Tylko mężczyzna o jasnych włosach był skuty kajdankami i widać było, że jest podekscytowany. - Cicho, dziecko - ostrzegła młodą służącą Samkit. Patrzyła, jak starszy człowiek pozdrawia uniżenie Czanga i błaga go o wysłuchanie. - Dlaczego mają mnie obchodzić ci Amerykanie? - zapytał generał, mówiąc płynnym tajskim. - Ta dziewczyna jest córką amerykańskiego senatora. Bardzo ważnego - oświadczył stary rybak, uśmiechając się żółtymi zębami i popychając naprzód Heather Courtland. - Jest bardzo ładna - dodał.
- W Stanach Zjednoczonych jest dokładnie stu senatorów, a ładne dziewczyny są w Bangkoku bardzo tanie - poinformował Tse-kuan tonem wskazującym na kompletny brak zainteresowania. - Jednak ta dziewczyna jest córką senatora Courtlanda, który będzie następnym prezydentem USA - oznajmił rybak. -Mało wiesz o amerykańskich zwyczajach politycznych, stary człowieku - skomentował Czang. - Tam każdy senator uważa, że powinien zostać prezydentem. Samkit przyjrzała się uważnie dziewczynie nazwanej Heather i nasłuchiwała, podczas gdy dwaj mężczyźni zaczęli targować się o cenę zakładników. Rzeczywiście, ta spodoba się generałowi - myślała służąca - ponieważ jest czysta i ubrana jak należy. Widziała już nieraz, jak generał kupował sobie kobiety; jedyną dyskusyjną kwestią mogła być cena. Stary rybak znał jednak wartość przyprowadzonego dobra i nie ustępował łatwo. W końcu zaczął bić się w pierś, tłumacząc jednocześnie, że oferowana przez generała cena nie może zrekompensować utraty jego syna, który został zabity przez snajpera podczas przewozu zakładników. - Dlaczego kosztem ma być mój syn? - perorował rybak. Czang jednak nie zamierzał zapłacić więcej. Wtedy stary odwinął materiał okrywający Hea ther i cofnął się, żeby wszyscy mogli zobaczyć nagą dziewczynę. Następnie odwinął i pozostałe osoby. - Są warci o wiele więcej - dorzucił. Czang wstał i okrążył Heather ze wszystkich stron. - Naprawdę jesteś córką senatora Courtlanda? - zapytał po angielsku. Brytyjski akcent Azjaty zaskoczył dziewczynę. Pokiwała głową w milczeniu. Rybak nie dawał po sobie niczego poznać, ale widział, że generał zainteresował się zakładniczką. Stary pogładził ją po ramionach. - Ma wyjątkowo piękną skórę - pochwalił. - Bardzo gładką i napiętą; bez żadnej plamki. - Umiał się targować, a poza tym był ryzykantem. Wie dział, że gdyby generałowi przyszło na myśl przyjrzenie się z bliska intym nym częściom ciała dziewczyny i zobaczyłby tatuaż, cena bardzo by spadła. Jendak targował się dalej. Uniósł na chwilę jedną z piersi Heather, - Jakie sterczące. To prawdziwa rzadkość. Taka piękność! - Nacisnął jeszcze na sutek, w którym tkwił diamentowy kolczyk. Odskoczył z powrotem. Teraz Czang przesunął dłonią po ciele dziewczyny, samemu oceniając jej skórę. - Otwórz, proszę, usta - polecił. Ponieważ posłuchała go, przytrzymał ją za brodę i zbadał jej oddech, obejrzał zęby i język. Następnie okrążył DC i powtó rzył badanie. Delikatnie otarł płynące z oczu kobiety łzy. - Nie zrobię ci krzyw dy - oznajmił. Przyjrzał się szybko Nikki Anderson. Kiedy dotknął zwisających z jej piersi dwóch złotych kółek, jego twarz napięła się. Heather zauważyła to i po raz pierwszy od chwili, kiedy została pojmana, zaczeja myśleć.
- Ta tutaj nie jest wiele warta - stwierdził Tse-kuan, rozpoczynając na nowo targi. Stary rybak ciągle przypominał o swoim zabitym synu. W końcu Czang oświadczył: - Masz jeszcze pozostałych synów, ale z szacunku dla tamtego, rzucam ostatnią ofertę - siedem milionów bahtów w złocie. - Rybak zgodził się szybko. Wiedział, że generał nie podniesie już ceny, najwyżej każe go zabić i odbierze zakładników siłą. Cena za piątkę Amerykanów osiągnęła po przeliczeniu dwieście osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Podczas gdy stary czekał na pieniądze, Tse-kuan skinął na trzy czekające w alkowie służące. - Samkit, zaprowadź je do pokojów i niech te dwie zostaną ubrane na obiad. - Pokazał na Heather i DC. Następnie wydał polecenia strażnikom, którzy zabrali Troya i Ricky'ego do innej części posiadłości. Samkit podniosła zawój Heather i podała go jej. Następnie wprowadziła wszystkie trzy kobiety do willi. - Czy masz na imię Samkit? - spytała Courtland. - Rozumiesz po angielsku? - Służąca skinęła głową. - Co to za mężczyzna? - Generał Czang Tse-kuan - odpowiedziała Samkit. - Co oni z nami robili? - zapytała DC. - Czułam się jak krowa na targu. - Generał was kupić - wyjaśniła Katchikitikan. - Niemożliwe! - zaprotestowała kobieta. - Kupić was wszystkich - powtórzyła Samkit. - Teraz musicie robić to, co on każe. - Przeprowadziła Amerykanki kolejno przez kilka pięknych pokoi. Zatrzymały się w ogromnej, dobrze przewietrzonej sypialni, w której stało łoże z baldachimem. Ich opiekunka pokazała na dużą, nowoczesną łazienkę. - Dwie godziny - oznajmiła. Pokazała na Heather i DC. - Wy być gotowe. - Gotowe? Na co? - upewniła się Heather. - Na co powie generał. - Samkit nie wiedziała, że Amerykanki mogą być takie tępe. Podeszła do wielkiej szafy w ścianie i wybrała dwie cheong-sam - chińskie sukienki o wysokich kołnierzykach - uszyte z tajskiego jedwabiu. Położyła je na łożu. Jedna była jaskrawoniebieska, a druga soczyście zielona, Obie były niepokojąco wysoko rozcięte z jednego boku. Nikki przesunęła dłonią po strojach i skwitowała: - Wiemy, o co chodzi generałowi. A co ja mam robić? - Zostać tu i wykąpać się. Umyć włosy i zdjąć złote kółka. Anderson rzuciła się na łóżko. - Nie ma sprawy. Ale na pewno nie będę pieprzyć się z Chinolem -oznajmiła. Samkit nie próbowała jej już wyjaśniać, że zrobi, co generał będzie chciał. - Muszę strzelić sobie macha. - Co to znaczy „strzelić macha"? - spytała Katchikitikan. Jako dobra służąca przyniesie wszystko, co potrzebne, jeśli tylko będzie tym dysponować.
- No wiesz, walnąć sobie... Koką. Samkit wydawała się zmieszana. - Jej chodzi o kokainę - wytłumaczyła DC. Służąca wystraszyła się. -Nie, panienko. Ty tego nie robić. Samkit nie zrobić. Żadnych narkotyków blisko generał. - Wykonała gest obrazujący poderżnięcie gardła. Heather i DC widziały, że kobieta aż drży ze strachu. - Ona chyba mówi prawdę - oceniła Heather. - Pójdę się przygotować. - Zrzuciła zawój i poszła w stronę łazienki. - Przygotować na co? - zawołała za nią Nikki. - Na to, czego będzie chciał generał - odpowiedziała Courtland. - Myślę, że będzie chciał obsługi seksualnej. Obóz Ipoh Barracks, niedaleko Kuala Lumpur, Malezja Kapitan Peter Woodward sunął swoim miękkim, szybkim krokiem przez obóz Ipoh Barracks. Po chwili niemal wbiegł po schodach do kasyna oficerskiego malajskich Rangersów. Zobaczył tam Mackaya, pochylonego przy stoliku nad drinkiem, oraz ubranego na biało stewarda, gotowego znowu napełnić mu szklankę. - Gin z tonikiem - rzucił Woodward. Steward zniknął z wyrazem ulgi na twarzy. Widać było, że Amerykanin zamierza upić się na całego. - Właśnie nadeszła ciekawa wiadomość - oznajmił kapitan. - Musimy odesłać cię do Stanów. - Przysiadł się. Potężny podpułkownik uniósł wzrok znad czwartego drinka, daleki jeszcze od osiągnięcia powziętego celu. - Gdzieś już to słyszałem - odparł, gdyż Woodward powiedział to samo, kiedy mieli uderzyć na dawny obóz Gurkhów. - Kto chce, żebym stąd zniknął? - spytał zimno John Author. - Mówiąc zupełnie szczerze, twoi dowódcy - wyjaśnił Anglik. - Musimy przewieźć cię do Kuala Lumpur. Stamtąd polecisz na Guam. Na Guam ma czekać na ciebie samolot, który zabierze cię do Ameryki. - Świetna organizacja - skwitował Mackay. - Widzę, że chcecie się mnie pozbyć jak najszybciej. - Mówił już trochę niewyraźnie. - O co ci chodzi? - chciał się dowiedzieć kapitan. - Twoja technika przesłuchania pozostawia odrobinę do życzenia. - Rozumiem - stwierdził Woodward. - Wszystko, co zrobiłem, było potrzebne. Mieliśmy bardzo mało czasu. A jeśli chodzi o ciebie, żałuję, że odlatujesz. Poza tym byłoby nam miło, gdybyś zdał przed podróżą raport z akcji. Twoich parę słów pomoże nam wyjaśnić wszystko, co się stało.
- Coś takiego - mruknął Mackay. - Na pewno wyrzucicie mój raport do kosza. Kapitan zaczynał tracić cierpliwość. - Wy, jankesi, potraficie być czasami tak tępi, że zastanawiam się, jak wam się udaje... - Urwał i patrzył na potężnego czarnego mężczyznę siedzącego przed nim. - Słuchaj, my tutaj nie zamęczamy się rozważaniami b tym, o czym nie trzeba rozmyślać. Podczas akcji mieliśmy do czynienia z niezbyt miłymi facetami, którzy nie mąją pojęcia o żadnych zasadach, a nawet gdyby mieli, nie postępowaliby według nich. Za to w SAS obowiązują zasady podporządkowane temu, żeby przeżyć. Wchodzimy tak szybko, jak to tylko możliwe, wykonujemy zadanie i wydostajemy się z rejonu walki. Nasi zwierzchnicy to rozumieją i dzięki temu nie mamy problemów prawnych. I, co ważniejsze, nie musimy zacierać śladów po tym, co zrobiliśmy, ponieważ nasi politycy nie rozgłaszają wszystkiego wszem i wobec i nie pozwalają nas skrzywdzić. - Rozumiem - parsknął John Author. - Cel uświęca środki. - Podczas operacji specjalnych - rzeczywiście tak. - Ja nie pracuję w taki sposób - oświadczył Amerykanin i skinął na stewarda, żeby nalał mu kolejnego drinka. - W tej chwili ty, ja i, jak sądzę, zakładnicy, wszyscy jeszcze żyjemy -zauważył Woodward. Gapił się na Mackaya, który najwyraźniej nie zrozumiał, o co mu chodziło. - No nic, czas na nas. - Tak naprawdę - kto chce, żebym stąd odleciał? - powtórzył po raz kolejny John Author. Brytyjczyk pokręcił głową. - Nie. Wiadomość nadano z waszej Rady Bezpieczeństwa Narodowe go. Jeśli się nie mylę, to są ci goście, którzy rozmawiają bezpośrednio z pre zydentem... - Wstał i zebrał się do wyjścia. Podpułkownik zerwał się na nogi, odpychając krzesło, aż się przewróciło. - Jesteś zimnokrwistym skurwysynem - powiedział, starannie wymawiając każde słowo. - Prawdopodobnie tak - odparł kapitan. Odwrócił się i poszedł. Mackay ruszył za nim. Bangkok, Tajlandia - Muszę? - spytała DC patrząc na jaskrawoniebieską suknię, którą trzymała w rękach służąca. Zerknęła na Heather, która siedziała przy toaletce i starannie układała włosy. - Jakim sposobem potrafisz zachować taki spokój? - rzuciła Dana. W jej głosie słychać było panikę. - Nie myśl o tym, DC - poradziła Courtland.
- Nie mogę tego zrobić! - Po twarzy Claridge popłynęły łzy. - Nie jestem prostytutką ani niewolnicą! -jęknęła, próbując odgonić ogarniający ją strach. - Cała ta sytuacja jest jak nie z tego świata...! - Opadła na podłogę, łkając. Heather podeszła do niej, przyklęknęła i objęła ją. - Nie zastanawiaj się nad tym - powtórzyła, próbując pocieszyć nieco starszą od siebie kobietę. Poszukała odpowiednich słów. - Nie narażali by się z naszego powodu na to wszystko, gdyby mieli zamiar zrobić nam krzywdę. Myśl o wydostaniu się stąd, a o obecnej sytuacji -jak o więzieniu. Zrobimy, co będzie trzeba, żeby przeżyć. - DC drżała, łzy spływały jej po policzkach i Courtland widziała, że żonę zabitego kapitana ogarnął głęboki lęk. Heather sama zaczęła się niepokoić, co będzie dalej, i tracić pewność siebie. - Uda nam się - zakończyła, próbując przekonać sama siebie. Nagle zrozumiała: DC nie pomoże im przeżyć. Heather będzie musiała zadbać o to sama. Spojrzała na Samkit i pokazała na Dane. - Moja koleżanka jest bardzo chora -powiedziała. - Nie jest chora - odparła służąca. - Boi się, bo rozumie, co się dzieje. Taki nasz los - dlatego że jesteśmy kobietami. Courtland patrzyła na Tajkę, zaskoczona tym, jak dobra stała się nagle jej angielszczyzna. - Co się z nami stanie? - zapytała. - Ty teraz pracująca dziewczyna - odpowiedziała Samkit, powracając do śpiewnego, łamanego angielskiego, którym mówiła wcześniej - tak samo jak ja, na wojna w Wietnamie. To Tajlandii przyjechać dużo amerykański żołnierz i ja pojechać do Ubon; tam Amerykan zbudować dużą bazę samolotów. Ja podobać się dużo żołnierz - oni mówić, że Jestem zapracowany -codziennie pieprzę Tajkę". Ja zarabiać wtedy dużo pieniędzy, ale właściciel baru mój właściciel. Ja tylko siedemnaście lat wtedy i bardzo ładna. Myśleć, że amerykański żołnierz mnie ożenić. Ale oni odlecieć, a ja zostać z dziecko, ale nie mąż. - Ile masz teraz lat? - spytała Heather. - Masz czterdzieści dwa. Już nieładna. - Pokazała na Amerykanki. -Wy, ja - teraz to samo - skwitowała z bólem w głosie. Zerwała się, gdyż DC zaczęła wymiotować, plamiąc orientalny dywan. - Ty posprzątać - poleciła Nikki. - Spadaj - warknęła dziewczyna. Samkit podeszła do łóżka, złapała Nikki za włosy i ściągnęła na podłogę. Anderson próbowała się opierać, ale Katchikitikam wymierzyła jej policzek. Dziewczyna cofnęła się, więc Samkit uderzyła ją jeszcze trzykrotnie. Pchnęła Nikki w stronę DC, poszła do łazienki i rzuciła na Anderson ręcznik. - Ty sprzątać, kiedy ja mówię - rozkazała. Tym razem czarnowłosa Amerykanka wykonała polecenie.
- Szykuj się ty - powiedziała służąca do Heather. - Nie strata czasu. Pokazała na zegarek i poprowadziła Danę do łazienki, żeby się nią zająć. Szybko! -zawołała jeszcze. Nikki wyczyściła dywan najlepiej, jak mogła, podczas gdy Heather wróciła do stolika, przy którym siedziała wcześniej. Poprawiła włosy, nałożyła tusz do rzęs, pomalowała powieki zielonym ołówkiem, a następnie wybrała kolczyki wysadzane diamentami. Wstała, zrzuciła z siebie owijający ją materiał i ubrała się w jaskrawozielony cheongsam. Oceniła w lustrze swój wygląd. Sukienka była idealnie dopasowana do jej ciała; tylko dzięki rozcięciu była w stanie chodzić. Obróciła się, żeby przyjrzeć się, jak wysoko sięga rozporek. - Cholera! -jęknęła, stwierdziwszy, że widać jej majtki. Ściągnęła je i kopnęła w róg pokoju. Wygładziła sukienkę i popatrzyła na siebie jeszcze raz. - Wystrzałowa - stwierdziła półgłosem. - Ale z pewnością nie tania - skomentował ktoś brytyjskim akcentem. Odwróciła się. Zastanawiała się, jak długo Czang stoi w drzwiach i obserwuje ją. Opierał się o framugę, trzymając w ręku martini. Drugą dłoń trzymał w kieszeni białej marynarki, jaką wkładał do obiadów; założył jedną stopę za drugą. Wykrzywił usta w stronę Nikki i wyrzucił ją gestem z pokoju. Co to za gra? - pomyślała Heather. - Czy pan jest Carym Grantem czy też Noelem Cowardem? - spytała. - Ani jednym, ani drugim. - Generał uśmiechnął się. - Czy zechcesz pójść ze mną na koktail zanim zjemy obiad? - Cofnął się i trzymaną szklanką wskazał korytarz. Courtland ruszyła za nim, odczuwając dokładnie to, co miała na myśli DC, kiedy nazwała sytuację „nie z tego świata". - To jak kiepski film z lat trzydziestych - mruknęła Heather. - Nic podobnego, panno Courtland - odparł Tse-kuan. - Po prostu podziwiam wszystko, co angielskie. - Czang poruszał się z gracją, która dobrze harmonizowała z tonem jego głosu. - Daje mi to poczucie ciągłości szybko zmieniającego się świata, a tobie nie? - Nigdy nie pomyślałam o tym w taki sposób - odpowiedziała dziewczyna. - Ale to nie jest amerykańskie, prawda? Szukanie ciągłości, trwania. -Generał otworzył przed Heather drzwi. Weszli do dużego, wygodnie umeblowanego pokoju, który mógłby być żywcem przeniesiony z angielskiej wiejskiej posiadłości. - Zapraszam. ~ Wskazał jej kanapy stojące w pobliżu okazałego kominka. W tle słychać było szum klimatyzacji. Courtland popatrzyła na dziwnego gospodarza tego domu. Wyglądał na nieco ponad pięćdziesiąt lat; miał jakieś metr siedemdziesiąt siedem wzrostu; nie mogła jednak zdecydować, czy jego twarz jest przystojna, czy nie. Usiadła i skrzyżowała nogi, ukazując je dokładnie, gdyż rozcięty dół sukienki opadł.
- Nie mogę uwierzyć, że widzę to wszystko naprawdę - odezwała się, rozglądając się po salonie. - Ale musisz, bo jest bardzo rzeczywiste - oznajmił Czang. Dziewczyna wstała i ruszyła po dużym pokoju, przyglądając się poszczególnym meblom. Przystanęła przed półką z kasetami wideo. Zdziwiła się, widząc wszystkie filmy, w których zagrał Humphrey Bogart, i całą półkę pełną wyłącznie starych angielskich filmów. Jedyny współczesny obraz opowiadał o brytyjskich plantatorach w Kenii, a jego akcja rozgrywała się w latach trzydziestych. Ten facet uważa się za angielskiego dżentelmena albo plantatora - stwierdziła w myśli Heather. - Panno Courtland - przemówił Tse-kun. Spojrzała na niego. Zaprowadził ją do jadalni, gdzie czekało czworo służących. Posiłek był wyśmienity. Dziewczyna była szczerze oczarowana inteligentną konwersacją prowadzoną przez gospodarza i jego wyjątkowymi manierami. Nie tego się spodziewała. - Uwielbiam francuską kuchnię - powiedziała przy kawie. - Ma pan znakomitego kucharza. - Twoja uwaga jest dla mnie wielkim szczęściem - oznajmił Czang. -To jeden z najwybitniejszych kucharzy świata. Oczywiście, jest do twojej dyspozycji, przez cały czas. Być może jest jeszcze coś, co mógłbym dla ciebie sprowadzić? Heather zastanowiła się nad jakąś prośbą, która mogłaby przyczynić się do polepszenia sytuacji jej i towarzyszy niedoli. - Chciałabym wiedzieć, jak się do pana zwracać - odpowiedziała Court land. - „Panie generale" brzmi jakoś... no tak... staro. - Uśmiechnęła się z bezradną miną. Tse-kuan zajrzał do swojej filiżanki. Wyglądał, jakby próbował odczytać, o co może chodzić dziewczynie. Uniósł swoje ciemne oczy i pokazał czarujący uśmiech i białe zęby. - Miałem angielską nianię, która wołała na mnie Bertie. - Bertie! - Heather była zaskoczona własnym rozbawieniem. Ostrzegła się, żeby uważać i nie dać się zauroczyć temu dziwnemu człowiekowi. - Tak - potwierdził generał. - Zdaje się, że wyższe warstwy społeczne w Wielkiej Brytanii mają zwyczaj nadawania dzieciom nie kończącej się listy imion, po czym upierają się, aby nazywać je zdrobnieniem nie związanym z żadnym z nich. Niania wołała na mnie Bertie i tłumaczyła mi, że jestem Bertie. Tse-kuan wstał i zaprowadził Heather z powrotem do salonu. Zauważyła, że teraz otwarte były dwuskrzydłowe drzwi prowadzące do sypialni. Widać było przez nie szerokie łóżko z odsuniętą kapą, spod której wyglądała satynowa pościel. Courtland przypomniała sobie, że służąca nazwała ją „pracującą dziewczyną".
- Czy ciągle widuje się pan ze swoją angielską nianią? - spytała Hea-ther, nieświadomie szukając sposobu na opóźnienie tego, co było nieuniknione. - Zginęła w bombardowaniu podczas wojny wietnamskiej - odparł Czang. Wprawdzie wypowiedział to zdanie płynnie, słychać było jednak w jego głosie napięcie, które pojawiło się po raz pierwszy od początku rozmowy; twarz generała przybrała kamienny wyraz. - Och, przykro mi - rzuciła szybko Heather. Trochę za szybko, zbyt automatycznie. Dla niej samej zabrzmiało to fałszywie. - Przepraszam, nie powinnam była pytać. - Nic nie szkodzi - powiedział Tse-kuan, nalewając koniaku. - Niania była jedyną osobą, która zajmowała się mną w dzieciństwie. Mam wobec tego dług, który pewnego dnia spłacę. - Słychać było, że generał powziął poważne postanowienie w kwestii, o której mówił. - Moja matka była Francuzką, a ojciec w połowie Chińczykiem, a w połowie Japończykiem... skutkiem japońskiej okupacji Mandżurii. Żadne z rodziców nigdy nie miało dla mnie czasu. Nie masz pojęcia, co to znaczy żyć w Azji i być mieszanej krwi. - Pomimo angielskiego chłodu i wciąż nienagannego akcentu generała, Heather usłyszała, że przypomniał mu się ból nieszczęśliwego, samotnego dzieciństwa. -Na szczęście mój ojciec był całkiem zamożny... był plantatorem w Laosie... w Plaine des Jarres. - Teraz powrócił ostry ton głosu generała. - Całkiem zamożny - to znaczy, do czasu aż pojawiła się CIA i amerykańskie lotnictwo. Mój dom został zniszczony podczas zawieruchy wojny wietnamskiej. - Ale, czy Plaine des Jarres to nie był jeden z największych na świecie rejonów uprawy maku na opium? - spytała Courtland. - Był. Ale to nie miało nic wspólnego z waszą wojną w Wietnamie. Z jakiegoś powodu CIA nagle zainteresowała się nami. Do dziś pamiętam noc, kiedy nadleciały samoloty... bomby... - Generał wpatrywał się w kieliszek. - Tamtej właśnie nocy zginęła niania -jedyna kobieta, która kiedykolwiek mnie kochała - oznajmił. Podniósł wzrok, a w jego oczach widać było wciąż niewygasły ból. - Była już stara i oczywiście nie była już moją nianią, ale poprzysiągłem sobie, że pomszczę jej śmierć. Jak już powiedziałem, jest to właśnie dług, który jeszcze nie został spłacony. Heather rozumiała tego człowieka i ogarnęło ją współczucie dla niego. Zrozumiała o wiele więcej i miała ochotę powiedzieć mu, wykrzyknąć mu w twarz, że żadne z nich nie ma nic wspólnego ze śmiercią jego niani. Nagle zamarła. Oto jej własny ojciec był podczas wojny w Wietnamie jednym z najsłynniejszych Jastrzębi" w senacie - domagał się głośno szybkiego i stanowczego militarnego rozwiązania problemu. Courtland wiedziała instynktownie, że powinna zmienić temat i przerwać nastrój generała, którego ogarnęły wspomnienia z przeszłości. Musiała to zrobić, jeśli chciała żyć.
Odstawiła drinka i wstała z wdziękiem. Odwróciła się, popatrzyła przeciągle na swojego towarzysza i ruszyła w stronę otwartych drzwi sypialni. Wyciągnęła rękę i Tse-kuan poszedł za Heather. - Rozsuń suwak - szepnęła, odwracając się do generała plecami. Poczu ła, jak palce Czanga szukają zapięcia suwaka, który następnie zjeżdża w dół; a potem delikatnie pieszczą ją w talii, wreszcie znikają. Ściągnęła sukienkę przez głowę, pozwalając jej opaść na ziemię, i odwróciła się do generała. Powoli wyciągnęła do niego dłoń i wprowadziła do sypialni. Samkit czekała w jednoizbowym domku na palach. Mnich wszedł do środka. Jego szafranowo-pomarańczowe szaty były trochę przybrudzone. Wstała i skłoniła się głęboko. Bez słowa podała mnichowi czystą szatę i pokazała na stojącą w rogu wannę z wodą. Wyszła na czas, gdy duchowny kąpał się i przebierał. Na stole leżało jedzenie, ale nie tykał go, ponieważ mnisi z buddyjskiego klasztoru Therawada nigdy nie jedzą po jedenastej trzydzieści przed południem. Kiedy już był gotowy, usiadł na podłodze i skoncentrował się. Służąca pojawiła się ponownie i usiadła z boku, nie patrząc wprost na mnicha. - Czy nic złego nie przydarzyło ci się od ostatniego razu, matko? - zapytał duchowny. - Nic a nic - odparła Samkit. - A co działo się w domostwie demona? Kobieta opowiedziała w skrócie wszystkie wydarzenia, jakie zaszły w willi Tse-kuana od czasu ostatniej wizyty mnicha. Zkończyła słowami: - Według plotek Czang ma wrócić do swojej posiadłości w Birmie. - To dla ciebie bardzo niebezpieczne - ocenił mnich. - Myślę, że nie powinnaś jechać do Birmy. Błagaj go, tłumacząc się złym stanem zdrowia. Tse-kuan zostawi cię tutaj. Samkit nie zaprzeczała. Byłaby to oznaka braku szacunku. Mnisi cieszyli się bowiem wielkim mirem. -Nasz wielki Budda nie uwolni mnie od znanego nam dylematu moralnego - powiedziała. - Muszę robić, co w mojej mocy, żeby pokonać tego demona, który zatruwa świat narkotykami, a nasze życie swoimi wpływami. - Matko - odparł rozdrażniony mnich -już to omawialiśmy. To nie jest prosty problem moralny, ale także ekonomiczny i polityczny. - I wciąż korumpuje wszystkich i niszczy wszystko wokół - przypomniała Samkit. - Czy zamierzasz odwrócić się plecami do tego zła? - Nie. Oczywiście, że nie. - Mnich postanowił bowiem poświęcić życie niszczeniu kultury opartej na narkotykach, która groziła pożarciem jego religii. -I ja także nie mogę - oznajmiła służąca Tse-kuana.
Duchowny wiedział, że nie może niczego perswadować własnej matce. Wyciągnął z torby coś, co wyglądało na walkmana z radiem. - Pojadę do Birmy i zostanę wiejskim mnichem - oświadczył. - Jednak zbyt niebezpiecznie byłoby nam się tam spotykać. Używaj w zamian tego urządzenia. - Włączył radio, pokazując Samkit jego ukryte możliwości. Budynek Biura Wykonawczego Prezydenta, Waszyngton, USA Drzwi windy rozsunęły się i na szeroki, wyłożony czarnym i białym marmurem korytarz trzeciego piętra budynku Biura Wykonawczego Prezydenta wyszła nie pasująca do siebie para. - Kim jest twój znajomy? - spytał jeden z zasiedlających biura kancelarii prezydenta biurokratów. Mazie Kamigami zignorowała pytanie i zerknęła na wysokiego oficera armii. Nie spodziewała się kogoś takiego. Przeczytała oczywiście uważnie zawartość teczki podpułkownika Johna Authora Mackaya; nie przygotowało jej to jednak na konfrontację z nim samym to znaczy konkretniej - z jego wyglądem. Doprawdy rzadko zdarzało się, żeby Mazie Kamigami czuła się onieśmielona, lecz Mackay najwyraźniej wywoływał w niej to uczucie. Do tego powiedział do niej może z pięć słów. - Ma pan bardzo oryginalne drugie imię - odezwała się, próbując nawiązać konwersację i przy okazji być może poznać odrobinę osobowość podpułkownika. John Author popatrzył na nią, w dół, zdając sobie sprawę, że przyciągają we dwoje spojrzenia wszystkich. Pracujący w biurze prezydenta ludzie jeszcze nigdy nie widzieli prawdziwego wojownika. Byli przyzwyczajeni do kontaktów z eleganckimi, przypominającymi biznesmenów oficerami sztabowymi z Pentagonu - a nie z kimś, kto wyglądał na profesjonalnego zabójcę. Potężna postać podpułkownika górowała nad przypominającą pulpet figurką Mazie. Mimo to mężczyzna szedł miękkim, swobodnym krokiem. Mundur Mackaya był idealnie dopasowany do jego muskularnego ciała. Krawiec, który go szył, mądrze zrobił, nie przysuwając poduszek do ramion. Starannie zawiązany krawat wyglądał, jak gdyby miał pęknąć, kiedy tylko podpułkownik napnie mięśnie szyi. - Moja matka źle zapisała imię „Arthur" na akcie urodzenia - wyjaśnił. -I nie zmienił pan tego nigdy? - zdziwiła się Mazie. Mackay nie odpowiadał. Nie miał zamiaru tłumaczyć, że jego matka była półanalfabetką i nie zrobiłby jej takiej przykrości, jak poprawianie imienia, które mu dała. - No, to doszliśmy... - wybąkała Mazie, wchodząc do swojego zawalo nego papierami biura. John Author rozejrzał się. Panujący w pokoju bałagan
drażnił jego wrodzone poczucie porządku. -Niech pan sobie usiądzie, gdzie pan ma ochotą. Płaszcz można powiesić tutaj - powiedziała Kamigami. -Kawa czy herbata? - Poproszę herbatą. Kiedy Mackay zdjął płaszcz, Mazie zorientowała się, że na ciele tego ogromnego mężczyzny nie było ani grama tłuszczu. Wezwała przyciskiem sekretarkę i poleciła przynieść herbatę. - No, dobrze, a teraz czeka nas trochę pracy - zapowiedziała. - Panno Kamigami, jak przypuszczam, powód wezwania mnie tu jest związany z porwaniem w Azji tych pięciorga Amerykanów? - upewnił się. Mazie przytaknęła. - A jest nim to, że brałem udział w ataku na sukinsynów, którzy tego dokonali? - Kamigami przytaknęła znowu. -1 co bardzo ważne, sądzicie, że mogę pomóc wam uspokoić senatora Courtlanda i zapobiec jego atakom na administrację? - Widzę, że przeczytał pan gazety - odparła asystentka Rady Bezpieczeństwa Narodowego, szybko oceniając siedzącego obok niej człowieka. Mimo że był nieprzytomnie zmęczony podróżą z drugiej półkuli, poprawnie przeanalizował sytuację i odgadł, dlaczego został wezwany. Wiedziała już, że paru jej kolegów z biura niedoceni podpułkownika i popełni tym samym poważne błędy. Jednym z talentów Mazie była umiejętność szybkiej i poprawnej oceny poznawanej osoby. Widziała po Mackayu, że można mu absolutnie ufać. Jeszcze nigdy nie zawiodła się na tego rodzaju intuicji. Podjęła więc natychmiast decyzję: wprowadzi podpułkownika w całą sytuację. - Siedzę tu z panem dlatego, że zdołałam oszukać parę osób, przekonując ich, że jestem miejscowym ekspertem od Dalekiego Wschodu - zaczęła. - Teraz maczam palce w rozwiązywaniu każdego problemu związanego z tym regionem. - Urwała, przerażona wyrazem, jaki zaczęła przybierać twarz mężczyzny. - Panno Kamigami, kiedy ktoś się poniża, przykucam, gotów do obrony, i osłaniam krok - odpowiedział oficer przyjaznym tonem. Miał ciepły, miły głos. Mazie gapiła się jednak na niego, widząc przerażający grymas, który nijak nie pasował do tego, co i jak mówił ten człowiek. - Czy pan się uśmiecha? - upewniła się. John Author przytaknął. - Proszę mówić do mnie Mazie. A zatem jest pan tu rzeczywiście dlatego, że porwanie może okazać się czymś w rodzaju politycznej bomby zegarowej, która tyka pod prezydentem Pontowskim. I w związku z tym potrzebujemy wszelkich informacji związanych ze sprawą. - Jaki jest konkretnie pani związek z nią? - zapytał oficer. - Jestem specjalną asystentką Rady Bezpieczeństwa Narodowego do spraw Dalekiego Wschodu i zostałam włączona do Zespołu Kryzysowego,
który zwołał pan Cagliari - prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa narodo... - Wiem, kim jest pan Cagliari - przerwał John Author - i w jaki sposób pracuje RBN. - Przepraszam - odparła Mazie, zauważając, że ona sama także niedo-ceniła podpułkownika. - Zadaniem Zespołu Kryzysowego jest zrozumienie, o co w całym zamieszaniu chodzi, i przedłożenie Zespołowi Planowania Bezpieczeństwa Narodowego konkretnych propozycji. Zespół Planowania wraz z prezydentem podejmą decyzje, a my musimy przedstawić im możliwości. - Procedura wygląda na dość skomplikowaną- ocenił Mackay. - Kto tu rządzi? - Proszę mi wierzyć, rządzi prezydent. A procedura jest dość prosta. Zespół Planowania Bezpieczeństwa Narodowego to najlepsi doradcy prezydenta od tego rodzaju spraw. A Zespół Kryzysowy wykonuje, że tak powiem, „pracę u podstaw". - Kamigami machnęła ręką na zalegające gabinet papiery. - Zdaje pan sobie sprawę, ile tu codziennie przychodzi raportów wywiadu? Ich ilość przytłacza, a bardzo często są sprzeczne. Interesuje nas na przykład, kto rzeczywiście stoi za porwaniem - bo do tej pory wciąż nie wiemy tego na pewno. - Czang Tse-kuan - odpowiedział John Author. - Taką też dostaliśmy informację. Ale pochodzącą właśnie od pana. Jest pan jej jedynym źródłem; nie mamy żadnego potwierdzenia. A w regionie porwania działa zbyt wiele rywalizujących ze sobą grup, które mogłyby dokonać czegoś podobnego. Jeśli skupimy uwagę na nie tej, co trzeba, cała sprawa się na nas zemści. Muszę dostarczyć administracji konkretną odpowiedź na podstawowe pytanie: kto za tym wszystkim stoi. - Nie zdawałem sobie sprawy z obecności innych grup - stwierdził pod-pułkownik. - Cóż, wiemy przynajmniej o mafii kolumbijsko-niemieckiej. Starają się objąć wpływami Zloty Trójkąt. Do tego mamy pewność co do jakichś działań Japończyków. - Zacznijcie w takim razie od Czanga, a jednocześnie cały czas szukajcie innych - poradził Mackay. - Kiedy już zaczniemy działać, może dojść do rozlewu krwi. A nie możemy sobie pozwolić na zabijanie niewłaściwych ludzi. Musimy mieć najpierw pewność - skomentowała Kamigami. - Czang Tse-kuan - powtórzył John Author. - Skąd może pan być tego tak bardzo pewien? - Stąd, że byłem na miejscu, kiedy przesłuchiwaliśmy tych bandziorów. - Czy można polegać na słowach rannego człowieka? - zauważyła Mazie. - Oni - podkreślił Mackay - nie byli ranni aż do momentu zakończenia przesłuchania. Mówili prawdę.
- Przekazano nam, że przesłuchiwano tylko jedną osobę. Podpułkownik pokręcił głową. - Trzy. - To znacznie lepiej. Jednak nie wystarczy nam, że pan tam był. Pomogłoby, gdybyśmy dostali zeznanie... - Młoda kobieta urwała, gdyż coś jej przyszło do głowy. - Co się z nimi stało? I dlaczego jest pan taki pewny, że za porwaniem stoi Czang? - Będzie lepiej, jeśli pani nie usłyszy odpowiedzi na te pytania. - Panie pułkowniku, do jasnej cholery, muszę je usłyszeć! Wobec powyższego John Author w krótkich, starannie dobranych słowach opowiedział asystence, co się naprawdę stało i w jaki sposób Woodward prowadził przesłuchanie i zabił bezbronnych jeńców. - Boże! - szepnęła Mazie, kiedy skończył. Popatrzyła znowu na siedzącego naprzeciw mężczyznę. Nie mogła uwierzyć, że tak zrównoważony i zdrowo myślący człowiek mógł brać udział w czymś podobnym. - Nie mogę od tak po prostu tego powtórzyć. - Czy to wszystko, panno Kamigami? - zakończył John Author, wstając. Wziął płaszcz i zaczął się ubierać. - To nie do wiary... - wybąkała asystentka. - Co jest nie do wiary? To że tam jedyną obowiązującą regułą jest przeżycie? Zbyt długo żyje pani w cywilizowanym świecie, panno Kamigami. -Mackay ruszył do wyjścia. - Niech się pan tak nie spieszy, panie pułkowniku, do licha! - zatrzymała go Mazie drżącym głosem. Po raz pierwszy w życiu usłyszała, jak naprawdę mogą przebiegać operacje specjalne. - Zespół Kryzysowy spotyka się za dwadzieścia minut z panem Cagliarim. Musi pan być obecny na tym spotkaniu. Usłyszawszy to, John Author usiadł. Patrzył, jak korpulentna kobietka gmera w dokumentach, szybko wybierając te, które chciała zabrać na spotkanie. Podpułkownik nabrał dla niej podziwu, gdyż doskonale wiedziała, gdzie co leży. Jej podejście do organizacji było może zupełnie inne niż jego, jednak pracowała równie efektywnie. - Chodźmy - rzuciła w końcu Mazie i poprowadziła gościa do piwnicy, a potem tunelu przechodzącego pod Aleją West Executive. Tunel łączył bu dynek Biura Wykonawczego z Białym Domem. Wkrótce dwoje przybyszów znalazło się w Pomieszczeniu Sytuacyjnym. Siedział tam już Cagliari i po zostali członkowie Zespołu Kryzysowego. - Proszę państwa, mamy godzinę na wyciągnięcie konkretnych wniosków - zaczął Cagliari bez żadnych wstępów. Nikogo nie przedstawiono. - Myślałam, że Zespół Planowania zbiera się dopiero po południu... -zaprotestowała Kamigami.
- To prawda - zgodził się Cagliari. - Ale sprawa przybiera coraz poważ niejszy wymiar polityczny. Do Zespołu Kryzysowego dołączy generał z Do wództwa Operacji Specjalnych. Zaczynamy. Mackay siedział w kącie, patrząc, jak zebrani streszczająsetki informacji, jakie otrzymali, próbując stworzyć z nich spójny obraz sytuacji. W końcu przyszedł czas na podstawowe pytanie: kto jest odpowiedzialny za porwanie? - Czang Tse-kuan - oznajmiła wtedy Mazie z przekonaniem w głosie. Rozległy się zdecydowane protesty, że nie można być tego pewnym. Wtedy poleciła Johnowi Authorowi opowiedzieć o przesłuchaniu. Kiedy skończył, na sali panowała cisza. Słuchacze byli oszołomieni. - A co pan w tym czasie robił? - spytał surowym tonem Cagliari. Podpułkownik przypomniał sobie, co Woodward mówił o politykach, którzy mogą skrzywdzić oficera sił specjalnych. - Uśmiechałem się tylko do danego człowieka, którego w tym czasie przesłuchiwał kapitan Woodward - wyjaśnił. Postanowił zademonstrować uśmiech prezydenckiemu doradcy. - No pewnie! I od razu mówili prawdę! - żachnął się Cagliari. Kamigami nie obawiała się zwracać uwagi szefowi. - Proszę spojrzeć, podpułkownik właśnie się do pana uśmiecha. - Boże święty...! -jęknął doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. Tymczasem nad drzwiami zapaliło się zielone światełko, które odwróciło jego uwagę od twarzy Mackaya. - Idzie tu prezydent... - powiedział Cagliari. - Nie spodziewałem się... Zachowajcie spokój. - Zebrani wstali. - Prezydent lubi postępować w taki sposób - odezwała się Mazie do Mackaya. - Wpada niezapowiedziany na spotkania podległych sobie ludzi albo żeby popatrzeć, jak pracujemy. - John czuł napięcie, jakie zapanowało wokół. Po krótkiej chwili drzwi otworzyły się i wszedł Pontowski. Za nim kroczyło jeszcze trzech mężczyn - Cox - szef gabinetu, generał Charles J. Leachmeyer - szef Sztabu Armii, i nieznany Mackayowi generał broni Sił Powietrznych. - Znacie państwo wszyscy, jak sądzę, pana generała Leachmeyera - odezwał się prezydent. Lubił przedstawiać sobie ludzi. - A to generał broni Simon Mado z Dowództwa Operacji Specjalnych. Pan generał Mado przyleciał z Florydy i dołączy do waszego Zespołu. - Każdy z obecnych wiedział, że na Florydzie, w bazie MacDill, niedaleko miasta Tampa, znajduje się Dowództwo Operacji Specjalnych. Skoro generał został wezwany stamtąd, Pontowski brał poważnie pod uwagę możliwość akcji wojskowej w celu uwolnienia piątki zakładników. Mado wyglądał na właściwego człowieka na właściwym miejscu - był wysoki, atletycznie zbudowany, miał leciutko siwiejące ciemnoblond włosy, wyrazistą szczękę i błękitne oczy. - Panie prezydencie, to jest podpułkownik John Mackay - oficer, który był na wymianie z SAS - powiedział z kolei Cagliari.
Pontowski obszedł stół i wyciągnął rękę w kierunku podpułkownika. - Z tego, co słyszałem, wymiana przebiegła nadspodziewanie ekscytująco... - zagadnął prezydent. - Rzeczywiście, sir - zgodził się John Author. - Przypuszczam, że w sprawę może być zamieszany Czang Tse-kuan -oznajmił Zack, siadając. Spojrzał pytająco na Mackaya. Nikt się nie odzywał. John był pod wrażeniem. Prezydent samodzielnie popracował nad danymi wywiadu, wyciągnął samodzielne, trafne wnioski i przeszedł od razu do rzeczy. - Mam pewność, że to właśnie on, sir - powiedział Mackay. Pontowski spojrzał na doradcę do spraw bezpieczeństwa. - A co ty o tym myślisz, Mike? - spytał. - Wszystko na to wskazuje - odparł Cagliari. - Chociaż nie możemy w tej chwili stwierdzić tego z absolutną pewnością. Sądzę, że powinniśmy działać z założeniem, że to Czang, ale jednocześnie nie zaprzestać szukania innych sprawców. - Opowiedzcie mi, co wiecie - polecił prezydent. Doradca skinął głową na Kamigami. Mazie wstała, podeszła do wiszącej na ścianie mapy i szybko opisała bieżącą sytuację, dodając swoje interpretacje wydarzeń na wybrane informacje wywiadu. Mówiła przekonująco i w świetnie zorganizowany sposób. Mackay postanowił nie sprzeczać się na przyszłość z tą przykrótką kobietką. Kiedy skończyła, Pontowski skłonił głowę w podziękowaniu, wstał i powiedział: - Mazie, chciałbym, żebyś przyszła dzisiaj na zebranie Zespołu Planowania Bezpieczeństwa Narodowego i powtórzyła im to samo. - Zbierał się do wyjścia. Dodał jeszcze do wszystkich: - Poznajcie sobie pana generała Mado - wyszcze rzył zęby - a ja pochodzę tymczasem po budynku Biura Wykonawczego i po straszę trochę waszych kolegów i koleżanki. - Po tych słowach poszedł. Z polecenia Cagliariego Mazie streściła Mado, czym ma się zajmować Zespół Kryzysowy oraz jak jest zorganizowana jego praca. Kiedy dotykała tematów specjalistycznych, eksperci od poszczególnych spraw dodawali szczegóły. Zaznajomienie świeżo przybyłego generała ze sprawą i czekającymi go zadaniami przebiegło bardzo sprawnie i rzeczowo. - Myślę, że powód, dla którego tu przyleciałem, jest oczywisty - sko mentował generał Mado po wysłuchaniu wszystkich informacji. - Pan pre zydent poważnie myśli o uwolnieniu zakładników przy pomocy akcji woj skowej. Jak państwo wiecie, to właśnie moja specjalność. Być może przypominacie sobie państwo Operację Wojownik, kiedy to dowodziłem Gru pą Uderzeniową Alfa i uratowałem z Iranu dwustu naszych jeńców. Cagliari ugryzł się w język. Siedział podczas tej operacji w Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego. Mado był wówczas w zasadzie tylko
pasażerem orbitującego wokół miejsca akcji samolotu szturmowego AC-130, który dostarczał żołnierzom na ziemi wsparcia ogniowego. To innym, którzy znajdowali się na ziemi, zawdzięczano sukces Operacji Wojownik, jednak lwia część pochwał spadła na Mado jako na jej głównodowodzącego. Tak to już bywa w wojsku. Ówczesnym szefem Sztabu Sił Powietrznych był generał Lawrence Cunningham - surowy, stary oficer, znany ze swojego powiedzenia: „Ma pan opuścić bazę przed zachodem słońca", jakie serwował zwalnianym nieudolnym podwładnym. Cunningham próbował dobrać się Mado do skóry i uczynić zadość sprawiedliwości, ale zanim to zrobił, zmarł akurat na zawał serca. Cagliari uważał zresztą, że od jego śmierci w Siłach Powietrznych działo się coraz gorzej. - Skoro tak, to rozumiem, że Dowództwo Operacji Specjalnych opracowuje plan wyzwolenia zakładników - odezwał się doradca do spraw bezpieczeństwa. - Mamy plan na tego rodzaju sytuacje - odpowiedział Mado. - Jednak musimy wszechstronnie przeanalizować obecną sprawę, skoordynować plan z innymi istotnymi czynnikami i sporządzić wersję ostateczną, przed wprowadzeniem go w życie. Mazie oceniała to, co i jak mówi generał. Muszę sprawdzić, co to za typ - zdecydowała. I dlaczego wpatruje się w Mackaya? Po zakończeniu zebrania John Author ruszył podziemnym korytarzem z powrotem w stronę budynku Biura Wykonawczego. Jednak kiedy zrobił parę kroków, Mado zawołał za nim: - Pułkowniku, czy można na słowo? - Mackay podszedł do niego. -Wiem, że wkrótce powróci pan do swoich zwykłych obowiązków. Proszę informować mnie o swoim miejscu pobytu, żebym mógł skontaktować się z panem w przypadku, gdybym potrzebował więcej informacji. - Tak jest - rzucił John Author. Dziwił się, że generał zachowuje się tak, jak gdyby chodziło o jakąś ważną sprawę, a nie o zwykły drobiazg. Podpułkownik miał ochotę jak najszybciej opuścić Waszyngton i niepewny grunt polityki. - Poza tym nie chciałbym, żebyśmy się źle zrozumieli, ale po wysłuchaniu relacji o tym, co się stało w dawnym obozie Gurkhów i jak nie udało się wam wyzwolić zakładników, muszę powiedzieć, że nie jestem pod wrażeniem - oświadczył generał. Mackay zastanowił się nad tym, co usłyszał, i doszedł do wniosku, że Mado nie ma pojęcia o operacjach specjalnych. Generał skłonił tymczasem ostro głowę i zniknął szybko na schodach. O co chodzi? - zastanawiał się podpułkownik. Tymczasem zaskoczył go doradca Cagliari wychodzący z pogrążonej w ciemności sali za jego plecami. - To prawdziwy sukinsyn - skomentował Cagliari. - Zachowuje się tak od czasu Operacji Wojownik.
- Nie rozumiem - przyznał Mackay. - Mado uważa wszelkie operacje specjalne za swojąprywatną domenę i nie chce mieć żadnej konkurencji. - Ja jestem tylko zwykłym podpułkownikiem - przypomniał John Au-thor. - Podczas operacji specjalnych stopień wojskowy nie ma decydującego znaczenia - stwierdził prezydencki doradca. - Na przykład podczas Operacji Wojownik Mado wyszedł na zwykłego półgłówka przy zaledwie kapitanie, o nazwisku James Bryant, zwanym Gromem. - Bryant był czarny? - spytał natychmiast Mackay, znając od razu odpowiedź. Poczuł przypływ gniewu. - Rzeczywiście - przyznał Cagliari. - Ale nie ma się pan czym martwić. - Ruszył w swoją stronę, pozostawiając podpułkownika sam na sam z myślami o tym, jakie gry prowadzono w kuluarach stołecznych ośrodków władzy. Wszystko jedno, co tutaj kombinują - pomyślał John Author - w każdym razie nie ma to niczego wspólnego z tym, czym powinno zajmować się wojsko; i nie mam zamiaru brać w tym udziału. Wydarzenia następnych dwudziestu czterech godzin wykazały, że jednak został wmieszany w waszyngtońskie rozgrywki. Mazie Kamigami szła spokojnie do samochodu. Na jej okrągłej twarzy nie było widać frustracji, choć myślała, że wręcz nią promieniuje. Trzasnęła drzwiami swojego ukochanego garbusa ze zdejmowanym dachem, z 1969 roku. Przeprosiła go jednak natychmiast: - Wybacz mi, Humphrey. - Siedziała w wozie i zastanawiała się nad problemem Simona Mado. Sprawdziła jego kartoteki, po czym trzy niezależne źródła potwierdziły jej przekonanie, że Mado jest „generałem politycznym", a nie takim, który doszedł do swojej rangi dzięki prawdziwym zasługom. Jeśli prezydent zamierzał zorganizować skuteczną akcję wojskową dla uwol nienia jeńców, Grupa Kryzysowa potrzebowała doświadczonego w misjach specjalnych oficera, a nie kogoś, kto będzie tylko próbował osiągnąć poli tyczne korzyści, niczego konkretnego nie wnosząc. Przyszło jej do głowy, kogo zarekomendować Cagliariemu. Jasne było, że Mado nie zgodzi się na żaden plan, dopóki nie opieczętują go wszystkie służby wywiadowcze kraju. Kamigami wiedziała z doświadczenia, że to recepta na sparaliżowanie sprawy. Rozwiązanie, jakie rysowało się w jej umyśle, to: sporządzić gotowy piań poza Mado i zmusić go do wyrażenia nań zgody. W ten sposób można by ominąć dyskusje z wywiadem, którego poszczególnym agendom bardziej zależało na zdobyciu prymatu niż wykonaniu danego zadania.
Mazie potrzebowała przy tym źródła absolutnie pewnych danych wywiadowczych. Mógł ich dostarczać tylko agent działający pośród terrorystów. Na to CIA się nie zgodzi albo może nie będzie w stanie tego zorganizować. Aby uruchomić akcję wywiadowczą, Kamigami musiałaby przesłać przez wszystkie szczeble urzędowe tak zwaną Propozycję Tajnej Operacji Wywiadowczej, aż do Sztabu Koordynowania Polityki CIA, który następnie najprawdopodobniej rozważałby ją od pół do półtora roku, zanim wyraziłby zgodę; oczywiście wtedy żadna operacja nie miałaby już od dawna sensu. Na szczęście Kamigami miała dostęp do Systemu 4 - supertajnego systemu komputerowego, przy pomocy którego Rada Bezpieczeństwa Narodowego monitorowała wszystkie amerykańskie tajne operacje wywiadowcze. Do tego potrafiła wyciągać ze szczątkowych danych samodzielne wnioski. Wyjechała w końcu z parkingu i skierowała się do Fortu Belvoir. Zawiadomiła po drodze przez telefon o swoim przybyciu. Pokazała legitymację surowemu żandarmowi przy bramie i wjechawszyna teren fortu, skierowała się do Ośrodka Działań Specjalnych. Była to podległa Siłom Powietrznym służba odpowiedzialna za ich HUMINT, czyli w angielskim skrócie „wywiad za pomocą ludzi". Mówiąc prościej, za klasyczne szpiegostwo. Znalazłszy się w ośrodku została zaprowadzona do gabinetu generała brygady Williama Car-rolla - swojego dawnego znajomego. - Mazie, jak miło cię znowu widzieć! - zawołał Carroll. - Kogo ostatnio terroryzujesz? - Jak się miewa złoty chłopiec wywiadu wojskowego? - rzuciła w odpowiedzi. - Czy ty.się nigdy nie zestarzejesz? - Carroll miał zaledwie czterdzieści jeden lat - był najmłodszym generałem w całych Siłach Powietrznych -a do tego wyglądał na trzydzieści jeden. Inni oficerowie, nie znający przebiegu jego kariery zawodowej, snuli sarkastyczne domysły na temat tego, w jaki sposób „naziemny biurokrata" - człowiek, który nigdy nie był pilotem, mógł tak błyskawicznie awansować. Natychmiast zmieniali zdanie, otwierając usta ze zdziwienia, kiedy poznając Carrolla, widzieli szeregi medali na jego piersi. Szczupły, ciemnowłosy, wciąż młody człowiek był jednym z mających najwięcej odznaczeń oficerów służby czynnej. Nosił także i najwyższe z nich -Krzyż Sił Powietrznych. Wszystkie zdobył w ten trudniejszy sposób - za zasługi polowe. Drobny generał był poliglotą; odegrał zasadniczą rolę w uratowaniu dwustu osiemdziesięciu amerykańskich jeńców wojennych z Iranu. Następnie odegrał kluczową rolę w zapobieżeniu wkroczenia ostatniej wojny arabsko-izraelskiej w fazę chemiczną, a nawet nuklearną. - Zarzucasz mnie komplementami - to znaczy, że potrzebna ci moja pomoc w bardzo trudnej sprawie - odparł William ze śmiechem. Pokazał na fotel i sam usiadł koło Mazie. ~ Bez wątpienia ma ona związek z uprowa dzeniem córki senatora Courtlanda - dodał.
- Spóźniłam się? - Spytała Kamigami. - Czy też muszę poczekać w ko lejce? Carroll uśmiechnął się tajemniczo. - Nie wyjawiasz łatwo wszystkiego - skomentowała Mazie. - Wiesz, że jeśli będę mógł, to ci na pewno pomogę - stwierdził generał. Kamigami opisała mu całą sytuację, a on słuchał uważnie. Kiedy skończyła, spojrzał na wiszącą na ścianie grupową fotografię. - „Task Force Alpha" - odczytał podpis. - A to jest Simon Mado - powiedział, pokazując na siedzącego na środku człowieka. - Jest naprawdę wybitnym kierownikiem i największym sukinsynem w całych Siłach Powietrznych. Bardzo uważaj na niego - poradził. Podjął szybko decyzję i stwierdził: - Mamy tam, gdzie trzeba, agentów i jesteśmy w stanie ci pomóc. - Patrzył na młodą znajomą. - Ale to poufna informacja, która nie może wyjść poza ten pokój. - Czy CIA wie? - chciała się dowiedzieć Mazie. - Chyba żartujesz. Mamy prawdziwe szczęście; agenci pozostali po innej, zaaprobowanej przez wszystkich operacji, dzięki której zostali wprowadzeni na interesujący nas obszar. Nie mamy zamiaru stracić tego cennego źródła danych tylko z powodu biurokratycznej walki o to, kto ma kontrolować agentów. - CIA i wiele innych agencji wywiadowczych Stanów Zjednoczonych odnosiło bowiem niebywałe sukcesy w dziedzinie wywiadu opartego na nowoczesnej technice - zwiadzie satelitarnym, nasłuchu radiowym i tym podobnych. Technicy byli w stanie policzyć dachówki na dachach poszczególnych domów i wiedzieli, jak często podlewa się dany trawnik. Niewiele jednak wiedzieli o tym, co dzieje się wewnątrz budynków. Tymczasem podległy Carrollowi Ośrodek Działań Specjalnych Sił Powietrznych zbierał informacje w zupełnie inny sposób. - Skontaktuję cię z odpowiednim człowiekiem - skwitował generał i wezwał asystenta. Doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Michael Cagliari znajdował się na koktailu w eleganckim domu w Georgetown, należącym do jednej z ważnych waszyngtońskich osobistości. Robił wszystko, żeby znaleźć się sam na sam z szefem Sztabu Armii, generałem Leachmeyerem. Chciał zamienić z nim parę słów na osobności. Udało mu się w końcu. Po trzech minutach rozmowy Leachmeyer zgodził się, żeby Rada Bezpieczeństwa skorzystała z usług pewnego podpułkownika armii, o nazwisku John Author Mackay. Kiedy Zack wszedł do pokoju żony, żeby napić się z nią porannej kawy, Tosh Pontowski siedziała na łóżku. Wymienili spojrzenia. Jasne było, że „wilk" powrócił. - Nie można jeszcze stwierdzić, czy to to - powiedziała cicho żona prezydenta. Lupus, który niszczył jej ciało, znikał nagle i równie niespodziewa-
nie powracał z wielką gwałtownością. - Jak sądzę, 1'affaire Courtland nadal zajmuje uwagę wszystkich - zagadnęła, zmieniając temat. - Owszem, a także bilans wymiany handlowej, sypiący się system opieki zdrowotnej oraz Kongres, którego członkowie nie rozumieją pojęć, takich jak „kompromis" albo „odpowiedzialne rozdzielanie wydatków". - Prezydent usiadł na stojącym koło łóżka krześle. - Ze wszystkim można sobie poradzić. - W swoim czasie, kochanie, w swoim czasie. - Pontowski uśmiechnął się do żony, zachwycony, jak zwykle, jej niesłabnącym optymizmem. - Niestety, jeśli chodzi o Courtlanda, nie mamy tego czasu zbyt wiele. Dużo jest tylko niewiadomych. -1 nie wiesz, na kim można w tej sprawie polegać. - To prawda - przyznał. - Ani kiedy podjąć zdecydowane działania. - Musiałeś już sobie kiedyś radzić, nie wiedząc, na kim polegać ani kiedy zacząć działać. - Pamiętam - odparł Zack, przywołując wspomnienia. 1943 U wybrzeży Holandii, niedaleko Zandvoort Zack leżał na dnie łódki, w której chlupotalo z pięć centymetrów wody, i słuchał nerwowych szeptów dwóch mężczyzn, którzy wyciągnęli go z lodowatego morza. Dlaczego rozmawiają szeptem? - zastanawiał się. Znowu usłyszał w pewnej odległości ujadanie psa. Wytężył słuch. Był zdzwiony, że nie bardzo rozumie, co mówią. Matka Pontowskiego była bowiem Niemką i mówił płynnie po niemiecku, tak że już parę razy brano go za rodowitego Niemca. Jeden z mężczyzn nachylił się nad uratowanym pilotem, żeby przyjrzeć się ranie na jego twarzy. Teraz Zack zrozumiał dziwnie brzmiące słowa: - Mocno krwawi. Ma dwie rany. Pewnie uderzył twarzą w szybę. Wiosłujący odmruknął coś w rodzaju: - Patrol przesunął się na południe. Oszołomiony Zack wreszcie pojął, o co chodzi. Mężczyźni rozmawiali po holendersku, a nie po niemiecku. - Jestem Amerykaninem i znam niemiecki - odezwał się natychmiast po niemiecku. Był to błąd. Wioślarz poderwał się, wyciągnął wiosło z dulki i uderzył go, pozbawiając przytomności. Przez szczeliny w deskach znajdujących się metr nad Pontowskim przedostał się kurz. Zack kichnął i obudził się. Łupało go nieznośnie w głowie.
Próbował rozejrzeć się w otaczającej ciemności. Czuł, że jego głowę owija gruba warstwa bandażu, sięgająca także pod brodę. Bolała go również prawa noga. Powoli zorientował się, co znajduje się wokół niego. Leżał na twardej, drewnianej palecie, w dość wysokiej przestrzeni znajdującej się zapewne pomiędzy parterem a piętrem. Zarówno nad, jak i pod sobą słyszał głosy. Dolną połowę jego ciała okrywała gruba, wełniana kołderka. Cieszyło go to, ponieważ był całkowicie nagi. - Co się dzieje...? - mruknął po angielsku. Wtedy otworzyła się klapa w podłodze ponad nim i pojawiła się w niej twarz nastolatki. - Lepiej się pan czuje? - zapytała dziewczyna po angielsku, wymawiając niektóre dźwięki w gardłowy sposób, charakterystyczny dla języka holenderskiego. - Tak. Chyba tak. Jestem głodny... - wymówił Zack. Klapa zamknęła się i słyszał, jak dziewczyna prosi matkę o jedzenie. Po chwili podała mu dużą miskę zupy i łyżkę. - Danke shon - podziękował Pontowski po niemiecku, żeby młodej Ho-lenderce było łatwiej rozumieć. - Lepiej, jeśli pan powie thankyou - odpowiedziała chropowato brzmiącą angielszczyzną. - Mało pan nie zginął przez mówienie po niemiecku. - Opuściła się w dół klapy i przysiadła na krawędzi otworu, z zainteresowaniem w oczach. - Co się stało? Gdzie jestem? - zapytał Zack. - Jest pan daleko od morza - zaczęła dziewczyna. - Przywieźli tu pana, żeby pana nie znaleźli. - Przerwała, przyglądając się pilotowi w marnym świetle. - Miał pan szczęście. Dwaj młodzi ludzie próbowali uciec do Anglii małą łódką i zobaczyli, jak rozbija się pana samolot. Wyciągnęli pana pierwsi, zanim Niemcy... Ale kiedy odezwał się pan po niemiecku, chcieli wrzucić pana z powrotem do morza. Wtedy zaczął pan mamrotać coś po angielsku, powtarzać jakieś imię. Był pan oszołomiony. Pomyśleli trochę i nie utopili pana, tylko wrócili z panem na brzeg. - „Ruffy". Pytałem o nawigatora z mojego samolotu, nazywał się An-drew Ruffum - wyjaśnił Pontowski. - Czy go znaleźli? Dziewczyna pokręciła głową. Zacka ogarnął głęboki smutek, tak silny, że aż zaczął przez chwilę szybciej oddychać. W końcu uspokoił się nieco, pomyślawszy, że jego najlepszy przyjaciel nie zginął, tylko „zaginął podczas akcji", jak to się określa. Nie potrafił uwierzyć w jego śmierć. „Zaginął" brzmiało o wiele lepiej, niż „zginął". Młoda Holenderka przypatrywała się zmagającemu się z uczuciami i myślami pilotowi. W końcu powiedziała: - Niech pan skończy jeść. W nocy przyjdzie do pana pewien mężczyzna, na rozmowę. Przyniosę pana mundur. - Jak masz na imię? - spytał Zack.
- Niech pan nigdy nie pyta o imiona ani nazwiska. Tak jest lepiej. Po chwili dziewczyna wróciła ze świeżo upranym i zacerowanym kombinezonem lotniczym Pontowskiegó. Usiadł i omal nie zemdlał. - Coś takiego! Jak można być tak słabym? - skomentował zdziwiony. Dziewczyna pomogła mu się ubrać, najwyraźniej zainteresowana jego ciałem. - Jak długo byłem nieprzytomny? - zapytał Matthew. - Majaczył pan w gorączce przez cztery dni. Jest pan bardzo ciężko ranny. Powinien pan teraz odpocząć. - Holenderka zniknęła i zamknęła klapę, zostawiając pilota w ciemności. „Mężczyzną", który przyszedł porozmawiać z Zackiem w nocy, była zażywna kobieta po pięćdziesiątce. Powiedziała, że należy do holenderskiego podziemia i że trzeba przenieść Pontowskiegó z miejsca, gdzie się znajduje. - Jest w okolicy informator. Niemcy wiedzą, że jest pan gdzieś tutaj. Trzeba się spieszyć. - Po tych słowach pomogła mu wydostać się spod podłogi i sprowadziła go do kuchni. Poleciał na ziemię od nadmiaru wysiłku, ale czekał na niego mężczyzna, który zdążył go w porę złapać. - Gdzie lekarz? - spytała kobieta zdecydowanym głosem, którego ton zwrócił uwagę Zacka. - W samochodzie - wyjaśnił mężczyzna. Oboje pomogli Pontowskie-mu przebrać się w cywilne ubranie, założyli na niego gruby płaszcz, w potem wyprowadzili i posadzili na tylnym siedzeniu okazałego, czarnego mercedesa. Nie kazali mu się chować. Nogi przykryli mu kocem. Mężcyzna usiadł za kierownicą kobieta obok Zacka. - Nazywa się pan Jan van Duren - oznajmiła do Pontowskiego. - Jest pan moim synem. Został pan zaatakowany i pobity przez miejscowych łobu zów. Ponieważ odniósł pan rany głowy, zabieramy pana do kliniki specjali stycznej. Jeśli zatrzyma nas patrol albo kiedy trafimy na rogatkę, niech pan nic nie mówi. Lekarz będzie mówić za pana. - Matthew widział od tyłu siedzącą w przednim fotelu doktor. Jechali w ciemności, aż dotarli do zbudowanej na stałe, dobrze oświetlonej barykady. Oficjalnie wyglądający niemiecki sierżant podszedł do samochodu, podczas gdy lekarz wysiadła już na jego spotkanie i wyciągnęła papiery. Widać było teraz, że młodsza kobieta ma na sobie grubą pelerynę. Podoficer wyszarpnął jej z ręki dokumenty, podczas gdy tłumaczyła, o co chodzi. Słychać było w jej głosie francuski akcent. Sierżant przejrzał uważnie papiery i nagle nabrał grzeczności i szacunku. - Chwileczkę, Frau Doktor - powiedział i zniknął w stróżówce. Kobie ta czekała. Z budki wyszedł tymczasem inny wartownik, który poczęstował ją papierosem. Odmówiła jednak. Nie rozgniewał się, tylko stał, przestępując z nogi na nogę. W którymś momencie młoda kobieta odwróciła się i Zack po raz pierwszy zobaczył jej twarz, oświetloną przez reflektor.
Doktor była piękna. Jej ciemne włosy były spięte z tyłu, tak jak chodzą w pracy pielęgniarki. Uwydatniało to pięknie rysujące się kości policzkowe i idealne łuki brwi kobiety. Usta były w tym momencie zaciśnięte, ale widać było, że doktor potrafi pięknie się uśmiechać. Zachwycony jej urodą Pon-towski wygłosił po niemiecku komentarz: - Ona potrafi odwrócić uwagę...! Jego „matka" zerknęła z ukosa. - Ech, mężczyźni...! - skwitowała. - Mówi pan świetnie po niemiecku Ale proszę pamiętać, jest pan poważnie ranny w głowę. Proszę więc mówić niewyraźnie i zachowywać się, jakby był pan oszołomiony. Sierżant wypadł z budki wartowniczej i oddał młodej kobiecie dokumenty. Skłonił sztywno głowę, po czym otworzył jej drzwi samochodu. Usadowiła się na miejcu. Z wyrazu twarzy Niemca Zack odczytał, że uśmiechnęła się do niego. Wartownik cofnął się i stanął na baczność, pozwalając im przejechać. - Wszystko w porządku - rzuciła przez ramię doktor miękkim głosem. Jej francuski akcent brzmiał pięknie. - Oczywiście - sapnęła starsza kobieta. - Jedyną fałszywą rzeczą tutaj jest pacjent. Jedź - rozkazała kierowcy, podczas gdy szlaban przed nimi uniósł się. Kiedy szedł w górę, Pontowski zauważył na nim znak z napisem "zoll". Przejeżdżali zatem granicę. - Do którego państwa wjechaliśmy? - spytał zdziwiony Zack. - Do Niemiec - poinformowała „matka". - To szaleństwo! - zaprotestował Pontowski. - Chcę uciekać od Niemców, a nie jechać do nich. - W Holandii polują na pana i musiał pan ją opuścić - wyjaśniła kobieta. - W ten sposób najszybciej można było zapewnić panu bezpieczeństwo. - W jej głosie słychać było ból. - Mój mąż pracuje u hitlerowców... - Madeline! - warknął kierowca. - Dość! Ani słowa więcej. Kobieta przytaknęła. Nie powie amerykańskiemu pilotowi, że jej mąż jest lojalnym członkiem holenderskiego ruchu oporu i wykorzystuje swoją pozycję w biurze komisarza Rzeszy Arthura Seyss-Inquarta, żeby przekazywać podziemiu informacje. - Nasz syn został naprawdę brutalnie pobity przez holenderskich stu dentów ze względu na to, co robi mój mąż - kontynuowała kobieta. - Od niósł rany głowy i miał zostać przewieziony do specjalistycznej kliniki w Baden-Baden - do Niemiec... - Holenderce wyraźnie coraz trudniej było mówić. - Ale zamiast niego wieziemy pana... Wszystko jest dobrze zorganizowane. - A co będzie z pani synem? - zapytał Pontowski. - Został wczoraj zamordowany, we własnym pokoju, podczas snu. Wtedy zdecydowaliśmy, że pan zajmie jego miejsce.
- Współczuję pani — wymamrotał Zack. - . ..Kto go zabił? - Ona - wyjaśniła kobieta, pokazując na siedzącą w przednim fotelu ciemnowłosą piękność. Matthew poczuł się dziwnie. Sytuacja była dość skomplikowana. Najpewniej znajdował się w rękach członków holenderskiego ruchu oporu, jednak znajdował się właśnie w Niemczech, udając syna holenderskiego zdrajcy, który został zamordowany przez piękną francuską lekarkę, siedzącą metr od niego. Rozbolała go na nowo głowa. Tymczasem minęli tablicę z nazwą miejscowości. Monchen-Gladbach. - Tu wsiądzie pan do pociągu, którym pojedzie pan do Baden-Baden oznajmiła „matka". - My musimy wracać do Hagi. - Zack nic już nie mówił. Pomogli mu usadowić się w wózku inwalidzkim, który podróżował przymo cowany do tyłu mercedesa. Starsza z kobiet pchała wózek z Pontowskim na stację kolejową; młoda lekarka szła żwawo obok. Kierowca także za nimi kroczył, dźwigał dwie walizki. Kiedy znaleźli się w hali dworca, doktor za pytała dwóch młodziutkich niemieckich żołnierzy o drogę. Z ochotą odpro wadzili małą grupkę na właściwy peron. W związku z obecnością żołnierzy konduktor uprzejmie zaprowadził przybyłych do pustego przedziału. Po chwili kierowca i pani w średnim wieku poszli i Pontowski znalazł się sam na sam z urodziwą morderczynią w pustym przedziale ruszającego pociągu. Piękność uniosła spojrzenie i zaczęła mu się przyglądać. Miała piękne, niebieskie oczy, tak jasne, że aż zdawały się świecić. - Nazywa się pan Jan van Duren - przypomniała Amerykaninowi. Jestem lekarzem, który opiekuje się panem. Proszę pamiętać, że ma pan po ważną ranę głowy. - Przez następne dwadzieścia minut podawała mu wiado mości na temat prawdziwego Jana van Durena. Od czasu do czasu kazała mu powtarzać wszystko od początku. Do drzwi przedziału zapukał konduktor. Wszedł sprawdzić bilety i dokumenty podróżne. - Za chwilę zatrzymamy się w Dusseldorfie - poinformował. - Ten pociąg jedzie tylko do Kolonii. W Kolonii muszą się państwo przesiąść w pociąg do Mannheim. W Mannheim znowu trzeba się przesiąść do Karlsruhe. Wreszcie z Karlsruhe jedzie pociąg do Baden-Baden. Na razie panuje spokój - Anglicy siedzą dzisiaj na wyspie. - Pociąg zaczął zwalniać; widać było, że zaczyna się miasto. - Muszę iść, to już Dusseldorf - powiedział konduktor. - Postaram się, żeby nikt nie zakłócał państwu spokoju. - Jak pani na imię? - spytał Zack po wyjściu niemieckiego konduktora. Tak bardzo podobał mu się jej akcent; chciał, żeby cały czas mówiła. Jego towarzyszka podróży zignorowała jednak pytanie, wstała i zamknęła okno. Teraz wyraźniej dał się słyszeć narastający odgłos syreny. Alarm przeciwlotniczy. Zacka ogarnęło poczucie zupełnej bezradności i strach, potęgowany
wypełniającym teraz mały przedział wyciem. W całym pociągu zgasło światło. Kobieta skuliła się w kącie. Pontowski przystanął przy krawędzi okna, żeby patrzeć w kierunku jazdy. - Wjeżdżamy na stację - poinformował. - Nic nam nie będzie. - Sam się zdzwił, jak pewnie i spokojnie zabrzmiał jego głos. Wtedy zdał sobie sprawę, że jego szósty zmysł - intuicja - nie wysyła żadnych sygnałów o niebezpieczeństwie. - A skąd może pan wiedzieć? - sapnęła dziewczyna. Dopiero teraz ton jej głosu zdradził, jak niewiele ma lat. - Bombowce atakujące Niemcy są zazwyczaj zauważane jeszcze nad Morzem Północnym - wyjaśnił pilot. - Niemieccy piloci mają mnóstwo czasu zanim bombowce dolecą aż tutaj. Jeśli w ogóle lecą akurat w tę stronę. - Tymczasem eksplodowała pierwsza bomba, przez co jego słowa zabrzmiały kłamliwie. - Nie stój w oknie! - krzyknęła kobieta. Ale stał. Zahipnotyzował go widok narastającego wokół nich żywiołu zniszczenia. Teraz na wprost jego oczu wybuchł ogromny gejzer ognia, podczas gdy pociąg wciąż wjeżdżał na stację. Grzmoty od wybuchająch bomb targały bębenkami jego uszu; czuł na klatce piersiowej uderzenia ciśnienia. Calutką stację ogarnęły teraz płomienie, a pociąg mimo to jechał. Dało się odczuć przez stopy, że przejeżdżają zwrotnicę. Po paru chwilach zaczęli przyspieszać. - Nie zatrzyma się! - zawołał podekscytowany, wątpiąc, czy towarzysz ka podróży go słyszy. Zobaczył po prawej ludzi uciekających z ogarniętego płomieniami peronu. Biegli przez tory w kierunku ich pociągu. Zdesperowani, chcieli spróbować uczepić się go pomimo prędkości i wydostać się jakoś z szalejącego piekła. - Boże...! - wymamrotał Zack, kiedy stację zasypały bomby z kolejne go samolotu, potężnie wstrząsając pociągiem i oślepiając Zacka na chwilę. Kiedy powrócił mu wzrok, zobaczył leżące pośród torów dziesiątki ciał. A po ciąg wciąż jechał. Odejdź od tego okna! - wrzasnęła Francuzka i pociągnęła go za płaszcz. Odepchnął ją machinalnie. Zdał sobie sprawę, że szyby wyleciały, ja kimś cudem go nie raniąc. - Muszę to zobaczyć! - sapnął, sam nie wiedząc, dlaczego pragnie być świadkiem zagłady, która rozgrywała się wokół, podczas gdy on jechał da lej. Teraz w stronę pociągu w miejsce zabitych biegło jeszcze więcej ludzi. Matthew zobaczył z przerażeniem płonącego mężczyznę, który wybiegł ze ściany ognia, trzymając przed sobą na wyciągnięcie ramion dziecko. Przeję ła je kobieta i pobiegła z innymi do nabierającego już prędkości pociągu. Dotarła doń, znikając Pontowskiemu z widoku. - Udało jej się! - krzyknął i zobaczył, że kobieta odpada od pociągu z powrotem, nie mając już dziecka w rękach.
- Boże...! - Tylko tyle był w stanie wyjęczeć. - Nie wiedziałem, że to tak... - Od tej pory Matthew Zachary Pontowski wiedział, jak wygląda z ziemi horror zmasowanego bombardowania. Scenę, jaka się przed nim rozegrała, zapamiętał do końca życia. Stała się na zawsze jego prywatną wizją piekła. Pociąg jechał coraz szybciej, oddalając się od stacji. Na korytarzu rozległy się krzyki, budząc zszokowanego pilota z odrętwienia. Drzwi przedziału otworzyły się i konduktor krzyknął: - Pani doktor! Potrzebujemy pani pomocy. Przeklęci Brytyjczycy...! Kobieta wypadła pospiesznie z przedziału. Zack usiadł, zastanawiając się, czy konduktor zwrócił uwagę na to, że stał przy oknie. Pontowski nie zauważał mijającego czasu podczas dalszej jazdy do Kolonii. Maszynista ocalił nas przez to, że się nie zatrzymał...! - myślał. - Ale ile osób skazał przez to na pewną śmierć? A gdyby tak zatrzymał się na chwilę na tyle długą, żeby ludzie zdążyli...? - rozważał. Nie, to by się nie udało -ocenił w końcu. Spłonęlibyśmy wszyscy. Wtedy przyszła mu go głowy ważka myśl - żaden człowiek nie powinien stawać w obliczu decyzji, którą musiał właśnie podjąć maszynista pociągu. Powróciło światło. Matthew zasłonił wybite okno, ale wiatr szarpał zasłonami. Zack zgasił więc oświetlenie przedziału, żeby na zewnątrz nie wychodził zbyt intensywny blask. Nadszedł konduktor; rzucił jakieś niezrozumiałe dla Pontowskiego słowo i zawołał do kogoś: - Hans, tutaj! - Poszedł dalej. Po chwili pojawił się kolejarz z przyciętą na kształt okna deską i wstawił ją na miejsce. Zapalił znowu światło i zmiótł szkło. Sprawnie mu poszło. Z pewnością nie robił tego pierwszy raz w życiu. Pociąg zaczął zwalniać w obrębie wielkiego miasta, kiedy młoda lekarka wróciła. Ubranie miała poplamione krwią. Była wyraźnie wstrząśnięta. - Nic pani nie jest? - spytał Zack. Usiadła bez słowa. - Jest wielu rannych - odezwała się w końcu, podczas kiedy pociąg zatrzymał się na głównym dworcu w Kolonii. Konduktor zajrzał do przedziału i powiedział: - Frau Doktor? Chciałbym pani podziękować. Zamelduję władzom o pani oddaniu. Jesteśmy bardzo wdzięczni takim sprzymierzeńcom jak pani. Gazety piszą takie okropne rzeczy o Francuzach... - Mój ojciec jest lojanym członkiem partii narodowo-socjalistycznej -odparła dziewczyna - a ja pracuję w Holandii. Wszyscy robimy to, co do nas należy. Konduktor krzyknął i po chwili dwóch mężczyzn pomogło Pontowskie-mu i lekarce wydostać się z pociągu. Zack czuł, że powracała gorączka, i cieszył się z powodu pomocy oraz czekającego wózka inwalidzkiego. Na stacji konduktor wprowadził dwoje pasażerów do okazałej poczekalni i odnalazł
dla Francuzki miejsce na zatłoczonej ławce; zapewnił też odpowiednią przestrzeń dla wózka z Pontowskim. - Powiem zawiadowcy stacji, żeby zaprowadził państwa do najbliższe go pociągu do Mannheim - oznajmił. Następnie zwrócił się do znajdujących się wokół ludzi i poinformował ich, że mają zaszczyt siedzieć obok lojalnej Francuski, która ocaliła życie wielu Niemców, kiedy zbombardowano po ciąg, którym jechała. Kiedy poszedł, pośród oczekujących przeszła fala peł nych szacunku skłonień głów i przyjaznych komentarzy. Zack stwierdził z ulgą, że tłum otaczających go Niemców odnosi się do niego i jego towarzyszki przyjaźnie. Są tacy podobni do Anglików - pomyślał, przypominając sobie, jak zachowywali się pasażerowie na stacji w Leeds, kiedy czekali z Ruffym na pociąg, który miał po raz pierwszy zawieźć ich do Church Fenton. Tymczasem ogłoszono, że wjeżdża pociąg do Berlina. Poczekalnia opustoszała, pozostawiając samotną parę pośród pustych ławek i stołów. Pon-towski omal nie wypadł z wózka, chcąc odwrócić się gwałtownie, kiedy usłyszał za sobą mówiący po angielsku głos: - Tutaj, stary. Zdaje się, że chcą, żebyśmy tu czekali. - Jasne. Piekielnie zimno na dworze - odpowiedział drugi. - Tutaj zresztą niewiele cieplej - dodał po chwili. Matthew powstrzymał chęć przekręcenia wózka w stronę głosów. - Kto to? - spytał półgłosem. - Trzech brytyjskich jeńców, lotnicy - odpowiedziała Francuzka. - Jeśli się nie mylę, dwóch sierżantów i porucznik. I czterech konwojentów. - Przyłożyła dłoń do czoła Zacka i przyjrzała się jego bandażowi. - Wróciła panu gorączka - stwierdziła. Pracownica stacji skierowała ją do jednego z pokojów dla personelu, gdzie lekarka mogła zająć się spokojnie opatrunkami Pon-towskiego. Wypchnęła go z poczekalni, która zaczęła w międzyczasie wypełniać się pasażerami świeżo przybyłego pociągu. Kiedy znaleźli się za zamkniętymi drzwiami, doktor szybko obejrzała ranę na jego nodze. - Zrobiło się zakażenie - stwierdziła. Założyła nowy opatrunek. Stary bandaż schowała do kieszeni płaszcza Matthew. - Musimy to ukrywać -stwierdziła. - Dokumenty, jakie mamy, stwierdzają, że ma pan tylko ranę głowy. Jeśli zawiozę pana do szpitala z raną nogi, ktoś zacznie podejrzewać prawdę i wyda nas. Potrzebna nam jednak szybka pomoc. - Gdzie możemy znaleźć pomoc w Niemczech? - rzucił Pontowski. Kobieta pokręciła głową. - Jedziemy do Francji - oznajmiła. - Jak może nam się to udać? - zdziwił się znękany Zack. Dziewczyna zignorowała go jednak i zaczęła pakować swoją lekarską torbę. - Niech pani powie przynajmniej, jak pani na imię - rzucił.
- Ach, jak ja lubią Anglików - skomentowała. - Zawsze tak elegancko się przedstawiacie. - W głosie młodej doktor słychać było jakiś nowy ton. Rozbawienie? Pontowski ucieszył się z chwilowej zmiany nacechowanego dotąd rezerwą sposobu bycia pięknej doktor i odpowiedział: - Ale ja nie jestem żadnym Anglikiem. Jestem nieokrzesanym janke sem. Lekarka uśmiechnęła się nieznacznie, a Zack podziwiał jej piękne usta. - Mijnheer Jan van Duren - zaczęła, pokazując na niego teatralnym gestem prawą dłonią - chciałabym panu przedstawić mademoiselle Chantal Dubois. - Wskazała siebie. - Ach, panno Dubois - odpowiedział Pontowski, bawiąc się chwilą -udało mi się przełamać pani elegancką, francuzką rezerwę. Mama nadzieję, że być może uda nam się spędzić miło resztę podróży. Chantal spoważniała i przybrała znów zaczęła mówić surowym tonem. - Nie ma czym się cieszyć - skwitowała. Otworzyła drzwi i zapchała Matthew z powrotem do poczekalni. Akurat wchodziła grupa żołnierzy. Jeden z sie dzących w poczekalni popilnował miejsca Dubois. Teraz ustawiła wózek Pontowskiego tak, aby mógł widzieć brytyjskich jeńców, a także wchodzących. Hitlerowscy żołnierze, któych nadchodziło coraz więcej, rozglądali się za miejscami. Zack ocenił, że było ich co najmniej sześćdziesięciu. Ze sposobu, w jaki się nosili, odczytał, że to zaprawieni w bojach weterani. - Z frontu wschodniego - skomentowała z namaszczeniem siedząca nieopodal kobieta. - Wielu z tych chłopców nosi Żelazne Krzyże. - Od stołu odbiegł do żołnierzy mniej więcej dziewięcioletni chłopiec. Jeden z hitlerowców uśmiechnął się, przykucnął i zaczął z nim rozmawiać. Ostrożnie pokazał dziecku swój karabin maszynowy. Wstał, potargał z radością włosy chłopca i odesłał go do matki. - Oni byli pod Stalingradem! - wypalił podekscytowany chłopczyk. -Wydostali się stamtąd! Cały czas walczyli! Nie poddali się! - Aż brakowało mu tchu. Wokół stołu zapadła nacechowana podziwem cisza. - Teraz posyłają ich do Francji. Zack zobaczył, że Chantal napięła mięśnie, słysząc ostatnią wiadomość. Żołnierze powstali i przyjęli postawę „baczność". Do poczekalni wszedł major. Zachowanie weteranów spod Stalingradu nie przywodziło na myśl zalęknionych, wymusztrowanych Prusaków. Był to raczej gest wojowników, chcących okazać szczery szacunek swojemu odważnemu przywódcy. Niemiecki major przypominał Zackowi jego dawnego nauczyciela chemii - był człowiekiem w średnim wieku, krótko ostrzyżonym, łysiejącym szatynem; wyglądał właściwie modelowo przeciętnie. Zaczął zagadywać żołnierzy; trwało to dłuższą chwilę. Zwracał się do każdegoosobiście i przyjaźnie. Mówił na przykład:
- Jak tam, Rudi, nadal uczysz się francuskiego? — Żołnierz odmruknął coś, a mojor pytał następnego: - Erich, czy dostałeś wreszcie list z domu? ...Jeśli chcesz, dam ci urlop. - Mężczyzna pokręcił jednak głową. - Manifred, lepiej się czujesz? Z taką raną powinieneś leżeć sobie spokojnie w szpi talu i myśleć o powrocie do domu. Manifred uśmiechnął się. - Inni byli ciężej ranni, a ciągle tu siedzą - odpowiedział. - Jesteś szaleńcem - skomentował major. - Wszyscy jesteście szaleni. -Pokręcił głową. - Ciężko zbombardowali Dusseldorf,ja...? - Dlaczego oni zrzucają bomby na bezbronnych cywilów?! - spytał jeden z żołnierzy. - W taki właśnie sposób Anglicy i Amerykanie prowadzą wojnę - odparł oficer. Nie tak jak my. - W tym momencie zobaczył trzech brytyjskich lotników. Podszedł do nich, a czterej konwojenci zerwali się na „baczność". - Czy mogę się przysiąść? - spytał. - Oczywiście, panie majorze - odpowiedział natychmiast żołnierz, po kazując mu uprzejmie miejsce. Major gapił się na wrogich jeńców. - RAF? - sytał w końcu krótko. - A j akie, cholera, mamy mundury? - rzucił w odpowiedzi sierżant z akcentem rodem z londyńskich doków. - Lataliście na bombowcach? - zapytał major topornie akcentowaną angielszczyzną. - Ani słowa więcej, Jimmy - rozkazał angielski porucznik. - Może braliście udział w nalocie na Dusseldorf i zostaliście zestrzeleni? - chciał się dowiedzieć hitlerowski oficer. - Byłem tam, kiedy spadały wasze bomby. Miło walczyć na wojnie, kiedy nigdy nie widzi się nieprzyjaciela i nie trzeba z nim stawać oko w oko. - Mówił grzecznym, choć pełnym mocy to nem. - Powiedzcie mi, jak się teraz czujecie, kiedy zaglądacie w oczy wrogo wi? - Trzej brytyjczycy nie odpowiadali; poodwracali głowy. - Miejcie, pro szę, odwagę patrzeć na mnie. - Anglicy natychmiast spojrzeli mu w oczy. Nie dziwię się, że wolicie nie odpowiadać, wiedząc, że jestem uzbrojony, mam przy boku swoich żołnierzy, a wy jesteście jeńcami. To mądre posunięcie. Widać było teraz nienawiść wypełniającą podróżnych, którzy wpatrywali się w Brytyjczyków. To oni zabili ich najbliższych i zniszczyli im domy; a sami siedzieli i najwyraźniej nic złego im się nie działo. - Moja mama, dziadzio i siostry zginęły w ciągu sekundy, kiedy wasz Herman GSering zrównał z ziemią wschodnią część Londynu. Mogliśmy popatrzeć w oczy wybuchom - oświadczył w końcu Anglik z doków. W poczekalni słychać było stłumione szepty. Tłumaczono rozmowę na niemiecki. Napięcie było niemal wyczuwalne. Zapadła absolutna cisza.
- Sierżancie Groscurth - powiedział zwykłym tonem major - proszę rozkazać żołnierzom nie mieszać się. - Ranny nazwany wcześniej Manifredem rzucił krótkie potwierdzenie. Wtedy Zack zauważył, że wszyscy żołnie rze spod Stalingradu trzymają w pogotowiu broń. Rozległy się szczęki, gdy ją odbezpieczali. Hitlerowski major powolnym ruchem zdjął pistolet i przeładował go. Odgłos zatrzaskującego się zamka zabrzmiał w tym momencie niczym grzmot. Położył broń na stole dokładnie w połowie odległości pomiędzy sobą a zadzierżystym angielskim sierżantem. - Teraz możemy rozmawiać jak równy z równym - powiedział. Popchnął pistolet jeszcze odrobinę bliżej Anglika. Dwaj mężczyźni nie odrywali od siebie wzroku. Rozbrzmiały głośniki; zapowiadano pociąg do Mannheim. Do pocze kalni wpadł zawiadowca stacji i przystanął w pół kroku, widząc rozgrywają cą się scenę. - Frau Doktor... - wysapał w końcu. - Mam dla państwa wolny przedział. - Nie mógł oderwać wzroku od pistoletu leżącego na środku stpłu pomiędzy żołnierzami dwóch walczących ze sobą państw. - Dziękuję panu - odpowiedziała Chantal, wstając. Wypchnęła Zacka z poczekalni. Pośród innych ludzi pozostało w niej dwóch mężczyzn, dla których czas się zatrzymał. GorączkaMatthew nasiliła się. Dygotał z zimna w chłodnym przedziale, który dzielili teraz z trzema Niemcami. - Już prawie Mannheim - odezwał się najstarszy z nich. - Powinien pan pójść do szpitala. - Zack pokręcił głową i wymamrotał, że nic mu nie będzie. Zniekształcał udatnie głos, aby nie wzbudzać podejrzeń swoją niemczyzną. - Mam nadzieję, że uda nam się dotrzeć do Baden-Baden - skomentowała Chantal. - Czeka tam na niego miejsce w szpitalu. Drugi z mężczyzn przypatrywał się dwojgu nietypowych podróżnych - ubrany był w czarny, skórzany płaszcz i miał przerażająco zimne, niebieskie oczy. - Być może będę w stanie państwu pomóc - oświadczył ciepłym głosem, stojącym w całkowitej sprzeczności z chłodem jego spojrzenia. - Pociągi jeżdżą teraz bardzo nieregularnie, a Baden-Baden nie jest znów tak daleko - ze sto dwadzieścia kilometrów stąd. Mogę zorganizować wam samochód. - Pogrążo ny w gorączce Zack próbował przeliczyć sto dwadzieścia kilometrów na mile, ale nie wychodziło mu. Chantal podziękowała Niemcowi i przyjęła ofertę. Przed dworcem w Mannheim na mężczyznę w skórzanym płaszczu czekał samochód oraz ciepło opatulony kierowca, który rzucił się po jego walizki. Zack usiadł na tylnym siedzeniu. Nie padło ani jedno słowo. Pontowskiemu
wydało się dziwne, że kierowca prowadził, nie usłyszawszy, dokąd ma jechać, ale gorączka powodowała, że co chwila przekraczał granicę utraty świadomości. Ledwie dotarło do niego, że zatrzymali się przed dużym domem. Człowiek w czerni wyskoczył z wozu i wydał energicznym tonem rozkaz dwóm mężczyznom czekającym w drzwiach budynku. Spojrzał na Chan-tal i oznajmił: - Komenda gestapo. - Otworzył drzwi i pokazał przybyszom wejście. Nie śpij. Nie mdlej - powtarzał sobie w myśli Zack, próbując odgonić ogarniającą go słabość. Wbił paznokcie w drugą dłoń, żeby ból utrzymywał go w stanie świadomości. Będziesz gadał we śnie! - ostrzegał się. Zmusił się do obserwacji szczegółów pomieszczenia, w którym się znajdował; wytężył słuch, chcąc wyłapać wszelkie dźwięki. Ze znajdującego się za ciężkimi drzwiami korytarza, na którym panował ożywiony ruch, rozległ się stłumiony krzyk kobiety. Gdzie była Chantal? Co z nią zrobili? - myślał Amerykanin. Słychać było kroki; nie zdecydowane, równe łupanie jak w filmach przedstawiających hitlerowskie gestapo, ale zwykłe stąpanie ludzi wykonujących codzienne obowiązki. W związku z mnogością odgłosów Pontowski pomyślał, że znajduje się ponad ziemią, w głównej części budynku. Szczęknęła zasuwa w drzwiach i Zack zamknął oczy, udając, że śpi. Ktoś wszedł do pokoju. Czuł, że nachyla się nad nim. Pontowski otrzymał ostry policzek. Zamrugał więc oczami. Zobaczył przyglądającego mu się mężczyznę w ciemnym garniturze i starannie zawiązanym krawacie. - Mueller - przedstawił się przybysz. Dotykał palcami znawcy owijającego głowę Matthew bandaża i przyglądał się rozcięciom na jego twarzy. - Tak -powiedział do kogoś stojącego za plecami Pontowskiego. - Ten człowiek ma ranę głowy. Jednak ta rana nie może powodować tak wysokiej gorączki. - Co ją zatem powoduje, doktorze? - spytał głos zza pleców. Drugi mężczyzna przesunął się i Zack rozpoznał agenta z pociągu. Instynkt podpowiedział Matthew, że w tym przypadku przyznanie się do prawdy będzie dla niego najlepszym wyjściem. Pokazał na swoją prawą nogę. Lekarz wyjął z torby długie nożyczki i rozciął nogawkę spodni Pontowskiego, ukazując drugi bandaż. - Ach... - mruknął ze znacznie większym zainteresowaniem niż przy oględzinach głowy. - W jego papierach stoi, że ma ranę głowy - oznajmił gestapowiec. -Nic nie ma o nodze. Przerażenie przywróciło Pontowskiemu całkowitą przytomność. Przecież od początku najbardziej bał się wpadnięcia w łapy gestapo. Tymczasem z korytarza dobiegł znowu krzyk tej samej co poprzednio kobiety; znacznie
głośniejszy niż przedtem, gdyż drzwi były otwarte. Czy to była Chantal? -myślał Matthew. Co im powiedziała? - Dusseldorf- wybąkał, myśląc, że bombardowanie jest jedynym logicznym powodem posiadania dodatkowej rany. Czy hitlerowców przekona świeży bandaż? A co z tym, który Dubois schowała do kieszeni jego płaszcza? -Nalot. Jechałem pociągiem i zostałem ranny- wyjaśniał. Opuścił bezwładnie usta i odwrócił wzrok, jak gdyby opuściły go całkiem siły. - To nie jest Niemiec! - stwierdził doktor. - Słyszy pan jego akcent? - Wiem - zgodził się agent. - Dlatego właśnie wzbudził moje podejrzenia. Dokumenty identyfikują go jako Holendra - powiedział. Wyszedł z pokoju. Lekarz rozciął bandaż na nodze Zacka. - No tak, zakażenie. Masz szczęście, młody holenderski przyjacielu, że gestapo dostarcza swoim lekarzom najlepszy sprzęt medyczny i lekarstwa. Oczyścił ranę i zbadał ją. - Potrzebujesz operacji; widzę poważne komplika cje. - Zaaplikował Pontowskiemu zestaw pigułek. - Sulfamidy - wyjaśnił. Wrócił agent. - Niech pan go przyprowadzi - polecił. - Francuzka potwierdza, że zo stał ranny podczas bombardowania. Zawiadowca stacji w Kolonii zameldo wał, że pomogła wielu naszym rannym - dodał. W jego głosie słychać było rozczarowanie. Lekarz szybko zabandażował nogę Zacka i pomógł mu wstać. Razem z drugim mężczyzną, który czekał na korytarzu, podpierali Pontow skiego, który chwiejąc się, kroczył do innego pokoju. Siedziała w nim Chantal. Popatrzyła z ulgą, kiedy go zobaczyła. Następnie rzuciła pełne złości spojrzenie gestapowcowi z pociągu. - Czy pan wie, kim jest mój ojciec?! - sapnęła. - Tak, mademoisełle, wiemy, za kogo pani się podaje - odparł. - Właśnie to sprawdzamy. - Wyszedł, pozostawiając dwoje ludzi samych. Dubois nieznacznie pokręciła głową, ostrzegając Zacka, żeby nic nie mówił. Nie było to potrzebne - w tej chwili świadomość ostrzegała Pontowskiego przed każdym fałszywym ruchem. Agent wrócił i rzucił na podłogę zabrane wcześniej paszporty, dowody tożsamości i dokumenty związane z podróżą. -Wszystko w porządku - burknął. - Ponieważ spóźniliśmy się na pociąg - zaczęła Chantal lodowatym głosem, zbierając papiery - może podstawi nam pan samochód, który pan obiecał. - Oczywiście, mademoisełle - odpowiedział gestapowiec, patrząc teraz na nią jak cielę na malowane wrota. Otworzył przed wychodzącymi drzwi. Po kilku minutach samochód odwiózł ich z powrotem na dworzec. Wózek inwalidzki Zacka stał wciąż na peronie, gdzie uprzednio został porzucony. Dubois pomogła mu na nim usiąść. - Nikt nie śmiał dotknąć wózka, widząc, że zabiera nas gestapo - sko mentowała.
-Ależ nich skurwysyny! - podsumował Pontowski. Dziewczyna aż zadrżała. - Widziałam kobietę, którą przesłuchiwali - wyjaśniła. - Musiałeś sły szeć jej krzyki. Była całkiem naga, pokryta śladami po oparzeniach... Wo kół szyi zawiązali jej struną od fortepianu... - Urwała, nie będąc w stanie mówić dalej. - Chyba ją powiesili... - Francuzka miała łzy w oczach. Zackowi stanął mimowolnie na moment przed oczami obraz nagiej Chan-tal, wieszanej na stryczku ze struny przez gestapowców. Aż się wzdrygnął na to wyobrażenie. - I oni się dziwią, dlaczego ich bombardujemy... - mruknął. Czekali w milczeniu. Nadjechał pociąg. Wysypali się z niego młodzi żołnierze o świeżych twarzach, pełni życia i humoru. Pontowskiemu przypomniał się ponury major i jego weterani spod Stalingradu, któych widzieli na dworcu w Kolonii. - Oni nie są wszyscy tacy sami - pomyślał na głos. - Nie są - zgodziła się Chantal, popychając podopiecznego w stronę czekających wagonów. Dubois klęczała na podłodze przedziału i zszywała nogawkę spodni Za-cka, którą rozciął lekarz. Jadąca w tym samym przedziale starsza kobieta pożyczyła jej igłę i nitkę. Patrzyła z milczącą aprobatą, jak dziewczyna dokonuje dzieła, nie budząc śpiącego rannego. Chantal zmierzyła Pontowskiemu temperaturę. Zaniepokoiła się, bo gorączka ani trochę nie spadła. Sulfamidy, które dał Amerykaninowi lekarz na gestapo, jeszcze nie zadziałały. - Ma coraz większą gorączkę - skomentowała, zwracając się do starszej Niemki. - Jest pani dobrą szwaczką- odpowiedziała kobieta, chichocząc. - A także lekarzem. ...Ale to opóźnienie nie służy mu. Powinien być w szpitalu. -W jej głosie słychać było stanowczą dezaprobatę. Pociąg tkwił na bocznicy już od czterech godzin. Do tego konduktor nie pozwalał nikomu wysiąść. -Nie możemy być zbyt daleko od Baden-Baden - powiedziała Niemka. Schowała igłę z nitką i wstała, postanowiwszy pomóc jakoś rannemu. - Jest pani zbyt grzeczna - stwierdziła. - Pani rodzice dobrze panią wychowali. Znajdę konduktora i rozwiążę tę sytuację - oświadczyła i wyszła energicznie z przedziału. - Gdzie jesteśmy? - spytał Zack. Od paru minut budził się i zasypiał na nowo. - Nie jestem pewna - przyznała Chantal. - Gdzieś niedaleko Baden-Baden. Nazwa docelowej miejscowości obudziła Pontowskiego na dobre. Intuicja ostrzegała go, że pchają się ku niebezpieczeństwu.
- Myślę, że nie powinniśmy jechać do Baden-Baden - oznajmił. - Przez cały czas nie miałam zamiaru tam jechać - uspokoiła go towarzyszka. - Ludzie z ruchu oporu, z którymi mogę się skontaktować, znajdują się we Francji. A gdyby przyjęli cię do tej niemieckiej kliniki, bardzo trudno byłoby cię stamtąd wydostać. Starszawa Niemka wróciła, ciągnąc za sobą konduktora. - Trzeba odpowiednio zająć się tym człowiekiem - poinstruowała go. -To opóźnienie trwa stanowczo za długo. - Przecież mówiłem pani, że to nie ja trzymam ten pociąg na bocznicy -usprawiedliwił się konduktor. Widać było, że gnie się pod stanowczością starszej pani. - Gdzie jesteśmy? - spytała go Chantal. - W Rastatt, dziesięć kilometrów od Baden-Baden. Niedługo ruszymy. Bardzo proszę, zachowajcie cierpliwość. - Z pełnego rozkładów jazdy i biletów notatnika wyciąnął mapę. - O, tu - pokazał. Według mapy miasteczko znajdowało się mniej niż siedem kilometrów od Renu, stanowiącego na tym odcinku granicę niemiecko-francuską. Dubois podjęła decyzję. Powiedziała: - Gorączka herr von Durena wzrasta. - Wymawiając „von" zasugerowała, że Pontowski jest potomkiem niemieckiej arystokracji. - Muszę natychmiast zawieźć go na operację. Konduktor popatrzył na Zacka. - Chyba może poczekać do czasu, aż wjedziemy do Baden-Baden? odparł niepewnie. Starsza kobieta wpadła w istną furię i tak obsztorcowała konduktora, że Matthew miał ochotę się uśmiechnąć. Mężczyzna wypadł czym prędzej z przedziału. Wrócił po niecałym kwadransie, oznajmiając: - Uzgodniłem wszystko. Może pan opuścić pociąg. Zostanie pan prze wieziony do małej kliniki w Rastatt. - Pomógł Pontowskiemu przejść kory tarz i wysiąść z wagonu, gdzie czekała mała, zamknięta, jednokonna brycz ka. Starsza pani popatrzyła, jak ranny wsiada do niej i kiedy upewniła się, że wsztystko przebiega należycie, niemieckim zwyczajem podała dłoń Dubois, i życzyła dwojgu podróżnych wszystkiego dobrego. Konduktora obdarzyła spojrzeniem, z którego wyzierała nagana, a potem wspięła się do swojego wagonu, załatwiwszy sprawę. Ciągnący bryczkę koń był stary i niedołężny; zresztą podobnie jak woźnica. Jednego i drugiego otaczał kwaskowy smród piwa i wyschniętego potu. Stary, zanim ruszył, zażądał drakońskiej sumy za przewóz. - To niedaleko - oznajmił, gapiąc się na piękną Chantal. - Klinika mieści się w domu doktora na skraju miasta. - Dubois bez słowa dała Niemcowi
połowę sumy, oznajmiając, że drugą połowę zapłaci na końcu trasy. Nie chciała wciskać się do ciasnej bryczki i czuć nieprzyjemnego zapachu woźnicy. Wolała iść piechotą obok bryczki. Trzęsła się z zimna, gdyż wiał silny wiatr. Owinęła się więc szczelnie płaszczem. Zapadał zmrok. - Daleko jeszcze? - rzuciła. - Francuzka! - burknął Niemiec. Nie spodobał mu się akcent klientki. Wyciągnął z kieszeni flaszkę i pociągnął długi łyk. Koń człapał dalej. - Scheisse - zaklął woźnica. - Za mroźno dzisiaj, żeby wozić Żabojadów! - Zatrzymał się przed gospodą, przykrył konia śmierdzącym kocem i bez słowa zniknął w budynku. Nie wychodził długo, więc Chantal weszła do środka, żeby go poszukać. Zobaczyła, że woźnica siedzi spokojnie przy stoliku z dwoma innymi mężczyznami i stawia im drinki. Na stole leżały pieniądze, które mu właśnie dała. W Dubois zawrzało. Wiedziała jednak, że musiałaby zrobić scenę, żeby wyciągnąć starego - a bynajmniej nie zależało jej na zwróceniu na siebie uwagi wszystkich. Wyszła więc z powrotem i sprawdziła, co z Zackiem. Jego gorączka wzrosła jeszcze. Ściągnęła z konia budzący odrazę koc i okryła nim Pontowskiego i siebie, przyciskając się do niego, żeby było mu cieplej. Miała nadzieję, że woźnica wkrótce sam wyjdzie. Kiedy jednak pilot zaczął dygotać, znowu weszła do Gasthausu, zabierając ze sobą torebkę. Woźnica i jego dwaj kompani byli teraz wyraźnie bardziej pijani niż przedtem. Podeszła zdecydowanym krokiem do stolika i położyła na nim całą garść marek. - To reszta zapłaty za przewóz - oznajmiła i wyszła z zadymionego po mieszczenia. - Leck mich doch ant schwanz! - zaszwargotał za nią Niemiec. Chantal zaczerwieniła się, gdyż była to wyjątkowo obleśna odzywka; odnosiła się do seksu oralnego. Zanim znalazła się za drzwiami, usłyszała, że ktoś ostro ruga woźnicę, wymyślając mu od obleśnych, starych pijaków. Usiadła na miejscu właściciela bryczki i odwiązała lejce. Miała ruszyć, kiedy woźnica wytoczył się z drzwi, ściskając butelkę w ręku. Krzycząc na Dubois, wspiął się na swój pojazd. Odepchnął niedoszłą konkurentkę, rzucił jej na kolana pełną butelkę schnappsa i przejął lejce. - Strichmadchen - wyzywał Chantal wulgarnie - narobiłaś mi wstydu przy przyjaciołach! - Trzasnął starego konia batem raz i drugi i zwierzę po gnało ulicą i przez most, którym kończyło się miasteczko. Nagle przyhamo wał i odwrócił się powoli. - A może polizei powinno sprawdzić wasze papiery...? - mruknął. Doktor podniosła ciężką butelkę, zamachnęła się i trzasnęła pijanego Niemca w prawą skroń. Stary poleciał naprzód, a koń zatrzymał się całkiem.
Kobieta uderzyła woźnicę ponownie, w to samo miejsce, i usłyszała trzask. Wypchnęła nieruchome ciało za drzwi. Zack patrzył na to półprzytomny, trawiony gorączką. - Co robisz? - spytał w końcu po angielsku, widząc, co się dzieje. - Mów po niemiecku! - usłyszał w odpowiedzi. Dubois zaciągnęła zabitego czy też rannego woźnicę pod mostek. Pontowski zdołał zsiąść z bryczki i nachylił się nad barierką. Zobaczył, jak Chantal zanurza głowę Niemca pod wodę. Po długim czasie puściła ją, otworzyła butelkę z alkoholem i wylała prawie wszystko do strumienia. - Może pomyślą, że to był wypadek - wyjaśniła. - Że upił się tak mocno, że poślizgnął się i wpadł do wody. Weszła na górę i pomogła Amerykaninowi wsiąść z powrotem do bryczki. - Dokąd jedziemy? - wymamrotał po angielsku. Jasne było, że ma coraz wyższą gorączkę. Dziewczyna wymierzyła mu ostry policzek. - Mów po niemiecku! - rozkazała. Pokiwał głową i zmusił się do my ślenia po niemiecku; nie był bowiem pewien, czy mamrocze pod nosem, czy nie. Bryczka ruszyła. - Jesteśmy bardzo blisko granicy - tłumaczyła Chan tal. - To może być nasza jedyna szansa na przedostanie się na drugą stronę. - Głowa pilota przytaknęła po raz kolejny, po czym zapadł w sen. W zapad łej już ciemności rozlegał się tylko stukot podków. Zack obudził się. Ogarnęło go nagle uczucie paniki - nie wiedział, gdzie się znajduje. - Jestem tutaj - uspokoiła go Dubois. - Nic ci nie grozi. - Lęk minął i Pontowski próbował odzyskać świadomość. Zorientował się powoli, że sie dzą na twardym siedzeniu, pod śmierdzącym koniem kocem, przytuleni. Nie mógł sobie jednak przypomnieć imienia dziewczyny. Nagle przypomniało mu się, że zabiła starego człowieka. Matthew nie pamiętał dlaczego. W koń cu przypomniał sobie i to, że uciekają Niemcom. W mgiełce pomiędzy drzewami widać było szeroką rzekę. > - Gdzie jesteśmy? - spytał po niemiecku, pamiętając, że w tym języku ma mówić. - Masz na imię... - Chantal - odparła doktor, nie martwiąc się treścią majaczeń podopiecz nego, tylko ciesząc się, że używa niemieckiego. Zack skoncentrował się mocno. - Dubois. - Potrafił powiedzieć jej nazwisko. - Czy pamiętasz, że ty nazywasz się Jan van Duren? Młodego pilota znowu ogarnęła panika. Przypomniał sobie coś. - Jego też zabiłaś, tak? - spytał. -Tak. Ta prosta odpowiedź przypomniała mu i resztę.
- Dlaczego? - chciał się dowiedzieć. - Przez pomyłkę - odpowiedziała Chantal i odwróciła się ku Renowi i Francji.
3 Cieśnina Navarre, niedaleko Hurlburt Field, stan Floryda, USA Od cieśniny Navarre wiała łagodna bryza, marszcząc gładką powierzchnię kanału Inland Waterway. Woda omywała brzegi przecinającej cieśninę grobli i poruszała liśćmi palm stanowiącymi dach baru Pagoda - był to lokal na otwartym powietrzu, z którego można było zwykle korzystać ze względu na tropikalny klimat tych stron. Bar znajdował się wprost na piaszczystej plaży, w sąsiedztwie mostu. S. Gerald Gillespie odnalazł sobie stolik przy barze pośród innych stałych klientów, którzy co środa zbierali się, aby pograć wieczorem w siatkówkę. Barman o imieniu Mike od razu nalał gościowi piwa z beczki i wrzucił do szklanki plasterek cytryny. - Sie ma, Gili, grasz dzisiaj? - rzucił na powitanie. - Nie, chyba że będzie brakowało czwartego do którejś drużyny. - Gerald nie należał do zapalonych siatkarzy. Chętnie jednak wchodził na plac gry, kiedy kogoś brakowało. Jak będę miał szczęście, to może w drużynie Allison będzie wolne miejsce - myślał teraz. Chociaż to dwuznaczna przyjemność, grać w drużynie samych kobiet i być zmuszonym śmiać się z tego, że jest się najsłabszym. Przepisy miejscowej ligi nakazywały obecność przynajmniej jednej kobiety w czteroosobowej drużynie. I we wszystkich drużynach było tylko po jednej kobiecie, z wyjątkiem jednej - Allison uparła się, żeby grać w trzy kobiety i jednego mężczyznę. Teraz dwie drużyny, które miały grać pierwszy mecz, rozgrzewały się na piasku koło wyciągniętych na plażę katamaranów. Gillespie podszedł do barierki, żeby popatrzeć. Lubił pogodnych, sympatycznych ludzi zbierających się w Pa-godzie i oni szybko przyjęli go do swojego grona, mimo że praktycznie nie umiał grać w siatkówkę. Wszyscy jednak dobrze się bawili i o to chodziło. To była pierwsza zasada barmana Mike'a, którą sumiennie wcielał w życie. Za rozgrzewającymi się zawodnikami zachodzące słońce rzucało na wody cieśniny złoty blask, który delikatnie migotał. - Tu są najpiękniejsze zachody słońca w całej północnej Florydzie odezwał się jakiś mężczyzna, opierający się o barierkę obok Geralda. Tym czasem po niebie przemknęły dwa myśliwce F-15 z pobliskiej bazy Sił Po-
wietrznych Eglin. Gillespie znowu poczuł powtarzającą się od dawna frustrację. Powinienem teraz siedzieć w jednym z nich - pomyślał. Ciągle sączył to samo piwo, kiedy skończył się pierwszy mecz. Zobaczył drużynę Allison w pełnym składzie. Zazdrościł mężczyźnie, który był otoczony trzema najatrakcyjniejszymi kobietami w Navaree Beach. Cholera - pomyślał - dlaczego ja nie mogę mieć takiego szczęścia? Niestety, kobiety uważały S. Geralda Gillespiego za „sympatycznego" i nic więcej. Nie dziwił się wcale, że czasem poklepywały go po głowie, gdyż miał jaskrawozielone oczy, piegi, rude włosy, chudziutkie ciało i metr sześćdziesiąt dwa i pół wzrostu. - Hej, Gili - zawołał do niego Mike - „Dynama Donny" potrzebują czwartego. Dołączasz się? Gillespie jęknął w duchu, lecz przyłączył się do drużyny, której kapitanem była Donna Bertino - nauczycielka siódmej klasy, śmieszka, przywodząca na myśl swoich uczniów. Problemem było to, że Gerald stanął teraz naprzeciw drużyny Allison. Niezupełnie o to mu chodziło. Po czwartej zmianie stanął przy siatce oko w oko z samą Allison. Górująca nad nim postać całkowicie rozpraszała jego uwagę. Dziewczyna wyglądała jakby wyjęto ją prosto z którejś okładki „Playboya" i miała na sobie bikini ze sznurków, które napinało się tak, iż zdawało się, że za chwilę pęknie. Gerald wyobrażał sobie, że jego twarz zatapia się pomiędzy okazałymi piersiami ko-biety. Tymczasem Donna zaserwowała i Allison skoczyła, żeby odbić. Sięgnęła wysoko ponad głową i posłała piłkę prosto na Gillespiego. Piłka odbiła się mocno od jego głowy i poleciała do wody, z siedem metrów dalej. Wszyscy śmieli się z chwiejącego się na nogach Geralda. Fatalnie się zaczęło. Gra zrobiła się dla Gillespiego mało przyjemna. Drobna, lecz zwinna i energiczna Donna dawała z siebie wszystko i jej drużyna wygrała z „Amazonkami Allison". Po meczu zwycięzcy stawiali kolejkę piw - była to zasada numer dwa barmana Mike'a. Donna stała na piasku koło Geralda i krytykowała ze znajomością rzeczy poszczególne słabe strony jego gry. - W gruncie rzeczy jesteś całkiem dobry - powiedziała na koniec. - Wiesz, gdzie poleci piłka, i nieziemsko szybko się ruszasz. Ale boisz się innych graczy. Nie martw się w czasie gry tym, że są od ciebie wyżsi. - Zerknęła przez ramię. - Uwaga, nadchodzi. - Popatrzyła na piękną twarz Allison. - Mam nadzieję, że nie zrobiłam ci krzywdy, Marcheweczko - powiedziała przechodząca dziewczyna i potargała po drodze dla zabawy czuprynę Gillespiego. - Spoko wodza - rzucił za nią Gerald, mając ochotę pogłaskać jej idealne pośladki. Spojrzał znowu na Donnę i stwierdził: - Muszę iść. Mam wcześnie rano lot, jeszcze przed świtem. Dzięki za mecz. - Strzelił jeszcze oczami w stronę Allison i ruszył na parking, czując się pokonany. Był beznadziejnie zakochany.
Donna popatrzyła za nim. - Jacy ci mężczyźni są głupi! - mruknęła do siebie. W poprzedzającej świt ciemności spowijającej jeszcze Hurlburt Field obudził się do życia pokraczny kształt. Sześciołopatowy wirnik o średnicy dwudziestu dwóch metrów zaczął powoli, a potem coraz szybciej się obracać. Ciemny zarys śmigłowca MH-53J Pave Low ruszył po płycie lotniska i ustawił się na pozycji startowej. W lewym fotelu kabiny pilotów siedział kapitan S. Gerald Gillespie. Odczytywał teraz listę czynności przedstarto-wych. W tym locie musiał wykonywać pracę także i drugiego pilota, ponieważ był instruktorem. - Lista zakończona - oznajmił porucznikowi siedzącemu w prawym fo telu, dowódcy śmigłowca. Poprosił wieżę kontrolną o zezwolenie na start. Porucznik wydał komendę i Gillespie przesunął do przodu zawieszone po nad jego głową dźwignie przepustnic. Maszyna uniosła się lekko, gdyż dale ko jej było do maksymalnej masy startowej, wynoszącej dziewiętnaście ton. Przesunęła się ponad równiutkimi wierzchołkami sosen rosnących na pół noc od lotniska. Kapitan śledził przez okulary do działań nocnych wskazania przyrządów pokładowych oraz FLIR - czyli urządzenia do obserwacji w przód, opartego na podczerwnieni. Zerknął na porucznika, na którego nosie także znajdowały się grube okulary ANVIS-6. Mimo że umożliwiały one widzenie zarysów przedmiotów za szybą i jednocześnie odczytywanie wskazań przyrządów, trudno było w nich bez przerwy zmieniać pole obserwacji z jednego na drugie. Gillespie odczytywał więc młodziutkiemu porucznikowi na głos wskazania, ułatwiając mu znacznie zadanie. - To nic trudnego, zobaczysz - rzucił przez interkom, próbując dodać niedoświadczonemu pilotowi pewności siebie. Łoskot dwóch turbowałowych silników o mocy czterech tysięcy trzystu trzydziestu koni mechanicznych każ dy i trzepot wirnika powodowały, że bez interkomu trzeba się było wydzierać. - Panu wydaje się to łatwe - odpowiedział porucznik, pełen napięcia. Pomiędzy pilotami i nieco z tyłu siedział mechanik w stopniu sierżanta, Podoficer zerknął teraz na Gillespiego i pokręcił głową. Leciał już z nowym porucznikiem i nie ufał jego umiejętnościom. Gerald wiedział, co sierżant myśli - chłopak pilotował według teorii i wskazań przyrządów, które zresztą z trudem odczytywał, i zupełnie nie czuł jeszcze maszyny. Jego ocena umiejętności technicznych pilotażu była niska. Niedobrze - stwierdził w duchu Gillespie - w tym dywizjonie trzeba umieć wszystko. Latał bowiem w Dwudziestym Dywizjonie Operacji Specjalnych, lepiej znanym pod nazwą Zielone Szerszenie, należącym do Pierwszego Skrzydła
Operacji Specjalnych. Zajęcie Gillespiego sprowadzało się do bezustannych ćwiczeń na najbardziej skomplikpowanym śmigłowcu Sił Powietrznych „przeprowadzania dziennych lub nocnych niewykrytych penetracji terenu nieprzyjaciela, na niskim pułapie, w celu przerzutu żołnierzy lub sprzętu, albo dostarczenia wsparcia ogniowego z powietrza, w dowolnym rejonie świata". Tak przynajmniej określały to instrukcje. Generałowie i pułkownicy dowodzący jednostkami wiedzieli w związku z tym, że załogi muszą być starannie wybrane spośród najlepszych i znakomicie szkolone. Każdy lot był starannie planowany. Największy nacisk kładziono na samą umiejętność pilotażu i bezpieczeństwo lotu. Gillespie i sierżant rozumieli i akceptowali stawiane im zadania. Doświadczenie dodawało jednak do ich wymagań względem siebie i innych jeszcze dwa, które spędzały sen z powiek z generałom, bojącym się o wypadek i utratę posady. Wymaganiami tymi były: instynktowne wyczucie maszyny przez pilota oraz odwaga i panowanie nad sobą wszystkich sześciu członków załogi. Jedno i drugie było niezbędne, aby powolna i hałaśliwa maszyna, jakąjest śmigłowiec, mogła przetrwać na współczesnym polu walki. Pomimo pragnienia, aby pilotować szybkie myśliwce, frustracji spowodowanej brakiem umiejętności gry w siatkówkę oraz nieodwząjemnienio-nych pragnień seksualnych względem pięknej i wysokiej Allison, S. Gerald Gillespie był w każdym calu wcieleniem wszystkich cech wymaganych przez dowódców i siebie samego. Był taki, jak głosiło motto Pierwszego Skrzydła Operacji Specjalnych - „Zawsze i wszędzie gotów". W dodatku wcale nie zdawał sobie z tego sprawy; jednak sierżant wiedział o tym. Gerald porównał pozycję maszyny wskazywaną przez system nawigacji bezwładnościowej z tą, która wynikała z wyświetlanej na ekranie FLIR-a mapy. Byli na kursie, blisko małej polanki, którą wybrano jako pierwsze miejsce lądowania. - Powinieneś widzieć strefę lądowania prosto przed nosem - poinformował porucznika. - Widzę! - zameldował młody pilot. - O Jezu! Ta polanka jest za mała na nocne lądowanie! - Nie panikuj - przykazał Gillespie. - Dopiero bez okularów do działań nocnych polanka byłaby malutka. Już lądowałeś na niej za dnia, a przecież nie zmieniła wymiarów tylko przez to, że założyłeś okulary. Będę ci pomagał, mówiąc, co powinieneś zrobić. - Demonstrując obojętność, spokojnie patrzył podczas lądowania to na FLIR-a, to na przyrządy, to wreszcie za szybę, nie odwracając się do zalęknionego chłopaka, kiedy wydawał mu krótkie instrukcje. Usiedli na samym środeczku polany, choć twardo. - No widzisz? Mówiłem ci, bułka z masłem - skomentował. Nawet w słabym, żółtawym świetle padającym z przyrządów widział, że pilot jest mokry od potu. Sierżant pokręcił znowu głową.
Chcesz, żebym ja poprowadził do następnego punktu? - spytał Gillespie. Porucznik odetchnął ciężko, ściągnął masywne okulary i oparł się wy godnie. - Tak - mruknął z uczuciem ulgi. Zamienili się. Gerald poczekał-chwilę, aż chłopak się usadowi. Nie powinien ani na chwilę zdejmować okularów do działań nocnych. Był to zły sygnał i kapitan wykorzystał wolną chwilę, żeby zastanowić się, co on oznacza. Według standardów Dwudziestego Dywizjonu lądowanie było rutynowe; naprawdę nie powinno sprawić pilotowi żadnych trudności. Po prostu młody porucznik nie posiadał cech niezbędnych do tego, żeby stać się jednym z Zielonych Szerszeni. Gillespie wiedział, co musi zrobić. Kiedy wylądują w bazie, powie chłopakowi, jak najłagodniej będzie umiał, że powinien latać gdzie indziej. Jeśli porucznik go nie posłucha i uprze się, kapitan szepnie słówko w wielkie ucho komisji Standardy zacj i i Oceny, a ci usuną pilota z dywizjonu. Komisja znana jako Wcielenie Zła składała się z oficerów i podoficerów odpowiedzialnych za kontrolę i ocenę umiejętności wszystkoch załóg latających skrzydła. Ich zadaniem było dopilnowanie, żeby każdy lotnik Pierwszego Skrzydła Operacji Specjalnych był w stanie podołać misjom, jakie mogły go czekać. Wszystkich, którzy osiągali za niskie wyniki, przenoszono do mniej wymagających jednostek. Planowano dołączenie do komisji i Gillespiego, kiedy nabierze jeszcze trochę doświadczenia jako instruktor. - Czas na tango - rzucił Gerald, pewien już, że najlepszą metodą na to, aby młody porucznik nie zginął któregoś dnia w wypadku lotniczym, jest przeniesie nie go do innego skrzydła. - Startujemy. Z lewej nic nie ma? Z prawej też nic. U góry? - MH-53 nabierał tymczasem na nowo energii. Wzniósł się gładko, przekręcił o 135 stopni, przybierając nowy kurs, wzniósł nad polanę i skierował w stronę następnego miejsca lądowania. Sierżant usiadł wygodnie, zrelaksowa ny; po raz pierwszy od chwili wylotu z bazy. Gillespie miał „rękę". Na sali odpraw w dowództwie Pierwszego Skrzydła, znajdującym się w pewnym oddaleniu od lotniska w Hurlburt Field, zebrali się oficerowie. Wszyscy czuli złość i frustrację, gotujące się wewnątrz dowódcy skrzydła, pułkownika Paula Mallarda, zwanego Kaczką. Wrócił właśnie ze spotkania ze swoim przełożonym - szefem Dowództwa Operacji Specjalnych Sił Powietrznych, nazywanym częściej w angielskim skrócie AFSOC. AFSOC zostało powołane zaledwie cztery lata temu. Było powietrznym ramieniem Dowództwa Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych, czyli USSOCOM. Lotnicy niepokoili się, gdyż pułkownik Mallard był z natury chłodnym, powściągliwym dżentelmenem; uprzejmym aż do przesady, lecz zawsze dokładnie informującym, czego chce. A teraz widać było że, coś się stało.
- Panowie - zaczął Mallard, z wysiłkiem kontrolując głos - mój szef z AFCOM otrzymał właśnie przez STIU-III wiadomość od generała Mado. AFCOM to Dowództwo Sił Powietrznych; STU-III natomiast to używany przez amerykańskie wojsko, uruchamiany za pomocą klucza kodujący tele fon, który można podłączyć w dowolnym punkcie każdej linii telefonicznej. Mallard zrobił pauzę, opuszczając wzrok na dłonie. Zbierał myśli. Nie trze ba było bynajmniej nikomu tłumaczyć, kto to jest generał Mado. Był zastęp cą dowódcy USSOCOM. USSOCOM podlegały jednostki wszystkich czte rech rodzajów wojsk Stanów Zjednoczonych, biorące udział w operacjach specjalnych. Przeciętny Amerykanin nie ma pojęcia o poszczególnych dowództwach sił zbrojnych i nic go nie obchodzi, które któremu podlega. Dla zebranych wokół stołu mężczyzn miało to jednak zasadnicze znaczenie. Bowiem Pierwsze Skrzydło mogło zostać skierowane do akcji wyłącznie przez USSOCOM, którym dowodził generał armii, a nie Sił Powietrznych. A generał ów miał z góry wyrobione zdanie na temat operacji specjalnych i nie przewidywał w nich roli dla lotników. Mimo że zastępca dowódcy USSOCOM, generał Mado był oficerem Sił Powietrznych, nigdy nie przeciwstawiał się szefowi. - Bez wątpienia słyszeliście wszyscy o porwaniu córki senatora Courtlanda - ciągnął Mallard. - Prezydent rozważa użycie sił specjalnych. - Odcze kał, aż jego ludzie przyjmą tę informację i to, co z niej mogło wynikać. - Kło pot w tym, że my nie będziemy brać w niej udziału - poinformował. Wstał i uderzył otwartymi dłońmi w stół. - To błąd przeprowadzać operacjębez nas! - krzyknął. Usiadł z powrotem, kontrolując znowu głos. - Niestety, możecie być pewni, że nikt w USSOCOM nie będzie nalegał na nasze uczestnictwo.„Nikim" był konkretnie Simon Mado. Pułkownik wygłosił w ten sposób po średnią krytykę własnego zwierzchnika. Nie pozwoliłby sobie na bardziej bez pośrednią. - Jednakże - kontynuował Mallard - AFCOM porozumiało się z sekcją Wyszkolenia Operacyjnego USSOCOM i otrzymało zgodę na prze prowadzenie przez nas intensywnych ćwiczeń w położonym niedaleko rejonu przewidywanej operacji obszarze w Tajlandii. Cztery godziny później Gillespie stał w kolejce z bagażem na czele załogi swojego śmigłowca. Czekali na wejście na pokład samolotu MC-130E „Combat Talon" - czyli „Bojowy Szpon". Pilot MC-130E, major Erie Eber-hard zwany Kanciastym, przeganiał wojskowych urzędników, żeby nie przeszkadzali, tylko pozwolili mu wziąć pasażerów i odlecieć. Kanciasty nie miał żadnego szacunku dla przełożonych czy rangi wojskowej, jeśli dany człowiek nie był w pilotowaniu lepszy od niego. Uśmiechnął się do Geralda. — Muszę pokazać naziemnym gadom, gdzie ich miejsce - wyjaśnił.
- Dokąd, u licha, lecimy? - zapytał Gillespie. Załogom śmigłowców powiedziano jedynie, żeby spakowali się na trzydziestodniowa „służbę czasową", jak to nazywano, oraz zabrali ekwipunek na klimat tropikalny. - Byłeś kiedyś w hotelu Windsor w Bangkoku? - odpowiedział major pytaniem na pytanie. Gerald pokręcił głową. - To będziesz. Spodoba ci się -zapewnił oficer o chłopięcej twarzy. - Czas trochę poimprezować. - Kanciasty cieszył się złą sławą miłośnika dzikich zabaw; czasem był naprawdę nieznośny. Był jednak także najlepszym dowódcą samolotu w całym skrzydle i potrafił dokonać z MC-130E wszystko to, co opisywały podręczniki -a wymagało to niemałych umiejętności, odwagi i determinacji. - Będę się spieszyć - ciągnął. - Kufel już wystartował i zacznie zabawę bez nas. - Hal Beasely, czyli Kufel, był wysokim podpułkownikiem o wystających kościach, pilotem samolotu szturmowego AC-130 „Spectre" - „Widmo". Hala łączyło z Kanciastym zamiłowanie do tego samego rodzaju imprez. - Mamy przynajmniej strzępki informacji - powiedział Gillespie załodze. Wyglądało na to, że zapowiadają się ćwiczenia na dużą skalę. Fort Benning, stan Georgia, USA Pierwszy Sierżant Victor Kamigami biegł polną drogą, uderzając w zeschnięte błoto podeszwami wojskowych butów o rozmiarze dwunastym. Tego dnia biegł sam, ku uldze żołnierzy poszczególnych plutonów, przeprowadzających poranne ćwiczenia kondycyjne. Wszyscy bowiem szanowali i obawiali się olbrzymiego sierżanta pochodzenia japońsko-hawajskiego, mierzącego metr dziewięćdziesiąt trzy wzrostu i ważącego aż sto siedemnaście kilogramów. Nie znosili, kiedy dołączał się i biegł z nimi. Zawsze nadawał mordercze tempo i doprowadzał wszystkich poza sobą do kompletnego wyczerpania. Jak zwykle miał na sobie wojskowe buty, spodnie moro i koszulkę. Było to niezgodne z regulaminem armii, nakazującym noszenie do ćwiczeń kondycyjnych tenisówek i szortów. Kamigami mówił jednak, że kiedy przyjdzie mu walczyć, będzie ubrany w mundur polowy i buty, i tak też zamierza ćwiczyć. Nikt nie zawracał sobie głowy, żeby to ukrócić. Minął teraz biegnący wolniej pluton. Zignorował go, zatopiony głęboko w myślach. - Dzięki ci, Panie, za duże przysługi - mruknął dowodzący plutonem porucznik. Tego ranka Kamigami myślał o swoim ostatnim przydziale przed przejściem na emeryturę. Wiedział bowiem, że nadchodzi dla niego czas opuszczenia szeregów armii, gdyż szybciej się męczył i wolniej poruszał niż kiedyś. Z początku ignorował to, że czasami rano czuje się zesztywniały oraz że nie udaje mu się już, jak przedtem, złapać muchy pomiędzy kciuk a palec
wskazujący przy pierwszej próbie. Później zaakceptował wszystko ze spokojem filozofa. Nie miał zupełnie pomysłu na to, co może robić w cywilu. Wstąpił bowiem do armii w wieku siedemnastu lat i służba w niej była całym jego życiem. Pomyślał o swoim jedynym dziecku - córce imieniem Mazie, która miała dobrą pracę w Waszyngtonie. Była najnteligentniejsza w całej jego rodzinie; może ona będzie miała jakiś dobry pomysł. Może powinien zaakceptować oferowany mu przydział do Pentagonu? Przynajmniej będzie w pobliżu swojego dziecka. Zastanawiał się. Na zakończenie kariery byłby „pierwszym sierżantem" całej armii. Uśmiechnął się pod nosem, ale szybko odrzucił durny pomysł. Wróciwszy do swojego gabinetu w sztabie dywizji wziął prysznic i założył mundur. Był gotów do pracy. Spojrzał na zegarek i stwierdził, że jego stary kumpel kierujący przydziałami starszych podoficerów w sekcji personalnej Pentagonu powinien już siedzieć w swoim gabinecie. Złapał słuchawkę w swoją ogromną dłoń i wcisnął odpowiednie klawisze. - Brew - powiedział cichym, łagodnie brzmiącym głosem, kompletnie nie pasującym do jego potężnej figury - nie chcę tego przydziału. Zwariowałbym w Pentagonie. Tam są zamiast normalnych żołnierzy sami nieudacznicy i dupki, którym zależy tylko na awansie. - Wysłuchał protestów z grugiego końca linii, nie pokazując na swojej okrągłej twarzy emocji. - Są plotki, że Delta Force potrzebny jest nowy pierwszy sierżant - oznajmił. - Kolega wyjaśnił mu, że nawet nie ma co marzyć o takim przydziale. - Brew, kiedy ty ostatni raz reguło*-wałeś swoje podejście do sprawy? - zakończył. Odłożył słuchawkę, ufny, że jeszcze tego samego dnia pocztą ruszy rozkaz przydzielający go do Fortu Bragg w Północnej Karolinie, gdzie teoretycznie stacjonowało Delta Force. Bangkok, Tajlandia Samkit zapięła sukienkę Heather i cofnęła się, żeby lepiej ją ocenić. - Bardzo ładne, panienko - powiedziała. Courtland przejrzała się w dużym lustrze wiszącym w jej sypialni i wygładziła boki króciutkiej, obcisłej czarnej sukienki koktajlowej. Odkryła, że Czang woli ją w wystrzałowych kreacjach, kiedy przebywają sami ze sobą, a znacznie konserwatywnięj ubraną, gdy wychodzą na widok publiczny. Heather stała się szybko stałą towarzyszką Tse-kuana i teraz wprowadzał ją w świat najpotężniejszych ludzi Tajlandii. Ten wieczór mieli jednak spędzić we dwoje; Courtland planowała, jak rozerwać generała. Czang był bardzo zadowolony z jej zachowania w łóżku; jednak musiała coraz bardziej polegać na Danie, która przygotowywała ją do intelektualnych rozmów. Tse-kuan okazał się człowiekiem o bardzo wysokiej inteligencji i szerokich zainteresowaniach. Heather czuła, że chcąc
dalej wypełniać rolą jego małżonki, musi być w stanie prowadzić rozmowę na jego poziomie. - Mam nadzieję, że DC wie to wszystko, co mi mówi... - mruknęła sama do siebie, wychodząc. Rozmowa rozpoczęła się po obiedzie. Siedzieli z Czangiem na werandzie, chłodzeni łagodnym powiewem, rozkoszując się delikatnymi zapachami ogrodu. - Ostatnio wyglądasz na zadowoloną - odezwał się generał. Prawda tego prostego zdania zaskoczyła Heather. - Rzeczywiście, jestem zadowolona - potwierdziła. - Niestety muszę wrócić do Birmy. Tam, gdzie znajduje się moja posiadłość, nie ma takich rozrywek jak w Bangkoku. Myślałem sobie, że pojechałabyś ze mną. ...Chyba że odlecisz do Stanów, jeśli sobie tego życzysz. - Och, wolę jechać z tobą - odparła bez wahania Courtland. Wiedziała, że to tylko test. - Czy byłoby możliwe, żeby DC także pojechała? - spytała. - Jesteśmy przyjaciółkami. Tse-kuan przytaknął, ciesząc się z odpowiedzi. Nie miał zamiaru uwalniania kogokolwiek z zakładników, jednak wolał, żeby Heather była niewolnicą z własnej woli. To sporo ułatwiało. - Oczywiście - odparł. - Może mogę dla ciebie zrobić coś jeszcze, za nim polecimy? Courtland zastanowiła się. Jak poprzednio, zadała sobie pytanie, co może zrobić, żeby jeszcze bardziej zbliżyć się do generała. - Ciągle miewam koszmary na temat tego, co stało się na jachcie - po wiedziała. - Chciałabym, żeby się skończyły. Gdyby tego starego rybaka... - ...dosięgła sprawiedliwość, na którą zasłużył? - dokończył za nią Czang. - Właśnie - zgodziła się. - O to mi chodzi. - To prosta sprawa - zapewnił generał. - Czy coś jeszcze? - Chcę, żeby mój ojciec o tym wiedział. Tse-kun skinął głową i sączył koniak. Dziewczyna była mu oddana. Złość gotowała się w Nikki Anderson od wielu dni. Dziewczyna była bliska wybuchu. Z każdym małym kroczkiem Heather najwyraźniej podnosiła swój status generała. A to rozwścieczało coraz bardziej Nikki. Kiedy zobaczyła, jak jej niedawna koleżanka wysiada z Czangiem z białego rolls-royce'a, a następnie wsiada do czekającego prywataego odrzutowca Gulfstream III na lotnisku Don Muang, nie wytrzymała. - Patrzcie na tę kurwę! - rzuciła i splunęła. - Wychodzi z tego gówna przy pomocy dupy! - Strażnik skinął na nią i DC, żeby wysiadły z land-rovera
i także weszły do samolotu. Na końcu poszli Ricky i Troy, obaj skuci kajdankami. - Musimy sią stąd wydostać! - burknął Troy. - Masz jakiś pomysł? - sapnęła Nikki. - Tak. Najpierw musimy pobić do nieprzytomności paru z tych skurwysynów. - Tymczasem jeden z goryli Czanga wepchnął go na pokład odrzutowca. Na kołującego na pas gulfstreama patrzył z pewnej odległości ubrany w szafranowego koloru szaty buddyjski mnich. Sprawdził listą lotów i to, że mały odrzutowiec ma lecieć do Chiang Mai w północnej Tajlandii. Mnich wyszedł z lotniska, żeby złapać taksówką. Pięćdziesiąt piąć minut po starcie gulfstream wylądował w Chiang Mai i pokołował na miejsce w pobliżu głównego budynku lotniska. Na pasażerów czekały cztery białe range rovery. Szybko się przesiedli. Gapił sią na to z budynku, bez widocznego zainteresowania, tęgi niemiecki turysta. Następnie oddzielił sią od grupy pozostałych Niemców, czekających na bagaż, i pobiegł do swojego samochodu. Range rovery jechały pomiędzy dwiema ciężarówkami, tworząc na drodze mały konwój. Troy i Nikki znajdowali się w ostatnim rangę roverze wraz ze strażnikiem i kierowcą. Spencer wyglądał z tylnego siedzenia, próbując określić, w jakim kierunku jadą. - Dokąd jedziemy? - spytał pilnującego go goryla. Ten jednak rzucił mu ostre polecenie w swoim języku. - Powiedział chyba „zamknij sią" - skomentowała Nikki ze środkowego siedzenia. Kierowca krzyknął to samo co jego towarzysz, więc nie odzywała się więcej. Nie mogąc rozmawiać, skoncentrowała się na liczniku kilometrów. Od wyruszenia z Chiang Mai przejechali ich siedemdziesiąt pięć i wtedy zjechali z dwupasmowej szosy w drogę gruntową. Poprzedzające pojazdy wzbijały pzer-wonany pył i trzeba było podnieść szyby i dusić się w upale. Po godzinie pocenia sią Anderson powiedziała: - Proszę o włączenie klimatyzacji. - Ku jej zdumieniu kierowca spełnił żądanie i po chwili do wnętrza samochodu napłynęło chłodne powietrze. Kierowca wyszczerzył do niej zęby. Przód konwoju zatrzymał się. Mężczyzna wiozący Troya i Nikki wysiadł, żeby sprawdzić, co się stało. - Co teraz? - mruknęła dziewczyna. Z ciężarówki za nimi wysiadło czterech ludzi, którzy zaczęli rozmawiać z pilnujących ich strażnikiem. Po chwili ten wyskoczył i zniknął w krzakach, żeby wykorzystać chwilę i załatwić się. Reszta mężczyzn zebrała się wokół otwartej pokrywy silnika pierwszej ciężarówki. - Ciężarówka się zepsuła - skwitowała Nikki. Popatrzyła na Troya. Kluczyki zostały w stacyjce. Spencer natychmiast skoczył na środkowe siedzenie i stoczył się na podłogę obok towarzyszki niedoli.
- Widzieli to? - spytał. -Nie. Wszyscy przechodzą przed zepsutą ciężarówką. Naszego strażnika też nie widzę. - Teraz albo nigdy - skwitował Troy i przetoczył się na przednie siedzenie. Leżąc, szarpał się z zawieszonymi na kółku kluczykami, aż znalazł ten, który pasował do jego kajdanek. Uwolnił sobie ręce i uruchomił silnik, nie podnosząc się. - Co się dzieje? - pytał. - Nic - poinfomowała Nikki. Zasiadł więc na miejscu kierowcy, wrzucił bieg i zwolnił ręczny hamulec. Skręcił koła w lewo, czyli w przeciwną stronę niż ta, w której zniknął goryl Czanga. Uważał, żeby nie nacisnąć gazu zbyt mocno i nie narobić hałasu. Anderson wstrzymała oddech, podczas gdy samochód powolutku zawracał. W końcu byli odwróceni w przeciwną stronę; nikt tego jeszcze nie zauważył. Minęli ostatnią, pustą ciężarówkę. Droga była wolna. -Ruszaj! - zawołała Nikki, nie mogąc już dłużej wytrzymać napięcia. Troy wcisnął energicznie pedał gazu i pognał przed siebie. Był to błąd. Tkwiący w krzakach strażnik usłyszał ruszającego szybko landrovera i wyskoczył sprawdzić, co się dzieje. Zanim samochód zniknął za zakrętem, zdołał wypuścić krótką serię z erkaemu. - Nie trafił! - zawołała triumfalnie Nikki. - Teraz już nas nie złapią! - Tak jest! - zgodził się Troy. - To piękna maszyna i potrafi być szybka. A oni jeszcze muszą zawrócić. Nie dogonią nas. Mylił się. Jedna z kul odbiła się od drogi i przebiła zbiornik paliwa, które wyciekało teraz strumieniem. Nie dojechali nawet do szosy, kiedy silnik zgasł z powodu braku benzyny. Spencer zaklął i otworzył drzwi, wbiegając w dżunglę. Nikki za nim. To był kolejny błąd. Powinni byli wrócić szybko drogą w kierunku ścigających i wejść do dżungli w pewnej odległości od niezdatnego do jazdy samochodu. Szukano by ich raczej przed nim, nie za nim. Robiąc to, co zrobili, pozostawili w krzakach ślad, który nietrudno było odnaleźć. Po dwudziestu pięciu minutach usłyszeli pędzącego przez zarośla goryla Tse-kuna, zaledwie parę metrów za sobą. Troy zaciągnął Nikki w małą gęstwinę i czekał. Kiedy goryl minął ich, skoczył na niego od tyłu i spróbował udusić. Wreszcie dał upust furii, która narastała w nim niczym rak. Anderson dołączyła do walki i wyszarpnęła broniącemu się mężczyźnie karabin z rąk. Uderzyła go lufą w brzuch i Azjata padł na ziemię, obolały. Troy złapał karabin i zaczął metodycznie okładać nim wroga po głowie. Nagle z krzaków wyskoczyło trzech innych, otaczając zbiegów. Jeden postrzelił Spencera w nogę. Inny rzucił Nikki na ziemię i kopnął ją w bok, podczas gdy pozostali nachylili się nad swoim towarzyszem. Nie żył. Zamienili parę zdań, natychmiast podejmując decyzję. Jeden z nich obwiązał nadgarstki Troya linką, przerzucił ją przez gałąź i uniósł go, tak że stopy Amerykanina wisiały się tuż nad ziemią. Drugi z opryszków wyjął maczetę i podszedł do Spencera. Ten zaczął wić się i krzyczeć z przerażenia. Kopnął go, ale ten tylko parsknął i za-
machnął się, omal nie odcinając mu stopy. Następnie zaczął siec chłopaka po nogach, posuwając się w górę. Wreszcie zamachnął się i trzasnął go ostrzem w brzuch, aż poszło stłumione echo. I siekał go dalej. Nikki wrzeszczała, aż jeden z goryli uderzył ją kilkakrotnie tak mocno, że straciła przytomność. Strażnicy ruszyli z powrotem ku drodze, pozostawiając na gałęzi zmasakrowane ciało Troya; ciągnęli za sobą Anderson. W którymś momencie z krzaków wyjrzał pewien mężczyzna - Niemiec z lotniska. Patrzył z zaciśniętymi zębami i zmrużonymi oczami. Wyjął z kieszeni mały aparat fotograficzny i zrobił trzy zdjęcia. Potem zniknął z powrotem. Fort Bragg, stan Karolina Północna, USA - Był pan kiedyś w Świecie Wally'ego? - spytał kierowca sztabowego samochodu. Nie uzyskał odpowiedzi. Skręcił w boczną uliczkę. - To ulica Cykora - poinformował - a ten duży biały budynek z czerwonym dachem, za płotem z drutu kolczastego to siedziba Delta Force. - Pasażer milczał. Zbudowano go w latach osiemdziesiątych... - Kierowca urwał, ponieważ okazało się, że powiedział juz wszystko, co wiedział o supertajnej jednost ce. To i tak było dużo więcej, niż wie większość ludzi. Kamigami siedział, nic nie mówiąc. Zatrzymali się przed budynkiem. Na przybycie Victora czekało czterech pierwszych sierżantów - ten, którego miał zastąpić, oraz po jednym z każdego z trzech szwadronów, na jakie dzieliło się Delta Force. Mieli na sobie mundury polowe i zielone berety. Kiedy wysiadł z samochodu i ruszył po schodkach, wszyscy wyprężyli się na baczność. - Witamy w Delta Force - odezwał się przyszły emeryt. - Na kim ty chcesz zrobić wrażenie, Caz? - odparł Kamigami. Dwaj mężczyźni znali się bowiem od dawna. - Myślałem, że w Delcie nie marnuje się czasu na musztrę i wszystkie te ceregiele. - Żołnierze najsłynniejszej jednostki specjalnej Stanów Zjednoczonych byli absolutnymi profesjonalistami. Tak skupiali się na doskonaleniu umiejętności, że nie zawracali sobie głowy formalnymi ceremoniami. - Jezu, żebyś wiedział - potwierdził Caz. - Nigdy nie odważyłbym się rozkazać chłopcom maszerować. Narobiliby sobie tylko wstydu. - Prędzej można by ich pozabijać, niż wystroić w eleganckie łaszki -skwitował Victor. -'•' * - Masz rację - zgodził się Caz. - Nic się nie zmieniło. Chodź, zrobimy szybko papierkową robotę, żebyś mógł zająć się pracą. Nasz dowódca, pułkownik
Robert Trimler, siedzi w tej chwili w USSOCOM. Powinien wrócić pod koniec tygodnia. Do tego czasu będziesz miał możliwość poznać żołnierzy. Kamigami podpisał potrzebne dokumenty, zgodnie z którymi przestał służyć w armii, trafiając do tak zwanej Grupy Przydziałów Bezpośrednich. Poprosił o rozkład zajęć i zobaczył, że jedna z drużyn szwadronu A miała wkrótce odbyć dwudziestopięciokilometrowy marsz terenowy. - Nie wziąłem plecaka - powiedział Cazowi - ale może ktoś mi poży czy. - Kolega poradził mu udać się w tej sprawie do szwadronu. Kiedy Victor zobaczył żołnierzy, wyczuł w ich zachowaniu, że coś przyszykowali. Westchnął w duchu, wiedząc, czego się spodziewać. Spotkał się już z tego rodzaju wesołym podejściem do siebie jako pierwszego sierżanta, mającym na celu złagodzenie go. Rozejrzał się, któryż to plecak został wyładowany kamieniami, i natychmiast pojawi się przed nim, kiedy poprosi o pożyczenie jakiegoś na marsz. Postanowił podjąć grę. - Czy mógłbym pożyczyć czyjś plecak? - spytał. Bez wahania podano mu jeden. Zdziwił się, gdyż plecak wyglądał normalnie - nie był wypchany w sposób, który zdradzałby, iż jest pełen kamieni. Kamigami podniósł ple cak i stwierdził, że musi ważyć z sześćdziesiąt pięć kilogramów. Chłopcy zrobili mały nalot na siłownię i włożyli do plecaka ciężary. Spryciarze - po myślał. Bez trudu założył plecak na ramiona i ruszył na czele drużyny. Pierwsze osiem kilometrów przebyto w zwykłym tempie. Victor przechodził od żołnierza do żołnierza i pytał, gdzie wcześniej służyli i w jakich operacjach brali udział. Mniej więcej połowa ludzi uczestniczyła w operacjach specjalnych podczas wojny w Zatoce Perskiej. Sierżant wyczuł w tej grupie nieokreśloną pewność siebie, która go zaniepokoiła. W końcu wrzucił szósty bieg. Trzy kilometry później rozległa się pierwsza skarga, którą szybko zgaszono. Mężczyźni zaczęli rozprzestrzeniać się na dłuższym odcinku i tylko najbardziej zdeterminowali dotrzymywali Kamigamiemu kroku. Usłyszał, jak ktoś pyta: - Czy on dostał ten plecak, co trzeba? - Odpowiedź składała się głównie z przekleństw. Victor znowu lekko przyspieszył. - Co jest grane? - jęknął jeden z żołnierzy. - Przecież to starszy facet. Padł kolejny wulgaryzm. Teraz na głowach ludzi zaczęły pojawiać się zielone opaski, zwane „szmatami marszowymi". Ćwiczenie zrobiło się bardzo poważne. - Niesamowite - odezwał się ktoś z nabożnym lękiem - ten człowiek unosi się nad ziemią. - Żołnierze jednostki specjalnej zaczęli dodawać sobie nawzajem odwagi, zdeterminowani, by nie pozostać w tyle. Większość z nich była w stanie dotrzeć za swoim nowym pierwszym sierżantem do budynku jednostki w mniej więcej przyzwoitym stanie. Po zakończeniu marszu co drugi padał na ziemię, ciesząc się, że już po wszystkim.
- Który to dupek powiedział, że to starszy facet? - odezwał się ktoś z podłogi. - Wycisnął z nas ostatnie poty. - Zwykłe prawa fizyki nie stosują się do pierwszych sierżantów - odparł podoficer jeszcze zdolny stać. Kamigami oddał plecak właścicielowi, z wysiłkiem zachowując obojętny wyraz twarzy. Nie pokazywał po sobie bólu, jaki czuł. - Fajnie było - stwierdził. - Jutro wrócimy szybciej. - Pozostawił oszo łomionych żołnierzy i poszedł do swojego pokoju. Kiedy zamknął za sobą drzwi, opadł na krzesło i pomyślał: - Starzejesz się, chłopie. Nie powinno cię tak boleć. Czas na emeryturę. Ale dopiero wtedy, kiedy poprawię w tych chłopakach to, czego im brakuje. Następnie pozwolił sobie na uśmiech. Był pewien, że znalazł sobie na ostatni etap służby idealny przydział. Wyciągnął z szuflady miejscową książkę telefoniczną, otworzył na żółtych stronach i odszukał sekcję „zwierzęta żywe - hurt". Biały Dom, Waszyngton, USA Prezydent w milczeniu schował z powrotem do papierowej teczki trzy fotografie. Dyrektor amerykańskich central wywiadowczych Bobby Burke rzucił ukradkowe spojrzenie Coxowi, próbując odczytać z miny szefa gabinetu, jak powinien się zachować. Leo Cox pokręcił nieznacznie głową, dając sygnał, że Burke nie powinien nic mówić. Pontowski popatrzył na wiszący nad kominkiem portret Theodore'a Roosevelta - swojego ulubionego poprzednika. W twoich czasach było zupełnie inaczej - pomyślał. A zresztą? Może wybory moralne były wyraziściej zarysowane; łatwiej było odróżnić dobro od zła? Próbował nie wyobrażać sobie na nowo przerażających zdjęć zmasakrowanego Troya Spencera - niemego świadectwa jego straszliwych cierpień i śmierci. Prezydent pozwolił wpadającemu do Gabinetu Owalnego światłu i świeżemu powietrzu zrobić swoje i uspokoić go. Skupił spojrzenie na herbie Stanów Zjednoczonych zdobiącym środek niebieskiego dywanu pokrywającego podłogę. - Jak wiarygodne jest źródło? - spytał w końcu, stukaj ąc palcami w teczkę. Panował już całkowicie nad sobą. - Czy to na pewno był Troy Spencer? - Nie możemy bezsprzecznie zidentyfikować go z tych zdjęć - przyznał Burke. - A dodatkowych źródeł, które mogłyby potwierdzić informację, nie mamy. - W takim razie: czy to źródło jest na tyle wiarygodne, że można na podstawie tego, co dostaliśmy, podjąć działania? - wypytywał Zack. Burkę spuścił głowę i odetchnął głęboko. Podjęcie akcji na podstawie informacji tylko jednego człowieka było sprzeczne z jego zwyczajami i tym, czego się uczył.
- Mogę tylko powiedzieć, panie prezydencie, że dotychczas owo źródło było absolutnie wiarygodne - odparł w końcu. - A jakie inne źródła ma w tamtym rejonie CIA? - chciał się dowiedzieć Cox. Burke jednak pokręcił tylko głową na to pytanie. - Czy macie możliwości zorganizowania tam tajnej operacji wyzwolenia jeńców? - Szef gabinetu nie dawał dyrektorowi wywiadu spokoju. - Owszem - odpowiedział Burke, uspokajając się. - Jednak żeby je uruchomić, potrzebna nam będzie zgoda senackiej komisji specjalnej do spraw wywiadu. Ci ludzie bardzo poważnie traktują swoje obowiązki nadzorców naszej tajnej działalności. I wyrażą zgodę- w końcu -kiedy zabezpieczymy ich przed politycznymi atakami. - Ile czasu zajmie uzyskanie zgody? - pytał Cox. - Dwa, może trzy tygodnie - wyjaśnił Burke, zerkając tym razem na Pon-towskiego. Chciał zobaczyć jego reakcję. Zack dotknął teczki ze zdjęciami. - Chcę, żeby ten raport został zabezpieczony przed dostaniem się w ręce najbardziej zainteresowanych - rozkazał Zack. - Przekażcie im tylko, że bardzo wiarygodne źródło przekazało nam wiadomość, iż pan Spencer został zabity przez strażników podczas próby ucieczki i że próbujemy potwierdzić to przy pomocy innych źródeł. Zdjęcia nie mogą wyjść poza ten gabinet. - Pchnął teczkę przez stół. - Niech pan zbierze kogo trzeba i sporządźcie plan wyzwolenia pozostałych zakładników. Plan ma szybko zmierzać do konkretów, a jednocześnie pozostać całkowicie tajny i znany na razie tylko tutaj. Jeszcze nie zwracajcie się o zgodę do senackiej komisji. - Burke skłonił głowę i wyszedł, ochoczo zabierając sie do pracy. Kiedy zamknęły się drzwi za dyrektorem CIA i innych służb wywiadowczych, Pontowski popatrzył znowu na portret Roosevelta, zastanawiając się, co on zrobiłby w tej sytuacji. - Wątpię, żeby CIA była w stanie tego dokonać - stwierdził Zack. -Chyba użyję Delta Force. - Do takich właśnie operacji są stworzeni - zgodził się Cox. - Jednak najpierw musimy rozwiązać podstawowy problem. - Pontowski uniósł swoje gęste brwi. - Nie wiemy, gdzie są zakładnicy - zauważył Leo. -I kiedy już się dowiemy, każdy będzie chciał wziąć udział w akcji. Znasz wojsko - zawsze szukają sposobu na pokazanie, że są potrzebni. A gdzie kucharek sześć... - No proszę, i takie rzeczy mówi mi stary generał! - skomentował Zack. Uśmiechnął się kpiąco, przypominając sobie karierę Coxa w Siłach Powietrznych. - Takie są fakty - zakończył krótko szef gabinetu. - W takich właśnie chwilach niepokoję się o nasze służby wywiadowcze - stwierdził prezydent. - Dlaczego nie możemy się równać z Izraelczykami albo ze standardami wywiadu alianckiego z czasów drugiej wojny światowej?
1943 Nad Renem, niedaleko Rastatt, Niemcy Chantal znalazła małą łódź wiosłową, leżącą za szopą, postawioną ze dwanaście metrów od rzeki. Ukryła Zacka w szopie, a starego konia i bryczką przeprowadziła w gęsty las kilometr od Renu. Odpięła konia i spętała go, żeby nie odszedł dokądś. Następnie wróciła do pilota. Z ulgą stwierdziła, że jego gorączka obniżyła się. Zaciągnęła łódź do rzeki. Posadziła Pontowskie-go na dziobie i wypłynęła, posługując się wąskim, dwumetrowej długości wiosłem. Poranna mgiełka spowijała wodę, skrywając dwoje uciekinierów. Dubois nie wiosłowała ponad siły, tylko pozwoliła prądowi dokonać większej części dzieła. Zniosło ich koło miasteczka Seltz, pięć kilometrów w dół Renu, gdzie wylądowali. Już dwie godziny później Chantal i Zack byli ukryci w bezpiecznym domu parę kilometrów od rzeki. - Mademoiselle - odezwała się gospodyni - chciałabym, żebyśmy mogli przewieźć go do szpitala, ale - wzruszyła ramionami - tu jest Alzacja i nie do końca wiadomo, kto jest wobec kogo lojalny. Jesteśmy bardzo blisko Niemiec... - Dubois powiedziała, że rozumie. - Poza tym powinniśmy go przewieźć dalej, zanim rozpoczną poszukiwania. - Co ona mówi? - spytał Zack po niemiecku, nie znając francuskiego. - Nie mówcie w moim domu po niemiecku! - sapnęła kobieta, zwracając się do Chantal. Młoda lekarka skinęła głową. Pojmowała głęboką nienawiść do Niem-ców i negację wszystkiego, co niemieckie, jaką żywiło wielu jej rodaków. Cieszyło ją zresztą, że z owej nienawiści zrodził się ruch oporu. To ona podtrzymywała go przy życiu podczas ponurej zimy 1943 roku. Zdawało się, że tylko gorejąca nienawiść mogła skłonić zwykłych ludzi do przekraczania samych siebie i ochotniczego podejmowania straszliwego ryzyka, które nigdy nie groziłoby im w cywilnym życiu. Kiedyś Dubois zastanowiła się nad własnymi uczuciami i poświęciła się całkowicie sprawie wyzwolenia swojej ojczyzny. Częściowo z powodów ogólnych, a częściowo osobistych - aby zetrzeć plamę zdrady jej ojca, który zaczął współpracować z hitlerowcami. W tej chwili Chantal miała problem - jedynym posługującym się słowami językiem, jaki znali oboje z Zackiem, był niemiecki. Tak czy owak musieli opuścić miejsce, w którym się znajdowali. - Do jutra Niemcy zaczną nas już szukać - oznajmiła. - Musimy wyruszyć jeszcze w nocy. - Mieszkanka domu kiwnęła głową na znak zgody i poszła zorganizować przewóz. - Nie odzywaj się po niemiecku - poleciła Chantal Pontowskiemu w tym właśnie języku. - Skoro tak, mam nadzieję, że znasz angielski...
- Nauczę się. - Dubois miała zdolności do języków i zawsze chciała nauczyć się angielskiego. Zaczęła się pierwsza z wielu lekcji, które wypełnią im długie godziny ukrywania się podczas następnych kilku tygodni. Zack dotknął jej dłoni. - Hand - powiedziała poprawnie Chantal. Pontowski pokazał na oczy. - The... -zaczęła. - W tym przypadku nie mówi się the - poprawił Zack. - Eyes- przypomniała sobie dziewczyna. Siedzieli w stogu siana w położonym z dala od głównych dróg gospodarstwie, w dorzeczu Dordogne. Członkowie francuskiego ruchu oporu przetransportowali ich przez rozległy kraj, ukrywając w różnych miejscach i przewożąc w biały dzień, kiedy tylko panował najmniejszy ruch. Chantal dawała Pontowskiemu podczas podróży lekcje geografii Francji. Rzeka Dordogne przepływa mniej więcej w połowie odległości pomiędzy Limoges a Tuluzą. Było to w głębi państwa Vichy. Teraz Zack uczył swoją opiekunkę angielskiego. Dotknął jej łokcia. - Elbow - powiedziała. Pokazał na jej piersi, z rozmarzonym wzrokiem. - Cycuszki - odparła. Natychmiast prawidłowo zinterpretowała błysk oczu Amerykanina. - Robisz sobie ze mnie żarty! - zawołała po niemiecku. Pontowski roześmiał się i zanurzył w sianie. - Powiedz poprawnie. To ważne słowo - stwierdził. Chantal zasypywała go sianem. Poddał się. - Dobra, już dobra. Piersi to breasts. - Wypełzł spomiędzy suchych źdźbeł trawy, krzywiąc się. Zużył resztę sulfamidów, które mieli, i znowu doskwierał mu ból w nodze. Zack pokiwał wesoło wyciągniętym palcem i prawie dotknął jej brzucha. - Bziucho - odparła. Wiedziała już, o co chodzi. - Podaj mi prawidłowe słowo! -zażądała. - Brzuch. - Francuzka powtórzyła parę razy słowo „brzuch" po angielsku. Popatrzyła na swojego nauczyciela, spodziewając się tego samego, co przed chwilą. Pokazał na jej tylną część ciała. - Papcia - powiedziała. - Pupcia - poprawił Zack. - A jakie jest oficjalne słowo? - Widać było, że zabawa ją wciągnęła. Pilot był oczarowany młodą dziewczyną, która wyhynęła zza surowej, wojennej maski. - Pośladki. Obróciła wyraz w myślach i spróbowała ułożyć usta tak, żeby go prawidłowo wymówić. Kiedy mniej więcej jej się to udało, skrzywiła się, gdyż jej francuskie ucho uznało, że słowo brzmiało fatalnie. - Ee tam. Bardziej podoba mi się „pupcia" - stwierdziła.
Pontowski roześmiał się. - Mnie też. Tej nocy wróciła mu gorączka. Mała furgonetka zatrzymała się pomiędzy domem a stodołą. Było tuż po świcie. Z samochodu wysiadł chudy, nie rzucający się w oczy człowiek i zamienił kilka słów z gospodarzem. Weszli razem do stodoły. Chantal usłyszała ich głosy i usiadła, drżąc z zimna. Nie chciała, żeby przybysz myślał, że ze strachu chowa się w płaszcz. Nieznajomy wdrapał się na górę i oznajmił: - Czas jechać. - Bardzo się niepokoję - powiedziała Dubois. - Wróciła mu gorączka, a infekcja jego nogi... - Tak, to zmartwienie - zgodził się mężczyzna. - Ale musimy w tej chwili jechać. Policja szuka kogoś, chociaż jeszcze nie biorą w tym udziału Niemcy. Musi być to dla nich mało ważne. - Pomógł Zackowi zejść na ziemię. - Uważaj, chłopie - zagadnął z brytyjska. - Pan nie jest Francuzem - stwierdziła Chantal. - Nie. Pomagam tylko. - Popatrzył ostro na młodą kobietę. - Proszę być ostrożnym przy zadawaniu pytań, bo to niebezpieczna gra. - Wyraz twarzy dziewczyny uspokoił go. - Moim zadaniem jest przewiezienie was do An-dorry, a tam odbierze was „przyjaciel". Przetransportuje was do Hiszpanii. Tam skontaktuje was z właściwymi ludźmi i w końcu powinniśmy być w stanie umieścić obecnego tu pana van Durena w szpitalu. Teraz Dubois była pewna, że rozmawia z angielskim agentem. Rolnik mówił jej, że miejscowy ruch oporu kontaktuje się z Brytyjczykami. - Jak panu na imię? - spytała po angielsku. - Proszę mówić na mnie Leonard. - Cholera - zaklął rzekomy Leonard. - Za dużo tu blokad, patroli i funk cjonariuszy Vichy! - Siedzieli w sypialni pewnego domu w miasteczku L'Hospitalitet, w Pirenejach. Do granicy Andorry zostały im cztery kilometry. - Czy nie możemy pokonać granicy w innym miejscu? - spytała Dubois. Anglik pokręcił głową. - To jest najlepsze. Mieszkańcy Andorry od wieków specjalizują się w przemycie i potrafią przechytrzyć przedstawicieli władz. Nasz przyjaciel - z tymi słowami pokazał na leżącego na łóżku Zacka - jest tylko jeszcze jednym towarem, który można przemycić za godziwą cenę. - Umilkł i roz ważał sytuację. - Niemcy naciskają na ludzi Vichy, żeby kogoś znaleźli,
i zdaje mi się, że to was szukają. Nie możemy już dłużej czekać. Spróbuję zorganizować przerzut na dzisiejszą noc. - Po tych słowach wyszedł. Chantal przysiadła na tapczanie koło Pontowskiego i położyła dłoń na jego czole, a potem delikatnie pogłaskała go po policzku. Zatrzymała rękę, z wyrazem troski na twarzy. Oceniała, że Zack musi mieć około trzydziestu dziewięciu stopni gorączki. Tymczasem Amerykanin otworzył oczy i dotknął jej ręki. Przycisnął ją lekko do policzka. - Słyszałem - powiedział. - Lepiej uciekaj beze mnie, póki możesz. Puścił dłoń Francuzki. Jej oczy przybrały wyraz, którego nie umiał odszyfrować. Nie zabierała ręki. - Nie - powiedziała krótko. - Dlaczego? - Nie mogę cię zostawić. Zack pomyślał, że usłyszał w jej głosie więcej niż tylko zawodową troskę lekarki. Przeklinał w duchu dzielącą ich barierę językową. Nagle poczuł silne pragnienie objęcia dziewczyny i przytulenia jej do siebie. Dzieliło ich jednak więcej niż tylko język. - Chantal - zaczął - nie daje mi spokoju sprawa prawdziwego Jana van Durena. Musisz mi to wytłumaczyć. Powiedziałaś, że ty go zabiłaś... - Teraz wyjawił, co go gryzło. Dubois powoli zabrała rękę i odwróciła się. Skuliła się, przyciskając ramiona do tułowia. Po jej policzkach popłynęły łzy. - Mój ojciec jest faszystą i Francuzem - powiedziała. -1 nie jestem pewna, kogo nienawidzi bardziej - socjalistów czy Anglików. Przed wojną ciągle powtarzał „lepszy Hitler niż Blum". Myśl o Francji pod rządami socjalistów doprowadzała go do szaleństwa. Kończyłam studia medyczne, byłam na ostatnim roku, z dala od domu, i nie wiedziałam, do jakiego stopnia ojciec był przekonany do tego, o czym mówił. Kiedy hitlerowcy triumfalnie wmaszerowali do Paryża, rozradował się i natychmiast do nich dołączył. Stał się jednym z nich i był dumny z tego, co robi. - Chantal popatrzyła na Pontowskiego, a ten zobaczył łzy w jej oczach. - A mnie było za niego wstyd i wstąpiłam do Resistance. .. .Ojciec stał się tak gorliwym sługą naszych niemieckich panów, że zorganizowano kolejno dwa zamachy na jego życie. W drugim zginęła moja mama, a ojciec wyszedł bez szwanku. Wtedy władze postanowiły zrobić z niego ambasadora w Holandii, po to tylko, żeby uchronić jego bezwartościowe życie... Pomimo łez Dubois mówiła zdecydowanym, miarowym tonem. Nie było w nim słychać żadnej słabości, wołania o litość czy przebaczenie. - Dowódca mojej komórki doszedł do wniosku, że to szansa nawiązania kontaktów z holenderskim podziemiem - ciągnęła. Postanowił upozorować zamach na mnie. Reakcja Niemców była niestety łatwa do przewidzenia. Zastrzelili dwóch niewinnych ludzi, ot tak, na ulicy. A mnie wysłano do Holandii, żebym dołączyła
do ojca. .. .Nie mogłam znieść życia z nim pod jednym dachem, ale nie miałam także szansy ucieczki przed nim. Zaczęłam więc praktykować zawód lekarza. Była to idealna przykrywka do skontaktowania się z holenderskim podziemiem. Spotykałam się z wieloma ludźmi, którym nie doskwierało nic poza hitlerowską okupacją. A leczyłam głównie holenderskich faszystów. Ufali mi. Kiedy zadzwoniła do mnie Madeline van Dureń, prosząc o zajęcie się jej rannym synem Janem, myślałam, że cała ich rodzina jest pokroju mojego ojca. Herr van Duren jest ministrem edukacji w podległym hitlerowcom rządzie i ma wśród Niemców daleko idące koneksje. Jeden z odłamów holenderskiego ruchu oporu postanowił ukarać van Durenów, zabijając ich syna. Postanowili zbić go na śmierć, jednak przeżył. Wtedy właśnie jego matka zwróciła się do mnie o pomoc jako do lekarza. Ufała, że nie zrobię jej synowi krzywdy. Jan miał zostać przewieziony do specjalistycznej kliniki w Baden-Baden i wtedy ta frakcja podziemia - naprawdę nie wiem, która - poprosiła mnie o dokończenie tego, co zaczęli... - Urwała. - Jan van Duren był w bardzo ciężkim stanie... Zack patrzył szeroko otwartymi oczami na swoją towarzyszkę, próbując rozumieć wszystko mimo gorączki. - Ale przecież pani van Duren wiedziała, że... Była z nami... - Kiedy zabijałam jej syna, nie miałam pojęcia, że wszyscy van Dureno-wie współpracowali z holenderskim ruchem oporu - wyjaśniła Dubois. - To znaczy, że Jan van Duren był całkowicie niewinnym człowiekiem?! - sapnął Zack. - Tak. Jak wszystkie ofiary tej wojny. Podziemie zapytało van Durenów, czy skoro ich syn już i tak nie żyje, nie może pan zostać za niego podstawiony. Wyjaśnili, że trzeba wykorzystać jedyną okazję, jaka się nadarzyła. - A czy ruch oporu wyjaśnił van Durenom, kto zabił ich syna? - zapytał Pontowski. Dziewczyna pokiwała głową. - A oni mimo to współpracowali dalej...! - Zack był pełen podziwu zmieszanego z przerażeniem. Nagle coś mu przyszło do głowy. - Czy miałaś zabić Jana właśnie dlatego, żebym mógł zająć jego miejsce? - spytał. Chantal odwróciła się i nie odpowiadała. Pontowski uniósł się na łokciu i złapał ją za ramię, aż do bólu. - Odpowiedz mi! - sapnął. Zanim zdążyła to zrobić, dobiegły ich głosy z parteru; nie bardzo głośne, ale stanowcze. Chantal wyszarpnęła się i nasłuchiwała. - To Francuzi, nie słyszę niemieckiego akcentu - stwierdziła. - Policja? - spytał Zack, opadając na łóżko. Był zbyt słaby, żeby szukać gdziekolwiek schronienia. - Tak. - Słychać było teraz dochodzące z wnętrza domu kroki. - Mamy ewentualnie jedno wyjście z sytuacji - powiedziała. Wyobraziła sobie, że dla Francuza znalezienie mężczyzny i kobiety razem w sypialni
może oznaczać tylko jedno. - Rozbieraj się. - Zaczęła ściągać ubranie. Zack patrzył, zafascynowany. - Szybko! - ponagliła. Zdążył ściągnąć koszule i rozpiąć pasek, kiedy Chantal zdjęła ostatnią część ubrania. Nie był w stanie oderwać od niej oczu. Jak wielu młodych kawalerów swojego pokolenia, Pontowski nigdy w życiu nie widział nagiej kobiety. Obraz niedużych, sterczących sprężyście piersi, pięknych pleców, kształtnych pośladków oraz wąskiej talii przechodzącej gładziutkim łukiem w biodra, idealnych nóg i ud, które w naturalny sposób doprowadziły spojrzenie Zacka do czarnego trójkąta włosów łonowych, zafascynował go. - Proszę cię, nie patrz na mnie -szepnęła dziewczyna. Matthew wiedział, iż Chantal jest dziewicą. - Boże! Jesteś taka piękna! - wyszeptał. Dubois, ignorując go, porozrzucała ubrania ich obojga po pokoju. Następnie podeszła do drzwi i otworzyła je kluczem, a nawet odrobinę uchyliła. Na schodach rozległy się miarowe kroki. Pospieszyła do łóżka i ściągnęła Pontowskiemu szorty, uważając na owijający nogę bandaż. Zobaczyła, że zaczyna przesiąkać świerzą krwią, Rzuciła szorty na podłogę i usiadła na Zacku okrakiem; nachyliła się i przykryła kołdrą dolne połowy ich ciał. - Proszę cię, nie patrz na mnie! - powtórzyła. Zaczęła poruszać się w tę i z powrotem, tak że jej małe piersi ocierały się o pierś Pontowskiego, a długie, ciemne włosy łaskotały go w ramiona i twarz. Drzwi otworzyły się szeroko i stanął w nich mężczyzna w ciemnym mundurze - francuski żandarm. Wybuchnął śmiechem. - Raymond, Paul! - zawołał. - Znaleźliśmy to, czego szukamy. - Za jego plecami pojawili się dwaj inni żandarmi. Wszyscy wpadli do pokoju. Chantal opadła na Zacka i podciągnęła kołdrę, kiedy przybysze zdążyli rzu cić spojrzenie na sytuację. Odejdźcie, proszę! - zawołała. - Jeżeli mój ojciec się dowie...! Trzej mężczyźni pokręcili głowami i roześmiali się, zadowoleni z nie oczekiwanego znaleziska. - Ach, mademoiselle - powiedział najstarszy z nich - musimy mimo wszyst ko sprawdzić wasze dokumenty. - Wymówił te słowa półpoważnym tonem, cie sząc się, że spotkała ich odmiana w przykrych poszukiwaniach, które kazano im prowadzić. Dubois wstała, uważając, żeby nie odkryć nóg pilota i sięgnęła po ubranie. Przycisnęła je do siebie, próbując osłonić ciało przed spojrzeniami żan darmów. Najstarszy wyrwał jej bluzkę i udał, że dokładnie ją przeszukuje. Na stępnie upuścił ją na podłogę. - Tu nie ma żadnych papierów - oznajmił. Zabrał dziewczynie spódnicę. Znowu przeszukał jąna pokaz, puścił i wyrwał sweterek. Teraz Chantal stała zupełnie naga w otoczeniu trzech żandarmów. - A może nie szukałeś dość dokładnie... - skomentował najmłodszy, opuszczając rękę po boku kobiety, a później przesuwając ją w poprzek jej włosów łonowych.
- Chcecie panowie zobaczyć moje papiery? - warknął z łóżka Zack perfek cyjnym niemieckim. Unosił się na łokciu, żeby robić wrażenie panującego nad sytuacją. Trzej mężczyźni poderwali głowy, a ten, który tknął Chantal, cofnął się. - A może chcielibyście wytłumaczyć waszym zwierzchnikom, w jaki spo sób zakłóciliście spokój oficera SchutzstafFel, podróżującego incognito. Co? Najstarszy z żandarmów znał niemiecki, pozostali nie; jednak wszyscy wyłapali słowo Schutzstaffel - to właśnie od niego skrótem było SS. Cofnęli się jeszcze o krok i wyprężyli na baczność. SS miało swoją reputację. Na twarzach Francuzów malował się lęk. - Nic nie wiedzielśmy, proszę pana - wytłumaczył najstarszy. - Szuka my dwóch brytyjskich pilotów, którzy według doniesień znajdują się gdzieś w tych stronach. Pontowski poczuł ulgę. Być może - pomyślał - słynna niemiecka dokładność tutaj nie działa i francuscy kolaboranci wcale ich nie szukają. Nie wiedział, że w rzeczywistości Niemcy też ich nie szukają, gdyż przez cały czas, aż do opuszczenia przez Chantal i Zacka Niemiec, uważano ich za oddaną faszystowską lekarkę i ciężko pobitego van Durena. Władze nie skojarzyły przypadkowej, jak się zdawało, śmierci pijanego woźnicy z tym, że Jan van Duren i jego lekarka nie przybyli do Baden-Baden. Wojenny stres oddziaływał na wszystkich. Tak czy owak, dwojgu uciekinierom groziło jedynie przypadkowe wykrycie przez policję podczas rutynowej kontroli. - Czy my wyglądamy na angielskich pilotów? - zapytał tonem, w którym zmieszał znuszenie, kpinę i władczość. - Nie, oczywiście, że nie... - bąknął żandarm, szukając w myśli ratunku dla siebie i kolegów. Nagle jego francuska duma przełamała odczuwany strach - przypomniał sobie, że przecież jest Francuzem, a nie sługą Niemców, a już zwłaszcza tego młodziaka, który przed nim leżał. - Gdybyśmy jednak mogli zobaczyć pana dokumenty... - odezwał się, rozkładając ręce w eleganckim geście. - Sam pan rozumie, czysta formalność. Pontowski myślał intensywnie, zmagając się z gorączką, nad sposobem działania, które da Chantal czas na ucieczkę. Skinął na nią, żeby wróciła do łóżka. Widok poruszającej się nagiej dziewczyny rozproszył na chwilę uwagę żandarmów. Zack miał zamiar powiedzieć, że jego tajne papiery znajdują się w pobliskim hotelu i pójdzie tam, kiedy skończy to, co robi tutaj. Było to jedyne, co mu przyszło do głowy. Tymczasem jednak od schodów rozległo się głośne wołanie: - Chantal! - Wszyscy popatrzyli ku drzwiom. Stał w nich Leonard w to warzystwie drugiego mężczyzny. - Och, pan pułkownik von Dureń...! Nie wiedziałem! -wybąkał. Słyszał całą rozmowę z żandarmami i dodawał wiary godności słowom Pontowskiego. Teraz przybrał znowu ton uzasadnionego obu rzenia: - Ubieraj się, Chantal. Czekaj na mnie na dole. - Popatrzył na trzech
żandarmów i wyjaśnił: - Panowie, moja córka... to głupiutka dziewczyna. Zakochała się w tym dzielnym oficerze. Rozumiecie... - Skinął na nich nieznacznie i wyprowadził na schody. - To jest pułkownik von Dureń, słynny Rzeźnik Beauvais. Wiecie, co tam zrobił... - Zamilkł na odpowiednio długi czas. - Podróżuje tu incognito jako Holender nazwiskiem Jan van Dureń. - Nie słyszałem o żadnym Rzeźniku Beauvais - odparł najstarszy z żandarmów, nadal usiłując pokazać, że to on panuje nad sytuacją. - Skoro tak, niech panowie odniosą się do niego, jak zechcą, ale błagam, pozwólcie mi i mojej córce odejść. Ten człowiek jest strasznie niebezpieczny! - Zaraz! - sapnął policjant i wszedł z powrotem do pokoju. Ku jego zdziwieniu, dziewczyna znajdowała się w łóżku w tej samej pozycji co na początku. Zack pokazał niedbale na swój leżący na podłodze płaszcz. Żan darm zaczął przeszukiwać kieszenie. Ci Niemcy są okropnie aroganccy myślał. - Sypiają sobie z naszymi kobietami, upadlają je, nie obchodzi ich, co myślimy! Miał ochotę zastrzelić leżącego w łóżku człowieka. Chociaż oczywiście musiało to pozostać jedynie w sferze jego myśli. Jako żandarm na służbie kolaboracyjnego rządu Vichy był z nimi powiązany i jego dobro osobiste wikłało się z ich dobrem. Jego psychika doszła do jedynego możli wego rozwiązania sytuacji - skupił swoją złość na dziewczynie. To on ją nazwał w duchu kolaborantką. Wyciągnął tymczasem holenderski paszport Pontowskiego. Nazwisko i zdjęcie zgadzało się z tym, co usłyszał i kogo widział. Zerknął na Zacka i zamarł. Dubois kołysała się znowu w tę i z po wrotem, a znajdujący się pod nią rzekomy pułkownik SS patrzył na niego lo dowato. - Wszystko w porządku - rzucił żandarm, chcąc teraz jak najszybciej opuścić dom, w którym się znajdował. - Proszę wybaczyć nam najście. ...Spełnialiśmy tylko swój obowiązek. ...Chyba rozumie pan? -Nie zrozumiem, jeżeli przeszkodzi mi pan jeszcze raz! - warknął Pon-towski. - Mam nadzieję, że pan też rozumie, co mówię! Francuz stanął na baczność i zasalutował tak strzeliście, że omal nie strącił sobie czapki. Zapewnił, że doskonale zrozumiał, i szybko wypadł z sypialni. Pognał po schodach, machając po drodze na swoich młodszych kolegów. Znalazłszy się na dworze pomyślał, że nawiąże kontakt z Resistance. Trzeba będzie tylko ukryć, że pozostał żandarmem w służbie faszystów. Któregoś dnia Niemcy znikną i wtedy... Tymczasem Leonard i jego towarzysz wrócili do pokoju i odczekali, aż odgłosy szybkich kroków żandarmów ucichną. Chantal stoczyła się wreszcie z Zacka; Leonard podał jej ubranie. Założyła je pod kołdrą. - Dobrze graliście - pochwalił agent. - Nie sądzę, żeby znowu nas nie pokoili. - Niech pan nie będzie tego taki pewny - poradził nieznajomy. Był ma sywnie zbudowanym mężczyzną o ciemnych włosach i karnacji. Miał na so-
bie brudny garnitur, równie brudną staromodną koszulę bez kołnierzyka i przetłuszczony beret. Na jegp twarzy widniał szpakowaty trzydniowy zarost. Widać było, że dawno się nie mył. - To jeden z ludzi, o których wam mówiłem - wyjaśnił Leonard. - Może przerzucić nas przez Pireneje do Hiszpanii. Przemytnik obejrzał Zacka i popatrzył twardo na Anglika, potem na Chan-tal. Zastanowił się chwilę nad urodą dziewczyny, która wypełzła z łóżka i stanęła koło niego. - On jest w dużo gorszym stanie, niż pan mówił; powinien leżeć w szpi talu - oznajmił. - To będzie trudne.
4 Budynek Biura Wykonawczego Prezydenta, Waszyngton, USA Przez pierwsze trzy dni pracy w biurze Rady Bezpieczeństwa Narodowego Mackay czuł się dziwnie. Pokój, który mu przydzielono, znajdujący się niedaleko gabinetu Mazie Kamigami, był pozbawiony okien. Przynoszono mu doń całe stosy raportów wywiadu, ale nikt nie mówił, co ma z nimi zrobić. Postanowił więc po pierwsze zorganizować je jakoś. Posortował na dużym stole w uporządkowane stosy masy dokumentów, raportów, zdjęć satelitarnych. Cały weekend spędził, przeglądając materiały i sporządzając nudne notatki. Zadowolony, że jakoś mu poszło, usiadł w końcu za biurkiem i zaczął wiązać ze sobą poszczególne dane. W którymś momencie podszedł do stołu i poszukał w stosie oznaczonym „Tajny Bandyta" ostatnich fotografii birmańskiej posiadłości Czang Tse-kuana wykonanych przez satelitę Key-hole 14 oraz ich analiz. Nie podobało mu się to, co miał przed oczami. - O, nie! - zawołała od progu Mazie. - Teraz nie będę mogła nic znaleźć! - Ale ja będę mógł - wyjaśnił John Author. - Widział pan? - Podała mu raport i zdjęcia dostarczone przez szefa placówki CIA w ambasadzie w Bangkoku. Opisywał, jak to przez mur otaczający amerykańską ambasadę przerzucono ciało. Zabitemu wypruto jelita, odcięto głowę i owinięto ją w nie. Jedna z fotografii przedstawiała tkwiące w uszach ofiary złote kolczyki z diamentami na wisiorkach. Mackay przeczytał opis sporządzony przez lekarza. - To może być jeden z piratów - ocenił. - Heather Courtland miała na sobie taki kolczyk z diamentami.
- A skąd part wie? - Mazie była zdziwiona. - Nie znalazłam nigdzie informacji na ten temat. - Kiedy przewożono ich do hydroplanu na wprost obozu Gurkhów, z jednej z piersi dziewczyny zwisało coś bardzo jasnego. Kiedy patrzyłem przez lornetkę, pomyślałem, że to może być kolczyk z diamentami. - To da się sprawdzić - skwitowała Kamigami. - Ale jeśli to prawda, wnosi to jeszcze więcej pytań. - Podpułkownik patrzył zaciekawiony. - Po co Czang zabił tego człowieka i zrobił tak, żebyśmy wiedzieli, że to porywacz Heather? Czy usiłuje dać nam coś do zrozumienia? - To faktycznie dziwne - przyznał Mackay. - To jest zawsze dziwne - stwierdziła młoda analityczka, przeglądając zdjęcia satelitarne, nad którymi siedział John. - Znalazł pan coś? - Tak. Posiadłość Tse-kuana jest bardzo silnie broniona. Czang ma armię w sile pułku - około dwóch tysięcy ludzi. Wszyscy są dobrze uzbrojeni i szkoleni przez izraelskich najemników. Mazie uniosła brwi. - A to skąd pan wie? - Mossad nam doniósł. W dodatku ma całkiem poważną obronę powietrzną - kontynuował podpułkownik. - Postradziecki radar dalekiego zasięgu, przekazujący obraz do centralnego stanowiska dowodzenia. Sześć baterii rakiet ziemia-powietrze typu SA-6. Ciekawe, od kogo je zdobył. Wystawia także regularnie koncentryczne pierścienie obserwatorów uzbrojonych w ręczne wyrzutnie SA-14. - Kamigami wyglądała na zakłopotaną. - SA-14 to unowocześniona wersja radzieckiej SA-7 - wyjaśnił. - Wystrzelić ją może z przenośnej wyrzutni pojedynczy żołnierz. Osiąga przeciążenia do ośmiu g, a jej zasięg to cztery kilometry. Rosjanie nazywają ją Igła. Można instalować je także na nowoczesnych samolotach. Powoli lecący śmigłowiec nie ma żadnych szans. ...Wniosek ze wszystkiego, co mówię, jest taki, że żaden statek powietrzny nie może zbliżyć się bardziej niż na dwadzieścia dwa - trzy kilometry do posiadłości Czanga, jeśli ma nie zostać zaatakowanym. Uwolnienie zakładników wymagałoby od nas uderzenia poważnymi siłami. - Czy nie do tego właśnie isnteje Delta Force? - zapytała Kamigami. - Nie. Sytuacja wymaga jednostek rzędu batalionów oraz zmiękczających uderzeń z powietrza. - Atak na tego rodzaju skalę zdestabilizowałby obecną birmańską scenę polityczną - stwierdziła Mazie. - A to nie wchodzi w grę. Czy jest jakiś sposób na przerzucenie na teren posiałości sił specjalnych? - Jest - nie protestował John Author. - Gorzej jednak z ich wyprowadzeniem. Smutna rzeczywistość jest taka, że Stany Zjednoczone nie mają dobrych wyników w przeprowadzaniu małych, nazwijmy to „chirurgicznych"
operacji wyzwalania zakładników. Oczywiście świetnie sobie radzimy z wielkimi operacjami, jak na przykład z Grenadą. Ale z niewielkimi - nie. Kamigami zmieniła temat: - Jakie są ostatnie wiadomości o zakładnikach? - Ciągle nie jesteśmy pewni, gdzie się znajdują. Widziałem raport na temat Troya Spencera, który sporządziła niejaka Gałąź Wierzby, ktokolwiek to jest. - Pokazał raport. - Gałąź Wierzby - powtórzyła Mazie, kręcąc zamkiem szyfrowym sejfu. Pogrzebała w nim, aż znalazła kluczyk, który wyglądał jak samochodowy. Umożliwiał on jednak dostęp do znajdującej się w pokoju końcówki komputerowego Systemu 4. Przekręciwszy klucz, analityczka wpisała swój osobisty kod dostępu. Kiedy maszyna potwierdziła jego przyjęcie, zadała kilka pytań i Kamigami udzieliła prawidłowych odpowiedzi. Wreszcie przekręciła kluczyk do oporu, wchodząc do programu, za pomocą którego Rada Bezpieczeństwa Narodowego śledziła wszystkie amerykańskie tajne operacje wywiadowcze. - Gałąź Wierzby to placówka CIA; jest dobra - dostarcza rzetelnych i ważnych informacji - poinformowała, przeczytawszy, co chciała. Nie tłumaczyła Mackayowi, że konkretnie „placówka" składa się z jednego człowieka, Niemca, który dla pozoru bierze udział w finansowanych przez birmański rząd badaniach archeologicznych jako antropolog. - Szkoda, że Gałąź Wierzby nie wie, co stało się z Nikki Anderson -skomentował Mackay. - Wiem, gdzie jest Anderson - odpowiedziała obojętnie Kamigami. - W takim razie może powinna pani komuś to powiedzieć; niezależnie od tego, czy powie pani mnie. Kapitol, Waszyngton Dwoje asystentów senatora Williama Douglasa Courtlanda czekało, aż szef wróci do swojego bogato urządzonego biura w północnym skrzydle Kapitolu. George Riviera był bardziej podekscytowany niż Tina Stanley i powtarzał ciągle: - Niech no je tylko zobaczy. - Tina wolała, żeby jej kolega się uspokoił. W końcu senator przybył i skinął na nich, żeby poszli z nim do jego prywatnego gabinetu. - Te zdjęcia są przerażające, ale sądzę, że powinien pan je obejrzeć -ostrzegł George, podając kopertę Courtlandowi. Senator obracał ją w palcach. Wiedział, co znajduje się w środku, ale bał się na to spojrzeć. Riviera usiadł, próbując zachować spokój. Cieszył się jednak z widocznej obawy Courtlanda przed własną reakcją. Tak jak wielu politykierów Waszyngtonu
próbował uniknąć konfrontacji z ciemną stroną własnych poczynań i środowiska, w jakim się obracali. Środowisko to dobre słowo - myślał George -gdyż brutalny świat polityki, pieniędzy, kruczków prawnych i wreszcie władzy otaczał ich ze wszystkich stron. I miał swoją ciemną stronę. - Gdzie to zdobyłeś? - spytał Courtland, wyciągając z koperty trzy zdjęcia. - Mam znajomego w CIA - wyjaśnił Riviera. - Pontowski kazał Bur-ke'owi schować te fotografie i nie pokazywać nikomu. - Uśmiechnął się znacząco, pokazując, że jest fachowcem w swojej dziedzinie i wie, co robić, żeby uzyskać, co chce. - Zawsze znajdzie się jakiś palant, który myśli, że może dokonać małej manipulacji i wyjść na swoje skomentował. - Bierze się do gry, w którą nie umie grać, i szybko przegrywa. Senator odchrząknął i popatrzył na zdjęcia. Z trudem złapał powietrze, co zmusiło Rivierę do powstrzymania uśmiechu. - O Boże! -jęknął. Courtland był odważnym, agresywnym i przebiegłym politykiem. Wiedział jednak, gdzie leży ostateczna granica, a co przemawiało do niego bardziej, jakie są kary za jej przekroczenie. - Nie możemy przekazać tego prasie - stwierdził. - Są zbyt makabryczne. Reporterzy rozpoczną prywatne śledztwa i będą szukać podwójnego i potrójnego dna sprawy. Odkryją że fotografie wyszły z mojego biura, a to oznaczałoby, że rzuciłem wyzwanie prosto w twarz Pontowskiemu. Nie mogę sobie na to pozwolić. Słuchaj, nie znasz tego polskiego sukinsyna tak dobrze jak ja. Wkrótce zniszczyłby moją karierę. - Znam kogoś, kto z własnej inicjatywy przekaże zdjęcia prasie - oznajmiła Tina Stanley.
Fort Bragg, stan Północna Karolina, USA Potężnie zbudowany pułkownik o jasnych jak piasek włosach szedł szybkim krokiem przez budynek, ciesząc się, że nie musi dłużej przekładać papierów w USSOCOM. Wrócił do Delta Force -jednostki, którą dowodził, Jak zwykle Robert Trimler najlepiej się czuł w towarzystwie swoich żołnierzy. Była szósta pięćdziesiąt rano i większość z nich była w tej chwili w cywilnych ubraniach lub beżowych szortach, koszulkach i tenisówkach, w których przeprowadzali poranne ćwiczenia fizyczne. Jednakowe szorty zostały kiedyś przekazane przez Marynarkę podczas połączonych ćwiczeń z jednostką specjalną Navy Seals. Trimler kroczył przez korytarz, zadowolony z fanatycznej wprost dbałości jego ludzi o najlepszą możliwą kondycję fizyczną. Kiedy znalazł się w sekcji dowodzenia, na jego powitanie wstała sierżant Dolores Villaneuva. - Miło widzieć pana pułkownika z powrotem - odezwała się kontral-tem. Posągowa brunetka pracowała już od godziny i zdążyła przygotować
biurko szefa. -Nadeszło to samo co zwykle - poinformowała. - Przeciętna papierkowa robota. Nic pilnego. Poza tym dołączył do nas nowy pierwszy sierżant, Victor Kamigami. - Nie wątpię, że zdążył już zrobić wrażenie na żołnierzach we właściwy sobie, nie dający się naśladować sposób - odparł Trimler z silnym południo wym akcentem. Uśmiechnął się zniekształconymi ustami. - Poznałem go, kiedy służyliśmy w Rangersach - wyjaśnił. - Braliśmy razem udział w Operacji Wo jownik. - Wojskowa sekretarka była pod wrażeniem. Czytała, jak większość ludzi związanych z siłami specjalnymi, raporty z Operacji Wojownik i słyszała nieoficjalne doniesienia, które wiele wyjaśniały. - Za dwadzieścia minut ma pan naradę sztabu - powiadomiła jeszcze. Pułkownik zniknął w swoim gabinecie. Na Trimlera czekało ośmiu mężczyzn tworzących dowództwo Delta Force. Pułkownik przywitał się z Kamigamim i powiedział mu, żeby siadał. Od razu przeszedł do konkretów: - Rozkazano, żeby Delta Force zaczęła planować i szkolić się do operacji wyzwolenia pięciorga amerykańskich zakładników przetrzymywanych przez generała Czang Tse-kuana. W tej chwili można jedynie przypuszczać, że znaj dują się oni na terenie posiadłości Czanga w Birmie. - Trimler ucieszył się, że nikt nie wygląda na zaskoczonego jego słowami. Wszyscy, którzy służyli w Del ta Force, nastawiali uszu na wiadomości ze świata i wyłapywali te, które wska zywały punkty zapalne, w jakich jednostka może zostać użyta. Z dyskusji, jaka po chwili się rozwinęła, pułkownik wywnioskował bez trudu, iż jego oficero wie spodziewali się, z czym przyjedzie, i przemyśleli już wszechstronnie ewen tualną operację. Potrafili przyjąć złe wiadomości, ale niespodzianek nie znosi li. W tym przypadku uważali co do jednego, że wiadomość jest zła. Po zakończeniu narady, pułkownik skinął na Kamigamiego, żeby poszedł razem z oficerami. Victor ruszył więc na czele małej grupki na strzelnicę. - Sierżancie - zagadnął po drodze Trimler-jakie są pana pierwsze wra żenia? Kamigami nie odpowiadał od razu. W końcu wydusił: - Mniej więcej takie, jak się spodziewałem. - Pułkownik czekał, co usły szy dalej. Victor był bardzo małomównym człowiekiem. Jeżeli już coś po wiedział, to nie była to czcza paplanina. - Jest jeden problem - oznajmił. Trimler uniósł brwi. Objął dowództwo Delta Force po wojnie w Zatoce Perskiej. Żołnierze po tajnych misjach, jakie przeprowadzali na terenie Iraku, mieli wysokie morale i motywację do służby. Cieszył się, że nie odziedziczył po poprzednim dowódcy szeregu problemów. Miał wrażenie, że w jego jednostce właściwie nie ma żadnych. Wiedział jednak z osobistego doświadczenia, że warto słuchać tego, co ma do powiedzenia Kamigami. - Proszę mówić, sierżancie - polecił pułkownik. - Nie mogę prowadzić do boju kota w worku.
- Pana jednostka nie jest kotem w worku — uspokoił Victor. - Morale jest niezwykle wysokie, a żołnierze dobrze wyszkoleni. - Westchnął w du chu. Będzie musiał wyprodukować dużą ilość słów. Miał nadzieję, że wy starczy ich, żeby pułkownik zrozumiał, o co mu chodzi. - Ale widzę tu trzy stu chojraków, którzy starają się za wszelką cenę wyglądać i zachowywać się jak prawdziwi chłopcy z Delta Force. Wszyscy noszą drogie zegarki, rolexy czy seiko, Fanatycznie wręcz dbają o sprawność fizyczną, dla każdego jedynym prawdziwym sposobem prowadzenia wojny jest walka przy użyciu piechoty. Wątpię, czy fryzura albo wąsy chociaż jednego z nich są zgodne z regulaminem armii; większa część żołnierzy nosi pudełko z tytoniem do żucia uczepione do kieszeni jeansów... - Kamigami skinął głową w stronę sierżanta w niebieskich jeansach. Trimler zobaczył zwisające z prawej kie szeni okrągłe pudełeczko na tytoń. - Nie zauważyłem tych zegarków ani żucia tytoniu - przyznał pułkownik. Victor znowu milczał przez dłuższą chwilę, po czym skomentował: - Nie dziwi mnie to, sir. Widzi pan to, czego pan oczekuje od żołnierzy. - Nie postrzegam niczego z tego, o czym pan mówi, jako problem, sierżancie - oznajmił Trimler. - Problemem jest to, dlaczego zaczęli nosić takie zegarki i tytoń do żucia - tłumaczył Kamigami. - Rozmawiałem ze starszymi, którzy brali udział w wojnie w Zatoce Perskiej. Tamte akcje były zbyt łatwe. - Nie bardzo rozumiem... - Za łatwo udało się pokonać Irakijczyków. Delta uderzało, wykonywało postawione zadanie, pomagało posłać gromadę nieprzyjaciół do nieba, zazwyczaj tylko nakierowując na nich laserowy celownik, i straciło zaledwie trzech żołnierzy w całej wojnie. A tych trzech straciło życie dlatego, że śmigłowiec, który wywoził ich z miejsca akcji, wpadł na pustynną wydmę. Otóż ten tytoń i dobre zegarki są dla mnie sygnałem, że żołnierze są bardzo pewni siebie. To oczywiście dobrze. Ale to pewność siebie zdobyta na pokonaniu bandy nienowocześnie uzbrojonych i źle wyćwiczonych pasterzy. Czang Tse-kuan ma małą armię prawdziwych, dobrze wyszkolonych żołnierzy o bardzo wysokim morale. Nie są Irakijczykami. -1 to jest problem, który pan widzi. - Tak jest, sir. Zwłaszcza jeżeli mamy wylądować na podwórku Czanga. Każdy z tych ekscentryków, z których składa się Delta Force, musi zrozumieć, że stanie oko w oko z znacznie lepszym przeciwnikiem niż poprzednio. Teraz Trimler rozumiał, czym sierżant się martwi. Kamigami dobrze to wytłumaczył. Wielu oficerów ze sztabu jednostki uważałoby temat za odpowiedni na pogawędkę z psychiatrą, anie rzeczową rozmowę dowódcy z pierwszym sierżantem, mającym ciągle styczność z poszczególnymi żołnierzami. Jednak ich nastawienie, o którym pułkownik usłyszał, mogło w jed-
riostce takiej jak Delta Force zdecydować o wszystkim, jeśli stanie naprzeciw zdeterminowanego i sprawnego nieprzyjaciela. - Na co powinniśmy więc skierować świadomość żołnierzy? - zapytał dowódca. - Na rzeczywistość zabijania - odparł Victor. - Czy jest pan już w stanie określić, którzy spośród chłopców nie postrzegają jej dość wyraziście? - Na razie nie. Ale wiem, jak to sprawdzić. - Trimler nie pytał jak, tylko czekał. - Założymy na początek, że trzeba zmienić podejście wszystkich -powiedział tylko Kamigami. - Zaczniemy od pana i mnie. - Otworzył drzwi strzelnicy i zawołał kierującego nią podoficera. Sierżant dowodzący obsługą strzelnicy opisywał zebranym ćwiczenie, które wymyślił Kamigami: - To rutynowa część naszego szkolenia - zaczął, przy czym bardziej mu zależało na tym, żeby zrobić wrażenie na pierwszym sierżancie niż na dowódcy jednostki. Narysował diagram i pokazując na poszczególne jego elementy, tłumaczył: - Trzy manekiny stojące wokół pokoju z bronią w ręku to terroryści. Manekin przywiązany do krzesła jest zakładnikiem. Czteroosobowa drużyna ma za zadanie oczyścić pokój, to znaczy zabić terrorystów i uwolnić żywego zakładnika. Szybka i skuteczna akcja. - Mówi pan, że wszyscy żołnierze Delta Force są w stanie ją wykonać? - zapytał Victor. - Oczywiście - zgodził się sierżant najpewniejszym możliwym tonem. - To dobrze - skwitował Kamigami. - Proszę wybrać czterech ludzi, którzy nie brali jeszcze udziału w prawdziwej walce, i powiedzieć im, że za piętnaście minut czeka ich akcja. Prawdziwa amunicja. Mają wiedzieć, że zakładnik siedzi, a terroryści stoją, ale nie wiedzieć, w którym miejscu. Ja rozmieszczę manekiny. - Nagle odezwał się telefon. Przekazano Victorowi informację, że przyjechała furgonetka z rzeczami, które zamówił. - Przygotuję pokój i sam zajmę się furgonetką. Jeśli nie wrócę na czas, zaczynajcie beze mnie - polecił, znikając w pokoju, gdzie miało odbyć się strzelanie. Czterej żołnierze wybrani przez sierżanta ze strzelnicy byli spokojni i pewni siebie; gotowi wkroczyć przez korytarz do pokoju, gdzie znajdowały się manekiny terrorystów i zakładnika. Nie mieli na sobie hełmów, tylko moro i buty oraz lekkie kamizelki przeciwodłamkowe. Każdy uzbrojony był w karabin maszynowy typu Heckler and Koch MP5 kalibru 9 mm, z tłumikiem i trzydziestoma ostrymi nabojami w magazynku. Cenili MP5, ponieważ to bardzo pewna broń - niemal nigdy się nie zacina; poza tym tłumik jest wyjątkowo skuteczny. Kierownik strzelnicy spojrzał na zegarek.
- Coś nie ma pierwszego sierżanta - odezwał się. - Powiedział, żeby zaczynać bez niego - odparł Trimler. Dwaj mężczyźni weszli do budki obserwacyjnej i wyjrzeli przez małe, kuloodporne okno. Sierżant przygasił oświetlenie korytarza i przesłał żołnierzom sygnał, żeby ruszali. Czterej mężczyźni zaczęli bezgłośnie posuwać się korytarzem. Czwarty szedł tyłem, chroniąc drużynę od tej strony; trzeci miał ostrzegać go przed ewentualnymi przeszkodami. Zatrzymał się, żeby chronić wejścia przed ostrzałem i nieproszonymi gośćmi. Poprzedzający trzej zbliżyli się do zamkniętych drzwi. Jeden przeszedł na drugą stronę, drugi w tym samym czasie kucnął i przygotował granat błyskowo-hukowy, oszałamiający nieprzyjaciela. Nacisnął wolną ręką klamkę i ponieważ było otwarte, uchylił drzwi, cisnął granat i zamknął je. Przez szczeliny wokół drzwi zaświeciło jaskrawe światło i w pokoju rozległa się głośna eksplozja. Kucający otworzył szeroko drzwi, a ten, który stał po drugiej ich stronie, wpadł przez nie pod kątem. Trzeci także wbiegł pod kątem do pokoju. Obaj strzelali od razu, z początku na oślep, celując na tyle wysoko, żeby trafić w stojące manekiny, a uchronić przed kulami ten, który przywiązany był do krzesła. Nie rozległy się żadne ogłuszające serie; było słychać jedynie dźwięki przypominające plucie, szczęki sprężyn zamków i brzęki spadających na podłogę łusek. Granat rozbił żarówki, więc wszystko odbywało się w niemal zupełnej ciemności. Po chwili zapadła cisza i żołnierz wciąż kucający przy drzwiach poświecił do środka latarką, sprawdzając, czy kiedy skoczy do pokoju, nie znajdzie się na linii ognia jakiegoś rannego terrorysty. Stojący w budce obserwacyjnej Trimler i sierżant usłyszeli donośne: - Cholera jasna! - a potem absolutną ciszę. Wypadli na korytarz. Obu zrobiło się niedobrze. Musiało stać się coś strasznego. Podoficer włączył światło i stanął w otwartych drzwiach. Pułkownik przepchnął się koło niego, spodziewając się, że zobaczy jednego z żołnierzy leżącego w kałuży krwi, rozszarpanego kulami kolegi. MP5 przy walce na krótki dystans było przerażająco skuteczne. Jednak na podłodze leżały tylko trzy manekiny; górne części ich korpusów zniszczył karabinowy ogień. Jednak na krześle, zamiast manekina, siedział Victor Kamigami, owinięty liną, przez co wyglądał na zakładnika. Spojrzał na oszołomionych mężczyzn i oznajmił: - Dobrze strzelaliście. - Wypowiedział te słowa swoim zwykłym to nem, charakterystycznym, łagodnym głosem. -Na litość boską, panie pierwszy sierżancie! - zawołał szef strzelnicy. -Mógł pan zginąć! Oni mieli prawdziwe kule. - Powiedział pan, że są dobrzy - skwitował Victor. - Są, ale nie ryzykujemy w taki sposób, Chryste Panie!
Żołnierz, który wpadł do pokoju jako pierwszy, opadł na kolano, dygocząc lekko i spoglądając na lufę swojej broni. - Nie spodziewałem się, że w środku będzie żywy człowiek...! - wymamrotał. - A czego się spodziewałeś? - spytał Kamigami. Nie padła żadna szybka odpowiedź. W końcu podał ją drugi. Była dokładnie taka, jakiej oczekuje się od żołnierza Delta Force, standardowa: - Spodziewaliśmy się w środku trzech terrorystów, których mieliśmy zlikwidować. - Rozumiesz przez to: zabić? - upewnił się Victor. Pierwszy z żołnierzy wstał, opanowawszy się; wstydził się okazania przez chwilę słabości. - O to chodzi - zgodził się znacznie pewniejszym tonem niż uprzednio. - Dwie kule w każdej głowie. - Czy ktokolwiek z was zabił kiedyś kogoś? Osobiście? - spytał Kamigami. Tylko Trimler nie pokręcił głową. - Dobrze, zakończmy ćwiczenie -ciągnął Victor. - W jaki sposób wydostalibyście się stąd teraz? - Czterej żołnierze natychmiast ruszyli do akcji. Oczyścili korytarz i wyprowadzili Kamigamiego ze strzelnicy jako uwolnionego zakładnika. - A co zrobilibyście, gdybyście natknęli się teraz na blokującego dalszą drogę ucieczki terrorystę, który was nie widzi? - zapytał jeszcze pierwszy sierżant. Pierwszy z żołnierzy wyciągnął nóż. Chciał za wszelką cenę udowodnić, że to, co pokazał po sobie w pokoju, nie było oznaką słabości. - Usunąłbym przeciwnika - oświadczył. - To znaczy: zabił? - upewnił się znowu Victor. Żołnierz skinął głową. Kamigami pokazał na róg budynku. - Dobrze. Zróbcie to. Był to rozkaz i czterej mężczyźni ruszyli, żeby go wykonać. Żołnierz z 110-żem podbiegł bezgłośnie do węgła i wystawił zań głowę tak, jak go uczono. - Cholera jasna! - padło po raz drugi. Mężczyzna zniknął za rogiem. -Pozostała trójka wyjrzała, żeby zobaczyć, co się dzieje, i poszła za kolegą. - Obchodzenie rogu budynku w taki sposób może oznaczać idiotyczną śmierć! - skomentował ze złością sierżant ze strzelnicy. Zniknął za żołnierzami. Trimler i Kamigami wbiegli za róg zaraz za nim. Zobaczyli pozostałych zgromadzonych wokół czterech baranków, podskakujących na postronkach. - To miały być kozy! -jęknął z kolei Victor. - Zamawiałem kozy, nie jagnięta. - Jeden z baranków podskakiwał wesoło na nóżkach niczym na sprężynkach. - No i co? - spytał pułkownik. Drużyna popatrzyła na pierwszego sierżanta.
- To jest przeciwnik, którego macie usunąć - wyjaśnił. - No, nie...! - zajęczał ten, który pierwszy wyciągnął nóż. Obrócił go w dłoni i zrobił pół kroku w stronę najbliższego zwierzątka. Był nim właśnie ów podskakujący z radosnym beczeniem baranek. Żołnierz zawahał się. Z oszałamiającą szybkością, która zdumiała nawet Trimlera, Kamigami roz-zbroił żołnierza, rzucił nim o ziemię, podniósł jego nóż, złapał baranka za tył głowy, przeciął mu gardło i puścił zabitego. - To dokładnie oznacza „usunięcie" nieprzyjaciela - powiedział Victor. - A teraz wykończcie je. Pułkownik patrzył, jak zabijano trzy pozostałe jagnięta. Żadne nie straciło życia tak błyskawicznie jak pierwsze. - No a co teraz, sierżancie? - zapytał Trimler. Kamigami wzruszył ramionami. - Wieczorem będzie grill - powiedział. - Prawdopodobnie będę musiał pokazać żołnierzom, jak usuwa się wnętrzności i ściąga skórę z dziczyzny. - Udało się panu pokazać, o co panu chodziło - zakończył dowódca Delta Force. Ruszył w stronę swojego gabinetu, zatopiony w myślach. Budynek Biura Wykonawczego Prezydenta, Waszyngton, USA Mazie Kamigami podniosła słuchawkę przy pierwszym sygnale. - Prezydent krąży - poinformowano krótko. - Rozłączyła się i popatrzyła na bałagan panujący w swoim pokoju. Nie był większy niż zazwyczaj i wiedziała, gdzie wszystko jest. Poza tym prezydent widział go już nie raz. Zachichotała bez obawy, czy będzie w stanie zrobić na Zacku Pontowskim dobre wrażenie podczas kolejnego „obchodu". - Matoły - mruknęła na głos. - Nie przyszło im to do głowy! - Wiecznie rozbawiało ją to, że tak wielu pracowników prezydenckiego biura wpadało w przerażenie, kiedykolwiek Pontowski postanawiał złożyć im niezapowiedzianą wizytę. Rozumiała, że prezydent robi to w celu podniesienia morale pracowników, z dbałości o to, żeby starali się z własnego, wewnętrznego nakazu. Nic nie pomagało w tym bardziej, jak świadomość, że najpotężniejszy człowiek na świecie czasami wpada i pyta: „Nad czym pracujesz", a potem siada i słucha twojej odpowiedzi. Dawało mu to zresztą możliwość zapoznania się z prawdziwą sytuacją, z informacjami, które nie przeszły przez sito dbających przede wszystkim o siebie biurokratów, selekcjonujących różne wiadomości czy dane wywiadu. Kamigami rozumiała dobrze, o co prezydentowi chodzi. Zerknęła na biurko i nie siadając, podniosła list od ojca. Schowała go do jednej z przepastnych kieszeni spódnicy. Każda spódnica, sukienka czy para spodni, jaką miała Mazie, była wyposażona w kieszenie stanowiące część
kartoteki jej biura. Nie przejmowała się tym, że pełne kieszenie czyniły z niej jeszcze okrąglejszą i bardziej przysadzistą postać. ...To typowy list od Taty - pomyślała, pamiętając każde jego słowo: Kochana Mazie! Dostaiem nowy przydział. W końcu nie przyjeżdżam do Waszyngtonu. To będzie mój ostatni; potem przejdę na emeryturę. Mam nadzieję, że niedługo się zobaczymy. Kocham Cię Tata Wyciągnęła list z powrotem i popatrzyła na pieczątkę. Nadano go z Fortu Bragg, w Północnej Karolinie. Musiałeś dostać się do Delta Force \ pomyślała, Z jakiegoż innego powodu odrzuciłbyś posadę pierwszego sierżanta Armii Stanów Zjednoczonych? Mazie rozumiała ojca. Gdy tak stała, z listem w ręku, do gabinetu wszedł prezydent w towarzystwie doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego -jej bezpośredniego szefa. - Jakie są ostatnie doniesienia w kwestii zakładników? - spytał od progu Cagliari. - Zejdźmy może do piwnicy, do pułkownika Mackaya; podaje z pierwszej ręki - zaproponowała. John Author zrelacjonował ostatnie dane wywiadu, a Pontowski słuchał, nie przerywając. - A zatem mówi pan - podsumował - że pannę Anderson oddzielono od pozostałych trojga zakładników, którzy przypuszczalnie znajdują się obecnie w posiadłości Tse-kuana w Birmie, oraz że aby opanować posiadłość, potrzebujemy znacznie większych sił niż Delta Force. - Zastanowił się. -Czy wiadomo, gdzie jest panna Anderson? - Mackay popatrzył pytająco na Mazie i nie odpowiadał. - Oficjalnie, sir - zaczęła Kamigami - nie wiadomo. - A nieoficjalnie? - Jest z trzema strażnikami, którzy zabili Troya Spencera. Obawiając się kary za pozbawienie go życia, uciekli od Czanga razem z własną zakładniczką - Nikki Anderson. Konkretnie ukrywają się w wiosce o nazwie Ban Muang Dok, w Tajlandii, tuż przy granicy birmańskiej. Pontowski zasępił się po usłyszeniu tych informacji. - Kiedy i skąd nadeszły te wiadomości? - zapytał Cagliari. Nie podobało mu się to, że on także dopiero usłyszał nowinę. - Otrzymałam je w weekend - odparła Mazie. - Dlaczego nie załączono ich do Dziennego Raportu Prezydenckiego? -spytał szef. Wspomniany raport jest elegancko wydrukowanym streszczeniem
najnowszych danych wywiadowczych, które pojawia się co dzień na biurku prezydenta USA. Jest sporządzany przez wyznaczonądo tego komisję z CIA i wgląd w niego ma tylko głowa państwa i kilkoro najważniejszych jej doradców. Raport powinien zawierać najważniejsze informacje, jakie zdobyły służby USA. - Doszły do mnie kuchennymi drzwiami - wyjaśniła asystentka. Zapadła cisza. Mackay obserwował pozostałych, próbując pojąć, co się dzieje. Dla niego było oczywiste, że podwładni wykonują polecenia przełożonych i są wobec nich lojalni. Jeśli ma się wystarczająco pewne dane wywiadu, to przekazuje się je w górę, jeśli nie, to nie, i już. - Rozumiem - odezwał się w końcu Cagliari. - Twoje źródło dysponuje informatorem, którego nie chce oddać CIA. - Mazie pokiwała głową na znak zgody. Miała nadzieję, że prezydencki doradca nie zepsuje wszystkiego, wyja wiając CIA, co usłyszał. -I nie dziwię się, biorąc pod uwagę przeciek, jaki do piero co miał miejsce - dodał. - Mówię o zdjęciach Troya Spencera. - Kamigami odetchnęła z ulgą. Jej oblicze kontrastowało teraz jeszcze bardziej ze zdumieniem malującym się na twarzy Johna Authora. Nie słyszał o przeciekach. - Kto przekazał pani informacje? - zapytał wprost Pontowski. Mazie nie wahała się powiedzieć prezydentowi prawdy. - Generał Sił Powietrznych William Carroll. Zwerbował buddyjskiego mnicha, który zorganizował w Tajlandii i Birmie całą siatkę złożoną z mnichów. Ów wiejski mnich widział Nikki Anderson i trzech zbiegłych goryli Czanga w Ban Muang Dok. - Znam Billa - powiedział Pontowski. - Ale myślałem, że jest ekspertem od Bliskiego Wschodu. Jak to się stało, że ma nagle do czynienia z Dalekim Wschodem? - Generał Carroll jest obecnie dowódcą Ośrodka Działań Specjalnych Sił Powietrznych - wyjaśniła Kamigami. - Musimy włączyć Ośrodek do całego systemu. Jak najbardziej oficjalnie - zdecydował Zack. - Niech Carroll ma dalej w dyspozycji swoje źródła. - Wiadomości można przesyłać CIA za pośrednictwem Mossadu - zaproponowała Mazie. - Takiemu specowi od Bliskiego Wschodu jak Bill Carroll nietrudno współpracować z Izraelczykami - zgodził się prezydent. Zerknął znad okularów na Mackaya. - Witamy we wspaniałym świecie biurokracji - rzekł do niego. Zebrał się do wyjścia. - O co chodziło w tej rozmowie? - zapytał podpułkownik, kiedy dwaj przybysze znaleźli się za drzwiami. - Agencje wywiadowcze walczą między sobą o wpływy - wytłumaczyła asystentka. - Każda chce mieć swoich agentów, swój teren. Jednak oczywiste jest, że system funkcjonuje najlepiej, jeśli wszystko nadzoruje jedna organizacja. U nas jest nią CIA.
— To jasne. Nie wiedziałem, że są z tym jakieś problemy. —. Widzi pan; wiadomość o tym, co stało się z Troyem Spencerem, została przekazana prasie. Skoro w CIA są przecieki, bystrzy gracze chowają się przed nią, jak tylko mogą, do czasu aż przecieków nie będzie. - Kamigami machinalnie wyjęła z kieszeni list od ojca i pogłaskała go. Och, Tato - pomyślała - możliwe że z mojej inicjatywy wyślą Cię znowu na wojnę... - Muszę się stąd wydostać! - skwitował Mackay. Trzej mężczyźni stanowiący grono najbliższych doradców Pontowskiego zasiadło wygodnie na kanapach i w fotelach stojących naprzeciw wielkiego prezydenckiego biurka w Gabinecie Owalnym. Leo Cox, szef gabinetu, siedział w rogu kanapy, popijając kawę. Doradca do spraw bezpieczeństwa naro* dowego Michael Cagliari przerzucał starannie ułożone notatki na sąsiedniej kanapie. Bobby Burke, dyrektor agencji wywiadowczych, wiercił się w wielkim fotelu, przenosząc bez przerwy wiecznie poruszające się dłonie z poręczy fotela na leżącą na kolanach teczkę. Trzej mężczyźni byli niepodobni do siebie i nigdy nie nawiązaliby bliższych znajomości, gdyby nie Pontowski. Każdy z nich został jednak osobno przyciągnięty przez magnetyczną osobowość Matthew Zachary'ego. Teraz obracali się wokół niego niczym planety wokół gwiazdy, tworząc zespół kierujący polityką Stanów Zjednoczonych. Cox był wysoki i chudy jak szkielet. Doszedł kiedyś do stopnia generała brygady w Siłach Powietrznych. Bezpośrednim powodem jego awansów było to, że wstrząsał wywiadem wojskowym tak dogłębnie, że w końcu zaczął on dobrze funckjonować. Wielu oficerów wywiadu ciężko przeżyło ten okres, ale nauczyło się dobrych rzeczy. Jak większość zawodowych oficerów, Cox z natury nie ufał intelektualistom takim jak Michael Cagliari. Cagliari był niegdyś profesorem na uniwersytecie w Princeton, specjalistą od bezpieczeństwa narodowego i spraw zagranicznych. Był kiedyś studentem Henry'ego Kissingera. Nosił się jak prawdziwy profesor znanego uniwersytetu - zawsze miał na sobie pogniecioną tweedową marynarkę firmy Harris, ze skórzanymi łatami na łokciach, był brodaczem. Miał łagodne oczy, w głębi wiotkiego ciała pracownika umysłowego biło jednak serce tygrysa, a jego umysł cechowała absolutnie wyjątkowa przebiegłość. Bybby Burke natomiast, kierujący wszystkimi agendami wywiadowczymi USA, był zawodowym biurokratą, który doszedł do swojego obecnego stanowiska, pnąc się od najniższych szczebli w CFA. Pytany przez nieznajomych, czym się zajmuje, przestępował z nogi na nogę i odpowiadał, że jest biurokratą. Jak wiele osób z tego gatunku, wysławiał się pompatycznym tonem, ciesząc się własną pozycją i możliwościami. Większość tych, którzy go poznawali, natychmiast nazywała go dupkiem. Nie przyszłoby im nawet do głowy, że ów pucołowaty,
lekko łysiejący pięćdziesięciodwulatek znajduje się w świetnej kondycji fizycznej, miał wyjątkowe sukcesy jako agent polowy, znał sześć języków obcych i osobiście zabił czterech ludzi. Obecnie był rzeczywiście biurokratą, ale i specjalistą od wywiadu i tajnych operacji: I jak większość wysoko postawionych biurokratów w rządzie Stanów Zjednoczonych, był faktycznie bardzo dobry w tym, w czym się specjalizował. Podczas gdy trzej mężczyźni czekali na przyjście Pontowskiego, Burke zastanawiał się poważnie nad wykonalnością pozbycia się dwóch osób -George'a Riviery - asystenta senatora Courtlanda, oraz pracownika CIA, który przekazał dziennikarzom zdjęcia ciała Troya Spencera. Bobby nie wiedział, czy zdoła osiągnąć swój cel. Pontowski jednak miał zwyczaj niszczenia w zarodku wszelkich przejawów nieetycznego wykorzystywania zajmowanych stanowisk i Burke miał nadzieję, że prezydent pomoże mu z ochotą, wykorzystując okazję do dania przykładu innym i pouczenia ich w kwestii moralności, odpowiedzialności obywatelskiej oraz zawodowej. - Dzień dobry panom - odezwał się Zack, wchodząc do Gabinetu Owal nego. Cox wstał z wojskowego przyzwyczajenia, mimo że Pontowski chciał, żeby jego współpraca z podwładnymi przebiegała na luzie. Matthew usiadł i podniósł leżący na biurku Dzienny Raport Prezydencki. - Wygląda na to, że Mossad rozszerzył obszar swojego działania na Daleki Wschód - oznajmił, przeczytawszy. - Dobra robota, Bobby. Nie trać kontaktów z Izraelczykami. Burkę przyjął wygłoszony komplement, chociaż przyznał: - Mieliśmy w tym przypadku po prostu szczęście, sir. Mossad nie powiedział nam, skąd wie, co dzieje się zNikki Anderson. Może pan być jednak pewien, że informacja jest wiarygodna, gdyż inaczej by jej nie przekazali. A do tego nie mogła nadejść w lepszym momencie. Oto Courtland wykorzystuje prasę do swoich celów, atakując nas. Dąży do tego, żebyśmy przedwcześnie uruchomili źle przygotowaną operację wyzwolenia zakładników. Jeśli ona nie powiedzie się, będzie to woda na jego młyn w nadchodzących wyborach. Tak już bywało. - Cagliari i Cox pokiwali głowami na znak zgody. - Sądzę, że Bobby i ja rozumujemy w ten sam sposób - wtrącił Cagliari. Nie mówił jednak więcej, pozwalając Burke'owi wyłożyć swojego asa. - Właśnie - ciągnął dyrektor wywiadu, zdając sobie sprawę, że Michael pomógł mu, udzielając poparcia przy prezydencie. - Otóż możemy wykorzystać sytuację i uprzedzić wszelkie próby zdyskredytowania nas przez Courtlanda. - Co sugerujecie? - zainteresował się Zack. » - Uwolnijmy Nikki Anderson - odparł Burke. Pozostali dwaj mężczyźni znowu wyrazili swoje poparcie. - Powstaje przy tym dodatkowy problem - zwrócił uwagę Cagliari. Osoba, która przekazała zdjęcia Spencera Courtlandowi, może zdradzić mu
także informację o planowanej Operacji uwolnienia Anderson. A senatorowi nie spodoba się, że troszczymy się o nią, zamiast o jego córkę. Burkę przestał na chwilę się wiercić i popatrzył prezydentowi w oczy. Oznajmił spokojnym tonem, starannie dobierając słowa: - Rozwiązałem już ten problem. Zdjęcia przekazał jeden z moich ludzi. Cagliari chciał już wtrącić pytanie, skąd Bobby może być pewien, kto to zrobił; powstrzymał się jednak. Intuicja, która stanowiła część jego wybitnej inteligencji, podpowiedziała mu, że Burke wie, co mówi, i mówi prawdę. Nikt z siedzących w Gabinecie Owalnym, poza samym szefem wywiadu, nie musiał znać szczegółów. Na poziomie polityki, jaką czterej mężczyźni się zajmowali, nie było słuszne rozwodzenie się nad karaniem nieuczciwych oficerów wywiadu. Cagliari postanowił za to uważać na nieoczekiwane zmiany w szeregach CIA. - Poza tym - kontynuował Bobby, znowu się wiercąc -wolałbym, żeby to nie CIA przeprowadziło operację. Musielibyśmy uzyska-zgodę senackiej komisji do spraw wywiadu, a to spowodowałoby opóźnienie i groziłoby kolejnym przeciekiem. - Delta Force powinno sobie z tym poradzić - stwierdził Cagliari, myśląc o tym, co prezydentowi i jemu powiedział podpułkownik Mackay. Pontowski oparł się wygodnie, podjąwszy szybko decyzję i powiedział: - Rozkażmy Delta Force jak najszybsze uwolnienie panny Anderson. Jednocześnie myślmy nad efektywnym sposobem wyzwolenia pozostałych zakładników. I proszę zrobić wszystko, co możliwe, żeby zlikwidować prze cieki do Courtlanda. Fort Bragg, stan Północna Karolina, USA Kiedy z USSOCOM nadszedł rozkaz przerzutu Delta Force do Tajlandii i wyzwolenia Nikki Anderson z wioski Ban Muang Dok, żołnierze jednostki specjalnej przystąpili do dobrze przećwiczonych działań. Sprawdzono i zapakowano do specjalnych pojemników amunicję i materiały wybuchowe. Skontrolowano urządzenia łączności i wymieniono wszystkie baterie na nowe. Wymuskano broń osobistą i ułożono starannie w skrzyniach. Mundury i wyposażenie żołnierzy zapakowano do plecaków. Sztab przystąpił do jeszcze intensywniejszej pracy niż wcześniej, wyjawiając żołnierzom elementy sporządzonego planu i ćwicząc jego wykonanie. Oficerowie uprzednio przestudiowali przesłane im dane wywiadowcze i obmyślili misję. Następnie odbyła się odprawa dla czternastu mężczyzn, wydano im bilety lotnicze i pieniądze, a potem wysłano w drogę jako turystów. Czternastka podróżowała w parach lub pojedynczo, ignorując towarzyszy z jednostki w przypadku spotkania. Wyglądali w zasadzie jak cywile,
tyle że większość z nich nosiła wąsy, miała kosztowne zegarki firmy Rolex lub Seiko, a wszyscy mieli potężnie umięśnione, szczupłe ciała, których nie było w stanie ukryć żadne ubranie. Kamigami zlustrował każdego przed opuszczeniem przez niego budynku, sprawdzając, czy z kieszeni ich jeansów na pewno nie zwisają pudełeczka z tytoniem do żucia, które kazano im zdjąć. Pierwszy sierżant szczerze wątpił, czy ci mężczyźni mogą nie zwrócić na siebie uwagi uważnego obserwatora. Był jednak pewien, że każdy z nich, jeśli zostanie wykryty, będzie o tym wiedział, i że uda mu się uniknąć bycia śledzonym. Nadeszły nowe informacje i sztab jednostki zaczął modyfikować plan. Proces ten będzie trwał aż do rozpoczęcia samej akcji. Wtedy nie będzie już znikąd pomocy danych wywiadowczych z dowództwa. - Myślę, że powinniśmy posłać pięćdziesięciu ludzi - oznajmił Trimle-rowi i pozostałym oficerom podpułkownik dowodzący szwadronem A, obejrzawszy najnowsze zdjęcia satelitarne wioski, w której przetrzymywano Nikki Anderson. - Zbyt wiele pozostaje niewiadomych - mruknął Trimler. - Nie wiemy, gdzie dokładnie trzymają Anderson, jakie mają możliwości obrony... Nie jesteśmy nawet pewni, ilu ludzi Tse-kuana tam się znajduje. Może się okazać, że posyłamy chłopców prosto w maszynkę do mięsa. Kamigami oglądał fotografie przez szkło powiększające. Pogmerał w starszych zdjęciach i wyciągnął jedno, wykonane dwadzieścia cztery godziny wcześniej. - Tutaj - powiedział. - Pokazał na zabudowania stojące na zachodnim krańcu wioski. - Na poprzednim zdjęciu widać przed tym budynkiem range rovera. To za drogi samochód jak na taką wioskę. A proszę popatrzeć na najnowszą fotografię. Nie ma na niej range rovera, ale są pojedyncze, świeże ślady opon, prowadzące do tej szopy. - Posłał zdjęcia w obieg. - Założę się, że po sprawdzeniu okaże się, że takie właśnie ślady opon zostawia range rover. - Czy chce pan powiedzieć, sierżancie, że Anderson znajduje się w jednym z kompleksu zabudowań, gdzie widać range rovera? - zapytał Trimler. Potężny podoficer skinął tylko głową na znak potwierdzenia. - Tak czy owak, wciąż nie znamy sił przeciwnika - zauważył podpułkownik ze szwadronu A. Kamigami popatrzył na niego nieodgadnionym spojrzeniem. Ukrył, co myśli. - Liczba pojazdów daje nam pojęcie - skwitował. - Ale nie możemy być pewni - zaprotestował podpułkownik. Słychać było w każdym jego słowie, że uważa misję za zbyt ryzykowną. - Potrzebne nam bogatsze dane wywiadowcze.
- Skoro nie ma pewności co do sytuacji, uderzymy z zaskoczenia i z maksymalną siłą- zdecydował Trimler. Była to zresztą podstawowa zasada działania Delta Force. Udorn, Tajlandia Niemal dwadzieścia lat zaniedbania odcisnęło poważne piętno na wojskowym lotnisku. Baza znajdowała się w marnym stanie w porównaniu z tym, w jakim była kiedyś. Kapitan S. Gerald Gillespie przechadzał się po długo nieużywanej płycie lotniska. Próbował wyobrazić sobie, jak poszczególne obiekty wyglądały dawniej. Jednak dawna amerykańska baza w Udorn, w Tajlandii, zmieniła się i pilot nie był w stanie wyobrazić sobie, jakie wrażenie robiło lotnisko, kiedy wypełniało je całe skrzydło F-4 - najlepszych myśliwców tamtych czasów - i ponad cztery tysiące Amerykanów z obsługi naziemnej i lotników. - A więc tu stacjonowali zabójcy MiG-ów... - mruczał do siebie Gille spie raz po raz. Teraz miał przed sobą głównie wielką, pustą połać betonu, na której wyrastała trawa w szparach pomiędzy płytami. Wyglądało to jak po rzucony parking. Gerald przypomniał sobie oglądany kiedyś film o drugiej wojnie światowej, na którym bombowce B-17 kołowały po lotnisku, żeby polecieć bombardować Trzecią Rzeszę. Następnie zmienił w wyobraźni scenę na Udorn, po którym kołują F-4, aby zdejmować MiG-i z nieba nad Wietnamem Północnym. Teraz udało mu się i przez chwilę był w miejscu akcji, jednocześnie startując B-17 jako pilot Ósmej Armii Powietrznej podczas drugiej wojny światowej; oraz F-4 jako lotnik Pięćset pięćdziesiątego piątego Dywizjonu z wojny wietnamskiej. - Cholera - mruknął. - A latam tylko na śmigłowcach. Z rozmyślań wyrwało go wołanie: - Gili! Jesteś nam potrzebny! - Kapitan odwrócił się i zobaczył Kanciastego i Kufla siedzących w półciężarówce. Obejrzał się jeszcze raz na płytę lotniska i dołączył do nich. - Będzie ostra zabawa - oznajmił Kanciasty. - Nowe ćwiczenia? - domyślił się Gerald. - Nie. - Kanciasty szybko prowadził do jedynego budynku wciąż zajmowanego przez Amerykanów, znajdującego się na odległym końcu bazy i będącego w zdecydowanie lepszym stanie niż reszta. - Zastanawiam się, co właściwie robi tu cały czas CIA? - pomyślał na głos Gillespie. - Lepiej o to nie pytaj - poradził Kanciasty. Doświadczony pilot transportowych C-130 przez większą część służby brał udział w operacjach specjalnych. Wiedział, że gdziekolwiek się udawał, CIA było już na miejscu. Ale nigdy o tym nie rozmawiano. Trzej piloci weszli do budynku. Z zewnątrz
niszczał tak samo jak inne. Jednak wnętrze mogło zaskakiwać. Było bowiem nowoczesne, czyste i dostatnio urządzone. - Ktokolwiek tu stacjonuje, lubi wygodę - zauważył Kanciasty. Odprowadzono ich do sali odpraw. - Co tu robi Stary? - szepnął Gillespie, zobaczywszy dowódcę swojej jednostki, pułkownika Mallarda, zwanego Kaczką. Siedział w towarzystwie członków swojego sztabu. - To już nie są ćwiczenia - odparł Kanciasty. Mallard czekał, aż wszyscy usiądą. - Panowie - zaczął, kiedy to nastąpiło - polecono nam wyzwolić jedną zakładniczkę. Tylko czasem z radości nie opowiadajcie o tym nikomu ostrzegł. -Naszym zadaniem jest przerzucenie drużyny Delta Force, zapew nienie osłony powietrznej przy pomocy jednego AAC-130 oraz użyczenie jednego MC-130 na samolot dowodzenia. Jak widać, niewiele na nas przy pada. Możemy jednak przystąpić do pracy, wybrać w rejonie celu potencjal ne miejsca lądowania oraz odnaleźć podobne do niego obszary, gdzie może my przećwiczyć misję. Pododział Delta Force przybędzie jutro i natychmiast rozpoczniemy ćwiczenia. - Dowódca oddał głos podległemu sobie oficero wi wywiadu, podpułkownik Leanne Vokel, która podała szczegóły. Pod koniec odprawy Kanciasty podniósł rękę. - Jakie jest zagrożenie w rejonie ceiu? - spytał. - Według przekazanych nam danych, jedynie broń strzelecka - padła odpowiedź. - Wywiad zawsze się myli - mruknął półgłosem Kanciasty. 1943 Saragossa, Hiszpania Mężczyzna, który kazał na siebie mówić Leonard, przeszedł szybkim krokiem przez pokój i wyjrzał przez brudne okno. Andoranski przemytnik imieniem Felipe, który pomógł im przekroczyć Pireneje, zniknął i nie było go już od ponad czterdziestu ośmiu godzin. Agent nie chciał, żeby Chantal widziała jego niepokój. - Czekanie jest zawsze najtrudniejsze - odezwał się. Ton jego głosu zdradził jednak więcej, niż Anglik zamierzał. Podmuch wiatru uderzył w okno, tak że w stronę łóżka, na którym leżał owinięty w koce Zack, poleciał kurz. Francuzka wstała i dołączyła do stojącego przy oknie mężczyzny. Była podobnie sfrustrowana jak on, ponieważ nijak nie mogła pomóc rannemu pilotowi. - On umiera - oznajmiła. Własne, z trudem wypowiedziane słowa spowodowały, że po jej policzkach popłynęły łzy. - Musimy szybko umieścić go w szpitalu. Nie wiem, co się stało z jego nogą i nie jestem w stanie tego
stwierdzić bez operacji. Krążenie krwi nie przebiega prawidłowo. - Zwróciła uwagę na kopułę i wieże pięknej katedry w Saragossie, stojącej nad brzegiem rzeki Ebro. Zastanowiła się, czy mogłaby im pomóc modlitwa. - Do jakiego stopnia można polegać na tym człowieku? - spytała, mając na myśli mieszkańca Andory. Wiecznie lepiący się od brudu mężczyzna bezpiecznie przeprowadził ich aż tutaj, ale nie wzbudzał w Chantal zaufania. - Tego typu sprawy zawsze trwają dłużej, niż chcemy - powiedział wy mijająco agent, nie chcąc wyjawiać prawdy o przemytniku. Dubois zamilkła, zgadzając się z rozmówcą. Popatrzyła na pogrążonego w gorączce Amerykanina. - Nie zostało mu wiele czasu... - szepnęła. Trzy godziny później usłyszeli znajomy, ciężki krok Andorczyka, wspinającego się po trzeszczących schodach. Wszedł z neseserem w ręku i opadł na krzesło. - Załatwione - poinformował. - Zabierzemy go do szpitala. Będzie na niego czekał lekarz i oficer armii. - Dlaczego oficer armii?! - rzuciła Dubois, zaniepokojona. Felipe pokręcił z rezygnacją głową. - W tym kraju rządzi Franco - przypomniał przemytnik. - Nic nowego nie może się odbyć bez wiedzy wojska. W ten sposób będzie szybciej. - Cholerni faszyści! - sapnął Anglik. - Nie rozumiem. - Chantal nie bardzo orientowała się w sytuacji. - W Hiszpanii rządzą faszyści - wyjaśnił Felipe. - Franco w tysiąc dziewięćset trzydziestym dziewiątym roku wygrał wojnę domową, zresztą z pomocą Mussoliniego i Hitlera. Teraz nazywają go Caudillo, czyli Przywódca. Żądzi żelazną ręką. Bardzo krwawo. - Myślałam, że Hiszpania jest państwem neutralnym - bąknęła dziewczyna. - Naprawdę neutralna to jest Szwajcaria - wtrącił agent. - A nie Franco. - Świat się zmienia - powiedział enigmatycznie Felipe. -Na szczęście, w Hiszpanii wszystko można kupić za odpowiednią cenę. - Otworzył neseser i wyjął zeń holenderski paszport. Podał go Francuzce i oznajmił: - Od tej chwili nazywa się pani Chantal van Duren i jest pani siostrą Jana van Dure-na. - Kiwnął głową w stronę nieprzytomnego Zacka. - Zabierze go pani do szpitala i wyjaśni, jak to podróżowaliście razem z bratem do krewnych w Portugalii, kiedy został ranny w nalocie bombowym. Ponieważ rana wydawała się goić, kontynuowaliście podróż, jednak nastąpiły komplikacje. Wszystko zostało już uzgodnione. - Podał teraz różnorakie dokumenty oficjalnie zezwalające na podróż. - Hiszpańskie władze uznają, że jesteście jednymi z tak wielu, którzy próbują uciec od wojny. - Podał jeszcze niewielki plik hiszpańskich peset. - Jeśli będzie trzeba, proponujcie małe łapówki jako niezbędne
„opłaty", które jesteście gotowi wnieść. - Oddał wreszcie cały neseser. -Proszę się wykąpać i przebrać w to, co tam jest. Chantal zajrzała do walizeczki. - Bardzo interesujący strój podróżny - skomentowała i zaczerwieniła się. - Nigdy w życiu nie nosiłam podobnej bielizny. - Niech pani skorzysta z wanny na parterze - dodał Andorczyk. - Wszystko uzgodnione - powtórzył po raz kolejny. - Dubois zatrzasnęła neseser i wypadła z pokoju. - Po co takie ubranie? - zapytał Leonard po angielsku. - Ona jest przynętą, która wszystko umożliwi - odparł Felipe. Stracił swój zwykły, chropawy ton. - Chyba chce pan powiedzieć, że dziewczyna stanowi tę cholerną „cenę"! - rzucił wściekle agent. Zack z wysiłkiem, o którym nawet nie wiedział, że potrafi się nań zdobyć, pokonał spowijającą jego umysł mgłę i skoncentrował się na Chantal. Mów po niemiecku - przypomniał sobie - i pamiętaj, kim jesteś. Janem van Dure-nem. Nie mógł oderwać oczu od Francuzki, podczas gdy zakonnica pchała go na wózku do szpitala. Nowy strój, który przywiózł Felipe, zmienił Dubois w świetnie ubraną piękność. Modny trencz podkreślał jej smukłą figurę. Poruszała się z gracją i naturalną pewnością siebie, co fascynowało młodego Amerykanina. Chciał powiedzieć dziewczynie, że ją kocha. Zwalczył w sobie to pragnienie, ale postanowił spełnić je przy pierwszej sposobności. Na spotkanie z przybyszami czekał surowy z wyglądu oficer. Pobieżnie obejrzał paszporty. Wydawał się znacznie bardziej zainteresowany osobą Chantal niż dokumentami. Odezwał się po hiszpańsku do stojącego obok lekarza. Ten powiedział coś do zakonnic i kobiety popchnęły wózek Matthew do gabinetu. Pontowski odwrócił się z trudem, chcąc powiedzieć coś Francuzce, nie wiedział jednak co. Dwaj sanitariusze przenieśli Zacka na stół i rozcięli nogawkę jego spodni. Lekarz odwinął bandaż i zaczął delikatnie badać ranę, cały czas mówiąc. Łagodnie modulowane brzmienie hiszpańskiego uspokajało pilota. Wywieziono go następnie z powrotem na korytarz. Obrócił się, żeby zobaczyć Dubois, ale dostrzegł tylko jej oddalające się długim korytarzem plecy. Szła w towarzystwie hiszpańskiego oficera. Zacka przewieziono natomiast na salę operacyjną. - Senorita - odezwał się oficer, otworzywszy dzwi prowadzące do prawdziwych komnat, służących za osobiste biuro dowódcy prowincji - dostąpiła pani rzadkiego zaszczytu. Pan generał Alfonse de Larida y Goya rzadko rozmawia z cywilami. To dla niego kwestia dumy. - Weszli do wielkiego pokoju o marmurowej podłodze, bogato udekorowanego antykami i obrazami.
Chantal rozpoznała dwa dzieła Goi. Zastanawiała się, czy ma to związek ostatnią częścią nazwiska generała. Zza biurka wstał wysoki, smukły, siwowłosy mężczyzna. Młodszy oficer trzasnął obcasami i skłonił się krótko. - Panie generale, chciałbym przedstawić panu pannę Chantal Dubois, córkę francuskiego ambasadora w Holandii - powiedział. Dubois była oszołomiona; z trudem łapała oddech. Powoli odwróciła się i popatrzyła na oficera, któy ją przyprowadził, próbując szybko zrozumieć, co się stało. Spokój, z jakim wypowiedział jej prawdziwe nazwisko, i brak zaskoczenia ze strony generała wskazywały, że została zdradzona. Przez chwilę nie była w stanie myśleć o niczym innym, jak tylko o możliwych konsekwencjach tego faktu. Musiał ich wydać Felipe. Zatem jej wątpliwości co do przemytnika potwierdziły się. Pokonała siłą woli ogarniającą ją panikę i ukłoniła się z wdziękiem. - W dzisiejszych czasach często najlepiej podróżować incognito - skwitowała. Chciała mówić dalej, improwizować jakąś historię, ale umilkła. Pomyślała, że najlepiej będzie, jeśli dalszy ciąg pozostanie niedopowiedziany. Po co wikłać się bardziej, niż trzeba? Teraz od jej zachowania zależało życie Zacka i jej własne. - Naprawdę? - odparł oficer. Generał oparł swoje chłodne, ciemne oczy na młodej kobiecie i nic nie mówił. Przyglądał się jej badawczo, zachowując kamienne oblicze. W końcu skinął krótko głową i jego podkomendny odprowadził Francuzkę do sąsiadującego z gabinetem salonu. Pokazał jej kanapę i strzelił palcami. Pojawił się ubrany na biało steward, pchający wózek z kawą i herbatą. Nie czekając na polecenie, nalał oficerowi kawy. - Kawa czy herbata? - spytał mężczyzna. - Proszę herbatę - odparła Chantal. Panowała przytłaczając cisza. - Jakim sposobem dowiedział się pan, kim naprawdę jestem? - zapytała głosem tak opanowanym, że samą ją to dziwiło. Chciała wybadać, ile Felipe wyjawił Hiszpanom. - Andorczyk nam powiedział - odparł przyjaźnie oficer. - Wiemy także o pani dwóch towarzyszach. Rannym pilocie - przerwał i popatrzył znad filiżan ki, jak gdyby czekał, aż dziewczyna zaakceptuje fakt znajomości przez niego kolejnego podstawowego faktu - który jest w tej chwili operowany i zostanie wypisany ze szpitala, kiedy tylko jego stan pozwoli na kontynuowanie podróży. I drugim Angliku. Obaj nie interesują nas, dopóki nie złamią naszego prawa oznajmił. - W końcu Hiszpania jest państwem neutralnym - skwitował. Chantal uniosła brwi i spytała: - Naprawdę? - Użyła tego samego tonu, jaki usłyszała od rozmówcy przed paroma minutami. Mężczyzna uśmiechnął się na to dictum.
-Mam nadzieję, że docenia pani tę sytuację- powiedział. - Na to wygląda - odparła doktor. - To dobrze - ciągnął oficer - ponieważ mimo wszystko trzeba dokonać pewnej „przysługi". Dlatego właśnie rozmawiamy tutaj, w cztery oczy: - Cóż to za „przysługa"? - Dubois spodziewała się, że usłyszy o dużej sumie pieniędzy, najpewniej w złocie. - Pan generał jest, jak pani widzi, starszym człowiekiem, który wymaga pewnych wygód dla podtrzymania swojej kondycji, aby mógł bez przeszkód wykonywać męczącą pracę gubernatora prowincji - ciągnął oficer. - Zorientowaliśmy się, że kiedy zapewnić mu wspomniane wygody, prowincja jest zarządzana bardziej „gładko", że tak powiem. - Mężczyzna splótł swoje delikatne dłonie. - Generał lubi dzielić łoże z młodymi, nazwijmy to, niedoświadczonymi pannami - oznajmił. Chantal zesztywniała, czując odrazę do siedzącego naprzeciw niej człowieka. Z determinacją postanowiła zachować godność. Nie zniży się do poziomu tego skądinąd czarującego i nadzwyczaj cywilizowanego degenerata. Może sobie nosić mundur - myślała - ale nie jest taki jak inni żołnierze. Przypomniał jej się hitlerowski major z dworca w Kolonii i jego weterani z frontu wschodniego. Tamci byli nieprzyjaciółmi, ale prawdziwymi żołnierzami - oceniła w duchu. Wiedziała, czego może spodziewać się po siedzącym naprzeciw niej oficerze, i bała się go. - Powiedziano nam - kontynuował - że pani jest właśnie taką panną. Naszemu generałowi wyraźnie podoba się pani wygląd. Czeka tu lekarz, żeby potwierdzić pani, że tak to określą, stan. - Odczekał chwilą, żeby rozmówczyni zdążyła przyjąć to, co słyszy. - Rzecz jasna, nie trzeba dodawać, że pani współpraca w tej sprawie umożliwi zignorowanie przez nas pani towarzyszy podróży oraz udzielenie im pozwolenia na jej kontynuowanie. Chantal odstawiła filiżankę na stolik. Ręka jej drżała. - Jeśli potrzebuje pani trochę czasu na przemyślenie tego, co powiedzia łem. .. - Oficer wstał. - Oczywiście musimy panią prosić o pozostanie tutaj. Dubois pokręciła nieznacznie głową. -Nie, to niepotrzebne. Podjęłam już decyzję. - Podniosła się również. -Gdzie jest ten lekarz? - Ach, panienko, to najrozsądniejsza decyzja. Dodam jeszcze, że nie musi pani niczego mówić generałowi. W istocie wolimy, żeby pani niczego mu nie mówiła. - Spokojnie, chłopie - powiedział Leonard, budząc Zacka z koszmaru. - Jesteś bezpieczny. - W oczach Amerykanina zalęgła się panika, zanim nie zrozumiał, gdzie się znajduje. Znowu byli w podróży. Najnowszy etap podróży zaczął się w Saragossie, kiedy Leonard i Felipe zabrali go ze szpitala,
trzeciego dnia po operacji nogi. Załadowali go do samochodu i przewieźli sześćset pięćdziesiąt kilometrów na zachód. Oddech pilota uspokoił się. Wreszcie znajdowali się z dala od okupowanej przez Hitlera Europy, w neutralnym, jednak przyjaźnie do aliantów nastawionym kraju - w Portugalii. Felipe, andorski przemytnik, stał koło drzwi. - Ale gadasz we śnie - mruknął. - Tyle że chyba nikt cię nie słyszy. Bóg jeden wie, dlaczego nie. Co znaczy słowo tosh, które wołasz przez sen? Pontowski czuł nadal senność. - To słowo, jak inne - odparł wymijająco. Przypomniało mu to o czymś. - Kiedy będzie tu Chantal? - spytał. - Wkrótce - odpowiedział Felipe. - To samo powiedziałeś pan w szpitalu! - sapnął Zack. Był zły z powodu przedłużającej się nieobecności Dubois. Skoro znaleźli się już w Portugalii, a Chantal nadal nie było, Andorczyk musiał go okłamywać. Pontowski spróbował wstać, żeby stanąć naprzeciw Felipe, i, jeśli będzie trzeba, stłuc go, aż powie prawdę. Był jednak zbyt słaby i opadł z powrotem na łóżko. Leonard dotknął dłonią czoła pilota i z ulgą stwierdził, że nie ma śladu gorączki. Hiszpańscy lekarze dobrze się spisali i wyprostowali pozwijane tętnice i żyły w nodze Amerykanina, przywracając jego kończynie prawidłowe krążenie. Podniósł wzrok na Felipe, a potem znów popatrzył na Zacka. - Nie będzie jej aż do końca naszej podróży - oznajmił. - Ale przecież mówił pan... - zająknął się Pontowski. Poczuł, że go zdradzono oraz że stracił kochaną dziewczynę. - Sprawy, którymi się zajmujemy, są przykre - zaczął Leonard. - Chantal została, żeby dać nam czas na ucieczkę - wyjaśnił. Amerykanina ogarnęła teraz złość. - A w jaki, u licha, sposób była w stanie to umożliwić?! - zawołał. - Nie potrzebuje pan wiedzieć - wtrącił Felipe. - Słuchajcie...! - Zack próbował krzyczeć, był jednak zbyt słaby, żeby robić to dłużej niż chwilę. - Ja nie jestem wart takiego poświęcenia...! -Opadł na poduszkę, wyczerpany. - Masz rację, chłopie - przyznał Leonard. - Nie jesteś. Ale on jest. -Pokazał na Andorczyka. Zapadła nieprzyjemna cisza. - Znajduje się pan tutaj tylko dlatego, że to on chce pana ze sobą zabrać. - Wyraz twarzy Pon-towskiego wskazywał na kompletne pomieszanie z poplątaniem. - Wytłumacz mu to - burknął Felipe. Podniósł jedną z walizek i wy szedł z pokoju. Natychmiast zniknął odór, który zawsze ze sobą nosił. Leonard wziął głęboki oddech i zaczął cicho mówić: - Nigdy nie udałoby mi się wydostać pana z Francji, gdyby nie Felipe. ...To jest mój dowódca. Sytuacja, zarówno w Hiszpanii, jak i w rządzonej przez rząd Vichy Francji, zmienia się szybko. I to Felipe odgrywa zasadniczą
rolę w powodowaniu tych zmian. Nie może pan o tym wiedzieć, ale Franco wycofuje z frontu wschodniego swoją Błękitną Dywizję w sile czterdziestu tysięcy ludzi. - Nie wiedziałem, że Hiszpanie walczą razem z Hitlerem z Ruskimi -przyznał Zack. - Mało kto o tym wie - burknął Leonard. - Ale teraz Franco nabrał przekonania, że Hitler przegra wojnę, i chce zachowywać się bardziej „neutralnie". Nawet rząd w Vichy zaczyna czuć się nieswojo i robić umizgi w stronę aliantów. Dlatego właśnie Felipe musi przedostać się do Anglii - aby pomóc arranger owo zbliżenie. - Słowo „aranżować" agent wymówił po francusku, ironicznym tonem, żeby dać wyraz pogardzie, jaką żywił do francuskich kolaborantów. - Powinni powywieszać tych wszystkich sukinsynów - ocenił. - I mam nadzieję, że w odpowiednim czasie de Gaulle to zrobi. -Następnie rzucił, jakby od niechcenia: - Nie wiem, dlaczego Felipe zdecydował pana ze sobą zabrać. Będzie pan musiał zapytać jego. - Ale przecież mówił pan cały czas, że to andorski przemytnik... - Podszywa się pod wiele postaci - zakończył agent. Zapadło milczenie, podczas którego Zack starał się ułożyć jakoś myśli. Dwadzieścia minut później drzwiach w drzwiach stanął elegancki mężczyzna w w dobrze skrojonym, ciemnoszarym garniturze. Dopiero po chwili Pontowski ze zdumieniem rozpoznał w nim Felipe. - Czas na nas - zakomunikował przybysz. Nawet jego akcent zmienił się wraz z wyglądem. Teraz mówił najczystszą brytyjszczyzną, jaką mógłby pochwalić się dyplomata pierwszej wody. Wraz z Leonardem pomogli pilo towi wstać. - Zabiorą nas dzisiaj - dodał Felipe. - Dlaczego zechciał pan zabrać mnie ze sobą? - spytał pilot. Felipe wzruszył ramionami. - Dlatego że potrafi pan prowadzić samoloty i bombardować Niemców. Ja tego nie umiem. Ponury dotąd Leonard uśmiechał się. - Felipe nienawidzi Niemców - skomentował. Felipe prowadził szybko, pozostawiając z tyłu uśpione miasto Braga. Zack zaczął wyglądać przez okno, za którym rozciągała się ciemność. Fatalna noc na latanie - pomyślał, spoglądając na przesuwające się po niebie nisko zawieszone chmury. Kiedy samochód przejeżdżał przez miasteczko Barcelos, dowódca Leonarda zatrzymał wóz i na tylnym siedzeniu obok Pontowskiego usadowił się jakiś człowiek. Mówił ostrym akcentem, któremu odpowiadał najnowszy ton Felipe. Ruszyli, a nieznajomy podawał kierunki. Wjechali w obręb winnic porastających nadbrzeżną równinę, a wtedy dołączyła do nich mała
furgonetka. W końcu przybysz skierował ich w boczną drogę. Dotarli do dłuższego prostego odcinka, wokół którego nie było żadnych drzew ani zabudowań. Furgonetka zaparkowała na jednym jego końcu, a oni na drugim. Zack, będąc pilotem, rozpoznał od razu, że to miejsce wykorzystywane jest jako prowizoryczny pas startowy. Czekali. Już po kilku minutach usłyszeli niski odgłos lecącego ponad chmurami samolotu. Oba pojazdy zapaliły światła. Spomiędzy chmur wyskoczył niewielki, jednosilnikowy górnopłat. - Jaszczurka dotarł na czas - skomentował Leonard. - Doskonała nawi gacja. Zack patrzył, jak samolot podchodzi do lądowania i osiada na drodze, tuż po minięciu furgonetki. Był to westland lysander - mała i brzydka z wyglądu maszyna, która jednak dobrze służyła Brytyjczykom, zrzucając zapasy i agentów nad okupowaną przez Niemcy Europą, a następnie wywożąc z niej specjalnych pasażerów. Z wysoko umieszczonej kabiny zsunęła się drabinka i z samolotu wysiadło dwóch mężczyzn. Spuścili na dół cztery zawiniątka i sześć walizeczek. - To radia - mruknął cicho Leonard. - Warte tyle złota, ile ważą. Z kabiny wysiadł trzeci mężczyzna - pilot. - Kto wraca do domu? - zapytał. Był w wieku Zacka, lecz zachowywał się pewnie. - Przyda mi się trochę benzyny - oznajmił. Felipe pokazał na zbliżającą się furgonetkę. - Bardzo dobrze - ucieszył się pilot. - Bo inaczej moglibyśmy być zmuszeni pokonać ostatnie sto pięćdziesiąt kilometrów wpław. Po uzupełnieniu paliwa w samolocie, Felipe i Leonard pomogli Zacko-wi podejść do drabinki. - Przykro mi, stary - odezwał się do niego pilot - ale dostałem rozkaz przywiezienia tylko jednego człowieka. I nie ciebie. - Przyjacielu, musimy pomówić na osobności - powiedział Felipe. Odciągnął młodego człokiweka na bok i zaczął coś mu tłumaczyć. - Myślałem, że pan też leci - zwrócił się do Leonarda Zack. - To niemożliwe. - Co teraz będzie pan robił? Agent nie odpowiadał od razu. Czy powinien powiedzieć młodemu Amerykaninowi, że wraca do Saragossy, żeby odnaleźć Chantal? - To nie powinno pana interesować - odparł. Wrócili Felipe i brytyjski pilot. - Wszystko uzgodnione - powiadomił pilot. Wspiął się do kabiny i usadowił się na swoim miejscu. - Co pan mu powiedział? - zainteresował się Matthew. - Przedstawiłem mu zwyczajnie sytuację - odparł Felipe - i zrobiłem uwagę, że jeśli poleci do Anglii nas trzech, to będzie znacznie lepiej, niż jeśli nie wróci tam nikt.
-Naprawdę zrobiłby pan mu krzywdę?! - Zack nie posiadał się ze zdumienia. - Nie - stwierdził agent. - Jedna ofiara poniesiona dla przewiezienia pana tutaj wystarczy. Pontowski poczuł skurcz w żołądku. Nie było wątpliwości, że Felipe miał na myśli Chantal.
5 Udorn, Tajlandia - Nasze dowództwo zaczyna poważnie myśleć o tej operacji - skomentował Kanciasty, kiedy usiedli na jednych z nielicznych pustych miejsc w sali odpraw. Gillespie obserwował przychodzących. Nie zobaczył żadnej różnicy pomiędzy żołnierzami Delta Force a tymi, z którymi współracował do tej pory. - Dlaczego tak sądzisz? Dlatego że przyleciał generał Mado? - spytał. - Nie. Dlatego że widzę na sali dwóch innych, nieporównanie bardziej utalentowanych ludzi. Widzisz tego pułkownika armii i wielkiego sierżanta koło niego? - Pokazał na stojących niedaleko mównicy Trimlera i Kamigamiego. - Sierżanta to doprawdy trudno nie zauważyć - odparł Gerald. - Pułkownik nazywa się Bob Trimler i jest dowódcą Delta Force - tłumaczył Eberhard. - A sierżant Victor Kamigami jest pierwszym sierżantem Delty. Poznałem obu podczas Operacji Wojownik. Kamigami to prawdziwy Waligóra, a Trimler ma jaja z tytanu. To on poprowadził drużynę, która uderzyła na więzienie i uwolniła naszych jeńców. A był wtedy zaledwie kapitanem. Gillespie popatrzył na kolegę z większym szacunkiem. - Nie wiedziałem, że brałeś udział w Operacji Wojownik -- stwierdził. - Brałem. Tak samo Kufel. I Mado. Zdaje się, że to dzięki niej Mado dostał generała broni. - Kanciasty opuścił wzrok na dłonie. -I chyba w związ ku z nią został mianowany zastępcą dowódcy USSOCOM. Jednak to nie prawdopodobny kutas. Kiedy człowiek patrzy, co się z takim dzieje, zasta nawia się nad sensem tego wszystkiego. Życie nie zawsze wydaje się sprawiedliwe - dodał Gillespie. Otworzyły się tymczasem drzwi z tyłu sali i wkroczył na nią jakiś pod pułkownik. - Sala baa-czność! - zawołał. Mężczyźni zerwali się, podczas gdy w drzwiach pojawił się generał broni Simon Mado w towarzystwie pułko wnika Mallarda.
- Zacznijmy - odezwał się Mado, wszedłszy na niską katedrę. Nie powiedział „spocznij" ani „proszę usiąść", więc zgromadzeni oficerowie musieli stać cały czas na baczność. - Jak wiecie, przybyliśmy tu ze względu na operację, którą nazwałem Operacja Czarny Smok. Objąłem jej naczelne dowództwo. Pułkownik Mallard kieruje powietrzną częścią misji. Pułkownik Trimler - naziemną. - Zadowolony z siebie Mado, wyjaśniwszy wszystkim, kto tu rządzi, przekazał wygłoszenie dalszych konkretów Mallardowi. - Siadajcie, proszę - zaczął pułkownik. Mado wyraźnie to zdenerwowało. Gillepsie pomyślał, że generał jest niepohamowanym egoistą. - Tak się robi, Kaczuś - pochwalił półgębkiem Kanciasty. Kaczka szybko opisał sytuację taktyczną i wezwał oficera wywiadu skrzydła, podpułkownik Leanne Vokel, aby streściła najnowsze doniesienia wywiadu. Kobieta weszła na podwyższenie, ściemniono światło. Vokel opisała najświeższe zdjęcia satelitarne i powiedziała zebranym, że zakładniczkę Nikki Anderson przetrzymuje zaledwie trzech uzbrojonych mężczyzn. - Skąd wzięła się ostatnia informacja, pułkowniku? - przerwał generał Mado. - Nie mogę odpowiedzieć panu generałowi na to pytanie - odparła Vokel. - Wszystko, co otrzymaliśmy, zostało podane z pominięciem źródła. - Mado stęknął z niezadowoleniem. - Jednak moje doświadczenie - pospieszyła z wyjaśnieniami kobieta - wskazuje na to, że otrzymywane przez nas dane wywiadu są trafne. Wiadomość o liczbie nieprzyjaciół jest skorelowana z innymi informacjami oraz zdjęciami satelitarnymi. Poza tym działamy na przyjaznym terenie - rząd Tajlandii współpracuje z nami. - Chyba się w tobie zakocham - skomentował szeptem Kanciasy, ciesząc się ze sposobu, w jaki Vokel dała sobie radę z Mado. Wyraz twarzy generała wskazywał, że nie został on przekonany. - Proszę schować na razie te rewelacje do lamusa - powiedział. - Pułkowniku Trimler, czego potrzebuje Delta Force do wykonania Operacji Czarny Smok? - Zaczyna się - jęknął Kanciasty. Trimler podniósł się i podszedł do wiszącej na ścianie mapy. Szybko przedstawiał swoją odpowiedź: - Chcemy, żeby Pierwsze Skrzydło przerzuciło naszą drużynę w okolice wioski, gdzie przetrzymywana jest zakładniczka. Następnie chcielibyśmy przeprowadzić co najmniej jedną próbę operacji. Zalecam skorzystanie w tym celu z rejonu, w którym ćwiczyło Skrzydło. Spełnia wszystkie nasze wyma gania. - Kto i dlaczego wybrał rejon ćwiczeń? - przerwał Mado. Gillespie zdumiał się, że generał zajmuje się takim drobiazgiem. Powinien lepiej zainteresować się tym, jakie podjęto środki bezpieczeństwa, żeby z powodu ćwiczeń operacja się nie wydała.
- Sir - odpowiedział Mallard - Pierwsze Skrzydło ćwiczy tam od ponad trzech tygodni. Miejsce wybraliśmy w porozumieniu z tajskimi władzami. Łatwo będzie włączyć się w ćwiczenia Delta Force bez wzbudzenia podejrzeń. To pozwoli nam uniknąć skompromitowania całej operacji. - Brzmi to aż nazbyt dobrze, niemal niewiarygodnie - ocenił Mado. -A kiedy coś brzmi niewiarygodnie, zazwyczaj jest niewiarygodne. - Popatrzył na Mallarda. - Wygląda na to, że zrobił pan mały falstart, Mallard. Zaczynając przedwcześnie ćwiczenia, mógł pan faktycznie wszystko skompromitować. Powinien był pan najpierw wystąpić do USSOCOM o udzielenie zgody. - Już robi swoje - komentował półgłosem Kanciasty. - Jakie „swoje"? - dopytywał się Gillespie. - Zabezpiecza się z góry, żeby w razie jakiegokolwiek niepowodzenia cała wina spadła na innych. Wynajduje pozorne problemy i jakoby zajmując się nimi, opóźnia podjęcie przez siebie jakichkolwiek decyzji. To z kolei wymusza podejmowanie ich przez innych. - Panie generale - odparł spokojnie Kaczka, nie pokazując po sobie śladu stresu - nie działałem inaczej, niż ma to miejsce zawsze. Obecne ćwiczenia odbywają się na takich samych zasadach jak wszystkie inne, które od lat odbywamy w różnych częściach świata. Tyle że wreszcie mamy okazję wykorzystać akurat te ćwiczenia w rzeczywistej misji. Co więcej, USSOCOM zaaprobowało je. - Wal go, Kaczor - komentował pod nosem Kanciasty. Gerald rozejrzał się po twarzach innych. Podejrzewał, że konkretnym powodem, dla którego przeprowadzali obecne ćwiczenia, było to, że Mallard przeczuwał, iż są one potrzebne. Za takie chyba właśnie rzeczy płacą pułkownikom, jak sądzę - myślał. Tylko dlaczego wysocy oficerowie rozgrywają między sobąjakieś gierki? Gillespie spojrzał na olbrzymiego pierwszego sierżanta. Nieruchomy wzrok Kamigamiego spoczywał cały czas na generale Mado. Gerald wyczuł, że spogląda na bardzo niebezpiecznego człowieka. Pułkownik Trimler przerwał ciszę, jaka nastała, kończąc swoje krótkie wystąpienie: - Sir, jako główną strefę lądowania wybraliśmy to miejsce, w pobliżu Ban Muang Dok. - Podał generałowi wykonane z powietrza zdjęcie przedstawiające kraniec wioski. - Jedna próba misji, a potem jesteśmy gotowi uderzać. - Kto zaaprobował tę strefę lądowania? - chciał się dowiedzieć Mado. - Ja, sir - odparł krótko Trimler. - Pan zaaprobował strefę lądowania?! - krzyknął generał. - Według regulaminu, który mam ze sobą, to Pierwsze Skrzydło powinno było ją wybrać, jako że to ono musi tam was przerzucić.
- Zapewniam pana, panie generale, że nie podjąłem jej bez porozumie nia z Pierwszym Skrzydłem - uspokoił dowódca Delta Force. Mado wstał. - Zdaje się, że w tej operacji krytyczne decyzje podejmują niewłaściwi ludzie! - sapnął. - Nie podoba mi się to. - Przepraszam, panie generale - odezwał się ze swojego miejsca Kanciasty - ale w tego typu operacjach strefę lądowania zawsze wybiera drużyna naziemna. My stwierdzamy, czy jesteśmy w stanie wylądować w danym miejscu i jakie jest ryzyko. Wybrana strefa lądowania wygląda dobrze, znajduje się blisko miejsca przetrzymywania zakładniczki i nie ma w niej zagrożeń. - Majorze! - Mado spojrzał zimno na pilota MC-130. - Nikt pana nie prosił o głos. Wyjaśnijmy sobie jedną rzecz: nie pozwolę moim żołnierzom ruszyć do źle zaplanowanej misji, takiej jak ta. Wracajcie do desek kreślarskich, panowie. - Generał uderzył otwartymi dłońmi w stół i wychylił się naprzód. - Jeśli nie wyraziłem się jasno, to mówię jeszcze raz: operacja zostaje wstrzymana do czasu, aż plan i przećwiczenie jego wykonania będzie na poziomie uznawanych przeze mnie standardów. Mallard, Trimler -proszę do mojego biura. Będę musiał rozwikłać cały ten bałagan. Wypadł z sali, a za nim podążyli dwaj pułkownicy. Pozostali siedzieli w milczeniu, kompletnie oszołomieni. - Hmm - odezwał się w końcu Kanciasty - warto wiedzieć, że na świecie jest pewna liczba ludzi, którzy nigdy się nie zmieniają, i że pan generał Mado jest jednym z nich. - Wstał. - Chodźmy na piwo. Z tego Czarnego Smoka nic nie będzie. - Ale o co mu chodzi, do licha ciężkiego? - spytał Gillespie. - Oto Mado w akcji - odparł z ironią Kanciasty. - Nigdy nie podejmie żadnej decyzji, którą można by mu później wytknąć w sytuacji, gdyby misja się posypała. Tak było podczas Operacji Wojownik. Obaj pułkownikowie świadkami, i pierwszy sierżant Kamigami też. - Gerald wyglądał na zdumionego. -Mado jest wielką szychą - próbował wyjaśnić Eberhard. - Czego się po nim spodziewałeś? - Pułkownik Mallard też nie jest nieważny, a nie zachowuje się w taki sposób! - zaprotestował Gillespie. Złoty Trójkąt, Birma Heather leżała koło okazałego basenu, znajdującego się w obrębie posiadłości Czanga. Basen został starannie zaprojektowany tak, aby przypominał naturalną lagunę. Wodospad zakrywał wejście do małej groty, wprost
wymarzonej do uprawiania seksu. Tse-kuan pokazał zresztą Courtland na różne sposoby, do czego może ona służyć. DC i Ricky chodzili w płytkiej wodzie koło wodospadu i rozmawiali. Chłopak lepiej wygląda - pomyślała Heather, patrząc na Ricky'ego. Ścięto mu długie włosy, lekarz nawstrzyki-wał w niego pełno antybiotyków i nadawał mu witamin, ustalił mu zdrową dietę. Strażnicy odcinali go od dostępu do narkotyków, robiąc mu w ten sposób przymusowy odwyk. DC opiekowała się nim i stał się teraz od niej zależny. Zbliżyli się zresztą do siebie, a oddalili od Heather. Ciekawe, czy ze sobą sypiają? - pomyślała. Nagle zrozumiała, że po prostu znoszą jakoś swoje porwanie, odnajdując w sobie przyjazne dusze. Courtland wyprostowała powoli nogę, żeby sprawdzić stan swojej opalenizny. - Co za życie! - mruknęła sama do siebie. Czuła się całkiem zadowolo na. Nie miała skłonności do rozważań nad sobą i światem, więc bawiło ją to, że może tak dobrze się czuć, uwięziona gdzieś w głębi Birmy. Podobało jej się otoczenie. - Samkit! - zawołała. Służąca natychmiast wyhynęła z cienia, żeby spełnić żądanie swojej pani. - Na lunch chciałabym owoce i mrożoną herbatę - obwieściła dziewczyna. -1 przynieś mi tę owijaną spódnicę, która pasuje do tego kostiumu. - Samkit pobiegła wykonać polecenia. Heather nie należała do cierpliwych osób i w ostatnich tygodniach zaczynała pomału za chowywać się jak imperatorowa. - DC! - krzyknęła. - Co wiesz o Dostojewskim? Dana odpłynęła od Ricky'ego i dotarła do Courtland. - Nie za wiele - odparła. - Czytałam Zbrodnię i karę. - Powiedz mi to, co wiesz. Bertie poprosił mnie, żebym to przeczytała. - Hmm, to rozważania o winie - zaczęła DC. Opisywała w skrócie przebieg akcji, kiedy nadeszła Samkit ze spódnicą. - Panienko Heather - powiedziała z niepokojem w oczach. - Generał paniąprosi. - Courtland wstała, założyła sandały na wysokich obcasach i owinęła wokół siebie kosztowną spódnicę. Potrząsnęła włosami i poprawiła górę od kostiumu, tak aby jej piersi były maksymalnie uwydatnione. - Pan generał jest w bunkrze - poinformowała służąca. - Później pogadamy - rzuciła Heather do Dany. - Bez Ricky'ego. Chodź ze mną, Samkit. - Ruszyła do tunelu prowadzącego do podziemnego stanowiska dowodzenia. - Byłaś tu już kiedyś? - spytała służącą, kiedy przeszły przez grube drzwi przeciwatomowe. Kobiety zeszły betonową klatką schodową do istnego labiryntu korytarzy. Znajdowały się w silnie umocnionym bunkrze, którego nie powstydziłoby się dowództwo sporej armii. -Nie, panienko - odpowiedziała Samkit, starając się.uważnie obserwować i zapamiętywać wszystko. Musiały zaczekać w pomieszczeniu, którego cała ściana składała się z monitorów. - Co to jest?
- Monitory - odparła banalnie Heather, śmiejąc się w duchu z zacofania służącej. Podeszła do panelu sterowania, wcisnęła parę guzików i na jednym z monitorów pojawił się obraz bramy dla obsługi, znajdującej się na tyłach posiadłości. Courtland bawiła się gałkami, zmieniając wysokość kamery. Samkit stwierdziła, że kamera musi być umieszczona na teleskopowym wysięgniku, chowającym się do ukrytego zagłębienia w ziemi. Oceniła jej położenie. Teraz dziewczyna skierowała obiektyw na basen, przy którym przed paroma minutami się znajdowały. DC i Ricky zniknęli. Heather nakierowała kamerę na grotę za wodospadem. Dwoje Amerykanów znajdowało się w środku. Rozmawiali cicho, nie dotykając się. Courtland pokręciła gałką regulującą superczuły mikrofon kierunkowy. Usłyszała, co mówią. - Przekupiłem jednego ze strażników - powiedział Ricky. - Obiecałem mu ćwierć miliona dolarów w złocie, jeżeli pomoże nam uciec. - Kiedy to ma być? - Głos Dany ledwie było słychać. - Nie jest pewien. Może za tydzień albo dwa. Nie martw się, wydostanę nas stąd. - Myślę, że powiniśmy jednak powiedzieć Heather - odezwała się DC. - Nie żartuj, kurwa mać! - wypalił ze złością Ricky. Courtland z obojętną miną przestawiła obraz znowu na basen. Drugie drzwi przeciwatomowe otworzyły się i Heather ruszyła do podziemnego stanowiska dowodzenia Czanga, kiwając na służącą, żeby szła z nią. Sprawiała jej przyjemność choć jednoosobowa świta, gotowa na każde jej skinienie. Samkit zawahała się jednak. - Zaczekam tutaj - powiedziała z obawą w głosie. Dziewczyna wzru szyła ramionami i weszła do środka. Czang Tse-kuan siedział przy środkowym pulpicie, otoczony przez czterech asystentów. - Otrzymaliśmy ciekawe informacje - oznajmił. - Wiemy, gdzie jest Nikki, i za kilka dni powinnaś cieszyć się na nowo jej towarzystwem. Heather skinęła głową, uśmiechając się nieznacznie. - To byłoby miłe - zgodziła się. - A poza tym pokazuje jasno, że całkowicie panujesz nad sytuacją. A propos - DC i Ricky przekupili jednego ze strażników. - Streściła zasłyszaną za pomocą mikrofonu i kamery rozmowę. - To nie zakłóci naszego spokoju - zapewnił Tse-kuan. Strażnik zameldował mu już o próbie przekupstwa. - Jesteś jak królowa. - Uśmiechnął się. Jego komplement sprawił Heather przyjemność. Później tego samego wieczora Samkit weszła po ośmiu schodkach do chatki, którą nazywała domem. Była zmęczona po długim dniu spędzonym na bieganiu za Heather i wypełnianiu wszystkich jej zachcianek. Wkrótce to
się skończy - pomyślała. Widziała już kolejno różne młode kobiety, które dzieliły z Czangiem łoże, a potem znikały bezimienne w którymś z domów publicznych Bangkoku. Ta nie różniła się od innych. Samkit zacisnęła usta, przypominając sobie, jak to kiedyś ją Tse-kuan nazywał swoją „królową"... Krótka wizyta w bunkrze dowodzenia była bardzo owocna. Dużo zobaczyła. Zapaliła latarnię i rozpaliła węgiel drzewny, żeby ugotować sobie ciepłą kolację. Kiedy się zajęło, sięgnęła pod łóżko i podniosła obluzowaną deskę podłogi. Wyciągnęła spod niej przypominający walkman nadajnik. Włączyła go, tak aby urządzenie znajdowało się w trybie nagrywania i przechowywania wiadomości. Przemówiła do siatki głośnika, pod którą znajdował się także mikrofon. Zrelacjonowała wydarzenia dnia i wszystko, co widziała w bunkrze. Wiadomość była znacznie dłuższa niż normalnie. Kiedy skończyła, wyłączyła „walkmana" i schowała z powrotem do skrytki. Jak co wieczór, zaczęła rozmyślać o swoim synu i o tym, jak bardzo jest z niego dumna. Nie martwiła się o to, co przyniesie jutro. Wczesnym rankiem następnego dnia nieopodal chaty Samkit przeszedł odziany w szafranową szatę mnich, żebrzący o jedzenie. Sięgnął do trzymanej w ręku reklamówki i uruchomił coś, co wyglądało jak telefon komórkowy. Sygnał krótkiego zasięgu uruchomił nadajnik Samkit i nagrana wiadomość została szybko przesłana. Każdy, kto znajdowałby się w zasięgu nadajnika i byłby w stanie przechwycić jego sygnał, usłyszałby tylko krótki, zniekształcony hałas. Telefon mnicha nagrał wiadomość, a nadajnik Samkit automatycznie skasował zawartość pamięci. Duchowny odsłucha wiadomość, kiedy znajdzie się w odosobnionym miejscu. Był dumny ze swojej matki i będzie modlił się o jej bezpieczeństwo. Waszyngton, USA Mazie nigdy nie obgryzała paznokci, a teraz nagle żuła prawy kciuk, gdy tylko odrywała rękę od kierownicy. Jechała zatłoczonymi z powodu popołudniowego szczytu ulicami amerykańskiej stolicy. Zagryzła paznokieć mocniej, próbując rozszyfrować otrzymany od Billa Carrolla telefon. - A niech to, Humphrey.- zwróciła się do ukochanego „garbusa", którego prowadziła. - Dlaczego zatelefonował do mnie, zamiast postąpić według naszych ustaleń? To musi być coś ważnego. Czyżbym coś przeoczyła? Światło na semaforze zmieniło się na zielone. Klakson za nią przywrócił ją do rzeczywistości. Ruszaj dalej - ponagliła sama siebie - ta sprawa przybiera szybki obrót. Osiemnaście minut później siedziała w kawiarni w Chevy Chase, w stanie Maryland, kiedy dosiadł się do niej Carroll. Generał dowodzący Ośrod-
kiem Działań Specjalnych Sił Powietrznych wyglądał w cywilnym ubraniu na kogoś w rodzaju młodego nauczyciela szkoły średniej. Jego wiadomość była krótka: - Czang wie, gdzie jest Nikki Anderson. Zamierza ją odbić. - Ile mamy czasu? - spytała Mazie. - Kto wie? Najwyżej dobę. Członkowie Zespołu Kryzysowego zebrali się wokół stołu w gabinecie Mackaya. Dyskutowali o znanych wszystkim informacjach na temat Nikki Anderson. Co chwila ktoś pokazywał na dokładną mapę topograficzną, wyświetlaną na dużym monitorze. Sekcja Map departamentu obrony skomputeryzowała swoje archiwum i teraz mapy były zapisane na dyskach wideo. System umożliwiał na przykład umieszczenie wioski Ban Muang Dok w środku ekranu. To ważne, gdyż w historii nader często zdarzało się, że bitwy toczyły się gdzieś na krawędzi posiadanej mapy czy na styku dwóch. - Jeśli najnowsza wiadomość jest prawdziwa, czas jest po stronie prze ciwnika - stwierdził Cagliari. - Musimy natychmiast wykonać ruch. Mackay co chwila nawiązywał do broszurki zatytułowanej „OPPLAN Czarny Smok". - Nie widzę żadnego problemu - oznajmił. - Wszystko, co potrzebne, znajduje się na miejscu. Żołnierze są gotowi do ataku. Mamy szansę nareszcie uwolnić zakładnika. - Wiem, że nie ma pan wysokiego mniemania o naszych umiejętnościach wykonywania tego typu misji - zauważył Cagliari. - Dlaczego więc naciska pan, żeby teraz to zrobić? - Sir, po prostu do tej pory zbyt często nam nie wychodziło, to są fakty. Z drugiej strony, akurat teraz mamy szansę odnieść sukces. W operacjach specjalnych sprawdza się przysłowie: nie śpij, bo cię okradną. - Jak rozumiem, chce pan nam wyjaśnić w dość osobliwy sposób, że szybkość działania jest tu ważnym czynnikiem - upewniła się Kamigami. - Absolutnie najważniejszym - zapewnił John Author. - Dobrze - skwitował Cagliari. - Za kilka minut spotykam się z prezydentem. Zalecę mu, żebyśmy przeprowadzili akcję dziś w nocy. Oczywiście, pozostaje problem jeszcze trojga zakładników, Uwalniając pannę Anderson, pozbawiamy się możliwości zaskoczenia przeciwnika następną misją. Czang będzie się jej spodziewał. Czy macie jakiś pomysł na wyeliminowanie tego czynnika? Spróbujcie coś wymyślić. Spróbujcie coś wymyślić - powtórzył w duchu Mackay. Ten facet jest niesamowity; nie traci czasu, tylko popycha sprawy do przodu - pomyślał z podziwem. A przecież najważniejsze są szybkość i zaskoczenie. Nic dziwnego, że
w SAS powtarzają, że trzeba „pokonać zegar". John wyobraził sobie Petera Woodwarda i coś zaczęło przychodzić mu do głowy. Cagliari zbierał się do wyjścia, ale powiedział jeszcze: - Zmieniając temat. Tosh jest bardzo chora. Tym razem serce. - Nie musiał wyjaśniać, że chodzi o nawrót choroby zwanej lupus, która dręczyła żonę prezydenta. Po wyjściu doradcy do spraw bezpieczeństwa Mackay odezwał się: - Mazie, czy może pani wejść do Systemu 4 i poszukać czegoś? Leo Cox i Bobby Burke słuchali każdego słowa Cagliariego. Siedzieli w Gabinecie Owalnym, u prezydenta. Doradca do spraw bezpieczeństwa mówił wprawdzie do Pontowskiego, ale obaj pozostali mężczyźni byli bardzo zainteresowani jego słowami, choć z niejednakowych powodów. Burke, zgadzając się z Cagliarim, że należy posłać Delta Force i uwolnić Nikki Anderson, zastanawiał się, skąd doradca do spraw bezpieczeństwa wziął swoje informacje. Nie przyszły bowiem od źródła CIA, zwanego Gałęzią Wierzby. - Zgadzam się, że mamy krótkotrwałą okazję dokonać czegoś konkretnego - odezwał się Burke. - Ale powiedział pan, że dowódca operacji, generał Mado, chce więcej czasu na przygotowania. - To jeden z tych przypadków, kiedy trzeba pogonić wojsko do akcji -odparł Cagliari. - Chyba rozumiem generała Mado - powiedział Pontowski. - Podczas drugiej wojny światowej moim obowiązkiem było pilotowanie samolotu i wykonywanie rozkazów. Było to bardzo niebezpieczne, oczywiście, ale jednocześnie nieskomplikowane. Musiałem troszczyć się o życie tylko dwóch ludzi - nawigatora, który ze mną latał, i moje własne. W zasadzie tylko ode mnie w krytycznych chwilach zależały oba. A teraz podejmuję decyzje, od których zależy, czy różni ludzie zginą czy będą żyć. I nie podoba mi się, jeśli ktoś nalega, żebym się z nimi spieszył, w sytuacji, kiedy w grę wchodzi życie wielu ludzi... Tylko człowiek o niepohamowanej pysze bez wahania podejmuje tego rodzaju decyzje. - ...Panie prezydencie - odezwał się po dłuższej chwili Cagliari - pan nie jest człowiekiem o niepohamowanej pysze. - Mam nadzieję, że nie jestem. Dzięki Bogu, że jestem o wiele starszy niż wy wszyscy i nie będę musiał zbyt długo żyć obciążony skutkami tego, co zrobiłem. - Zack podjął trudną decyzję. - Proszę rozkazać Delta Force atakować dzisiejszej nocy. Po spotkaniu Burke zatrzymał na chwilę Cagliariego i powiedział: - Nie sądzi pan, że powinniśmy połączyć nasze źródła informacji? Cisza. -Niech pan da spokój. Ma pan na miejscu jakiegoś agenta, innego niż Gałąź Wierzby. Jest tylko kwestią czasu, żebym dowiedział się, kogo.
- Niech pan zlikwiduje przecieki u siebie r poradził doradca do spraw bezpieczeństwa. - Wtedy może da się o tym porozmawiać. - Już zlikwidowałem - zapewnił Burke. - Doprawdy? Czy może w momencie, kiedy wybuchł i zatonął ten jacht w zatoce Chesapeake? Dyrektor CIA prychnął i skwitował: - Niech pan nie wierzy w to, co piszą gazety. - Ruszył w swoją stronę. Wywiad nie jest dziedziną dla skrupulantów - myślał. Burke był człowie kiem pozbawionym większych skrupułów i niestety odbijało się to na sposo bie kierowania przez niego amerykańskimi agencjami wywiadowczymi. Ta jemnicę likwidacji przecieku zabierze ze sobą do grobu. Udorn, Tajlandia MC-130E „Bojowy Szpon" kołował na swoje miejsce na płycie lotniska w Udorn. Zatrzymał się koło szturmowego AC-130, dowodzonego przez Kufla. Ciemna farba na obu wielkich samolotach połyskiwała od kropel, gdyż przed chwilą na bazę spadł krótki deszcz. Rozpoczął się wspaniały zachód słońca. Chmury zebrały się w pobliżu horyzontu wielobarwnymi warstwami. Kanciasty wrócił właśnie z krótkiej przejażdżki na lotnisko Don Muang w Bangkoku. Teraz „odegrał" melodię silnikami, dodając i ujmując gazu, i wykorzystując zmianę ciągu jednego ze śmigieł na wsteczny jako efekt perkusyjny. - Od razu widać, kiedy pan major jest zadowolony - skomentował szef obsługi naziemnej, stojący koło Gillespiego. - Musiał strzelić sobie parę piwek. - Śmigła zwalniały tymczasem. Kiedy Kanciasty zszedł po schodkach na ziemię, Gerald złapał go za ramię i pociągnął w stronę czekającej półciężarówki. - Chodź - ponaglił. - Dowódcy chcą, żebyśmy wszyscy natychmiast znaleźli się w sali odpraw. Niecierpliwią się jak nigdy. - Musieliśmy dostać rozkaz wykonania misji - ocenił Eberhard. - Czemu tak myślisz? - Na to wskazuje ich zachowanie, a poza tym jeżeli będziemy jeszcze długo zwlekać, nie będzie już kogo wyzwalać. Sala odpraw była pełna ludzi. Oficerowie i podoficerowie rozmawiali ściszonymi głosami. Kanciasty odnalazł miejsce w tylnych rzędach, koło Kufla. - Obserwujcie, jak Mado będzie chował głowę w piasek - rzucił. Rozczarował się, kiedy na salę weszli sami Mallard i Trimler. - Panowie - zaczął Kaczka - rozkazano nam wykonać dziś w nocy Ope rację Czarny Smok. Generał Mado w tej właśnie chwili rozmawia przez SatCom z Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego. - Nie wspominał
o tym, że generał mówi naczelnemu dowództwu dwie sprzeczne rzeczy naraz, mianowicie że jest gotów do akcji oraz że chciałby jeszcze kilka dni ćwiczeń dla zapewnienia jej sukcesu. - Proszą nas o zalecenie dokładnego l momentu rozpoczęcia misji. - Zapadła cisza. - Niesamowite - odezwał się scenicznym szeptem Kanciasty, tak że wszyscy go słyszeli. - Ktoś w Forcie Fuszerka poszedł po rozum do głowy i pyta wykonawców akcji, jak się ją przeprowadza! - Fortem Fuszerka nazywano ironicznie Pentagon. - To proste - wtrącił Kufel. - Pentagon jest jak zepsuty zegar - dwa razy na dobę dobrze chodzi. - Niestety - sapnął Mallard, ucinając komentarze - w sprawie, którą mamy się zająć, nie ma nic śmiesznego. Pułkownik Vokel - proszę podać oficerom złe wieści. - Tak jest. - Oficer wywiadu wstała i wyjaśniła: - Nadeszła informacja, że tą drogą przemieszcza się niezidentyfikowany konwój czterech ciężarówek. - Pokazała na drogę prowadzącą do wioski Ban Muang Dok z Birmy. -Nie wiemy, co to za ciężarówki, ale podejrzewamy, że to może być nasz nieprzyjaciel. Przy obecnej prędkości powinny dotrzeć do wioski nie później niż o dwudziestej drugiej dzisiejszego wieczora. - Zapadło milczenie. - Czy grube ryby z Pentagonu wiedzą o tym? - zapytał głośno Kanciasty. - Owszem - zapewnił Kaczka. - Rozkazano drużynie, która ma wyzwolić Anderson, przemieszczenie się w miejsce akcji. - Skąd się nagle wzięła jakaś drużyna? - spytał szeptem Gillespie. - Nie pytaj - poradził pilot C-130. - Szczegóły samego wyzwalania zakładników to nie nasz interes. My musimy tylko wiedzieć, jakiego wsparcia oczekują od nas żołnierze armii. - Kiedy poznamy szczegóły? - wypytywał Gerald. - To może mieć kry- ' tyczne znaczenie dla powodzenia misji. - Głupio się czuł, nie wiedząc dobrze, co się dzieje. Zastanawiał się, na ile mądre jest trzymanie połowy uczestników operacji w niewiedzy na temat schematu jej przebiegu. - Mniej więcej teraz - odparł Eberhard. - Powinieneś sam je odczytać. Nie zauważyłeś podczas ćwiczeń, że drużyna, którą przewoziłeś, zabezpieczała tylko strefę lądowania, a potem szybko wsiadała z powrotem? Chyba wyciągnąłeś z tego jakieś wnioski. - Musimy zdecydować, o której przeprowadzamy akcję - kontynuował Mallard. - Oryginalny plan przewiduje trzecią nad ranem. Ale myślę, że powinniśmy wywieźć Anderson zanim te ciężarówki dojadą. - Panie pułkowniku - zawołał Kufel - niszczenie ciężarówek to klasyczne zadanie dla AC-13 0! - Niestety - odparł Kaczka - nie mamy pewności, czy te ciężarówki l wiozą naszych nieprzyjaciół. Generał Mado zabronił atakowania jakichkol-
wiek ciężarówek zanim nie wykonają jakiegoś wrogiego działania. - Kufel musiał w duchu przyznać, że tym akurat razem Mado ma rację. Padło kilka różnych sugestii. W końcu swoją propozycję przedstawił Gillespie: - Ja zaleciłbym atak tuż po zapadnięciu zmroku. - Wszyscy odwrócili głowy na młodego pilota. Gerald zaczerwienił się. - Wiem, że... - zająknął się - że kiedy będziemy wtedy lądować, temperatury ziemi i powietrza akurat się wyrównają i obserwacja przez systemy oparte na podczerwieni będzie trudna. Jednak wtedy wszyscy Tajowie będą siedzieć w domach i oglądać telewizję. A przynajmniej tak było w wiosce, gdzie ćwiczyliśmy. Z każdego domu dobiegały odgłosy rozkręconego na cały regulator telewizora. - Zebrani pokiwali głowami. Rzeczywiście, wszyscy zwrócili na to uwagę. Trzeba usłyszeć, jak w Tajlandii oglądają telewizję, żeby zrozumieć, o co chodzi. - Powinno nam to pomóc; może nie usłyszą śmigłowców. Jeśli wylądujemy zanim zupełnie się ściemni, część ludzi będzie jeszcze na dworze i zobaczy nas. A z kolei później będzie już cisza nocna i łatwo nas usłyszą. - Mężczyźni przytakiwali. - Kapitanie Gillespie - odezwał się Mallard - a czy jest pan w stanie odnaleźć miejsce lądowania z FLIR-em, na którym nic nie widać? - Tak jest, sir. Potrafię to zrobić. - Był to fakt. Śmigłowiec typu Pave Low dysponował kilkoma systemami nocnej obserwacji, równie nowoczesnymi jak FLIR. - Panie pułkowniku, czy propozycja kapitana z jakiegoś powodu niepokoi pana? - spytał Kaczka Trimlera. Dowódca Delta Force popatrzył na zastępcę - podpułkownika dowodzącego szwadronem A - oraz na Kamigamiego. Obaj skinęli krótko głowami. - Damy sobie radę - odparł. Mallard zastanowił się jeszcze chwilę. - Dobrze, zgadzam się. Podam generałowi odpowiednie godziny. Odprawa przed misją za dziesięć minut. - Po tych słowach wyszedł. - A niech mnie licho weźmie! - mruknął Kanciasty. Podniósł się i podszedł do podpułkownik Vokel. - Bez wątpienia w końcu cię weźmie - rzucił cicho Gerald plecom niesfornego kolegi. Dwadzieści minut później na salę odpraw wkroczył z bardzo niezadowoloną miną generał broni Simon Mado. Wszyscy wyprężyli się na baczność. - Mamy rozkaz wykonania misji - obwieścił generał. - Nastąpiły pew ne zmiany. Pułkownikowie Mallard i Trimler będą znajdować się na pokła dzie MC-130 i śledzić na bieżąco przebieg misji. Ja będę na tutejszym stano wisku dowodzenia, zachowując kontakt radiowy z samolotem dowodzenia oraz przez SatCom z Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego. - Prze kazał dalsze prowadzenie odprawy oficerom operacyjnym. Zebrani usiedli.
Meteorolog podał najnowszą prognozę pogody. Rozdano tajne instruk* cje. Składały się z kilku zalaminowanych stron małego formatu, spiętych na zasadzie kołonotatnika. Zawierały kluczowe dla wykonania misji informacje. Nikt nie musiał przypominać oficerom i podoficerom, że w przypadku, gdyby któryś egzemplarz dostał się w niepowołane ręce, całej operacji groziłaby fatalna w skutkach kompromitacja. - Podaję czas wykonania poszczególnych etapów akcji - odezwał się jeden z podpułkowników. - Mogę już dyktować? - Mężczyźni pootwierali instrukcje na drugiej stronie, gdzie znajdowały się wolne miejsca, i wyjęli miękkie ołówki. Podano ostatnie szczegóły: - Drużyna wyzwalająca zakładnika składa się z dwóch elementów, nazwanych Pogo Jeden i Pogo Dwa. Uderzą o dziewiętnastej czterdzieści trzy czasu miejscowego. Śmigłowce oznaczone zostały jako Urwis Jeden, Dwa i Trzy. Kapitan Gillespie startuje Urwisem Jeden o siedemnastej czterdzieści czasu miejscowego z drużyną zabezpieczającą strefę lądowania. Urwis Dwa jest śmigłowcem zapasowym; poleci razem z kapitanem Gil-lespiem. Urwis Trzy pozostanie tu, na lotnisku, jako kolejny śmigłowiec zapasowy. MC-130 majora Eberharda, nazwany Młot, będzie latającym stanowiskiem dowodzenia. Szturmowy AC-130 podpułkownika Beasely'ego otrzymał nazwę Widmo; wystartuje razem z Młotem. - Teraz pałeczkę przejął Trimler: - Słyszeliście ostatnie informacje wywiadu, że w rejonie celu powinniśmy napotkać jedynie śladowy opór. - Przybrał wyzywający wyraz twarzy. -Ilu z was zamierza postępować zgodnie z tym założeniem? - Nikt! - padła z tłumu donośna odpowiedź, zmieszana z chórem wyrażających zaprzeczenie odgłosów. - Tak też myślałem. - Pułkownik ucieszył się. - Pamiętajcie, jak przeprowadzamy operacje: maksimum zaskoczenia i maksimum siły uderzenia. - Odprawa zakończyła się i sala szybko opustoszała. Gillespie schował instrukcję do kieszeni na nogawce kombinezonu lotniczego i zasunął suwak. - Nie powinniśmy mieć żadnych trudności - ocenił. - Wyglądasz na całkowicie o tym przekonanego - skomentował Kanciasty. - A co? - odciął się Gerald. - Sam słyszałeś informacje wywiadu. - Wywiad zawsze się myli - pouczył Eberhard. Kapitol, Waszyngton, USA Z biura Courtlanda wyszedł pułkownik armii, weszła natomiast asystentka senatora Tina Stanley. Widać było, że jest rozstrzęsiona, bliska łez, - Zamknij drzwi - rzucił Courtland na jej widok. Wskazał jej fotel i zaczął chodzić po gabinecie. -I co ci powiedzieli w Straży Przybrzeżnej?
- Uważają, że to była eksplozja zbiornika z paliwem. Musiałam zidentyfikować ciało. - Zadrżała - To był George. - A ciało drugiego mężczyzny? - Jeszcze go nie zidentyfikowano. Ale jestem pewna, że to był agent CIA, z którym George się kontaktował. Panie senatorze, jestem przekonana, że dokonano zamachu. - Czy ich krew wykazała obecność narkotyków? - spytał Courtland. Kobieta przytaknęła. - Jeśli był to zamach, to miał związek z narkotykami -ocenił senator z rozczarowaniem w głosie. - Pontowski nie postępuje w taki sposób. - To był taki straszny dzień! -jęknęła Stanley. - Ale pułkownik, który był tu przed chwilą, miał dla nas dobre wiadomości - pocieszył ją Courtland. - Polaczek wysyła Delta Force, żeby wyzwolili Anderson. - Senator zrelacjonował, co powiedział mu oficer. - Jeśli będziemy mieli trochę szczęścia, Operacja Czarny Smok zakończy się fiaskiem. Nawet jeśli uda im się uwolnić Anderson, będzie to sygnał ostrzegawczy dla Czanga. Tse-kuan będzie spodziewał się ataku. - Senator zaczął wymachiwać w podnieceniu rękami. - Zdajesz sobie sprawę, jak zmniejsza to szanse na uratowanie Heather? - Tina Stanley nie wiedziała, jak właściwie ma odpowiedzieć na to pytanie. - Administracja sama zadaje sobie cios! - zakończył zadowolony Courtland. - Nokaut! Biały Dom, Waszyngton, USA Zack Pontowski szedł koło wózka inwalidzkiego, pchanego przez pielęgniarkę. Siedziała na nim jego żona. Helikopter miał przewieźć panią prezydentową do słynnego szpitala Marynarki w Bethesda. - Czy to naprawdę potrzebne? - zaprotestowała Tosh. Matthew uśmiechnął się. - Wiesz, jacy są lekarze. - Powrócił waleczny duch pani Pontowski. Jej mąż przypomniał sobie, jak to kiedyś jego zabierano od niej na wózku na operację w Saragossie. Dotarli do śmigłowca. Nastąpił jeden z tych rzadkich w Białym Domu momentów, kiedy czekający dziennikarze nie zaczęli wykrzykiwać pytań, tylko trzymali się w oddaleniu, respektując prywatność ciężko chorej prezydentowej. - Dzisiaj są grzeczni - zauważyła i pomachała do nich. Pontowski przekonał siebie na chwilę, że Tosh i tym razem wyzdrowieje, tak jak było do tej pory. Ileż to razy lekarze wyrażali zdumienie tym, jak jej organizm wspomagany potężną siłą woli zwalcza ataki choroby. Jednak intuicja ostrzegała Za-cka, że tym razem będzie inaczej. Że Tosh umrze.
Ludzie prezydenta wykonywali sprawnie swoje obowiązki podczas krótkiego lotu do Bethesda. Oczyszczono przestrzeń powietrzną i zapewniono, że nikt w nią nie wtargnie, funkcjonariusze prezydenckiej ochrony obstawili szpital, pozostając w większości w ukryciu. W krótkofalówkach rozlegały się zakodowane komendy. Jednostki wsparcia przesuwały się na miejsce. Powiadomiono wiceprezydenta, żeby pozostawał na ziemi, gdyż prezydent znajduje się w powietrzu. Kiedy helikopter usiadł na szpitalnym lądowisku, czekający personel szpitala szybko przewiózł Tosh do wolnej sali. Zack cały czas był u jej boku. Widział, jak bardzo męczy ją najmniejszy ruch. Usiadł przy łóżku i położył delikatnie dłoń na jej dłoni. - Panikarz z ciebie - ofuknęła go. - Nic mi nie będzie. ...Jak myślisz, o co chodzi Courtlandowi? - Tosh była zwierzęciem politycznym. Znowu weszła w funkcję najlepszego doradcy męża. Dyskutowali przez parę minut ostatnie posunięcia senatora. - Naprawdę wierzę, że jest gotów poświęcić własną córkę - zakończyła. - Tak bardzo chce zostać prezydentem - odparł Zack. - Musi za wszelką cenę zdyskredytować moją administrację. - Jeżeli chce pokonać popieranego przez ciebie kandydata, to nie ma innego wyjścia. - Niektórzy ludzie robią takie dziwne rzeczy, kiedy starają się o prezydenturę... - Matthew zamyślił się. - To prawda - przyznała Tosh. Pontowski nie myślał jednak w tym momencie o Courtlandzie. Marzył o powrocie żony do zdrowia. Niechby było tak jak z nim wiosną tysiąc dziewięćset czterdziestego trzeciego roku. - Leć już - powiedziała - zdrzemnę się trochę. - Wrócę do ciebie - odparł. Pocałował Tosh i wyszedł. Miał przed sobą niełatwe wyzwania, podczas gdy jego ukochana żona zmagała się ze straszliwą chorobą. 1943 Sherston Hall, hrabstwo Suffolk, Wielka Brytania Stary książę przechadzał się nerwowo po południowym tarasie olbrzymiego wiejskiego domu. Nie zwracał uwagi na pielęgniarki i oficerów wystawiających twarze na popołudniowe słońce. Co chwila zerkał na ścieżkę prowadzącą do stajni i spoglądał na zegarek. - Co za impertynencki szczeniak! - burknął do siebie. Aby zabić czas, rozglądał się po posiadłości otaczającej Sherston Hall -jego osiemdziesię-cioośmiopokojowy dom, zbudowany przez przodków w połowie siedemnastego wieku. Przeniósł spojrzenie na zebrany na tarasie tłumek i parsknął.
Starszy człowiek nie potrafił przyzwyczaić się do zgiełku rozmów, bieganiny lekarzy, sanitariuszek i do rannych oficerów, wypełniających jego własny dom, w którym spędził całe życie. Żałował, że pozwolił żonie otworzyć podwoje Sherston Hall, zamieniając go w ośrodek rekonwalescencji rannych oficerów. Było ich ciągle z pięćdziesięciu czy sześćdziesięciu; a do tego jeszcze te wszystkie młode pielęgniarki czy sanitariuszki, które zakłócały jego zawsze spokojny tryb życia. - Przeklęte gaduły! - prychnął niecierpliwie. Nie chciał przyznać, że tak naprawdę lubi swoich „gości" - a przynajmniej nie potrafił tego przyznać przed sobą. Wyczekiwał jednak niecierpliwie końca wojny, żeby mógł zno wu zostać tyranem w swoim małym królestwie. Jednak powziął sobie jako obowiązek zapoznanie się z każdym z oficerów, którzy przybywali do jego domu. Robił to, zapraszając ich na popołudniową herbatę. Kiedy od czasu do czasu zdarzało się, że któryś umierał lub po powrocie do jednostki ginął w walce, książę zawsze pisał rodzicom czy żonie list kondolencyjny od siebie i lady Crafton. Ostanio doznał poważnego szoku, kiedy podczas herbaty okazało się, że świeżo przybyły oficer Królewskich Sił Powietrznych mówi z amerykańskim akcentem. „Przeklęty mieszkaniec kolonii!" - rzucił wtedy książę, nie zastanowiwszy się wpierw. Oficer uśmiechnął się i natychmiast odpowiedział: „Och, obawiam się, że tak, sir. Ale to tylko drobna niedoskonałość". Książę był wprost oszołomiony ripostą. Niewielu ważyło się rzucić wyzwanie jego reputacji chłodnego zrzędy. „Hmm, żeby tylko!" - parsknął wówczas. - „Nigdy, na przykład, nie spotkałem mieszkańca kolonii, który wiedziałby wszystko o koniach!". „To najgorsza obelga, jaką Charles jest w stanie rzucić" - wtrąciła wówczas księżna. - „Proszę nie zwracać na niego uwagi". „Znam się trochę na koniach... jak na mieszkańca kolonii" - powiedział jednak Amerykanin. Książę zaczął bombardować go więc pytaniami i stwierdził, że przybysz zza oceanu wie znacznie więcej niż tylko „trochę o koniach". Natychmiast zaprzyjaźnił się z młodym człowiekiem. Teraz podmuch wiatru szarpnął połą rozpiętego płaszcza księcia, ukazując światu doskonale skrojoną kamizelkę w odcienu żółci przypominającym musztardę, dopasowaną do jego pokaźnego brzucha. Być może z powodu jego wieku oraz okrągławej budowy ciała odpowiadały mu staromodne pumpy ściągane pod kolanami. Pociągnął za cieniutki wąsik, zobaczywszy wysoką postać, na którą czekał, wyłaniającą się zza zakrętu prowadzącej od stajni ścieżki. - Ten chłopiec wyprowadzał kuce - poinformował książę wszystkich i nikogo. Jedna z pielęgniarek uśmiechnęła się w stronę Pontowskiego. I ona, jak prawie wszyscy obecni mieszkańcy posiadłości, polubiła młodego Ame rykanina. Cieszyła się z jego obecności na popołudniowej herbacie, gdyż
odwracał uwagę księcia. Pilot, zdrowiejący po bardzo poważnej ranie nogi, zdołał jakoś udobruchać starego zrzędę i życie wielkim domu stało się przyjemniejsze. Wszystkim będzie brakować sympatycznego Zacka, kiedy wróci do swojego dywizjonu. Albowiem wtedy książę skupi znowu całą swoją energię na czymś, co nazywał „dbałością o cywilizowane zachowanie się pod moim dachem". Pielęgniarka nie zapomni szybko potoku obraźliwych, agresywnie wyrzucanych słów, jakie padły z ust starca, kiedy zastał ją w jednym z pokojów w miłosnym uścisku z najprzystojniejszym lotnikiem RAF-u, jaki przebywał w Sherston Hall. - Przekażcie oficerowi Pontowskiemu, że zapraszam go dziś na herbatę - polecił książę nie wiadomo komu. Pielęgniarka i dwie jej towarzyszki, które znajdowały się najbliżej, postanowiły jednak koniecznie przekazać Zackowi zaproszenie. - Przeklęte gaduły! - burknął jeszcze na pożegnanie i ruszył gniewnym krokiem na skraj tarasu, żeby czekać dalej. Kwadrans później Zack wszedł przez wysokie, dwuskrzydłowe drzwi do salonu. Umył się i przebrał ze stroju, w którym zajmował się kucami księcia, w swój lotniczy mundur. Crafton patrzył na jego chód mniej więcej takim wzrokiem, jakim oceniałby nagrodzonego konia. - Hmm - prychnął, pokazując na rzeźbione krzesło, stojące naprzeciw niego. - Wygląda pan dość porządnie. Czas, aby przestał pan siać spustosze nie w mojej stajni i zajął się z powrotem niszczeniem własności króla. Pontowski zignorował te komentarze i usiadł. - Spodziewam się poczty - odezwał się. - Lekarz mówi, że już nie jestem nds. - „Nds"? - powtórzył z ironią książę. - Czy to aby nie żargon, którego używacie w pobliżu tych waszych okropnych samolotów? - To skrót od „niezdolny do służby" - wyjaśnił pilot. Książę wyglądał na niemal zaszokowanego. - Wkrótce? - zapytał. - Mówią, że rozkazy nadejdą prawdopodobnie w przyszłym tygodniu. - A zatem zostanie pan na weekend. To dobrze. Chciałbym, żeby poznał pan moją wnuczkę. Ma na imię Wilhelmina. To uparta młoda dzierlatka. Potrzebuje kogoś, kto by ją ustatkował. - Starszy pan zamieszał herbatę i pociągnął łyk. - Zaprzątnęła sobie głowę niewłaściwym człowiekiem. Roger Bertram. Absolutnie bezwartościowy osobnik. - Domyślam się, że zapewne nie potrafi jeździć konno ani w ogóle nie lubi koni - wysunął przypuszczenie Pontowski. Uśmiechnął się. - Wręcz przeciwnie, chłopcze. Bertram szaleje za końmi. Jeździ jak demon. Ale to wszystko, do czego się nadaje. Ma fatalne maniery. Klatka piersiowa dobrze rozwinięta, niski w kłębie - ale głowa słaba. To niedobrze dla mojej wnuczki.
- Jeśli pana córka jest podobna do pana, to nic nie zmieni jej zamiarów - ocenił Zack. Przypuszczał, że Wilhelmina ma korpulentną budową księcia, końską twarz i jest zepsuta do szczętu. Książe Crafton prychnął na Amerykanina po raz kolejny i postanowił nie odpowiadać. W końcu był nie tylko ekscentrykiem, ale także zapalonym i zdolnym hodowcą. - Czy to jest córka naszego księcia? - spytał Matthew sanitariusza, któ ry tego wieczora wykonywał także zadania barmana. Stał przy barze na koń cu sali do przyjmowania gości zamienionej w kasyno. Sanitariusz spojrzał w stronę wielkich, dwuskrzydłowych drzwi prowadzących do głównego hallu i przypatrzył się młodej, korpulentej blondynce, która właśnie weszła. - Przepraszam, sir, ale nigdy nie widziałem młodej lady - wyjaśnił. -Jednak ta dziewczyna pasowałaby na wnuczkę księcia. - Młoda kobieta rozmawiała z Craftonem; słychać było jej charakterystyczny dla brytyjskich wyższych sfer akcent. - Tego się właśnie obawiałem - rzucił Zack, zastanawiając się nad drogą ucieczki. Niestety, było za późno. Książę zauważył go i skinął, żeby podszedł. - Gdzie ten rozkaz powrotu do jednostki? -jęknął pod nosem. - Muszę się stąd wydostać! - Chciałbym przedstawić panu moją wnuczkę Wilhelminę - oznajmił z namaszczeniem starszy pan. Pilot spojrzał na młodą kobietę i powiedział: - Dzień dobry. Miło mi panią poznać. - Jestem kuzynką Willi, ty głupolu - odparła. Popatrzyła za plecy Zacka i dodała.-To jest Willi. Pontowski odwrócił się i odjęło mu mowę. W drzwiach stała szczupła blondynka. Jej naturalnie kręcone włosy opadały wspaniałą gęstwiną na ramiona. Będąc na obcasach, dziewczyna była równa z Zackiem, Miała prześliczną twarz, brzoskwiniową cerę i nieprawdopodobnie głębokie, niebieskie oczy. - Panie poruczniku - odezwała się, wyciągając dłoń. Miała bardzo niski, chłodny głos, świetnie pasujący do jej wyglądu. - Dziadek ciągle pana chwali. - Matthew potrząsnął dłonią kobiety, nie wiedząc, co ma powiedzieć. - Bardzo spokojny człowiek, jak na jankesa - podsumował go jakiś głos zza jej pleców. Dopiero teraz Pontowski zauważył wysokiego oficera Kró lewskiej Marynarki, który towarzyszył piękności. - Czy to możliwe, żeby trafił między nas grzeczny Amerykanin? - Roześmiał się. Jego rechot przy pominał Zackowi rżenie konia zmieszane z wrzaskiem gęsi.
Matthew wyczuł wrogość oficera i postanowił uważać. Jeśli to jest ten Roger Bertram, o którym mówił książę - pomyślał - broni tylko swojego terytorium, czyli Wilhelminy. - Być może - odparł Pontowski. - Do tej pory musiał z nami przyjechać choć jeden uprzejmy człowiek. - Nareszcie jakaś odmiana - odparł Anglik. - Daj spokój, Rogerze - ofuknęła go Willi. - To nasi goście. Zachowuj się, jak przystało. - Uśmiechnęła się powierzchownie do Matthew i ruszyła dalej, rzucając na odchodnym: - Bardzo miło było pana poznać. - Roger Bertram kroczył za nią. - Za dużo im płacą, za dużo myślą o seksie i za dużo ich tu jest - skomentował donośnie Bertram. - RAF nie płaci za dużo - rzucił scenicznym szeptem Zack. Plecy dwojga ludzi zesztywniały. Usłyszeli go zatem. Willi odwrócił się i posłał mu zimne spojrzenie. - Proszę o drinka - odezwała się Wilhelmina, odchodząc dalej. - Co za przeklęty błąd! - sapnął książę, odwracając uwagę Pontowskie-go. - Wszystko poszło źle! Powiedziałem jej, że jest pan przyzwoitym chłopcem. Powinienem był nazwać pana bezwartościowym łobuzem i kundlem. Wtedy na pewno by się zainteresowała! Następnego ranka Matthew wstał wcześnie. Szybko ubrał się w stare, wygodne ubrania, które pożyczył mu do konnej jazdy najstarszy rangą woźnica. Zszedł do kuchni, uważając, żeby nie budzić towarzysza, z którym dzielił pokój. Dwie kucharki jak zwykle pozwoliły Zackowi zjeść w kuchni. Kiedy już wypił ostatnią filiżankę herbaty, podziękował i ruszył do stajni. - To jedyny przyzwoity człowiek spośród nich - odezwała się jedna z kucharek. - Słyszałam, że wkrótce wyjeżdża. Będzie mi go brakować. Koleżanka przyznała jej rację. W stajni Pontowski zobaczył ze zdumieniem, że pozostał na miejscu tylko jeden koń. - Przykro mi, sir - wyjaśnił stary woźnica, który wrócił z emerytury, żeby doglądać konie księcia - ale panna Wilhelmina z przyjaciółmi zabrali konie i pojechali na poranną przejażdżkę. Zack wzruszył ramionami i pomógł starszemu człowiekowi czyścić boksy i zrzucić ze strychu trochę świeżego siana. Zapach siana wywołał w nim żywy obraz Chantal. Zatrzymał się i oparł na widłach, zamyślony. Poczuł skurcz w piersiach, kiedy wyobraził sobie skuloną Chantal w sianie, budzącą się ze snu. Przypomniał sobie inne obrazy - jak klęczała z wesołą miną w sianie, kiedy uczył ją angielskiego, jak pierwszy raz zobaczył ją nagą, jak po raz ostatni
widział ją stojącą na szpitalnym korytarzu, kiedy przewożono go na salę operacyjną. Przez chwilę czuł znowu jej ciało przyciśnięte do swojego, bicie rozpędzonego serca i ciężkie kroki żandarma wchodzącego do pokoju. Czy cię jeszcze zobaczę? - pomyślał. Przestawił się siłą woli na myślenie o teraźniejszości. - Przeszłość minęła i najlepiej o niej zapomnieć - powiedział sobie. Jedyny pozostawiony w stajni koń był starą klaczą, nie nadającą się już dojazdy. Książę zapewnił jej wygodną emeryturę. Zack popatrzył na zwierzę i zaczął ostrożnie je czesać. W tym momencie pojawił się Crafton, dokonujący porannej inspekcji. Stara klacz była niegdyś jego ulubionym wierzchowcem, w latach, kiedy i on sam nadawał się jeszcze do konnej jazdy. Jednak jego przygody w siodle uniemożliwił w końcu stan jednego ze stawów biodrowych, który został niegdyś uszkodzony podczas kanonady artyleryjskiej w wojnie burskiej, w Południowej Afryce. - Masz, jedz, Nancy - przemówił do klaczy, podając jej pęk marchewek. Pontowski oparł się o ścianę boksu i czyścił koński grzebień. Książę oceniał jego dzieło. - Dobrze zrobione, chłopcze - stwierdził. - Kto cię tego nauczył? - Pewien stary kowboj na farmie, gdzie hodowali konie. Często spędzałem tam lato. - Ach, tak. Mówił mi pan przecież. Musiał pan mieć zatem wspaniałe wakacje. - To nie były wakacje. Harowałem jak wół - odparł pilot. - A co takiego hodowali? - zainteresował się starszy pan. - Konie rozpłodowe? - Nie, kuce do gry w polo. - Grał pan kiedyś w tę grę? - Tylko parokrotnie, podczas ćwiczenia koni, kiedy potrzebowali czwartego - wyjaśnił Zack. Książę poszedł, zatopiony w myślach. Wieczorem Crafton kazał przekazać Pontowskiemu zaproszenie na pokoje, które zachował dla siebie i rodziny. Zack nie znał tej części ogromnego domu i musiał pytać o drogę służącą. Nie zdziwił się, zobaczywszy w towarzystwie księcia Wilhelminę i Rogera Bertrama. Książę przeszedł od razu do sprawy: - Młodzi mówią, że kuce są w znakomitej kondycji. Dzięki panu. Jutro w Moncton Hall zbiera się ciekawa grupa. Wszyscy bardzo interesują się końmi. Zechce pan do nas dołączyć. - Ostatnie zdanie nie było pytaniem. Książę starał się być grzeczny we właściwy sobie sposób. - Mam nadzieję, że uda nam się zorganizować jakąś rozrywkę - odezwał się Roger. Uśmiechnął się, widząc, że Amerykanin nie rozumie, o co chodzi. - Wie pan, polo - wyjaśnił. Od lat nie grałem w polo. Wojna nie sprzyja rozgrywkom. Książę mówił mi, że zna pan tę grę. - Trochę. - Zack uśmiechnął się.
- Willi i Roger pojadą tam wierzchem - przerwał książę. - Ja będę je chał bryczką i zabiorę pana ze sobą. Pontowski powiedział, że chętnie weźmie udział w proponowanym wydarzeniu, po czym wyczuł, że ma sobie pójść. Ruszył więc korytarzami z powrotem, aż do wielkiego hallu. O co, do licha, chodzi? - zastanawiał się. Przejażdżka z księciem, która odbyła się nazajutrz rano, nie wyglądała tak, jak Matthew sobie wyobrażał. Stary upierał się, że sam będzie powoził, w związku z czym trzeba było pomóc mu znaleźć się na koźle. Kiedy jednak wziął w dłonie lejce, okazało się, że jest wciąż znakomitym woźnicą. Prowadził dobrze dobraną parę koni żwawym kłusem i nie miał żadnych kłopotów z utrzymaniem bryczki na drodze ani z przejazdem przez wąską bramę posiadłości Moncton Hall. Następnie, kiedy towarzyskie spotkanie się rozpoczęło, książę opuścił Zacka. Po prostu nie był miłym człowiekiem. Matthew ruszył wraz z innymi na wielki trawnik, gdzie widać było duże namioty. Cieszył się, że nie on jeden ma na sobie mundur i nie wyróżnia się z tłumu. Z podsłuchanych rozmów dowiedział się, że w Moncton Hall odbywają się jakieś ważne rozmowy i że lord Moncton wykorzystał okazję, żeby urządzić garden party dla ich uczestników. Chciał choć na chwilę przerwać monotonię wojny, której końca nie było widać. W pewnym momencie Zack zobaczył Willi i poczuł nagły przypływ pożądania. Piękna dziewczyna miała na sobie jeździecką kamizelkę i bryczesy podkreślające jej figurę. Przyciągnęło to do niej kilkuosobową świtę mężczyzn. Nie dziwię im się - pomyślał Pontowski, zastanawiając się, gdzie mógł podziać się nieodstępujący jej dotąd na krok Roger. Odwrócił się i wpadł na wysokiego, ciemnowłosego mężczyznę, ubranego w strój do gry w polo. - Przepraszam, sir - rzucił. - Ach, nasz grzeczny amerykański kuzyn - skomentował Roger, stojący za potrąconym człowiekiem. Bertram także miał na sobie bryczesy, długie buty i koszulkę w tym samym kolorze co jego towarzysz. - Panie admirale -powiedział Roger, ciesząc się z kłopotliwej dla Zacka sytuacji - czy mogę panu przedstawić porucznika lotnika Pontowskiego, obecnie powracającego do zdrowia w Sherston Hall? To pan admirał Mountbatten. Mountbatten wyciągnął rękę i uścisnął dłoń Zacka tak silnie, że Pontowski aż się zdziwił. - Jak widzę, pan porucznik pilot Pontowski - poprawił admirał. - Roger nie zna się za bardzo na stopniach wojskowych RAF-u. - Mężczyzna mówił ciepłym, przyjaznym głosem. Nadszedł tymczasem stary książę. - Witaj, Dickie - powiedział. - Nie mamy szczęścia do tego meczu. Nie mogę znaleźć czwartego do przeciwnej drużyny! - To zrozumiała sytuacja - uspokoił go admirał, choć był rozczarowany. - Pomysł był naprawdę dobry. Szkoda, premier bardzo by się ucieszył.
- Jest tu Winston Churchill?! - wypalił Zack. Książę przytaknął. - Chłopak uwielbia dobre polo. - Opuścił brodę. - Kiedy to było...? Trzy lata temu, kiedy ostatni raz rozgrywaliśmy mecz. Przeklęta wojna. Przy dałaby się odmiana i nam, i kucom. Wszyscy mamy dość. -Nagle na okrą głej twarzy starego człowieka pojawił się błysk. - Ależ panie Pontowski. Czy pan mi czasami nie mówił, że grywał pan w polo? Zanim Matthew zdążył wyjaśnić, że był tylko chłopakiem ćwiczącym konie, został przydzielony do drużyny. Zawołano Willi i polecono jej znaleźć dla Amerykanina jakiś strój i zaprowadzić na padok. Pozostali wzięli się za rozgrzewanie koni. - Ale ja od lat nie grałem! - wydusił w końcu Pontowski. - Oni też nie - odparła Wilhelmina, patrząc na niego chłodno. - Co też przyszło do głowy dziadkowi? Już po piętnastu minutach Zack znalazł się na padoku, dołączając do pozostałych trzech członków jego drużyny. - To powinno panu wystarczyć - rzuciła Willi, zostawiając mu strój do jazdy. Poszła natychmiast. - Niech pan nie zwraca uwagi na Królową Lodu - odezwał się gracz imieniem James. - Ona nienawidzi wszystkich jankesów. - James miał numer trzeci i jego zadaniem będzie podawanie piłek pierwszemu i drugiemu. Zack uśmiechnął się i przywitał z trzema mężczyznami. Wsiadł na kuca, na którym miał jechać w pierwszej rozgrywce. - Ostrożnie - ostrzegł James. - Kuce nie są przyzwyczajone do gry. Pontowski wykonał kilka ósemek. - Widać, że ten człowiek jeździł konno skomentował James, widząc, że Amerykanin i jego wierzchowiec natych miast doszli do absolutnego porozumienia. - Myślę, że powinien zostać na szym numerem drugim. - Zadaniem numeru drugiego jest przede wszystkim ciągła walka o piłkę. Pontowski wjechał na pole gry. Zobaczył Mountbattena i Rogera stojących koło swoich koni i rozmawiających z Willi oraz z Winstonem Churchillem. Premier był najniższym członkiem tej grupki. Kiedy Churchill obejrzał się w jego stronę, Zack uniósł dłoń do kasku, salutując. Nie otrzymał odpowiedzi. Wkrótce od chwili rozpoczęcia meczu stało się jasne, że Roger i Mount-batten byli doświadczonymi graczami i że grali już nie raz w jednej drużynie. Poziom Zacka był co najmniej o klasę niższy. Jednak Matthew bardzo dobrze jeździł konno i grał agresywnie. Pod koniec pierwszej rozgrywki, kiedy zegarki wskazywały siedem i pół minuty, jego drużyna przegrywała trzy do zera. Zmieniając konie, jeźdźcy zebrali się, żeby wymyślić jakąś nową taktykę. - Zdaje się, że Roger się zmęczył - powiedział James. - Przyciśnij go trochę. - Zack przytaknął, ciesząc się, że mają grać cztery rozgrywki zamiast
sześciu, jak jest normalnie. Polo wymaga wielkiej siły górnej połowy ciała. Pontowski był zmęczony, mimo iż przez lata uprawiał amatorsko boks, a potem pilotował stawiającego bardzo poważny opór beaufightera. W drugiej rozgrywce drużyna Mountbattena szybko zdobyła punkt. Admirał wykonał fantastyczne podanie pod szyją konia do Bertrama, który ruszył z piłką w stronę bramki. Zack pogalopował za nim. W polo gracz, który uderzył piłkę, ma wyłączne prawo robić to dalej, dopóki gracz przeciwnej drużyny nie wyprzedzi go o koński łeb. Pontowskiemu udało się ro zrobić i podał piłkę z powrotem do Jamesa. Ten łatwo strzelił gola. Matthew zdumiał się aplauzem, jaki nastąpił. Zdawał sobie sprawę, że powiodło mu się raczej dzięki sprawności kuca niż własnym umiejętnościom. Mijający go Mountbatten rzucił mu pochwalne „dobra robota". Kiedy gracze zebrali się, przygotowując się do następnej piłki, James - który był kapitanem drużyny Zacka - powiedział, że słyszał, jak Churchill pyta o niego. Matthew, zachęcony możliwościami swojego wierzchowca, krył ostro Rogera i przerwał kilka kolejnych akcji przeciwników. Do końca trzeciej rozgrywki drużyna Mountbattena nie zdobyła już punktu. W końcu nastąpiła ostatnia piłka czwartej rozgrywki. Pontowski z radością czuł, że jego kuc ma jeszcze mnóstwo sił. - Dobry konik - pochwalił wierzchowca, klepiąc go po szyi. - Czas na małą akcję. - Ruszył z kopyta za Rogerem, zobaczywszy, że admirał podaje mu piłkę. Wyprzedził Bertrama i zatrzymał piłkę, posyłając ją w tył. Dwaj jeźdźcy zawrócili razem, walcząc o piłkę; jechali ramię w ramię, nacierając na siebie nawzajem. Zack sfuszerował uderzenie i piłka poleciała na aut w stronę Rogera. Udało im się jednak wyprzedzić ją; znalazła się pomiędzy nimi. Bertram miał wolne miejsce do wykonania uderzenia, spiął więc ko nia. Ale Pontowski zaczepił głową swojego kuca o głowę wierzchowca prze ciwnika. Szarpnął się i ku własnemu zdumieniu omal nie zrzucił oficera Marynarki z siodła. Kiedy opadali, uderzył jeszcze Rogera siłą rozpędu ra mieniem w klatkę piersiową. Wydało mu się, że oficer walczy o zachowanie równowagi, próbując wprawdzie sięgnąć piłki, ale omal nie spadając z kuca. Teraz to Zack miał miejsce do wykonania strzału i zamachnął się, posyłając piłkę prosto w bramkę. Zdobył tym samym drugiego gola dla swojej druży ny. W tym momencie zadźwięczał dzwonek kończący mecz. fontowski zawrócił i ruszył do linii końcowej. Ze zdziwieniem zobaczył, ze Bertram leży bez ruchu na trawie. W jego stronę pędziła Wilhelmina. Zack przyspieszył i dotarł do nich, kiedy Willi zdążyła przyklęknąć koło nieprzytomnego Rogera. Podniosła wzrok z prawdziwą furią w oczach. - On był ranny, wie pan?! - krzyknęła. - Was, Amerykanów, nie obcho dzi, czy kogoś skrzywdzicie, bylebyście wygrali! Pontowski chciał zaprotestować, wyjaśniając, że przecież jego drużyna przegrała mecz. Warknął jednak wbrew woli:
- Nie powinien był grać, jeśli nie nadawał się do tego. - Sukinsyny! Wszyscy jesteście sukinsynami! - Wilhelmina miotała się. Zack zakręcił i zjechał z pola. W najbliższy wtorek rano przyszły rozkazy dla Pontowskiego. Wracał do swojej dawnej jednostki - do Dwudziestego Piątego Dywizjonu, stacjonującego w Church Fenton. Ostatni dzień w Sherston Hall spędził w stajni, pomagając starzejącemu się już mocno woźnicy. Książę, jak zwykłe za pośrednictwem osób trzecich, zaprosił Zacka na herbatę. Matthew stawił się dokładnie o czwartej. Ponieważ padał deszcz, herbata odbywała się wewnątrz budynku. Pontowskiego zaprowadzono do biblioteki. Stary książę wskazał Amerykaninowi kanapę. - Przepraszam pana za niedzielę - zaczął. Księżna uniosła brwi. Pod czas dziesiątków lat ich małżeństwa tylko raz słyszała w ustach męża słowo „przepraszam". Teraz nastąpił drugi raz. - Nie poszło tak, jak planowałem ciągnął książę. - Dziewczyna jest uparta; tak samo zresztą jak i jej matka. Zack popijał herbatę. - Ma chyba w sobie wrodzoną awersję do Amerykanów - zauważył. -Nie wiem, dlaczego. - Pracuje z Amerykanami - wyjaśniła księżna. - To jakaś tajna p!raca, zdaje się, wywiad. Twierdzi, że wszyscy Amerykanie zachowują się jak banda bolszewików. Są bardzo niegrzeczni i nie mają pochodzenia. Rzeczywiście, Wilhelmina bardzo was nie lubi. - Tak mi powiedziano - odparł Pontowski, myśląc o tym, co mu mówił James. - Za to chyba naprawdę lubi Rogera. - Lubi towarzystwo, które sprowadza Bertram - burknął książę. - Roger służył pod rozkazami Mountbattena na niszczycielach - poinformowała księżna. - To odważny człowiek. - Służył, służył, dopóki niszczyciele nie poszły na dno - skomentował stary zrzęda. Żona zerknęła na niego z ukosa. - Później - ciągnęła - Bertram sam został dowódcą niszczyciela i został ciężko ranny podczas wyprawy na Dieppe. Omal nie umarł! Teraz pracuje w sztabie admirała w Połączonym Dowództwie Operacyjnym. - Zasłoniła dłonią usta. - Och, nie powinnam była tego mówić. To wszystko wielkie tajemnice, wie pan. - Ja nie zdradzam tajemnic - uspokoił Matthew, uśmiechając się do starszej pani. Zmienił temat. - Słyszeli chyba pańswto, że zostałem skierowany z powrotem do mojego dawnego dywizjonu. Wyjeżdżam jutro rano, - Ach - skomentował książę. - Zew służby.
Pontowski uśmiechnął się znowu. - Albo tam pojadę, albo pójdę do więzienia. Książę chciał odpowiedzieć, ale ugryzł się w język. Ci Amerykanie! - myślał. Zawsze skrywają swój idealizm pod jakąś nonszalancką wypowiedzią. - Wielkie straszydła z tych waszych latających machin - burknął. - Przykro, że pan wyjeżdża. - Księżna uniosła brwi po raz drugi. Było jasne, że jej mąż bardzo przywiązał się do młodego przybysza zza oceanu. - Dwudziesty Piąty Dywizjon lata teraz na nowym samolocie, nazywa się mosquito. - Mosąuito znaczy „komar". - Jest bardzo szybki i zwrotny. - Niech pan uważa - poradził książę. -I przyjedzie nas odwiedzić, kiedy będzie pan mógł. Zack pożegnał się tego wieczora ze wszystkimi i spakował się. Nazajutrz wczesnym rankiem, kiedy schodził na dół, zobaczył czekające na niego dwie kucharki i starego woźnicę. - Musieliśmy pana pożegnać. Należało się - wyjaśnił stary człowiek, potrząsając dłonią Pontowskiego. Kucharki przygotowały mu na drogę lunch, którego wystarczyłoby dla czterech mężczyzn. Miały łzy w oczach, kiedy Matthew ucałował je w policzki. Odprowadziły go do drzwi i cofnęły się. Na zewnątrz czekała bryczka zaprzężona w cztery piękne konie. Na koźle siedział książę, w cylindrze i opończy. Jego błyszczący od pasty but spoczy wał |ia hamulcu. Starszy pan wyglądał na bardzo zadowolonego z siebie. - Odwiozę cię na stację, chłopcze! - zawołał. - Ależ to wielki głupiec! - burknął emerytowany woźnica. - Nie da sobiejrady z czterema końmi. Zack rzucił torbę na bryczkę i otworzył drzwiczki. - Wsiadajcie - zaprosił do środka kucharki i woźnicę. Wpięli się na pojazd, okropnie zawstydzeni. Pontowski wsiadł za nimi, książę spoglądał tylko, nic nie mówiąc. Strzelił z bata i ruszyli gładko podjazdem. Pociąg do Yorku był zatłoczony i brudny. Matthew siedział w przedziale z grupą młodych angielskich żołnierzy jadących do jednostki artylerii przeciwlotniczej na wyspach Orkney. Rozpakował wielki lunch i obdzielił nim wszystkich. - Gdzie pan to dostał? - spytał sierżant, dowodzący grupką. - Na czarnyii rynku? Zack roześmiał się. - To pożegnalny prezent od kucharek ze szpitala - wyjaśnił. - Znając te dwie stare dziewczyny, nie zdziwiłbym się, gdyby kupiły to na czarnym rynku: - Żołnierze śmieli się przyjaźnie. Jedzenie szybko znikło. Sierżant wyjaśnił później, że to najlepsze pożywienie, jakie mieli w ustach od wielu miesięcy. - Tak ciężko się zrobiło? - spytał Matthew. Podoficer przytaknął.
- Ta przeklęta wojna trwa już prawie cztery lata i nie widać końca. Może teraz, kiedy włączyliście się do niej wy, jankesi, sytuacja się zmieni. - Popatrzył na mijaną wioskę. - Tak samo może wyglądać moja wieś - skomentował. - Wszystko powoli niszczeje. - Wyprostował się i spytał: - Dlaczego ma pan na sobie mundur RAF-u ? - Sam wstąpiłem do Królewskich Sił Powietrznych - wyjaśnił Zack. -Na początku wojny, w Stanach, wydawało mi się, że to wojna, która ogarnęła nas wszystkich. Ale w 1941 wyglądało jeszcze, jakbyśmy mieli pozostać poza nią. Nie podobało mi się to, więc wstąpiłem do RAF-u. Japończycy zmienili sytuację atakiem na Pearl Harbor, ale ja byłem już w RAF-ie. Mógłbym teraz przenieść się do lotnictwa Stanów Zjednoczonych, ale po co? Sierżantowi podobało się to, co usłyszał. - Myślę, że najlepiej jest brać się za problemy od razu, a nie chować głowę w piasek, mając nadzieję, że same znikną- tak jak zrobiliśmy, kiedy w 1936 roku Hitler wkroczył do Nadrenii. Powinniśmy byli skończyć z nim wtedy; uniknęlibyśmy całej tej zawieruchy. Tylko Churchill od początku wi dział, kim jest Hitler. Ale nie słuchaliśmy go. Przeklęci głupcy z nas wszyst kich. Nie możemy dopuścić, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. Zapadło milczenie. Mężczyźni poukładali się do snu. Sierżant ma rację - myślał Pontowski. Nie możemy dopuścić, żeby to się kiedykolwiek powtórzyło. Tylko dlaczego Churchill rozpoznał od razu sytuację, a inni hie? Zack czuł, że musi znaleźć odpowiedź na to pytanie. Następnego dnia wcześnie rano dotarł do bramy bazy w Church Fenton. Wartownik kazał mu poczekać i zadzwonił po samochód, żeby przewieziono przybysza do jego dywizjonu. Zack zobaczył trzy startujące mosquito. Poleciały w ciemniejące niebo. Zdumiała go prędkość nowych maszyn. Patrzył za nimi jeszcze, kiedy nadjechał samochód. - Najwyższy czas, żebyś przestał się opitalać i wrócił do roboty - oznajmił znajomy głos. Należał do nawigatora Andrew Ruffuma. - Ruffy!!! - wrzasnął zadowolony Pontowski. - Co za... Jakim sposobem. ..!!!- Brakło mu nagle słów. - Okropnie ciężko mi było wydostać się z beaufightera - zaczął z punktu opowiadać Andrew, zapalając swoją wielką fajkę. - Mało nie utonąłem. Dopłynąłem jakoś do brzegu i znaleźli mnie chłopcy z holenderskiego Juchu oporu. Byli na tyle mili, że przechowali mnie przez krótki czas w kilku miejscach, aż nawiązano kontakt i umówiono spotkanie z okrętem podwodnym. Nic takiego się ze mną nie działo. - Coś takiego! - sapnął Zack.
6 Chiang Mai, Tajlandia Młody, szczupły Amerykanin szedł przez bujny trawnik hotelu, aż dotarł do dróżki wiodącej ku basenowi. Znajdował się w najlepszym i najnowszym hotelu w Chiang Mai, pełnym turystów. Zachowywał swobodnie sią w luksusowym otoczeniu, choć pomiędzy wszystkimi tymi bogatymi Japończykami i Europejczykami wyglądał na osobę z innego świata. On i jego koledzy byli jedynymi Amerykanami w hotelu. Byli o wiele młodsi od pozostałych. Obcisłe jeansy i luźne koszule nie były w stanie zamaskować ich wyjątkowo muskularnych, sprężystych ciał. Starszawi, brzuchaci biznesmeni starali się ignorować młodych, ostrzyżonych po wojskowemu Amerykanów o groźnych, długich wąsach. Nie było to jednak łatwe, ponieważ ci ostatni najwyraźniej bardzo podobali się kobietom. Ponieważ sami najchętniej oddawali się grze, której celem było doprowadzenie do ściągnięcia majtek przez przedstawicielkę płci żeńskiej, nawiązano wiele owocnych znajomości. Uczestniczki owej gry byłyby przerażone albo podekscytowane lub równocześnie przerażone i podekscytowane, gdyby wiedziały, że ich młodzi, pełni wigoru partnerzy byli uwielbiającymi swoją pracę i nadzwyczaj sprawnymi komandosami. Kiedy mężczyzna dotarł do basenu, zaczął kluczyć pomiędzy błyszczą-cymiod emulsji do opalania ciałami, aż odnalazł swojego przyjaciela. Usiadł na lewaku i wyciągnął z kieszeni puszeczkę tytoniu do żucia. - Gdzie Joey? - zagadnął. - W swoim pokoju. -Sam? - Żartujesz. - Z kim tym razem? Z tą blond Niemką? -I jej siostrą. - Lepiej wyciągnij go stamtąd zanim zgłupieje z radości. Dobrze że nie ma tu Kamigamiego. - Czyżby nadszedł nasz czas? - Tak. Idę po innych. Spotykamy się za dwadzieścia minut. - Mężczyzna podniósł się i odpowiedział na uśmiech zadbanej czterdziestosześciolet-niej Francuzki, która ostatniej nocy zademonstrowała mu, co lubi najbardziej. - Cholera, jeszcze mnie język boli - mruknął do siebie, zastanawiając się, czy istnieje jakieś ćwiczenie, które rozwija mięśnie języka. Po dwudziestu, minutach cała czternastka Amerykanów znajdowała się już w pewnym garażu ciężarówek na skraju miasta. Wchodzili do budynku niedbałym krokiem, po dwóch, po trzech. W środku natychmiast spinali się
w sobie. Był obecny także niemiecki antropolog. Od razu przeszedł do konkretów: - Żadnych zmian w statusie waszego celu. Zakładniczka nadal znajduje się w tym samym miejscu, pilnowana przez tych samych trzech ludzi. Żadnych zmian ich codziennych zachowań. - Były to same dobre wiadomości. Niemiec wyciągnął jednak mapę. - Od birmańskiej posiadłości Czanga tą drogą jadą cztery ciężarówki - poinformował, przesuwając palcem po zaznaczonej drodze, aż do wioski, w której miała odbyć się akcja, - Straciliśmy z nimi kontakt, ale szacujemy czas ich przybycia na okołó^dziesiątą dzisiaj wieczorem. - Zostawił mapę i zniknął za drzwiami. - Nastąpiła zmiana planów - poinformował dowódca pododdziału. -Wchodzimy o dziewiętnastej czterdzieści trzy, dziś. Śmigłowiec przerzuci nas na tę godzinę do głównej strefy lądowania. Po wykonaniu zadania jak najszybciej się wycofujemy. Drużyna wsparcia rozmieści się tutaj. - Pokazał na miejsce na drodze oddalone pięć kilometrów na północ od wioski. -Ciężarówki muszą nadjechać tą drogą. Drużyna wsparcia przygotowuje blokadę na wypadek, gdyby pojawiły się przed naszym przybyciem. Waszym zadaniem jest pilnowanie drogi. ...Tylko nie strzelajcie do nikogo. Zadaniem jest zatrzymanie ciężarówek i ostrzeżnie nas o ich przybyciu, jeśli będzie wyglądać na to, że może nimi jechać nieprzyjaciel. Nie chcemy spowodować jakiegoś incydentu na skalę międzynarodową ani nawarzyć sobiepiwa. Joey przyjrzał się mapie. - A dlaczego nie wysadzimy zwyczajnie tego mostu? - spytał. - To bar dzo proste rozwiązanie. - Proste, tylko że most jest za blisko wioski - zauważył dowódca. Żołnierz wyglądał na niezadowolonego. - Ee tam. Parę dobrze rozmieszczonych ładunków - odparł. - Rozchrzanimy most razem z tymi ciężarówkami. Jak ja lubię wybuchy! - Joey, jak więk szość specjalistów od materiałów wybuchowych, ekscytował się swoim zaję ciem i ufał „plastikowi" oraz umiejętnościom, którymi dysponował. Nie wątpił, że jest w stanie samodzielnie rozwiązać problem każdych wrogich ciężaró wek, których kierowcy byli na tyle głupi, że jechali pokazaną drogą. Dowódca uśmiechnął się i pokręcił głową. - Nie ma mowy o wysadzaniu mostu. Zablokować drogę i zameldować. Wycofajcie się natychmiast do dżungli, jeśli tylko zwietrzycie jakiekolwiek kłopoty. To chyba proste, co? Mężczyźni podzielili się na dwie drużyny. Sześcioosobowa, której zadaniem było przygotowanie blokady, wyruszyła jako pierwsza. Żołnierze mieli sześć godzin na zajęcie pozycji. - Nie lubię zmian w ostatniej minucie - poskarżył się dowódca drużyny Joeya.
- Bądź elastyczny, stary, elastyczny - poradził saper. - Musimy być jak z gumy. Ośmiu żołnierzy, którzy mieli wyzwolić Nikki Anderson, ruszyło kwadrans później. Udorn, Tajlandia Gillespie usadowił się w prawym fotelu swojego MH-53 Pave Low. Dłonie pilota przesunęły się po wyłącznikach, wykonując czynności przewidziane w Liście Czynności Przedstartowych. Następnie Gerald ustawił dokładny czas na zegarze i czekał. Zerknął na drugiego pilota, a potem w tył - do przestrzeni ładunkowej śmigłowca. Pośród zapinającej pasy drużyny, która miała zabezpieczać strefę lądowania, wyróżniała się potężna postać Kamiga-miego. - Załadowanie pierwszego sierżanta powoduje poważny problem z wy ważeniem maszyny - skomentował Gillespie z uśmiechem, chcąc złagodzić narastające napięcie. Drugi pilot tylko burknął. Gerald wyjrzał przez okno i wziął głęboki oddech. Najtrudniejsze jest zawsze czekanie. W miarę zbli żania się godziny uruchomienia silników napięcie rosło lawinowo. Gillespie znowu zaczął wyobrażać sobie, jak w tym samym miejscu młodzi ludzie, będący obecnie w wieku jego ojca, siedzieli w myśliwcu F-4 Phantom - czyli „Widmie" - i czekali na uruchomienie silnika, aby polecieć nad Wietnam Północny - nad jeden z najsilniej bronionych obszarów przestrzeni powietrz nej w historii ludzkości. Czy zawsze czuje się to samo? - zastanawiał się. Wskazówka minutowa zegara posuwała się tak wolno, że można było oszaleć. Sekundnik rozpoczął wreszcie ostatnie okrążenie. W momencie, kiedy doszedł do dwunastej, Gillespie wypowiedział: - Zapłon. Napięcie opadło. - Młocie - odezwało się kodujące radio HaveQuick - Urwis Dwa wraca niezwłocznie do bazy. - Słychać było w napięcie w głosie pilota, który poinformował dwóch pułkowników, że przerywa swój udział w misji. - Tu Młot; Urwis Dwa, podaj kłopot - odpowiedział Mallard z pokładu MC-130. - Hydraulika - padło wyjaśnienie. Cholera! - pomyślał w wściekłością Gillespie, słysząc u siebie tę wymianę zdań. Znowu awaria! Jak wszystkie śmigłowce, MH-53 składał się może z dziesięciu tysięcy części, które usiłowały podczas lotu zerwać się i odlecieć,
każda w swoją stronę. Gerald zerknął na mechanika, siedzącego nieco z tyłu, pomiędzy nim a drugim pilotem. Sierżant patrzył właśnie na kontrolki pracy silników. Pokazał uniesiony kciuk. - Młocie, Urwis Jeden zdrowy - nadał kapitan. - Wchodzę w strefę oczekiwania. - Zaczął krążyć w ustalonym miejscu, aby wytracić osiem zapasowych minut i usiąść w miejscu lądowania dokładnie wtedy, kiedy drużyna naziemna uderzy na nieprzyjaciela przetrzymującegó Nikki Anderson. Przedwczesne lądowanie wielkiego śmigłowca mogłoby ostrzec wroga. - Potwierdzam - odparł Mallard. - Urwis Dwa - wracaj do bazy. Powtarzam: wracaj do bazy. Urwis Jeden, uwaga - w tej chwili wysyłam z bazy Urwisa Trzy. - Pułkownik zrelacjonował sytuację generałowi Mado za pośrednictwem radia satelitarnego SatCom. Siedzący na stanowisku dowodzenia w Udorn generał zażądał podania wszystkich szczegółów, zanim zgodzi się wysłać zapasowy śmigłowiec. Kiedy wreszcie zrozumiał, że Mallard podjął trafną decyzję, pozwalając Urwisowi Dwa wracać do bazy, kazał startować Urwisowi Trzy. Jednak jeden z generatorów stojącego na ziemi śmigłowca nie chciał się uruchomić i to wystarczyło generałowi do wydania rozkazu przerwania misji. Polecił Młotowi przekazanie rozkazu i przerwanie Operacji Czarny Smok. - To bez sensu - skomentował Trimler, zwracając się do Mallarda. Śmigłowce są potrzebne tylko od szybkiego opuszczenia miejsca akcji. Jednak na ziemi nie ma obecnie zagrożenia i możemy opuścić wioskę w taki sam sposób, w jaki do niej dotarliśmy. Jesteśmy gotowi to zrobić i wiemy jak. To nic trudnego. - Mado tego nie kupi, jeśli nie damy mu jakiegoś niepodważalnego powodu do zmiany decyzji - stwierdził Mallard. Trimler przyznał mu rację. - Panie generale - nadał. - Informuję, że drużyny naziemne osiągnęły już pozycje. Ze względu na sytuację na ziemi istnieje duża szansa, że jeśli zaczną się teraz wycofywać, zostaną wykryci. To stwarza ryzyko dla zakładniczki. Zalecam, żebyśmy kontynuowali misję, realizując opcję trzecią planu. - Zaczekajcie - polecił Mado. Trimler popatrzył na zegarek. - Jeśli go dobrze znam, zagląda w tej chwili do planu, żeby sprawdzić, jaka jest opcja trzecia - skwitował. - Zanim to znajdzie, zdążymy już uderzyć. - Urwis Jeden kończy oczekiwanie - zameldował Gillespie. - Kontynuuj akcję - odpowiedział Mallard. Nie mając jasnych rozkazów Mado, pułkownicy nie mieli innego wyjścia, jak tylko kontynuować działania. I o to im chodziło. Gerald osłabił nacisk na znajdujący się po lewej drążek, pchnął lekko do przodu drążek środkowy, dla zachowania równowagi wcisnął nieco prawy
pedał, i wykonał gładki, skoordynowany zakręt, zniżając się jednocześnie w stronę, z której miał nadlecieć nad miejsce lądowania. Z wrodzonym wyczuciem i precyzją, jakie posiada niewielu pilotów, kapitan spowodował, że wszystkie dziesięć tysięcy części skierowało się zgodnie z jego wolą. Utrzymywał wszystkie parametry lotu w ciasnych granicach, umożliwiając MH-53 zachowywanie się w sposób, o jakim marzyli projektanci tej maszyny. Wymagało to nie mniejszej sprawności i zmysłu równowagi niż próba uprawiania seksu na hamaku. Siedzący w lewym fotelu drugi pilot, również w stopniu kapitana, wymienił spojrzenie z mechanikiem. Pilot pokiwał głową, komentując „rękę" Gillespiego. Teraz sunęli już nisko nad wierzchołkami drzew, pędząc ku strefie lądowania z prędkością czterech kilometrów na minutę. Byli na kursie o czasie, ale bardzo osamotnieni. Niedaleko Ban Muang Dok, Tajlandia Joey i jego partner dotarli na swoją pozycję jako pierwsi spośród sześcioosobowej drużyny. Obaj dyszeli z powodu długiego biegu od miejsca, gdzie zepsuł się terenowy samochód drużyny. Przez ostatnie siedemdziesiąt kilometrów gruntowej drogi kierowca zbyt mocno naciskał na gaz i płyn w układzie chłodzenia zagotował się. Silnik zatarł się, kiedy zbliżali się do mostu, trzy kilometry przed miejscem planowanej blokady. Mężczyźni szybko złapali broń i sprzęt, przekroczyli most i pobiegli drogą, gonieni przez czas. Miejsce, do którego zmierzali, idealnie nadawało się na zorganizowanie blokady drogi. Zakręcała w tym miejscu wokół dużej skały, a potem zwężała się, przechodząc wężykiem środkiem kępy gęsto rosnących drzew, na stromej pochyłości. Joey, dotarłszy na swojąpozycję, usłyszał już zbliżającą się powoli do skał ciężarówkę. Rzucił ciężki plecak i wyszarpnął z niego wstęgowy ładunek plastiku. Szybko owinął go wokół drzewa i przymocował zapalnik. Słyszał teraz, że ciężarówka zwalnia jeszcze, aby pokonać zakręt wokół skały. Żołnierz Delta Force pociągnął za linkę zapalnika, złapał plecak i karabin i zanurkował w małe zagłębienie terenu. Wolałby, żeby krzaki były gęściejsze, jednak gęste listowie drzew zasłaniało światło i utrudniało ich rozrost. Rozległ się ostry trzask i w poprzek drogi zwaliło się drzewo. Partner Joeya pokazał mu uniesione kciuki, ale pokazał na drugie drzewo. Saper wystawił głowę i zobaczył, że drzewo upadło w taki sposób, że ciężarówka łatwo je zepchnie. Musiał powtórzyć próbę. Sądząc z odgłosów, ciężarówka znajdowała się w odległości niecałych stu metrów za najbliższym zakrętem. Joey nie zawahał się i pobiegł do drzewa, które jego zdaniem powinno wystarczyć do zablokowania drogi. Zakładając ładunek, usłyszał, że pojazd zatrzymuje się i rozlega-
ją się wydawane zdecydowanym głosem rozkazy, bynajmniej nie po angielsku. Pociągnął linkę zapalnika i skoczył w poszukiwaniu ukrycia. Kiedy wbiegał w miejsce, gdzie drzewa rosły najgęściej, poleciała za nim seria z karabinu. Poczuł, jak gdyby coś ugryzło go w lewy pośladek. Ignorował ból, podczas gdy chłopcy z jego drużyny odpowiedzieli ogniem, osłaniając go. Amerykanie szybko wycofali się głębiej między drzewa i zmienili ustawienie, przyjmując pozycje obronne, z których widać było teraz już dwie ciężarówki, stojące przed dwoma zwalonymi drzewami, blokującymi drogę. Z pojazdów zeskakiwali mężczyźni, szukając natychmiast bezpiecznych kryjówek. Człowiek, który musiał być oficerem, próbował zmusić ich do podbiegnięcia do pni i zepchnięcia ich na bok. Dowódca Amerykanów przesunął dwóch żołnierzy na prawo i nieco do przodu, a inych dwóch na lewo i do tyłu. Uruchomił nadajnik i nadał do Młota, że ciężarówki przyjechały wcześniej i że przywiozły nieprzyjaciół. Następnie dowódca drużyny wraz ze swoim partnerem otworzyli ogień w stronę przybyszów, wykorzystując panujące tam zamieszanie. Dowódca używał, jak inni żołnierze Delta Force, karabinu MP5, lecz jego partner wyposażony był w najnowszy karabin M-249 SAW - czyli PIŁA. Poszczególne litery nazwy tworzyły jednocześnie skrót od angielskich wyrazów Oddziałowy Karabin Automatyczny. M-249 strzelał istnym zalewem kul kalibru 5,56 mm. Zza wystającej skały wyjechała trzecia ciężarówka. Pomiędzy seriami z broni słychać było komendy i coraz więcej ludzi zbliżających się między drzewami ku żołnierzom. Partner dowódcy drużyny załadował kolejny dwu-stunabojowy magazynek i posłał kolejną krótką serię, zmuszając nieprzyjaciela do zanurkowania w krzaki. Dwaj Amerykanie odbiegli szybko w tył, zajmując po chwili pozycję za innymi. Chodziło o to, żeby poderwać do ataku przeciwników. Wtedy dwaj wystawieni z przodu strzelcy otworzyli ogień, kładąc sześciu Azjatów. Wykorzystując kolejną chwilę zamieszania, sami z kolei przebiegli krótki odcinek, cofając się za swoich towarzyszy. W ten sposób Amerykanie wycofywali się szybko, przemieszczając się z kępy drzew do prawdziwej dżungli. Cały czas jednak posuwali się w miarę równolegle do drogi prowadzącej do wioski. Dowódca postanowił poprosić przez radio o pomoc. - Młocie, tu Pogo Dwa - nadał. Usłyszał nagle odgłos śmigłowca. Nie wiedział, czyjego. - Pogo Dwa, tu Młot - odparł słabo słyszalny Trimler. - Słyszę cię dwa na pięć. - Jesteśmy w kontakcie z nieprzyjacielem. Wycofujemy się w stronę głównego celu. Słyszę śmigłowiec; czy może nas osłonić? - To niezidentyfikowany śmigłowiec, nie nasz. Leci do was Widmo. Podaj pozycję - odparł dowodzący naziemną częścią misji pułkownik.
- Sto metrów na zachód od drogi, przesuwamy się na południe od ciężarówek, zablokowanych w tej chwili na drodze. - Potwierdzam, Pogo Dwa - odezwał się w radiu inny głos. To był Kufel ze swojego szturmowego AC-130. - Widmo odebrał wszystko. Osiągnę waszą pozycję za sześć minut. Zostań na tej częstotliwości. Joey wychynął z krzaków i bezgłośnie padł koło swojego dowódcy. Przetoczywszy się na plecy załadował nowy magazynek do MP5. - Wdepnęliśmy w gówno - oznajmił i pokazał w kierunku, w którym zmierzali. - Głęboki parów. - Nie da się przez niego przejść? - Nie z tymi sukinsynami na karku. Musimy przejść mostem. - Dowódca Pogo Dwa stęknął w odpowiedzi i skierował żołnierzy ku mostowi. Miał nadzieję, że uda się przebiec most i wysadzić go, zanim podążający drogą wrogowie ich dopadną. To wyciągnęłoby Amerykanów z kłopotów. Usłyszeli trzaski za plecami i zrozumieli, że nieprzyjaciel rozmyślnie zagania ich do parowu. - Skubańcy wiedzą, co robią! - przyznał z niechęcią Joey..- Są bardzo dobrzy. - To prawda - przyznał dowódca. - Powinniśmy byli zacząć od wysadzenia tego pieprzonego mostu, a nie byłoby całej tej zabawy. - Wcisnął guzik nadawania. - Widmo, tu Pogo Dwa. Przemieszczamy się w stronę mostu. Będziemy próbowali przez niego przejść. Trzeba trochę zniechęcić nieprzyjaciela. Kiedy zbliżali się do drogi, słychać było coraz mocniejsze odgłosy śmigłowców. Gdy drużyna Delta Force znajdowała się sto metrów od mostu, na jego przyczółku wylądował helikopter. Wyskoczyło z niego trzech mężczyzn, którzy ukryli się w krzakach. Zanim Amerykanie zdążyli zająć pozycje i zacząć strzelać, śmigłowiec podniósł się z powrotem i ruszył wprost na nich. Krótka seria z góry przeszyła Joeya, który padł na ziemię. Przesunął się po nim cień helikoptera. Jeden z Amerykanów podbiegł do trafionego kolegi. Śmigłowiec odleciał. Pięciu mężczyzn usłyszało jadące drogą ciężarówki. Simon Mado pobladł, słuchając kolejnych meldunków. Zamknął plan operacji, który właśnie studiował, i zaczął wpatrywać się w jego tytuł. Zaciskał zęby, poruszając szczęką. Wydarzenia potoczyły się wbrew jego oczekiwaniom i oto nie panował już zupełnie nad sytuacją. Zastanawiał się, jakie ma w tej chwili możliwości działania. Dowódca znajdującej się w wiosce drużyny Pogo Jeden usłyszał od północy stłumione odgłosy eksplozji i serii z karabinów maszynowych.
- Mamy kłopoty - odezwał się do trzech kucających wokół niego towarzyszy. Przypadł do ziemi i wyjrzał zza węgła starej szopy, za którą zaparkowali. Robiło się coraz ciemniej, ale widać było jak na dłoni ładny dom na palach i otaczający go murek. Dobiegały z niego odgłosy nastawionego na cały regulator telewizora, mieszające się jeszcze z czterema czy pięcioma pochodzącymi z innych domów. Zagłuszały odległą wymianę ognia, która przybierała na sile. Dowódca drużyny wycofał się z powrotem do swoich ludzi. - Wszystko zgodnie z instrukcjami - powiedział. - Lee, jesteście na pozycji? - spytał przez radio. - Potwierdzam - odpowiedział żołnierz z drugiej części jego drużyny. - Wchodzimy teraz. - Potwierdzam. Dowódca uniósł zaciśniętą pięść, rozwarł szeroko palce, odliczył do trzech, zacisnął pięść z powrotem i machnął rękaw dół. Był to sygnał ataku. Czterej mężczyźni wychynęli cicho zza szopy i rozprzestrzenili się, biegnąc do murku. Pokonali go cicho jak duchy i biegli dalej ku zawieszonemu na palach budynkowi. Chrząknęła samotna świnia, usuwając się z drogi. Żołnierze znaleźli się wśród pali. Specjalista od dźwięku umieścił nad głową mały mikrofon. Przesunął się parę metrów i uczepił do podłogi domu drugi mikrofon. Potem trzeci i czwarty, każdy w innym miejscu. Trzej mężczyźni czekali, podczas gdy ich towarzysz nasłuchiwał ruchów w pokojach na górze. Dowódca drużyny wpatrywał się w tarczę zegarka, odejmując kolejne sekundy. Po niecałej minucie, która zdawała się ciągnąć w nieskończoność, dźwiękowiec uniósł dwa palce i pokazał w stronę pokoju najdalszego od wejścia, jednocześnie opuszczając kciuk. Oznaczało to, że znajduje się tam dwóch nieprzyjaciół. Potem uniósł jeden palec i pokazał nim na frontowe pomieszczenie; otworzył pionowo dłoń - jedna niezidentyfikowana osoba. Następnie pokazał na środek budynku i powtórzył gesty - druga niezidentyfikowana osoba. Dowódca uniósł pięść, dając ponownie sygnał ataku. Dwaj żołnierze wspięli się bezgłośnie po schodach, trzeci podszedł pod otwarte okno. Dźwiękowiec ruszył pod pokój z tyłu budynku, przygotował karabin i skoncentrował się na dobiegających do słuchawek odgłosach. Kiedy usłyszał stuknięcie, po którym nastąpiły szybkie dwa kolejne, wyłączył słuchawki i wypuścił serię w górę, celując tam, skąd ostatnio dobiegały dźwięki. W tej samej chwili żołnierz z pod okna wrzucił przez nie granat błysko-wo-hukowy. Dwaj Amerykanie sforsowali drzwi, a rzucający granat skoczył ku schodkom. Rozległy się dwa wystrzały. Cisza. Dźwiękowiec usłyszał: „Mamy ją!". Dał sygnał stojącemu pod schodkami towarzyszowi. Następnie uruchomił przypięty do pasa nadajnik i powiedział do czułego mikrofonu w rękawie:
- Lee, wychodzimy. - Natychmiast usłyszał warkot silnika. Przed dom zajechał samochód. Ze schodów zeszli dwaj Amerykanie niosący bezwładne ciało. - Dalej według planu - rzucił dowódca Pogo Jeden. Wepchnięto pogrążoną w szoku Nikki Anderson na tylne siedzenie i terenowy samochód odjechał szybko do strefy lądowania. Czterej mężczyźni pospieszyli do swojego samochodu. - Pogo Dwa, podaj pozycję - nadał z AC-130 Kufel. Drużyna, która znalazła się w pułapce, oraz dwaj pułkownicy mieli nadajniki nastawione na tę samą częstotliwość. Odpowiedział mu cichy, pełen napięcia głos: - Na skraju parowu, sto metrów na wschód od mostu. Przemieszczamy się na wschód, oddalając od mostu. - Podaj liczbę żołnierzy - poprosił Beasley. - Pięciu. Jeden zabity. - Widzę ich - odezwał się operator jednego urządzeń obserwacyjnych, siedzący w specjalnej kabinie. - Wszyscy pozostali to nieprzyjaciel - oznajmił Kufel załodze. - Damy im popalić. - Czternastu mężczyzn stanowiących załogę szturmowego samolotu przystąpiło do dobrze wyćwiczonych działań. - Telewizja i podczerwień widzą cele - poinformował operator. - Naprowadzaj na podczerwień - odparł podoficer kierowania ogniem. - Dajcie mi dwudziestki - rozkazał dowódca samolotu. Szturmowy AC-130 był wyposażony między innymi w dwa dwudziestomilimetrowe działka typu Vułcan. Szybkostrzelność każdego wynosiła dwa tysiące pięćset pocisków na minutę. Sześciolufowe działko systemu Gatlinga było najskuteczniejszą bronią, jaką Beasley mógł odstraszyć żołnierzy nacierających na drużynę Pogo Dwa. - Działka w pogotowiu - zameldowano. Kufel popatrzył przez znajdujący się po lewej celownik i zobaczył przynajmniej dwunastu nieprzyjaciół wewnątrz świetlnego rombu. Znalazł ich operator systemów obserwacyjnych przy pomocy urządzenia opartego na podczerwieni. Pilot poruszał maszyną, przemieszczając w obrębie obejmującego cele rombu świetlne kółko, zakreślające obszar padania ewentualnych pocisków. Wcisnął spust. Działka wypluły strumień ognia. Beasley zobaczył, że ludzie zewnątrz rombu padają na ziemię. Nigdy nie będzie wiedział tego na pewno, ale przypuszczał, że zabił co najmniej połowę z nich. Wykonał głęboki skręt, zawracając potężną maszynę. Wybrał kolejny cel i znowu wcisnął spust. Vulcany bzyknęły donośnie, inaczej niż gdacząca zwykła broń maszynowa, która nie strzela aż tak szybko.
Kufel zobaczył pierwszą z ciężarówek, przejeżdżającą przez blokadą drogi. - Dajcie czterdziestkę rozkazał. Załoga uruchomiła czterdzistomili-metrowe działko firmy Bofors, strzelające stoma pociskami na minutę. Rozległy się donośne odgłosy i ciężarówki obsypał grad pocisków. - Uciekaj w prawo! - zawołał nagle obserwator, którego stanowisko znajdowało się z tyłu ładowni. - Flary! Flary! - Zobaczył właśnie błysk czegoś, co wyglądało na rakietę przeciwlotniczą odpalaną z naramiennej wyrzutni. Istotnie, była to SA-7 produkcji radzieckiej; tylko błyskawiczna reakcja obserwatora ocaliła życie całej załogi. Kufel również szybko zadziałał i skręcił ostro w prawo; jednocześnie za ogonem potężnej maszyny zaczęły eksplodować kolejno wylatujące długim strumieniem flary. Następnie pilot opuścił dziób samolotu, przyspieszając i odciążając płatowiec. Wreszcie skręcił z powrotem i podciągnął samolot, powodując przeciążenie sięgające prawie dwa g. Manewr okazał się skuteczny - oparty na podczerwieni układ naprowadzania rakiety skierował ją ku ciepłu jednej z flar. Niestety wystrzelono drugą rakietę. Sytuacja powtórzyła się - na szczęście i tym razem błyskotliwe manewry Beasleya pozwoliły ujść jemu i jego towarzyszom z życiem. Lecz nieprzyjaciel był świetnie uzbrojony. Nikt z załogi samolotu nie zauważył trzeciej rakiety, która trafiła w silnik numer cztery. Potężny AC-130 był na szczęście tak dobrze zaprojektowany, że był w stanie przetrwać nawet uderzenie rakiety w niektóre miejsca, pomimo nieuniknionych uszkodzeń. Kufel skierował samolot na południe, a jego ludzie szybko orientowali się, jaki jest stan maszyny. Pilot wyłączył dopływ paliwa do zniszczonego silnika, ustawił śmigło „w chorągiewkę", żeby nie stawiało zbytecznego oporu, i wcisnął guzik gaśnicy. Następnie przeprowadził rutynową w takich wypadkach kontrolę pracy sterów. Samolot był w kiepskim stanie. - Młocie - nadał - Widmo wyłącza się z walki, doznaliśmy uszkodzeń. Dostaliśmy najpewniej w zewnętrzny odcinek prawego skrzydła. Silnik nu mer cztery unieruchomiony. Mam pewne problemy ze sterowaniem. Prawdo podobnie była to rakieta SA-7. Powiedzcie tylko słowo, a wracamy do walki. Teraz to Mallard miał orzech do zgryzienia. Czy zaryzykować życiem czternastu ludzi i szturmowym AC-130 dla wsparcia drużyny Pogo Dwa? Był doświadczonym pilotem i wiedział, z czym mierzyła się załoga Widma. Zapytał Trimlera: - Czy Pogo Dwa jest w stanie uwolnić się od nieprzyjaciela tak, by za brał ich śmigłowiec? Bob Trimler zamienił parę słów przez radio z dowódcą drużyny Pogo Dwa. Odpowiedział Mallardowi: - Da się zrobić. Widmo narobiło z wrogów bigosu. Pogo Dwa już straci ło kontakt z nieprzyjacielem i wycofuje się na wschód. Mallard podjął zatem oczywiste decyzje.
- Widmo - nadał - wracaj w rejon oczekiwania. Powtarzam: wracaj w rejon oczekiwania. - Potwierdzam - odparł Kufel z wyraźnym rozczarowaniem w głosie. Gillespie zobaczył właśnie przez okulary do działań nocnych strefę lądowania, kiedy usłyszał meldującego o uszkodzeniach Beasleya. Nie uszło to jego uwagi, choć na razie musiał wykonywać własne zadania. Zwolnił lot i śmigłowiec zadygotał ze względu na zmianę ciągu, gdyż prędkość pozioma zmalała do takiej, przy której przestała powodować dodatkową siłę nośną. Gillespie machinalnie zwiększył obroty o odpowiedni poziom, sprowadzając MH-53 na ziemię. Wyglądał na zewnątrz, podczas gdy drugi pilot odczytywał na głos wskazania przyrządów. Wielki śmigłowiec zawisł na moment w powietrzu, a potem delikatnie osiadł na trawie. Drużyna Delta Force zerwała się i zaczęła zbiegać z tylnej rampy maszyny. - Boże, szkoda, że nie widzicie, jak rusza się ten wielgachny gościu! zawołał przez interkom jeden ze strzelców. Patrzył na Kamigamiego biegną cego z niewiarygodną prędkością na czele swoich ludzi. Podpułkownik dowodzący drużyną pozostał na pokładzie śmigłowca. Przeszedł do kabiny pilotów, żeby razem z Gillespiem czuwać przy nadajnikach. - Mięciutkie lądowanie - pochwalił pilota, uruchomiwszy swój mikro fon i słuchawki. - Dziękuję, panie pułkowniku. To zasługa terenu - odparł Gerald. Drugi pilot uśmiechnął się. - Bardzo dobrze brzmi, kiedy niedawno upieczony kapitan zachowuje przesadną skromność - skomentował. - To podejście i lądowanie były bar dzo trudne - poinformował. Doświadczony mechanik pokiwał głową na znak zgody. Gillespie nie zdejmował ciężkich okularów. Cały czas patrzył za szybę, żeby się nie oślepić. Na jego oczach drużyna zabezpieczająca strefę lądowania rozstawiła się w dobrze przećwiczony sposób. Błysnęły reflektory dwóch zbliżających się pojazdów. Gerald odwrócił głowę, żeby czułe okulary nie zdążyły wzmocnić dostrzeżonego światła i oślepić go. - Coś się dzieje, sir - powiadomił podpułkownika. - Nadjeżdżają dwa pojazdy. Oficer spojrzał na zegarek. - Są wcześniej, niż zaplanowano. Zanim mógł powiedzieć cokolwiek więcej, w radiu odezwał się głos Kamigamiego: - Przesyłka dostarczona, listonosze jadą zaraz za nią. - Zaczynajcie wracać - rozkazał podpułkownik. Niedowierzał, że poszło tak gładko.
Dwie minuty później Nikki Anderson znajdowała się już na pokładzie śmigłowca. Czterej mężczyźni, którzy ją wyzwolili, wysypywali się z samochodu. Śmigłowiec zatrząsł się od kroków wbiegającej z powrotem drużyny, którą przywiózł. - Wszyscy na pokładzie! - zawołał po chwili przez interkom strzelec odpowiedzialny za wstępne przeliczenie ludzi. Kamigami i drugi sierżant niezależnie od siebie ponownie przeliczyli obecnych. Wszystko się zgadzało. Kiedy dwaj podoficerowie ustalili, że nikogo nie brakuje, Gillespie łagodnie nacisnął na lewy pedał, pociągając jednocześnie drążek do siebie. Zwiększał w ten sposób kąt natarcia łopat wirnika, uzyskując potrzebną do startu siłę nośną. Kiedy wielka maszyna oderwała się od ziemi, pchnął środkowy drążek naprzód i w lewo. MH-53 wznosił się, a jednocześnie miękko skręcał, oddalając się od strefy lądowania. Drugi pilot zameldował Młotowi, że Nikki Anderson jest na pokładzie oraz że Urwis Jeden wystartował do bazie. Mallard potwierdził odebranie przekazu i wrócił do rozpracowywania najpilniejszego problemu - jak zabrać z ziemi pozostałych przy życiu pięciu żołnierzy drużyny Pogo Dwa. - Urwis Trzy wystartował i doleci na miejsce oczekiwania za sześćdzie siąt osiem minut - poinformował Trimlera. - Czy może pan przemieścić Pogo Dwa na pozycję umożliwiającą zabranie ich? - Obsługa naziemna Pierw szego Skrzydła dokonała małego cudu, naprawiając błyskawicznie śmigło wiec. Urwis Dwa nie był natomiast w stanie dolecieć do bazy. Wylądował awaryjnie w Uttaradit. Problem wytłumaczenia miejscowym władzom obec ności amerykańskiego śmigłowca z dwunastoma uzbrojonymi po zęby pasa żerami Kaczka postanowił złożyć na barki generała Mado. Trimler porozmawiał z dowódcą drużyny Pogo Dwa. - Znaleźliśmy na mapach otwartą przestrzeń, o, w tym miejscu - powie dział Mallardowi, pokazując palcem na mapę. - Chłopcy będą tam czekać. Mamy jednego zabitego i to ich spowalnia - dodał grobowym tonem. Trzeba było jed nak skoncentrować się na dokończeniu misji, aby zapobiec dalszym ofiarom. Ludzie Delta Force później zajmą się rozmyślaniem nad śmiercią Joeya. W radiu odezwał się głos Gillespiego: - Nie mamy chyba tych sześćdziesięciu ośmiu minut. Mogę wylądować, wysadzić Anderson z połową ludzi i wrócić po Pogo Dwa. - Gerald zawarł cały plan w paru słowach. Nie było czasu na długie dyskusje. Młody, zdolny pilot nie miał wątpliwości - nieprzyjaciel był dobrze zorganizowany i kompetentnie dowodzony. - Dolecę do Pogo Dwa w ciągu dwunastu minut - dodał. - Widmo może wrócić na miejsce ackji - zameldował tymczasem Kufel. Mallard zastanowił się nad sytuacją. Hal Beasley był wyjątkowo agresywnym dowódcą samolotu, a kolejne wyzwania dodawały mu tylko energii. Jednak walka AC-130 na trzech silnikach i przy kłopotach ze sterami
oznaczała wysokie ryzyko. Pułkownik nie zdecydował się go podjąć, choć jednocześnie chciał, żeby siła ognia szturmowej maszyny czekała w pogotowiu na wypadek, gdyby okazała się niezbędna. - Zaprzeczam, Widmo. Pozostań w rejonie oczekiwania - rozkazał. Tymczasem pilotujący samolot dowodzenia Kanciasty żałował, że nie ma na wyposażeniu najnowszego systemu Fulton, pozwalające go zbierać ludzi z ziemi; do sześciu za jednym przelotem. Szkoda, że ma tylko starszy system, pozwalający na wypuszczenie liny, którą wraz z pojedynczym pasażerem utrzymywał w powietrzu balon. Na pokładzie MC-130 Eberharda znajdowały się trzy takie zestawy, jednak zabranie w ten sposób trzech żołnierzy zajęłoby mnóstwo czasu. Mallard i Trimler musieli znaleźć jakieś rozwiązanie. A zezwolić na nie musiał generał Mado. Mallard podał generałowi przez SatCom możliwe kierunki działania. Zakończył zdecydowanym zaleceniem, żeby podjąć propozycję Gillespiego. Mado był pewien, że misja zamienia się właśnie w jedną wielką katastrofę. Widział jednak możliwość ocalenia swojej kariery, jeśli odpowiednio rozegra sprawę. - Co pan zaleca, pułkowniku Trimler? - zapytał w końcu. Trimler milczał przez chwilę. - Pogo Dwa za trzydzieści minut osiągnie otwarty teren. Chciałbym na tychmiast ich stamtąd zabrać - powiedział tylko. Generał podjął decyzję. - Nie widzę, żeby Pogo Dwa w tej chwili groziło bezpośrednie niebez pieczeństwo - skwitował. - Co więcej, nie możemy być pewni, kiedy rze czywiście uda im się dotrzeć do polany. Urwis Trzy leci w waszą stronę. Nie będzie żadnego znaczącego opóźnienia w podjęciu drużyny na pokład. Na szym celem było wyzwolenie Nikki Anderson. Nie straćmy tego, co mamy. -Upewnił się, że magnetofon ciągle pracuje. W Kongresie będzie wielu chęt nych do przesłuchania tej kasety. Skoro decyzję podjęto, Mallard nadał przez HaveQuick: - Urwis Jeden, wracaj do bazy. Powtarzam: wracaj do bazy. - Gillespie potwierdził odebranie rozkazu. Trimler przykazał drużynie Pogo Dwa jak najszybciej dotrzeć do nowej strefy lądowania i być gotowym na spotkanie ze Szczurem Trzy za sześćdziesiąt jeden minut. Mężczyzna dźwigający ciało Joeya przystanął, aby złapać oddech. Usłyszał od północy odgłos śmigłowca. - Uparty sukinsyn - mruknął do swojego dowódcy, ruszając znowu.
'.- Młocie, tu Pogo Dwa - nadał dowódca. - Niedaleko nas jest śmigłowiec, ma inny odgłos niż nasze. - To nieprzyjacielski śmigłowiec - ostrzegł Trimler. - Jak daleko od celu jesteście? - Już prawie dotarliśmy. - To kontynuujcie. Szacunkowy czas przybycia Urwisa Jeden to czterdzieści minut. - Drużyna posuwała się szybciej niż przewidywano i będzie musiała długo czekać na zabranie jej. - Potwierdzam - zakończył dowódca Pogo Dwa. Nagle zwrócił uwagę na zmianę słyszanych odgłosów. - Młocie, ten śmigłowiec ląduje na polanie - zameldował. - Odebrałem. Czekajcie - odparł Trimler. - Czekajcie, kurwa mać - zaklął sam do siebie dowódca drużyny. - Zachowajcie obecną pozycję- odezwał się znów szybko pułkownik. -Nadlatuje Widmo, żeby oczyścić teren. Dowódca Pogo Dwa kazał ludziom kryć się. Ten, który niósł ciało Jo-eya, delikatnie ułożył swoje brzemię pod drzewem. Po chwili rozległ się odgłos trzech silników nadlatującego AC-130. Nie był jednak wystarczająco donośny, aby zagłuszyć jeszcze inne dźwięki, które nagle dały się słyszeć z tyłu. Przez dżunglę szli ludzie. - Widmo, w tej chwili przelatujesz nad nami - poinformował dowódca drużyny. - Za nami są nieprzyjaciele, oceniam ich pozycję na niecałe sto metrów na zachód od nas. - Potwierdzam - odparł Beasley. - Hej, nie ruszajcie się. Tam, dokąd idziecie, stoi na ziemi śmigłowiec. Najpierw oczyścimy strefę lądowania, a potem zmienimy zamiary waszych gości. Pięciu Amerykanów rozchmurzyło się, kiedy zobaczyli, że wielki samolot szturmowy zaczyna skręcać pod łagodnym kątem w lewo. Zaczynał bowiem klasyczne okrążenie, z którego prowadzi się ostrzał. Zza luku lewego podwozia wystrzelił błysk ognia - to odezwała się haubica kalibru 105 mm. Dziesięć sekund później wystrzeliła drugi raz. Dopiero potem odezwała się eksplozja pierwszego pocisku i zaraz po niej druga, czegoś nieco mniejszego. Oto pierwszy z pocisków chybił nieco, ale spadł na tyle blisko helikoptera, że odłamki przebiły zbiornik paliwa, powodując jego wybuch. - Śmigłowiec leży i kwiczy - poinformował Beasley - ale śledzimy ruch w jego pobliżu. - Operator systemów obserwacyjnych bez przerwy karmił Kufla informacjami. Czuły detektor podczerwieni wykrył trzech ludzi, uciekających od zniszczonego helikoptera. - Zaczekajcie chwilę; poślemy wrogów na spotkanie z Chrystusem i oczyścimy strefę lądowania - rzucił pilot.
Zniżył lot i zacieśnił krąg, szykując dwudziestomilimetrówe działka. Wyciągał wszystko z trzech sprawnych silników, przekraczając normy ich pracy i przegrzewając wloty turbin. Na szczęście, skręcał na dwa dobre silniki, a ten, który nie pracował, znajdował się po zewnętrznej. Działka bzyknęły głośno i w pobliżu helikoptera spadł grad wybuchających pocisków. - Już chyba spokój - powiadomił dowódca samolotu. Pogo Dwa nie odpowiadał, gdyż usłyszał ruch tuż koło siebie. Z zarośli wyłoniła się umundurowana postać, zobaczyła Amerykanina i wykrzyknęła ostrzeżenie. Dowódca drużyny automatycznie posłał we wroga serię z MP5. Zza jednego z drzew wysunął się inny nieprzyjaciel z kałasznikowem, wypuszczając kilka kul. Chwilę później jednak zginął, gdyż ktoś złapał go za włosy i zabił nożem. Walka była krótka i tak intensywna, że jeden obserwator nie byłby w stanie objąć wszystkich wydarzeń. Ostre staccato postradzieckich AK-47 mieszało się z szybszymi i jakby bardziej gładkimi odgłosami MP5. Eksplodował granat odłamkowy. - Kurwa, trafiło mnie! -Stan?! Gdzie jesteś? Rozległ się głośny krzyk. Azjata. Więcej krzyków i znowu serie. Ktoś rzucił granat dymny, zwiększając jeszcze zamieszanie. Dowódca Pogo Dwa opróżnił już magazynek i ładował nowy. Tymczasem trafiła go w brzuch seria z kałasznikowa, rzucając go na krzaki. Potoczył się po ziemi, machinalnie przyciskając do strasznej rany dłoń, usiłując powstrzymać krwawienie. Zapadła grobowa cisza. Na pole niedawnej walki weszli czterej żołnierze. Rozejrzeli się. Jeden z nich miał na sobie mnóstwo bandażów; był mocno podtrzymywany przez towarzysza. Dowódca drużyny Pogo Dwa spróbował skoncentrować się, mimo iż tracił powoli przytomność. Przeczuwał, że ranny jest dowódcą nieprzyjaciół. Jeden z nich pokazał palcem na ciało Joeya i powiedział coś w nieznanym Amerykaninowi języku. Doprowadzono rannego do ciała. - Amerykanie! - warknął. Inny z żołnierzy stuknął w zwłoki Joeya koń cem buta, a potem wyjął maczetę i zamachnął się, omal nie oddzielając gło wy od tułowia. Ranny w brzuch dowódca drużyny Delta Force poczuł przypływ furii. Instynkt i zasady nakazujące przeżycie zostały przytłumione jeszcze potężniejszym, pierwotnym pragnieniem - krwi i zemsty. Przygotował flarę do wskazywania celów i po raz ostatni wcisnął guzik nadajnika. - Widmo! Strzelaj w moją flarę! - krzyknął. - Wypuścił flarę w odleg łych o zaledwie kilka metrów nieprzyjaciół, którzy rozpierzchli się w krza ki, strzelając z kałasznikowów. Amerykanin nawet nie usłyszał już łoskotu
dwudziestomiłimetrowych pocisków, które przesunęły się burzą ognia przez niedawne pole walki. - Młocie - nadał Beasley przez kodujące radio HaveQuick - straciliśmy kontakt z Pogo Dwa. Żadnych śladów ruchu w okolicy..- Ton jego głosu niósł ze sobą klęskę. - Odebrałem wszystko - odpowiedział Malłard. - Wracaj do bazy. Narodowe Centrum Dowodzenia Wojskowego, Pentagon, Waszyngton, USA Kontroler przebiegu misji w Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego przesunęła na swoim pulpicie dźwignię nadawania. - Udorn, tu Skarb. Jak rozumiemy, misja jest przerwana, - Zgadza się - odparł Mado. - Wszystkie biorące w niej udział jednost ki powracają w tej chwili do bazy. - Wypowiedzi przekazywane za pośrednic twem satelity brzmiały tak czysto, jak gdyby rozmówcy siedzieli w tym sa mym pokoju. Nie było żadnych zakłóceń. Jedynie ton głosów był nieco metaliczny - to efekt komputerowego kodowania i dekodowania. Kontroler misji obróciła się z fotelem i spojrzała na siedzącego za nią generała armii. - Sir, samolot zwiadowczy znajduje się w rejonie oczekiwania - poin formowała za pośrednictwem mikrofonu - i jest gotowy wypuścić bezzałogową sondę. Generał patrzył na wielkie tablice świetlne i monitory wideo zawieszone ma przeciwległej ścianie. - Niech wypuszczają sondę - rozkazał. Kontroler przesunęła inną dźwig nię. Po drugiej stronie kuli ziemskiej, na pokładzie wielkiego, czarnego, matowego RC-130, krążącego w pobliżu Chiang Mai, nad Tajlandią, sierżant Sił Powietrznych wykonał czynności składające się na procedurę wypuszczenia bezzałogowego samolociku. Zdalnie sterowana, podwieszona pod skrzydłem wielkiego RC-130 maszyna wyposażona była w najróżniejsze systemy obserwacyjne. Podoficer skierował samolocik nad ostatnią znaną Amerykanom pozycję drużyny Pogo Dwa. Siedzący obok podpułkownik wydał rozkaz, sierżant wcisnął guzik i sonda odleciała. Na pulpicie przed generałem armii siedzącym w Narodowym Centrum Dowodzenia zapłonęło czerwone światełko. Chciał z nim rozmawiać ktoś z czołowych polityków, związanych z obronnością kraju - prawdopodobnie prezydencki doradca do spraw bezpieczeństwa. Generał niechętnie podniósł słuchawkę. Oto politycy zaczęli dobierać się wojskowym do skóry.
Mackay siedział cicho w fotelu w rogu sali koło Mazie Kamigami. Oboje śledzili przebieg misji. Podpułkownik próbował przetrawić psychicznie to, czego był świadkiem przed chwilą. Kontrola i dowodzenie przebiegały fantastycznie. John Author oglądał już kiedyś Narodowe Centrum Dowodzenia i inne najważniejsze placówki tego typu, jednak nigdy nie znajdował się w którejś z nich podczas ćwiczeń, ani tym bardziej operacji bojowej. Nie spodziewał się tego. Kiedy sprawy zaczęły przybierać zły obrót, na sali panował spokój, a odpowiedzialni za misję z profesjonalizmem szukali najlepszych rozwiązań. Nie było żadnych panicznych krzyków ani gestów, znanych opinii publicznej z filmów. Mackay był pod szczerym wrażeniem kompetencji obecnych wokół osób. Pierwszy raz w życiu poczuł ogrom środków walki, które można było uruchomić z tego miejsca. Wszystko to dało mu mocno do myślenia. Jego wiecznie czynny umysł analizował przebieg misji. Czego nauczyła Amerykanów? Tego że generał Czang Tse-kuan dysponował dobrze wyszkolonym i świetnie uzbrojonym wojskiem o wysokim morale. Nie było to pocieszające. A co czekało teraz jego, Mackaya? Cóż, Cagliari zdecydowanie podkreślił na ostatnim spotkaniu Grupy Kryzysowej, że to nie koniec operacji, mimo że nie mogło już być mowy o zaskoczeniu nieprzyjaciela. Czang z pewnością spodziewał się teraz drugiej misji, mającej na celu wyzwolenie pozostałej trójki zakładników. John Author wyobraził sobie mecz futbolu amerykańskiego. Drużyna przeciwna zawsze spodziewa się jakiejś akcji. I co się robi? Mimo wszystko rozpoczynają. I łatwiej jest, kiedy robi się to samemu, a nie gdy trzeba wyrywać piłkę przeciwnikom. Michael Cagliari mawiał: „Jak obejdziemy ten problem?". Mackay zaczął myśleć nad dalszymi możliwościami działania, wykorzystując to, co Mazie wyciągnęła z Systemu 4. Jak dobrze, że przeglądając komputerową bazę danych, potrafiła czytać pomiędzy wierszami. Musze się stąd wydostać! - ostrzegł się John Author po raz kolejny. Za dużo tu polityki, a za mało rzeczywistości. To nie dla mnie. Ostatecznie zdecydował jednak, że przed swoim odejściem może dokonać kilku rzeczy. Kamigami odsunęła stos papierów i zaczęła szybko przepisywać notatki, które sporządziła na brudno, do teczki ostemplowanej „Tajne". Zostanie ona zaniesiona do jej gabinetu wraz z innymi danymi o misji. Asystentką zdawała sobie sprawę, że podpułkownik coś rozgryza. - Mazie, chyba mam sposób na wyzwolenie reszty zakładników - oznajmił. - Tylko proszę, niech się pan nie uśmiecha - odparła błagalnie. Fort Bragg, stan Północna Karolina Trzej mężczyźni w wojskowych szortach biegli Drogą Leszcza. Wyprzedził ich samochód pułkownika Trimlera. Zatrzymał się przed siedzibą Delta
Force. Trimler natychmiast rozpoznał w swoich żołnierzach część drużyny, jaka znajdowała się na pokładzie śmigłowca, który lądował awaryjnie w Utta-radit. Wróciła ona poprzedniej nocy. Nie znał szczegółów tego, jak zdołali ujść lokalnym władzom. Wiedział tylko, że chłopcy nie użyli ani jednego z wożonych ze sobą złotych randów - waluty Republiki Południowej Afryki - przeznaczonych na ewentualne łapówki. Sierżant Dolores Villaneuva z pewnością kazałaby im się rozliczyć z randów - pomyślał pułkownik. Kłopot w tym, że ludzie biorący łapówki nie mają zwyczaju wystawiania za nie rachunków. Trimler uśmiechnął się. Była to pierwsza zabawna rzecz, jaka zagościła w jego umyśle od czasu przerwania operacji. Popatrzył na zegark. Był kwadrans po szóstej rano. Przyjechał za wcześnie, a miał na sobie strój do ćwiczeń, postanowił więc zajrzeć na chwilę do siłowni. Z jakiegoś powodu wyciskanie ciężarów pobudzało jego myślenie. Kamigami był już na sali, cały przepocony. Oprócz niego ćwiczyło siedmiu żołnierzy. Trimler podszedł do atlasu, ustawił obciążenie i rzucił ponure: „Witam, chłopcy". Odpowiedziały mu grobowo brzmiące półsłówka. Po paru minutach na sali został już tylko on i Kamigami. - Zauważył pan w chłopcach napięcie? - spytał pułkownik. - Tak. Są w ponurych nastrojach. - Tak też się spodziewałem. Victor nie odpowiadał, tylko zwiększał tempo ruchów ramion. Wyciskał sztangę w leżeniu. Doświadczony pierwszy sierżant potrafił czytać ze swoich żołnierzy łatwiej niż przeciętny człowiek z książki. Nie podobało mu się to, co widział. Oczywiście nic dziwnego, że chłopcy boleli nad śmiercią swoich sześciu towarzyszy, ale to było coś więcej. Kurczę, sześciu to dużo jak na taką niewielką jednostkę - pomyślał. Usłyszał oczywiście standardowe komentarze, wygłaszane przez żołnierzy, których towarzysze zginęli w walce. „Jestem pewien, że Joey wykończył co najmniej jednego z tych skurwysynów, zanim oberwał". „Ja też chciałbym odejść z hukiem". „Słyszałeś, że jednego z bandytów trafili flarą? Usmażył się na chipsa". I tym podobne. Kamigami wiedział, co było nie tak. Straty na pohrwalki powodują zawsze rany w psychice pozostałych przy życiu - taka jest cena bycia żołnierzem. Jednak powinny również wzmagać w żywych determinację do dalszej walki. Victor nie był pewien, czy ponury nastrój, który opanował budynek, był sygnałem wzrostu morale. Panie pułkowniku, musimy rozwiązać ten szkopuł - myślał pierwszy sierżant. Usiadł na ławeczce i popatrzył na Trimlera. - Trzeba koniecznie poukładać żołnierzom w głowach - oznajmił. - Też tak myślę - odparł pułkownik. Godzinę później obaj znajdowali się w zamkniętym na klucz pokoju razem z pozostałymi członkami sztabu jednostki. Przejrzali masę zdjęć i meldunków, które znajdą się w bogatym raporcie z misji. Najpierw skupili się
na fotografiach wykonanych w podczerwieni przez bezzałogowy samolot zwiadowczy. Pokazywały miejsce, które ostrzelał Upiór. Były to „bezpieczne" zdjęcia, gdyż dokumentowały zbiorową scenę śmierci, tak dużą, że nie sposób było rozpoznać poszczególnych ofiar. Wszystkie ciała wyglądały tak samo. Kamigami obliczył, że na fotografiach musiało być trzynaście ciał wrogów i jedno Amerykanina. Tak „korzystny" stosunek ofiar został osiągnięty dzięki akcji szturmowego AC-130. Później oficer wywiadu wyciągnął obszerny meldunek sporządzony przez tąjskie służby, które wkroczyły na miejsce potyczki dwa dni po akcji. Tajo-wie zrobili zdjęcia i zebrali to, co zostało z żołnierzy drużyny Pogo Dwa, zabitych przez ludzi Tse-kuana. - To przykry widok - ostrzegł Kamigami, podając fotografie dalej. - Słowo „przykry" pada ostatnio niestety zbyt często - zauważył Trim-ler. Odpowiedziało mu milczenie. Zdjęcia przedstawiały coś, czego oficerowie Delta Force jeszcze nie widzieli. Kawałki porozszarpywanych ciał ich żołnierzy leżały rozrzucone po krzakach. Trimler nie był religijnym człowiekiem, ale modlił się wstecz, żeby chłopcy umarli zanim zostali porąbani przez wrogów na strzępy. - Co ich skłoniło do takiej reakcji? - wydusił z siebie, nie spodziewając się, że ktoś mu odpowie. - Czy mamy pokazać to żołnierzom? - Teraz chciał, żeby ktoś odpowiedział. - A mamy wybór? - odparł Kamigami. Znowu zapadła cisza. Pułkownik wiedział, że zdjęcia trzeba pokazać. - Pokażemy - zdecydował. - Nie można ukrywać prawdy przed żołnierzami, których czeka walka. Powinni wiedzieć, kto staje naprzeciw nich. - Jak to wpłynie na sprawność bojową chłopców? - odezwał się dowódca szwadronu A. Nikt nie potrafił odpowiedzieć na to pytanie. Późnym popołudniem Trimler siedział w swoim gabinecie i podsumowywał wydarzenia dnia. Żołnierze Delta Force zareagowali na zdjęcia chyba tak, jak się obawiał. Ich nastroje, zdaje się, pogorszyły się jeszcze bardziej. W pewnym momencie w otwarte drzwi zapukała sierżant Villaneuva. Weszła, żeby posprzątać przed pójściem do domu. - Czy skończył pan pracę nad tajnymi materiałami, sir? - spytała. Trim ler skinął głową, podniósł teczkę z napisem „Tajne" i zamknął ją w sejfie. Podoficer czekała, widząc, że pułkownik ma ochotę porozmawiać. ' Popatrzył na nią przez chwilę. -1 co mówi pani intuicja, sierżancie? - spytał. - Widzę mniej więcej to samo co pan pułkownik - odparła Villaneuva. Panuje ponury nastrój, choć jednocześnie wszyscy wykonują swoje obowiąz ki. Chłopcy dojdą do siebie... - Kobieta zdecydowała, że dowódca jest go-
tów na przyjęcie prawdy. - W swoim czasie. - Trimler uniósł brwi, ale nic nie mówił. Wzięła głęboki oddech. - A czasu nie mamy. - Nie mamy czasu? - powtórzył pułkownik. Sierżant przytaknęła. - Co pani przez to rozumie? - Szybko tam wrócimy, panie pułkowniku. Bo nie widzę innej możliwa* ści rozwiązania sytuacji. - Skąd taka piękna kobieta ma tak analityczny umysł? - odparł Trimler. Nie chciał uwierzyć w jej słowa. - Komplementy nie zmienią faktów, panie pułkowniku - powiedziała Villaneuva. - Czas wznowienia operacji szacuję na najwyżej dwa tygodnie. - Odwróciła się i poszła. Ona ma rację - pomyślał Trimler. A fakty nie są zadowalające. Opanował odczuwane przez siebie emocje i przyjął postawę właściwą dowódcy. Dowódca to człowiek potrafiący podejmować trudne decyzje, godzić się ze stratami i ponownie posyłać ludzi w ogień, jeśli zajdzie taka konieczność. Ma jednak także obowiązek chronić swoich ludzi i sprawić, żeby nie ginęli niepotrzebnie. To na nim spoczywa odpowiedzialność. Czy potrafię to wszystko robić? - zastanowił się Robert Trimler. Zamiast jednak snuć nie prowadzące do niczego dobrego rozważania, wziął się do pisania listów, które musiał wysłać. Sześciu listów do najbliższych zabitych żołnierzy. Villaneuva przyniosła mu dyskietkę z dawnymi listami kondolencyjnymi, którą chowała na wszelki wypadek. Trimler zajrzał do nich, jednak użyte w nich zwroty wydały mu się zbyt banalne, za bardzo gładkie. Zamknął plik. Spróbował samodzielnie dokończyć list, który zaczął już pisać. „Znałem Joeya i stał mi się bliski. Brak nam będzie jego nigdy nie gasnącego poczucia humoru...". Nie to bez sensu! - pomyślał pułkownik. Jego pamięć przywoływała straszliwe obrazy. Kolorowe fotografie wykonane przez tajskie służby. Sfrustrowany, Robert wybrał jeden z listów z dyskietki Villaneuvy i skopiował go ręcznie. Zmienił tylko nazwy własne, aby list odnosił się do bieżącej sytuacji. Szybko zrobił to samo z pozostałymi listami. Sierżant znowu zapukała do drzwi. - Skończył pan? - spytała. Trimler skinął głową. Zebrała listy. - Wyślę je dziś wieczorem. - Nie trzeba - odpowiedział pułkownik. - Można zrobić to jutro. Niech pani idzie do domu. - Kobieta zignorowała go i poszła wykonać swoje zadanie. No, dobra - pomyślał Robert. Muszę otwarcie postawić sobie pytanie -co takiego zrobiłem źle? Siedział w swoim fotelu i przypominał sobie po kolei wszystkie podjęte decyzje. Próbował zrekonstruować tok swojego myślenia, który do nich doprowadził. Wiedział już, co trzeba było zrobić. Wykorzystać wyposażonego w superczułe systemy obserwacyjne Upiora do monitorowania drogi. Dowiedziawszy się, że ciężarówki dojechały wcześniej,
przerwaliby operację. Dlaczego nie przyszło mu to do głowy na czas? Pod* niósł wzrok. Villaneuva stała z wydrukowanymi listami. W jej oczach błyszczały łzy. - Trudno było je przepisywać...? - zagadnął. Kobieta pokiwała głową. Zdawała sobie sprawę, że jej dowódca wraz z kilkoma innymi oficerami mógł podjąć lepsze decyzje. Czekała, aż pułkownik podpisze listy. Wyszedłszy, wróciła już po kilku sekundach. - Panie pułkowniku, to nie jest pana wina - powiedziała. - Niech pan o tym pamięta. - Poszła wrzucić listy. Trimler powrócił do dręczącego go koszmaru i wziął się za autoanalizę. Nie chciałeś wykorzystać Upiora, bo miałeś ochotę pokazać, że Delta Force potrafi poradzić sobie samodzielnie! - myślał z gniewem o sobie samym. Chciałeś, żeby cała chwała spadła na ciebie! Poświęciłeś życie sześciu ludzi, aby nakarmić swoje ego! I co teraz w związku z tym zrobisz?! Przez chwilę zastanowił się, czy nie złożyć rezygnacji. Ale czy to by cokolwiek naprawiło? Przecież, jeśli Villaneuva nie myliła się, żołnierze musieli być wkrótce gotowi do następnej misji! Czy poradzi sobie z ich przygotowaniem? Zwiesił głowę, żałując, że decyzji nie może podejmować za niego jakiś mądry generał. Biały Dom, Waszyngton, USA Charles - lokaj prezydenta - czekał przed małym gabinetem na pierwszym piętrze Białego Domu, który Pontowski lubił wykorzystywać do pracy w nocy. Starszy już służący popatrzył na zegarek. Nie gniewało go specjalnie, że jest już tak późno. Zastanawiał się tylko, ile czasu jego pracodawca będzie jeszcze harować. Dotknął guzika nadawania na uczepionym do spodni małym radiu i zameldował się. - Ciągle pracuje. Wszystko w porządku - powiedział. Był dumny z tego, że służy prezydentowi swojego państwa i był wyćwiczony oraz gotowy na to, żeby w razie konieczności stać się jego żywą tarczą. Charles, oprócz tego, że był grzecz nym i kompetentnym lokajem, należał do Secret Service-prezydenckiej ochro ny - i poważnie traktował swoje zadania, które z tego wynikały. Zapukał do drzwi gabinetu i usłyszawszy „proszę", wszedł. - Przepraszam, czy pan prezydent może czegoś potrzebuje? - zapytał. -Może zrobić panu herbatę? - Rozejrzał się błyskawicznie po pokoju, żeby sprawdzić, czy nie trzeba czegoś zrobić, i przyjrzał się twarzy Pontowskiego. Prezydent wyglądał dobrze, poza tym że widać było, iż jest trochę zmęczony. - Dziękuję ci, Charlesie. Poproszę herbatę, jeśli możesz. - Ton głosu Pontowskiego przekonał lokaja, że wszystko w porządku. Gdyby wyczuł co-
kol wiek nienormalnego, natychmiast zameldowałby o tym swojemu dowódcy i agenci pełniący tej nocy dyżur wzmogliby uwagę, żeby prezydentowi USA nic się nie stało. Charles zwrócił uwagę na włączony telewizor, w którym dwoje komentatorów wiadomości analizowało niedawne wyzwolenie Nikki Anderson. Zastanawiali się przed kamerą, czy przeprowadzona akcja nie była zbyt pochopna, skoro zginęło w niej aż sześciu Amerykanów. - Co ty o tym myślisz? - spytał Pontowski. Charles zawstysdził się, że prezydent Stanów Zjednoczonych jemu zadaje takie pytanie. - Jakie to może mieć znaczenie, co ja o tym powiem? - odparł skromnie. Łagodny wyraz twarzy Pontowskiego przekonał go, że prezydenta naprawdę interesuje jego zdanie. Wiedział zresztą, że Charles jest nie tylko lokajem i potrafi spojrzeć na sprawę oczami wyszkolonego agenta ochrony. - Cóż, ludzie, którzy przeprowadzali akcję, zdawali sobie sprawę z ryzyka, przystąpili do niej z ochotą, a cel został osiągnięty. - Tak, ale czy było warto poświęcić życie tych sześciu żołnierzy dla uratowania jednej młodej dziewczyny? - spytał Zack. - Kto wie, co jest warta akurat ta mała dama? Pontowski uśmiechnął się. - Rzeczywiście, tego nie da się stwierdzić - odpowiedział. Charles prze prosiwszy go, poszedł po herbatę. Matthew gapił się w telewizor, wcale nie myśląc o Nikki Anderson, tylko o przeszłości i o zasługach innej, niegdyś równie młodej damy. 1943 Bletchley Park, hrabstwo Buckingham, Wielka Brytania W nocy pojawiła się mgła. Osiadła tuż nad ziemią i otuliła brzydki, ceglany dom z epoki wiktoriańskiej oraz otaczającą go wioskę, składającą się z wykonanych z prefabrykatów chat i innych budynków. Nie było wiatru, który odegnał-by mgłę, ani światła księżyca, jakie mogłoby przez nią przeniknąć. Powoli gęstniała i kontury zabudowań stały się lekko niewyraźne. Od czasu do czasu słychać było pojedynczy głos pośród trochę niesamowitej ciszy. Dom stał w hrabstwie Buckingham, siedemdziesiąt kilometrów na północny zachód od Londynu. Mgła była idealną zasłoną dla tego, co działo się wewnątrz budynku. W jej oparach, pomiędzy drzewami, po ścieżkach posiadłości, zwanej Bletchley Park, przechadzali się cicho uzbrojeni wartownicy w polowych mundurach. W oknach paliło się światło, gdyż w budynku pracowano przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. W jednym z najsilniej strzeżonych pokojów stał Colossus - pierwszy na świecie elektroniczny komputer. Funkcjonował
pod czujnym okiem brytyjskich i amerykańskich naukowców, na pohybel nieprzyjacielowi. Zniszczenia, jakie dokonywały się dzięki komputerowi, były większe niż dzięki jakiejkolwiek znanej dotąd bombie, ponieważ przy pomocy Colossusa udało się złamać niemiecki tajny kod, zwany Enigmą. Dane wywiadowcze uzyskiwane dzięki Colossusowi otrzymywały oznaczenie „Ultra" i były przekazywane małej grupce przywódców aliantów, którzy wykorzystywali je do powolnego odwracania przebiegu wojny. Na terenie posiadłości rósł także wykonany ręką człowieka las anten. Wyłapywały one z powietrza sygnały radiowe, którymi przewody karmiły Colossusa. Wysoko wykwalifikowani radiooperatorzy, w większości zdobywający doświadczenia w ciągu wielu lat służby w Marynarce handlowej, potrafili wyłapać pośród fal słabiutki nawet sygnał, określić, czy nadawał go nieprzyjaciel, i przekazać obsługującym komputer specjalistom od szyfrów. Kilka chat zajmowali radiooperatorzy i kontrolerzy, których zadaniem było nasłuchiwanie transmisji od alianckich agentów, pracujących głęboko wewnątrz okupowanego przez Niemcy obszaru. Sygnały od nich nie trafiały do Colossusa, tylko do Zespołu Operacji Specjalnych, w angielskim skrócie SOE. Była to brytyjska służba zajmująca się sabotażem, akcjami wywrotowymi, organizowaniem podziemia i zamachami w okupowanej Europie. Pracowali w niej bardzo różni specjaliści - wojskowi, historycy, lingwiści, naukowcy, matematycy, muzycy i inni potrzebni w danej chwili. - Sprowadź ją tu - odezwała się jedna z radiooperatorów SOE, zapisu jąca komunikat. - Rebecca nadaje. Druga młoda kobieta, kontrolująca działania Rebeki, natychmiast sięgnęła do telefonu i przekazała wiadomość. - Dobrze, że dyżuruje dzisiaj w nocy - skomentowała, odłożywszy słuchawkę. - Już nie wierzyłam, że Rebecca jeszcze żyje. - Radiooperator mlasnęła językiem i dostroiła odbiornik. Tymczasem drzwi otworzyły się i do pomieszczenia wpadła Wilhelmina Crafton. Miała na sobie polowy mundur Pomocniczej Służby Pielęgniarskiej Pierwszej Pomocy, czyli w angielskim skrócie FANY. Włosy Willi były spięte w kok. Było w tej chwili znać na nich kropelki rosy, które zebrały się z powodu mgły. Szybkość, z jaką przybiegła, i pognieciony mundur świadczyły o tym, że spała kompletnie umundurowana. Była już jednak całkowicie rozbudzona. Poprawiła krótką kurtkę i spodnie. - Długo już nadaje? - spytała Willi. - W tej chwili przestała - poinformowała operator. Podała zanotowaną wiadomość kontrolerowi, żeby rozkodowała ją. - Czy to była na pewno ona? - upewniła się Wilhelmina. - Tak. Wyczułam jej rękę. - Operatorka miała Rebeccę pod swoją „opieką" - to ona zawsze słuchała jej transmisji i była w stanie rozpoznać charak-
terystyczny dla danego człowieka sposób naciskania klawisza nadawania alfabetem Morse'a. Willi aż zagryzła policzek, czekając na rozkodowanie wiadomości. Poprzednia transmisja od Rebeki nadeszła dziewiętnaście dni temu i była pozbawiona znaków „LS8B", które powinny były nastąpić po trzeciej grupie liter i cyfr. Bez wątpienia oznaczało to coś złego. Kontroler skończyła roz-kodowywać meldunek i podała go Willi. Miała łzy w oczach. - Sekwencja jest w złym miejscu - wyjaśniła. Wilhelmina z ponurą miną przeczytała tekst. Była to prośba o zrzucenie na spadochronie kolejnego „pianisty" - czyli radiooperatora - z dodatkową porcją materiałów wybuchowych. Wszystko wyglądało jak należy, tylko że znaki „LS8B" znajdowały się po piątej oraz po dziewiątej sekwencji liter. Świadczyło to jasno o jedynej możliwej rzeczy - Rebecca „wpadła" i znajdowała sią w rękach gestapo. A mimo to próbowała przekazać swoim dowódcom prawdę. - Będziemy musieli nadać jakąś odpowiedź - stwierdziła Willi. Tylko w ten sposób można było uchronić Rebeccę przed śmiercią. Poza tym nadarzała się okazja wysyłania Niemcom fałszywych informacji. - Kiedy normalnie spodziewałaby się naszej transmisji? - spytała Crafton. - Podczas pierwszej audycji „London Calling" BBC po upływie siedemdziesięciu dwóch godzin od nadania swojego meldunku. -- Zajmę się tym - poinformowała Willi. Zacisnęła pięść. - Muszę wracać do Londynu. - Wyszła z baraku, z zaciętą miną. - Nie dziwię się, że nazwali ją Królową Lodu - skomentowała radiooperator. - To już trzeci pianista Mistralu, jakiego straciła - dodała kontroler. -Człowiek myślałby, że powinna się wzruszyć. Z gęstej, londyńskiej mgły wyjechał pomalowany w kamuflaż motocykl BSA z przyczepą. Zatrzymał się z gulgotem kolo stacji metra St James w historycznej dzielnicy Westminster. - Jechałem naprawdę sportowo - zapewnił szeregowiec brytyjskiej armii. Willi wyciągnęła swoje długie nogi z ciasnej przyczepy. Zdrętwiała z zimna. - Dziękuję - odparła. - Spieszę się z naprawdę ważnego powodu. -Uśmiechnęła się, wynagradzając chłopakowi niebezpieczną jazdę z Bletchley Park. Skinął głową, zastanawiając się, co też tak ważnego może robić pielęgniarka - ochotniczka, żeby sierżant kazał mu siadać na motocykl i jechać aż do Londynu. Pewnie to jakaś panienka generała - pomyślał. Zapuścił silnik i zniknął we mgle. Crafton popatrzyła, czy już odjechał, a potem pospieszyła przez ulicę do Broadway Buildings. Szybko weszła po schodkach do siedziby firmy o nazwie „Gaśnice Minimax", jak głosiła tablica przy wejściu.
Wdrapała się po schodach na piąte piętro, gdzie na wąskim korytarzu aż roiło się od zapracowanych ludzi. Wszyscy oni spieszyli się jak do pożaru, choć w rzeczywistości żaden nie zajmował się gaśnicami. Wilhelmina znajdowała się w siedzibie Brytyjskiej Tajnej Służby Wywiadowczej, w angielskim skrócie SIS; często nazywanej błędnie MI-6. Weszła do pełnego ludzi pokoju, który dzieliła z czworgiem innych agentów SOE, koordynujących współpracę z SIS. Na jej widok siedząca przy biurku sekretarka podniosła wzrok i zawołała: - Panienko, generał chce się z panią widzieć jak najszybciej. - Myśli pani, że mogę się najpierw trochę odświeżyć? - spytała Crafton. - Obawiam się, że nie ma na to czasu - odpowiedziała kobieta. Willi powiesiła więc gruby płaszcz, wcisnęła bluzę w spodnie, zerknęła w lustro, przeraziła się i wypadła na korytarz. Kiedy weszła do gabinetu generała, szczupły mężczyzna o wykwintnym wyglądzie, przypominający raczej profesora niż wysokiego oficera, popatrzył na nią znad dokumentów, które akurat podpisywał, i pokazał młodej kobiecie krzesło. Dokończył pracę. Przynajmniej trzeci raz w życiu Willi zastanawiała się, czy generał naprawdę jest nieślubnym synem króla Edwarda VII. W każdym razie ma koneksje - pomyślała, przypominając sobie parę kobiet ze znanych rodów, które kolejno poślubiał. Tak czy owak, siedział naprzeciw niej generał sir Stewart Menzies, legendarny dowódca SIS, znany jako C. W końcu odezwał się do Crafton: - Słyszę, że przychodzi pani ze złymi wiadomościami. - Tak jest, sir. Straciliśmy trzeciego pianistę w rejonie Pas de Calais w ciągu niecałych dwóch miesięcy. - To Mistral, jeśli sobie przypominam. Czy był dobry? - Była. Bardzo dobra. - Widać było, że odpowiedź nie ucieszyła generała. - Czy SOE jest w stanie zorganizować nową siatkę? - spytał Menzies. Jest jasne, że Mistral został rozpracowany przez nieprzyjaciela. Musimy jakoś go obejść. - Obawiam się, że nasze środki mogą nie wystarczyć - powiedziała Willi. - Czy możecie je uruchomić? To naprawdę ważne, wie pani. Wilhelmina rozumiała, że rejon Pas de Calais musi mieć dla Menziesa wyjątkowe znaczenie, skoro wystosował do niej tego rodzaju prośbę. Zastanawiała się, co tam może się dziać, żeby trzeba było aż stworzyć nową siatkę agentów. - Inwazja? - spytała. - Oczywiście. - Zobaczę, co da się zrobić - odparła. - Jest jeszcze jedna rzecz, którą trzeba się zająć - ciągnął generał. - Czy wy i Połączone Dowództwo możecie jakoś wziąć się za te nieznośne E-Boo-ty wypływające z Dunkierki?
- Porozmawiam z komandorem Bertramem i zobaczymy, co da się zor ganizować. Barmy mówił, że Roger znowu jest w szpitalu - skomentował Menzies. Willi skrzywiła się. Generał i jego przyjaciele wiedzieli od razu o wszyst kim i o wszystkim plotkowali. - Powinni wypisać go dzisiaj. Miał poważny upadek - odparła. - Słyszałem, że spadł z konia podczas meczu polo. Kim był ten Amerykanin? Skąd on to wszystko wie? - zastanawiała się Crafton. - Nie pamiętam jego nazwiska. To pilot RAF-u. - Rozumiem... Proszę mnie powiadomić, jeśli będą jakieś decyzje w sprawie nowej siatki i tych E-Bootów - zakończył Menzies. Wilhelmina wstała i wyszła, zdając sobie sprawę, że generał rozbiera ją z tyłu wzrokiem. Willi Crafton weszła do budynku Dowództwa Połączonych Operacji w Richmond Terrace. Miała na sobie granatowy mundur oficera Królewskiej Kobiecej Służby Morskiej - zwanej Wren. Dobrze skrojony mundur powodował, że niejeden mężczyzna oglądał się za nią, kiedy szła energicznym krokiem korytarzem do sekcji operacyjnej. Odnalazła tam dowódcę operacji bieżących, komandora Rogera Bertrama. Roger spojrzał znad zawalonego dokumentami biurka i popatrzył na Wilhelminę z zadowoleniem. - Wyglądasz zabójczo - pochwalił. - Powinnaś częściej nosić ten mundur. - To chyba dobre przebranie w tym miejscu - odpowiedziała. - Pasuje do reszty. - Oprócz mundórów FANY i Wren zakładała czasami mundur Kobiecej Pomocniczej Służby Powietrznej -w angielskim skrócie WAAF. Stosowny mundur ułatwiał jej pełnienie zadań. - Daj spokój. - Roger uśmiechnął się. - W Dowództwie Połączonych Operacji nie wolno rywalizować ze sobą różnym rodzajom służb. Gdybym zachowywał się choć trochę nielojalnie wobec kogokolwiek, Mountbatten chyba by mnie wykończył. - Rogerze, nie przyszłam tu, żeby dyskutować czyjąkolwiek wewnętrzną politykę. Bertram zrobił poważną minę i czekał. Jak większość jego kolegów uważał ludzi SOE za nie do końca kompetentnych i z ochotą dyskredytował ich pracę. Jednak chcąc zachować swój osobisty związek z piękną i zawziętą Wilhelminą, musiał być wobec niej uprzejmy. - C wezwał mnie dzisiaj rano - poinformowała go. - Chce, żeby coś zrobić z E-Bootami operującymi z Dunkierki.
- Dlaczego się nimi zajmuje? - zastanowił się Roger. Odepchnął krze sło od stołu i wstał. Willi stwierdziła, że Bertram ciągle porusza się ostroż nie i stara się bardziej obciążać prawą stronę ciała. Przeszła za nim do są siedniego pokoju, gdzie podoficerowie marynarki nanosili bez przerwy zmiany na wielkie mapy, pokrywające wszystkie ściany. - Peterson! - zawo łał Roger na jednego z nich - co się ostatnio dzieje w sektorze Pas de Calais? Niski i pulchny mężczyzna, który do niedawna był nauczycielem w szkole podstawowej, skoczył ku gościom i odpowiedział: - Interesujące rzeczy, sir. Kiedy tylko zwracamy na niego trochę większą uwagę - na przykład bombardujemy nieco intensywniej czy wysyłamy więcej patroli powietrznych - Szwaby odpowiadają wzmocnieniem obrony. Wszystko, co tam robimy, traktują bardzo poważnie. Najbardziej skuteczne w prowokowaniu ich odpowiedzi są nocne loty myśliwców mosquito. Niemcy ukuli nawet specjalne określenie na misje mosquito - Moskitopanik. - To wszystko, Peterson - powiedział komandor, zwalniając podoficera. Jak większość członków brytyjskiej arystokracji, Bertram kontaktował się z innymi tylko wtedy, kiedy byli potrzebni. W pozostałym czasie nie istnieli dla niego. Trochę jak gdyby tkwili w jakiejś wielkiej poczekalni, wyglądając jego skinienia. Dla Willi także był to naturalny porządek społeczny i w ogóle nie zwróciła uwagi na zachowanie Rogera. - Sytuacja jest jasna - ocenił Bertram. - Niemcy spodziewają się, że w tym rejonie może nastąpić inwazja. Musimy zmiękczyć ich obronę. - Oczywiście - zaśpiewała Wilhelmina, naśladując reakcję C. - Jednak nie mamy środków, żeby zrobić cokolwiek z tymi E-Bootami. Czy wy możecie się tym zająć? - Trudno będzie - odpowiedział Roger. - Po nalocie na Dieppe unikamy silnie bronionych obszarów, takich jak Dunkierka. - Nie - zdecydował, wyciągnąwszy wniosek z sytuacji - to nie jest zadanie dla nas. Ale może te mosquito są w stanie dać sobie z tym radę - przypuścił. - Przekażę twoją opinię C i skontaktuję się z RAF-em - zakończyła Willi. Bertram, uznawszy, że sprawy oficjalne zostały już załatwione, rzucił Crafton najbardziej czarujące spojrzenie, na jakie umiał się zdobyć. - Dziś wieczorem? - spytał. - Och, bardzo się cieszę - odparła. Uśmiechnęła się tak pięknym uśmiechem, że w zasięgu jego oddziaływania znalazł się także Peterson. - Tylko czy dasz radę tak szybko po wyjściu ze szpitala? - zapytała z troską. - Być może uda nam się pobić jeden z rekordów medycyny - odparł komandor. Kiedy wychodzili z pokoju, Peterson popatrzył za nimi. Nienawidził ich za sposób bycia i wszystko inne, co było dla niego żywym przykładem zachowywania się typowych przedstawicieli brytyjskiej arystokracji.
- Przeklęta para; zasługują na siebie - mruknął pod nosem podoficer. George Peterson był lojalnym brytyjskim poddanym, a jednocześnie zdeklarowanym komunistą. Na piątym piętrze Broadway Buildings zapanował względny spokój, jak zawsze po południu. Willi miała teraz całe biuro dla siebie. Korzystając z okazji, przebrała się w mundur WAAF, stosowny do odwiedzin w Whitehall, gdzie pracował człowiek z RAF-u, z którym się kontaktowała. RAF tym chętniej zajmie się problemem niemieckich kutrów torpedowych, jeśli dowie się, że Zespół Operacji Specjalnych nie jest w stanie tego zrobić. Jeśli w dodatku napomknie o tym, że i Dowództwo Połączonych Operacji zrzekło się zadania, apetyt lotnictwa wzrośnie. Crafton pomyślała, że jeśli SOE rozwiąże dla Men-ziesa problem, będzie miał wobec nich dług wdzięczności. A to nie bez znaczenia - rozważała - biorąc pod uwagę konflikt interesów SIS i SOE. Menzies od początku był bardzo niezadowolony z tego, że oddzielono od podlegającego mu wywiadu pion zajmujący się aktywnymi akcjami. Jednak szczerze uważała, że posunięcie to było rozsądne. Działania SOE powodowały z reguły dużo hałasu i wielu agentów było później wyłapywanych. Agenci SIS, odpowiedzialnego za zbieranie danych wywiadowczych, powinni unikać zarówno hałasu, jak i wpadek. Weszła jedna z kobiet, z którymi Crafton dzieliła pokój. - Willi - powiedziała - mam dobrą wiadomość. Możesz mieć nową agentkę. Musisz tylko od razu iść z tym do Anny, żeby się nie spóźnić. Poinformuj ją, że jest ci potrzebna. - Wilhelmina podziękowała za pomoc. Agent mógłby stać się początkiem nowej siatki, o którą prosił generał Menzies. Crafton spytała także, czy jej współpracowniczka nie spotkałaby się z przedstawicielem RAF-u w sprawie E-Bootów. - Musiałabym porozmawiać z Reggiem, prawda? - upewniła się kobieta. Willi przytaknęła. Reggie było to imię oficera, zajmującego się prośbami wystosowywanymi przez SOE. - Będzie chciał, żebym się z nim przespała. Znasz go. - Cóż - odparła Wilhelmina. - Ale do tej transakcji może także należeć butelka szampana... - To byłoby cudownie! - zawołała dziewczyna i wybiegła z pokoju. Uwielbiała szmpana. Willi popatrzyła za nią i zdecydowała, że szkoda czasu na zmienianie mundurów po raz kolejny. ...Trudno będzie uzyskać od Anny agentkę i środki potrzebne do zorganizowania nowej siatki - zmieniła temat rozmyślań. Jednak C miał rację - Mistral został rozpracowany. Jeśli inwazja miała nastąpić w rejonie Pas de Calais, trzeba było mieć tam dobrze funkcjonującą siatkę. Anna Fredericks kierowała operacjami SOE na terenie Francji. Nosiła zaledwie tytuł asystenta administracyjnego, jednak w rzeczywistości wszystkie
decyzje podejmowano zgodnie z jej zaleceniami. Tylko dwukrotnie wyżsi dowódcy zignorowali je i za każdym razem poniesiono druzgocącą klęskę. Jako osoba śmiała, Fredericks natychmiast skomentowała niepowodzenia, mówiąc zwierzchnikom: „Jeśli się nie mylę, wspominałam, że tak się to może skończyć". Nie było jednak w tych wypowiedziach cienia satysfakcji czy samozadowolenia. Każda z porażek oznaczała śmierć agentów. Kiedy Crafton weszła do gabinetu Anny, Fredericks powitała ją komentarzem: - C znowu miesza się do naszych działań. - Miesza się do działań wszystkich - zauważyła Willi. - Dlaczego tak nalega, żeby zużywać tyle środków na rejon Pas de Calais? - zastanowiła się na głos Fredericks. - Niemcy na pewno nie są tak głupi, żeby myśleć, że tam nastąpi inwazja. - Być może, jeśli będziemy okazywać niesłabnące zainteresowanie tą okolicą, nie będą mogli wykluczyć inwazji w tym miejscu - wysunęła przypuszczenie Wilhelmina. - Rozumiem. Będziemy wciąż poświęcać agentów, więc Niemcy będą musieli zastanawiać się, dlaczego. Jedyną logiczną odpowiedzią będzie to, że jednak tam chcemy przeprowadzić inwazję. Jeśli nie skoncentrują tam wszystkich sił, to przynajmniej część. - Anna opuściła głowę. - Ale jaką straszną cenę trzeba za to zapłacić. - Rzeczywiście - zgodziła się Willi. - Wie pani, że Mistral stracił trzeciego pianistę w ciągu dwóch miesięcy? - Słyszałam. Mam nadzieję, że dziewczyna miała przy sobie pigułkę L. - Pigułką L nazwano wydawaną wszystkim agentom kapsułkę z trucizną, przy pomocy której mieli popełnić samobójstwo w razie wpadki i grożących tortur. - Cóż, niech pani lepiej zobaczy, czym dysponujemy. - Podała Wilhelminie teczkę. - Chciałabym zorganizować nową, niezależną od Mistrala siatkę w rejonie Pas de Calais - oznajmiła. - Jednak chcę, żeby to pani kierowała jej powstaniem i działaniem. - Crafton uniosła brwi. - W Bletchley Park jest już ciasno. Będzie musiała pani założyć nową placówkę - ciągnęła Anna. - Proponuję Manston. Myślę, że stwarza odpowiednie możliwości. - Hmm - mruknęła Willi, przeczytawszy dossier. - Udawanie lekarza jest nieco ryzykowne. - Ona nie udaje. Naprawdę jest lekarzem - wyjaśniła Fredericks. - Skoro tak, to świetnie. Wygląda na to, że znakomicie się nadaje -stwierdziła Wilhelmina. - Czy miała jakieś problemy? - Tak. Przez pewien czas musiała się ukrywać i dopiero ostatnio ujawniła się znowu. Jej siatka została rozpracowana trzy miesiące temu i działo się z nią coś dziwnego; nie wiemy dokładnie co. Ponieważ nie mamy fotografii, nie jesteśmy pewni, czy to ta sama osoba co wcześniej. Jest możliwe,
że podstawili ją Niemcy. Mogła także zostać zwerbowana przez nich, po aresztowaniu. Poza tym podobno jest dziewczyną o oszałamiającej urodzie. Willi zesztywniała. Z tego właśnie powodu odrzucono ją jako agentkę. Sama chciała bowiem zostać przerzucona do okupowanej Francji; przeszła nawet pierwszą fazą szkolenia. Mimo że mówiła po francusku jak Francuzka i mieszkała kilka lat we Francji, instruktorzy odrzucili ją w końcu jako zbyt piękną. Powiedzieli jej, że niemieccy oficerowie natychmiast próbowaliby się do niej zbliżyć. Uniemożliwiałoby to anonimowość potrzebną agentowi do swobodnego działania. SOE zdecydowało w zamian przydzielić ją do pionu koordynacji działań, nie rezygnując z możliwości wykorzystania jej jako agentki, jeśli jej specyficzne możliwości okażą się potrzebne. Crafton skupiła się znowu na dokumentach Francuzki i doczytała je do końca. Jej uwagę zwróciło nazwisko występujące pod koniec tekstu. - Może sprowadzimy ją tutaj na szkolenie? - zapoponowała. - To byłoby niegłupie, gdybyśmy mieli kogoś, kto mógłby potwierdzić jej tożsamość i wiarygodność - oceniła Fredericks. - Może i mamy. W dokumencie pojawia się nazwisko niejakiego Pon-towskiego. - Pamiętam. Trudno znaleźć Amerykanina o takim nazwisku - odparła Anna. - Przypuszczam, że to wykonalne, choć zajmie trochę czasu. - Mój dziadek zna porucznika pilota Pontowskiego - poinformowała Wilhelmina. - To właśnie Amerykanin latający w naszym RAF-ie. Możliwe że to ten sam Pontowski. Wieczorem Willi założyła znowu mundur Wren i spotkała się z Rogerem w jego biurze w Richmond Terrace. Kiedy szli na obiad do pobliskiego kasyna dla oficerów marynarki, minęli się z George'em Petersonem - podoficerem wywiadu z Dowództwa Połączonych Operacji. Nawet go nie zauważyli. Peterson rozumiał, że dla nich jest po prostu niewidoczny. - Cholerni arystokraci - mruknął. Tego dnia wyszedł z pracy wcześniej - tuż po dziewiątej wieczorem. Szacował, że mniej więcej wtedy Bertram będzie rozbierał Willi. Nie trafił - to nastąpiło dwie godziny później. Tak czy owak, Peterson poszedł do małego mieszkanka w dzielnicy rozrywki Soho. Otworzył mu drzwi wysoki, szczupły mężczyzna. Zaproponował przybyszowi herbatę. Podczas gdy się zaparzała, podoficer zrelacjonował wszystko, co działo się w jego pracy w ciągu ostatnich paru dni. Rozmówca słuchał w milczeniu i zanotował dwie ważne rzeczy - podniesienie kwestii Pas de Calais jako miejsca inwazji oraz zainteresowania hitlerowskimi kutrami torpedowymi wypływającymi z Dunkierki. - A więc myślicie, że RAF zajmie się E-Bootami? - upewnił się rozmówca.
Peterson przytaknął. - Tak. Użyją mosquito. - Skończywszy herbatą, poszedł do domu. Jego niedawny rozmówca napisał dobrze skomponowany meldunek.dla swjego dowódcy. Pozostawi go w nocy w umówionym miejscu. Wiadomość nie miała bynajmniej trafić do Niemiec. Dotrze do Moskwy. Zarówno gospodarz mieszkania, jak i Peterson służyli z przekonaniem swojej sprawie i ochoczo poświęciliby życie, żeby pokonać hitleryzm. Następnego wieczora meldunek był już w stolicy ZSRR. Rozszyfrowała go pewna niska, gruba kobieta, pracująca w NKWD. Jednak ona pracowała także dla hitlerowskiej Abwehry, która zwerbowała ją już kilka lat wcześniej. Trzydzieści sześć godzin po otrzymaniu wiadomości przez moskwiankę jej treść dotarła do Berlina. W związku z tym Niemcy podjęli kroki w dwóch sprawach. Po piew-sze ostrzegli Luftwaffe oraz dowódcę wojskowego Dunkierki przed spodziewanymi atakami na E-Booty ze strony brytyjskich mosquito. Po drugie, dla najwyższych dowódców hitlerowskich sił zbrojnych meldunek był kolejnym z dowodów wskazujących na to, że alianci będą próbowali przeprowadzić inwazję w rejonie Pas de Calais. Zack i Ruffy weszli do dawnego salonu dworu w Church Fenton, który został zamieniony w salę odpraw Dwudziestego piątego Dywizjonu. Czekał na nich oficer wywiadu dywizjonu. Nadeszła także druga załoga, która poleci razem z nimi w zbliżającej się misji. - O, jesteście - odezwał się oficer wywiadu na widok Zacka i Ruffy'ego. - Powiedzieli mi, że przydzielili was do Intruzów. - Misje tak zwanych Intruzów polegały na wysyłaniu pojedynczych mosquito, których załogi miały przydzielony określony rejon patrolowania i zajmowały się udaremnianiem niemieckich operacji powietrznych. - To wysoki awans, jak na taką młodą załogę - skomentował. - Normalnie nocne loty przydziela się znacznie bardziej doświadczonym załogom. - Cóż, lataliśmy już w nocy na beaufighterach - pouczył Ruffy. - Myślę, że mamy pojęcia, co trzeba tam robić. - Ach, rozumiem. - W głosie oficera wywiadu słychać było powątpiewanie. - Przejdźmy do rzeczy. Otóż waszym celem jest lotnisko w Soester•berg, w Holandii. Jest silnie bronione. Startują z niego nocne myśliwce Ju-88, które dają się we znaki naszym bombowcom latającym nad Niemcy. Zobaczcie, bardzo proszę, czy jesteście w stanie coś z tym zrobić. - Mężczyzna opisał środki obrony przeciwlotniczej, jakie mieli Niemcy w rejonie lotniska, i inne zagrożenia, które lotnicy mogli napotkać po drodze w jedną i w drugą stronę. Zakończył słowami: - Operacja Gwiedny Klucz jest w pełni realizacji. Ósma Armia Powietrzna wysyła maksymalną ilość B-17 prze-
ciw hitlerowskim fortyfikacjom i liniom zaopatrzeniowym w rejonie Pas de Calais. Nie powinno to mieć dla was specjalnego znaczenia, jednak gdybyście zobaczyli jakiegoś samotnego B-17 potrzebującego pomocy, podajcie mu, proszą, rękę. Pogoda najwyraźniej współpracuje z nami -jest wyjątkowo dobra, nawet jak na sierpień; jednak niezwykle ułatwia Niemcom znajdowanie naszych bombowców. Chłopcy z Abbeville zbierają swoje żniwo. Załogi zapamiętały podane informacje, nie komentując ich. Nie słyszeli o Operacji Gwiezdny Klucz. A była to operacja, która miała na celu utwierdzenie Niemców w przekonaniu, że nastąpi inwazja kontynentu europejskiego w rejonie Pas de Calais. Drugim jej celem było odciążenie Rosjan, wiążących olbrzymi procent sił niemieckich na froncie wschodnim. Chłopcami z Abbeville ochrzczono natomiast jedno ze skrzydeł Luftwaffe podległych generałowi Adolfowi Gallandowi, które stacjonowało w miesjcowości Ab-beville we Francji i siało prawdziwe spustoszenie wśród alianckich B-17. Latający na Focke-Wulfach 190 „chłopcy" zamienili okolice Pas de Calais w obszar jednych z najbardziej zaciętych walk w Europie. Teraz pałeczkę przejął oficer nawigacji, przedstawiając lotnikom trasę. - Proszę was bardzo o zapamiętanie podstawowych reguł obowiązują cych w lotach dziennych: uderza się szybko i ucieka szybko. Nie zawraca się, żeby zaatakować po raz drugi. Ci, którzy strzelają i uciekają, dożywają do następnej walki. Później jako Intruzi będziecie latać nad tym samym rejo nem, dlatego też zapamiętajcie sobie dobrze niemieckie środki obrony prze ciwlotniczej. Zobaczycie potem w nocy, że kiedy was po ciemku nie widać, łatwiej ich uniknąć. Załogi opróżniły kieszenie, pobrały spadochrony, kamizelki ratunkowe, gumowe tratwy i resztę wyposażenia. W ostatniej chwili Pontowskiemu i Ruf-fumowi powiedziano, że ich samolot nie nadaje się do lotu i że polecą numerem pięćset dwadzieścia dziewięć. - Mamy farta - skomentował Ruffy. Maszyna numer pięćset dwadzie ścia dziewięć, ochrzczona przez lotników „Romanita", była najlepszym sa molotem Dwudziestego piątego Dywizjonu. Jak zwykle obok myśliwca czekało dwóch mechaników z obsługi naziemnej. Jeden troszczył się o silnik, a drugi o płatowiec. Dwaj młodzi mechanicy byli niezwykle dumni ze swojej maszyny. - Bardzo proszę, niech pan sprowadzi ją z powrotem - odezwał się do Pontowskiego jeden z nich, pomagając wysokiemu pilotowi prześlizgnąć się przez mały właz po prawej stronie kadłuba, umieszczony tuż przed fotelem nawigatora. Aby znaleźć się w fotelu pilota, Zack musiał przecisnąć się ponad fotelem Rufry'ego. Sierżant uśmiechnął się do Matthew z otworu włazu. - „Romanita" jest jak dziewica - skomentował. - Trudno wejść, ale kiedy już jest się w środku, naprawdę jest wspaniale. - Pontowski usadowił
się w fotelu i stwierdził, że niewielka kabina jest całkiem wygodna. Jedynym mankamentem było to, że pedały orczyka były nieznacznie przesunięte w prawo. Z zewnątrz dobiegło go „Auu!", po którym nastąpił komentarz mechanika: „Przeklęte, głupie załogi!". Ruffy, szykując się do wejścia po drabince, wpadł na jedną z łopat śmigła, które znajdowało się blisko włazu. Głowa nawigatora wychynęła z otworu, a za nią reszta. Andrew usadowił się w fotelu, który znajdował się po prawej stronie Zacka i nieco z tyłu. Pontowski miał pod sobą spadochron, ale poważnie wątpił, żeby w razie potrzeby zdołał wydostać się z ciasnej kabiny. Nie było automatycznego pilota i stery wymagały trzymającej je ciągle ręki. Właz zamknął się. -Pioruńsko wielkie te silniki - skomentował Ruffy, masując sobie głowę. Palce Pontowskiego przesunęły się po przełącznikach, przygotowując maszynę do zapłonu silnika. Zawołał przez otwarte boczne okienko, że uruchamia silnik, włączył zapłon i wcisnął guziki rozrusznika i spirali grzejnej. Dał się słyszeć wysoki chrobot rozrusznika i lewe śmigło ruszyło. Obsługa naziemna rozgrzała wcześniej silnik i dwanaście cylindrów potężnego mer-lina 21 ryknęło zaraz, zamieniając trójłopatowe śmigło w ledwie widoczny wir. Procedura powtórzyła się dla prawego silnika. Zack sprawdził pompy obwodów hydraulicznych, upewnił się, że działa prawa prądnica i że ładuje akumulator oraz zbadał, czy obroty śmigieł są równe. Machnął mechanikom, żeby usunęli kliny spod kół, i nocny myśliwiec został uwolniony. Teraz jedyne, co będzie łączyło go z ziemią, to radio. Samolot zaczął kołować, ustawił się na początku pasa. Pilot wykonał dalsze rutynowe czynności - wyważył maszynę tak, aby dziób odrobinę ciążył, lekko popchnął prawy orczyk, ustawił lotki w neutralnym położeniu, podniósł klapy, przesunął do przodu dźwignie regulujące ustawienie śmigieł, ustawił dopływ paliwa z zewnętrznych zbiorników, uregulował tryb pracy sprężarek doładowujących, uruchomił obwód chłodnicy... Wyprostuj tylne koło, do cholery! - przypomniał sobie. Z wieży kontrolnej zaświeciło się zielone światło. - Startujemy - ostrzegł Ruffy'ego i pchnął przepustnice naprzód, tak aby lewa była odrobinę bardziej otwarta niż prawa. Mosquito miał bowiem tendencję do ciążenia w lewo przy starcie. Kiedy obroty osiągnęły trzy tysiące na minutę, zwolnił dźwignię hamulca i maszyna ruszyła pędem po pasie. Chciała oderwać się od ziemi przy prędkości dwustu kilometrów na godzinę, ale Zack przytrzymał ją do dwustu piętnastu. Samolot uniósł się wówczas łatwo wraz z bombami o sumarycznym ładunku dziewięciuset kilogramamów. Ruffy podał kierunek nad wybrzeże. Z prawej dołączyła druga maszyna. Dwa mosquito przeleciały nad wybrzeżem sześćdziesiąt metrów nad wyznaczonym punktem orintacyjnym i skierowały się przez Morze Północne do Holandii z prędkością trzystu kilometrów na godzinę.
Mosquito był drewniany - w tysiąc dziewięćset czterdziestym trzecim roku było to już anachroniczne rozwiązanie - i jedyną obroną przed pociskami wroga była dla załogi wielka moc silników i wysoka prędkość maksymalna maszyny. Była ona najbardziej uniwersalnym i najszybszym samolotem myśliwsko-bombowym tamtych czasów. Bardzo lekka - w pełni obciążony mosquito ważył poniżej dziewięciu ton - jednocześnie potrafiła udźwignąć tyle samo śmiercionośnych bomb co jej większe siostry, latające w zmasowanych nalotach nad ojczyznę nieprzyjaciela, i zrzucić je z większą precyzją. Przy tym rzadziej zdarzało się jej zostać zestrzeloną. Złożony z dwóch maszyn klucz wleciał nad holenderskie wybrzeże na południe od Haarlem i skierował się wprost ku Hilversum. Piloci mieli stworzyć wrażenie, jakby chcieli zbombardować anteny i urządzenia łączności skoncentrowane wokół tego miasta. Zarówno Zack, jak i Ruffy rozglądali się na wszystkie strony w poszukiwaniu wrogich myśliwców. Ufali, że doścignąć ich może tylko myśliwiec, który zanurkowałby na nich z góry. W pozostałych przypadkach Niemcy zwyczajnie, nie mieliby szans ich dogonić. W pewnym momencie Andrew klepnął Pontowskiego w plecy i pokazał na północ, gdzie leciały cztery patrolujące niebo messerschmitty. - Me-109- powiedział Zack. - Chyba nas nie zobaczyli. Dodał gazu, zwiększając prędkość do pięciuset piętnastu kilometrów na godzinę. Okrążył łukiem południowy skraj Hilversum. Ruffy zobaczył opisany im przed lotem obiekt orientacyjny i podał kierunek prosto na lotnisko Luftwaffe w Soesterbergu. Szyba była brudna od rozgniecionych much i kurzu, więc Matthew musiał wytężać wzrok. - To miasto, które widzisz po lewej, to Amersfoort - informował nawiga tor. - Lotnisko powinno być dokładnie przed nami, w rejonie tych lasów. Żaden z dwóch członków załogi nie był w stanie wyodrębnić wzrokiem osło niętej kamuflażem niemieckiej bazy. Sprawdzali więc kolejne punkty orienta cyjne. - Teraz w górę - polecił Ruffum, kiedy pod prawym skrzydłem mignął ostatni z łatwo rozpoznawalnych obiektów. Pontowski pociągnął za drążek i wzniósł maszynę na wysokość pięciuset metrów, aby wykonać nalot pod małym kątem. Drugi samolot klucza zaatakuje niskim, poziomym lotem, śmi gając zaledwie trzydzieści metrów ponad ziemią. Jego bomby wybuchną z jedenastosekundowym opóźnieniem. Polecą krótkim, niemal prostym torem jak karabinowa kula. I trafią proporcjonalnie równie precyzyjnie. Matthew wyko na natomiast płytkie nurkowanie. Atak musiał być jednak idelanie zgrany maszyna Pontowskiego musiała odlecieć znad celu zanim eksplodują bomby poprzednika. Wymagało to precyzji manewrów, lecz pozwalało uzyskać duże zniszczenia. Kiedy Zack schodził w locie nurkowym, zobaczył pas startowy i swojego towarzysza dokładnie w tym samym momencie. Ich partner miał uderzyć
bombami prosto w wejście podziemnego bunkra dowodzenia. Zack dostrzegł nagle ukryte pomiędzy drzewami trzy junkersy 88. Było to wynikiem szczęśliwego zbiegu okoliczności - odpowiedniego kąta padania promieni słonecznych, cienia, i faktu, że wyglądał bardziej na bok niż przed siebie, ze względu na smugi od zabitych owadów. Skręcił i wycelował w drzewa, gdzie stały nieprzyjacielskie maszyny. Ruffy odczytywał na głos malejące wskazania wysokościomierza. Obliczał w myśli błąd urządzenia i kiedy doszedł do wniosku, że osiągnęli wysokość dwustu pięćdziesięciu metrów, z której mieli wypuścić bomby, zawołał przez interkom: - Bomby za burtę! - Zack wcisnął kciukiem przycisk wypuszczenia bomb i po chwili ich mosquito mknął już na południe, tuż nad wierzchołkami drzew. Ruffy odwrócił się w tył i zobaczył potężną eksplozję jednego z niemieckich junkersów, wywołaną wybuchami bomb. - Bandyta! - zawołał Pontowski, wykonując ciasny zakręt w lewo, a potem lecąc z poślizgiem ponad drzewami. Dał maksymalne obroty silników. Bezpośrenio przed nim przelatywał Ju-88 z opuszczonym podwoziem. Eksplozje bomb zniechęciły niemieckiego pilota do lądowania; okrążał lotnisko, żeby zbadać sytuację. Niemiec zobaczył mosquito i przyspieszył, podczas gdy Zack sunął za jego ogon, na razie prostopadle. Kiedy podwozie junkersa chowało się z powrotem, Matthew znalazł się już za nim. Dystans pomiędzy samolotami malał. Pontowski skoncentrował się więc na celowniku GM-2. Taki sam celownik miały także spitfire'y- Pilot junkersa szarpał gwałtownie maszyną na boki. Zack nacisnął spust i cztery dwudziestomilimetrowe działka firmy Hispano zawieszone pod kadłubem wypluły swoje serie, wstrząsając mosquito. Z junkersa oderwały się kawałki, po czym płatowiec poleciał łukiem w prawo i wyrżnął w samo centrum miasta Amersfoort. - O Boże! -jęknął Amerykanin. - Kurs dwa-trzy-pięć stopni - rzucił Ruffy, nie komentując wydarzenia. Matthew ustawił samolot na nowym kursie i starał się nie myśleć o tym, co przed chwilą zrobił. Ilu niewinnych Holendrów zabiłem? - kołatało mu się po głowie. - To nie twoja wina - odezwał się w końcu Andrew, wiedząc, co myśli jego przyjaciel. - Zrobiliśmy, co do nas należało. Zanim wylecieli nad morze ostrzelała ich tylko raz z dystansu pojedyncza bateria. Pędząc przez Morze Północne, dwaj mężczyźni czuli, jak stopniowo opada w nich napięcie. Lecieli sami, straciwszy kontakt z drugą maszyną w chwili bombardowania. - Musimy wystrzegać się syndromu powrotu do domu - mruknął Zack, rozglądając się po niebie w poszukiwaniu kłopotów. - Słucham? - zdziwił się Ruffum.
- To coś, co się zdarza, kiedy zapomni się o swoich obowiązkach. Konie to mają. Kierują się automatycznie do swojej stajni. - Pilot zobaczył daleko po lewej i nieco w górze strużkę dymu. - Oho, ktoś ma kłopoty. - Przyjrzał się uważniej. - Leci w tym kierunku co my - stwierdził. - To musi być jeden z naszych. Sprawdźmy go. - Pontowski poczuł się jakoś trochę dziwnie. To jego intuicja wysyłała mu nieokreślone sygnały o niebezpieczeństwie. Nauczył się już ich nie ignorować. Wspiął się więc prosto w słońce na większą wysokość. - To .Latająca Forteca" - rozpoznał na głos Ruffy. - Samotny B-17 był ciężko uszkodzony. - Bandyci! - zawołał. - Dwa focke-wulfy! Ścigają „Fortecę". - Widzę ich - potwierdził Zack. Zanurkował ostro i runął na Niemców od strony słońca. Prędkość mosquito wzrosła do siedmiuset czterdziestu kilometrów na godzinę. - Za szybko...! - skomentował na głos, cofając dźwignie przepustnic. Ustabilizował prędkość na poziomie siedmiuset dwudziestu pięciu kilometrów na godzinę. Lecący z tyłu focke-wulf 190 znalazł się w jego celowniku. Przełączył na fotokarabiny maszynowe i dotknął spustu. Zawahał się na moment, po czym wypuścił z czterech karabinów browninga kalibru 0,303 cala strumienie kul, prosto w kabinę nieprzyjacielskiego samolotu. Niemiecki myśliwiec natychmiast runął do morza i rozbił się o wodę. Pontowski wyprowadził i zaczął wznosić się z powrotem, wykorzystując nabraną prędkość. Za chwilę uderzy znowu. - Szkop ucieka - poinformował Ruffum. Pilot drugiego focke-wulfa zobaczył śmierć swojego towarzysza i nie widząc jej przyczyny, wolał dać nogi za pas. To samo zrobiłby i Zack. Teraz Amerykanin zbliżył się do uszkodzonej „Latającej Fortecy" i obejrzał ją. Pilot zamachał do nich przez szybę i pokazał na usta, potem na uszy, a wreszcie zrobił gest cięcia. - Musieli stracić radia -odczytał Rufrum. - Chyba będą wodować - ocenił Zack. B-17 powoli zniżało się ku powierzchni morza. -Wywołaj Manston i zamelduj im, co się dzieje. - Andrew sprawdził, jakie jest hasło wywołujące Manston, i przekazał wiadomość. W Manston, na wschodnim wybrzeżu hrabstwa Kent, niedaleko Rams-gate, znajdowała się baza awaryjnych lądowań. Jej radiooperatorzy powiadomią Powietrzno-Morską Służbę Ratowniczą. - Dowództwo Obrony Wybrzeża ostrzega przed operującym w waszym rejonie E-Bootem - poinformowano z Manston. - Będziemy osłaniać B-17 tak długo, jak się da - zapewnił Matthew. Dwaj lotnicy patrzyli, jak bombowiec osiada płasko na wodzie. Przez moment Zack był pewien, że dziób pociągnie maszynę w dół i płatowiec przewróci się na plecy. Potężne fontanny wody zakryły na chwilę B-17, a potem opadły. Widać było, że wielka maszyna spoczywa na powierzchni w normalnym po łożeniu. - Mieli farta, sukinsyny - mruknął Amerykanin, przypominając so bie własne wodowanie w Morzu Północnym. - Z bombowca wyskoczyły trzy
gumowe tratwy. Załoga mosquito naliczyła czterech mężczyzn, którzy wydostali się z samolotu. Następnie podano im dwóch rannych. Wreszcie wyskoczyło czterech ostatnich. - Wszystkim udało się wydostać - stwierdził Zack. Polatał jeszcze trochę nad tratwami, aż Ruffy ostrzegł, że zostało paliwa tylko na powrót do bazy. Trzeba było odlecieć. Pontowski pomachał skrzydłami. Wtedy zobaczył zbliżającą się do rozbitków szarą sylwetkę niewielkiego statku. - Jezus Maria! -jęknął. - To E-Boot. - Paliwo - powtórzył tylko Ruffy. - Tylko jeden przelot - obiecał Matthew. - Musimy zniechęcić tego sukinsyna. - Ruszył ku Niemcom, odbezpieczył fotodziałka i ostrzelał kuter dwudzie-stomilimetrowymi pociskami. Podciągnął płatowiec i skierował się ku Anglii. Następnego popołudnia dwaj przyjaciele wchodzili do mesy, kiedy polecono im zgłosić się do dowódcy dywizjonu. - Pewnie przeczytał już nasz raport z lotu - skwitował Zack. Ruffy rzu cił mu niespokojne spojrzenie. Dowódca Dudziestego piątego Dywizjonu był inteligentnym trzydzie-stodwulatkiem z hrabstwa York. Od razu przeszedł do rzeczy: - Chłopcy od bombowców przekazali nam, że nad Holandią w nocy nie wiele się działo, prawdopodobnie dzięki zniszczeniom, jakich dokonaliście w Soesterbergu. - Dwaj lotnicy jeszcze nigdy nie słyszeli w ustach tego czło wieka czegoś tak zbliżonego do komplementu. - Godne podziwu - ciągnął jednak. - Uzyskaliście dwa zestrzelenia. Mam nadzieję, że zdjęcia z wasze go aparatu potwierdzą to. - To była wspaniała pochwała. Zack nie wątpił, że za kilka dni fotografie udowodnią to, co napisali w raporcie... Po ataku na E-Boota okazało się, że paliwa jest już za mało, i Pontowski musiał zboczyć do Manston. Złożyli raport oficerowi wywiadu, podczas gdy obsługa na ziemna uzupełniała im paliwo i wywoływała film z fotokarabinów. Jednak przed zakończeniem procesu wywoływania rozkazano im wracać do Church Fenton. - Jednak jeśli kiedykolwiek wylądujecie znowu na jednym silniku ciągnął dowódca, nie chcąc pominąć niczego, co uważał za ważne - z powo du zużycia za dużej ilości paliwa i trzeba was będzie spychać z pasa, bo w zbiornikach nie zostało zupełnie nic, łby wam pourywam. Załoga uspokoiła się. Nie była to całkowita negacja ich postępowania. - Chłopcom z Manston najwyraźniej nie przeszkadzało, że musieli nas zatankować - odparł Zack. - A wynikłe opóźnienie było nieduże. - Macie szczęście, że nic się nie stało pięćset dwadzieścia dziewięć - dodał dowódca. Pontowski stłumił uśmiech. Dowódca bał się o „Romanitę" równie mocno jak o swoją załogę. - Jest tu jakiś typ z wywiadu - kontynuował przeło-
żony. - Przyleciał z Londynu dwadzieścia minut temu. Chce porozmawiać z wami o waszym locie. Musieli odkryć coś ważnego w raporcie albo na zdjęciach. -Dowódca spróbował popatrzeć na swoich podopiecznych z jak najsurowszą miną, jednak nie był w stanie; tak wielką dumę odczuwał z powodu ich dokonań. -Odmaszerować -mruknął. Dodał jeszcze: -Dobra robota, chłopcy. Ruffy wyszedł pierwszy i stanął jak wryty. - Niesamowita! - szepnął. - Po prostu niesamowita! - Na spotkanie załogi czekała Wilhelmina Crafton, w mundurze WAAF, z cienką, czarną, skórzaną teczką w ręku. - Dzień dobry panu, panie Pontowski - powiedziała. - Miło znowu pana widzieć. Zack zająknął się, szukając odpowiednich słów. Po serii „Eee..." rzucił: -To jest nawiga... Wiem - przerwała Willi. - Musimy porozmawiać na osobności. Znowu mówiła do niego aroganckim tonem osoby, która rządzi. Nie po dobało mu się to. - Jasne, dobrze - mruknął. - Spróbuję znaleźć jakiś pusty pokój - zaofiarował się Ruffy. - Tylko bardzo proszę nikomu o tym po drodze nie mówić, panie Ruf-fum - odparła Wilhelmina. Lotnicy zdumieli się, że przybyszka zna nazwisko Andrew. Wzruszył ramionami i poszedł. Zackowi protekcjonalny ton młodej Crafton podobał się w obecnej sytuacji jeszcze mniej niż dawniej. - O co chodzi? - spytał. - Wyjaśnię, kiedy będziemy sami. - Bez przesady - skomentował, pokazując na kręcących się wokół ludzi. - Wszyscy oni są po naszej stronie i czytają raporty ze wszystkich misji. Wiedzą, co się dzieje. - Doprawdy? - odpowiedziała z sarkazmem Willi. Wrócił Andrew i pokazał im kierunek. Ruszyli korytarzem. Ruffum rzucił cicho: - Gdzie ty ją poznałeś? - Matthew usłyszał nagle w pytaniu przyjaciela akcent rodem z Norfolk. Skąd to się wzięło. Czy pierwszy raz w życiu zwrócił na to uwagę? - Tutaj, proszę pani - oznajmił głośno Andrew. Zebrał się do wyjścia. - Chodź, Ruffy - rzucił Zack, machając na przyjaciela, żeby został. - Naprawdę musimy porozmawiać na osobności - oświadczyła Królowa Lodu, po czym uśmiechnęła się łaskawie do Ruffuma, informując go w ten sposób, że czas, żeby sobie poszedł. Zack wyszedł z pokoju. - Miło było znowu panią zobaczyć, panno Crafton - powiedział. - Mi łego powrotu do Londynu.
- Czy muszę sprawiać, żeby pański dowódca dywizjonu rozkazał panu...? - Co ma mi rozkazać? - przerwał Matthew. Był zmęczony arystokratycznym tonem kobiety, której zdawało się, że wszyscy powinni być gotowi natychmiast spełnić każde jej żądanie. - Porozmawiać z panią „prywatnie"? Wątpię, żeby miała pani jakiekolwiek pojęcie o tym, czym się zajmujemy. Atak dla pani wiedzy, zabijamy ludzi. Tych, którzy na to zasłużyli, i innych, którzy są zupełnie niewinni. - Panie Pontowski... - zaczęła swój protest, nie usłyszawszy wcale bólu w głosie pilota. Nie zdawała sobie sprawy z tego, co czuł, przypominając sobie junkersa rozbijającego się w środku Amersfoort. Zack zgasił ją nerwowym gestem. -1 robimy to jako dwuosobowa drużyna - dokończył. - Zatem jeśli chce pani z nami porozmawiać, będzie pani rozmawiała z nami obydwoma. - Państwo się chyba znają- odezwał się stojący obok Ruffy. Willi zignorowała go całkiem. - Porozmawia pan ze mną teraz albo marny pana los! - warknęła. - Doprawdy? - zaśpiewał Pontowski takim samym tonem, jakim zrobiła to wcześniej ona. Wymienili lodowate spojrzenia. Andrew przejął inicjatywę: - Mam nadzieję, że to nie jest głupia sprzeczka dwojga kochanków. -Willi aż wzdrygnęła się na taki pomysł i odwróciła głowę. Uwagi na takim poziomie nie zaszczyci swoją odpowiedzią. - Może spyta nas pani o to, co interesuje Dowództwo Operacyjne - ciągnął nawigator - a potem sobie pójdę. Wtedy możecie sobie omówić na osobności wszystko, o czym jeszcze ma pani ochotę rozmawiać. - Dlaczego nie? - zgodziła się Crafton. - Może być - mruknął Zack i usiadł. Jakim sposobem doszliśmy do takiego stadium rozmowy? - zdziwił się. Pontowski czuł się jak odrzucany przez wybrankę serca nastolatek. Agentka wyciągnęła tymczasem serię zdjęć. - To fotografie dla waszego oficera wywiadu, ale proszę, możecie je panowie zobaczyć i teraz. - Podała błyszczące, czarno-białe zdjęcia. - To powiększenia z filmu z waszego fotokarabinu, wywołanego w Manston -wyjaśniła. - Proszę zobaczyć - pokazała na ujęcia wykonane podczas bombardowania - tu stoi co najmniej sześć, a może i osiem niemieckich nocnych myśliwców, ukrytych między drzewami. Niektórzy z naszych analityków zachodzą w głowę, jakim sposobem je odnaleźliście. - Dzięki rozgniecionym robakom - odparł Matthew. - Oczywiście. To od razu widać - skomentowała Wilhelmina pewna, że Pontowski, tak jak wielu Amerykanów, których poznała, rzucił jakieś nieznane jej slangowe powiedzonko. - Wątpię - oznajmił Zack. - Jest lato i podczas lotów na małej wysokości mamy problem z kurzem i owadami. Zanim dolecieliśmy nad Soester-
berg niewiele było widać przez przednią szybę. Dlatego ciągle wyglądałem przez boczną i szczęśliwym zbiegiem okoliczności zauważyłem te samoloty. - Pokazał na trzy dzioby niemieckich maszyn, ledwie wystające spod drzew. - Ponieważ miałem prawo zmienić cel, zrobiłem to. Teraz Crafton skinęła głową i podała inne zdjęcie. To pokazywało junker-sa 88 zestrzelonego przez Pontowskiego, kiedy odlatywał znad miejsca bombardowania. Na fotografii złapany został moment, kiedy łamało się prawe skrzydło junkersa, strzaskane ogniem z dwudziestomilimetrowych działek. - Ten Niemiec rozbił się w samym centrum Amersfoot - poinformował Ruffy. - Och, nie wiedziałam. - Zapadła chwila ciszy. - A te pochodzą z walki powietrznej ponad Morzem Północnym - kontynuowała Willi, już nie tak pewna siebie, jak dotychczas. - Oznaczenia na zestrzelonym przez was fo-cke-wulfie wskazują, że należał do Jagdgeschwader z Abbeville. - Jeden z Chłopców z Abbeville! - skomentował Andrew. - Także fotografie Schnellboote, którego ostrzelaliście, są nadzwyczaj interesujące - ciągnęła agentka, pokazując ostatnie zdjęcie. - Sądzimy, że ten człowiek - zakreśliła niewyraźną postać, stojącą w otwartej kabinie - tó Ernst Hofmann. A w każdym razie, to jego kuter. - Młody Ernst...! - wypowiedział Ruffy, przyglądając się. - Tak - potwierdziła Crafton. - Ten kuter to prawdziwa zmora. Hofmann zachowuje się, jak gdyby kanał La Manche był jego prywatnym terenem łowieckim. Nie możemy go zatopić, a on storpedował co najmniej osiem frachtowców. - Pewnie pozabijał tych biedaków na tratwach ratunkowych z karabinów maszynowych - mruknął Zack. -Nie, nie zrobił tego - zaprzeczyła Wilhelmina. - On nie zachowuje się w ten sposób. Dochodzą do nas raporty, że Hoffman miewa kłopoty ze swoimi zwierzchnikami właśnie dlatego, że nie zabija pokonanych aliantów. Załoga B-17 stwierdziła w raporcie, że hitlerowski kuter, nie mogąc zatrzymać się i wyłowić ich z wody, rzucił im ponton. Musiał uciekać, bo zaraz po spotkaniu z wami pojawiło się paru naszych w beaufighterach. Ścigali go prawie do samej Dunkierki. To nie jest zachowanie typowe dla hitlerowca - zauważył Ruffum. Pontowski wyczuwał, że młoda kobieta jest znacznie ważniejszym pra cownikiem wywiadu, niż mu się z początku wydawało. - Trudno mi uwierzyć, że te fotografie są powodem, dla którego przy słali panią tutaj - ktokolwiek panią przysłał - powiedział. - Dotarłyby tu prawie tak samo szybko, przewiezione przez zwykłego kuriera. Willi popatrzyła na niego uważnie. - Panie Ruffum, czy byłby pan tak miły i zostawił nas na chwilę? zapytała. Andrew skinął głową i szybko wyszedł. - Ma pan zupełną rację,
oczywiście - kontynuowała agentka. - Jest inny powód. - Zebrała fotografie i ułożyła je w stosik. - Muszę oddać je waszej sekcji wywiadu skomentowała. - Przywiozłam je, bo i tak tu leciałam. - Wydawało się, że z ulgą przeszła wreszcie do prawdziwej przyczyny swojej wizyty. - Czy zna pan Francuzkę o nazwisku Chantal Dubois? Zapadło milczenie. Wszystko, co dotyczyło Chantal, starał się chować w najgłębszych zakamarkach świadomości. Dawno zaakceptował fakt, że dziewczyna stała się jeszcze jedną z milionów ofiar tej straszliwej wojny. Nie spodziewał się, że jeszcze kiedykolwiek ją zobaczy. Pocieszał się trochę, myśląc, bez większych nadziei na sukces, że po wojnie pojedzie odszukać Chantal. - Chantal...! Gdzie jest? - Normalna logika myślenia wracała mu powoli. - A zatem zna ją pan - stwierdziła Willi, wcale niezadowolona z faktu, że udało jej się odnaleźć jedyną osobę, która mogła zidentyfikować francuską agentkę. Albowiem wyraz twarzy Pontowskiego był jakiś dziwny. Nagle Crafton zrozumiała - ten mężczyzna był prawdziwie zakochany. Wilhelmina widziała znacznie więcej wpatrzonych w nią ludzi niż przeciętna kobieta, Większość osób spoglądała na nią jednak z pożądaniem, z zawiścią bądź zazdrością. A nie tak jak Pontowski, który myślał o Dubois. - Gdzie ona jest? - powtórzył pytanie Zack. . - Przepraszam, ale w tej chwili nie mogę panu nic więcej powiedzieć -odparła. - Jednak chcielibyśmy, żeby pojechał pan do Londynu. - Kiedy? - Zaraz. Uzgodnię to z dowódcą dywizjonu. - Może nie chcieć mnie puścić - wysunął przypuszczenie Matthew. -Mamy niedostatek pilotów. Willi pozwoliła sobie na nieznaczny uśmieszek. - Zapewniam pana, że pański dowódca nie będzie stwarzał żadnych trud ności. Może spakuje się pan, podczas gdy pójdę do niego. - Agentka wyda wała się całkowicie pewna siebie. Zack ruszył więc do pokoju, w którym mieszkali z Ruffym. Andrew nadszedł i oparł się o klamkę. - Mam nadzieję, że to nie jest kandydatka na twoją żonę - wypalił prosto z mostu. - Na pewno nie! - warknął Matthew. - Ma trochę denerwujący sposób bycia. - To prawdziwa suka! Właściwie zastanawiam się, dlaczego taka jest. - Kto wie? Nie potrzebuje do tego powodu. - Ruffy pokręcił głową, widząc, że jego przyjaciel nie rozumie. - To córa jakiegoś lorda i lady. Jedna z tak zwanych „lepszych". - W głosie nawigatora słychać było sarkazm. Podział na klasy społeczne to prawdziwa plaga Wielkiej Brytanii - ciągnął
Andrew. - To jedna z wielu rzeczy, które.musimy zmienić, kiedy już skończymy z Herr Hitlerem. - A jak byś to zrobił? - zainteresował się Pontowski. - Zwyczajnie. Drogą polityczną. Musimy wybrać inny rząd. Zack był zaskoczony. Polityka była jednym z zakazanych tematów rozmów w kasynie oficerskim RAF-u. Matthew nie miał pojęcia, że jego najlepszy przyjaciel ma tak skrystalizowane przekonania polityczne. - Czy to znaczy, że po wojnie będziesz głosował przeciwko Churchillowi? - zapytał Pontowski. - Tak. On także należy do angielskiej szlachty. Do tak zwanych „lepszych". Matthew był bardzo zdziwiony. Jak większość Amerykanów sądził bowiem, że sto procent Anglików stoi murem za swoim odważnym premierem. - Ale wydaje się, że w tej chwili ty i wszyscy inni go popieracie...? -zauważył. / - Tylko dlatego, że nie ma tu nikogo innego, kto byłby w stanie prowadzić tę wojnę tak stanowczo jak on - odparł RufFum. Zack zapiął torbę i wstał. - RufFy - odezwał się, zmieniając temat - mógłbym przysiąc, że kiedy roz mawiałeś z tą agentką, słyszałem w twoim głosie ten wasz akcent z Norfolk. Nawigator zaczerwienił się jak piwonia. - To wychodzi ze mnie, kiedy się do mnie zbliżają - wyjaśnił. - Kiedyś mówiłem takim akcentem. Moi rodzice należą - według „nich" - do klasy niższej. -W tonie głosu Andrew słychać było chowany w głębi duszy gniew. A może było to tylko poczucie krzywdy? Andrew Ruffum nigdy nie opowiadał przyjacielowi, że był niegdyś „chłopcem na stypendium" w jednej z angielskich szkół publicznych, które bynajmniej nie były rzeczywiście publiczne. Były niemal wyłącznie zarezerwowane dla brytyjskiej szlachty. Ciężką pracą i znakomitymi wynikami w nauce młody Ruffum zdołał wyrwać się z klasowej niziny, w której tkwili jego rodzice. Jedną z pierwszych rzeczy, jakich udało mu się pozbyć, był jego dotychczasowy akcent. Dostał się na studia do college'u. Przerwała je wojna. Jak wielu młodych ludzi z jego pokolenia wstąpił do RAF-u. - Muszę wyjechać - wyjaśnił Matthew. - Powinienem wrócić za parę dni. Andrew odprowadził go do budynku dowództwa i poczekał, aż przyjaciel odbierze przepustkę. Kiedy Zack znowu znalazł się na dworze, Ruffum powiedział: - Niech ci się dobrze wiedzie. I, na twoim miej scu, trzymałbym się z da leka od panny Crafton. - Wątpił, że jego przyjaciel zrozumie to ostrzeżenie. Wilhelmina Crafton była produktem swojej klasy społecznej i nie tolerowa łaby żadnego mężczyzny, który usiłowałby wyrosnąć ponad przynależną mu,
według niej, pozycję. Była jednak najwyraźniej trochę zmieszana, gdyż nie wiedziała, jaka właściwie jest pozycja Pontowskiego. Zresztą Zack także nie znał swojego miejsca w świecie. Nie było ono z góry określone. Ruffy uśmiechnął się do siebie na tę myśl.
7 Złoty Trójkąt, Birma Majordomus Czanga stał naprzeciw biurka Heather, czekając na każde skinienie. Normalnie korpulentny, siwowłosy Chińczyk był wcieleniem brytyjskiego lokaja; teraz jednak był daleki od spokoju. - James, usiądź, proszę. Cały się trzęsiesz - odezwała się Courtland. Mężczyzna popatrzył na nią z wyrzutem, jak gdyby uważał, że powinna ro zumieć wagę tego, co robią. Zmusił się do tego, żeby usiąść. Teraz Heather natychmiast wstała i zaczęła chodzić po drogocennym perskim dywanie, który Tse-kuan dał jej do gabinetu. Przydzielił bowiem dziewczynie biuro, sąsia dujące z jego własnym. - Czy James to twoje prawdziwe imię? - spytała Courtland. Chciała, żeby lokaj stał się częścią jej rosnącej świty. Podobało jej się rozkazywanie innym. Nie, proszę pani - odparł Chińczyk z nieskazitelnym brytyjskim akcentem. Następnie zrobił coś, co normalnie nigdy mu się nie zdarzało - stracił właściwą sobie sztywność zachowania. - To imię, jakim życzy sobie nazywać mnie pan generał. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego, wyczuwając wyłom w jego zwykłej postawie skromności i niedostępności. - Angielskie imię pasuje do twojego akcentu. Mówisz doskonałym brytyjskim - pochwaliła. - Gdzie się go nauczyłeś? - Urodziłem się i kształciłem w Hongkongu - wyjaśnił mężczyzna, jak gdyby ten fakt był gwarantem perfekcyjnego opanowania języka angielskiego. - Potem pracowałem jako kontroler ruchu powietrznego razem z Anglikami. - To jakim sposobem zostałeś lokajem? - spytała zdziwiona Heather. Wydawało jej się, że pomiędzy światem kontrolera ruchu powietrznego w Hongkongu a rzeczywistością otaczającą majodromusa posiadłości Czanga w Birmie leży prawdziwa przepaść. - Pan generał usłyszał mnie przez radio, kiedy prowadził do Hongkongu swój prywatny odrzutowiec, i odnalazł mnie - wyjaśnił lokaj.
Umilkł, gdyż rozległo się pukanie w rzeźbione drzwi łączące dwa gabinety. Skoczył na nogi i otworzył, kłaniając się. -I jak postępują przygotowania do konferencji? - zapytał Heather, kompletnie ignorując mężczyznę. Courtland podeszła do zabytkowego stolika do pisania, który służył jej za biurko, i podniosła oprawiony w skórę skoroszyt. - Myślę, że o niczym nie zapomnieliśmy - odpowiedziała. - James bar dzo mi pomógł; dużo się przy tym nauczyłam - dodała. Przedstawiła plano wane szczegóły spotkania Czanga z szefami dwóch innych karteli narkoty kowych. Próbowała mówić zwykłym tonem, jednak słychać było w nim podekscytowanie. Od chwili, kiedy Tse-kuan zwierzył jej się z planów fuzji, która zjednoczyłaby wszystkie trzy organizacje w jedno „konsorcjum", któ re kontrolowałoby dużą część przemytu narkotyków na całym świecie, chciała brać udział w tym przedsięwzięciu. Przekonała generała, żeby pozwolił jej pomóc mu, i pokazała swoją nową, nieznaną dotąd Czangowi stronę. Okaza ło się, że mogłaby być dyrektorem każdej wielkiej, międzynarodowej firmy. Zmodernizowała bazę produkcyjną, zabezpieczyła lepiej sieć dystrybucji, skuteczniej eksploatowała rynki. Teraz trzymała w ręku złote, misternie wykonane wieczne pióro i od-kreślała kolejne punkty. - Jest kilim drobniejszych szczegółów, które wymagają jeszcze dopracowania - stwierdziła. - Po pierwsze, problemem jest liczba ochroniarzy, z którymi podróżują goście. Nie mamy dość pokoi w domkach dla gości, żeby pomieścić ich wszystkich, a poza tym chciałabym ich rozdzielić. Jednocześnie musimy zadbać, żeby liczebność obu grup była zbliżona, dla zachowania równowagi - ciągnęła. Czang kiwał głową, zgadzając się z tym, co mówiła. - Poza tym organizuję w tej chwili dla nich towarzyszki i inne rozrywki, żeby mieli zajęcie. - James dysponuje dużą grupą takich osób - poinformował Tse-kuan. -Proponowałbym dwie kobiety na jednego przybysza. Mniej więcej dziesięć procent powinni jednak stanowić młodzi mężczyźni i chłopcy. W wiosce mamy kilka nowych domków. Zorientuj się, czy się nadadzą, a ja przedyskutuję w tym czasie z Jamesem inne sprawy. - Zaraz się tym zajmę - odparła Heather, rozpromieniona z dumy. Wypadła z pokoju. To był pierwszy raz, kiedy Czang pozwolił jej samodzielnie opuścić posiadłość. Dowodziło to, że stawała się kimś więcej, niż tylko jego nałożnicą. Czang powrócił do swojego gabinetu; James podążył jego śladem i zamknął drzwi. Mężczyźni usiedli. James był kimś znacznie ważniejszym niż tylko przełożonym służby zarządzającym wszystkim, co działo się na terenie posiadłości. Był bowiem dowódcą ochrony Czanga, a także jego pierwszym zastępcą, jeśli chodzi o wydawanie wszelkich rozkazów.
- Dziewczyna okazuje się bardzo przydatna - odezwał się James po chińsku. - Smutno będzie się jej pozbyć. - To był twój pomysł - odparł Tse-kuan. - Poza tym będzie niewątpliwą rozryką dla naszych gości. Gdzie pozostali dwoje? - Siedzą w celach - wyjaśnił James. - Słuchałem waszej rozmowy - oznajmił Czang. Jego zastępca nie wyglądał na zaskoczonego. Sam nadzorował instalację ukrytych mikrofonów w różnych punktach ogromnej willi i zdawał sobie sprawę z tego, że Tse-kuan podsłuchuje przy ich pomocy, gdzie i kiedy tylko chce. - Wolałbym, żebyś nie dyskutował z panną Courtland o swojej przeszłości. - James pobladł jak trup. Przez wszystkie lata służby u generała nigdy nie zdarzyło się, żeby Czang go skrytykował. Było to ważne ostrzeżenie. - Zadbaj, proszę, o wszystko, co masz jeszcze zrobić. - Tse-kuan uśmiechnął się miło. James wstał i wyszedł na miękkich nogach. Czuł się, jakby zdjęto go z założonego już stryczka. Budynek Biura Wykonawczego Prezydenta, Waszyngton, USA Pulchne palce Mazie pracowały szybko. Siedziała przy komputerze; zmieniała w tej chwili skalę wyświetlanej na monitorze mapy. Ekran mignął i pokazał otoczenie zmniejszonej teraz posiadłości Czanga. - To się chyba nie uda - oceniła Kamigami. Mackay spoglądał na monitor znad jej lewego ramienia. Wzięła do ręki ołówek i używając go jako wskazówki, mówiła: - Odległości pomiędzy niektórymi obiektami są zbyt duże, a między innymi, dla odmiany, za małe. - Niech mi pani zaufa. To da się zrobić - zapewnił John Author. - Najpierw mówi pan prezydentowi, że potrzebna nam wielotysięczna armia, żeby dobrać się do tej posiadłości, a teraz twierdzi, że można to zrobić przy pomocy małej jednostki - skomentowała Mazie. - Jeśli będą to odpowiedni ludzie, uda się. Może się pani założyć. Mazie postukała w szybę monitora znajdującą się na końcu ołówka gumką. - Przedstawmy to szefowi i zobaczmy, co on powie - zaproponowała. Bo osobiście uważam, że pan po prostu szuka sposobu, żeby się stąd wydo stać - zagderała. Mackay uśmiechnął się tylko. - Bardzo proszę, niech pan przestanie się uśmiechać. Pierwszą reakcją doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego na propozycję podpułkownika był komentarz: - Trudno o głupszy pomysł! - Kamigami wstała, ciesząc się, że sprawa została zamknięta. John Author nie zamierzał jednak bynajmniej się poddawać.
- Sir - odezwał się - powodem, dla którego ponosimy fiasko w niewiel kich operacjach, jest to, że nasza administracja jest zbyt wielka i ciągle du plikujemy niepotrzebnie swoje wysiłki, a także wiele tracimy z powodu dys put prawnych. Cagliari uznał, że to mądre stwierdzenie, i skinął na Mazie, żeby usiadła z powrotem. - Proszę podać mi przykład - polecił. - Na terenie Birmy nie możemy zrobić niczego bez aprobaty ambasadora. Następnie do roboty bierze się CIA i stara się za wszelką cenę, żeby wszystkie dane wywiadowcze przechodziły przez jej oddział dalekowschodni. Dyrektorzy oddziałów CIA zachowują się jak feudalni panowie i nic nie dochodzi do nas bez ich zgody. Jednocześnie cała operacja zamienia się w jeden wielki koszmar biurokraty, ponieważ każdy stara się wziąć w niej jak największy udział. - Widzę, że w bardzo krótkim czasie zorientował się, na jakich zasadach tu działamy - skomentował Cagliari. - I jaki ma pan pomysł na poradzenie sobie z tym wszystkim? - Prosty - odparł John Author. - Nie mówmy nikomu, co robimy, i dbajmy, żeby operacja była mała i znana jak najmniejszej liczbie osób aż do czasu, kiedy będzie całkowicie.przygotowana. Wtedy przeskoczymy na normalny łańcuch dowodzenia. - „Przeskoczymy"? - powtórzyła Mazie, nie bardzo rozumiejąc propozycję zawartą w ostatnim zdaniu. - Chodzi mi o to, że przekażemy dowodzenie nad operacją właściwym czynnikom wojskowym. - Dobrze, a kto ma nią niby kierować do czasu, aż przekażemy dowodzenie? - chciał się dowiedzieć prezydencki doradca. -Pan. - Pan domaga się ode mnie podjęcia bardzo poważnego ryzyka! - warknął Cagliari. - Pracując w tym budynku, najwyraźniej i pan zaraził się manią wielkości. Chyba zapomniał pan, co się stało poprzednim razem, kiedy Rada Bezpieczeństwa Narodowego zamieszała się w tajne operacje. - Ale ja potrafię przygotować wszystko tak, że się uda - zapewnił Mackay. -I na tym zakończymy. Odpowiedzialny za przeprowadzenie operacji będzie kto inny. - Niech mi pan poda jakieś szczegóły, bardzo proszę - odparł prezydencki doradca, zaintrygowany słowami podpułkownika. Widać było, że coś można zrobić, podczas gdy jeszcze dwadzieścia minut temu nie dostrzegał żadnych sensownych rozwiązań sytuacji. - Jeszcze nie rozpracowałem wszystkich szczegółów - wyjaśnił John Author. - Ale niech mi pan pozwoli zorganizować specjalną, małą jednostkę pod pozorem przeprowadzania rutynowego szkolenia. Jedyne, czego potrzebuję,
to żeby odpowiedni ludzie zaczęli ze sobą wreszcie rozmawiać, i razem opracujemy szybko niezbędne szczegóły. - Kogo ma pan na myśli, mówiąc o „odpowiednich ludziach"? - Cóż, potrzebny nam będzie jeden szwadron Delta Force, ten sam pododdział Pierwszego Skrzydła Operacji Specjalnych, który brał udział w akcji uwolnienia Anderson, pomoc ISA... - Mackay zawahał się, widząc, że Cagliari zamarł. ISA był to skród od angielskiej nazwy Agencji Wsparcia Wywiadu. Była ona tak tajna, że nawet większość pracowników służb wywiadowczych nie wiedziała o jej istnieniu. John Author parł dalej naprzód: - Konkretnie, porzebni mi są żołnierze z ISA. - Coś podobnego! - sapnął doradca do spraw bezpieczeństwa, uderzając otwartymi dłońmi w stół i podnosząc się z miejsca. - Skąd, na litość boską, dowiedział się pan o ich istnieniu? John Author uśmiechnął się. - Mazie ma dostęp do Systemu 4. Doszła do tego przy jego pomocy. Jest tylko jedno wytłumaczenie tego, co stało się w Bejrucie - ISA dysponuje wyborowymi żołnierzami. Naprawdę bardzo dobrymi. Cagliari usiadł. - Zapędził mnie pan w kozi róg - mruknął. - Nie był pan nawet pewien ich istnienia, zanim sam tego nie potwierdziłem... A jak pan proponuje sfinansować tę operację? - spytał. - Z funduszów skonfiskowanych podczas śledztwa w sprawie Żółtego Owocu oraz przez sądy wojskowe. Michael Cagliari pokręcił tylko głową i nie pytał już, skąd Mackay wie o Żółtym Owocu. Była to nazwa podległej armii jednostki specjalnej, która w połowie lat osiemdziesiątych zeszła na własną drogę. Oficerowie Żółtego Owocu zostali osądzeni przez sąd wojenny za nieprawidłowe wykorzystanie funduszy rządowych. Kiedy nad zlikwidowaną jednostką pochylili głowy biurokraci, chcąc dobrać się do olbrzymich pieniędzy, jakimi dysponowała, złożonych na tajnych kontach w bankach wielu krajów, porkurator generalny zarządził zlikwidowanie ich wszystkich i założenie nowego, specjalnego konta, którego nie można będzie ruszać aż do zakończenia śledztwa. W międzyczasie konto urosło i w ostatnim roku budżetowym, w ramach przydziału pieniędzy na tajne operacje, przekazano je do dyspozycji Rady Bezpieczeństwa Narodowego, a konkretnie Cagliariego. - Czy potrzebne panu coś jeszcze? - zapytał prezydencki doradca. - Jeszcze jedna osoba do pomocy. - Dobrze - zgodził się Cagliari. - Wygląda na to, że sam pan wszystko opracował. Wystarczy tylko panu moja zgoda. -Czy ją dostanę? - Ma pan moją ograniczoną zgodę na: zorganizowanie specjalnej jednost ki, zaplanowanie operacji i przeszkolenie jej wykonawców. To wszystko.
- Dziękuję, sir - wypalił z uśmiechem podpułkownik. Wypadł z pokoju, chcąc jak najszybciej opuścić Waszyngton. - Szkoda tylko, że ten człowiek się uśmiecha - odezwał się Cagliari do wychodzącej za Johnem Authorem Mazie. Kapitol, Waszyngton, USA Senator William Douglas Courtland siedział w swoim gabinecie, przeglądając leżące na biurku papiery. Nie zajmował o mu to nigdy zbyt wiele czasu, ponieważ jego ludzie czytali je wcześniej i przygotowywali dla niego krótkie streszczenie każdego na doczepionej z wierzchu kartce. Następnie streszczali jego zawartość jeszcze bardziej, zamykając ją w trzech - czterech zdaniach, wydrukowanych w charakterze nagłówka. Jak wszyscy dobrzy asystenci na Kapitolu, ludzie Courtlanda wiedzieli, co złości ich szefa, i starannie formułowali streszczenia trudnych tematów tak, żeby zbyt głęboko nie rozdrażnić nerwowego senatora. -Niech to licho! - warknął Courtland, sfrustrowany, czytając raport w sprawie ostatnich sukcesów Agencji do Walki z Narokotykami. Zlikwidowała właśnie dużą kanadyjską szajkę handlarzy. Poczerwieniał, kiedy doszedł do opisu dowodów na powiązania przestępczej organizacji z Czangiem Tse-kuanem. Jak temu głupiemu Polaczkowi się to wszystko udaje? - myślał z wściekłością. Skoncentrował już dawno swoją krytykę na agencji antynarkotykowej, czyniąc z tego jeden z głównych elementów przygotowywanej kampanii wyborczej. Zamierzał udowodnić opinii publicznej, że tylko on potrafi zmienić oblicze Agencji i zapewnić jej wielką skuteczność. Jednak Pontowski sam zreformował Agencję do Walki z Narkotykami i jej efektywność znacznie wzrosła. Wytrącił tym samym Courtlandowi broń z ręki. Senator uznał, że to kolejny punkt dla prezydenta w ich wieloletnich już zmaganiach. Niedobrze - myślał. W dodatku teraz doszło do wyzwolenia Nikki Anderson. Senator wyobraził sobie, że w jego głowie zapala się czerwone światełko ostrzegawcze. Musiał szybko coś zrobić, bo na razie zdecydowanie przegrywał batalię z Pontow-skitn. Odezwał się sygnał interkomu. Przyszła Tina Stanley. Nagryzmolił w poprzek strzeszczenia raportu słowa „nie wymaga działań" i rzucił go do kosza papierów przejrzanych, zadowolony, że może zająć się czymś innym. Zajrzała sekretarka, zapowiedziała Tinę i wpuściła ją do gabinetu. Poprzedzał ją jednak wysoki, przystojny i niezwykle zadbany generał Sił Powietrznych. - Panie senatorze, chciałabym panu przedstawić generała broni Simona Mado - oznajmiła Stanley.
Cpurtland wstał i wyciągnął rękę. - Miło mi pana poznać, panie generale - powiedział. - Słyszałem o panu dobre rzeczy. - Mężczyźni uścisnęli dłonie i wymienili jeszcze parę uprzejmych uwag, oceniając się nawzajem. Wygląd generała zrobił na senatorze wielkie wrażenie. Mado dbał o swoją wspaniałą sylwetkę, która stanowiła świetne uzupełnienie jego niezwykłej inteligencji. Courtland zaczął zastanawiać się nad potencjałem politycznym Simona Mado. - Panie generale, pan senator bardzo niepokoi się o swoją córkę - odezwała się Tina - i z uwagą wysłuchałby pana oceny sytuacji. - Nie muszę dodawać - wtrącił Courtland - że gratuluję panu wyzwolenia Nikki Anderson i cieszę się z niego. - Dziękuję, sir - odpowiedział Mado. - Doceniam pana poparcie w tej sprawie. Jak pan wie, ponieśliśmy wysokie straty i media, a także część pana kolegów z senatu krytykująnas. Oczywiście, nie mnie zmieniać nastawienie opinii publicznej i wyjaśniać jej, jak było naprawdę. Nie będę się tym zajmował, ponieważ jestem karnym oficerem. Courtland bardzo ucieszyła taka odpowiedź. - Zdaję sobie sprawę z pana sytuacji - uspokoił rozmówcę. Dwaj mężczyźni pokiwali głowami, patrząc na siebie. Obaj zastanawiali się nad wzajemnym sojuszem. Nie było przedmiotu ani możliwości zawarcia żadnej konkretnej umowy czy też wymiany obietnic. Jednak zdawali sobie sprawę, jak bardzo mogą sobie nawzajem pomóc. O ile otwarta zmowa nie wchodziła w grę, aktywne wspieranie przez każdego dążeń drugiego nie było wykluczone. Musieli jednak osiągnąć jakieś porozumienie. Senator przyjął więc wyraz twarzy zatroskanego rodzica i powiedział: - Panie generale, chciałbym znać prawdę na temat przeprowadzonej misji oraz możliwości wyzwolenia mojej córki. Mado zastanowił się dobrze nad odpowiedzią. - Sir, biorąc pod uwagę moją obecną funkcję, nie jestem pewien, co powinienem panu w tej chwili odpowiedzieć. Courtland pokiwał głową ze zrozumieniem. - Moja komisja będzie prowadzić przesłuchania w tej sprawie. Jako przewodniczący senackiej komisji sił zbrojnych muszę nadzorować ich działanie, aby zapewnić ich niesłabnącą efektywność - oświadczył, obserwując twarz Mado. - Bez odpowiednich ludzi na stanowiskach najwyższych dowódców staniemy się tylko papierowym tygrysem. - Jeśli zostanę wezwany do złożenia zeznań - odparł generał - i zostaną mi zadane odpowiednie pytania, prawda wyjdzie na jaw. - A jaka jest prawda? - zainteresował się senator. Mado namyślił się starannie, jak to miał w zwyczaju, i zdecydowawszy się, powiedział:
- Moim zamiarem było równoczesne uwolnienie wszystkich zakładników. Jednak związano mi ręce i Operacja Czarny Smok została uruchomiona przedwcześnie. Gdyby postąpiono zgodnie z moimi zaleceniami, wyzwolilibyśmy do tej pory wszystkich przetrzymywanych i ufam, że sześciu żołnierzy Delta Force, którzy ponieśli śmierć, nadał by żyło. - Zrobił pauzę, pozwalając senatorowi przetrawić swoją „rewelację". - Uwolnienie pana córki, panie senatorze, będzie musiało teraz zostać wynegocjowane, ponieważ druga akcja wojskowa nie wchodzi w rachubę. Wyzwolenie Nikki Anderson pozbawiło nas elementu zaskoczenia i Czang spodziewa się teraz następnego ataku. Jest gotów do obrony i czeka. - Myślę, że ze względu na ostatnie sukcesy Agencji do Walki z Narkotykami Czang nie jest specjalnie w nastroju do prowadzenia negocjacji z nami - wtrąciła Tina. Czytała wcześniej ten sam raport co Courtland. - A zatem zapłaciliśmy wolnością mojej córki za wolność panny Anderson - skomentował senator. Nie był bynajmniej zasmucony tą dziwną kalkulacją, widział za to przed sobą i inne równania, które otwierały przed nim okazje do wykorzystania i umocnienia pozycji politycznej. - Z pewnością jednak jesteśmy w stanie przeprowadzić drugą akcję wojskową- ciągnął. -Biorąc pod uwagę, jakimi siłami dysponujemy... - Panie senatorze - przerwał Mado - nie mogę powiedzieć, żeby rysowała się przed nami w tej sprawie zbyt różowa perspektywa. Mieliśmy szczęście, że wyzwalając Nikki Anderson, straciliśmy tylko sześciu ludzi. Courtland popatrzył uważnie na generała. - Panie generale - powiedział - chciałbym, żeby kierowana przeze mnie komisja senacka usłyszała to samo, co przekazał pan mnie. - Uniósł rękę. -Zanim podejmie pan w tej sprawie decyzję, chciałbym pana jeszcze raz zapewnić, że rozumiem pańską sytuację i zdaję sobie sprawę, że to zeznanie może zagrozić pana karierze. Jednak bronię lojalnych Amerykanów, którzy obowiązek i honor przedkładają ponad osobistą karierę. - Dziękuję panu za troskę, panie senatorze - odparł Mado. - Odpowiem szczerze i uczciwie na wszelkie pytania pana komisji. Nie będę niczego ukrywał. - Nie mogę prosić o nic więcej - zakończył Courtland, z poważną i pełną zadumy miną. Pakt został niniejszym uzgodniony, podpisany i opieczętowany. Stanley wyprowadziła Mado z biura senatora. - Panie generale - odezwała się - może jest pan w stanie sformułować konkretne pytania, które pan senator powinien zadawać podczas przesłuchań? Biały Dom, Waszyngton - Czytał pan, jak ostatnio nazywają nas gazety? - spytał dyrektor służb wywiadowczych USA Bobby Burke.
- Mogło być gorzej - uspokoił go Cagliari. - Dobrze, że nie nazwali nas, na przykład, Trzema Marionetkami. - Mężczyźni wymienili nieznacz ne uśmiechy. Zaakceptowali już fakt, że ostatnio dużo piszą w gazetach o trzech najważniejszych doradcach prezydenta, o nich. Jeden z dzienni karzy nazwał Burke'a, Cagliariego i Coxa trzema najpotężniejszymi ludź mi w Stanach Zjednoczonych. Dwaj rozmówcy uśmiechnęli się do siebie, gdyż ów reporter w oczywisty sposób nie zdawał sobie sprawy z tego, jak silną i niezależną osobowością jest ich szef. Pomylił skromny i elegancki sposób bycia Pontowskiego z brakiem umiejętności podejmowania decy zji. W rzeczywistości nikt nie kontrolował prezydenta ani nie ustalał prio rytetów jego działania. Burkę i Cagliari weszli do Gabinetu Owalnego, gdzie znajdowali się już Cox i Pontowski. Szef gabinetu omawiał z prezydentem rozkład dnia. - Zebraliśmy się tu, żeby jak co dnia zrobić pana w konia - zażartował, cytując słowa reportera. - Wyprowadźcie mnie całkowicie w pole - poradził Zack. Uśmiechnął się i pokazał dwom przybyłym fotele. - Jakież to nikczemne spiski próbuje zawiązać dziś wasza trójka w celu wykorzystania mojej biednej, niepodej-rzewającej niczego duszyczki? - Czytał ten sam co oni artykuł w gazecie. Trzej doradcy wygłosili kilka żartobliwych komentarzy na temat ich ulubionych spisków, po czym przystąpili do pracy. W ciągu najbliższych czterdziestu minut omówiono najpilniejsze sprawy, którymi miał zająć się tego dnia Biały Dom. W końcu zebrani przeszli do sprawy trojga zakładników generała Czang Tse-kuana i akcji wyzwolenia Nikki Anderson. - Przesłuchania senackiej Komisji Sił Zbrojnych zamieniają się w krwawą jatkę - powiedział Cagliari. - Courtland traktuje naszych dowódców wojskowych jak wrogich świadków procesu. Stara się dobrać im się do skóry. Zasypał ciężko pytaniami generała Mado. - Zdawało mi się, że Mado wyszedł z przesłuchań obronną ręką, wyglądając na bardzo kompetentnego - skomentował Burke. - Rzeczywiście, wyszedł na jedynego kompetentnego - wtrącił Cox. -Odpowiedzialnością ze wszystkie błędy obarczył natomiast najwyższych dowódców. Poczekajcie panowie, aż Courtland weźmie się za Narodowe Centrum Dowodzenia Wojskowego. A ty jesteś następny, Mike - dodał. Cagliari ze spokojem przyjął ostatnie zdanie. - Spodziewałem się, że wezwą mnie do złożenia zeznań - powiedział. - Interesujące, a zarazem niepokojące jest to - ciągnął szef gabinetu -że Courtland zadaje precyzyjnie same najcelniejsze pytania. Zupełnie jakby znał na wylot wszystkie nasze decyzje i procesy ich podjęcia. - Ktoś od nas przekazuje mu wszystko - zagderał Burke. - Stara się pokazać akcję wyzwolenia Anderson jako całkowicie nieudaną. Zdecydo-
Wanię by nam pomogło, gdyby sama Anderson lepiej wypadała jako osoba publiczna. Tymczasem dziewczyna wygląda i mówi jak nienormalna. - Tak właśnie chcą wyglądać te heavymetalowe dziwaki! - burknął generał Cox. - Jednak ja najbardziej martwię się tym, co będzie, kiedy Court-land zacznie nas wypytywać, dlaczego rozkazaliśmy Delta Force ruszyć do akcji akurat w tym momencie. Musimy jakoś zatkać mu usta. - Jest na to sposób - odezwał się Zack. Mężczyźni umilkli, czekając na jego wypowiedź. Doświadczenie mówiło im teraz, że prezydent już podjął decyzję i zaraz wyda im polecenia. - Po pierwsze, przkażcie senackiej komisji, że Bobby może być przesłuchiwany tylko dzisiaj, gdyż później jest zajęty. Senatorowie bardzo się ucieszą, że mogą nareszcie powypytywać dyrektora CIA. Kiedy już będziesz na miejscu, Bobby, zmuś komisję do tego, żeby przesłuchanie odbywało się przy drzwiach zamkniętych, ponieważ będziesz musiał dyskutować tajne kwestie. To zamknie Courtlandowi usta. Powiesz komisji wszystko; nie zdradzisz tylko naszych źródeł danych wywiadowczych. Nie będziemy kompromitować Gałęzi Wierzby. W składzie komisji zasiada paru dobrych ludzi, którzy przyjmą od nas prawdę... .Po drugie, niech Dowództwo Operacji Specjalnych zacznie opracowywać plan misji wyzwolenia pozostałych zakładników. Chcę, żeby to była wielka operacja, z planowanym udziałem wszystkich możliwych agencji. Wtedy Departament Stanu sprzeciwi się jej, tłumacząc, że zdestabilizujemy sytuację polityczną w Birmie, grożąc upadkiem tamtejszego nowego rządu. Tak by w istocie było i nie chcemy tego. Ale pozostaniemy głusi na wszelkie wołania Departamentu Stanu i będziemy planować dalej. Wtedy, nie wiadomo, w jaki sposób, nastąpi kolejny przeciek do prasy, cały plan się wyda i będziemy zmuszeni odwołać operację. - Naprawdę, sposób podejmowania decyzji w naszym rządzie jest po prostu wspaniały! - mruknął Cagliari. Cox wydawał się wręcz zdegustowany. - Stracimy na to wszystko mnóstwo czasu i energii, a tymczasem mamy pilniejsze problemy - ocenił. - Tak niestety musi czasem wyglądać polityka, Leo - wytłumaczył Pon-towski. - To, co naprawdę ważne, nie zawsze daje się uzyskać prostym, racjonalnym, logicznym działaniem. Trzeba być trochę lisem. Podczas gdy będzie działo się to wszystko, o czym powiedziałem, wykorzystamy wszelkie możliwe kontakty, żeby wynegocjować uwolnienie zakładników. Niech wezmą w tym udział Agencja do Walki z Narkotykami i FBI. Obie mają informatorów wewnątrz karteli narkotykowych. Jednocześnie na wypadek niepowodzenia negocjacji, chcę, żebyśmy mieli przygotowany plan innej, rzeczywistej operacji wyzwolenia zakładników. Ten plan nie może absolutnie się wydać. Niech nie wie o nim nikt. Mike - Matthew pokazał na doradcę do spraw bezpieczeństwa - spróbuj się tym zająć.
- Mam już nawet pomysł - odpowiedział Cagliari. - Jednak jeśli rzeczywiście przyjdzie nam przeprowadzić operację, będziemy musieli oddać ją normalnie w ręce dowódców wojskowych. Nie możemy sobie pozwolić na drugą aferę Iran-contras. - Doskonale - zgodził się Pontowski. - Dokładnie o to mi chodzi. Jednak przekazujemy operację w oficjalne ręce dopiero w ostatniej możliwej chwili. ...Dobrze - zakończył. - Czy został mi czas na zrobienie małego obchodu? - Tak jest, sir - odparł Cox. - Ma pan jeszcze pół godziny. Kto będzie miał dzisiaj szczęście stać się naszym celem? Zack uśmiechnął się i wyszedł z gabinetu na czele pozostałych. - Zgadnijcie. - Skierował się do Biura Budżetu. Cieśnina Navarre, niedaleko Hurlburt Field, stan Floryda, USA Gillespie siedział przy barze lokalu „Pagoda" i rozkoszował się zachodem słońca. Pociągnął długi łyk piwa, kończąc je. Cieszył się panującym wokół spokojem. Wody cieśniny były niemal nieruchome, obok pomarańczo woczerwonej tarczy słońca widać było pojedynczą żaglówkę. Czy będę jeszcze kiedyś tak siedział? - zastanawiał się. Nadeszły bowiem rozkazy, wysyłające lotników na kolejne ćwiczenia z Delta Force. Kufel skomentował to, mówiąc, że „może będziemy teraz siekać Czanga". Nie zabrzmiało to miło. Kanciasty dodał, że „tym razem będzie się nas spodziewał". Nie poprawiło to bynajmniej nastroju Geralda. Tymczasem po niebie przemknął F-l 5C. Gillespie powrócił do rzeczywistości i jak zwykle w takiej sytuacji, mruknął pod nosem: - Tym właśnie powinienem się zajmować. - Czym powinieneś się zajmować? - zainteresował się barman Mikę, nalewając mu automatycznie drugie piwo. - Latać tymi samolotami - wyjaśnił Gerald, pokazując głową na myśliwiec. - Nie jestem stworzony na pilota śmigłowca. - Nie wiedziałam, że latasz na helikopterach - wtrącił się jakiś żeński głos. Należał do Allison - kształtnej piękności z drużyny siatkówki plażowej pod nazwą „Amazonki Allison". Dwaj mężczyźni odwrócili głowy i uśmiechnęli się, zadowoleni z nieoczekiwanego pojawienia się kobiety. Jak zwykle, Gillespie poczuł skurcz w żołądku, po czym w jego ciele zaczęły działać prądy wskazujące na początek erekcji. Dziewczyna odrzuciła włosy dobrze wyćwiczonym gestem i podeszła do baru, specjalnie ocierając się piersią o ramię Geralda. - Byłam żoną pilota myśliwca. Bliskość Allison spowodowała, że Gillespie nie był w stanie mówić.
- Nie wiedziałem, że byłaś mężatką- odezwał się Mikę, wypełniając przedłużającą się lukę w rozmowie. Co z tobą, Gili? - pomyślał. Powinieneś rzucić się jej w objęcia; przecież wysyła wyraźne sygnały. Nagle odjęło ci mowę? - Miałam już dwóch mężów - oznajmiła Allison. - Drugi też był pilotem, ale latał na B-52. Z obydwu byli jurni faceci. Ale obaj mówili, że śmigłowce pilotują tylko prawdziwe świry na punkcie seksu. Gillespie zdołał uśmiechnąć się po tylu słowach i wybąkać: - Mam nadzieję, że można nas tak nazwać. Dziewczyna znowu odrzuciła swoje gęste włosy, uśmiechnęła się i powiedziała: - Ostatnio zrobiłeś się jakiś inny... Mikę wymyślił jakieś zdanie, żeby sobie pójść i pozostawić ich samymi ze sobą. - Słuchajcie, możecie na chwilę popilnować baru? Zaraz wrócę - powiedział. Ruszył do swojego kantorka. A niech mnie, ta lafirynda zauważyła Gilla - pomyślał. Spora część bardziej spostrzegawczych wielbicieli siatkówki zauważyła, że od czasu powrotu z Tajlandii Gerald zachowuje się jakby odrobinę inaczej. Mike słyszał plotki, mówiące o tym, że drobniutki kapitan ma jaja jak arbuzy - tak to sobie formułował. - Czemu jesteś dzisiaj taki poważny? - zapytała Allison. - Wojsko, rozumiesz... Tak to już jest - odpowiedział Gerald, chcąc, żeby nie zabrzmiało to ponuro. Wyczuwał, że poważna rozmowa to nie jest coś, co przyciągnie kobietę typu. Allison. Przecież nie będzie jej opowiadał, że wysyłają go na ćwiczenia z Delta Force i że się w związku z tym niepokoi. Ona i tak nie zrozumie - pomyślał. Mylił się. - Wiem, naprawdę wiem - odparła piękność, mając nagle ochotę przytulić i pogłaskać Gillespiego. - Może zjadłbyś ze mną kolację? -zaproponowała. - U mnie. - Skinął głową. Poszli, kiedy tylko wrócił Mike. Donna Bertino zjeżdżała właśnie z mostu nad cieśniną Navarre, kiedy zobaczyła zwaracjącego uwagę mustanga ze zdejmowanym dachem, należącego do Allison, jak rusza spod „Pagody" z Gillespiem na prawym fotelu. Donna wydęła ze zdziwieniem swoje ładne usta, pomyślała chwilkę i zdecydowała, że aż tak bardzo nie spieszy jej się do domu. Zajechała przed bar, mając nadzieję, że Mike opowie jej, co się kroi. - A teraz skarpetki! - mruknęła Allison, przetaczając się przez Gillespiego i siadając na skraju łóżka. - Skarpetki? - zdziwił się Gerald. Pogłaskał ją po nagich plecach. Allison odwróciła się przez ramię i spojrzała na niego, szukając nogami swoich kapci na wysokich obcasach. Nachyliła się ku jego ręce, tak że poczuł przez
dłoń wspaniałe ciepło jej ciała. W końcu wstała i ruszyła przez pokój, śledzona spojrzeniem przez Gillespiego. Chłonął oczami każdy szczegół jej nagiego ciała. Wysokie obcasy sprawiały, że nogi dziewczyny wydawały się jeszcze dłuższe, wspanialsze; poczuł, że zaczyna mu się nowa erekcja. Allison przystanęła i popatrzyła na niego. Uśmiechnęła się nieznacznie, widząc, że dolne partie ciała Gilla znowu się nią zainteresowały. - Niech mu się podoba coraz bardziej - powiedziała i sięgnęła do szuflady. Odnalazła coś. - Miej litość! - odparł Gillespie udawanym jękiem. - Chyba nie jestem w stanie mieć czterech orgazmów w ciągu jednej nocy. - Czuł, że organ seksualny trochę mu już drętwieje. Allison wyciągnęła długie, białe podkolanówki, jakie nosiła do adidasów, i spojrzała na krocze Geralda. - Dasz radę - oceniła. Ruszyła do łóżka, machając trzymanymi w obu rę kach skarpetkami. Zrzuciła kapcie i przesunęła się nad Gillespiem na drugą stro nę tapczanu, ocierając się piersiami o jego pierś, a nogą o członka. - Widzę powiedziała, zagryzając lekko jego prawe ucho - że jesteś niezłym koziołkiem. - Wy, piloci śmigłowców, chyba naprawdę jesteście maniakami seksualnymi. Rzuciła skarpetki na klatkę piersiową Geralda i położyła się na plecach. Zgięła nogę w kolanie, pieszcząc stopą udo Gillespiego. Przesunęła mu paznokciami po brzuchu, a potem zaczęła pomagać dłonią jego erekcji. W końcu złapała się za stopę i szepnęła przepełnionym podnieceniem głosem: - Zwiąż mnie. - Gerald wziął jedną ze skarpetek i związał nią nadgar stek i kostkę kobiety. Ekscytował go jej szybki oddech i poruszające się piersi. - Mocniej - zażądała. - A teraz drugą rękę. - Pochylił się na jej ciało i przy wiązał jej drugą rękę do nogi. Allison przekręciła się i wsunęła się całkowi cie pod niego. Ścisnęła go mocno udami. - Teraz! - zawołała, popuszczając, aby członek został wprowadzony na miejsce. - Tak! - krzyknęła, poruszając się gwałtownie pod Gillespiem, nie puszczając go. Przycisnęła mocno usta do jego szyi; poruszała się dalej. - Pomóż mi! - wydobyła z siebie, po czym ugryzła Geralda w szyję aż do krwi. - Co się z tobą dzieje? - wymamrotała sama do siebie Donna Bertino. Normalnie nie miała kłopotów z zasypianiem, a tymczasem dzisiaj ciągle nie dawał jej spokoju obraz Allison i Geralda w łóżku, kochających się. Sfrustrowana, Donna podniosła się z łóżka i wyszła na balkon. Owiała ją chłodna bryza, nadlatująca od strony Zatoki Meksykańskiej. - Przestań zachowywać się jak głupia koza - ofuknęła samą siebie. - To tylko jeszcze jeden mężczyzna szukający łatwego podrywu. - Była jednak zbyt uczciwa wobec siebie, żeby na tym zakończyć. Kapitan S. Gerald Gillespie interesował ją
bowiem bardziej niż przejściowo. Zdecydowanie nie podobało jej się, że Allison wkroczyła na jej terytorium. Ale co ona biedna może zrobić? Alli-son miała ciało modelki „Playboya", a jej podejście do spraw seksualnych przypominało to, jakie mają gwiazdki porno. - A mężczyźni są tacy głupi! -Donna wypowiedziała na głos co jakiś czas powtarzane zdanie. Uniosła wzok, popatrzyła w czyste niebo i zaplanowała swoją strategię, mając nadzieję, że Gerald przynajmniej uprawia z Allison bezpieczny seks. Przemyślawszy wszystko, wróciła do łóżka i natychmiast zasnęła. Fort Bragg, stan Północna Karolina, USA Mackaya dręczyły wątpliwości. Naruszały jego pewność siebie; zastanawiał się nawet, czy słusznie siedzi na sali odpraw siedziby Delta Force. Chciał, aby przestały go nachodzić obsesyjne myśli i żeby mógł się skoncentrować na tym, co mówi pułkownik Robert Trimler. Słowa pułkownika bardzo podobały się Johnowi Authorowi; niepokoił go tylko akcent Trimlera, rodem prosto z Południa. Wzbudzał w czarnym oficerze zadawnione uczucia niechęci i obawy. Słuchaj go żesz! - nakazał sobie John. Przecież wszystko, co mówił dowódcą Delta Force, wskazywało na to, że przekonał się natychmiast do przedstawionego planu operacji. Dlaczego więc Mackaya coś trapiło? Czemu nie mógł przyjąć pułkownika Trimlera takim, jakim był? Widać było, że to kompetentny, zawodowy oficer; odpowiedni człowiek na stanowisku dowódcy najsłynniejszej amerykańskiej jednostki specjalnej. Jak trudno umierają zamierzchłe uprzedzenia! - pomyślał John Author. - Musisz to w sobie zabić. Lecz nie było to łatwe. - Nie mógł pan do nas trafić w lepszym momencie! - oświadczył z zadowoleniem Trimler, spoglądając na Mackaya. - Właśnie przenoszą gdzie indziej dowódcę szwadronu B. Może pan więc po prostu zająć jego miejsce, a ludzi z ISA - Agencji Wspierania Wywiadu - możemy dołączyć do dowodzonego przez pana szwadronu. W ten sposób nie będzie żadnych kłopotów z formalnościami. - Teraz Trimler zwrócił się do pierwszego sierżanta swojej jednostki o nazwisku Victor Kamigami. - Pracował pan z nimi, sierżancie. Jak się spisują chłopcy z ISA? - To absolutnie wyjątkowi profesjonaliści - zapewnił Victor. - Ćwiczenia w strzelnicy dowodzą, że jesteśmy przy nich amatorami; tak są szybcy i precyzyjni. Do tego robią z „plastikiem" rzeczy, jakich nie widziałem jeszcze nigdy w życiu. Potrafią wysadzić przód samochodu ponad sąsiadujący budynek, nie robiąc najmniejszej krzywdy osobom znajdującym się na tylnym siedzeniu. Za to kompletnie nie umieją biegać z plecakami - poinformował. - Padają jak muchy.
- Nasz sierżant ma bardzo obrazowy sposób mówienia - wytłumaczył Mackayowi Trimler - ale nauczyłem się uważnie słuchać jego słów. - John Author wyczuł w tonie pułkownika nutkę humoru i zaczął się uspokajać. Z ostatniego zdania rozumiem, że nie dali rady podczas jednej z pańskich słynnych przebieżek... - Ostatnio codzienny ośmiokilometrowy marsz z peł nym wyposażeniem i ciężko wyładowanym plecakiem stał się w Delta Force wyznacznikiem tego, czy żołnierze są w w odpowiedniej formie. Przybysze z ISA okazali się dużo mniej wytrzymali - żaden z nich nawet nie ukończył marszobiegu. Mackaya znowu ogarnęły wątpliwości, inne niż przedtem. Sukces akcji zależał właśnie od drużyny, która musiała potrafić dokonywać długich marszy przez dżunglę. - Będę musiał rozwiązać jakoś ten problem, kiedy znajdziemy się w En-tebbe - oznajmił. Entebbe nazwano miejsce, gdzie miały odbywać się ćwiczenia. - Pierwsze Skrzydło Operacji Specjalnych przerzuca nas tam już jutro -skwitował Trimler. - Sierżant Villaneuva z radością zgłosiła się na ochotnika do pracy, a jeśli chodzi o naszego sierżanta, jestem pewien, że z entuzjazmem pomoże panu poprawić kondycję naszych przyjaciół z ISA. - Byłbym wdzięczny, sir - odparł John Author. - Nadejdzie dla nas więcej pomocy. Szpital Marynarki w Bethesda, stan Maryland, USA Lekarz dyżurny wypadł biegiem z windy, kiedy tylko jej drzwi dostatecznie się rozwarły, i pognał korytarzem w poszukiwaniu Edith Washington - potężnej Murzynki, przełożonej pielęgniarek na piętrze. Dotarł do pokoju pielęgniarek ciężko zdyszany; zdawał sobie sprawę, że musi poprawić w jakiś sposób swoją marną kondycję. - Pierwszy raz jest pan lekarzem dyżurnym w czasie, kiedy przyjechał prezydent? - odgadła Washington, znając z góry odpowiedź. Młody wojskowy doktor przytaknął. Rzeczywiście, pierwszy raz się zdarzyło, że Pontow-ski przybył do Bethesda podczas jego dyżuru. Zresztą, gdyby nawet bywało tak już wcześniej, na pewno starsi członkowie personelu medycznego, którzy od dawna leczyli prezydenta USA i jego rodzinę, odsunęliby niedawno upieczonego lekarza na bok i sami wzięliby się za poważne obowiązki. -Niech się pan uspokoi - poradziła Edith. - Wystarczy, żeby był pan pod ręką, jeśli prezydent zechce porozmawiać z panem; tylko do czasu przybycia kapitana Smithsona. Zadzwonili już po niego i wiadomo, że jedzie, ale wątpię, żeby dotarł do nas przed Pontowskim. Gruba pielęgniarka uśmiechnęła się
kwaśno na myśl o pompatycznym mężczyźnie, który pełnił obowiązki osobistego lekarza prezydenta. Smithson nie cierpiał tych momentów, kiedy Pontowski wpadał odwiedzić żonę, zapowiedziawszy się na chwilę przedtem. Jeśli chodzi o Edith, to gdyby miał ją leczyć Smithson albo stojący obok niej młody człowiek, wybrałaby tego ostatniego. - Czy pani Pontowski nie śpi? - zapytał doktor. - Spała, kiedy ostatni raz pytałam o nią Margaret. - Pielęgniarka spojrzała na zegarek. Była 22:34. - To było cztery minuty temu. - Washington rządziła piętrem z wojskową precyzją. - Proszę - podała lekarzowi kartę Tosh Pontowski. - Niech pan to przejrzy, a ja skoczę zobaczyć, czy coś się zmieniło. - Ruszyła pędem w stronę pokoju Tosh, żeby porozmawiać z dyżurującą przy prezydentowej pielęgniarką. Doktor doceniał zaufanie, jakim go obdarzono. Jak wszyscy wiedział, że żona prezydenta Pontowskiego leży w szpitalu na lupus i że jej stan jest poważny. Jednak tylko kilkoro lekarzy i pielęgniarek, którzy bezpośrednio się nią zajmowali, miało wgląd do jej karty. Kiedy pielęgniarka wróciła, doktor oddał jej wielostronicową kartę i zapytał: - Czy prezydent wie, jak zły jest stan jego żony? - Nie wiem, co mu powiedział kapitan Smithson - odparła Edith - ale myślę, że zdaje sobie z tego sprawę. - Westchnęła i popatrzyła na młodego człowieka. Oboje wiedzieli, że Tosh Pontowski jest bliska śmierci. - Przyjeżdża, kiedy tylko ma wolną chwilę, i siedzi przy niej; nawet kiedy śpi - powiedziała. Z windy wysiadło trzech agentów prezydenckiej ochrony, którzy rozejrzeli się po korytarzu. Jeden odezwał się do krótkofalówki, a pozostali zaczęli otwierać drzwi i zaglądać do sal. Pojawił się jeden z agentów dyżurujących stale na piętrze, na którym leżała pani prezydentowa. Czterej mężczyźni wymienili swoje spostrzeżenia, po czym dowódca znowu odezwał się przez radio. Po chwili z windy wysiadł Matthew Zachary Pontowski. Ruszył prosto do pokoju pielęgniarek. - Witaj, Edith - powiedział. - Jak się czuje Tosh? - Odpoczywa wygodnie, panie prezydencie - odparła Washington, dźwigając z krzesła swoje kilogramy. Wzrostem dogoniła Pontowskiego. Zack skonił głowę i poszedł na salę żony. - Dobry wieczór, Margaret - powitał dyżurną pielęgniarkę. - Czy mógł bym usiąść na twoim krześle? - Pielęgniarka wstała i wyszła, rozumiejąc, że prezydent chce zostać z żoną sam na sam. Zamknęła za sobą drzwi. Pontow ski usiadł i ukrył twarz w dłoniach. Po dłuższej chwili uniósł głowę i oparł się wygodnie. Przeleciał myślą przez wydarzenia dnia, wyławiając z nich to, co było ważne, i próbując zobaczyć istotne sprawy w perspektywie przyszłości. W końcu uspokoił się, gotów odpocząć i zregenerować siły, aby móc sprostać temu,
co przyniesie jutro. Tosh - pomyślał - nie wiem, czy dam radę to wszystko robić bez ciebie. Lekarze nie powiedzą mi, ile jeszcze mamy razem czasu. To znaczy wiem, że ten młody człowiek, stojący na korytarzu, powiedziałby mi, gdybym zapytał go o to wprost; tak samo zresztą Edith. Ale nie byłoby wobec nich uczciwie, gdybym to zrobił. Prezydent siedział, mając nadzieję, że będzie miał jeszcze jedną szansę powiedzieć Tosh, jak bardzo ją kocha. Wiedział, że nie potrzebuje jej tego mówić, ale chciał. W całym swoim życiu był tylko z jedną inną kobietą i kochał tamtą równie mocno jak Tosh. To także jego żona wiedziała. Po tych wszystkich latach bawiło go, kiedy przypominał sobie, ile miał w życiu okazji przespania się z innymi, równie pięknymi i światowymi kobietami. Zdaje się, że wysokie stanowisko temu sprzyjało. Jednak miał ich tylko dwie. Dwie najważniejsze kobiety jego życia. I nigdy tego nie żałował. Zauważył ruch. - Zack - odezwała się Tosh, wyciągając rękę i chwytając go za dłoń -wracaj do domu i pozwól tym biednym, zapracowanym ludziom trochę odpocząć. - Kocham cię - szepnął Pontowski. - Wiem. 1943 Lotnisko RAF Fairlop, hrabstwo Essex, Wielka Brytania - Co za pierdoły! - mruknął Zack, odkładając gazetę na blat stolika. Rozejrzał się po czytelni kasyna oficerskiego bazy RAF-u w Fairlop, piętnaście kilometrów na północny wschód od Londynu. Tu właśnie samolot typu Lysander przywiózł Pontowskiego i Crafton. Matthew zastanawiał się, kiedy Wilhelmina wróci. - Sir? - odezwał się steward, nie zrozumiawszy, co powiedział Amerykanin. - Och, przepraszam pana. Po prostu czuję się niepotrzebny, tkwiąc tu bez żadnego zajęcia. Steward rozumiał go. Młody pilot od dwóch dni czekał na wezwanie, które nie nadchodziło. W kasynie zaczęły krążyć plotki, że lotnik ma jakieś kłopoty - zdaje się, został o coś oskarżony i czeka na sąd wojskowy. Jeśli chodzi o stewarda, uważał, że Amerykanin siedzi w Farlop z innego powodu, gdyż widać było po nim zniecierpliwienie, ale nie niepokój. Pracownik czytelni już dawno nauczył się rozróżniać stany psychiczne pilotów myśliwców. Widział w ciągu ostatnich dwóch lat lotników z różnych dywizjonów,
które kolejno stacjonowały w Fairlop, i dużo się nauczył na temat ich osobowości i nastrojów. Ten, na przykładj porucznik był, według oceny stewarda, spokojnym i kompetentnym pilotem. To nie jest typ, który wpada w kłopoty. - Wspaniała dzisiaj pogoda - odezwał się steward, myśląc, że młodemu mężczyźnie dobrze zrobi spacer i trochę świeżego powietrza. Zack zrozumiał sugestię i połknął przynętę. Wyszedł z jednopiętrowego, ceglanego budynku, służącego za kasyno oficerskie, minął boisko sportowe i skierował się do hangarów. Przeszedł przez jeden z nich, przyglądając się smukłym, nowym myśliwcom, naprawianym czy przeglądanym przez mechaników. Stacjonujący tu Dwieście trzydziesty dziewiąty Dywizjon latał na najnowszym dziele amerykańskiej myśli technicznej - na mustangach. Niedawno przyszły. - To piękne maszyny, sir - odezwał się jakiś głos. Obok Pontowskiego stał sierżant odpowiedzialny za to, co działo się w hangarze. - Chciałbym kiedyś wypróbować jedną - oznajmił Matthew. - Pan Pontowski, prawda? - spytał podoficer. Zack był zdumiony tym, jak szybko cała baza znała jego nazwisko i wiedziała, kim jest. Przytaknął. -Obawiam się, że dowódcy dywizjonu nie spodobałoby się coś takiego - kontynuował sierżant. - Jednak myślę, że bez obaw może pan zobaczyć, jak się siedzi w kabinie. - Zaprowadził Zacka do jednej z maszyn, której kabina była otwarta. Matthew wspiął się na lewe skrzydło, a z niego przedostał się do kabiny. Sierżant stanął koło niego. - Lata pan na myśliwcach? - spytał. - Na mosquito - wyjaśnił Pontowski, przyglądając się urządzeniom sterowania i przyrządom pokładowym. Podobał mu się układ kabiny. - Ach. Ma ten sam silnik, wie pan -skomentował podoficer. - Słyszałem, że jest szybki - zagadnął Zack. - Szybszy od spitfire'a, a i zasięg też ma przyzwoity. Chłopaki zaskoczyli przy ich pomocy już niejednego pilota Luftwaffe. - Matthew siedział przez dłuższą chwilę w kabinie mustanga, dumny z tego, jakie rzeczy budu-je się w jego kraju. Kabina była rzeczywiście funkcjonalna, a do tego przyjemnie wykończona. - Pokrywa silnika nie zacina się jak w spitfire'ach -dodał swoją pochwałę mechanik. - Znakomita maszyna. - Słyszałem, co mówiło o niej kilku pilotów - ciągnął Pontowski. - Wygląda na to, że są bardzo zadowoleni. - Wydostał się na skrzydło. - Dziękuję panu - powiedział. - Mam nadzieję, że nie pogniewa się pan, ale chyba będę jednak dalej latał mosquito. Sierżant odprowadził sympatycznego gościa, na dwór i popatrzył, jak porucznik odchodzi ku drodze otaczającej ogromną, trójkątną połać trawy, służącą za pas startowy. - Czy to był ten jankes? - spytał jeden z młodszych mechaników. Sierżant skinął głową.
- Miły chłop - ocenił. - No dobra, rusz tyłek i do roboty! Zack szedł szybkim krokiem po drodze, ciesząc się z tego odświeżającego ćwiczenia. Przystanął na dłuższą chwilę, doszedłszy do południowo-zachod-niego krańca nowego, betonowego pasa, który ciągnął się na długości tysiąca dwustu metrów, równolegle do hangarów. Patrzył, jak kołująna start trzy lśniące nowością mustangi, produkt firmy North American. Wystartowały całym kluczem z trawy zamiast z betonowego pasa. Trudno zrezygnować ze starych przy-wyczajeń - pomyślał Zack - ale to charakterystyczne dla Anglików. Patrzył z zawodowym zainteresowaniem, jak trzy samoloty wzbijają się lekko w niebo, a następnie zbliżają do siebie, tworząc ciasną formację. Chłopcy chcą chyba zrobić wrażenie na okolicznych mieszkańcach - pomyślał z rozbawieniem. Dobrze że przynajmniej nie przystępują już w tej formacji do walki powietrznej, tak jak robili podczas Bitwy o Anglię. Zastanawiał się, dlaczego brytyj-czycy tak późno zmienili taktykę, skoro musiało być dla nich oczywiste, że obowiązująca dotychczas jest źła. Ponosili przecież bolesne straty. Ruszył znowu, teraz wolniejszym już krokiem, mijając baraki, w których mieszkali piloci, na dalekim krańcu lotniska. Baraki kipiały aktywnością- wyglądało na to, że dywizjon się pakuje. Nie było to nic wyjątkowego, jako że RAF nieustannie przemieszczał swoje dywizjony. Piloci i ich samoloty opuszczali jedno lotnisko, lądowali na drugim. Część mechaników przenosiła się za nimi, chociaż większość personelu obsługi bazy pozostawała i przejmowała pod opiekę nowy dywizjon. Zack zastanawiał się, kiedy przeniosą jego Dwudziesty piąty Dywizjon. Siedzieli w Church Fenton od maja 1942 roku. To długo, biorąc pod uwagę standardy RAF-u. Matthew uważał, że cała procedura ma sens - lepiej przerzucać dane samoloty tam, skąd będą operować najbardziej efektywnie. Okrążenie całego lotniska zajęło Pontowskiemu godzinę. W końcu skierował się z powrotem do kasyna oficerskiego, czując się bardziej rozluźniony niż przedtem. Przed budynkiem stał sztabowy samochód, którego nie było wcześniej. Intuicja podpowiedziała porucznikowi, że wróciła Willi i że jego krótkie wakacje skończyły się. - Miał pan czekać w kasynie - powiedziała na jego widok Wilhelmina. - Co za miła niespodzianka - odparł i uśmiechnął się, ignorując reprymendę. - Spodobałoby się tu pani -jest tu mnóstwo sympatycznych ludzi. - Niech pan idzie po torbę - rzuciła. - Jedziemy. Jak spod ziemi wyrósł steward, trzymając w ręku wojskową torbę Pon-towskiego. - Proszę, sir - powiedział. - Pozwoliłem sobie spakować pana, kiedy ta młoda dama o pana zapytała. - Popatrzył na Zacka z miną, która mówiła mniej więcej: „no, to jedziemy na weekend porobić brzydkie rzeczy". Pontowski wykorzystał sytuację i postanowił pobawić się nią kosztem wyraźnie zdenerwowanej panny Crafton.
- Dziękują panu. Szkoda nam każdej chwili - odparł. - Wyobrażam sobie - skomentował steward. Willi wypadła z kasyna. Pontowski uregulował rachunek i podziękował stewardowi za całą troskę. Kierowca schował do bagażnika torbę Zacka i po chwili wiozący Mat-thew i Wilhelminę samochód znalazł się za bramą bazy i skierował w stronę Londynu. - Do Wimbledonu - rzuciła Wilhelmina kierowcy. - Tak jest - odpowiedział grzecznie mężczyzna. Zack uniósł brwi. - Jedziemy pograć w tenisa? - spytał. - Niech pan się nie wygłupia! - warknęła rozzłoszczona. Zapadło pełne chłodu milczenie. Kierowca wjechał do miasta. Pontowski znalazł się w Londynie po raz trzeci w życiu i jak wcześniej, miasto wydało mu się przygnębiające. Ogromna metropolia stała się z powodu wojny jeszcze bardziej bura i brudna. Zack zastanawiał się, czy tak samo jest z każdym wielkim miastem. Może Ruffy ma rację - pomyślał - że po wojnie trzeba będzie dużo zmienić. Popatrzył na niebo, szukając ulgi w czystych, nieskomplikowanych przestworzach. Wtedy zobaczył je i uśmiechnął się. - Widzę, że zabezpieczyliście się przed zatopieniem - oznajmił. - O czym pan mówi? - zdziwiła się Wilhelmina. Zack wyszczerzył do niej zęby i wystawił rękę za okno, pokazując szerokim gestem na niebo. Było na nim pełno uwiązanych na linach balonów zaporowych. - Przywiązaliście do ziemi tyle balonów, że wasza mała, śliczna wysep ka nie zatonie pod ciężarem wszystkich jankesów. Kierowca zarechotał. , - Dobre spostrzeżenie - skomentował. Willi wyjrzała przez swoje okno. W istocie, wydawało się, że Londyn jest zawieszony pod baldachimem pękatych, srebrzystych serdelków. Od każdego z nich odchodziła ku ziemi lina, niczym pępowina. - Te balony służą bardzo poważnemu celowi - skarciła Wilhelmina. W końcu zobaczyła w obserwowanym widoku coś, co mogło być zabawne. - Ma pan dziwny sposób patrzenia na rzeczywistość - dodała łagodniejszym już głosem. - Dzięki niemu świat robi się znacznie ciekawszy - powiedział Zack. - Panienko, objazd - poinformował kierowca. Przed samochodem widać było kobietę-żołnierza kierującą ruchem i barykadą za nią. - Spytam ją o drogę. - Kierowca zatrzymał samochód koło kobiety w mundurze, która powiedziała, jak ominąć zbombardowany zeszłej nocy obszar. - Najlepiej będzie pojechać mostem Waterloo - poradziła. - Zrób tak - zgodziła się Willi, dziwnie spoglądając na Pontowskiego. Usadowiła się z powrotem i patrzyła na jego twarz, czekając na jakąś reakcję.
W miarę zbliżania się do Tamizy widać było coraz więcej amerykańskich żołnierzy, przechadzających się bez wyraźnego celu. - Kiedy ostatnim razem był pan w Londynie? - zagadnęła Crafton. - Dokładnie półtora roku temu - odpowiedział Matthew. - Zmieniło się od tamtego czasu. - Chodzi o tych jankesów? - spytał. -I te prostytutki. Zack przyjrzał się wielu kobietom, stojącym na chodnikach i rozmawiającym z żołnierzami. - Boże! -jęknął. - Przecież to nie mogą być wszystko... - Większość z nich jest - odparła Wilhelmina. - To straszne; przyzwoita kobieta nie może przejść z miejsca do miejsca, żeby nie zaczepił jej jakiś pański rodak, machając jej przed nosem dwoma funtami. Nie jest miło widzieć, że tyle naszych kobiet zmieniło się w prostytutki. - Skąd one się wszystkie wzięły? - zdumiewał się Zack. - Zawsze tu były, sir - wtrącił kierowca. - Przed wojną w gazetach pisali, że w samym Londynie jest ponad siedemdziesiąt pięć tysięcy prostytutek. Nazywamy je Komandoski z Piccadily. Teraz rzeczywiście zrobiło ich się trochę więcej, no i nie kryją się z tym tak jak przedtem. Pewnie dobrze im to robi - praca na otwartym powietrzu, i te inne. - Pontowski szybko dowiedział się, o czym mówi kierowca. Zobaczył następującą scenę: w bocznej uliczce stał Amerykanin. Klęczała przed nim kobieta. Żołnierz miał rozpięty rozporek, a kobieta wkładała sobie ręką w usta jego członka. Matthew odwrócił gwałtownie głowę. Gapił się na oparcia przednich foteli. Zaczerwieniłeś się! - pomyślała Crafton. Nagle zadała sobie sprawę z tego, że też jest zawstydzona. Kierowca zatrzymał się przed dużym, cofniętym od ulicy domem. Skoczył, żeby otworzyć pasażerom drzwi, ale Pontowski zdążył już wysiąść. - Straszny tłok na tych ulicach. Dziękujemy panu - odezwał się. - Nic trudnego - odparł kierowca, rozpromieniając się na pochwałę! Podał Zackowi torbę, ignorując Willi. Wilhelmina poprowadziła go do drzwi. Na ich spokanie wybiegła przysadzista kobieta o niezwracającej uwagi aparycji. Matthew rozpoznał w niej osobę, którą początkowo błędnie wziął za wnuczkę księcia Craftona. - Przywieźli ją dzisiaj w nocy - powiedziała od razu. - Jest tutaj. -Zacka zamurowało. - Doskonale - odparła Willi. - Najpierw musimy tylko wytłumaczyć panu Pontowskiemu, czego od niego chcemy. - Zaprowadziła Matthew do salonu o wielkim, wykuszowym oknie, wychodzącym na duży, zaniedbany ogród.
Dołączył do nich mały, okrągłąwy, łysiejący człowieczek w średnim wieku, nie wypuszczający z zębów fajki. - Sprowadziliśmy tu pana z dwóch powodów - oznajmił, nie siadając. -Po pierwsze - wypuścił z ust wielki kłąb dymu, który unosił się wokół jego głowy jak mgła - chcemy, żeby pan zidentyfikował panią Bouchard... - Myślałem... - przerwał Matthew. - Tak, jej nazwisko panieńskie brzmiało Chantal Dubois - wyjaśnił mężczyzna. Przerwał, widząc przerażenie na twarzy rozmówcy. - Czy możemy kontynuować? To dobrze. Mogliśmy załatwić tę sprawę przy pomocy fotografii. Pana drugie zadanie jest jednak znacznie ważniejsze. Chcemy, żeby pomógł nam pan stwierdzić, czy została zwerbowana przez Niemców; to znaczy, czy aby nie jest podwójnym agentem. - Jak mogę to zrobić? - spytał Zack. - Spędzając tu jakiś czas, oczywiście - odparł mężczyzna, pykając z rozkoszą z fajki. - Sam na sam z nią? - To niemożliwe, chłopie. Nie wchodzi w grę. - Pojawiła się kolejna chmurka dymu. - A jeśli została zwerbowana, to co zrobicie? - chciał się dowiedzieć Matthew. - Spróbujemy ją przekonać, żeby znowu wróciła do nas. - A jak wam się to nie uda? - O tym nie myśl, chłopie. Jesteś gotów? To dobrze. - Mężczyzna podreptał niezdarnym krokiem do drzwi łączących salon z sąsiednim pokojem. Otworzył je i stał. Pontowski podniósł się, nie będąc pewien, czy jest w stanie przejść przez te drzwi. Nie musiał. Do salonu weszła Chantal Dubois - obecnie pani Bouchard. - Mon Dieu...! - wyszeptała. Późnym popołudniem następnego dnia Zack i Chantal przechadzali się po zapuszczonym ogrodzie. Pontowski był zatopiony w myślach. Kroczyli ścieżką prowadzącą wzdłuż wysokich murów otaczających ogród. Matthew zerknął na dom i zobaczył, że w oknie na piętrze stoi Willi i obserwuje ich. Chciał wziąć Chantal za rękę, ale powstrzymał się. Tyle się zmieniło od czasu, kiedy ostatni raz ją widział. - Wiem, że chcesz mnie spytać o tyle rzeczy - odezwała się Chantal po niemiecku. Nadal najłatwiej było im porozumiewać się w tym języku. - Szkoda, że nie znam lepiej francuskiego - powiedział Pontowski; -Biorąc pod uwagę, gdzie jesteśmy, myślę, że nie brzmiałby jak język wroga. - A ja żałuję, że nie znam lepiej angielskiego - odparła kobieta. - Twoja miss Wilhelmina nie patrzyłaby na nas z taką dezaprobatą. - Chantal roześmiała
się, przypominając sobie srogi wyraz twarzy Angielki, ilekroć rozmawiała przy niej z Zackiem. Śmiech Chantal rozbrzmiał dźwięcznie, wzbudzając w Zacku silne uczucia. - To dziwne, że Anglicy dali dziecku niemieckie imię - skomentowała. - W końcu musiała urodzić się po wielkiej wojnie. Wygląda na bardzo młodą, tak samo jak ty. - Urodziłem się w listopadzie tysiąc dziewięćset osiemnastego roku -wyjaśnił Pontowski. - Dokładnie jedenastego. - W dniu zawieszenia broni! - odparła z niejakim rozrzewnieniem Bou-chard. Przeliczyła coś. - Jestem od ciebie o dwa lata starsza powiedziała. -Popatrzyła na Zacka i wybuchnęła śmiechem, widząc jego zmieszanie. -Proszę cię, nie rób takiej zawstydzonej miny. To nic strasznego być widywanym ze starszą od siebie kobietą. - Zdaje się, że jestem zakochany w takiej właśnie kobiecie - odparł Pontowski. Ulżyło mu od razu, kiedy to powiedział. - Och! - To słowo niosło ze sobą tak wiele, a jednocześnie nie nastąpił po nim dalszy ciąg. Szli dalej w milczeniu, a Matthew rozmyślał nad tym, jak zmienił się jego świat. Podczas tych siedmiu miesięcy, kiedy się nie widzieli, Chantal bardzo dojrzała; zupełnie jakby miesiące były latami. Jej wiek zaskoczył Zacka, ale w istocie niczego nie zmieniał. Chantal stała się tylko piękniejsza - i pewniejsza siebie. No i była mężatką. - Musimy porozmawiać - odezwała się w końcu, przerywając ciszę. Wzięła Pontowskiego za rękę i zaprowadziła na ławkę. Usiedli. - Co cię gryzie? - zapytała. - Twoje nazwisko...! - zdołał z siebie wydobyć. - A, to - odparła specyficznym niedbałym tonem, właściwym tylko Francuzom. - Mogę to bardzo prosto wyjaśnić. - Uśmiechnęła się, a Matthew poczuł, że miękną mu nogi. - Ale takie sprawy bardzo trudno zrozumieć Amerykanom. Pamiętasz Leonarda? - spytała. Zack uniósł z powrotem opuszczoną głowę, usłyszawszy imię brytyjskiego agenta, który pomógł im wydostać się z Francji. - Jego nazwisko - ciągnęła Chantal, ignorując reakcję Pontowskiego - brzmiało Bouchard. A przynajmniej takim nazwiskiem się posługiwał -Leonard Bouchard. - Uniosła palec do ust, nie pozwalając Zackowi mówić. -Leonard wrócił po mnie... - Opowiadała powoli, starannie dobierając słowa, jak to Leonard powrócił do Saragossy i odczekał, aż generał Alphonse de La-rida y Goya da jej spokój. Nie wspominała Matthew o tym, że stary generał był niemal impotentem i że nauczył ją, jak pomóc mu osiągnąć erekcję; i tak nigdy nie trwała ona długo. - Goya bardzo szybko się mną znudził i wyrzucił mnie - zabrawszy moje dokumenty. Leonard zdecydował, że małżeństwo będzie najlepszym sposobem na stworzenie dla mnie nowej tożsamości i wydostanie mnie z Hiszpanii. I tak staliśmy się mężem i żoną. - Czy to było konieczne? - upewnił się Zack.
- Jacy wy, Amerykanie, jesteście naiwni - odpowiedziała Chantal. - Ty chyba nie masz pojęcia, co to znaczy nie mieć dokumentów w okupowanej przez Hitlera Europie! - Opowiedziała, jak Leonard kupił dla niej fałszywy francuski paszport, który przy bardziej szczegółowych badaniach szybko zostałby zdemaskowany; wystarczył jednak do zawarcia małżeństwa w Hisz panii. Następnie fałszywy paszport i prawdziwy akt małżeństwa para zabra ła do ambasady francuskiej w Madrycie i tam wystąpiła o prawdziwy fran cuski paszport dla Chantal pod jej nowym nazwiskiem. Pokaźna łapówka ułatwiła załatwienie sprawy i konsul wydał petentce najprawdziwszy pod słońcem francuski paszport oraz dowód osobisty, w których wypisane było nazwisko Chantal Bouchard. Wszystko było niezwykle proste. - Czy ty... - Matthew zaczerwienił się. - Eee... sypiałaś z... Chantal wzięła jego dłoń w swoje. - Byliśmy małżeństwem i dzieliliśmy ze sobą łoże. - Łzy napłynęły jej do oczu. - Leonard był takim miły i delikatny... Był bardzo dobrym człowiekiem. Wróciliśmy do Francji i pomagałam mu jako kurierka, aż aresztowało go gestapo. Miał przy sobie pigułkę L... - Wyjaśniła, że Leonard rozgryzł szybko kapsułkę, która zabiła go w ciągu kilku sekund, zanim Niemcy zdołali zacząć go przesłuchiwać. - Władze Vichy zatrzymały mnie rutynowo na trzy doby i wypuściły, kiedy stwierdziły, że moje papiery są w porządku. Nie oddali mnie w ręce gestapo. Zaczęłam się ukrywać, żeby nie schwytali mnie Niemcy, aż w końcu udało mi się nawiązać kontakt z Resistance. - Byłaś przesłuchiwana przez ruch oporu? - Nie tak jak wtedy, kiedy złapało nas gestapo w Niemczech. Francuzi chcieli tylko sprawdzić moją tożsamość. - Uśmiechnęła się. - Świetnie mi poszła rola histeryzującej niedawnej panny młodej. Willi czekała, aż niski, otyły mężczyzna zdejmie słuchawki. Pod ławką, na której siedzieli Chantal i Zack, znajdował się mikrofon. -I co pan myśli? - spytała Crafton. - Wszystko się zgadza - odpowiedział. - Możemy ją wykorzystać. Niech pani pozbędzie się Pontowskiego. - Mężczyzna wypuścił z fajki kłęby nie bieskiego dymu. Dwoje obserwatorów nie widziało, że para na ławce wła śnie delikatnie całuje się i obejmuje. Nieco później przyjechał kierowca, który wiózł Zacka i Willi z Fairlop. Crafton kazała Matthew się pakować. Miał zostać zawieziony z powrotem do tej samej bazy. - Nie traci pani ani chwili, pozbywając się ludzi, z którymi skończyła pani załatwiać sprawy - zauważył Pontowski. - Czy wolno mi się pożegnać z panią Bouchard? - Oczywiście. - Rozumiała, dlaczego porucznik jest rozkojarzony, a być może rozzłoszczony. Musiała jednak wykonywać swoją pracę i cały czas
słuchać, co mówią Zack i Chantal. Przeszkadzało jej, że rozmawiają po niemiecku. Żałowała, że jej wiecznie palący fajkę przełożony pojechał już do domu. Znał płynnie niemiecki. - Wysyłają mnie już z powrotem - powiedział Zack. Chantal nic nie mówiła, tylko patrzyła w podłogę. - Miałem nadzieję, że będziemy mieli więcej czasu... - Nie chciał mówić nic więcej. Dotknął policzka kobiety, a ona uniosła brodę i spojrzała mu w oczy. Płakała. - Nie chcę odjeżdżać... - wydusił w końcu. - Nigdy nie ma dość czasu - wyszeptała. - Może... po wojnie... - Tak, może... - Oboje zdawali sobie sprawę z grożących im niebezpieczeństw. Nawet nie mogli mieć pewności, że przeżyją tę wojnę. - Je t 'aime - Kocham cię - powiedziała Chantal po francusku. Łagodnie brzmiące słowa paliły go w serce. - Chciałabym, żebyśmy mieli chociaż jedną noc... - wyznała, już po niemiecku. - Może... - zaczął Pontowski, którego umysł zaczął błyskawicznie pracować - da się to w jakiś sposób zorganizować. Gdyby można było wyjść z tobą z tego domu i gdybyś miała jakieś inne ubranie... Oczy Chantal otworzyły się szeroko. Spała w tym samym pokoju co Crafton. - W szafie Wilhelminy jest dodatkowy mundur - powiedziała. - Pożycz go. Zejdź tylnymi schodami, wyślizgnij się drzwiami na tyłach i czekaj przy bramie koło drogi, aż ruszy mój samochód. Zajmę czymś Wilhelminę. Mam nadzieję, że nie zauważy twojego zniknięcia. Odegrajmy teraz scenę prawdziwego pożegnania. - Młoda kobieta skinęła leciutko głową, Następnie musnęła wargami usta Zacka, cofnęła się, rzuciła mu długie spojrzenie i wybiegła z pokoju. Pontowski popatrzył na Willi smutno i minął ją, kierując się do swojego pokoju. - Idę się spakować - mruknął przez ramię. W połowie schodów przysta-' nął, odwrócił się i spojrzał na Wilhelminę jeszcze raz. - Czy jest wykluczone, żebyśmy spędzili odrobinę więcej czasu razem? - zapytał. - Toczy się wojna, proszę pana. - Pewnie ma pani rację - odparł. - Jednak czasami zastanawiam się, co wy, Anglicy, macie zamiast serc. Gaźniki? - Proszę się pospieszyć. - Twarz kobiety pozostała nieporuszona, jednak coś ścisnęło ją lekko za gardło. Odczuła na swój sposób pożegnanie dwojga ludzi i rozumiała złość Pontowskiego. Smuciło ją, że Chantal prawdopodobnie spotka ten sam los, co większość agentów wysyłanych do Francji - pojmanie, przesłuchania, tortury, wreszcie transport i egzekucja. - Czas na zmianę oleju, panno Crafton - perorował Zack. - Zaczyna pani skrzypieć. To może pani utrudnić przemykanie się pomiędzy ludźmi i wykorzystywanie ich. Proszę nie martwić, pospieszę się. - Zniknął.
Czy ty myślisz, że mi się podoba to co robię, człowieku? - pomyślała z wściekłością Wilhelmina. Jednak zacisnęła usta i postanowiła zaczekać w tym miejscu, gdzie stała. Nie będzie zniżała się do poziomu dyskusji Pon-towskiegó. Ale dlaczego jego słowa tak głęboko ją dotknęły? Zanim zdążyła zdać sobie z tego sprawę, Matthew już wrócił. - Jestem gotów - oświadczył. - Nie chcę opóźniać wojny. - Nikt pana nie prosił o tę wypowiedź - odparła Crafton i ruszyła za porucznikiem do samochodu. - Proszę, znowu prawidłowa odpowiedź przedstawicielki lepszych ode mnie. Zostałem pouczony, jaka jest moja pozycja. - W głosie Zacka brzmiała siła, której Wilhelmina nie słyszała przedtem. To, co mówił, bolało ją. - Proszę zabrać stąd pana Pontowskiego - poleciła kierowcy. - Nie jest nam już tu potrzebny. - Popatrzyła za odjeżdżającym samochodem, po czym wróciła do budynku z postanowieniem, że nie splami swojej godności. Nie myślała już o Chantal. - Coś się rozsierdziła - skomentował kierowca, kiedy ruszył ku bramie. - Nigdy nie widziałem jej takiej zdenerwowanej. Normalnie cały czas zachowuje się chłodno. - Amerykanin musiał jej pokazać, jaka jest jej pozycja. - Powtórzył tym samym w myślach słowa Zacka, skierowane do Willi. - Czy może się pan na chwilę zatrzymać? - poprosił Matthew przy bramie. Kierowca wcisnął hamulec. Z krzaków wysunęła się Chantal. - Przepraszam, sir, ale mogę wozić tylko umundurowanych wojskowych. Ukarano by mnie za to. Ppntowski otworzył drzwi i zobaczył, że dziewczyna trzyma w rękach mundur. - Nawet za Komandoskę z Piccadily? - spytał. - Ma ze sobą mundur. - A niech mnie! - zdumiał się kierowca. - Teraz nawet je powołują? Muszę to zobaczyć. - Chantal wsiadła do samochodu i ruszyli do centrum Londynu. Bouchard szybko przebrała się w zabrany z szafy Wilhelminy mundur. Kierowca ciągle oglądał się przez ramię. - Służba FANY! - Roześmiał się. - Powinienem był zgadnąć. Kobiera skończyła zawiązywać buty i podniosła wzrok na kierowcę, uśmiechając się do niego uroczo. Powiedziała mu - po francusku -jak bardzo jest wdzięczna za podwiezienie ich. - I jeszcze do tego Francuzka! - Kierowca śmiał się tak, że omal nie wjechał na chodnik. - Funty piechotą nie chodzą! - Zastanowił się chwilę. -Nie uda nam się minąć z nią żadnego żandarma. Gdzie chcecie jechać? - Myślałem, że ma pan zabrać nas do Fairlop - odparł Zack. - Dokładnie powiedziano mi, że mam jechać do Fairlop i przejadę się tam. Jednak ostatni rozkaz brzmiał, żeby po prostu pana „zabrać". Nie powiedzieli mi dokąd. Więc dokąd chce pan jechać? W granicach rozsądku, oczywiście.
- Chyba do jakiegoś odpowiedniego miejsca w Londynie... Pontow-ski upchnął ubrania Chantal do swojej torby. - Muszę coś z tym zrobić. - Mogę zawieźć to gdzieś - zaofiarował się kierowca. - A może podrzuci to pan do kasyna oficerskiego w Fairlop? W ten sposób będą wiedzieli, że niedługo wrócę. Mężczyzna skinął głową i powiedział, że to zrobi. - Znam odpowiednie miejsce - stwierdził kierowca. - Plac Grosvenora. Kręci się tam mnóstwo przybyszów z zagranicy. Wmieszacie się w tłum. -Kiedy dojechali na miejsce i zatrzymali się, kierowca powiedział: - Jeśli potrzebujecie pokoju, idźcie do pubu Swan, na Bayswater Road. Właścicielem jest mój wujek. Powiedzcie mu, że mnie znacie, to może coś wam znajdzie. Tylko zajdźcie tam przed zamknięciem. - Jak panu na imię, monsieurl - spytała Chantal uroczo brzmiącą angielszczyzną. - Peter Abbott - odpowiedział kierowca. Ucałowała go w policzek i wysiadła wraz z Zackiem. - Merci, mister Abbott. Kierowca rozpromienił się i popatrzył na Pontowskiego. - To nie jest Komandoska z Piccadily - stwierdził. Usiadł na krawężni ku i siedział tak, aż odeszli. - To dopiero milutka dziewczyna! - mruknął. Mam nadzieję, że mu się uda. - Kierowca miał na myśli czasy powojenne. Para szła w kierunku Hyde Parku, rozmawiając ściszonymi głosami, aby nikt nie mógł usłyszeć ich rozmowy po niemiecku. Dodawało to zresztą intymności rozmowie, prowadzonej z pochylonymi ku sobie głowami. Było wyjątkowo chłodno i wilgotno jak na tę porę roku; Chantal i Zack tulili się więc do siebie choćby dlatego, żeby było im cieplej. Dobrze skrojony mundur Willi idealnie leżał na Chantal, tyle że nogawki były za długie. Zwinięte mankiety ciągle się rozwijały. W końcu dziewczyna znalazła ławkę i pogmerała w wojskowym chlebaku Craf-ton, który także pożyczyła, w poszukiwaniu przyborów do szycia. Uśmiechnęła się, wyciągnąwszy paczuszkę prezerwatyw. Pomachała nią w dwóch palcach. - Widzę, że nasza Wilhelmina podróżuje przygotowana - skomentowa ła z uśmiechem. Zack zaczerwienił się jak piwonia i Chantal wrzuciła pre zerwatywy z powrotem do chlebaka. Znalazła igłę z nitką i szybko przyszy ła mankiety spodni. - Chodźmy znaleźć coś do zjedzenia - powiedziała. Umieram z głodu. - Ruszyli w poszukiwaniu restauracji i ciepła. Ku zdziwieniu Pontowskiego restauracji było dużo, za to wszystkie pełne były ludzi szukających wolnego stolika. Zack chciał już się poddać i od razu skierować się do pubu, który polecił im kierowca, kiedy jego uwagę zwrócił dobrze znany mu zapach. - Chorizo - powiedział, skręcając za zapachem w wąską uliczkę. - Mek sykańskie kiełbaski. Od lat ich nie jadłem.
- Nie dziwię się — odparła Chantal, wciągając w nozdrza egzotyczny dla niej zapach. Wkrótce usłyszeli głosy mówiące po hiszpańsku. - Oni mają jakiś dziwny akcent - zauważyła dziewczyna. - Meksykański, nie kastylijski - wyjaśnił Pontowski. Zapukał w wąskie drzwi, przy których zapach był najsilniejszy. Otworzyła je krzepka, szeroka kobieta w czarnej sukience i fartuchu, o włosach związanych w kok. - Senora, por favor - odezwał się Matthew kanciastym hiszpańskim. - Znam angielski - zapewniła kobieta. - Grazias. Wy wąchałem pani kiełbaski i... - Gringo w brytyjskim mundurze, który wywąchał chorizo i puka...! -W głosie Meksykanki słychać było rozbawienie. Tymczasem Chantal odezwała się płynnym hiszpańskim. Gospodyni uśmiechnęła się i wpuściła przybyszów do kuchni. Rozmawiała przez chwilę z Bouchard z ożywieniem, po czym zniknęła. - Co ty jej powiedziałaś? - zainteresował się Zack, trochę oszołomiony sytuacją. - Jesteśmy na tyłach ambasady meksykańskiej - wyjaśniła Chantal. -Ona jest kucharką. Powiedziałam jej, że wczoraj się pobraliśmy, a ty masz trzydniową przepustkę, zanim poślą cię w nowe miej sce. - Francuzka zamachała ręką, na której wciąż nosiła obrączkę. - Dodałam, że zapach jej gotowania wzbudził w tobie wielką tęsknotę za domem. - Nie wiedziałem, że znasz hiszpański... - Jest jeszcze wiele rzeczy, których musisz się o mnie dowiedzieć. -Chantal podeszła do Zacka, usiadła mu na kolanach i pocałowała delikatnie. Kiedy poczuła, że odpowiada jej pocałunkiem, jej usta zaczęły zachowywać się bardziej namiętnie. W końcu odwróciła jednak głowę i popatrzyła na Pon-towskiego. - Wiele rzeczy - powtórzyła. - Ale nauczyłam się czegoś od Leonarda. - To zdanie wypowiedziała niemal grobowym głosem. - Być może to jedyna chwila, jaką dane nam jest spędzić razem. Nie chcę jej stracić. Wróciła kucharka. - Chodźcie - poleciła. - Zjecie z nami. - Zaprowadziła gości do jadalni dla służby, gdzie przy dużym stole siedziały już cztery osoby. Po paru minutach wszyscy nabierali sobie z parującej tacy enchiladas, tamales i fasolkę z chorizo. Kucharka uśmiechała się ciągle i komentowała wielki apetyt Chantal. - To dobrze, to dobrze - powtarzała w kółko. Od czasu do czasu zadawała pytanie Zackowi i dowiedziała się, że pochodzi z Oakland, w stanie Kalifornia i że zasmakował w meksykańskich potrawach, kiedy w wakacje pracował na rancho. Tam też nauczył się paru słów po hiszpańsku. Chantal patrzyła, jak Matthew powoli przyciąga do siebie pięć obcych osób. Nawet szofer, który z początku siedział z kwaśną miną, włączył się do rozmowy inie spieszył się przy kawie, która kończyła posiłek. Ponieważ
Bouchard słabo rozumiała angielski, koncentrowała się na gestach i wyłazach twarzy mówiących. Co takiego w tobie jest, że tak lgną do ciebie ludzie? - myślała. - Czy to ten szelmowski uśmiech? A może niebieskie oczy? Tak, to oczy - zdecydowała. - A może sposób, w jaki słuchasz, co inni mają do powiedzenia? Słuchasz więcej, niż mówisz, i jesteś naprawdę zainteresowany tym, co ci mówią. Nagle młoda kobieta zapragnęła mieć Zacka tylko dla siebie. - Zack - odezwała się - musimy już iść, jeśli mamy znaleźć jakiś pokój. - Omal nie wybuchnęła śmiechem, widząc przerażony wyraz twarzy Mat-thew. Nagle zrozumiała, o co chodzi. On jeszcze nigdy w życiu nie spał z kobietą. To ją niepokoiło. Czy może był jakimś purytaninem? Amerykanie są znani z najróżniejszych dziwactw. - Senora Pontowski - wtrąciła kucharka. - Może dam radę coś zorganizować. - Zaczęła rozmawiać z kierowcą tak szybko, że Chantal nie rozumiała wszystkiego. Szofer skinął głową i podniósł się. - Proszę, idźcie ze mną - powiedział trochę kanciastą angielszczyzną. Musimy jechać teraz, zanim mgła bardzo zgęstnieje. - Po serii pożegnań i podziękowań Chantal i Zack znaleźli się w należącym do ambasady samo chodzie i ruszyli w nieznanym kierunku. Zdumieli się, widząc, że tak wczes nym wieczorem pojawiła się gęsta mgła. Pogrążyła całe miasto w ciszy. Brzy dota wojennego Londynu ustąpiła miejsca spokojnemu, spowitemu białym tumanem światu, pełnemu tajemniczych szeptów, niepoznanemu. Widać było poruszające się cienie, które nagle zmieniały się w ludzi albo samochody, zmierzające dokądś. - Podoba mi się taki Londyn - odezwał się kierowca. A poza tym Szwaby zostaną dzisiaj w domu. Meksykanin zatrzymał samochód przed małym hotelikiem i dał pasażerom klucz. - Pokój numer trzy, pierwsze piętro - poinformował. - Klucz zostawcie potem na stole. - Uśmiechnął się po raz pierwszy od samego początku. Wynajmujemy stale ten pokój na użytek gości, którzy potrzebują trochę spo koju we dwoje... - Odjechał i zniknął we mgle. Zackowi przyszło do głowy, że jedną z dziwacznych reguł w życiu jest to, iż różne rzeczy są często dawa ne za darmo ludziom, którzy i tak mogliby sobie na nie pozwolić; za to inni, którzy mają mniej szczęścia czy pieniędzy, rzadko otrzymują tego typu pre zenty. Prezent, jaki właśnie z Chantal otrzymali, zawstydzał go. - Po drugiej stronie ulicy jest pub - zauważył. - Masz ochotę na drinka? Dziewczyna wzięła go za rękę i poprowadziła pustą uliczką przez coraz bardziej gęstniejącą mgłę. Minęli splecioną w miłosnym uścislcu parę, ukrytą w bramie, ledwie widoczną. Chantal ścisnęła dłoń Zacka, pociągnęła go ku ścianie i przycisnęła się do niego całym ciałem. Przybliżyła twarz do jego twarzy.
- Chcę, żebyśmy byli tak jak oni - szepnęła - bezimiennymi ludźmi zagubionymi we mgle. Pozbawionymi jutra; mającymi dla siebie jedynie teraźniejszość. - Pocałowała Matthew otwartymi ustami, namiętnie. Pieściła go po szyi, otarła usta o jego ucho. - Kocham cię, Zack. Od zawsze i na zawsze - wyznała. Był to szept, który rozlał się ciepłem po duszy Pontow-skiego, odegnał z jego myśli mgłę otaczającą ich przyszłość. Wiedziałam to od samego początku. - Od początku? - Kiedy byliśmy w pociągu, w Dusseldorfie, i wokół spadały bomby, wasze bomby, zalew bomb... - Matthew czuł, że ciało Chantal drży; przyciągała go do siebie jeszcze mocniej. - Nie chciałeś odejść od okna, a ja obeserwowałam twoją twarz - ciągnęła. - Bałeś się, ale pamiętam swoją myśl, że musisz być świadkiem szalejących wokół ciebie śmierci i zniszczenia. Byłeś przerażony, ale jednocześnie widziałam w tobie współczucie dla naszego wroga. - Dziewczyna przycisnęła dłoń Zacka do swojego policzka, a potem poprowadziła go z powrotem na drugą stronę ulicy, we mgłę, w której stał mały hotel. Poruszenie się Chantal rozbudziło Matthew z głębokiej drzemki; był to najspokojniejszy sen, jakiego doświadczył od czasu opuszczenia domu starego księcia. Popatrzył, jak dziewczyna kroczy przez pokój i odciąga zasłony, pozwalając porannemu słońcu zalać pokój i omyć ją radosnym blaskiem. Jej nagie ciało zdawało się aż migotać, emanować własnymi promieniami. - Wróć do łóżka - poprosił Pontowski. Chantal obróciła się we wspa niałym świetle i spojrzała na niego. Nie uśmiechała się, po prostu patrzyła. Potem zrobiła parę kroków dzielących ją od łóżka i wsunęła się z powrotem pod kołdrę. Sięgnęła do jego członka i zaczęła go pieścić, aż nastąpił wzwód. Położyła się na Zacku. Przesunęła palcami po jego boku i potarła jego sutki. Pocałowała każdy z nich; zaczęła wciągać w nozdrza zapach jego szyi. Następnie zaczęła całować ciało swojego ukochanego mężczyzny, przesuwając się coraz niżej. Jej język połaskotał go w pępek. - Ślicznie było być twoją pierwszą dziewczyną- powiedziała, zerkając jeszcze niżej, na kolejny obiekt. - Czy to było aż tak widać po moim zachowaniu? - spytał Matthew. -Auu! Nie gryź mnie...! - Tak się wstydzisz niektórych rzeczy. Bałam się, że możesz być jednym z tych amerykańskich purytanów, wiesz. - Teraz całowała Zacka coraz wyżej. - Cieszę się, że nie jesteś. .. .Dlaczego? - Co dlaczego? - Dlaczego nigdy przedtem z nikim nie spałeś?
Matthew przyciągnął Chantal twarzą do swojej twarzy, po czym zmienił pozycję, kładąc się na jej ciele i wspierając na łokciach. - Właściwie sam nie wiem, dlacąego - odpowiedział. Ich twarze były tylko parę centymetrów od siebie. Spoglądał w głąb siebie, zastanawiając się nad odpowiedzią. - Może do tej pory wydawało mi się to niemoralne. Dłonie dziewczyny pieściły jego biodra; przycisnęła się do niego, unosząc się. - Nie każdy uważa, że mężczyzna powinien powtrzymywać się od seksu aż do małżeńskiego łoża. Ale cieszę się, że tak trwałeś. - Chantal wcisnęła rękę pomiędzy ich brzuchy; sięgnęła i wprowadziła jego członka w głąb swojego ciała, unosząc kolana, żeby było łatwiej. - Kocham cię - wyznał Zack. Jeszcze nigdy w życiu nie był tak pewien swoich uczuć; nigdy też to wszystko razem nie wydawało mu się tak słuszne. Kierowca autobusu wypuścił ich przy bramie bazy Fairlop. Wartownik wykonał telefon, po czym wpuścił parę do środka. - Sir - powiedział, pokazując na niski budynek - wzywają pana do do wództwa bazy. Zack uśmiechnął się do Chantal, miał nadzieję zachęcająco. Przed wejściem do budynku stał samochód, którym jeździł Abbott. Kierowca czekał obok wozu. - Chyba nasz wyczekują - skomentował Matthew. - Witaj, Peter - zawołał. - Mam nadzieję, że nie wpakowaliśmy pana w zbyt duże kłopoty. - W zbyt duże nie. - Abbott uśmiechnął się. - Zdarto tylko ze mnie skórę. - Pokazał na drzwi. - Proszę do środka, sir. Jeszcze nigdy nie widziałem naszej lady tak zagniewanej. Ale mimo wszystko zachowuje się dość spokojnie. Zaprowadzę was. W pokoju, do drzwi którego zawiódł ich Abbott, siedział na kanapie ' cywil z domu w Wimbledonie. Spojrzał znad czytanej gazety, wypuścił z ust wielki kłąb dymu i nadał powietrzu wypełniającemu pokój szarawoniebie-ski odcień. Odłożył gazetę, ale nie wstawał. Willi podniosła się za to, z widocznym wysiłkiem panując nad swoim zachowaniem. - Co wy sobie wyobrażacie...?! - syknęła tylko. Gapiła się na Pontow-skiego, czekając na odpowiedź. Ale Zack spoglądał w jej oczy i milczał. To wyprowadziło ją z równowagi jeszcze bardziej. - To, co zrobiliście, stawia pod znakiem zapytania jej wiarygodność! - rzuciła ostro, niemal plując. - Ta pani ma imię - zwrócił uwagę Matthew. - Chantal, jeśli pani zapomniała; i stoi razem z nami w tym samym pokoju. - Być może nie będziemy mogli teraz jej wykorzystać - ciągnęła Wilhelmina, gotowa powiedzieć wszystko, co chciała. - Ze wszystkich całkowicie nieodpowiedzialnych...
- Dość ją już wykorzystywano -przerwał Pontowski. - Mam nadzieją, że zachowa się pani uczciwie i nie wyśle jej tam z powrotem. - Nie mógł powstrzymać uśmiechu, widząc oszołomienie na twarzy panny Crafton. - Jestem pani winien przeprosiny za wczorajszy wieczór - dodał. - Musiałem w jakiś sposób odwrócić pani uwagę, żeby Chantal mogła się stamtąd wyślizgnąć. - Udało się panu...! - przyznała Willi lodowatym, jak zwykle, tonem. Nie podobało jej się to, jak łatwo udało się porucznikowi wywieść ją... ich w pole. Cholera - zaklęła w duchu - to przez ten jego głos. Pontowski jest w stanie posługiwać się nim jak bronią. - Tak czy owak, nie zmienia to sytu-acji, jaką spowodowaliście... Po prostu nie wiem, w jaki sposób można by teraz jej użyć. - Nagle Crafton zrozumiała. Pontowski od początku to planował. Nie chciał pozwolić, żeby SOE zrobiła z Chantal swoją agentkę i rozmyślnie zasiał w nich ziarno wątpliwości co do wiarygodności dziewczyny. Nie stało się aż tyle, żeby Francuzka popadła w kłopoty, a z drugiej strony w umysły Willi i jej dowódcy wkradły się podejrzenia. - Nie martw się, Wilhelmino - odezwał się człowiek siedzący na kanapie. Podniósł swoje brzuchate ciało. - Wszystko zależy od tego, do czego Chantal jest nam potrzebna, prawda? Chodź, moja droga. - Otworzył Francuzce drzwi, uśmiechając się zachęcająco, i wyszedł przodem. Chantal odwróciła się do Zacka i dotknęła palcem jego ust, uciszając go na wszelki wypadek. - Adieu, moje kochanie - pożegnała go. Musnęła ustami jego usta i ruszyła za Anglikiem. - Czy ona jest dla was aż tak cenna? - zdziwił się Pontowski. Nie odpowiedzieli mu.
8 Złoty Trójkąt, Birma Heather pracowała w swoim gabinecie. Rozległo się pukanie do drzwi i weszli Czang i James -jego majordomus. Miała na sobie prostą, szarą spódnicę, białą, jedwabną bluzkę i wyglądała na wysoko po.stawioną pracownicę dużej firmy. - James mówi, że zakończyliście już wszystkie ustalenia - odezwał się generał. - Myślę, że zrobiliśmy wszystko, co mogliśmy, żeby zatroszczyć się o naszych gości - odpowiedziała ufnym tonem dziewczyna. - Rozpostarła
na biurku mapę i pokazała Czangowi domy w pobliskiej wiosce, które przystosowała dla „gości". - Pogrupowałam ich w oddalonych od siebie miejscach i zorganizowałam transport - mówiła. - To bardzo mądre rozwiązanie - stwierdził James. Jako dowódca ochrony generała niepokoił się, że tak duża grupa uzbrojonych ludzi ma znaleźć się wewnątrz bronionego przez niego obszaru. Jedna z grup, wyczuwając, że chwilowo ma przewagę, mogłaby dojść do wniosku, że jest w stanie w krótkim czasie pozbyć się konkurencji. Heather umieściła jednak mafijnych bosów wraz z niewielką liczbą ochroniarzy na terenie posiadłości, a pozostałych rozlokowała we wsi. - Zakończyliśmy już wszystkie ustalenia dotyczące rozrywek - ciągnęła Cour-tland. - Kucharze przyjadą dzień wcześniej. -Najlepsze zostawiła na sam koniec. -Panie i młodzi panowie, którzy będą towarzyszyć naszym gościom, przybyli już tutaj i są izolowani. Wszyscy przeszli gruntowne badania medyczne; czekamy jeszcze na wyniki testów na AIDS, które przeszli wszyscy, co do jednego. - Dobrze się spisałaś - pochwalił Tse-kuan. - To spotkanie ma zasadnicze znaczenie dla naszego konsorcjum. - Podkreślał wcześniej z całą mocą, że bez szefów japońskiego oraz kolumbijsko-niemieckiego gangu, którzy mieli przyjechać do Birmy, nie powstanie wielkie przedsiębiorstwo, które sobie wymarzył. Oceniał, że jeśli zdoła ich przekonać do połączenia szyków, będą razem kontrolować sześćdziesiąt do siedemdziesięciu procent przemytu narkotyków na całym świecie. Były jednak i niebezpieczeństwa. Gdyby przybysze wyczuli jakąkolwiek słabość z jego strony, brutalnie wyeliminowaliby jego organizację i przejęli rynki. Jednak przyszłe pieniądze i potęga, jakich można było oczekiwać po powstaniu konsorcjum, skłaniały generała do podjęcia ryzyka. - A teraz rozbierz się, proszę - powiedział Czang. Heather zmieszała się; czuła się zawstydzona. Przed chwilą dyskutowali o interesach, a przede wszytskim w pokoju cały czas znajdował się James: Co się stało? Powoli ściągnęła ubranie i stanęła przed dwoma mężczyznami w samych butach. - Odwróć się i nachyl -' rozkazał Tse-kuan. Wykonała wydane stanowczym tonem polecenie, patrząc prosto przed siebie. Generał podszedł do niej i rozchylił jej pośladki. -Nadzwyczaj interesujące - skomentował James, oglądając tatuaż przedstawiający zwiniętego węża. - Przynajmniej jeden z naszych gości będzie tym zafascynowany. - Heather zaczęła płakać. - Zostaw nas, proszę, samych - polecił Czang. James skłonił głowę i szybko wyszedł. Tse-kuan zaprowadził dziewczynę na kanapę, ściągnął spodnie i usiadł, po czym posadził ją sobie na kolanach. - Cicho, cicho - zaczął ją uspokajać, całując ją i ocierając jej łzy. Zaczął stosunek. - Tatuś zaopiekuje się tobą.
Samkit znalazła Heatber zwiniętą na kanapie. Młoda Amerykanka trzęsła się i łkała. Służąca pobiegła do łazienki, zwilżyła wacik, złapała ręcznik, po czym usiadła koło dziewczyny i objęła ją. Przykryła ją kocem, a potem zaczęła zmywać jej twarz, mówiąc do niej łagodnie. Próbowała ją uspokoić. - To było okropne! - załkała spłakana Heather. - Zachowywał się jak mój ojciec, kiedy miałam jedenaście lat. - Nie rozumiem. Myślałam, że jestem dla niego kimś specjalnym. - Przywołała po kolei wszystko, co zrobiła, żeby pomóc Czangowi stworzyć jego konsorcjum. - Wykorzystuje cię - wyjaśniła Samkit perfekcyjną angielszczyzną -tak samo jak wykorzystywał twoje poprzedniczki. Heather przylgnęła do kobiety, bezwładna, pozbawiona wszlkich emocji. Jej życie zatoczyło wielkie koło. Samkit zobaczyła, że w jej chatce się świeci. Wbiegła więc szybko po schodkach. Zmęczenie, jakie odczuwała po długim dniu pracy, zniknęło w jednej Chwili, kiedy zobaczyła w swojej izbie syna. Skłoniła z gracją głowę w tradycyjnym wai. - Mój skromny domek jest twoim domem - powiedziała gościnnie, nie patrząc bezpośrednio na mnicha. Nie obawiała się w tym momencie, że mogą ich wykryć razem. Ważne było to, że jej syn był teraz przy niej. Mnich pokazał jej, żeby usiadła, nie dotykając matki. - Musiałem przyjść - oznajmił. - Mamy sprzymierzeńca. -Z pogrążonego w cieniu kąta wyszedł potężnie zbudowany niemiecki antropolog. -Możesz mu ufać. - Jak wytłumaczę obecność tego człowieka? - zapytała. - Wciąż jesteś piękną kobietą, matko; a ten mężczyzna jest starszy od ciebie. Możesz powiedzieć, że to twój kochanek. - Rzeczywiście - zgodziła się Samkit. - Mam ci tyle do powiedzenia, synu. - Przekazała wszystko, co opowiedziała jej Heather. Mnich wysłuchał matki, po czym wstał i zniknął w ciemnościach. Samkit spojrzała na obcego i zaczęła gotować obiad dla nich dwojga. Baza Sił Powietrznych Pope, stan Północna Karolina, USA Śmigłowiec MH-53 Pave Low zbliżał się od południa do lotniska bazy Pope. Gillespie wywołał wieżę i udzielono mu zezwolenia na lądowanie prostopadłe w stosunku do głównego pasa startowego. Gerald zawiesił maszynę nad trawą, a po uzyskaniu zezwolenia na kołowanie posadził śmigłowiec na ziemi i ruszył po niej kołami. Prowadził dwudziestotonowego potwora ścieżką
do kołowania, aż zatrzymał się przed wejściem do budynku operacyjnego bazy. Załoga wyłączyła dwa turbowałowe silniki MH-53 i wielki, sześciołopatowy wirnik zaczął zwalniać, a jego nieprzerwane bicie - cichnąć. - Znowu uszliśmy śmierci - odezwał się Gillespie, uśmiechając się do drugiego pilota. - Jest nasz pasażer - odpowiedział tenże, pokazując na stojącego pod daszkiem oficera armii brytyjskiej. Gillespie stęknął i odwrócił się w stronę ładowni. - Panie pułkowniku Mackay, zdaje się, że oficer, który przyleciał do nas na wymianę, już na pana czeka - zawołał. Kanciasty odpiął pas i wszedł do kabiny pilotów. - Mięciutkie lądowanie, młody - pochwalił, po czym uśmiechnął się i zaproponował: - Może wpadniemy do chlewa i rzucimy coś na ząb, zanim mechy uzupełnią nam paliwo? Przyda nam się krótki kontakt z cywilizacją. - Po trzech dniach ćwiczeń polowych z Delta Force pomysł wydał się Geraldowi kuszący. - Czemu przydzielili cię do tych ćwiczeń? - zapytał Gillespie. Kanciasty wzruszył ramionami. - Pewnie chcieli, żeby Siły Powietrzne też wzięły w tym udział. Zdaje się, Mackay spodziewa się, że ten Angol to jakiś ważniak. - Dwaj koledzy zeskoczyli z otwartej rampy z tyłu śmigłowca i ruszyli do czarnego podpułkownika i nowego pasażera. - Ee, to tylko kapitan - zauważył Gillespie. - Skąd wiesz? - Ma trzy gwiazdki na pagonach. Zdaje się, że w brytyjskich wojskach lądowych oznacza to kapitana. - Piloci podeszli bliżej. Mackay przedstawił im Anglika. Nie zrobił na żadnym z nich wrażenia. Miał nie zwracającą uwagi twarz, był przeciętnego wzrostu, chociaż mocno zbudowany. Jedyną szczególną cechą były intensywnie patrzące, szaroniebieskie oczy. Mężczyzna nosił beżowy beret z ciekawym znaczkiem - wyglądało to na uskrzydlony sztylet. Jego galowy mundur koloru khaki wyszedł spod igły krawca, który zrobił wszystko, aby figura kapitana robiła odpowiednie wrażenie. - Panie majorze Eberhard, chciałbym przedstawić panu kapitana Petera Woodwarda - powiedział John Author. Woodward zasalutował sprężyście otwartą dłonią. Kanciasty odpowiedział mu swoim zwykłym niedbałym machnięciem, które uznawał za salut. - Panie kapitanie, to jest kapitan Gillespie, nasz pilot. - Nastąpiła kolejna wymiana salutów. Gerald zastanawiał się, po co podpułkownik tak oficjalnie wszystkich przedstawia. Przecież to zwyczajny kapitan - przypomniał sobie. - Wystartujemy za jakieś trzy kwadranse - powiedział. - Do tego czasu uzupełnią nam paliwo. Potem czeka nas dwugodzinny lot do Entebbe.
Anglik wydawał się zaskoczony. - Entebbe to nazwa, jaką nadaliśmy naszemu poligonowi - wyjaśnił Mackay. Dwaj piloci wyjaśnili, że pójdą dopełnić niezbędnych formalności i zjeść coś. Kiedy poszli, Gillespie spytał: - Widziałeś już kiedyś taki znaczek, jaki miał na berecie? Kanciasty pokręcił głową. - Gość nie zrobił na mnie wrażenia - skwitował. - Na mnie też nie - zgodził się Gerald. Następnej nocy odkryli, że bardzo się pomylili w ocenie przybysza. MH-53 nadlatywał ku polanie od południa. Tym razem do lądowania niepotrzebne było zezwolenie z ziemi. Łoskot maszyny rozdzierał nocne powietrze. Przypominająca nieco wielką osę maszyna osiadała na małym lądowisku. Wirujące, jedenastometrowej długości łopaty o mało nie zawadzały o otaczające drzewa. Rampa z tyłu maszyny opadła i jeszcze zanim koła dotknęły ziemi, dwunastu mężczyzn zaczęło wysypywać się z jej wnętrza. Natychmiast zniknęli w ciemności. Mackay wysiadł i czekał. Po paru chwilach zameldowali, że strefa lądowania jest zabezpieczona. Gillespie wyłączył silniki i zapadła cisza. Gerald, drugi pilot i mechanik śmigłowca wykonali przewidziane listą czynności przedstartowe, szykując się do szybkiego uruchomienia z powrotem silników i startu. Czekali w pełnej gotowości. Do kabiny pilotów zajrzał Kanciasty. - Muszę ci powiedzieć, stary, że latanie tym pudłem po ciemku wymaga chyba nadludzkiej zręczności - stwierdził. - Twoja mama i tak by nie uwierzyła. Co jej mówisz, kiedy cię pyta, jak zarabiasz na życie? - Wymyślam jakiś szanowany zawód, na przykład pianista w burdelu. - A propos, chciałem cię zapytać, czy to stamtąd wziąłeś malinkę? - To nie jest malinka - wyjaśnił Gillespie, dotykając kwadratowego opatrunku z boku szyi. - Czyżbyś współżył z wampirkami? - zainteresował się pilot MC-130. - W pewnym sensie można to tak nazwać. - Chłopak zmienia się w prawdziwego zboczeńca! - skomentował Kanciasty i wyskoczył ze śmigłowca. Odczuwał zdecydowane pragnienie postawienia stopy na twardym gruncie. Nie podobało mu się, że lata MH-53 jako obserwator. Wolałby pilotować swojego MC-130. Jednak pułkownik Mal-lard nalegał, żeby Eberhard poznał wszystkie aspekty ćwiczeń z udziałem Delta Force i informował go o każdym szczególe. Erie stanął koło Mackaya i popatrzył na zegarek. - Spóźniają się - stwierdził.
- Mają dwudziestominutowe „okno" na spotkanie się z nami - wytłumaczył podpułkownik. - Na razie minęły dopiero dwie minuty. - John Author starał się ukryć niepokój w swoim głosie. Ćwiczenie, jakie zorganizował, nie było aż takie trudne. Drużyna naziemna miała przeprowadzić dwie osoby -jednego „wyzwolonego zakładnika" i jednego Jeńca" -przez gęsto zalesiony teren w nocy i dotrzeć do czekającego śmigłowca wraz z drużyną zabezpieczającą. Woodward zgłosił się na ochotnika na jeńca, a sierżant Dolores Villa-neuva na uwolnioną zakładniczkę. Mackay był zaniepokojony, gdyż przykazał brytyjskiemu kapitanowi „pomieszać im szyki", na co Woodward odpowiedział, że „z ochotą to zrobi". John Author czuł się nieco spokojniejszy dzięki temu, że w skład drużyny naziemnej wchodził Victor Kamigami. - Cholera - odezwał się podpułkownik bardziej do siebie niż do Kanciastego - Kamigami jest w stanie przynieść go tutaj, jeżeli będzie musiał. -Nie było jednak śladu żołnierzy. Radio milczało. Siedem minut później Mackay usłyszał pojedynczy meldunek; mówiono coś o zbliżaniu się do wroga. Potem znowu przedłużała się cisza. Niepokój Johna wzrósł - pilnujący jeńca nie zbliżają się do niego, nazywając go wrogiem. Uwagę Mackaya zwrócił nieznaczny ruch w krzakach koło śmigłowca. Podpułkownik skinął na Kanciastego, żeby się schował i odsunął się od maszyny. Z krzaków wyszedł Woodward, kroczył spokojnie prosto do Johna Authora. - Co się, u licha, dzieje? - spytał podpułkownik. - Wyjątkowo źle mnie pilnowali podczas marszu - wyjaśnił kapitan -więc uciekłem. Poza tym zwalniała nas sierżant Villaneuva, tak jak się spodziewałem. Mackay zacisnął zęby. No cóż, kazał Woodwardowi pomieszać żołnierzom szyki. - A jak prześlizgnął się pan przez drużynę otaczającą strefę lądowania? - Spytał. - Jeden z pana chłopców strasznie hałasował, przekonałem go więc, że nie żyje. - Nie zrobił mu pan krzywdy? - Jasne, że nie. Związałem go. Za kilka minut powinien się uwolnić. Odezwały się radia - jeden ze strzegących lądowiska przepuścił nadchodzącą drużynę. Pierwszy z ciemności wychynął ogromny korpus Kami-gamiego. Powoli szedł ku śmigłowcowi. Kiedy dołączył do stojącej obok grupki, czuć było od niego wilgocią. Nadeszli następni. Wielu opadło na ziemię, wyczerpanych i posiniaczonych z powodu pościgu przez gęstwinę. W końcu pojawili się ostatni, niosąc sierżant Villaneuvę. - Dzięki za podwiezienie, chłopaki - rzuciła z rozbawieniem. Pierwszy raz w życiu była w polu i ćwiczenie z żołnierzami Delta Force bardzo jej się podobało.
- Może nam pani wierzyć na słowo, cała przyjemność nie była po naszej stronie - odparł jeden z nich. - Co się stało, sierżancie? — spytał Mackay Kamigamiego. Victor rozważał przez chwilę swoją odpowiedź. - Kapitanowi Woodwardowi udało się uciec - wyjaśnił. - Był szybszy niż Rambo - skomentował jakiś głos z ziemi. -I nie mogliśmy go złapać - ciągnął Kamigami, ignorując wypowiedź żołnierza. - W pewnym momencie myślałem, że złapałem go w pułapkę, przyciskając do rzeki. Jednak bez wsparcia pozostałych żołnierzy drużyny... -zrobił pauzę, żeby jego słowa zrobiły odpowiednie wrażenie - zostałem zmuszony do nieoczekiwanej kąpieli. - Umilkł, oszołomiony. Nikt ze słuchaczy nie dowierzał temu, co mówił osławiony pierwszy sierżant. - Kąpieli? - zdziwił się Mackay. - Ściśle mówiąc, sir - ciągnął olbrzymi sierżant - kapitan Woodward wrzucił mnie do rzeki. John Author uśmiechnął się, przypominając sobie inny patrol w Malezji. - Kapitan lubuje się w tym - skwitował. Postanowił zapytać Kamigamiego na osobności, jak Woodward zdołał dokonać takiego wyczynu. Całe Delta Force będzie wkrótce zadawać sobie to pytanie. - Trochę się rzucał - odezwał się Brytyjczyk. - Pan kapitan powiedział mi, że za bardzo hałasuję - ciągnął pierwszy sierżant - i nie wypuszczał mnie z rzeki, dopóki nie obiecałem mu, że powstrzymam się, aż odbiegnie na odpowiednią odległość. - Nie mogłem pozwolić, żeby sierżant się utopił - wyjaśnił Woodward. - Trzymał się mnie, sir - spowiadał się dalej Kamigami. - To znaczy inaczej prąd by mnie zabrał. -I pan z nim negocjował...?! - pytał kompletnie osłupiały Mackay. Legendarna reputacja Victora Kamigamiego doznała właśnie poważnego uszczerbku. - Tak jest, sir. W tamtej chwili wydawało się to dobrym pomysłem, gdyż nikt z drużyny nie zdołał dotrzymać nam kroku podczas pościgu. - John Author nie musiał już pytać, gdzie byli pozostali. Kanciasty nie potrafił powstrzymać się od komentarza. - Wygląda na to, że kapitan utopił pana w łyżce wody - wypalił. Nikt jednak nie roześmiał się. - Myślę, że lepiej będzie - odezwał się Mackay -jeśli znajdziemy żołnierza, którego związał kapitan. Wątpię, żeby zdołał sam się uwolnić; - Polecił dwóm ludziom pójść z Woodwardem. Rozkazał wracać drużynie zabezpieczającej i wszyscy wspięli się na pokład śmigłowca. Mackay odciągnął Kamigamiego na bok i spytał:
- Jak to naprawdę było, sierżancie? Dlaczego pozwolił mu pan to wszystko zrobić? - Sir, nikt mu na nic nie pozwalał. Kapitan sam tego dokonał. - W głosie Victora słychać było głęboki szacunek. -I czego to wszystko dowodzi?! - sapnął Mackay, sfrustrowany. - Jak pan myśli, co wywnioskują z tego nasi żołnierze? - Przebieg ćwiczenia dowodzi, że istnieją ludzie, którzy są o wiele lepsi od nas. A wniosek musi być jeden, wszyscy musimy - Kamigami podkreślił ostatnią sylabę słowa „musimy" - poprawić swoje umiejętności. Szybko. Ile już razy przeglądamy ten plan? - pomyślał Mackay. Siedział z Mal-lardem i Trimlerem w namiocie dowodzenia w Entebbe, dyskutując o planie operacji nazwanej Operacja Swobodna Czerwień. Był pod wrażeniem obydwu pułkowników i ich zgranej współpracy. Dopracowali każdy szczegół planowanego ataku na posiadłość Czanga. John Author rozejrzał się po namiocie, próbując odczytać nastawienie pozostałych mężczyzn, którzy zebrali się na ostatnią rewizję planu przed przekazaniem go Cagliariemu. Trzej piloci Sił Powietrznych wyglądali raczej na znudzonych niż przejętych i wcale nie dziwiło to Mackaya. Ich zadania były proste; uważał zresztą, że to bardzo dobrze. Plan przewidywał przewiezienie przez śmigłowce dwóch drużyn i wysadzenie ich w różnych miejscach. Strefy lądowania były oddalone od posiadłości Tse-kuana, tak żeby jego urządzenia obrony powietrznej nie zdołały wykryć śmigłowców. Każda z drużyn niezależnie przemieści się na pozycję, z której ma nastąpić jej atak. Pierwsza drużyna, nazwana Piechur, ma uwolnić zakładników; druga, o nazwie Bucior - wysadzić wyrwy w murze i ściągać na siebie uwagę sił bezpieczeństwa generała. Pułkownik Trimler wydawał się zadowolony, jednak Mackayowi nie dawała spokoju nieokreślona obawa. Zamiast ją stłumić, postanowił zapytać wprost Kamigamiego: - Sierżancie, czy ma pan jakieś wątpliwości co do planu operacji? - Powiedzie się nam, jeśli uderzymy z maksimum zaskoczenia i maksimum siły - odparł Victor. - Jednak aby nasza siła mogła być skuteczna, zaskoczenie jest niezbędne. Najmniejsza odległość, na jaką może zbliżyć się do posiadłości śmigłowiec, żeby pozostać niewykrytym, wynosi około trzydziestu - trzydziestu pięciu kilometrów. To oznacza, że Piechur i Bucior będą musiały odbyć długie marsze i to koniecznie w deszczu, aby nie usłyszeli i nie zauważyli nas obserwatorzy naziemni. Wszystko to będzie długo trwało. A im dłużej jesteśmy na ziemi, tym bardziej prawdopodobne, że nas wykryją. Wreszcie, kiedy już zaatakujemy, oceniam, że absolutnie musimy osiągnąć wszystkie cele w zaplanowanym czasie. Szybko uderzyć i szybko się wycofać.
Maekay zerknął na Woodwardą ciekaw jego reakcji na słowa Kamiga-miego. Tego dnia brytyjski oficer po raz pierwszy zobaczył cały plan i Johna Authora interesowała jego opinia. Wprawdzie nigdy nie pogodził się z tym, co zrobił kapitan podczas przesłuchiwania trzech malajskich piratów, jednak potrzebował pomocy tak pełnego zimnej krwi człowieka. Woodward uniósł brwi. - Panie kapitanie - odezwał się Maekay - bylibyśmy wdzięczni, gdyby skomentował pan plan. - Pokonajcie zegar, a wtedy powinno się udać - odparł krótko Anglik. Budynek Biura Wykonawczego Prezydenta, Waszyngton, USA Mazie Kamigami prowadziła trzech oficerów przez korytarze budynku Biura Wykonawczego ku bezpiecznej sali konferencyjnej na spotkanie z prezydenckim doradcą do spraw bezpieczeństwa. Ich widok przykuwał spojrzenia pracowników Biura. Odwracali głowy w ślad za idącymi. Mazie otworzyła gościom drzwi sali i nastąpiła krótka przerwa. Oficerowie czekali, aż ona wejdzie pierwsza. Westchnęła i zrobiła to. Kiedy znaleźli się w środku, Maekay zobaczył przez okna północno wschodni narożnik Białego Domu. - Cóż, panie pułkowniku, witamy ponownie - powiedziała. - Mam nadzieję, że nie zagoszczę tu długo - odparł John Author. -A propos, pani ojciec przesyła swoje najgorętsze pozdrowienia i mówi, że ma nadzieję przylecieć do Waszyngtonu w ten weekend. Kamigami westchnęła w duchu. Ojciec zachował się w typowy dla siebie sposób. Nie dość, że był małomówny, to zdecydowanie wolał, żeby to inni przekazywali mu wiadomości od niego. Rodzina trzyma się razem za pośrednictwem plotek...! - pomyślała. Nic się nie zmieniło... Usiadła. - Czy jesteście panowie gotowi przedstawić plan szefowi? - zapytała. - Swobodna Czerwień może zacząć się w każdej chwili - zapewnił Maekay. - Skąd wy bierzecie te wasze dziwne nazwy? - skomentowała Mazie. - W Pentagonie jest komputer, który losuje słowa na nazwy różnych ćwiczeń czy operacji, żeby nazwa niczego nie zdradzała - wytłumaczył podpułkownik. - Rzeczywiście - odparła Kamigami z ironią w głosie. - Na przykład Pustynna Burza. - Cóż, czasem w sprawę miesza się politykę - przyznał John Author. Wszedł doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Dzień dobry - odezwał się, siadając. - Co państwo dla mnie macie? - Dzień dobry, sir - odpowiedziała asystentka. Przedstawiła Mallarda i Trimlera. - Sytuacja w obozie Czanga jest niestabilna - poinformowała. Agencja do Walki z Narkotykami ma dowody na to, że kolumbijski i japoń ski kartel narkotykowy łączą się z organizacją Tse-kuana, chcąc utworzyć
olbrzymią organizację przestępczą; nazywają ją Konsorcjum. Według szacunków Agencji połączone kartele będą kontrolować ponad połowę światowej produkcji heroiny, razem ze szlakami jej przemytu i sieciami dystrybucji, oraz około siedemdziesięciu procent kokainy. - Są jakieś nowe informacje od Gałęzi Wierzby? - spytał Cagliari. - Gałąź Wierzby potwierdza to, co mówi Agencja, oraz melduje, że w najbliższej przyszłości w posiadłości Czanga ma dojść do spotkania gospodarza z szefami obydwu pozostałych mafii. Nie znamy jeszcze konkretnej daty. - Podała dalsze szczegóły. - Co za okazja! - skomentował podekscytowany Trimler. - Zaatakujmy, kiedy będą tam wszyscy razem. - Tse-kuan dysponuje bardzo poważnymi środkami obrony - przypomniał Mallard. - To prawda - zgodził się Trimler. - Jednak pomyślcie państwo o jego gościach. Gdybym był Czangiem, nastawiłbym swoje siły bezpieczeństwa bardziej na obronę od wewnątrz; szefowie poszczególnych organizacji będą chcieli czuć się zabezpieczeni przed sobą nawzajem. Tymczasem uderzymy i powstanie wielkie zamieszanie -nie będzie jasne, kto atakuje kogo. Zanim zorientują się w sytuacji, nas już nie będzie. Ha - może nawet zdołamy zaofiarować swoje usługi paru z tych bandziorów. - Co ma pan na myśli? - zainteresowała się Mazie. - Pan pułkownik chciał w ten sposób powiedzieć, że nadarza się okazja, żeby umieścić kule w głowach kilku osób - wyjaśnił Mackay. - Jeszcze coś nowego? - dopytywał się Cagliari. - Owszem, sir - ciągnęła Kamigami. - Otrzymaliśmy potwierdzenie, że kolczyk znaleziony na ciele przerzuconym przez mur naszej ambasady w Bangkoku należał do Heather Courtland. To dziwne. Czyżby Czangowi zależało na poinformowaniu nas, że to on przetrzymuje córkę senatora? - Czang Tse-kuan to jeden z najbardziej przebiegłych i najinteligent niejszych sukinsynów, jacy stanęli na mojej drodze - stwierdził Cagliari. Mogę jedynie przypuszczać, że chce narobić jak najwięcej białego szumu. Traktujmy to w ten sposób. - „Białego szumu"? - powtórzył zdziwiony Mallard. Teraz to Mazie wyjaśniała, o co chodzi: - „Biały szum" to informacja, której podanie ma na celu zamaskowanie ważnych faktów. - Rozumiem, fałszywa - zgodził się pułkownik. - Wcale nie fałszywa - zaprzeczyła Kamigami. - Ponieważ „biały szum" to informacje prawdziwe, musimy analizować je, żeby się upewnić, czy może coś mają znaczyć. To frustrująca procedura; „białego szumu" jest za wiele. W przypadku kolczyka zignorujemy sprawę.
- Przejdźmy do planu operacji wyzwolenia Heather Courtland - zakoń czył Cagliari. - Chcę zobaczyć, z czym panowie przyszli. Dwadzieścia minut później doradca do spraw bezpieczeństwa zdecydował już, co zrobić z przedstawionym mu planem. - Myślę, że trzeba teraz iść z tym do prezydenta - powiedział. Matthew Zachary Pontowski wszedł do znajdującego się pod Białym Domem Pomieszczenia Sytuacyjnego. Czekali na niego Mazie i mężczyźni, z którymi rozmawiała. Leo Cox przedstawił Mallarda i Trimlera, a następnie Mackay opisał plan operacji, którą nazwano Swobodna Czerwień. Kiedy skończył, Pontowski bez słowa wpatrywał się w dokładną mapę, którą posługiwał się podpułkownik. - Czang Tse-kuan bez wątpienia spodziewa się nas - skomentował w końcu Zack. - Jeśli nie będziemy dysponować elementem zaskoczenia, operacja może zakończyć się strasznym nieszczęściem. - Umilkł, przypominając sobie lekcję, jaką odebrali Amerykanie podczas nieudanej Operacji Orli Szpon, która miała na celu uwolnienie pięćdziesięciorga dwóch zakładników z ambasady w Teheranie pod koniec prezydentury Cartera. Następnie wyobraźnia prezydenta przywołała z pamięci jeszcze inną, znacznie dawniejszą akcję, o której nikt z obecnych poza nim samym nie słyszał. Czy teraz on, Zack Pontowski, sprawi, że historia się powtórzy? Tak pewnie będzie - myślał. Jednak smuciło go, że nie odczuwa już w sobie zdecydowanego, silnego wezwania - zewu obowiązku, który pomagał mu kiedyś w służbie z honorem słusznej sprawie. - Jak postępuje tworzenie planu wyzwolenia zakładników sporządzanego przez Dowództwo Operacji Specjalnych? - zapytał. - Plan jest gotowy - poinformował Cagliari. - Tak jak się spodziewałem, zakłada zmasowany atak z użyciem niewykrywalnych myśliwców, które zniszczą radary Czanga, oraz wyrzutni rakiet ziemia-powietrze. Dalej ma nastąpić uderzenie wojsk lądowych. - Jeśli zrobimy coś takiego, zakładnicy dawno stracą życie, zanim do nich dotrzemy - ocenił Cox. Pontowski podjął decyzję. - Zrobimy tak, jak zakładaliśmy - powiedział. - Wykonamy Operację Swobodna Czerwień, przekazując ją teraz Dowództwu Operacji Specjalnych. Zebrał się do wyjścia. Przystanął jednak i powiedział jeszcze: - Chciałbym zmienić nazwę Swobodna Czerwień na Jerycho. Operacja Jerycho. -Zniknął za drzwiami. - And the walls came tumbling down - zacytował Mallard wers ze znanej pieśni gospel opisującej bibilijną bitwę.
— Pewnie dlatego przyszło mu to do głowy - skomentował Cagliari. -Plan zakłada, że runą mury otaczające posiadłość. Mazie siedziała w fotelu jak wmurowana, próbując uspokoić szarpiące nią emocje. Obawiała się, czy zdoła nad sobą zapanować. Tatusiu...! - myślała, wyobrażając sobie twarz Victora Kamigamiego i niepewną akcję, nazwaną przed chwilą Operacją Jerycho. 1943 Lotnisko RAF Church Fenton, hrabstwo York, Wielka Brytania Straciłem ją...! - myślał Zack, dziobiąc widelcem w niedającą się zidentyfikować mieszaninę na swoim talerzu. Nie zwracał uwagi na Ruffy 'ego, którego nie opuszczał apetyt, nawet kiedy kucharz zamierzał najwyraźniej ich otruć. Pontowski odsunął talerz, przeprosił i wyszedł na powietrze. Zadrżał z zimna, gdyż było już ciemno, i ruszył w stronę budynku operacyjnego bazy. Znowu ogarnęło go poczucie poniesionej straty. - Czekaj! - zawołał za nim Ruffy. Dobiegł do Pontowskiego i zagadnął: - Ciągle o niej myślisz? - Nie potrafię myśleć o niczym innym - wyznał Zack. Przed oczyma stanął mu obraz nagiej Chantal przy oknie, omywanej promieniami porannego słońca. Serce ścisnęło mu się z żalu. - To wszystko kiedyś się skończy i odnajdziesz znowu swoją Chantal -próbował pocieszyć go Ruffum. Nawigator był niepoprawnym optymistą. -Nie jest tak źle. Przynajmniej nie widać, żeby twój nastrój odbił się na tym, jak pilotujesz. - Klepnął lekko przyjaciela w ramię. Weszli na salę odpraw i ponure myśli Zacka rozwiały się. Rutyna lotów, narastające napięcie, bliskość walki upomniały się o swoje miejsce. Załoga szykowała się do kolejnej misji Intruz. Na Matthew i Andrew czekał dowódca dywizjonu. - No to kończycie z Church Fenton - poinformował ich. - Zostaliście obaj przeniesieni do Czterysta Osiemdziesiątego Siódmego Dywizjonu stacjonującego w Sculthorpe. - Zaraz, czy to aby nie jest dywizjon nowozelandzki? - spytał Zack. - Rzeczywiście. Nowozelandczycy potrzebująkogoś doświadczonego, kto nauczyłby ich lepiej latać. To właśnie wy. Zabierzecie ze sobą swojego mo-sąuito i doprowadzicie dywizjon do pełnej formy. Cztery-Osiem-Siedem został przydzielony do Grupy Drugiej, która z kolei podlega nowej Drugiej Alianckiej Taktycznej Armii Powietrznej - mówił dowódca. - Macie szczęście -weźmiecie udział w poważnym ataku na Szkopów... Jones jest na urlopie i na dzisiejszą noc udostępnił wam „Romanitę". To wasz ostatni lot u nas.
- Miło z jego strony - skomentował Rufry. - Tylko nie zróbcie jej krzywdy. Mechanicy podnieśliby bunt. Nie trzeba nam tego. Odprawa była rutynowa; największą uwagę skupiono na pogodzie oraz ostatnim rozmieszczeniu obrony powietrznej nieprzyjaciela. Misja Intruz, którą mieli wykonać Pontowski i Ruffum, była siedemnasta. Ich mosquito miał przeprowadzić samotny nocny patrol przydzielonego obszaru nad okupowaną Europą. Jedynym celem patrolu było atakowanie nocnych myśliwców wroga znajdujących się na lotniskach lub w locie. Zack i Andrew ciągle latali nad Soesterbergiem w Holandii, stąd znali ten rejon jak własną kieszeń i osiągali znakomite wyniki w zakłócaniu w okolicy niemieckich ataków na alianckie bombowce. Spowodowali u wrogów taką Moskitopanik, że byli oni zmuszeni latać tuż, tuż nad ziemią do czasu, aż oddalą się znacznie od macierzystego lotniska. Dopiero wtedy mogli wzbijać się wyżej i szukać lecących w głąb Niemiec bombowców. Niemieccy piloci utrzymywali, że za tak niskie nocne starty powinni automatycznie dostawać wysokie odznaczenia. Na załogę czekało przy „Romanicie" dwóch mechaników. Jak zwykle samolot był w znakomitym stanie, w pełni gotów do lotu. Rozruch silnika i start przebiegły bez żadnych wyjątkowych wydarzeń i wkrótce dwaj lotnicy znaleźli się nad Morzem Północnym. Sunęli pod gęstą powłoką chmur, na wysokości stu pięćdziesięciu metrów. Podczas tej części misji Zack był zawsze zrelaksowany; sam nie wiedział, dlaczego. Napięcie oczekiwania na lot rozwiewało się wraz z satysfakcjonującym odczuciem odrywania się kół od pasa i pilota ogarniało przyjemne ciepło. Może to z powodu równiutko pracujących silników i gładko lecącej maszyny, w której siedział? W przeciwieństwie do beaufightera, w mosquito było ciepło, ogrzewanie było bardzo dobre i nie trzeba było owijać się nie wiadomo czym. A może źródłem spokoju była łatwość prowadzenia maszyny -stery były czułe i nie wymagały dużej siły. Bez wątpienia wspaniałe, dwunadto-cylindrowe silniki typu Merlin, ze swoim charakterystycznym, głębokim rykiem, stwarzały poczucie bezpieczeństwa. I dźwignie przepustnic przesuwały się lekko, nie tak jak w beaufighterze. Wystarczał łagodny ruch i silniki rozpędzały się, niczym najlepszy kuc do polo, goniący za piłką. Jednak mosquito miał i swoje wady, jak wszystkie zadbane piękności. Zatrzymanie się silników oznaczało z reguły nieszczęście - maszyny spadały po prostu z nieba. Płatowiec nie był za bardzo stabilny - trzeba było nieustannie reagować drążkiem na jego podrygi. Zackowi nie przeszkadzało to jednak ani trochę, gdyż niestabilność wiązała się w tym przypadku w prostej linii ze zwrotnością-jedną z wielkich zalet mosquito. Pilot zastanawiał się nie raz nad tą pozorną sprzecznością. Może każda cnota ma swoją cenę -myślał. Nic dziwnego, że mężczyźni nazywali swoje samoloty imionami kobiet. Co za głupia tradycja! - stwierdził ze śmiechem. Przecież mosquito był
tylko latającym zestawem z drewna, kleju, śrub, metalu i pomysłów konstruktorów. A jednak Pontowski kochał ten samolot za to, jaki był. To dziwny sposób na życie - rozważał. Oto lecimy pod chmurami na wysokości stu kilkudziesięciu metrów nad morzem, zmierzając w stronę innych ludzi, których mamy zamiar zabić. Nigdy jednak Zack nie czuł się bardziej wolny od odpowiedzialności za swoje czyny. Brzemię rozkazywania jemu i Ruffy'emu, żeby lecieli i zabijali innych, spoczywało na dowódcach. To sprawiało, że człowiekowi było łatwiej. Matthew był agentem woli przełożonych i jego jedynym obowiązkiem było przyniesienie nieprzyjacielowi śmierci i zniszczenia. Jedyną zaś troską - wyniesienie cało życia własnego i Andrew. Pontowski nie był nawet odpowiedzialny za los poszczególnych celów - gdyby nie on prowadził samolot, robiłby to ktoś inny. Tak przynajmniej myślał. Jego życie było niebezpieczne, ale bardzo proste. Nie musiał dokonywać skomplikowanych wyborów. Jak dotąd żył sobie całkiem szczęśliwie i spodziewał się, że przeżyje wojnę. Co będzie robił po niej, kiedy świat powróci do normalnego stanu? Czy życie w ogóle będzie w stanie wrócić na swoje dawne tory? Co będzie się działo, kiedy już przejdą zwycięskie parady i ucichną okrzyki? Czy on, Zack, zobaczy znów kiedykolwiek Chantal? Odgonił czym prędzej tę myśl. - Tam! - odezwał się Ruffum, pokazując na słabo widoczną, białawą linię fal brzegowych. Wlatywali nad wybrzeże Holandii. Zack przeleciał wąskim korytarzem pomiędzy Hagą a Rotterdamem, o którym miejscowe podziemie donosiło, że jest względnie wolny od hitlerowskiej obrony przeciwlotniczej. Następnie mosquito ominął od południa Goudę i skierował się ku Doom. Lotnicy rozglądali się za stojącym tam okazałym budynkiem, w którym żył na wygnaniu niemiecki cesarz z czasów pierwszej wojny światowej, Wilhelm II, aż do śmierci, która nastąpiła w tysiąc dziewięćset czterdziestym pierwszym roku. Niemcy po zajęciu w czterdziestym roku Holandii zamienili to miejsce w prawdziwą świątynię. Holenerski ruch oporu wykorzystywał ją jednak do przekazywania lotnikom RAF-u sygnałów. Zack pochylił maszynę i wykonał zakręt pod kątem sześćdziesięciu stopni. Charakterystyczny odgłos merlinów informował ludzi na ziemi, że są Anglikami. Z okna na strychu budynku w Doorn dwukrotnie mignęło na nich światełko. Mieszkający na strychu holenderski stróż był członkiem ruchu oporu i stanowił ostatnie ogniwo łańcucha połączeń telefonicznych. - Kurs zero-jeden-zero - powiedział Ruffy. - Szwaby startują dzisiaj na wschód. Pontowski skierował maszynę na nowy kurs i ustalił prędkość czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Oznaczało to dokładnie osiem kilometrów na minutę i jeden kilometr na siedem i pół sekundy. W ten sposób łatwiej było Ruffy'emu prowadzić nawigację. Znaleźli się o niecałą minutę
lotu od Soesterbergu. Nie mieli żadnych urządzeń, które potrafiłyby zastąpić ich znakomicie sprawne gałki oczne czy wiedzę na temat patrolowanego rejonu albo tego, w jaki sposób działają Niemcy. Uwagę pilota zwrócił błysk światła - był to krótki, niebieskawy płomień, który wydostawał się z rury wydechowej nieznanego samolotu. - Widzę wroga! - zawołał Zack przez interkom. Jego ręce zaczęły szybko pracować - przełączył sprężarkę doładowującą na tryb automatyczny, zwiększył obroty do trzech tysięcy na minutę, ustawił dźwignie przepustnic w położeniu stosowanym przy wnoszeniu się, pociągnął dźwignię wyłączającą ręczne sterowanie automatu ciśnienia ładowania. Ruffy odbezpieczył uzbrojenie. - Działka odbezpieczone! - zawołał. Pontowski nakierowywał się na cel. Mknęli zaledwie niecałe piętnaście metrów nad ziemią, z prędkością bliską pięciuset trzydziestu kilometrów na godzinę. Przed nimi pojawił się niewyraźny cień, który błyskawicznie urósł i okazał się junkersem 88. - O, w mordę! - krzyknął Zack, szarpiąc za drążek sterowy. Przelecieli ponad junkersem. - Skręca w nasz ogon! - ostrzegł Ruffy. -Widzę skubańca! - odparł Pontowski. Zrobił półbeczkę i poleciał łukiem w górę, znikając w chmurach. Obracał maszynę dalej; wyleciał z powrotem z chmur w miejscu, które, jak się spodziewał, znajdowało się za ogonem Niemca. Dobrze przewidywał. Nacisnął spust i dwudziestomilimetrowe działka bryznęły ogniem. Ciężkie pociski rozdarły tylną część kadłuba nieprzyjacielskiej maszyny i dotarły aż do przypominającej szklarnię kabiny. Załoga junkersa zginęła, jeszcze zanim samolot rozbił się o ziemię. - Mamy zestrzelenie - skomentował Ruffy. - Mogliśmy oberwać ja kimś kawałkiem, kiedy junkers się rozpadał. Zack skierował ich na południe i skontrolował uważnie wskazania przyrządów. - Rośnie temperatura prawego silnika - stwierdził. - Musieliśmy dostać w chłodnicę - skwitował nawigator. Zamiast ryzykować zniszczeniem silnika z powodu przegrzania, Pontowski wyłączył go. Zawsze mógł w razie pilnej potrzeby na nowo go uruchomić. Zawrócili ku bazie na jednym silniku, zachowując prędkość trzystu dwudziestu kilometrów na godzinę do chwili, aż wylecieli daleko w morze. Byli nad Holandią niecałe pół godziny; zabili w tym czasie dwóch ludzi, zniszczyli nocny myśliwiec nieprzyjaciela i spowodowali, że Niemcy wstrzymali na dwie godziny wszystkie loty z Soesterbergu. Teraz Zack i Ruffy musieli tylko przekonać dwóch chłopaków opiekujących się„Romanitą" na ziemi, że nie uszkodzili jej bez potrzeby.
- Sandringham powinno znajdować się po prawej - odezwał się Andrew. Zack rzucił okiem na przyrządy do latania na ślepo, wyjrzał przez przednią szybę i usiłował zobaczyć w gęstej mgle wiejski dom rodziny królewskiej. Nie udawało mu się. - Pamiętaj, co powiedział Stary - przypomniał mu nawigator. Dowódca bazy w Church Fenton wysłał ich ku nowemu miejscu stacjonowania z prostym ostrzeżeniem: - Posiekają was z działek przeciwlotniczych, jeśli przelecicie nad pałacem. - Dwaj lotnicy intensywnie szukali więc na ziemi dającego się rozpoznać obiektu. Jednak płaski teren w hrabstwie Norfolk był przez cały czas taki sam. Pogoda nie ułatwiała im zadania. - Prosto przed nami! - zawołał Ruffum. Na wprost przed mosquito stał duży, kilkupiętrowy kamienny budynek. Zack pochylił maszynę na lewe skrzydło i okrążył pałac. - Spodziewałem się murów i fosy - powiedział. - W każdym razie wiemy, gdzie jesteśmy. - Polecieli prosto na wschód i zaczęli okrążać lotnisko RAF-u w Sculthorpe, czekając na zezwolenie na lądowanie. - Będą obserwować, jak lądujemy - zauważył Ruffy, - Zrób to ładnie. -Mosąuito miał jedną nieprzyjemną wadę - przy lądowaniu mocno ciążył w lewo i obserwowano uważnie nowych pilotów, jak radzą sobie z tym problemem. Zack odchrząknął coś i podszedł do lądowania. - Długi pas - stwierdził. Zmniejszył obroty i dotknął głównym podwoziem ziemi przy prędkości stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę; następnie posadził na pasie tylne koło. Lądowanie przebiegło gładko, pod ścisłą kontrolą Pontowskiego. - Nie o to mi chodziło - burknął Ruffy. Dowódca ich nowego dywizjonu też był rozczarowany sposobem, w jaki Matthew wylądował. Wysłał po przybyszów samochód. Zagoniono ich do niego, ledwie zdążyli wyciągnąć torby z luku bombowego. - Dzisiaj niedobry dzień na wasz przylot - odezwał się do dwóch lotników kierowca. - Dowódca dywizjonu Bonder przyjmuje właśnie jakichś ważniaków z Londynu. Nie może nic zrobić, tylko ciągle mówi do nich: „Tak jest, sir". Za to z wami może zrobić, co zechce... - Pewnie przelecieliśmy za blisko Sandringham - wysunął przypuszczenie Zack. - Nikt z Sandringham się nie skarży - wyjaśnił kierowca. - Od czasu do czasu dzwonią i mówią tylko: „Wspaniały pokaz". Myślę, że Bonderowi chodzi o wasze lądowanie. - Ruffy popatrzył na Matthew wzrokiem, który mówił „A nie mówiłem?". Bonder przeszedł do sprawy natychmiast, kiedy się zameldowali. - Obowiązujące w RAF-ie techniki pilotażu są ściśle określone i nie pod legają dyskusji - oznajmił - przynajmniej nie w dywizjonie, którym dowo dzę. - Mówił pełnym napięcia, wysokim głosem. - Wymagane są lądowania na trzy punkty i będziecie przestrzegać standardowych procedur.
- Sir - zaprotestował Pontowski - zawsze ląduję na trzy punkty na krótkich pasach; ale tu pas jest taki długi, że... - Poruczniku -przerwał Bonder - zdaję sobie sprawę, że lądowanie od razu na głównym podwoziu jest jednym ze sposobów opanowania niedobrej tendencji mosquito do ciążenia w lewo. Jednak chyba wyraziłem się jasno, że nie kwestionujemy tu regulaminów. - Sir, czy to są regulaminy boskie, czy ludzkie? - upierał się Zack. - W waszym przypadku należy uznać, że pochodzą z nieba - skwitował dowódca. Chciał jeszcze coś dodać, ale zadzwonił telefon, przerywając mu. - Słucham, Bonder - rzucił. Nie spodziewał się tego telefonu. Słuchał przez dłuższą chwilę, po czym powiedział tylko: - Cóż, tak, dziękuję panu bardzo - i odłożył słuchawkę. Usiadł w swoim fotelu i rzucił nowym lotnikom przeciągłe spojrzenie. - Dzwonił pułkownik Denham -jeden z królewskich koniuszych, porządny chłop. Król widział, jak manewrowaliście, żeby nie przelecieć nad pałacem Sandringham, i powiedział, że był to „doskonały pokaz". -Dowódca dywizjonu zrobił pauzę, zamyśliwszy się głęboko. - Słuchajcie -mówił teraz znacznie spokojniejszym tonem niż poprzednio - mam tu kłopoty z gośćmi z Londynu. Przeprowadzamy dla nich misję, która przebiega według ich wskazówek. ... A nie według tego, jak ja bym to przeprowadził. Zack zrozumiał, o co chodzi - dowódca dywizjonu pocił się z nerwów, czekając na powrót swoich pilotów i samolotów z akcji, która wcale mu się nie podobała. - A zatem - od tej pory lądujcie na trzy punkty za dnia - ciągnął Bonder a lądowanie na głównym podwoziu zachowajcie sobie na noce, kiedy i tak nikt nie widzi. - Po krótkiej pauzie dodał: - Tak postępuje większość chłopców. Telefon odezwał się znowu i dowódca szybko złapał słuchawkę. Tym razem dzwonili stamtąd, skąd się spodziewał. Trzasnął słuchawką i wypadł na dwór. Andrew i Zack pobiegli za nim do wieży kontrolnej, gdzie stała duża grupa ludzi czekająca na powracające mosquito. Matthew chciał wejść na schodki wieży, ale zobaczył, że panuje na nich tłok. Naliczył pięć samolotów, które weszły w krąg wokół lotniska, po czym po kolei lądowały. - Wysłaliśmy dziewięć samolotów - poinformował technik od uzbrajania maszyn. - Boże święty! - sapnął Ruffy. Oznaczało to, że w powietrzu rozegrała się rzeź. Co poszło nie tak? - zastanawiał się od razu Pontowski. Podniósł wzrok, próbując znaleźć na schodkach Bondera. Jak ja zniósłbym brzemię, które w tej chwili na nim ciąży? - myślał. Zobaczył dowódcę dywizjonu przeciskającego się pomiędzy ludźmi. Kroczył za nim dowódca skrzydła i wysoki komandor porucznik marynarki... Roger Bertram! Zack zapomniał na chwilę o oddychaniu, zobaczywszy i Wilhelminę Crafton. - Chyba wiem, co poszło źle - mruknął, po czym ruszył ku schodkom.
- Musimy to przedyskutować! - mówił Bertram, - Nie ma o czym rozmawiać, do cholery! - sapnął Bonder, odchodząc od nich jak najdalej, wyprostowany jak świeca. Willi spostrzegła Zacka i odwróciła głowę. - Co było celem lotników? - spytał zza pleców Pontowskiego Ruffy. - Według plotek jakieś przystanie E-Bootów - odpowiedział ktoś. - W Dunkierce? - upewnił się Matthew. - Tak mówią - zgodził się ten sam głos. Tego wieczora w kasynie oficerskim w Sculthorpe panowała niezwyczajna cisza. Po obiedzie Zack poszedł do swojego pokoju rozpakować się. Kiedy skończył, położył się na wąskim łóżku i wziął się za czytanie. Nadszedł Ruffy. Zaczął rozbierać się do snu. - Dziewczyna jest w barze i upija się do nieprzytomności - oznajmił. - Crafton? - A któżby? Ktoś powinien się nią zająć. - Ma tam swoich znajomych - skwitował Matthew. - Zdaje się, że wszyscy się zmyli, razem z naszym dowódcą dywizjonu. Zack usiadł z powrotem i założył buty. - Dlaczego to muszę być ja...?! - jęknął. Odnalazł Willi przy jednym ze stolików w barze. Z początku wydawała siętaka sam jak zawsze, ale kiedy tylko uniosła szklaneczkę, widać było po jej ruchach, że jest pijana. - Jeszcze jednego, proszę - rzuciła barmanowi. Barman popatrzył na Pontowskiego, a ten pokręcił głową. Usiadł naprzeciw Wilhelminy. - Już dość pani wypiła. W niczym to pani nie pomoże. - A co pan może o tym wiedzieć? - wypowiedziała niby stanowczo, ale bardzo się starając, żeby nie bełkotać. - Tak - stwierdziła. - Co pan może o tym wiedzieć? - Nie mogę - przyznał Zack. - Ale traciłem już przyjaciół. - Tracił pan? Przecież to nie jest pana dywizjon. - Od dzisiaj jest - wyjaśnił. - To jak mogli być pana przyjaciółmi...?! Matthew próbował już rozmawiać logicznie z pijakami i wiedział, że ten przypadek należy do beznadziejnych. - Powinna pani położyć się do łóżka i przespać się. - Przespać się w pańskim łóżku, panie Pontowski? Wyobrażam sobie, że jest pan całkiem dobry... - Trudno mi powiedzieć...
- No, ale pani Brouchard to chyba wie, prawda... ? - Crafton uśmiech nęła się okropnie, zobaczywszy, że Zack aż się wzdrygnął. Matthew poszedł poszukać barmana, po czym spytał go: - Przepraszam, czy panna Crafton ma tu jakiś pokój? - spytał. Barman pokręcił głową, ale powiedział, że coś jej wynajdzie. Wrócił po chwili i oznajmił: - Mamy dzisiaj cztery wolne pokoje. To znaczy, jeśli pani nie przeszkadza spanie w pokoju, w którym znajdują się rzeczy zabitego człowieka. - Myślę, że jest zbyt zalana, żeby to zauważyć - ocenił Pontowski. Wrócił do stolika i podniósł dziewczynę. Protestowała bez przekonania. - Niech pan prowadzi, szefie - poprosił Zack. - Nazywam się Higgins - przedstawił się barman, ruszając w stronę jednego z opróżnonych pokoi. Ułożyli Wilhelminę w łóżku. Matthew podziękował barmanowi, po czym ściągnął buty panny Crafton i przykrył ją kocem. - Tak - odezwała się, płacząc rzewnie. - Co pan może o tym wiedzieć...?! - Jej słowa były ledwie słyszalne. - Musimy w ten sposób postępować. To wywiad, rozumie pan. Zajmuję się wywiadem... Zack usiadł koło Willi i dotknął palcem jej ust. - Niech pani nie mówi ani słowa więcej - przykazał. - Wiem, czym się pani zajmuje. I tak samo jak ci mężczyźni, którzy dzisiaj zginęli, musi pani wykonywać swoje zadania najlepiej, jak pani potrafi. I nikt nie wymaga od pani więcej. - Wycofał rękę, gdyż Wilhelmina w międzyczasie straciła przytomność. Wstał i cicho zamknął drzwi za sobą. - Oj, będzie miała jutro niezłego kaca... - skomentował, zwracając się do czekającego Higginsa. - Zajmiemy się nią, sir - obiecał barman. Popatrzył za odchodzącym Póntow-skim. - Masz szczęście - rzucił w stronę zamkniętych drzwi. - Spora część mieszkających tu facetów nie przejęłaby się tym, że się upijasz i spadasz pod stół. Następnego ranka Zack odbył krótki lot wraz z dowódcą dywizjonu Bon-derem. Dowódca przejrzał dossier Pontowskiego, dokumentujące dotychczasowy przebieg jego służby, i zrobiło ono na nim ogromne wrażenie. Jeszcze bardziej ucieszył Bondera sposób, w jaki nowy pilot prowadzi swojego mosquito. Amerykanin był cenną zdobyczą w jego dywizjonie. Kiedy wylądowali, w sekcji operacyjnej dywizjonu, czekała na Pontowskiego wiadomość. Matthew przeczytał krótką notkę. Głosiła ona jedynie: „Czy możemy porozmawiać zaraz po pana lądowaniu?". Podpisem była pojedyncza, wyraźnie napisana litera „W ". Zack westchnął w duchu i spytał Higginsa, czy Crafton jest w kasynie oficerskim. Barman pokazał na czytelnię i poinformował, że przybyszka z Londynu pytała o niego.
- Podziękowała mi; była całkiem miła - dodał. - Normalnie ci ludzie w ogóle nie reagują na takie rzeczy. Kiedy Willi zobaczyła Zacka, złożyła gazetę, wstała i spytała: - Czy moglibyśmy się przejść? - Miała wygląd osoby zmęczonej. Jej twarz była ściągnięta. Rzeczywiście cierpiała na potężnego kaca. Ciągle bolała ją głowa. Wyszli na dwór. Pogoda zaczęła się poprawiać - pośród gęstej powłoki chmur zaczęły pojawiać się fragmenty błękitnego nieba. - Chyba się wypogodzi i będzie ładny dzień - zagadnęła Wilhelmina. Zerknęła na rozmówcę. - Chciałabym podziękować panu za to, co pan zrobił wieczorem. Normalnie nie piję, przynajmniej nie w taki sposób. - To było od razu widać - odparł Zack. - Czasem to jedyny sposób, żeby nie oszaleć. - Szaleństwo... - podchwyciła Crafton, mając ochotę na rozmowę. -Mam wrażenie, że to coś, co ogarnęło nas wszystkich. To przez te przeklęte E-Booty i Hoffmana. Dwa tygodnie temu zaatakował przeprowadzających ćwiczenia desantu morskiego. Podpłynął blisko -jest niesłychanie odważny. Storpedował dwa okręty, posiekał z karabinów maszynowych sześć barek desantowych. Pozabijał sama nie wiem ilu ludzi, samych Amerykanów. Szli dalej w milczeniu. Wilhelmina chciała powiedzieć jeszcze więcej, ale nie mogła. SOE zamieszało się w całą operację, ponieważ gestapo rozmieściło w budynkach stojących na przystaniach E-Bootów wielu francuskich więźniów, którzy mieli służyć za żywe tarcze. Samo gestapo nie wiedziało, że niektórzy z nich należeli do siatki agentów o nazwie Mistral, którą rozpracowało. - Otrzymaliśmy informację - odezwała się Crafton - z której wynikało, że nasz atak musi być wyjątkowo precyzyjny. - Mosquito miały między in nymi specjalnie uderzyć na budynek, w którym przetrzymywano agentów Mistralu i zabić ich, zanim Niemcy dowiedzą się od nich ważnych rzeczy. Jednocześnie jednak SOE starało się uchronić jak największą liczbę Francu zów przed śmiercią z rąk własnych sprzymierzeńców. No i piloci mieli zabić Hoffmana i jego marynarzy. Odkryto, że odważny dowódca E-Boota wysadza niemieckich agentów w różnych punktach angielskiego wybrzeża. SIS było także przekonane, że wziął na pokład grupę lotników z Luftwaffe, którzy zbiegli z brytyjskiego obozu jenieckiego. - Najbardziej zależało nam na zabiciu Hoffmana i jego załogi - ciągnęła Wilhelmina. Popatrzyła na Zacka niemal ze łzami w oczach. - Musieliśmy wyznaczyć konkretne cele - wytłumaczyła się. - To dlatego tu przyjechaliście? - upewnił się Pontowski. Willi skinęła głową. - A Bonder uważał atak za zbyt ryzykowny? - Znów przytaknęła. -Pamięta pani, co mówiłem wczoraj wieczorem? - Pokręciła głową. - Wszyscy wykonujemy swoje zadania najlepiej, jak potrafimy - powtórzył Mat-thew. -I już. .. .Sam zgłosiłbym się na ochotnika do tej misji - dodał.
Crafton aż przystanęła. Poczuła się, jak gdyby zdjęto wielki ciężar z jej pleców. - Dlaczego? - spytała. - Dlatego, że to coś, co musimy robić - pani, ja, Chantal - my wszyscy. Pani dziadek nazywa to „zewem służby". Może to nasze przeznaczenie; sam nie wiem... - Zack zamyślił się na moment. - Ale wiem, że nie możemy od niego uciekać. Willi poczuła, że podawane przez Pontowskiego rozwiązanie problemu przekonuje ją. Było jej zdecydowanie lepiej. - Dziękuję panu - powiedziała. - Byłam kompletnie rozchwiana. - To się zdarza, kiedy człowieka przygniatają wyrzuty sumienia czy poczucie odpowiedzialności. - Porucznik popatrzył na Wilhelminę. - Nie będziemy się na siebie więcej boczyć? - zaproponował. - Niech tak będzie - odparła. Ruszyli z powrotem do kasyna oficerskiego. Zapanował pomiędzy nimi, na razie jeszcze kruchy, pokój.
9 Morgan Adams, Waszyngton, USA Rockandrollowe słowa piosenki rozbrzmiewały w całym mieszkaniu. Mazie zrobiła pojedynczy, niezdarny obrót, podróżując tanecznie przez pokój, aby pogłośnić wieżę. Następnie poskakała z powrotem do kuchni, którą właśnie sprzątała. - La danse de la petite elephante - skomentowała ze śmiechem własne podrygi. „Taniec małej słonicy". Zastanawiała się, czy dobrze to powiedziała. Francuski znała najsłabiej z języków, których się uczyła. Lubiła jednak go czasem użyć, ot tak, dla zabawy. Oceniła swoją pracę i stwierdziła, że już wystarczy. Ojciec, kiedy przychodził z wizytą, zawsze z uporem zabierał się samemu za gotowanie, utrzymując, że Mazie chyba z uporem usiłuje go otruć; tak oceniał jej kulinarne umiejętności. Dlatego przed przybyciem Victora zawsze starannie pucowała kuchnię. Dzisiaj pewnie będzie jajecznica ze wszystkiego co popadnie - oceniła. Rozejrzała się po swoim dużym, trzypokojowym mieszkaniu, znajdującym się na drugim piętrze starego budynku niedaleko Columbia Road. Panował w nim niezmienny bałagan. Mieszkanie Mazie, podobnie jak i jej biuro, mogłoby służyć studentom za pokazowy przykład braku organizacji. Jej ojca doprowadzało to do ostateczności. A jednak Mazie Kamigami zawsze wiedziała, gdzie co leży.
- Co za różnica, dziesięć minut sprzątania więcej? - mruknęła sama do siebie, spoglądając na zegarek. Jej rozterki na temat nieumiejętnego prowa dzenia domu przerwało pukanie do drzwi. Kiedy otworzyła, wejście wypełniła olbrzymia postać Victora Kamiga-miego. Mazie natychmiast znalazła się w jego ramionach, aż upuścił torby trzymane w obu rękach. - Cześć, tatusiu...! - powiedziała, ciesząc się, że może się do niego przytulić. Twarz Victora okrasił powoli uśmiech. Trzymał w objęciach swo je jedyne dziecko. Był w domu. Kiedy skończyli ugotowany przez Victora obiad i gdy gospodyni pozmywała i uprzątnęła z powrotem kuchnię - głównie ze względu na ojcowskie poczucie dyscypliny - usiedli razem na wygodnej, starej kanapie, którą Mazie wydostała kiedyś z zapasów Armii Zbawienia. - Oglądałem to sobie któregoś wieczoru - odezwał się Victor, wyciągając z torby ich stary, rodzinny album - i pomyślałem, że może chciałabyś go mieć. - Ojciec i córka przewracali razem strony, przypominali sobie przedstawione na fotografiach osoby i miejsca. Mazie nie widziała tego albumu już kilka lat. Kiedy doszli do ostatniej ze stron, zapadła ponura cisza. Na stronie znajdowało się tylko jedno zdjęcie. Stał na nim młody, rozpromieniony ze szczęścia Victor Kamigami, trzymający na lewym ramieniu przypominające cherubinka dziecko, a prawym obejmujący korpulentną młodą kobietę. Była tak podobna do dzisiejszej Mazie, że mogłaby być jej sio-strą-bliźniaczką. - Bardzo ją kochałeś, prawda? - odezwała się Mazie. Nie pamiętała matki; znała ją tylko z opowiadań ojca. - Ciągle ją kocham - odpowiedział Victor. Dawno minął w nim ból po stracie żony, która umarła wkrótce przed pierwszymi urodzinami Mazie. Pozostał po nim smutek, pojawiający się w chwilach, kiedy Victor myślał, jak mogłoby być inaczej, gdyby jego małżonka żyła. - Dlaczego nigdy nie ożeniłeś się po raz drugi? - spytała jego córka. Kamigami sam dobrze nie wiedział. - Chyba przez służbę w armii - wysunął przypuszczenie. - Wydawało mi się, że ona wypełnia lukę w moim życiu. Twoja babcia pomagała cię wychowywać i nie widziałem aż takiej potrzeby odmiany w moim życiu... -Urwał. - Co będziesz robił, kiedy przejdziesz na emeryturę? Wrócisz na Hawaje? Victor Kamigami spróbował poważnie spojrzeć na swoją przyszłość, tak, żeby samego siebie nie oszukać. - Nie wiem, co będę robił - powiedział. - A od czasu śmierci twojej babci na Maui nikt z nas nie został. Rodzina rozproszyła się... - Było to dla
niego smutne, jednak dzisiejszy sposób życia doprowadził do rozprzestrzenienia się rodziny Kamigamiego po różnych, odległych miejscach. - Może sprowadzisz się do mnie? - zaproponowała Mazie. Szybko dodała: - Przynajmniej do czasu, aż przyzwyczaisz się do życia w cywilu i zdecydujesz, co chcesz robić dalej. - Mazie dobrze wiedziała, że decyzje jej ojca podejmowane były pod wpływem dumy i uporu. - Jesteś za młody, żeby wieść życie emeryta i wegetować - dodała. - Muszę się nad tym zastanowić - skwitował Victor. - Rozejrzę się, co można by dla ciebie znaleźć... - Mazie, ty się o mnie nie martw. Dojdę do tego sam. Na pewno są rzeczy, które mógłbym robić. - Kamigamiego bawiło, kiedy wyobrażał sobie, jak jego potencjalny pracodawca reaguje na wiadomość, że kandydat na nowego pracownika posiada znakomite kwalifikacje jako zawodowy wojownik. - Czasami żałuję, że skoncentrowałem się tak bardzo na jednym, a nie rozwinąłem zupełnie w innych dziedzinach - przyznał. - Jeszcze nie jest za późno, żeby to zmienić - odparła Mazie. - Możesz pójść na jakiś kurs... - Zastanawiam się, czy byłbym w stanie - odpowiedział Victor. Wpatrywał się w ciągle otwarty przed nim album. - Armia od początku wypełniała moją osobowość. Armia to cały ja. Szpital Marynarki Bethesda, stan Maryland, USA Kapitan Smithson otrzymał przez telefon wiadomość, że do szpitala leci prezydent Pontowski. Wbiegł na drugie piętro i upewnił się, że wszystko jest w porządku. - Dobrze wyglądamy - odezwał się do Edith, przełożonej pielęgniarek, w ramach uspokojenia siebie i jej. Potężna kobieta zerknęła na prezydenckiego lekarza znad okularów do czytania, zastanawiając się, czy ten człowiek kiedy kolwiek nauczy się tego, że na jej oddziale zawsze panuje porządek. Smithson skoczył, żeby skontrolować wszystko jeszcze raz oraz odegnać wszystkich, których Pontowski mógłby spotkać i zaczepić. Nadarzała się kolejna okazja, żeby być kimś ważnym, i doktor nie chciał dzielić się tym z nikim. Edith stłumiła uśmiech i rozmyślnie nie powiadomiła Smithsona przez pager, kiedy zobaczyła wychodzących z windy agentów prezydenckiej ochrony. Dwie minuty później wysiadła z niej smukła, wysoka postać Pontow-skiego. Prezydent ruszył w stronę przełożonej. Po ciepłych powitaniach Pontowski powiedział: - Edith, ty zawsze masz dyżur. - Był, jak zwykle w takich wypadkach, bardzo późny wieczór. - Czy nigdy nie sypiasz w nocy w domu?
- Oczywiście, że sypiam, panie prezydencie -odparła pielęgniarka. Nie zamierzała mówić Pontowskiemu, że tak długo, jak na oddziale będzie leżeć jego żona, ona będzie dyżurować co noc. - Przyniosłem to, żeby powiesić w pokoju Tosh - powiedział Zack, pokazując Edith oprawioną w ramki fotografię. Przedstawiała Matthew Za-chary'ego Pontowskiego jako mężczyznę w średnim wieku, trzymającego na rękach małe dziecko; obok stał młody człowiek, łudząco podobny do prezydenta. - Tosh robiła zdjęcie - wyjaśnił. - To jest mój syn Zack junior, a to mój wnuk Matt. - Uśmiechnął się odruchowo, spoglądając na fotografię. - Jesteście panowie bardzo do siebie podobni - skomentowała pielęgniarka. Rozmawiała z Tosh o jej i swojej rodzinie i wiedziała, że Zack junior zginął w kuli ognia, kiedy jego F-4C Phantom uderzył w jedno ze wzgórz Wietnamu. Teraz wnuk prezydenta Matt służył w Siłach Powietrznych i podobnie jak ojciec i dziadek pilotował myśliwce. - Moja rodzina wkrótce się powiększy - pochwalił się Pontowski. -Matt zadzwonił do mnie dzisiaj i powiedział, że jego żona Shoshana spodziewa się dziecka. Będą tu w piątek. Chcę powiedzieć o tym Tosh. - Tosh śpi, panie prezydencie - odparła Edith. - Poczekam, aż się obudzi - odpowiedział Matthew. - Chciałbym, żeby to był chłopiec. - Odwrócił się i ruszył korytarzem. - Ja też - szepnęła przełożona. Smithson dobiegł do pokoju pielęgniarek i zobaczył Pontowskiego, znikającego w drzwiach sali jego żony. Pobiegł za nim, rzucając Edith pogardliwe spojrzenie. - To jest właśnie różnica pomiędzy panem, panie Smithson, a tym wiel kim człowiekiem - skomentowała pod nosem pielęgniarka. Uważała prezy denta Pontowskiego za jednego z trzech największych przywódców dwudzie stego wieku, obok rządzących podczas drugiej wojny światowej Churchilla i Roosevelta. 1943 Stowmarket, hrabstwo Suffolk, Wielka Brytania Stary woźnica chodził energicznie po peronie, żeby było mu cieplej. Co chwila patrzył na wiszący nad wejściem do poczekalni zegar. Chciał, żeby wskazówka minutowa dotarła wreszcie do dwudziestu dwóch minut po. W końcu to nastąpiło. - Jak zwykle, spóźnia się, panie...! - burknął z niezadowoleniem do kobiety w średnim wieku, która pełniła podczas wojny rolę bagażowego.
- Niech pan poczeka w środku, kochany - poradziła starszemu człowiekowi. —. Teraz pociągi rzeczywiście zawsze się spóźniają. - Tymczasem jednak rozległ się brzęk dzwonka przy pobliskim przejeździe kolejowym. - Tylko cztery minuty opóźnienia - zauważyła kobieta. Pociąg wtoczył się na stację pośród kłębów dymu, pary, gwizdów i zgrzytów. - Jak na te czasy można powiedzieć, że wcale się nie spóźnił - skomentowała. Otworzyły się jedne z drzwi i na peron wysiadł Zack Pontowski. Zaraz za nim wyskoczył Ruffy. - Tutaj! Tutaj! - zawołał stary. Matthew uśmiechnął się do sympatycznego woźnicy i podszedł szybko do niego. Podali sobie ręce i Zack przedstawił Andrew. - Jak się wszyscy mają? - zapytał Pontowski. - Mni więcy tak samo - odparł woźnica. - Książę trochę się przeziębił i doktor nie puścił go na stację. Jak zwykle, panie - ten stary głupiec chciał tu przyjechać sam, na pana spotkanie! Zawsze mu się zdawało, że jest woźnicą. Dzisiaj przyprowadziłem wózek - oznajmił starszy pan. Zaprowadził dwóch lotników do lekkiego, jednokonnego, dwukołowego wózka. Przybysze usadowili się na siedzeniu i stary woźnica ruszył szybko w stronę Sherston Hall. - Jak się miewa Nancy? - Zack spytał o starą klacz księcia. - Książę musiał ją zastrzelić - odparł woźnica. - Dostała skrętu kiszek. To strasznie boli, panie. Książę mało nie umarł z żalu, ale sam to zrobił. Od tego czasu coraz bardziej się starzeje. - Przez resztę drogi jechali w milczeniu. Książę Crafton czekał na gości w bibliotece. Jak zwykle niecierpliwił się i nie mógł usiedzieć na miejscu. Zamiast spocząć wygodnie naprzeciw kominka, chodził w tę i z powrotem o lasce, ignorując ból w nogach i biodrze. - W samą porę! - powiedział, zobaczywszy wchodzących Zacka i Ruf-fy'ego. Matthew przedstawił przyjaciela. Gospodarz pokazał im fotele, a sam usiadł w swoim ulubionym, wielkim, pełnym przesadnych ozdób. Pontowski od razu widział, że książę cierpi na bóle i że jest znacznie słabszy niż przedtem. - Cieszę się, że pan też przyjechał - odezwał się Crafton do Ruffy'ego. - Przykro mi z powodu tego, co stało się z pana rodziną... - W głosie księ cia słychać było rzeczywistą troskę. Zack opisał mu bowiem w liście, jak to zabłąkany niemiecki bombowiec rozbił się pod Norwich, trafiając akurat w dom rodziców Ruffy'ego. Zginęli podczas snu, nie wiedząc nawet, co się dzieje. Książę wysłał wtedy napisany jego niemal nieczytelnym charakterem pisma list, w którym zapraszał obu lotników do siebie podczas ich najbliższej przepustki. Andrew wahał się z początku, ale Zack przekonał go do przyjęcia zaproszenia. „Słuchaj - powiedział mu - Sherston Hall leży blisko Norich, więc jeśli będziesz miał dość, zawsze możesz powiedzieć, że masz do załatwienia sprawy rodzinne i pojechać do cioci albo do siostry".
Po kilku minutach pobytu w bibliotece Ruffiim doszedł do wniosku, że podoba mu się towarzystwo starego księcia. Wkrótce rozgorzała zacięta dyskusja na temat tego, jak powinno się traktować Niemców po zakończeniu wojny. Ku zdziwieniu Ruffy'ego książę optował za znacznie łagodniejszymi warunkami pokoju niż po pierwszej wojnie światowej. - Reparacje wojenne, kary, cały ten nonsens do niczego dobrego zeszłym razem nie doprowadził - mówił Crafton. - Trzeba teraz spróbować czegoś innego... Może powinniśmy posłuchać twojego przyjaciela. - Pokazał laską na Zacka. - Amnestia, przebaczenie... tego typu rzeczy... Kiedy tylko będzie można. - Tak chciał zrobić Abraham Lincoln - powiedział Pontowski - ale wtedy nie posłuchano go. - Przeklęci mieszkańcy kolonii! - burknął książę. - Nawet nie wiedzą, kiedy mają rację. - Dziadku! - odezwał się dobrze znajomy lotnikom głos. - Czy mógłbyś być milszy dla naszych gości? - To była Wilhelmina. Stary Crafton prychnął i usadowił się z powrotem wygodnie. Ruffy zwrócił uwagę na zawadiacki błysk w jego oku. - Co za zbieg okoliczności... - skomentował Andrew. - Niezupełnie - wyznał książę. - Nareszcie chwila urlopu! -jęknął Ruffy, wchodząc wraz z Zackiem do jadalni po długim dniu spędzonym na czyszczeniu stajni. - Wy, przeklęci jankesi, macie jakiegoś bzika na punkcie tego, że ciężka praca oczyszcza duszę. - Pomysł wzięliśmy od was - przypomniał jego przyjaciel, poczekali na księcia i jego wnuczkę. Wilhelmina szła przy nim, wspierając go ramieniem i starając się, żeby nie było tego widać bardziej niż to konieczne. Zaraz za nimi posuwała się księżna. Crafton usiadł na swoim zwyczajowym miejscu, u szczytu stołu, i życzył wszystkim smacznego. - Ale ty się ostatnio zrobieś łaskawy, dziadku - skomentowała Wilhelmina to nieoczekiwane dla niej wydarzenie. Książę burknął coś i rzucił spojrzenie na przyglądającego mu się uważnie Ruffuma. Czekał na odpowiedni moment, żeby rozpocząć swój następny ruch. - Doktor mówi - burknął - że Chartwell to za daleko. Oczywiście, dla i mnie. - Uniósł krzaczaste brwi, czekając na reakcję żony. Craftonowie otrzy mali bowiem zaproszenie od Clementiny Churchill - żony premiera i kuzynki księcia - na spędzenie długiego weekendu w wiejskiej posiadłości Churchil lów w hrabstwie Kent. Księżna wiedziała, że jej mąż jak zwykle planuje jakiś, przemyślny spisek. Nic więc nie mówiła. - Oczywiście - odezwał się znowu książę skrzekliwym głosem - powinniście z Wilhelminą pojechać beze mnie.
Ty stary ośle - pomyślała księżna - tak łatwo cię przejrzeć. Zdecydowała jednak podjąć zabawę. - Doprawdy - odparła - to nawet nie wchodzi w grę. Musiałybyśmy pojechać pociągiem, a w obecnych czasach Londyn wcale mnie nie pociąga. Ba, nawet sama myśl o przewiezieniu naszych bagaży ze stacji Liverpool na Waterloo, żeby zmienić pociągi, wydaje mi się przerażająca. - Jeden z tych chłopców może się tym zająć - podsunął rozwiązanie książę, spoglądając na Zacka. No właśnie - pomyślała księżna - chcesz, żeby Willi związała się z porucznikiem Pontowskim. Jednak Bogu ducha winny chłopak nie zasługuje na taki los. Uśmiechnęła się więc słodko i oznajmiła: - Cóż, jeśli nie byłoby to wymuszenie i jeśli goście - podkreśliła liczbę mnogą - mogliby nam pomóc przedostać się przez Londyn, mogłybyśmy pojechać tam same. - Książę spojrzał z wdzięcznością na żonę i szybko zde cydowano, że Zack i Ruffy odprowadzą panie do Londynu i pomogą im z ba gażami i pociągami. Kiedy Pontowski dowiedział się, że Chartwell leży za ledwie czterdzieści kilometrów na południe od Londynu, zaofiarował się towarzyszyć księżnej i Wilhelminie aż do celu podróży. Ruffy dodał, że z ra dością przejedzie się z nimi i pomoże nieść bagaże. Późniejszym wieczorem książę dopadł Andrew na korytarzu i zapytał, czy ten czasem nie mógłby jechać tylko do Londynu. Ruffum wyglądał na dość zmieszanego, więc starszy pan wyjaśnił wprost: - Rozumie pan, muszę jakoś związać tych dwoje ze sobą. - Ruffy po wstrzymał wybuch śmiechu i powiedział, że nie wiedział, o jaką sprawę cho dzi, ale że oczywiście, pojedzie tylko do stacji Waterloo. Przywróciło to błysk oczom księcia. Podczas podróży do Londynu na dworzec przy Liverpool Street nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. Tyle że pociąg był zatłoczony i młodzi lotnicy musieli na gwałt szukać jakiegoś miejsca dla księżnej. Później Willi i Ruffy usiedli na walizkach pań, podczas gdy Zack stał i oglądał przez okno mijane okolice. Posmutniał, kiedy wjechali w przedmieścia Londynu i jego oczom ukazywały się, jedna po drugiej, zbombardowane ulice. Kiedy wysiedli, mieli przejechać metrem na stację Waterloo, aby przesiąść się do pociągu zatrzymującego się w Sevenoaks - to stacja najbliższa Chartwell. Jazda metrem była przygodą dla księżnej, która, jak się okazało, nigdy jeszcze nie podróżowała podziemną rurą. Na stacji Waterloo Zack stanął w kolejce po bilet dla niej. On sam, Ruffy i Willi podróżowali za darmo - wystarczyło, że mieli na sobie mundury. Kiedy Pontowski wrócił, Ruffy'ego już nie było. Willi wyjaśniła, że zobaczył jakichś starych przyjaciół, przeprosił i poszedł. - Powiedział, że wynajmie pokój w hotelu Imperial na placu Russella, i żebyście się tam spotkali.
- Nie wątpię, że zachęciła go pani do tego - skomentował Zack. Willi zrobiła zdziwioną minę. - Przecież nie możemy dopuścić, żeby pani i księżna pojawiły się w Chartwell w towarzystwie przedstawiciela klasy pracującej, czyż nie? - wyjaśnił. -Nic pan nie rozumie! - sapnęła Wilhelmina. Kruchy pokój, jaki niedawno zawarli, został zburzony. Resztę podróży przebyli w pełnym napięcia milczeniu. W końcu dotarli późnym wieczorem do Chartwell. Księżna i Clemen-tine Churchill były najwyraźniej bardzo zżyte ze sobą. Poświęciły jednak czas na to, żeby elegancko podziękować Pontowskiemu i zadbać, aby dostał „porządny posiłek" i miał dokąd pójść spać. Matthew podziękował im i ruszył do małego domku o dwóch sypialniach, stojącego na tyłach posiadłości. Długo nie mógł zasnąć. Nachodziły go myśli o Willi. Dziewczyna poszła gdzieś z walizkami zaraz po przyjeździe. Zack zastanawiał się teraz, że może źle odczytał zniknięcie Ruffy'ego, od razu przypisując winę pannie Crafton. Odległe, głuche odgłosy wybuchających bomb obudziły Matthew z niespokojnego snu. Fluoerescencyjna tarcza jego zegarka informowała, że jest za dziesięć druga w nocy. Spróbował znowu zasnąć pomimo bombardowania, choć dźwięki eksplozji oraz znacznie cichsze artylerii przeciwlotniczej przykuwały jego uwagę. Przewrócił się na drugi bok. Sen nie przychodził. Sfrustrowany, Zack wstał i ruszył po zimnej posadzce do okna. Odsunął grube, szczelne zasłony, pozawieszane ze względu na zaciemnienie. Zobaczył czerwonawy poblask, zarysowujący wyraźnie obręb dachu posiadłości Chartwell. Rozbudził się natychmiast do końca. Ubrał się szybko i wyszedł na dwór, na zimne nocne powietrze. Odnalazł ścieżkę i poszedł nią, aby stanąć w lepszym punkcie obserwacyjnym. Północny horyzont stał w ogniu. Niemcy znowu zbombardowali Londyn. Matthew wydał przeciągły gwizd, komentując w ten sposób wydarzenie. - Na litość boską! - sapnął ktoś za jego plecami. - Niech pan przestanie! Pontowski odwrócił się i zobaczył w mroku charakterystyczną sylwetkę w meloniku. Brakowało tylko cygara. Winston Churchill. - Przepraszam, sir. Myślałem, że nikogo tu nie ma. Z krzaków wyłonił się ochroniarz premiera i zaświecił w Zacka latarką. - To jest porucznik pilot Pontowski, sir. Jeden z naszych gości - poin-! formował. Churchill nic nie mówił, tylko wyciągnął cygaro i zaczął rozpalać je przy pomocy długiej zapałki. Co za przygoda! - pomyślał Matthew. Starał się zapamiętać swoje wrażenia i nie uronić żadnego szczegółu sytuacji. Premier nie był wysoki - miał może z metr siedemdziesiąt wzrostu - musiał ważyć z dziewięćdziesiąt kilo, miał masywne ramiona: Zapałka zapłonęła
i Churchill pociągnął z cygara marki Romeo y Julieta, rozpalając je. Ogień rozjaśnił na moment twarz premiera. Jego oblicze skojarzyło się Zackowi z twarzą Johna Bulla - bohatera znanej kreskówki. To taki prawdziwy, angielski buldog - pomyślał Pontowski. - Nic nie jest w stanie - odezwał się Churchill, pociągając z cygara usprawiedliwić człowieka, który gwiżdże. Zack automatycznie pokazał na rozjaśniony łuną horyzont i oświadczył: - Zabijam ludzi, którzy zrzucają te bomby. - Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Trzej mężczyźni stali w milczeniu i patrzyli. W końcu Pontowskie-mu przyszło na myśl pytanie, które nie dawało mu spokoju. - Sir - powiedział - skąd pan wiedział, że Hitler rozpocznie wojnę, podczas gdy większość pana rodaków uważała, że wystarczy go pokojowo ułagodzić? - Czy to ważne? - spytał brytyjski premier. - Być może tylko dla mnie - ciągnął Zack. - Zastanawiam się nad przyszłością. - Na tym świecie zawsze będzie istniało zło i jedynie pozostaje rozpoznać go w porę. - Churchill wpatrywał się w płonącą stolicę swojego kraju. - Zło - zaangażował się wyraźnie w temat -jest jednym z niezmienników naszej egzystencji, mimo że współcześni myśliciele doszli do wniosku, że nie istnieje. Co za głupcy. Hitler od samego początku cuchnął kompletną degeneracj ą moralną i stałem się tego pewien, przeczytawszy „Mein Kampf". Szkoda, że wy, Amerykanie, tego nie czytaliście. - Ja czytałem - zaprzeczył Pontowski. - To książka pełna pychy i buty, pisana żelaznym językiem, co odczuwa się zwłaszcza czytając ją w oryginale. Autor przekazał w niej poważne ostrzeżenie, że jest żądnym krwi mordercą. Churchill nie odpowiedział, tylko odwrócił się i poszedł w stronę wielkiego domu. Detektyw, który służył mu za ochroniarza, powiedział Ponto-wskiemu na ucho: - Akurat gwizdanie doprowadza go do szału. Ale ma pan szczęście - on lubi Amerykanów. - Mężczyzna ruszył za swoim podopiecznym. Zack nie ruszał się z miejsca, myśląc o przypadkowym spotkaniu. Kiedy przyjechali z paniami Crafton, premiera tu nie było - a nawet w momencie, kiedy Matthew kładł się spać. To znaczy, że Churchill musiał przyjechać w nocy. Nadbiegła młoda kobieta, kuląca się z zimna. - Pan premier pyta, czy nie zechciałby pan dotrzymać mu towarzystwa powiedziała. Zack nie miał innego wyjścia, jak ruszyć za nią. - Pan Churchill lubi przemawiać do ludzi, którzy wykonują ostatecznie jego rozkazy - wyjaśniła. Kiedy Pontowskiego wprowadzono do gabinetu Churchilla, gospodarz stał przy wysokim biurku, przypominającym trochę mównicę; w zębach ściskał cygaro.
- Zachowywał się pan impertynencko - oświadczył, nie podnosząc na wet wzroku znad tego, nad czym pracował. - Proszę przyjąć moje przeprosiny. Nie miałem takiego zamiaru. Churchill burknął w odpowiedzi, ale wydawał się już usatysfakcjonowany. - Pan jest tym Amerykaninem, który gra w polo - zauważył. - Dodam, że nie za dobrze, ale za to agresywnie. Gdzie się pan nauczył? - Pracowałem podczas wakacji na rancho niedaleko Santa Clara, w Kalifornii - wyjaśnił Pontowski. - Byłem chłopcem do rozgrzewania koni i grywałem od czasu do czasu, kiedy brakowało czwartego do zaimprowizowanego meczu. - Dlaczego nie przeniósł się pan do jednostki amerykańskiej, tak jak zrobiła większość pańskich rodaków? - Zdecydowałem się kontynuować to, co zacząłem - odparł Matthew. Zastanowił się chwilę. - Poza tym lubię mój dywizjon. - Który to? - spytał brytyjski premier. - Czterysta Osiemdziesiąty Siódmy, nowozelandzki. Latamy na mosqu-ito - wyjaśnił Zack. Masywna głowa Churchilla uniosła się. Popatrzył ostro na Pontowskiego. - Czy brał pan udział w ataku na E-Booty stacjonujące w Dunkierce? zapytał. Matthew był zdziwiony, że premier aż tak orientuje się w poszczególnych operacjach. - Nie, sir. Przybyłem do tego dywizjonu akurat tuż przed tym, jak piloci wracali z owego ataku - wytłumaczył Zack. - Obserwowałem ich lądowanie. - To fatalna strata - mruknął Churchill. - Niemcy spodziewali się naszego uderzenia. - Pontowski chciał spytać, skąd rozmówca o tym wie, ale wiedział, że lepiej będzie, gdy nie zada tego pytania. - Musi być jakiś sposób - oznajmił premier. -I jest - zgodził się Matthew. - Wystarczy, że następnym razem będziemy trochę sprytniejsi. - Dwaj mężczyźni rozmawiali jeszcze chwilę, po czym Churchill przeprosił gościa i powrócił do swoich zajęć. Następnego ranka przed drzwiami sypialni Zacka czekała na niego Wilhelmina. Pontowski miał ze sobą chlebak i zbierał się do wyjazdu. - Co się wydarzyło w nocy? - spytała surowym tonem Crafton. - Nic, o czym byłoby mi wiadomo - odpowiedział Matthew. - Chodzi mi o premiera, ty głupcze. - Ach, o to. Rozmawialiśmy. - Cóż, w każdym razie zostawił dla pana wiadomość, żeby był pan do jego dyspozycji, kiedy się obudzi - poinformowała Wilhelmina. - Najwy-
raźniej chce jeszcze z panem „porozmawiać", - Zack wzruszył ramionami i ruszył za kobietą od głównego budynku posiadłości na śniadanie. Bawiło go wyraźne niezadowolenie Crafton. Wezwano Pontowskiego dwie godziny później. Lokaj Churchilla, Da-vid Inches, wpuścił amerykańskiego pilota do sypialni premiera. Churchill leżał w łóżku, uniesiony na łokciach, niczym jakiś wezyr. Na podłodze walały się rozrzucone gazety. Koło premiera spoczywała na łóżku otwarta, czerwona teczka. - Ostatniej nocy - odezwał się od razu premier - zadał pan pytanie, ponieważ, jak pan powiedział, zastanawia się pan nad przyszłością. Niech no mi pan powie, dlaczego interesuje się pan zagrożeniami przyszłości, której może pan nie doczekać? - Jeśli dożyję lat powojennych, nie chcę popełniać tych samych błędów, które wprowadziły nas wszystkich w tę zawieruchę - wyjaśnił Zack. - A zatem planuje pan zająć się polityką? Pomysł zaskoczył Pontowskiego. Sam nie doszedł jeszcze w swoich rozmyślaniach aż tak daleko. Poczuł się zaszokowany, gdyż w jego umyśle natychmiast powstała odpowieź na pytanie brytyjskiego premiera. Musiała więc już czaić się gdzieś w podświadomości Matthew, gotowa ujawnić się przy pierwszej okazji. - Tak, sir - odpowiedział. - Przypuszczam, że spróbuję. To będzie trud ne utrzymywać właściwy kierunek. Twarz Churchilla ożywiła się. Pogmerał w zalegających jego łóżko papierach i odnalazł spięte ze sobą kartki. Odczytał z nich: „Oceany, po których podróżujemy, są pełne raf i mielizn, a powierzchnią wstrząsają sztormy. Jednak przy sprytnej nawigacji osiągniemy bezpieczny port. Lecz zawsze zmienne wody poruszają się z siłą, której nie sięga nawet nasza niedoskonała wyobraźnia, a jednak musimy zmagać się z nią, taką jaką jest, a nie taką, jaką chcielibyśmy, żeby była". Brytyjski premier spojrzał na Zacka znad okularów do czytania, jakby spodziewał się, że zobaczy w nim oczarowanego słuchacza. Zamiast podziwu zobaczył jednak na twarzy młodego człowieka uśmiech. Churchill wydął dolną wargę, rozdrażniony, tym bardziej upodabniając się do buldoga. - Przemówienie na temat przyszłości? - upewnił się Zack, cały czas się uśmiechając. - Oczywiście. - Powinno porwać słuchaczy - ocenił szczerze Matthew. - Panie Pontowski - powiedział Churchill, powracając do swojej pracy - mam nadzieję, że przeżyje pan tę wojnę. Widzę w panu przyszłość... -Zaraz kiedy Zack wyszedł, do sypialni wszedł jeden z asystentów premiera. Churchill, nie podnosząc wzroku znad czytanego tekstu, oświadczył mu: -To wyjątkowy młody człowiek. Ma poczucie rzeczywistości i pewność siebie
niespotykane u ludzi w tym wieku. Słychać je, kiedy mówi. Ma bardzo przekonujący sposób mówienia. - Premier przerwał swoje komentarze, gdyż czytał właśnie raport o szkodach, jakie wyrządzały niemieckie kutry torpedowe, atakując płynące kanałem La Manche statki i barki desantowe biorące udział w ćwiczeniach. Pod faktycznym przywództwem Ernsta Hoffmana hitlerowskie E-Booty wciąż były w stanie zakłócać operacje aliantów na wodach kanału; nawet bez pomocy innego typu jednostek. - Chryste! - sapnął premier. - Te E-Booty stwarzają zagrożenie zupełnie nieproporcjonalne do ich ilości. Chcę, żeby zostały wyeliminowane na długo przed dniem inwazji. -Zastanowił się chwilę. - Może Czterysta Osiemdziesiąty Siódmy Dywizjon chciałby zaatakować je jeszcze raz.
10 Poligon Entebbe, stan Karolina Północna, USA Woodward i Kamigami posuwali się za trzema żołnierzami Agencji Wsparcia Wywiadu, czyli w agnielskim skrócie ISA. Trzymali się w takiej odległości od nich, aby pozostali niezauważeni. Panowała noc; żołnierze wspinali się po zboczu wzgórza. Cała piątka miała na sobie okulary do działań nocnych i marsz przez mroczną gęstwinę nie przedstawiał dla nich większych trudności. Ludzie z ISA byli wyraźnie pewniejsi siebie niż na początku. Victor cieszył się z ich postępów. Agenci ISA zdecydowanie nabrali kondycji i szkolili się także w zadaniach innych żołnierzy, tak że w razie śmierci któregoś kolegi podczas akcji mogli zastąpić dowolnego członka drużyny naziemnej. W tym konkretnie ćwiczeniu stanowili obsługę moździerza. - Baulck nadział się właśnie twarzą na sterczącą gałąź - mruknął półgłosem Kamigami. Żołnierze ISA doświadczali typowych problemów pojawiających się przy korzystaniu z okularów do działań nocnych. Traci się w nich postrzeganie głębi i nie widać drobnych obiektów położonych w silnym cieniu. - Zdaje mi się, że minęli swój cel - zauważył Woodward. Jak na zawołanie, trójka poprzedzających ich mężczyzn przystanęła i zaczęła się cofać, wkrótce odnajdując punkt ustalony jako cel ich marszu. Następnie szybko ustawili moździerz M224 kalibru 60 mm i przygotowali dwadzieścia niesionych przez siebie pocisków. Dwaj pozostali przy moździerzu, a trzeci, o nazwisku Andy Baulck, zniknął w zaroślach, aby osłaniać pozostałych członków drużyny. Kamigami rozejrzał się po otaczającym terenie i wywnioskował,
że powinien znaleźć Baulcka ze dwadzieścia metrów w dół zbocza w stosunku do jego kolegów, odwróconego plecami do nich. - Baulck i Wadę służyli wcześniej w Rangersach - odezwał sie Kamigami. - Zastanawiałem się wcześniej, gdzie się podziali. Zobaczymy teraz, czy Baulck zdołał się czegoś nauczyć. - Victor ściągnął swoje potężne oku lary i poczekał, aż wzrok przywyczai mu się do ciemności. -Nigdy nie umia łem patrolować w tych okularach - wytłumaczył. Zniknął w krzakach. Woodward przesunął się na inną pozycję, z której widział ruiny dużego budynku, stojącego poniżej, w dolinie, na poligonie strzeleckim. Oceniał odległość do niego na jakieś pięćset metrów. Zasięg moździerza był znacznie większy. Czekał. Spojrzał na zegarek i wzmógł uwagę. Dokładnie w sekundzie, w której należało otworzyć ogień, ładowniczy wrzucił pocisk do lufy moździerza i rozległo się głuche łupnięcie. Pocisk trafił w cel. Ładowniczy szybko wrzucał kolejne pociski, a Wadę celował, zmieniając stopniowo miejsce ich padania, aby ostrzelać cały budynek. Skuteczność drużyny z ISA zrobiła na Woodwardzie wielkie wrażenie. Widział już, co ci ludzie są w stanie robić z C4 - plastikiem - i każdą bronią, którą dostaną w ręce. Miał zamiar zorganizować szkolenie przez nich swoich żołnierzy SAS. - Gdzie jest Baulck? - odezwał się ładowniczy po wystrzeleniu ostatniego pocisku. - Czas się zwijać. - Baulck, jako osłaniający, powinien był liczyć pociski i wrócić w odpowiednim momencie. Nie pojawiał się jednak. - Cholera - zaklął dowódca drużyny Wadę. - Musimy go poszukać. - Szybko podłożyli pod moździerz niewielki ładunek plastiku z zapalnikiem ciśnieniowym, aby zabezpieczyć działo przed wpadnięciem w ręce nieprzyjaciela. Tymczasem Baulck wyłonił się z krzaków, popychając przed sobą Ka-migamiego. - Patrzcie, co znalazłem - oznajmił. - Pętało się tu po ciemku. Jak myślicie, co powinniśmy z nim zrobić? - Hmm - odparł ładowniczy - moglibyśmy rozebrać go do naga i pomalować na różowo. - Kurczę, akurat wziąłem tylko zieloną farbę - skomentował Wade. -Ale chyba na tyle dużo, że powinno jej starczyć. W połowie zielony gigant Hulk nie wygląda jak prawdziwy Hulk. - Uważajcie się za martwych - polecił z krzaków kapitan Woodward. Trzej mężczyźni spojrzeli w kierunku głosu. - O kurwa, panie kapitanie...! - zareagował na to niezbyt oficjalnie Wade. - Nigdy nie osłabiajcie uwagi podczas patrolu - przykazał Anglik. - Zabezpieczyć moździerz i ruszajcie stąd - rozkazał Kamigami. Drużyna rozzbroiła podłożony ładunek, zwinęła się i poszła. Woodward i Victor znowu zaczęli śledzić ich z odległości.
- Świetnie się spisali z tym moździerzem -pochwalił Brytyjczyk. - Z celu nie został kamień na kamieniu. Tak na marginesie, czy specjalnie pozwolił pan Baulckowi się schwytać? - Coś w tym rodzaju - odparł Kamigami. - Nie starałem się być zbyt dobry. - Jak się gada podczas patrolu, to się ginie! - skarcił ich Baulck, wychodząc zza drzewa za ich plecami. - Chłopcy są gotowi - stwierdził Yictor. Biały Dom, Waszyngton, USA Droga od biurka Michaela Cagliariego do Gabinetu Owalnego była krótka i to pokazywało w obrazowy sposób, jak ważnym członkiem administracji prezydenta Pontowskiego był jego doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego. Pomiędzy nim a Pontowskim stał tylko Leo Cox, szef gabinetu. Niewielu ludzi cieszyło się takim dostępem do przywódcy amerykańskiego państwa i Michael starał się nie nadużywać swojej pozycji. Dlatego też kiedy ów niestarannie ubrany, brodaty naukowiec wszedł do gabinetu Coxa i powiedział, że ma prezydentowi coś ważnego do powiedzenia, generał natychmiast odprowadził go do Pontowskiego. - Znowu mamy kłopoty z Courtlandem - poinformował Zacka Cagliari. -Właśnie w tej chwili przemawia w senacie. Myślę, że powinien pan posłuchać tego, co mówi. - Matthew skinął głową, a generał Cox włączył telewizor. - Czy Bobby też to ogląda? - spytał Pontowski. - Tak, zadzwoniłem do niego - potwierdził Cagliari. Trzej najbliżsi doradcy prezydenta stanowili zgraną drużynę. Wprawdzie Burke znajdował się w siedzibie CIA, w Langley, jednak trzymał rękę na pulsie. Courtland tymczasem przemawiał na temat wzrastającego przemytu narkotyków do Stanów Zjednoczonych ze Złotego Trójkąta. Domagał się od amerykańskiego rządu stanowczych działań w celu wyeliminowania tego zjawiska; wzywał do ochrony amerykańskiego społeczeństwa oraz do postawienia Czanga Tse-kuana przed obliczem sprawiedliwości. Senator twierdził, że prowadzona przez administrację polityka antynarkotykowa jest całkowicie nieskuteczna i że Kongres będzie musiał nakłonić rząd do działania. - Jak dotąd to klasyczny Courtland - skomentował Cagliari. - Nie mówi niczego nowego. Jednak senator zrobił coś, co nie mieściło się prezydentowi i ludziom z jego otoczeniu w głowie. Nagle zaczął opowiadać na otwartym posiedzeniu Kongresu to, czego dowiedział się za zamkniętymi drzwiami podczas przesłuchań prowadzonych przez jego komisję w sprawie operacji wyzwolenia Nikki Anderson.
- A to sukinsyn! - warknął doradca do spraw bezpieczeństwa. - To po prostu nie do wiary, do czego ten człowiek jest zdolny! Kamerzysta pokazał zbliżenie na pełną oburzenia twarz Courtłanda. - Domagam się ustawy, która pozwoliłaby kierowanej przeze mnie komisji mianować głównym odpowiedzialnym za wszystkie następne operacje wyzwalania zakładników najlepszego w naszym kraju specjalistę od tych spraw, generała broni Simona Mado - oświadczył senator. - Musimy coś zrobić, aby zapobiec na przyszłość tego typu źle zaplanowanym, pospiesznie przeprowadzonym i nieudolnie dowodzonym tajnym operacjom, jak ta, która niedawno miała miejsce. - Teraz Courtland przybrał bardziej smutną niż gniewną minę. - Oto idealny przykład tego, jak nieporadnie obecna administracja reaguje na podobne sytuacje - ciągnął. - A zapewniam państwa, że nikomu bardziej niż mnie nie zależy na przeprowadzeniu dobrze zorganizowanej operacji wyzwolenia pozostałych zakładników... .Albowiem należy do nich moja własna córka. Od wielu tygodni znajduje się w szponach Czang Tse-kuana... - Senator przełknął, robiąc mały pokaz przygniatająych go emocji. - Tym niemniej nie mogę pozwolić na to, aby bez potrzeby tracili życie kolejni amerykańscy żołnierze. - Starczy tego...! - rzucił Pontowski. Cox wyłączył telewizor. Odezwał się interkom. Szef gabinetu odebrał, posłuchał chwilę i powiadomił pozostałych: - Jedzie tu Bobby Burke. Jeszcze nigdy nie słyszałem go tak rozwście czonego. Po pewnym czasie Burke wpadł do Gabinetu Owalnego. Istotnie, jego oczy ciskały gromy. - A to skurwysyn! - zawył. - Wie wszystko o tym, co robimy! I co on sobie właściwie wyobraża...?! - Całkiem proste - skwitował Zack. - Stara się pokrzyżować nasze plany i sprawić, żebyśmy wychodzili na kompletnych idiotów. - Ale to szyte tak grubymi nićmi, że nie może ujść mu płazem! - rzucił dyrektor CIA. - Prasa może to widzieć całkiem inaczej niż my - mówił Pontowski. -Weźmy na przykład kwestię jego córki. Courtland ogłosił wszem i wobec, że jest ona jednym z zakładników, aby każdy dziennikarz dobrze to zapamiętał. A następnie krytykując nasze działania, robi wrażenie obywatela przedkładającego dobro ogólne ponad osobiste tragedie. Pokazał niezłe aktorstwo. Będzie z czego przycinać do wieczornych wiadomości. Doradca do spraw bezpieczeństwa wstał i zaczął chodzić po gabinecie. Zawsze tak robił, kiedy zamierzał z całą stanowczością przedstawić jakieś ważne wnioski. - Być może uda nam się obrócić całą sprawę na naszą korzyść - zaczął. - Tylko musimy zareagować natychmiast. - Wyłożył swój pomysł. W wyniku
tego dwadzieścia minut później prezydent Pontowski rozkazał sekretarzowi obrony natychmiast wysłać dowodzoną przez Mackaya jednostkę w miejsce, z którego miała być przeprowadzana planowana operacja, i czekać na rozkaz jej wykonania. Złoty Trójkąt, Birma Samkit pierwsza wyczuła w posiadłości Czanga nową, dziwną obecność. Już po kilkunastu minutach służące zaczęły błagać o zwolnienie do domu, tłumacząc się chorobą. W wyniku tego wiadomość szybko rozeszła się po okolicznych wioskach. Za murami twierdzy generała pojawiły się demony. Kiedy majordomus rozkazywał jej wypełnić wakaty, Samkit zmusiła się do przybrania pogodnej miny. Później uspokoiła część służby, która pozostała na terenie posiadłości, i objęła kierownictwo obsługi Tse-kuana i jego gości. Dla większości młodych służących była to rzadka okazja poprzeby-wania w pobliżu generała. Intuicja Samkit mówiła jej, że równoczesna obecność przedstawicieli zarówno mafii kolumbijsko-niemieckiej, jak i japońskiej narusza równowagę miejsca. Stwierdziła, że to przez ów brak równowagi do posiadłości wkradły się duchy i demony. Zlustrowała wzrokiem trzy służące, które zebrały się wraz z nią przy okazałych drzwiach salonu. Sprawdziła, czy na trzymanych przez nie tacach stoi wszystko, co trzeba, i czy barek na kółkach jest odpowiednio wyposażony. Stwierdziwszy, że wszystko wygląda jak należy, poleciła jednej z pomocy kuchennych: - Powiedz pannie Courtland, że podajemy do stołu wcześniej. Powinna już zejść. - Starsza kobieta zwróciła uwagę na niepokój w głosie doświadczonej służącej i czym prędzej pobiegła wykonać polecenie. Samkit zapukała cicho i otworzyła drzwi. Jej zmysły wyczuły natychmiast obecność potężnych sił. W salonie czaiło się niebezpieczeństwo, rozłam, śmierć. Samkit nie wiedziała tylko, w kogo miały uderzyć. Będzie musiała odwiedzić w nocy znajdującą się poza obrębem murów świątynię i złożyć ofiarę nats - starożytnym duchom, które nigdy nie poddały się wpływowi Buddy. Służące weszły do salonu i przystąpiły do swoich obowiązków, a Samkit przycupnęła przy drzwiach i tak, żeby nie zwracać na siebie uwagi, obserwowała czterech Japończyków - ojców czterech najważniejszych rodzin Yakuzy - oraz trzech przedstawicieli mafii kolumbijsko-niemieckiej, kontrolujących kartel z Medellin. Starała się dobrze zapamiętać ich rysy. Nadeszła Heather. Miała na sobie prostą, czarną koktajlową sukienkę bez ramion, za to z długą spódnicą. Na jej widok w salonie zapadła cisza. Samkit oceniała wzrokiem przybyszów. Wszyscy mieli na sobie kosztowne, ciemne
garnitury i ręcznie szyte włoskie buty. Z ubiorami kontrastowały ostro surowe twarze ludzi pozbawionych uczuć. Kiedy młoda Courtland wzięła z jednej z tac kieliszek wina i dołączyła do Czanga, Samkit przeszedł zimny dreszcz strachu. Generał patrzył na Heather z obojętną miną i nie odpowiedział na jej pozdrowienie. Wewnętrzny głos nakazał jej uważać na to, co będzie się działo, i zachowywać się pokornie. Usiadła na podłodze obok Tse-kuana na piętach i oparła się o jego nogę. Zrobiła to z wdziękiem, który nie uszedł uwadze przyjezdnych. Jeden z Kolumbijczyków spytał o jej imię? - Chciałbym przedstawić panom pannę Heather Courtland - zaczął Czang po angielsku, równie eleganckim tonem jak zawsze - córkę senatora Willia ma Douglasa Courtlanda. - Szefowie mafii gapili się na dziewczynę w mil czeniu. Słyszeli wszyscy o przetrzymywaniu jej przez Czanga. Jeden z Ja pończyków powiedział coś w swoim języku. Heather spojrzała na niego i zobaczyła wystające tuż ponad jego kołnierz oraz poza mankiety koszuli gęste tatuaże. Czang odpowiedział, również po japońsku. Następnie stwier dził po angielsku: - Pan Morihama mówi, że jesteś najpiękniejszą polisą ubezpieczeniową, jaką można sobie wyobrazić. - Pogłaskał Heather po gło wie. - Panowie - oznajmił - to właśnie dzięki pannie Courtland mogę wam zagwarantować, że nic złego się nie zdarzy. To doprawdy celne określenie, że stanowi ona moj ą polisę ubezpieczeniową. - Zacisnął palce, ciągnąc dzie wczynę za włosy. - Wstań, proszę - polecił jej, powoli ją puszczając. Heather podniosła się i stanęła koło jego krzesła. Wtedy Czang przesunął dłonią po wewnętrznej stronie jej nogi, prawie aż do kroku. Jednocześnie mówił, groteskowo gładkim tonem: - Ufam, że dopóki Heather jest moim gościem - szarpnął w tym mo mencie za majtki dziewczyny, zdając sobie sprawę, że słuchacze przyglądają się temu z sadystycznym zainteresowaniem, mniej skupieni na jego słowach - amerykańska Agencja do Walki z Narkotykami nie będzie przeszkadzała w moich działaniach. - Courtland pisnęła z bólu, gdyż generał brutalnie wbił w nią palec. - Oczywiście nie mogę rozciągać tej gwarancji poza kontrolo wany przeze mnie obszar. Jednak przecież wy sami najlepiej wiecie, jak prze ciwstawiać się Amerykanom, kiedy próbują wam szkodzić. Naszą siłą jest wspólne działanie. - Zabrał rękę. - Możesz iść - rzucił Heather. Dziewczyna ruszyła, starając się kroczyć z godnością. Siedzący przy stole mężczyźni wpatrywali się w nią. Morihama wstał i zatrzymał ją. - Tak, jesteś najpiękniejszą polisą ubezpieczeniową, jaką sobie wyobrażam - powtórzył łamaną angielsczyzną, po czym sam wyciągnął rękę i przesunął ją w górę nogi zakładniczki. - Poinformowano mnie - odezwał się Czang - że interesuje się pan tatuażami. - Morkihama skinął sztywno głową. - Jeśli sobie pan życzy, dziewczyr na będzie dzisiejszej nocy należeć do pana. Odkryje pan, że panna Courtland
nosi nadzwyczaj interesujący tatuaż. Jednak musi go pan poszukać. Proszę uprzejmie o zwrócenie jej w nieuszkodzonym stanie. Czy możemy uznać to za część naszej umowy? Mafosi rechotali, wymieniając między sobą komentarze, podczas gdy Heather wyszła z salonu, trzęsąc się z przerażenia i upokorzenia. Samkit chciała ruszyć za nią, żeby spróbować choć trochę ją pocieszyć, jednak instynkt powiedział jej, że jeśli pozostanie, dowie się o wiele więcej. Mężczyźni dyskutowali o interesach, jak gdyby służących nie było w pomieszczeniu. Wreszcie Czang uznał, że można zakończyć spotkanie, i powiedział: - Może omówicie panowie szczegóły ze swoimi doradcami i spotkamy się tu ponownie jutro. Być może uda nam się wtedy osiągnąć ostateczne porozumienie. Samkit skinęła na młode służące, żeby wyszły. Kiedy zamykała drzwi sali, Tse-kuan zatrzymał ją i powiedział: -Na dzisiejszą noc przygotowane zostały rozrywki; powinnaś wziąć w nich udział. Byc może zainteresuje cię także, co zostało przewidziane na dzień, w którym opuścisz posiadłość. - Samkit stała tak, że nie widziała gości, wyczuwała jednak zainteresowanie mężczyzn. - Czy widziałaś kiedyś egzekucję Kran? - spytał generał. - To stara, rytualna egzekucja - ciągnął - przy pomocy miecza. Kat musi najpierw zademonstrować swoją biegłość, odcinając jednym uderzeniem głowę wołu. Wołów jest tyle, ilu skazanych. Jutro przyjedzie kat i dwa woły. Sądzę, że będzie to dla ciebie wspaniała rozrywka. Służąca zamknęła drzwi do końca i pobiegła poza granice posiadłości, aby odszukać niemieckiego antropologa. Demony miały ochotę żerować, rozbudzone brakiem równowagi za murami. Szpital Marynarki Bethesda, stan Maryland, USA Lampka nocna była nastawiona na minimalną jasność. Matthew Zachary Pontowski patrzył na śpiącą żonę. Jak we wszystkich szpitalach późnym wieczorem na korytarzach zapanowały bezruch i cisza. Tylko od czasu do czasu odzywały się stłumione kroki pojedynczego człowieka. Zack przypuszczał, że pod drzwiami przestępuje z nogi na nogę doktor Smithson, mający nadzieję, że porozmawia z nim i będzie mógł cieszyć się chwałą osoby, która objaśnia coś prezydentowi Stanów Zjednoczonych. Jaki to głupiec - myślał Matthew. Pontowski nie miał w sobie cienia zarozumiałości. W ciągu długich lat swojego życia pozbył się najmniejszych jej śladów. Czasem za to lubił dawać innym nauczkę, jak gdyby spuszczając powietrze ze zbyt nadętych osób. Jedną z takich osób był Smithson, a pozostawał lekarzem prowadzącym Tosh tylko dlatego, że jego kompetencje były faktycznie niepodważalne. Matthew zdecydo-
wąnie preferował towarzystwo ludzi takich jak przełożona pielęgniarek na piętrze Edith Washington czy szef gabinetu generał Leo Cox. Zack nie był ani trochę senny. Zastanawiał się, czy pod koniec życia ludzie dlatego potrzebują.mniej snu w nocy, aby mieć więcej czasu, którego na ziemi pozostało im już niewiele? Matthew spożytkowywał ciche, nocne godziny na myślenie. Cieszyło go, że pamiętał nowe wydarzenia i fakty tak samo dobrze jak trzydziestolatkowie. Wiedział, że ma szczęście, gdyż nie każdemu się to trafia; obawiał się jednak, że w końcu wiek odbije się i na jego zdolności myślenia. Och, Tosh - rozmyślał - ile zostało nam jeszcze czasu razem? Gdzie w tym wszystkim leży sprawiedliwość? Kiedy byłem młody, nie rozumiałem, co oznacza miłość. Czy poradzę sobie sam? Muszę z tobą porozmawiać, bo nie wiem, czy to, co teraz robię, robię słusznie... .Wygląda na to, że Bobby Burke zamordował dwóch ludzi, w tym własnego pracownika. Było to dla niego najłatwiejsze rozwiązanie wielu problemów. Nie mogę dopuścić, żeby działy się takie rzeczy. Doprowadzę go przed oblicze sprawiedliwości, jeśli to prawda. Czy też powiniem na razie zignorować jego postępek? Co jest lepszym, mądrzejszym rozwiązaniem? Do tego nadchodzą pomału wybory i muszę jakimś sposobem zapobiec wygranej Courtlanda. Nasze państwo nie potrzebuje u steru tak niemoralnego demagoga. Wiesz, że konstytucja nie pozwala mi być prezydentem trzecią kadencję; a poza tym i tak jestem już za stary. Być może nadeszła wyjątkowa okazja, żebym pokonał Courtlanda. Jeśli rządzący odnoszą spektakularne sukcesy, opinia publiczna nie popiera kontrowersyjnych ludzi. Jednak to gra, w której stawką może okazać się życie wielu ludzi. Chcę wyzwolić zakładników, ale nie za cenę śmierci kolejnych żołnierzy. Długie lata trudnych doświadczeń nauczyły jednak Pontowskiego, że w tym przypadku, niezależnie od tego, na co się zdecyduje, cena będzie wysoka. Cóż, trzeba iść dalej - powiedział sobie. Przecież wiesz, które rozwiązanie jest najlepsze. Jeżeli Mike Cagliari ma rację, uda nam się obrócić sprawę na naszą korzyść. Courtland zostanie pokonany. Tyle że Czang z pewnością spodziewa się nas. W tym momencie Zack przypomniał sobie inne okoliczności, w których nieprzyjaciel także go oczekiwał. Od razu poprawił mu się nastrój. Jego pamięć ani zdolność trafnej oceny sytuacji nie zawodziły. W końcu zapadł drzemkę, śniąc o latarniach morskich świecących pośród ciemności. Drzwi uchyliły się i na salę zajrzała Edith Washington. Wsunęła się cicho do pokoju i sprawdziła stan Tosh. Później okryła kocem śpiącego prezydenta Stanów Zjednoczonych i wyszła cichutko, pozostawiając przyćmione światło. - Nie obchodzi mnie, że rozkazałeś, żeby ci nie przeszkadzać - mruknęła pod nosem. - Oczywiście, mówię do tego idioty Smithsona - dodała na
wszelki wypadek. Od dawna uważała Matthew Zachary'ego Pontowskiego za jednego ze swoich pacjentów, którymi ma obowiązek się opiekować. 1943 Lotnisko RAF Hunsdon, hrabstwo Hertford, Wielka Brytania Zack prowadził złożony z czterech samolotów klucz mosquito. Lecieli z bazy Sculthorpe do innej, Hunsdon. Było zimno, przy czystym niebie myśliwce posuwały się leniwie z prędkością czterystu kilometrów na godzinę. W ten sposób pokonanie niezbyt wielkiej odległości miało zająć im dwadzieścia pięć minut. Weszli w okrążenie ponad lotniskiem w Hunsdon; Mat-hew zdecydował, że wyląduje ostatni, kiedy już jego towarzysze bezpiecznie osiądą na ziemi. Kiedy lądował pierwszy mosquito, Pontowski leciał akurat z wiatrem. Z miejsca, w którym się znajdował, wyglądało to jak ide-lanie wykonane lądowanie na trzy punkty; tylne koło szybko dotknęło ziemi, lednak nagle maszynę zarzuciło w lewo. Oto mosquito dał się we znaki jednemu z najbardziej doświadczonych pilotów. - Co jest...? - mruknął zdziwiony Zack. - Kiepsko, jak na pierwsze wrażenie. - Czterysta Osiemdziesiąty Siódmy Dywizjon miał za kilka dni przenieść się ze Sculthorpe do Hunsdon, aby dołączyć do Dwudziestego Pierwszego i Czterysta Sześćdziesiątego Czwartego. Razem stworzą Sto Czterdzieste Skrzydło, które z kolei będzie stanowić część Drugiej Grupy RAF-u. Ta wreszcie będzie członem nowo utworzonej ogólnoalianckiej Drugiej Taktycznej Armii Powietrznej. - Mam nadzieję, że nie powyginał amortyzatorów - skomentował Ruf-fy. Stanowiące element podwozia amortyzatory olejowo-powietrzne mogły zostać uszkodzone, gdy samolot zarzuciło podczas lądowania. Pontowski nadał przez radio do niefortunnego pilota: - Sammy, jesteś w jednym kawałku? Co się stało? - To było bardzo niezbezpieczne - odpowiedział Sammy. - Bardziej niż wyglądało z góry. Na pasie startowym, tuż przed oznaczeniem połowy długości pasa, jest zagłębienie po wybuchu. Uważajcie na nie. - Lot Tango - Matthew wywołał pozostałe maszyny - lądujcie na głównym podwoziu. - Był pewien, że przy tym nieregulaminowym sposobie lądowania zagłębienie w pasie startowym nikomu nie zaszkodzi. Wszystkie pozostałe w powietrzu mosquito wylądowały bez żadnych kłopotów. Pokołowały na wyznaczone miejsce, zatrzymując się blisko siebie. Na załogi czekała furgonetka, która zawiozła je do znajdującego się w odległości ośmiu kilometrów Uxbridge, gdzie mieściło się dowództwo Drugiej Taktycznej Armii Powietrznej. W sali odpraw czekał dowódca bazy Seul-
thorpe - wysoki pułkownik o blond włosach. Pierwszą osobą, jaką zobaczył wchodzącą, był Sammy - pilot, którego zasypywali jeszcze sympatycznymi docinkami koledzy, komentując w ten sposób jego cokolwiek spektakularne lądowanie. - Boże - odezwał się do nich głośnym szeptem Sammy, kiedy siadali na krzesłach - to nasza gwiazda filmowa! - Pułkownikiem był bowiem legendarny Percy Charles Pickard - gwiazda dokumentalnego filmu o lotnikach, zatytułowanego „Cel na dzisiejszą noc". Pickard już od czterech lat bez przerwy brał udział w operacjach powietrznych przeciwko wrogowi. Był jednym z najlepszych pilotów, jacy kiedykolwiek siedzieli w kabinie mosquito. Wszyscy obecni lotnicy znali Pickarda - tylko Zack i Ruffy, którzy niedawno dołączyli do dywizjonu, widzieli go po raz pierwszy. - Wygląda na to, że Czterysta Osiemdziesiąty Siódmy - odezwał się Pickard, spoglądając groźnie - otrzymał specjalny przywilej uskuteczniania swoich niezwykłych technik lądowania...! Pontowski wstał i oznajmił: - Sir, to była moja decyzja. - Trochę za śmiała, jak na świeżo upieczonego kapitana, nie sądzi pan? - skomentował pułkownik. Zack przyszył sobie do pagonów oznaczenie swojego nowego stopnia wojskowego dokładnie przed dwoma dniami. Zaczerwienił się po same uczy. Pickard nie czepiał się go jednak zbyt długo. -W moim skrzydle nadrzędnym celem jest bezpieczne wylądowanie na ziemi - oznajmił. - Róbcie panowie tak, a będę szczęśliwy. A teraz przejdźmy do powodu waszego przybycia tutaj. - Rozkazał obecnym stanąć na baczność i na salę wkroczył dowódca Drugiej Grupy RAF-u, wicemarszałek Basil Em-bry. Za nim szło dwóch oficerów, niosąc przykryty suknem wielki, płaski, prostokątny przedmiot. Lotnicy natychmiast domyślili się, że to model celu. Wstrzymali oddechy. Dokładne modele w skali wykonywano tylko w przypadku wyjątkowo ważnych, a zarazem trudnych do zaataakowania celów. Embry powiedział prosto z mostu: - Dowództwo Drugiej Taktycznej Armii Powietrznej zdecydowało dać wam szansę wyrównania rachunków ze Szwabami za Dunkierkę. Chodzą słuchy, że operacją zainteresował się sam premier i wystosował konkretną prośbę, żeby wziął w niej udział Czterysta Osiemdziesiąty Siódmy Dywi zjon. Nie mam pojęcia, skąd się wzięło to osobiste zainteresowanie pana premiera, jednak świadczy ono o tym, że zniszczenie celu leży na sercu naj wyższym czynnikom. I po to wezwałem tu pana pułkownika Pickarda i was wszystkich. Tym razem musimy przeprowadzić ten atak dobrze. Pontowski poczuł skurcz w żołądku, ale wstał i oznajmił odważnie: - Przepraszam bardzo, sir. Chciałem wyjaśnić, że być może to ja jestem odpowiedzialny na zainteresowanie pana premiera.
- To dopiero śmiałe jak na świeżo upieczonego kapitana, nie sądzicie panowie? - zażartował pułkownik Pickard. Mężczyźni wybuchnęli śmiechem. Zack zrelacjonował część rozmowy z Churchillem dotyczącą E-Bootów. Wicemarszałek Embry zastanowił się chwilę, po czym ściągnął sukno przykrywające model portu w Dunkierce. - A może, kapitanie Pontowski, ma pan jakiś pomysł na to, jak skutecznie zaatakować ten cel? - Skinął na lotników i mężczyźni zebrali się wokół modelu. Model wykonany był w takiej skali, że odwzorowywał to, co zobaczą załogi z wysokości trzystu metrów i odległości sześciu i pół kilometra. Niemieckie kutry torpedowe cumowały w czymś w rodzaju sztucznych grot, wykonanych we wnętrzu jak gdyby półwyspu, zastawionego niskimi zabudowaniami. Półwysep wychodził z zachodniej strony portu i ciągnął się na wschód. Kończył się opadającą pionowo do wody betonową ścianą, wysokości dwunastu metrów. Embry pokazał na dwa tunele, których wyjścia znajdowały się w sąsiedztwie końcowej ściany. - To są tunele, którymi E-Booty wpływają do swoich doków - wyjaśnił. - Doki ciągną się na długości około sześciuset metrów. Waszym zadaniem jest rzucenie bomb prosto w wyloty tuneli. - Marszałek uśmiechnął się krzywo. - Ostatnio oczekuje się od nas cudów - skomentował. - Jednak możecie za to winić tylko samych siebie. Staliście się zbyt dobrzy w bombardowaniu z małej wysokości; zwłaszcza celów o dużych pionowych powierzchniach, w które da się trafić bombami. - Teraz Embry pokazał na budynki stojące na wierzchu olbrzymiej konstrukcji. - Gestapo, chcąc zniechęcić nas do bombardowania obiektu, stłoczyło w tych barakach francuskich robotników i więźniów - wyjaśnił. - Dlatego niezbędna jest absolutna precyzja ataku. - Ile samolotów weźmie udział w misji? - chciał się dowiedzieć Pontowski. - Wasze cztery. - Czy mogę wybrać czas ataku? - spytał Zack. - Oczywiście. - W takim razie uda nam się unieszkodliwić cel. Matthew uważał, że skoro hitlerowcy spodziewali się minionego ataku na doki, to będą oczekiwać i drugiego. Aby móc je zbombardować, trzeba będzie zatem odwrócić uwagę Niemców. Pontowski przekonał Embry'ego i Pickarda, że cztery mosquito powinny wlecieć nad rejon bombardowania w nocy pojedynczo, udając Intruzów i zachowując się jak oni. „Musimy zasiać wokół mnóstwo Moskitopanik - stwierdził. - Kiedy już Szkopy będą przekonane, że to misja niezależnych od siebie Intruzów, spotkamy się wszyscy i uderzymy na Dunkierkę, tuż po świcie. Nadlecimy nad cel od południa
z kierunku, z którego nikt nie będzie się nas spodziewał". Załogi powitały pomysł Pontowskiego z entuzjazmem. Wszyscy lotnicy byli przekonani, że dadzą radę prowadzić tak precyzyjną nawigację, żeby spotkać się w ciemno ści, na krawędzi świtu. Zack i Ruffy lecieli „K jak Król" - tak nazywał się teraz ich własny mosquito. W tej chwili zachowywał się w locie tak samo fantastycznie jak „Romanita". - Ten nowy filtr wyraźnie polepszył jeszcze pracę merlinów - odezwał się Andrew przez interkom. Dwa 1460-konne silniki Merlin mark 21 pracowały równiusieńko, sprawne jak nigdy dotąd. - Chłopak ma na imię Brian - odparł Zack. - Aż trudno uwierzyć, że osiemnastolatek może być tak pierwszorzędnym mechanikiem. Brian mówi, że po wojnie chce zajmować się samochodami wyścigowymi. - Rzeczywiście, ma talent - przyznał Ruffum. Postanowił odtąd zwracać większą uwagę na to, w jaki sposób Zack Wydobywa z otaczających go ludzi to, co najlepsze. Andrew zwrócił uwagę, że do jego młodego amerykańskiego przyjaciela niemal wszyscy lgną; to znaczy, dokładnie wszyscy z wyjątkiem Wilhelminy Crafton. Ruffy nachylił się nad nowym celownikiem bombardierskim, ostatnio zamontowanym w „K jak Król". Właśnie przelatywali nad wybrzeżem Holandii. Nawigator skontrolował znoszenie. - Jesteśmy dokładnie tam, gdzie mieliśmy być. Lecimy jak po sznurku. Sta ry mark 9 nie mógł się równać z tą maszynką. - Wyprostował się i zaczął rozglądać się za dającymi się zidentyfikować obiektami terenowymi za szy bą. Szukał charakterystycznego szeregu śluz na kanale, zakrętu rzeki lub pewnego mostu. Po kilku minutach załoga zbliżała się już do Doorn i wypa trywała byłej rezydencji niemieckiego cesarza. Zack wszedł w ciasny zakręt w prawo, okrążając miasto. - Uciekaj! - krzyknął Ruffy. Spod pałacu wy strzelił ku nim strumień rozpędzonych błysków. - Szwaby zainstalowały tu cholerną baterię przeciwlotniczą! - skomentował Andrew. - Nie do wiary - powiedział Zack. - Mimo to nadano nam trzy błyski z dachu. Niemcy startują z Soestrberga na zachód. Ktoś podjął straszne ryzyko, przekazując nam sygnał. - Może to być pułapka - ostrzegł nawigator. - Ciekawe...? - mruknął Pontowski. Intuicja podpowiadała mu jednak, że sygnał był prawdziwy. Postanowił mu zaufać i skierował się na zachód. Na strychu pałacu w Doorn siedział starszy pan. Usłyszał na schodach szybkie odgłosy ciężkich butów. Pospiesznie wykręcił pewien numer telefonu i wymówił jedno słowo, które oznaczało, że zbliżają się do niego Niemcy i mogą za chwilę go schwytać. Następnie wyrwał z telefonu specjalny
przewód i zarzucił ha ramiona zakazany pomarańczowy sztandar - pomarańcz jest kolorem holenderskiej rodziny królewskiej. Mężczyzna czekał. Uśmiechnął się do hitlerowca, który uderzył go pałką, pozbawiając przytomności. - Widzę wroga! - zawołał Pontowski, zobaczywszy na swojej „dziesiątej" jakiś cień. Dłonie Matthew szybko wykonały czynności potrzebne do przejścia mosquito w tryb walki powietrznej. „K jak Król" wyskoczył naprzód, osiągając pięćset pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. - Hura! - krzyknął Zack. - Jesteśmy pełni bomb, a maszyna pruje jak szalona! - Nie ciesz się przedwcześnie - ostrzegł Ruffy. Osiągi samolotu zrobiły jednak wrażenie i na nim. Pontowski szybko znalazł się za celem i zaczął się do niego zbliżać. Jednak tym razem intuicja wysłała mu ostrzeżenie i zanim sięgnął do spustu, zawahał się. Dłoń Ruffuma śmignęła do przodu i trzasnęła w przycisk zabezpieczający uzbrojenie. - To mosquito! - wrzasnął Andrew. - Jeden z naszych. - Potwierdzam - rzucił Zack, przerywając pościg. - Mało brakowało...! Ruffy ponownie wcisnął przycisk. - Działka odbezpieczone - powiadomił. - Spojrzał na zegarek. - Mamy jeszcze dziesięć minut do wytracenia. Ale nie możemy skorzystać teraz z pałacu w Doorn jako początkowego puntu orientacyjnego. - Plan przewidywał nawi gację od pewnego znanego załodze punktu do wyznaczonego punktu spotkania. Ruffum wybrał na punkt początkowy pałac w Doorn. Teraz dwaj przyjaciele zaczęli dyskutować, jakie mają możliwości. Szybko doszli do wniosku, że inne obiekty, które mogliby łatwo rozpoznać w nocy - czyli w praktyce mosty - są nie mniej silnie bronione niż pałac; jednocześnie trudno byłoby Andrew nagle rozplanować na nowo całą trasę w ciasnej i ciemnej kabinie. Decyzja nasuwała się sama. - Lepiej zmierzyć się ze znanym zagrożeniem - ocenił Zack. - Ruszymy znad Doorn. Przelecimy nad pałacem na minimalnej wysokości. Być może pomyślą, że jesteśmy niemieckim samolotem. - Nie licz na to za bardzo - poradził Andrew. Załoga okrążyła jeszcze raz Soesterberg, szukając nieprzyjaciela. - Cóż, w każdym razie zdążyli się już na pewno zorientować, że tu jesteśmy - skwitował nawigator. - Czas lecieć nad Doorn. Matthew skręcił na południe, ufając, że intuicja go nie zawiedzie. Szykował się na zmianę kursu, kiedy tylko poczuje się choć odrobinę dziwnie. Nic jednak się nie działo. Ustawił obroty silników na trzy tysiące na minutę
i zniżył się na zaledwie piętnaście metrów; leciał tuż nad wierzchołkami drzew. Merliny gładko weszły na wysokie obroty i maszyna osiągnęła prędkość aż pięciuset osiemdziesięciu kilometrów ma godzinę. Wyglądało na to, że „K jak Król" sprawuje się coraz lepiej i lepiej. - Ten Brian to prawdziwa złota rączka - stwierdził pilot. - Kurs jeden-dziewięć-zero -polecił Ruffy, widząc zbliżający się pałac. Śmignęli parę metrów nad szczytem dachu i w tym momencie nawigator uruchomił stoper. Obsługa niemieckiej baterii przeciwlotniczej była kompletnie zaskoczona. Nie zdążyli zareagować w jakikolwiek sposób. Pontowski natychmiast zredukował prędkość do czterystu osiemdziesięciu. - Za pięć sekund kurs jeden-sześć-pięć - odezwał się nawigator, po czym zaczął odliczać sekundy. Kiedy wskazówka stopera pokazała dwudziestą czwartą sekundę od minięcia pałacu, Zack skręcił na nowy kurs. - Za trzydzieści sześć sekund przelecimy nad Renem - mówił Ruffum. Zobaczyli wijącą się przez holenderską nizinę srebrzystą rzekę. Śmignęli nad nią dwie sekundy przed czasem. Po pół godzinie lotu na południowy zachód, zmieniając odpowiednio kurs i mijając kolejne punkty orientacyjne, dotarli w okolice miejsca spotkania, które znajdowało się nad płaskimi polami Flandrii, w Belgii. Po twarzy prowadzącego precyzyjną nawigację Andrew ściekał już strumieniami pot. Wytężał wzrok i uwagę, aby znaleźć kolejny obiekt potwierdzający, że nie zeszli z zaplanowanej trasy ani nie lecą zbyt szybko lub za wolno. Ufał, że Zack potrafi utrzymywać ustaloną prędkość czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę i podawany przez niego kurs. Dwaj przyjaciele ufali sobie bezgranicznie. Wreszcie Andrew stwierdził: - Jesteśmy na miejscu. - Pontowski wszedł w lewy zakręt i zaczął krążyć. Lotnicy wyglądali pozostałych samolotów. Pierwsze przebłyski światła nad wschodnim horyzontem ułatwiały im już nieco zadanie. Odezwało się radio: - Widzę was. - To zgłosił się Sammy. Kiedy zameldowali się piloci dwóch pozostałych mosquito, niepokój załóg ustąpił miejsca podnieceniu. Zaczynało już się trochę rozjaśniać. - Mam nadzieję, że Szkopy nie wpadły jeszcze na to, o co nam chodzi -mruknął Ruffy. - Dowiemy się za około cztery minuty - zapewnił go Matthew. Zobaczył w dole wyłaniające się z porannej mgiełki miasteczko. - Mam nadzieję, że to jest Leper - powiedział. Miasteczko wybrano jako punkt kontrolny, od którego zaczynał się nalot nad cel. Ruffum potwierdził, że są na właściwym kursie. - Tu dowódca lotu Tango - odezwał się Pontowski. - Atak zaczynamy za dwadzieścia sekund. - Ustawił maksymalne obroty silników i przeleciał nad Leper, mając po prawej maszynę Sammy'ego. Druga dwójka ustawiła się za nimi.
Kiedy mosquito znajdowały się trzy minuty od celu, niemiecki system obrony powietrznej wykrył, że w głębi lądu, na południe od Dunkierki, lecą cztery niezidentyfikowane samoloty. Radary, które Niemcy już mieli, nie pokazały jednak żadnych wrogich formacji nadlatujących znad kanału La Manche w ciągu ostatnich kilku godzin. Major obsługujący radar zawahał się więc. Panował pierwszy od ponad trzech tygodni okres spokoju. Wszyscy byli wyczerpani, on także. Oficer pomyślał, że wykryte cztery samoloty to poranny patrol focke-wulfów 190 zAbbeville. Zamiast zarządzić alarm polecił tylko telefonistce zadzwonić do Abbeville, żeby upewnić się, czy się nie pomylił. Kiedy mosquito znajdowały się dwie minuty od celu, telefonistka wyjaśniła, że w Abbeville samoloty kołują dopiero na pas i żaden jeszcze nie wystartował. Następnie nadeszła informacja, że piętnaście kilometrów na południowy wschód od Dunkierki zaobserwowano cztery mosquito, lecące prosto nad port. - Cztery mosquito w naszym kwadracie?! - zawołał major. - To nie możliwe! - Teraz, mimo dalszych wątpliwości, rozesłał alarm, posyłając ob sługę artylerii przeciwlotniczej do działek. Napastnicy znajdowali się tym czasem siedemdziesiąt sekund lotu od portu. Matthew planował nadlecieć nad port znad południowego wschodu, dokładnie w chwili kiedy nad horyzontem ukaże się rąbek słońca. Cztery maszyny zniżyły się nad miasto i leciały teraz parę metrów nad domami. Zack i Sammy musieli rozdzielić się na moment, mijając z dwóch stron wysoką wieżę kościoła. Kiedy dotarli do nabrzeża, skręcili o czterdzieści pięć stopni w lewo, przyjmując kierunek zachodni. Przelecieli z gwizdem równolegle do doków i zeszli jeszcze niżej, tuż nad gładką powierzchnię wody wewnątrz portu. Teraz zobaczyli łukowate, przypominające otwory jaskiń wloty tuneli, wykonane w betonowej ścianie. Słońce świeciło zza pleców lotników znad samego horyzontu, idealnie oświetlając cel. Pontowski miał zniszczyć lewy tunel. Planowano wypuścić bomby z odległości zaledwie sześdziesięciu pięciu metrów, przy której trudno nie trafić. Bomby polecą praktycznie prosto, niczym karabinowe kule, i wpadną w czeluście tuneli, podczas gdy dwaj piloci podciągną gwałtownie swoje samoloty, żeby nie rozbić się o wysoką betonową ścianę, która zbliżała się do nich w zawrotnym tempie. - Otworzyć drzwi bombowe! - zawołał w odpowiednim momencie Ruffy. Zerknął na mijane z boku nabrzeże i zobaczył ciemne figurki ludzi biegną cych do obłożonych workami z piaskiem stanowisk baterii przeciwlotniczych. Niemcy nie zdążą. Nawigator przyłożył oko do celownika bombardierskiego. Zaznaczony przecinającymi się liniami punkt celowania tkwił dokładnie na Środku otworu tunelu. Zack pokonał znoszący ich boczny wiatr i nakiero wał mosquito idealnie na cel. Kiedy dwa przesuwające się elementy na ce lowniku zejdą się, dwie dwustudwudziestopięciokilogramowe bomby zosta ną automatycznie wypuszczone.
Tymczasem ze szczytu zbliżającej się ściany bryznęły ku napastnikom strumienie pocisków z baterii przeciwlotniczej. - Trzeba rozwalić sukinsynów! - krzyknął Zack, wznosząc maszyną na wysokość piętnastu metrów. Zmienił w ten sposób cel bombardowania. Gdyby jednak nie unieszkodliwił czterolufowego hitlerowskiego działka, druga para mosquito byłaby dlań nader łatwa do zestrzelenia. - W prawo, w prawo! - zawołał pilnujący celownika bombardierskiego Ruffy. - Spokojnie, starczy! - Samolot podskoczył, gdy bomby oddzielały sią od niego. Pontowski nacisnął spust i ostrzelał jeszcze z działek zbliżającą sią z przeciwka, plującą ogniem wrogą baterią. Szarpnął maszynę odrobinę do góry i śmignął nad dachami niskich baraków, w których znajdowali się francuscy robotnicy i więźniowie. Załoga nie zobaczyła eksplozji zrzuconych przez siebie bomb. Zack wszedł w ostry zakręt w lewo, ponad miasto, aby zobaczyć, co z ich towarzyszami. Zobaczył, że druga para mosquito nadlatuje dopiero nad cel. - Gdzie Sammy? - odezwał się. Zaniepokoił się o los załogi drugiego samolotu swojej pary. Martwiło go to w tym momencie bardziej niż wciąż obecne zagrożenie własnego życia. To on, Zack Pontowski, zaplanował atak, dowodził nim i czuł wielką odpowiedzialność za życie wszystkich czterech załóg. - Straciłem go z oczu - stwierdził Andrew. - Ale zniszczyli baterię. -Widział w jej miejscu dymiącą dziurę w betonie. Druga para mosquito wzniosła się ponad betonowy półwysep i skręciła ku morzu i bezpieczeństwu. Teraz, kiedy Matthew kierował maszynę w stronę odlatujących towarzyszy, z otworów tuneli zaczęły wydobywać się kłęby dymu. - Bandyci na dziesiątej, wysoko! - zawołał tymczasem Ruffy. Dwa po przedzające mosquito były atakowane z góry przez cztery focke-wulfy 190. Przybyli Chłopcy z Abbeville. - Bandyci na waszej ósmej, wysoko! - ostrzegł Nowozelandczyków Zack. Skręcił odrobinę w lewo, aby znaleźć się pomiędzy atakującymi a atakowanymi i dał pełen gaz. Tak jak oczekiwał, nowozelandzcy piloci przyspieszyli, nie zmieniając kursu, tylko oddalając się od siebie. Postanowili wykorzystać większą prędkość maksymalną swoich maszyn i uciec Niemcom. Jednak ci ostatni nurkowali z wysoka, osiągając tak dużą prędkość, że byli w stanie dopaść intruzów. Choć jeśli nie uda im sią zestrzelić alianckich maszyn od razu, mosquito rzeczywiście uciekną im. Zack obserwował z przerażeniem rozwój sytuacji. Był pewien, że czterej Nowozelandczycy za chwilę zginą. Dość już klęsk! - pomyślał. - Zawracać i atakować ich! - rozkazał przez radio. Sam także gnał ku wrogom. Wcisnął guzik otwierający butlę z podtlenkiem azotu. W ten sposób można było dodatkowo doładować na krótki czas silniki mosquito. Dwa merliny zawyły wysokimi tonami.
- Rozumiem, dowódco Tango - odparł spokojnym tonem jeden z Nowozelandczyków. Dwa alianckie myśliwce kierowały się dziobami ku nieprzyjaciołom. Po chwili zaczęły szarpać się na boki, aby utrudnić wrogom celowanie. Sześć samolotów mknęło naprzeciw siebie z olbrzymią prędkością; wszystkie strzelały z działek. Po chwili jeden z focke-wulfów eksplodował, gdy dwudziestomilimetrowe pociski uderzyły w jego silnik. Mosąuito, który go zniszczył, wleciał prosto w dymiącą chmarę szczątków. - Boże...! - sapnął Andrew. - Udało mu się! - zawołał po chwili. Mosąuito najwyraźniej leciał dalej i nie wyglądał na uszkodzonego. Drugi także minął Niemców w jednym kawałku, jednak ciągnęła się za nim biała strużka glikolu, wylatująca z prawego silnika. - Dostał w chłodnicę - stwierdził Ruffy. Uszkodzona maszyna zwolniła, ciągnięta teraz tylko przez jednego merlina. Dwa focke-wulfy skręciły ku spowolnionemu mosquito. - Trzymajcie się! - zawołał przez radio Matthew, zbliżając się ku walczącym. Sunął tuż ponad falami; zawirowania powietrza szarpały samolotem i ciała Pontowskiego oraz Ruffuma to wciskały się w fotele, to uderzały w pasy uprzęży. - Gdzie ten trzeci skurwysyn? - rzucił przez interkom Zack. - Nie widzę - odpowiedział Andrew, rozglądając się za samotnym fo-cke-wulfem. - Jest w słońcu - oznajmił Matthew. Podpowiedział mu to zmysł pilota myśliwca. - Widzę go! - wrzasnął Ruffy. - Leci na nas od strony słońca, na czwartej! Pontowski skręcił o piętnaście stopni w prawo, żeby także zobaczyć szarżującego wroga, po czym zdecydował się kontynuować atak na dwóch pozostałych Niemców. Wystarczyło mu pojedyncze spojrzenie, żeby trafnie ocenić sytuację. Stwierdził, że zdąży uderzyć na dwa ścigające uszkodzonego mosquito samoloty, zanim dopadnie go trzeci z hitlerowców. - Uważaj na niego! - przykazał Andrew Zack, a sam skoncentrował się na myśliwcach, które miał przed sobą. Był pewien, że dwaj niemieccy piloci go nie widzą. Dlaczego tamten ich nie ostrzeże? - dziwił się. Nie dowie się nigdy, że ścigający go samolot pilotował dziewiętnastoletni chłopak, który właśnie ukończył szkolenie i odbywał w tej chwili swój pierwszy lot bojo wy. W zamęcie walki nastolatek skupił się na gonionym mosquito i nie był w stanie analizować przebiegu całości. To, co stało się za chwilę, rozmija się całkowicie z potocznym wyobrażeniem walki powietrznej jako zmagań dwóch odważnych, podniebnych rycerzy. Oto nie widziany przez nieprzyjaciela Zack zbliżył się od „siódmej" do bliższego z focke-wulfów i strzelił do niego z karabinów maszynowych. Niemiec zginął nawet go nie zauważywszy. Zestrzelenie przypominało Pontowskiemu dzieło zamachowca. Nie cieszył się ani trochę. Pilot drugiego focke-wulfa zobaczywszy mosquito Matthew zawrócił, aby stawić mu czoło. Dwa wrogie
sobie samoloty mknęły ku sobie z przeciwka, wypuszczając straszliwe serie z działek. Minęły się; żaden z pilotów nie trafił. Zack zaczął teraz uciekać przed ogniem trzeciego z Niemców, wiedząc, że ten powinien go już mieć w zasięgu strzału. Pontowski zredukował obroty silników i pociągnął za drążek, raptownie zwalniając i wznosząc się. Świeżo upieczony pilot nie spodziewał się tego manewru i przeleciał przed maszyną Matthew, nisko nad falami. Amerykanin wcisnął orczyk, pochylił drążek w przód i runął z góry, jednocześnie skręcając. Wcisnął spust i jego karabiny posiekały oddalającego się focke-wulfa. Zwrotna niemiecka maszyna zniknęła tylko w potężnej eksplozji. „K jak Król" znajdował się jednak tak blisko, że wleciał w znikające płomienie. Oślepiony na moment Zack instynktownie pociągnął za drążek, aby nie runąć w wodę. Poczuł na ściskającej drążek dłoni rękę Ruffy'ego. - W porządku, lecimy - uspokoił go Andrew i wyrównał lot. Matthew widział jeszcze przed sobą czerwonawą kulę, Kiedy powrócił mu wzrok, sapnął z przerażenia. Zobaczył oblizujące przednią szybę i górne połacie skrzydeł płomienie. Palili się. Stało się to, czego Pontowski najbardziej się bał, pilotując drewnianego mosquito. Mimo to stery i przyrządy pokładowe działały tak samo jak zwykle. - Opanowałem się - poinformował pilot i nawigator zabrał swoją dłoń. Matthew rozejrzał się jeszcze raz po wskazaniach przyrządów i po skrzydłach. Instynktownie dał maksymalne obroty silników. Merliny rozkręciły się szybko i po chwili maszyna mknęła już z prędkością pięciuset kilometrów na godzinę, tuż ponad falami. Zack miał nadzieję, że wysoka prędkość wraz z rozbryzgiwanymi kropelkami morskiej wody zgaszą płomienie. Udało się. Wtedy dopiero Pontowski zauważył, że ster poziomy nie odpowiada na ruchy jego nóg. Chciał wykonać skręt i zobaczyć, czy nie ma przypadkiem na „szóstej" ostatniego z fo-cke-wulfów. Lecz bez steru był zmuszony lecieć prosto. Dodał jezcze gazu i kontrolował starannie urządzenia sterowania. Wszystko poza orczykiem działało normalnie. A zatem musiała ich ocalić sama prędkość. Zack wzniósł „K jak Króla" na sześćdziesiąt metrów i mknął w stronę Anglii. Tymczasem w kabinie czuło się ostry swąd dymu. Czy maszyna wciąż się paliła? - Które lotnisko jest najbliżej? - spytał Matthew. - Musimy jak najszybciej wylądować na ziemi. - Manston. Kurs dwa-dziewięć-zero - podał Ruffy. - Pięć minut lotu. Podchodząc do lądowania, kieruj się najpierw na latarnię morską. To dla ciebie nic trudnego. - Nawigator uruchomił identyfikator swój-obcy, aby brytyjski radar od razu ich rozpoznał. - Mocny z niego facet - mruknął pod nosem Zack. Przełączył radio TR. 1133 na częstotliwość zarezerwowaną dla samolotów, które musiały awaryjnie lądować. Dwaj mężczyźni zobaczyli przed sobą wybrzeże Anglii i minęli latarnię morską. Ciągle czuć było nieprzyjemny swąd, jednak zaraz ich oczom ukazała
się ogromna połać betonu, stanowiąca pas startowy lotniska Manston. Ponieważ była to najważniejsza baza, do której kierowały się uszkodzone alianckie maszyny, Brytyjczycy wpadli na pomysł i poszerzyli pas, tak że powstał gigantyczny betonowy kwadrat. Teraz wystarczało tylko nakierować jakoś samolot o uszkodzonych sterach mniej więcej na latarnię morską, wypuścić podwozie i zniżyć się. Gdzie się nie osiądzie, trafi się na pas startowy. Pontowski wypuścił podwozie i gładko wylądował. Załodze dodawały odwagi zgromadzone wokół lotniska liczne pojazdy ratownictwa technicznego i karetki. Matthew zdołał bez przeszkód zatrzymać samolot i wyłączyć silniki. Ruffy otworzył kabinę i czym prędzej wydostał się z niej na zewnątrz, uważając tylko na kręcące się jeszcze prawe śmigło. Pontowski wypadł zaraz za nim. Ruszyli biegiem jak najdalej od „K jak Króla", bojąc się, że wybuchnie. Nic takiego jednak się nie stało. Zatrzymali się więc i popatrzyli na swój samolot. Był cały czamy jak przypalony w ognisku ziemniak. - Mieliśmy nieliche szczęście - ocenił Ruffy. - Mógłbym przysiąc, że się paliliśmy. - Bo się paliliśmy - odparł Matthew. Ostrożnie podeszli do osmalonego mosquito. Zack przesunął dłonią po wykonanym ze sklejki kadłubie, badając lniane płótno pokrywające płatowiec niczym naskórek. - Coś podobnego! - mruknął. - Spalił się tylko materiał, nic poza tym...! - Popatrzył na ster. Stanowiły go teraz gołe żebra - cała zewnętrzna powierzchnia składała się tylko z płótna i spłonęła. - Nic dziwnego, że nie chciał skręcać - skomentował pilot. - Ale naprawa nie będzie zbyt skomplikowana. Amerykanin i Anglik sięgnęli znów do kabiny „K jak Króla" i pozabierali swój ekwipunek. Ruszyli w stronę widniejącego w oddali budynku operacyjnego bazy. Nadjechał jeden z mechaników i podwiózł ich. Omówili z nim stan samolotu. Ocenił, że maszyna będzie nadawać się do lotu w ciągu dwóch, trzech dni, kiedy pokryją na nowo ster. - Ciągle się to zdarza - powiedział. - Faceci z wywiadu będą chcieli od was raport z lotu. Potem zadzwońcie do swojego dywizjonu i zameldujcie się. Pewnie każą wam tu siedzieć do czasu, aż naprawimy mosquito. To ruty nowa sprawa. Oficer wywiadu, który oczekiwał na Zacka i Ruffy'ego, był mniej więcej czterdziestoletnim porucznikiem; miał wygląd intelektualisty. Polecił lotnikom siadać, przyniesiono herbatę. Metodycznie odnotowywał odpowiedzi na kolejne zadawane przez siebie pytania. W którymś momencie zapytał: - Kiedy ostatni raz widzieliście wasz numer dwa? - Matthew zastano wił się. W którym dokładnie momencie widział po raz ostatni maszynę Sammy'ego? Nagle przypomniał sobie, że jego skrzydłowy po prostu zniknął, kiedy bombardowali tunele. Nie było go nigdzie, zupełnie jakby rozwiał się w powietrzu. Co się zatem stało?
- Bombardując cel - odpowiedział na pytanie porucznika Andrew. -Lecieliśmy wtedy wzdłuż betonowych nabrzeży, a on znajdował się po naszej prawej, od strony morza, odrobinę za nami. - To znaczy, na pewno byliście przed nim? Zack nie znał prawdziwej odpowiedzi nawet na to pytanie. - Tak - potwierdził jednak Ruffy. Następnie nawigator opisał, jak to zrzucili bomby na strzełające do nich działko przeciwlotnicze stojące na szczycie skarpy, w której znajdowały się otwory tuneli. - Musieliśmy zniszczyć to działko, bo inaczej zestrzeliłoby numer trzeci i czwarty - wyjaśnił. - A zatem ostatecznie zrzuciliście bomby na baterię przeciwlotniczą? -upewniał się oficer wywiadu. - Zgadza się. - Na jakie opóźnienie nastawione były ich zpalniki? - Na cztery sekundy, żebyśmy zdążyli uciec odłamkom, gdyby bomby nie trafiły w tunel. - Rozumiem. Wtedy Matthew także zrozumiał. - Sammy znajdował się za nami, więc mógł wlecieć prosto w chmarę odłamków naszych bomb... - powiedział niemal szeptem. - Jeśli został zbyt daleko w tyle, niewykluczone, że tak było - zgodził się oficer wywiadu. - O Boże! -jęknął Pontowski. - „K jak Król" gnał szybko jak... -Nie był w stanie mówić dalej; zerwał się i przewrócił krzesło, na którym siedział. - To tylko możliwość - próbował uspokoić go starszy od niego porucznik. - Zrządzenie losu. Bywa tak lub owak. Matthew wypadł jednak z sali, a potem na dwór. Z trudem oddychał. Z siłą, której nawet w sobie nie podejrzewał, zmusił się do działania i do myślenia o innych rzeczach niż o tym, co stało się z Sammym i jego nawigatorem. Zadzwonił do swojego dywizjonu. Tak jak przewidział mechanik, kazano im czekać aż „K jak Król" będzie naprawiony, a potem polecieć do swojej nowej bazy w Hunsdon. Pontowski ruszył na poszukiwania Ruffy 'ego, ciesząc się, że ma do roboty coś, co może odciągnąć jego uwagę. Odnalazł swojego przyjaciela przed kasynem oficerskim. Andrew rozmawiał z Wilhelminą Crafton. Cholera - pomyślał Matthew - znowu ona! Co ona tu robi?! Powraca jak jakaś plaga. Odwrócił się, żeby odejść i nie rozmawiać z Wilhelminą. - Zack, chodź tu, proszę cię! - zawołał Ruffum pełnym napięcia gło sem. Pontowski podszedł więc do niego i panny Crafton. - Cóż - odezwał się, hamując targające nim uczucia - co panią tu spro wadza?
- Ostatnio tu stacjonuję - wyjaśniła Willi. - Zobaczyłam przed chwilą pana Ruffuma. - Nie wolno jej było dodać, że zorganizowała w Manston placówkę SOE w celu kontrolowania stąd nowej siatki agentów w rejonie Pas de Calais. Specjaliści od łączności stwierdzili, że ze względu na lokalne nieregularności w rozchodzeniu się fal nadawanych przez radia, w jakie wyposażeni byli agenci we Francji, najlepszy odbiór miał miejsce w sąsiedztwie Manston oraz w Belfaście. SOE oczywiście nie przeszło nawet przez myśl urządzanie stacji nasłuchowej na północy Irlandii. - Panna Crafton ma złe wieści - poinformował Andrew i odszedł, kręcąc głową. - Mój dziadek - zaczęła Wilhelmina - ...odszedł. - Odwróciła głowę, żeby nie było widać, jak cierpi. - Wiem, że bardzo pan go polubił... - Nie była w stanie mówić więcej. - Co się stało? - z trudem wydobył z siebie Zack. Crafton wytężyła siły, żeby mu odpowiedzieć. - V-l... Jedna z tych przeklętych bezpilotowych rakiet... Nadlatywała, dziadek zobaczył ją, kiedy silnik wyłączał się i skierowała się ku naszej wsi, Spadła i wybuchła. W dziadka wstąpiło coś nieprawdopodobnego. Zaczął biegać po całej wiosce, organizować strażaków, własnoręcznie wykopywać przywalonych gruzami, zbierać dzieci i przekazywać je pod opiekę kobiet... Nie... nie spoczął, dopóki nie zostało zrobione wszystko, co można było zrobić. W końcu poszedł do domu i położył się spać. ...Umarł we śnie. - Dlaczego wziął się za to wszystko? - zapytał Matthew. - Przecież był starszym, chorym człowiekiem. Wilhelmina zrozumiała, że Amerykanin nie pojął. Musiała mu wytłumaczyć. Jej ból i frustracja znalazły teraz ujście. Powiedziała Pontowskiemu: - Mieszkańcy wsi byli ludźmi, o których czuł obowiązek się troszczyć. Znał ich imiona, ich problemy, ich dzieci. Pan widzi tylko osoby, które dzieli przynależność do innych klas społecznych. ...Żyjącego wygodnie, uprzywilejowanego księcia i otaczających go szarych ludzi, harujących dzień po dniu, żeby jakoś związać koniec z końcem. Dziadek nie był bogaty. Szczerze mówiąc, był niemal bankrutem; miał ogromne długi. Robił dla ludzi ze wsi, co mógł, i starał się zapewnić im pracę. Tyle że współczesny świat przerastał go. Nienawidził dwudziestego wieku. Wszystko, co był w stanie robić, to dawać ludziom poczucie przynależności i swojego miejsca na ziemi. - Willi zrobiła pauzę, żeby jej słowa dotarły do kapitana. - To dwie wartości, których wy, Amerykanie... - Urwała, zobaczywszy maluj ący się na twarzy Pon-towskiego szok. - Proszę dokończyć - powiedział Zack. - Dwie wartości, których my, Amerykanie, kompletnie nie rozumiemy. - Popatrzył na pannę Crafton i uniósł rękę. Miał ochotę dotknąć rozmówczynię, nie wiedząc, jakimi słowami mógł-
by ją przekonać, że naprawdę jej współczuje. - Ma pani rację. Nie rozumiałem tego - stwierdził jednak. Odwrócił się i popatrzył na płytę lotniska. -Tak mi przykro... - Kiedy znowu spojrzał przed siebie, Wilhelmina znikała w drzwiach budynku. Matthew nagle poczuł się pozbawiony emocji i poczucia celu. Sammy, teraz książę... Ilu jeszcze? - myślał. Chantal? Ogarnęło go nowe poczucie straty. Stał, nie będąc w stanie się ruszyć. Mężczyźni różnie reagują na szalejącą wokół wojnę, w której biorą udział. Jedni powoli załamują się pod wpływem długotrwałego, olbrzymiego stresu i dziejących się wokół potworności; dostają nerwowych drgań mięśni lub zaczynają zachowywać się dziwnie. Jeśli mają szczęście, zostają uratowani, zanim całkiem się załamią lub zginą. Inni, jak Zack, spokojnie trwają, z pozoru niewzruszeni niczym. Ci mogą przeżyć, jeśli zdołają wydostać się z walk zanim okropieństwa wojny przeleją czarę ich odporności. Matthew nie miał tego szczęścia. Możliwości jego psychiki zostały właśnie zużyte do ostatecznych granic i teraz znalazł się w nagłym stanie kompletnej desperacji. Widział już zbyt wiele śmierci oraz zniszczenia i po prostu nie był w stanie znieść jeszcze więcej. Przez jeden straszliwy moment zwątpił w to, że w ogóle jest człowiekiem. - Trzeba ciągnąć dalej - usłyszał głos Ruffy'ego. Zack, jak automat, postawił jedną nogę przed drugą, a potem znowu, i w ten sposób ruszył za przyjacielem. Pomogło mu to. - Nie wiem, dlaczego akurat to mnie tak dotknęło - powiedział. - Przez chwilę myślałem, że już się całkiem skończyłem. Nie byłem pewien, czy w ogóle będę w stanie jeszcze poruszyć ciałem, pomyśleć czy doznać jakiegoś uczucia. - Przyda ci się duża ilość dobrej whisky - poradził Andrew - albo nocka w sianie z jakąś lalunią. A najlepiej jedno i drugie. Powietrze w stacji nasłuchowej w Manston wypełniał błękitny dym -przełożony Wilhelminy Crafton pykał ze swojej fajki. Podniósł swoje korpulentne ciało i podszedł do drzwi. - Nie będzie więcej transmisji - powiedział do trzech kobiet skupionych wokół odbiornika. - Gestapo rozpracowało całą naszą organizację w północ nej Francji. Kolejne siatki znikają jedna po drugiej, i to w rejonach, gdzie nie wolno nam sobie na to pozwolić. Musimy coś z tym zrobić. Chyba nie trzeba wam mówić, że grozi nam całkowite udaremnienie tego, co robimy, ani też tego, jakie miałoby to znaczenie dla planowanej inwazji kontynentu. - Męż czyzna wyszedł na dwór, znikając w rozwiewających się pomału ciemnościach. Anna Fredericks spojrzała na radiooperatorkę, która służyła za „matkę chrzestną" Chantal, i uniosła brwi. Kobieta pokręciła tylko głową. Sposób
naciskania klucza przez nadawczynię wskazywał tylko na jedno - gestapo aresztowało właśnie kolejną „pianistką". - Chciałabym porozmawiać z panią na osobności - powiedziała Fredericks do Willi. Wyszły z baraku. - Nie możemy być pewni, co stało się z tą dziewczyną - mówiła Anna. Nie widziała, że prawa dłoń Wilhelminy na przemian zaciska się i rozluźnia. - Jednak musimy kontynuować nasze dzia łania. Mam gotową do przerzutu kolejną drużynę. Chcę, żeby pani nimi stąd kierowała. - Wysyłamy więcej owiec na rzeź? - skomentowała ironicznie Crafton. Fredericks popatrzyła na nią jednak surowo i odparła: - Jeśli trzeba, to tak. - Odwróciła się i pozostawiła Willi samą. Wilhelmina ruszyła w stronę swojej kwatery, targana złością i żalem. Omal nie wpadła na jakiegoś mężczyznę idącego prostopadle do niej. Okazał się nim Andrew Ruffum. - Przepraszam - powiedziała. - Wcześnie dzisiaj pani musiała wstać - zagadnął nawigator. - Czy jeszcze nie położyła się pani? - Tak samo jak pan - mruknęła tylko. Potrzebowała czyjegoś towarzystwa, kogoś, z kim mogłaby porozmawiać. - Musiałem odetchnąć świeżym powietrzem - powiedział Ruffy. - Wczoraj mieliśmy bardzo trudną misję bojową i Zack bardzo się przejął wiadomością o śmierci pani dziadka. Doglądałem go trochę. Przyszła na niego jedna z tych chwil, kiedy pomaga butelka whisky. - Chciałabym, żeby zawsze było tak łatwo - mruknęła Wilhelmina. Andrew wyczuł w jej głosie ból i to, że ona także potrzebuje ludzkiego towarzystwa. - Może zjemy jakieś śniadanie? - zaproponował. Ruszyli do kasyna oficerskiego. Na podłodze, koło pryczy Zacka leżała pusta butelka po szkockiej, którą Ruffum wydobył z jakiegoś tajemniczego źródła. Matthew, ruszając pędem do toalety, potknął się o butelkę i upadł na twarz. Zaczęły nim targać wymioty i nie przestawały. W końcu stracił przytomność. Młoda ordynans, opiekująca się oficerami w tym pokoju, usłyszała przykre odgłosy i odnalazła pilota na podłodze. Widziała już takie rzeczy. Podniosła pozbawionego czucia człowieka i zatargała go z powrotem na łóżko. Potem wzięła się za oczyszczenie go i posprzątanie pokoju. Kiedy się obudził, zobaczył na stołku koło swojej głowy szklankę wody i cztery aspiryny. Godzinę później zdołał wygramolić się z łóżka i zwlec się na dół w poszukiwaniu jedzenia; burczało mu bowiem w brzuchu.
W kasynie siedziały tylko dwie osoby - Ruffy i Wilhelmina. Zajmowali stolik w rogu i cicho rozmawiali. Głos Andrew brzmiał ciepło, kojąco. - Nic nie jest pewne - mówił. - Możemy tylko wegetować dalej i mieć nadzieję, że ten długotrwały koszmar skończy się. - Willi podniosła wzrok i zobaczyła stojącego w drzwiach Pontowskiego. Miała przekrwione oczy, a na jej policzkach było widać łzy. Wstała i przez chwilę chciała coś powiedzieć. Założyła jednak ręce i szybko wyszła z sali. - Co jej się stało? - spytał Zack. - Nie mogła mi konkretnie powiedzieć... ale to, czym się zajmuje, poszło fatalnie. Jest załamana. Praca agentów to strasznie ryzykowna gra. - To nie jest żadna gra, Ruffy - przypomniał Pontowski. Po lunchu Matthew ruszył na szybki spacer wokół bazy, ciesząc się czystym niebem i chłodem oraz tym, że może choć trochę zadbać o kondycję fizyczną. W leczeniu kaca pomaga wiedza o tym, że przed wieczorem człowiek będzie się już czuł znacznie lepiej - myślał. Nie zwrócił uwagi na mijane, pilnowane przez wartownika baraki, nad którymi rozprzestrzeniał się istny baldachim anten. Skręcił w boczną ścieżkę, która prowadziła w gęstą kępę drzew za barakami. Z zarośli wyhynął drugi wartownik i poprosił go o przepustkę. - Przepraszam, nie mam żadnej przepustki. - Zack wyjaśnił, że poprzed niego dnia lądował awaryjnie w bazie i czeka na naprawienie swojego samo lotu. SOE wyszkoliło wartownika tak, aby zapamiętał, że ma być podejrzliwy wobec wszystkiego, co wyda mu się choć trochę niezwykłe. Mężczyzna po myślał, że to dziwne, iż rozmawia z człowiekiem o amerykańskim akcencie, który nosi mundur RAF-u. Zatrzymał więc Matthew i wezwał swojego do wódcę. Po kilku minutach zza baraków wyłoniła się Wilhelmina na rowerze. Zatrzymała się koło wartownika i powiedziała mu, że zajmie się delikwentem. Wartownik rzucił Pontowskiemu groźne spojrzenie i powrócił w krzaki. Willi skinęła na Zacka i ruszyła obok niego, prowadząc rower i oddalając się od baraków. - Miał pan szczęście, że akurat kończyłam służbę - powiedziała. - Co właściwie pan robi w tej części bazy? - Spacerowałem sobie. Potrzebne mi było trochę ruchu. Po prostu -wyjaśnił Matthew. Zerknął na rower. - Gdybym mógł pożyczyć jeden z tych rowerów i dostał przepustkę, w ogóle nie byłoby mnie na terenie bazy. - Chciałby pan zobaczyć okolicę? - No pewnie. Z powietrza wydawała się przepiękna. - Zobaczę, co da się zrobić - zapowiedziała Willi. - Proszę, niech pani nie robi sobie dodatkowego kłopotu... Crafton przystanęła i popatrzyła na kapitana. - Ruffy opowiedział mi o waszej ostatniej misji. Przejażdżka poza teren bazy powinna świetnie panu zrobić.
- A mnie mówił o pani problemach. Czy rzeczywiście jest pani w stanie znaleźć gdzieś drugi rower? Obojgu nam przyda się jakaś odmiana. Willi popatrzyła na Pontowskiego zamyślona. - Rzeczywiście - odparła. - Spróbują to załatwić. Dwadzieścia minut później dwoje młodych ludzi wyjechało rowerami poza bramę bazy. Znaleźli się w cichej, wiejskiej okolicy. -I co chciałby pan zobaczyć? - spytała Wilhelmina. - Wybrzeże - odparł Zack. - Kiedy lądowaliśmy, widziałem latarnię morską. - Lubi pan latarnie morskie? -Nie wiem. Jeszcze nigdy nie rozmawiałem z żadną. Willi uśmiechnęła się i odpowiedziała: - Mogę pana jej przedstawić. Spodoba się panu latarnik. Nazywa się Tory Chester. - Roześmiała się dźwięcznym śmiechem. - Zbadałam już tro chę okolicę. Jedźmy. To dalej niż się wydaje. - Ruszyli wąską dróżką. Kru chy pokój, który kiedyś zawarli i zburzyli, został znowu odbudowany. Okolica wydawała się Matthew rzeczywiście bardzo piękna. Co chwila zatrzymywał się i pokazywał na coś, co zwróciło jego uwagę. W którymś momencie Craftron roześmiała się i nazwała go szalonym geografem. Zorientowała się ze zdumieniem, że ponury stan ducha i stres, jakie od długiego czasu stale jej towarzyszyły, osłabły. Zatrzymali się akurat na szczycie małego, łukowatego wiaduktu, przechodzącego ponad linią kolejową. Popatrzyli na przejeżdżający dołem z hukiem pociąg; na chwilę owiały ich dym i para. W końcu Willi ruszyła w dół wiaduktu, ale straciła równowagę i wylądowała na pośladkach. Jej rozbawiona mina powiedziała Zackowi, że nic złego jej się nie stało. - Prosto na papcię! - skomentował ze śmiechem. Nie zastanawiając się, machinalnie użył słowa „tosh" - niepoprawnie skonstruowanego niegdyś przez Chantal. - Na jaką papcię; mówi się „pupcia", ty durniu. - Willi poprawiła tosh na tush. - A mnie bardziej podoba się tosh - „papcia". Crafton roześmiała się. - Mnie też - przyznała. Po dwudziestu minutach dotarli do latarni morskiej. Stała ona na małym cypelku, wysuniętym w głąb cieśniny Dover. Zack stał nieruchomo, zachwycony malowniczym widokiem, podczas gdy Willi pukała do drzwi. Stary człowiek, który je otworzył, wyglądał jak postać z jakiejś dziwnej książki -miał twarz o fakturze ziemniaka, jasne, zwracające uwagę oczy, zwiewną, siwą brodę, odrobinę się garbił. Miał na sobie gruby, wełniany sweter, którego świetność minęła już ładnych parę lat temu; cuchnął starym dymem papierosowym.
- Witaj, dziewuszko! - odezwał się na widok Wilhelminy, wyraźnie zadowolony z pojawienia się jej. Crafton przedstawiła Zacka i wyciągnęła z kieszeni dwie paczki papierosów marki Players. Tory Chester potrzymał je chwilę w obu trzęsących się rękach, jak gdyby je ważył. - Nie powinnaś ich marnować na takiego zgrzybiałego starowinę jak ja - powiedział w końcu. - To paskudny nałóg; ale dziękuję ci. - Rozdarł jedną z paczek, poczęstował gości, którzy odmówili mu, po czym wyjął papierosa i zapalił, zaciągając się głęboko. Był prawdziwym nałogowcem i cierpiał z powodu racjonowania papierosów. Matthew zaintrygowała relacja pomiędzy Torym a Willi. Zawsze bowiem sądził, że Wilhelmina Crafton jest zbyt wielką snobką, żeby zaprzyjaźnić się z kimś takim jak latarnik. A jednak widać było, że są przyjaciółmi, Chester oprowadził Pontowskiego po latarni. Mieszkanie latarnika składało się z dwóch izb - większej, w której spędzał dzień i gotował, oraz małej sypialni. Z izby kuchennej otwierały się drzwi na schody, po których dwaj mężczyźni wspięli się na sam szczyt latarni. Stary zatrzymał się na pięterku poniżej lampy. Stał tam stary, wygodny fotel z regulowanym oparciem; były także półki pełne jakichś szmat, narzędzi i radio. Tory pozwolił gościowi wyjść pierwszemu na platformę otaczającą wielką soczewkę. Czekał na jego reakcję. Panowało milczenie. W końcu Matthew wyszeptał jedno słowo: - Cudowne...! - Uważał, że tak naprawdę nie ma słowa, które byłoby w stanie opisać piękno rozciągającego się pod nim widoku. Ucieszony, że nie pomylił się co do młodego Amerykanina, Chester wdrapał się przez właz na górę. - To pierwszorzędna soczewka Fresnela - wyjaśnił, pokazując na sześćset sześćdziesiąt sześć ręcznie polerowanych szkieł, które razem skupiały światło żarówek w jeden, potężny strumień. Szkło i jego mosiężne obramowanie błyszczało w słońcu niczym ogromny kryształ, nieskazitelny, wolny od kurzu i brudu. - Soczewka ma około metra osiemdziesięciu średnicy i waży ponad dwie tony - ciągnął latarnik. - Światło tych dwóch żarówek - pokazał na parę olbrzymich, tysiącwatowych żarówek, tkwiących w środku kręgu -widać z odległości dwudziestu mil morskich. - Kiedy włącza pan latarnię? - spytał Pontowski. - Włączę ją, jak ta piekielna wojna się skończy! - odparł stary. W jego głosie słychać było teraz gorycz czy po prostu ból. - Ale czyszczę szkło co dzień, tak że będzie gotowa. - Popatrzył na morze. - Osiągnęliśmy ze Szkopami coś w rodzaju tajnego porozumienia - my nie włączamy swoich latarni, a oni swoich. - A gdyby pan jednak włączył? - Wtedy powinienem spodziewać się wizyty nieproszonych Niemców... Mógłby nadlecieć bombowiec; ale pewnie przypłynąłby raczej E-Boot i ostrzelał nas. - Zack chiał już przerwać i wyjaśnić Tory'emu, że przypłynięcie hitlerowskiego kutra torpedowego jest od wczoraj znacznie mniej prawdopodobne
niż dotychczas. Powstrzymał się jednak. - To samo zrobilibyśmy im - ciągnął Chester. - Przynajmniej po wojnie latarnie morskie będą gotowe do użytku. - Wpatrywał się w wodę, widząc w niej coś, czego stojący obok młody człowiek nie mógł zobaczyć. - Opiekowałem się latarnią przez większość mojego życia. To wszystko, na czym się znam. A teraz siedzę w nocy przy radiu i słucham was, chłopców, jak wracacie. Słyszę wołania SOS, wezwania pomocy, gdy któryś pilot czasem całkiem się zgubi. ...I nic nie mogę zrobić, tylko słuchać. Nie po to skonstruowano soczewkę Fresnela. Powinna chodzić i oświetlać niebo, kiedy podróżnicy są w potrzebie. Wszystko, czego mi w życiu brakuje, to to, żeby ta przeklęta wojna się skończyła i żebym znowu mógł zapalać latarnię, tak jak zawsze robiłem. - Stary człowiek zszedł po drabince na pięterko, a potem ruszył pierwszy po schodach. - Łowienie dobrze mi dzisiaj poszło. Mam mnóstwo ryb, jeśli chcecie dotrzymać starowinie towarzystwa przy obiedzie. - Obawiam się, że będziemy musieli wrócić do bazy, zanim się ściemni - przyznał Zack. - Idzie deszcz. Zmokniecie, zanim dojedziecie. Do rana się wypogodzi. Willi siedziała w niedużej kuchennej części izby i patroszyła ryby. Pontowski powtórzył propozycję latarnika i jego prognozę pogody. - Prognozy Tory'ego są zawsze udane - poinformowała Crafton. - Jeże li mówi, że będzie padać, to znaczy, że nadciąga prawdziwy monsun. Chester rozwiązał sprawę, tłumacząc, że mogą zostać na noc i że Willi może spać w jego łóżku. - Ty możesz zdrzemnąć się tutaj - powiedział do Zacka, pokazując na wielki fotel przed małym kominkiem. - A gdzie pan będzie spał? - spytał grzecznie Matthew. - Ja nie śpię w nocy - wyjaśnił Tory. - Jestem już za stary, żeby zmieniać swoje przyzwyczajenia. Będę sobie siedział na pięterku. - On tam słucha radia - wyjaśniła Willi. Wszystko było uzgodnione. Latarnik świetnie się znał na potrawach z ryb. Zanim troje ludzi skończyło jeść, deszcz bił już grubymi kroplami w małe okienka. Słychać było uderzające o drzwi podmuchy wiatru. - Wątpię, żeby dzisiaj w nocy wyleciało zbyt wiele samolotów - ocenił Zack. - Nigdy nie wiadomo - odparł Tory i ruszył po schodach na górę. Matthew i Wilhelmina rozmawiali dłuższą chwilę. Usłyszeli dobiegające z góry pustą przetrzenią klatki schodowej odgłosy radia. Chester zmieniał częstotliwości. Pontowski zamknął drzwi na schody, ale Willi poprosiła go, żeby otworzył je z powrotem, aby było słychać radio. W końcu doleciały ich dźwięki muzyki. - Miał pan rację. Nie ma wielu lotów - skomentowała Crafton. - Ale on i tak będzie słuchał i od czasu do czasu sprawdzał częstotliwości awaryjne.
- Zastanowiła się chwilę. - Jeśli nie przeszkadza to panu,położę się już Mam okazją wykorzystać sytuację i porządnie się wyspać. - Znalazła dla Zacka parę kocy i poduszkę, a sama zniknęła w maleńkiej sypialni, zamykając za sobą drzwi. Matthew rozpalił ogień w palenisku, poruszał się w tę i powrotem na przyciężkim fotelu, żeby zbadać jego miękkość, okrył się kocem i zasnął. Nie był pewien, co go obudziło; nasłuchiwał więc. Deszcz ustał. Przez okienka wpadało światło księżyca. Z wieży latami dobiegała ściszona melo-dia. Wtedy Pontowski zobaczył Wilhelminę; stała przy kuchennym oknie i wyglądała w noc. Miała na sobie stary, multonowy płaszcz; była bosa. - Wszystko w porządku? - spytał. Przytaknęła. - Teraz wyruszą na swoje misje, prawda? - zagadnęła Crafton niemal szeptem. Matthew wstał i przystanął koło niej. - Tak - odparł zdecydowanym tonem. Przy takim księżycu przeprowa dzało się bombardowania. - Już na pewno wylecieli. - Oczy dziewczyny wypełniły łzy. Zack widział, że rozbudziła się w jej psychice głęboka rana, grożąc nagłym ujawnieniem się. Tymczasem z góry przypłynęła melodia ze starego angielskiegu musicalu. - After the Bali Is Over - „Kiedy skończy się bal" - wymówiła tytuł piosenki Wilhelmina. - To jak gdyby odnosi się do wojny - skomentowała z ironią w głosie. - Skończy się - zapewnił Pontowski. - To są stracone lata. Willi popatrzyła na niego, otwierając lekko usta. - Stracone lata... - powtórzyła ledwie słyszalnym głosem. On rozumiał. - To trwa już od ponad czterech lat - stwierdziła. - Cztery stracone lata. Straciliśmy młodość! Ile jeszcze lat będzie to trwało? Nie będziemy już młodzi. Te lata powinny być wypełnione przyjęciami, ładnymi sukienkami, piknikami, chłopcami czekającymi na twoje skinienie, tańcami... Kiedy skończyłam siedemnaście lat, tak się cieszyłam, że niedługo zacznę tańczyć...! A przez tę straszną wojnę, przez tę okropną, cholerną wojnę, straciliśmy to wszystko! Te lata... te tańce... naszą młodość... Nie dostaniemy ich z powrotem. A końca nie widać. - Wojna się skończy - powtórzył Zack i objął dziewczynę. Wilhelmina przypadła do niego i rozpłakała się. Z góry dolatywał teraz łagodny, trochę niesamowity głos Very Lynn, śpiewającej I'll Be Seeing You - „Będziemy się spotykali". - Panno Crafton? - odezwał się znowu Pontowski. - Czy zechce pani ze mną zatańczyć? - Dziewczyna przylgnęła do niego mocno; czuł, że cała drży. Po chwili jej drżące, pełne usta spoczęły na jego ustach. Objęła go za szyję i przytrzymała, żeby nie uciekał, podczas gdy jej język
poszukał drogi do jego języka.
- Ty przeklęty mężczyzno! -jęknęła i odsunęła się. Matthew chciał zaprotestować, że przecież on nie nie zrobił. - Nie wiesz nawet, kim jesteś -burknęła. - A niech cię...! - Zaraz z powrotem rzuciła mu się w ramiona. -1 kto by uwierzył? - skomentował Zack, czując, jak Willi obejmuje go znowu i przyciska swoje ciepłe ciało do jego pleców i pośladków. Jej język popieścił szyję Pontowskiego, wysyłając pośrednio sygnały do dolnych partii jego ciała. Matthew chciał jednak rozmawiać. - Samemu trudno rai się do tego odnieść... - zaczął, obracając się, tak, aby mógł widzieć twarz Wilhle-miny. Koce zsunęły się i jego nagie ciało omyło zimne powietrze. Poprawił okrycie. Dziewczyna owinęła nogę wokół jego nogi i przyciągnęła go do siebie. Oplotła rękami szyję Zacka i wtopiła w nią twarz. - Później porozmawiamy - powiedziała, ocierając się piersiami o jego pierś. Przesunęła dłoń pomiędzy ich brzuchami i zaczęła pieścić jego członka. - Taak, porozmawiamy później - powtórzyła szeptem. - Zawsze było w tobie tyle złości - mówił Zack. Wciąż leżał w łóżku; opierał się na łokciu. - Tyle wrogości. Zupełnie jakbyś nie mogła znieść tego, że wdycham angielskie powietrze...! Willi pogłaskała go po policzku. - To nie chodziło o ciebie, osobiście - odpowiedziała. -... A może zresztą tak? Jesteś taki podobny do innych Amerykanów - niezwiązanym z niczym, na stałe wolnym duchem. Czasami zastanawiam się, jak Amerykanie są w stanie zgodzić się na cokolwiek. Gwałcicie życie innych, byle tylko zwyciężyć. Nigdy nie akceptujecie czegokolwiek takim, jakim było od wieków. Jeśli coś wam się nie podoba, zmieniacie to; tak jakby zmiana oznaczała, że to coś stanie się lepsze. A ty chyba nigdy nie powstrzymujesz się przed mówieniem i robieniem tego, co chcesz. Normalnych ludzi czasem hamuje wstyd, obawa, szacunek... - Łupnęła lekko Zacka pięścią w pierś. - Wy, jankesi, bawicie się tą wojną. Pomyśl tylko, co ze sobą sprowadziliście. Prawdę mówiąc, zdziwiłam się, że twój chlebak nie jest wypchany czekoladkami, papierosami i nylonowymi pończochami. - Służę w brytyjskim RAF-ie - przypomniał Pontowski. - Rzeczywiście, służysz. - Przypuszczam, że każdy z nas traci przez tę wojnę trochę co innego -wysunął przypuszczenie Matthew. Crafton wytoczyła się z łóżka i poszukała swoich rozrzuconych ubrań. Zack przyglądał się, jak się ubiera, oczarowany jej wdzięcznymi ruchami. Nie zauważył tego wcześniej.
- Chyba czas powrócić do rzeczywistości i do ponoszenia swoich strat -skwitowała młoda kobieta. Nagle usiadła na skraju łóżka, nie dotykając Matthew, i oznajmiła: - Nie jestem pewna, kiedy to się zaczęło, ale - kocham cię, Zacku Pontowski. - Po tych słowach wstała i wyszła z pokoiku, zamykając za sobą drzwi. Matthew leżał, wciąż oparty na łokciu, próbując zrozumieć, co właściwie czuje. W końcu pojął. Był zakochany w dwóch kobietach naraz.
11 Budynek Biura Wykonawczego Prezydenta, Waszyngton, USA Łączniczka Mazie z szefem Ośrodka Działań Specjalnych Sił Powietrznych Billem Carrollem przyniosła osobiście kolejny raport. Sytuacja była krytyczna. - Proszę powiedzieć generałowi Carollowi, że jestem wdzięczna za in formowanie mnie o tym, co się dzieje - powiedziała Kamigami atrakcyjnej Murzynce. Mazie powiedziano w którymś momencie, że agenci Carrolla zo stali przeniesieni pod skrzydła CIA i składają meldunki za pośrednictwem Gałęzi Wierzby. Mimo wszystko obróbka jakiejkolwiek wiadomości zajmo wała CIA co najmniej dobę. Kamigami włączyła komputer i przeczytała streszczenie najświeższych danych wywiadowczych zebranych przez DEA - czyli, po rozwinięciu skrótu i przetłumaczeniu nazwy, Urzędu do Walki z Narkotykami. Potwierdzano, że spotkanie Czanga z przywódcami dwóch innych wielkich organizacji przestępczych ciągle trwa. Asystentka zagryzła wargę i zeszła do piwnicy na prywatną rozmowę z oficerem łącznikowym z Urzędem. - Jak wiarygodne jest wasze źródło? - zapytała. - Jest bardzo dobre - odparł mężczyzna. - PUSIO ma informatora w szeregach Yakuzy. - Podał dalsze szczegóły, których Mazie słuchała z uwagą. Była jedną z niewielu Amerykanów, które słyszały o japońskiej organizacji wywiadowczej o nazwie Biuro Śledcze Bezpieczeństwa Publicznego. PUSIO było skrótem od angielskiej wersji tejże nazwy. Stanowiące odpowiednik amerykańskiej CIA, Biuro podlegało formalnie japońskiemu ministerstwu sprawiedliwości. Było znakomitą agencją wywiadowczą. Ostatnio przeniknęło Yakuzę - potężną japońska mafię - i odkryło, że zamierza ona przyłączyć się do konsorcjum Czanga. PUSIO zaczęło wtedy współpracować z amerykańskim DEA, aby lepiej przeciwdziałać handlowi narkotykami w Japonii. Ostatnio przymierze okazało się opłacalne i dla storny amerykańskiej.
Mazie zatelefonowała do biura Cagliariego i poprosiła o natychmiastowe spotkanie z nim, kiedy tylko zakończy się codzienna narada u prezydenta. Pobiegła tunelem do Białego Domu. Nie minęła jej jeszcze zadyszka, kiedy szef wkroczył do swojego sekretariatu. Poznał po niej, że chodzi o ważną sprawę, i zaprosił Kamigami do gabinetu. Asystentka nawet nie siadała. Powiedziała od razu: - Czang zamierza dokonać egzekucji przynajmniej dwojga zakładników. Może się to zdarzyć już jutro. Lub odrobinę później; chociaż nie wcześniej. Cagliari pobladł. - Kiedy nadeszła ta informacja? - Niecałe piętnaście minut temu. - Źródło? - padło krytyczne pytanie. Doradca do spraw bezpieczeństwa opuścił wzrok, z trudem powstrzymywał się przed nerwowym drapaniem sobie dłoni. Kiedy Mazie odpowiedziała mu, skomentował: - Byłbym dużo bardziej tego pewien, gdybyśmy mieli drugie źródło, zdolne potwierdzić wiadomość. - Kamigami pokręciła tylko głową. Michael Cagliari westchnął i zapytał. - Jak ją oceniasz? - Pasuje do całości obrazu - stwierdziła młoda kobieta. - Sir, PUSIO poinformowało DEA o czymś jeszcze - dodała, zmieniając temat. - Yakuza wchodzi na arenę międzynarodową. Plamnują zalać rynek narkotykami o zaniżonej cenie i wysokiej jakości, żeby podciąć skrzydła konkurencji. Kiedy już opanują rynek, będą mogli z powrotem dyktować wysokie ceny. Tymczasem według ocen DEA pozostałe kartele absolutnie nie zgodzą się na coś takiego. Cała narada może się bardzo krwawo skończyć. Prezydencki doradca był mocno zaniepokojony. - Idę z tym do prezydenta. - Ruszył po raz drugi do Gabinetu Owalnego. Kapitol, Waszyngton, USA Generał Simon Mado pogwizdywał sobie bez ładu i składu. Dotarł do biura senatora Courtlanda. Sekretarka powiedziała mu, że senator go oczekuje, i wpuściła go zaraz. - Robi się gorąco - oznajmił generał. - Wygląda na to, że przeprowadzimy teraz operację wyzwolenia pana córki. - Courtland skrzywił się nieznacznie, ale nic nie mówił. - Nie jestem w stanie wydedukować, co dokładnie się dzieje - tłumaczył Mado - ale w akcji mogą wziąć udział dwie grupy. Jedna to duże siły różnych rodzajów wojsk, ćwiczące w Bazie Sił Powietrznych Eglin na Florydzie; druga - to niewielki, specjalnie utworzony oddział, który został już przerzucony do Udorn w Tajlandii. Ten drugi przypadek wskazuje na powtórzenie operacji w typie Czarnego Smoka.
Courtland zastanowił się nad tym, co usłyszał. Wydawało mu się, że chce wyzwolenia swojej córki; w każdym razie opowiadał o tym wszem i wobec. Jednak u podstaw jego zimnych kalkulacji leżał istotny fakt - tak naprawdę wcale jej nie lubił i kiedy myślał o niej w kontekście przyszłości, wyobrażał sobie same problemy. Szczególnie w związku ze swoją batalią o prezydenturę. A tego, żeby zostać prezydentem Stanów Zjednoczonych, pragnął bardziej niż czegokolwiek w życiu. Pomysł, że nieudana akcja wyzwolenia zakładników byłaby wodą na jego młyn, który hołubił w sobie od dawna, miał szansę się zweryfikować. Senator popatrzył surowo na generała i zapytał: - Jaką szansę powodzenia ma według pana operacja przeprowadzona w tym momencie? Simon Mado nie odpowiedział od razu. Courtland mógł być promotorem jego awansu na generała armii i jeśli dobrze odczytywał płynące z ust senatora sygnały, jako przyszły prezydent mianowałby go przewodniczącym Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. To by dopiero było! Zostałby najmłodszym przewodniczącym w historii, wyprzedzając w wyścigu na to stanowisko ponad siedemdziesięciu starszych od siebie, także rangą, generałów. Ambicje Mado były nie mniej konkretne niż Courtlanda. Instynkt ostrzegał jednak generała, że senator natychmiast zerwie współpracę z nim w przypadku, gdyby jego opinia w sprawach wojskowych okazała się nietrafna. - Tej niewielkiej jednostce, która znajduje się w Tajlandii, dałbym poni żej dwudziestu pięciu procent szans na wyzwolenie zakładników - powiedział Mado. Jeśli chodzi o wojska ćwiczące w bazie Eglin -jeszcze mniej. Oczywi ście ich siła rażenia zetrze Czanga z powierzchni ziemi; jednak nie zdołają wedrzeć się do jego posiadłości zanim strażnicy nie zastrzelą zakładników. Senatora taka odpowiedź zadowalała. - Być może najlepszym dla nas rozwiązaniem jest w tej chwili czekać na dalszy rozwój wypadków - wysunął przypuszczenie. Nagle przyszło mu do głowy coś innego. Wcisnął guzik interkomu i wezwał Tinę Stanley. Tino - powiedział - chciałbym, żebyś skontaktowała się z jednym z twoich przyjaciół dziennikarzy, którymś z bardziej wiarygodnych. Niech generał Mado przedstawi mu tło aktualnej sytuacji. Nadzwyczaj głębokie tło. - Cho dziło mu o to, że źródło przecieku musi być trudne do wyśledzenia, a już z całą pewnością nie może wskazywać na niego, Courtlanda. Udorn, Tajlandia Deszcz lał się gęstymi strumieniami, przenikając każdy otwór i szczelinę sztormiaków. Dwaj mężczyźni byli zupełnie przemoczeni.
- Zastanawiam się, po co nam w ogóle te idiotyczne sztormiaki - mruk nął Mackay. Pierwszy raz w życiu miał okazję zmierzyć się z intensywno ścią azjatyckiego monsunu. Siła zalewającego lotnisko w Udorn deszczu wy dawała mu się nieprawdopodobna. Kamigami nie odpowiedział, tylko skulił się, zachowując równy krok. Szli w stronę budynku, w którym Mallard i Trimłer zorganizowali tymczasowe stanowisko dowodzenia. Sierżant przeżył już kiedyś monsun jako siedemnastoletni szeregowiec, świeżo wcielony do armii, gdy po raz pierwszy znalazł się w Wietnamie. Nie przypominał sobie, żeby deszcz robił na nim wtedy aż takie wrażenie. W końcu widoczność musiała być wtedy taka sama jak teraz. Po raz kolejny pomyślał, że zapewne się starzeje. Mężczyźni weszli do budynku i zrzucili wierzchnie okrycia. Za nimi wpadł całkowicie mokry Eberhard i niemal utopiony Gillespie. - Kurka wodna - odezwał się Kanciasty - leje jak z cebra! - Czy jest pan w stanie wystartować w takich warunkach C-130? - spytał poważnie Mackay. Major wyjrzał przez okno. - Mogę wystartować podczas którejś z krótkich przerw - odpowiedział. -Jednak nie wiem, czy zdołałbym podej ść do lądowania i posadzić maszynę w takim czymś. To naprawdę wyjątkowo gęsta ulewa. - Gerald nic nie mówił. Ruszył za trzema starszymi od siebie mężczyznami na stanowisko dowodzenia. Na sali Trimler podał Mackayowi żółtą karkę u góry i u dołu opieczętowaną „Tajne". Był to rozkaz wykonawczy wydany przez sekretarza obrony. Zarazem pierwszy rozkaz wykonawczy, jaki John Author widział w życiu. - Wiem, że potrzebny nam deszcz, ale to, co się dzieje za oknami, to za dużo - odezwał się Trimler. - Pułkownik Mallard rozmawia w tej chwili przez SatCom z Narodowym Centrum Dowodzenia i wyjaśnia im sytuację. Mallard nadszedł po paru chwilach; wyglądał na zaniepokojonego. - Sprawa jest prosta - oznajmił. - Najnowsze dane wywiadu wskazują, że Czang zamierza dokonać egzekucji zakładników. Najwyraźniej stracił zim ną krew. Dowództwo rozumie, że pogoda jest niedobra, jednak przynajmniej da nam ona osłonę, której potrzebujemy, żeby dotrzeć miejsce akcji. - Popa trzył na zebranych. - Ponieważ jestem dowódcą powietrznej części tej misji, do mnie należy podjęcie działań. Jeśli uznam, że poradzimy sobie z pogodą, operacja rusza. Ale najpierw chcę usłyszeć wasze opinie. Rozpoczęła się prawdziwa narada wojenna. Tym razem przeprowadzali ją ludzie, którzy mieli być wykonawcami misji, a nie jacyś starzy wyjadacze, siedzący w wygodnych fotelach, w ciepłych i przytulnych gabinetach. Trimler zacisnął usta i nic nie mówił. - Damy radę wystartować C-130 - oznajmił Kanciasty. - A czy śmigłowce mogą lecieć? - zapytał Mallard, patrząc na Gillespie-go. Na młodym kapitanie spoczęła ogromna odpowiedzialność. Zawahał się.
4* Tak, sir - odpowiedział. - Możemy przerzucić drużyny naziemne. - Pułkowniku Mackay, czy drużyny naziemne zdołają przemieścić się na wyznaczone pozycje w takim deszczu? - wypytywał Mallard. Wysoki Murzyn podszedł do okna i wyjrzał na lecące z nieba strumienie wody. Rzeczywiście, zapewniały one osłonę niezbędną do uzyskania elementu zaskoczenia. Jednakże to, co padało z chmur, było o wiele potężniejsze, niż sobie wyobrażał. Nie podobało mu się to, że panująca pogoda zwiększa ryzyko fiaska operacji. Podczas przygotowań ani razu nie ćwiczyli w deszczu. Z bardzo prostego zresztą powodu - po prostu nigdy nie padało. A teraz deszcz stał się krytycznym elementem sytuacji. Chciał krzyknąć: „A skąd mam wiedzieć?!"; jednak nie mógł tego zrobić. Musiał na podstawie swojego osądu podjąć decyzję, od której zależało życie jego żołnierzy. - Myślę, że damy radę - odparł tonem, który nie zdradzał żadnych wąt pliwości. Kamigami uśmiechnął się nieznacznie. Mallard popatrzył teraz na Trimlera. - Zgadzam się z pułkownikiem Mackayem; powinno nam się udać - powie dział Trimler. - Jeśli informacja wywiadu jest prawdziwa, nie mamy wyboru. Teraz brzemię sprawowania dowództwa spoczęło całkowicie na barkach Paula Mallarda. To on musiał podjąć ostateczną decyzję. - Atakujemy - powiedział. Wyszedł, żeby przekazać to przez SatCom naczelnemu dowództwu w Stanach. Kamigami dołączył do stojącego przy oknie Mackaya. - To dobra decyzja - ocenił. - Musimy powiedzieć chłopcom, żeby się szykowali - odparł cicho John Author. Umilkł zamyślony. - Nie niepokoi się pan? - zapytał w końcu. - Niepokoję się - odpowiedział krótko Victor. Nie potrafił się wysławiać; nie był więc w stanie wytłumaczyć podpułkownikowi, jak śmiercionośny wirus zwany wątpliwościami wpływa na gotowość bojową żołnierzy. Sam zrobił wszystko, co mógł, a teraz musieli wszyscy ruszyć do walki, aby sprawdzić, czy zdołają ją przeżyć. - Przekażę kapitanom, żeby powiadomili ludzi - oznajmił. - Coraz mocniej leje - stwierdził Gillespie. Stali razem z Kuflem i Kanciastym w hangarze, jakieś sześćdziesiąt metrów od śmigłowca, który Gerald wkrótce miał pilotować. Spadająca z nieba woda zasłoniła całkiem drogę do kołowania i pas startowy; nawet MH-53 było widać raz lepiej, a raz prawie wcale. - Widoczność jest o wiele za słaba - mruknął Eberhard. - Znacznie poniżej dopuszczalnego minimum. - Oceniał widoczność w poziomie około osiemdziesięciu metrów. Miał teraz wątpliwości. - Co jest?.- rzucił Kufel z lekką kpiną w głosie. - Masz spóźnione obawy co do dopuszczalnego minimum? Czyżbyś się starzał?
- Odwal sią. - Kanciasty nie miał ochoty na żadne docinki ze strony starego kumpla. - Pamiętam, kiedy minima pogodowe były odpowiednim wytłumaczeniem twojego zakazu lotów, kiedy byłeś zawieszony - dodał Beasley. Uśmiechnął się do Gillespiego. - Kanciasty chyba się zestarzał. - Na litość boską! Odczepisz się? -jęknął Eberhard. Kufel był jednak nieubłagany. - Myślisz, że to dlatego, że się właśnie zaręczył? Chce, żeby ta biedna kobieta poczuła się prawdziwą kobietą... - Hej, coś takiego! - przerwał Gerald. - Gratuluję, nie wiedziałem. Kto jest ową szczęśliwą... - Podpułkownik Leanne Vokel - wyjaśnił Beasley. - Nasza oficer wywiadu??? - Gillespie nie mógł w to uwierzyć. Zawsze wydawało mu się, że piloci i oficerowie wywiadu, którzy odbierają od nich raporty z misji, są kimś w rodzaju rywali. - Owszem - zapewnił Kufel. - Przypieczętował to ostatniej nocy. Już ją sobie wyobrażam - najstarsza ciężarna podpułkownik w całych Siłach Powietrznych! Ale czy ty jesteś pewien, że nadajesz się na ojca? Gillespie słuchał dalszej wymiany zdań tylko jednym uchem, ponieważ Delta Force zaczęło wsiadać do jego śmigłowca. Deszcz na chwilę zelżał i Gerald zobaczył brytyjskiego kapitana SAS Petera Woodwarda, jak wchodzi do drugiego MH-53, stojącego nieco dalej. To musi być jakaś bzdura -pomyślał. Przecież Woodward nie bierze udziału w ataku. Potem przypomniało mu się, że Anglik zawsze znajdował się podczas ćwiczeń na pokładzie zapasowego śmigłowca. Tak czy owak, prawda wkrótce wyjdzie na jaw. Zanim zdążył cokolwiek na ten temat powiedzieć, Kanciasty oznajmił: - Czas stąd wyrywać. Idę podnieść parę i ruszyć landarę. - Potem szep nął do Gillespiego: - Nie widziałeś tego człowieka, którego widziałeś. Ruszył szybko w stronę swojego MC-130 i zniknął w deszczu. Beasley popatrzył za nim: - To złamas - rzucił z sympatią w głosie. Gerald naciągnął sztormiak, żeby pobiec do śmigłowca. Kufel złapał go jednak za ramię. - Powiedz Kamigamiemu, kogo nie widziałeś - poradził. - To jedyny człowiek, który powinien o tym wiedzieć. Biały Dom, Waszyngton, USA Na wielkim ekranie zajmującym ścianę mieszczącego siew podziemiach Białego Domu Pomieszczenia Sytuacyjnego pojawił się napis:
OCZEKUJE: OPERACJA JERYCHO Nadchodziła jakaś wiadomość. Pontowski usiłował odpocząć chwilę w swoim wygodnym fotelu, jednak jego zawsze aktywny umysł nie pozwalał mu na taki luksus, przywołując zbyt wiele wspomnień. Pięćdziesiąt lat wcześniej miała miejsce analogiczna sytuacja, dlatego wiedział, na spotkanie z jakim ryzykiem posyła młodych mężczyzn z tego pokolenia. Jerycho! Nazwa, którą sam nadał operacji chodziła mu teraz po głowie, nie dając spokoju. Przypomniał sobie, jak to siedział z Ruffym w ciasnej kabinie mosquito i czekał na chwilowe osłabnięcie deszczu, żeby mogli wystartować. Obraz młodego przyjaciela trwał w jego pamięci wciąż bardzo wyraźnie. Zack znowu poczuł to samo narastające napięcie, ten sam niepokój, które ściskały mu pierś, kiedy musiał stawić czoła własnej śmiertelności. Powrócił mu nawet metaliczny smak w ustach i chęć ruszenia do akcji. Normalnie Matthew był bardzo cierpliwym człowiekiem - to także wypracował w sobie przez lata -jednak teraz świerzbiło go, żeby rozpocząć już operację i uwolnić napięcie, tak samo jak kiedyś. Nie robił jednak niczego nierozważnego i czekał, zupełnie tak samo jak pół wieku wcześniej. Na ekranie zapalił się napis: OPERACJA JERYCHO START 14:30 ŻULU LĄDOWANIE 17:20 ŻULU Bez specjalnego wysiłku Pontowski przeliczył podaną pierwszą z godzin - 14:30 Żulu, czyli czasu Greenwich, na czas lokalny w Tajlandii oraz w Waszyngtonie. W Udorn będzie 21:30, w Waszyngtonie 9:30. Dokładnie dwanaście godzin różnicy. - Jaką pogodę mają w tej chwili? - spytał. Pułkownik armii, który dowodził obsługą Pomieszczenia Sytuacyjnego, przemówił do mikrofonu zestawu słuchawkowego i po chwili na ekranie pokazała się mapa pogody. Mniejszy monitor znajdujący się po lewej podał szczegółowy słowny opis stanu pogody. - Podstawa chmur poniżej trzydzistu metrów, widzialność pozioma sto metrów - odczytał Leo Cox. - Boże! - skomentował z lękiem - to nie wiele więcej niż długość boiska do footballu amerykańskiego. Pontowski rozumiał wszystko jak mało kto. Wiedział, jak to jest pilotować na minimalnej wysokości przy tego typu pogodzie. Pamiętał do dziś nieustanne wstrząsy rzucanego wichrem samolotu, suchość w ustach, pot, tarcie króciutkich włosków na brodzie o maskę tlenową. Jerycho!
- Cóż, Leo - powiedział do swojego szefa gabinetu. - W tej chwili nie mamy innego wyjścia, jak czekać. - To zawsze najtrudniejsze - przyznał były generał. - Chciałbym śledzić całą operację, kiedy już wylądują - oznajmił prezydent. - Sztab Bitewny w Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego będzie pracował w pełnym składzie do czasu, kiedy śmigłowce wylądują i ukryją się - poinformował Cox. - Później jego liczebność zostanie zredukowana i do czasu rozpoczęcia ataku przebieg operacji będzie nadzorował wyznaczony do tego generał. Oczywiście, przed rozpoczęciem ataku wszyscy z pewnością powrócą. Gdzie woli pan być? - Będę tutaj - odpowiedział Pontowski. - Natomiast do Centrum Dowodzenia wysyłam Mike'a Cagliariego; niech tam dotrze zanim śmigłowce wylądują. Niech bezpośrednio rozmawia z generałami i ekspertami. Bobby Burke także ma tam być. - Zastanowił się chwilę. - A na razie chciałbym, żeby z tego miejsca operację nadzorowała Mazie Kamigami. - Cox uniósł brwi, zaskoczony. - Ta dziewczyna ma głowę na karku i prawdopodobnie ma w niej lepszy i szerszy obraz niż ktokolwiek z nas - wyjaśnił Zack. - Panie prezydencie, dlaczego właściwie zmienił pan nazwę operacji na Jerycho? - zainteresował się szef gabinetu. Odkąd objął to stanowisko, zaczął pisać dziennik. Planował wydać później swoje spostrzeżenia w postaci książki. Miał już z góry wymyślony tytuł: „Czas honoru". - Chłopcy mają wysadzać mury, więc tak mi się skojarzyło - odparł Matthew. Bo ja także musiałem zniszczyć mur podczas mojego Jerycho, w trakcie drugiej wojny światowej - dodał w myśli. Zapadło chwilowe milczenie. W końcu pułkownik dowodzący salą powiedział coś do mikrofonu, po czym oznajmił Pontowskiemu: - Sir, nadeszła wiadomość od doktora Smithsona z Bethesda. Mówi, że pana żona jest przytomna i prosi pana o przylot, jeśli to tylko możliwe. Zack podniósł się, czując się nagle zmęczonym starcem. Smithson jest wprawdzie nieznośnym pyszałkiem, jednak skoro odważył się wysłać taką wiadomość, to stan Tosh z pewnością się pogorszył. Matthew ogarnął stan bliski paniki - pomyślał sobie, że to może być ostatni raz, kiedy będzie rozmawiał ze swoją ukochaną żoną. - Lecę do szpitala - oznajmił. Cox wyszedł za nim z sali. - Historia nie chce dać nam spokoju - odezwał się do niego prezydent. - Ciągle się powta rza, żeby przypomnieć nam, iż ludzka kondycja nie zmieniła się. Jednak tak bardzo bym chciał, żeby w tej chwili dała mi spokój. - Wiedział jednak, że tak się nie stanie. Przeszłość miała się powtórzyć. Dziś będzie musiał do świadczyć tego samego, co stało się pewnego dnia w lutym tysiąc dziewięć set czterdziestego czwartego roku.
1944 Lotnisko RAF Hunsdon, hrabstwo Hertford, Wielka Brytania Co cenzor z tym zrobi? - zastanawiał się Matthew, wyobrażając sobie nadętego oficera, który czytał wszystkie listy wychodzące z bazy. Pontowski siedział w czytelni kasyna oficerskiego i pisał do Willi. Nie widzieli się od dnia, w którym wyleciał z Manston po naprawie „K jak Króla". Przed odlotem Zacka spędzili ze sobą jeszcze jedną noc. Pokój, który znalazła dla nich na piętrze nad jednym z pubów, był znacznie wygodniejszy od sypialni latarnika. Haleczka, którą wyciągnęła z torby Wilhelmina, była istnym dziełem sztuki. Matthew nie miał pojęcia, że ubrania mogą oddziaływać tak podniecająco. Następnego dnia Crafton powiedziała chłopcom radosne „do widzenia" i Zack i Rufry polecieli na swoje nowe lotnisko do Hunsdon. Dwa dni później dotarł tam pierwszy list Willi i tak zaczęli z Matthewem pisywać do siebie niemal codziennie. Nawet wojna nie zakłóciła sprawności Królewskiej Poczty. Ostatni czterostronicowy list wywołał u Zacka przyjemne dreszcze w dolnych partiach ciała. Chciał natychmiast wrzucić do skrzynki odpowiedź, zanim dziewczyna się rozmyśli. Ostatnim słowem listu od Wilhelminy było „Pospiesz się", i tak też zamierzał zrobić. Napisał: Przeczytawszy twój ostatni list, zdumiałem się, że na kopercie nie było podpisu. Wy, Anglicy, macie marną reputację, jeśli chodzi o sprawy miłości, ale to wszytsko oszczerstwa. W niczym nie jesteście gorsi od Francuzów. Zamierzam zatrzymać Twoje listy i dopilnować, aby opublikowano je za sto lat. Nadadzą nowe znaczenie wyrażeniu „w dawnych, dobrych czasach". Jednak na razie musimy chronić przed ich treścią niewinnych - to znaczy mnie. Tak, spróbuję otrzymać przepustkę i spotkać się z Tobą w sobotę, dziewiętnastego lutego, w Londynie, aby spędzić z tobą to, co tak intrygująco nazywasz „gorącym weekendem". Mam zaległą przepustkę, więc nie powinno być z tym problemu, chyba że w drogę wejdzie nam jakaś operacja. Jednak o tej porze roku na decyzje dowódców największy wpływ ma kapryśna pogoda. To z pewnością cenzor wytnie - pomyślał Zack. Trzeba wyrównać rachunki z tym nadętym osobnikiem. Napisał więc: Muszę zmienić temat. Piszę te słowa w kasynie oficerskim i wszyscy patrzą na mnie dziwnie. Albowiem za głośno jęczę, kiedy czytam Twój list po raz kolejny, lub też dyszę z wywieszonym językiem.
Będziesz się zastanawiał, co też takiego było w liście Willi! - przypuścił Matthew. Wróciłem właśnie z kursu o uzbrojeniu. Właściwie były to bardziej badania nad nowym typem broni niż regularny kurs. Oto stałem się po nim tak zwanym „Bombowym Facetem" i według wykładowców powinienem wiedzieć na ten temat wszystko. Przypuszczam, że pomaga to wykonywać zadania bardziej efektywnie. Nie sądzę jednak, żeby mój przyszły pracodawca był tym specjalnie zachwycony. Czy wiesz, że istnieje specjalne plemię Niemców, które zamieszkuje wszystkie magazyny amunicyjne? Te małe potworki cały dzień nic nie robią, tylko myślą nad tym, co też mogłoby się zdarzyć niespodziewanego. Potem wstają i testują swoją najnowszą teorię na jakimś Bogu ducha winnym człowieku lub samolocie. Te przeklęte bomby potrafią być tak samo niebezpieczne dla nas, jak dla Niemców. Jeden z tych karłów wziął się wczoraj do roboty. Chłopcy od uzbrojenia podnosili właśnie wyciągarką do luku samolotu wielką bombę, kiedy maszyna zepsuła się całkiem. Bomba spadła na ziemię i wytoczyła się beztrosko spod płatowca. Mechanicy przeżyli okropne chwile, gdyż niełatwo było im ją zatrzymać. Jak zwykle P. znalazł się na miejscu. Kiedy spytali go, co mają robić, odpowiedział: „Załadujcie ją znowu". Problem został rozwiązany. Ten facet ma zimną krew. Zack wiedział, że cenzor przyczepiłby się do niego, gdyby napisał ko-kretnie, że chodziło o bombę o masie ładunku wybuchowego wynoszącej tysiąc osiemset kilogramów. Wyglądała jak olbrzymi pojemnik na śmieci. On i Ruffy przeprowadzali pierwszy bojowy test bomby. Generałowie przewidywali, że jest za ciężka dla mosquito, jednak Sto Czterdzieste Skrzydło udowodniło im, że się mylą. Matthew opowie Willi osobiście, czego nauczył się, obserwując pułkownika Percy'ego Charlesa Pickarda. W opinii Pontowskiego, Pickard był najlepszym przywódcą, jakiego w życiu spotkał, i to jemu Skrzydło zawdzięczało swoje wyjątkowe sukcesy. A bomba zadziałała bardzo sprawnie - rozmyślał Zack. Ile śmierci i zniszczeń spowodowali z Ruffym, kiedy ją zrzucili? Trudno było powiedzieć; od strony pilota bombardowanie wydaje się takie oczywiste, aseptyczne. Wszystko, co widzieli później zamiast celu, to dym, może trochę płomieni. Później wywiad mógł pokazać im zdjęcia dokonanych zniszczeń zrobione z samolotu zwiadowczego. Jednak i fotografie były tak bezosobowe i niekonkretne; równie dobrze mogły zostać zrobione nad Londynem. Z ginącymi kolegami
z dywizjonu było podobnie: sterylnie. Rano była w bazie pewna osoba, która później nie wracała z lotu, i od następnego ranka nie było jej już nigdy. Nie trzebo było niczego zbierać; wystarczyło posprzątać rzeczy osobiste; dowódca pisał w tym czasie list do żony albo rodziców zestrzelonego. Przez pewien czas inni pamiętali straconego kolegę - jego wygląd, osobowość, głos. Jednak mocą jakiejś niepisanej zasady nie rozmawiali o nim; prawdopodobnie dlatego że przypominałoby im to o własnej śmiertelności. Potem pamięć zamazywała się, chroniąc pilotów przed wyobrażaniem sobie śmierci towarzysza - spalonych szczątków, poszarpanego ciała, tak dokładnie zmiażdżonego i powbijanego pomiędzy resztki samolotu, że nie sposób było już rozdzielić jedno od drugiego. Teraz przed oczyma wyobraźni Zacka stanął Sammy -jego skrzydłowy, którego stracił nad Dunkierką. Pontowski pamiętał każdy szczegół - twarz, cieniutki, angielski wąsik, wiecznie niezapięty górny guzik munduru, niebieskie oczy, głos. Matthew słyszał go tak czysto i prawdziwie, jak gdyby Sammy stał obok niego. Zamknął oczy, spoczął bezwładnie na oparciu krzesła i dał się nieść wspomnieniom. Mam nadzieję, że to nie moje bomby cię zabiły - pomyślał. Cieszę się, że cię nie zapomniałem. I nie zapomnę cię nigdy. Nagle przywołał go do rzeczywistości nadal pamiętany aromat fajkowego dymu. Zack podniósł wzrok i zobaczył okrągławą postać stojącego na korytarzu mężczyzny - człowieka z domu w Wimbledonie. Natychmiast przypomniała się Matthew Chantal i ogarnęło go silne poczucie poniesionej straty, zmieszane z poczuciem winy. To nie w porządku, że związał się z Willi, podczas gdy Chantal ryzykowała życiem. Przemocą skupił uwagę na przybyszu. Co on tu, u licha, robi? - pomyślał. Dlaczego ciągle wpadam na ludzi, których chciałbym uniknąć? O co chodzi? Powoli wytłumaczył sobie sytuację logicznie. Nie wpadł w jakąś obłędną pętlę, nie ścigał go żaden złośliwy los, tylko po prostu pewne ważne operacje działy się na określonym obszarze. Mimo globalnej skali wojny i setek milionów zamieszanych w nią ludzi, on i człowiek z fajką znajdowali się w tym samym wycinku przestrzeni i czasu i po prostu musieli się niekiedy spotkać. Wystarczył przydział do nowej bazy, żeby całkowicie zmienić tę sytuację. Wtedy jednak Zack nie zobaczy Willi aż do końca wojny. Czy znaczyło to, że zdradza Chantal? Cholera - pomyślał - od tak dawna już nie zastanwiałem się nad swoimi przewinieniami. Zakończył list, włożył go do koperty i wrzucił niezapieczętowany do skrzynki, z której miał wyjąć go cenzor. Godzinę później przyjaciela odnalazł Ruffy. - Pick wzywa cię do budynku operacyjnego - poinformował. - Wygląda na to, że kroi się jakaś operacja. Chyba ważna, bo jest tu wicemarszałek Embry. - Jaki ten świat jest mały...! - skomentował Zack, ku zaskoczeniu An-drew.
Kiedy Pontowski wszedł na salę odpraw, natychmiast poczuł i zobaczył niebieskawy, fajkowy dym. Ogarnęło go niemiłe przeczucie, że za chwilę jego oczom ukaże się i jej korpulentny właściciel z domu w Wimbledonie. Jednak na sali znajdowali się tylko Pickard, Embry i trzej dowódcy dywizjonów tworzących razem Sto Czterdzieste Skrzydło. W tym momencie Matthew spostrzegł stojącą na stole, przykrytą suknem makietę celu. Dlaczego jednak wezwano akurat jego? Usiadł w końcu sali i czekał. Intuicja, która zawsze ostrzegała go przed niebezpieczeństwami, wysyłała niejasne sygnały. Embry wstał. - Zebraliśmy się już wszyscy - oznajmił. - Francuski Ruch Oporu wysto sował do nas niezwykłą prośbę. - Wicemarszałek pokazał na uczepioną do ściany mapę północnej Francji i zakreślił kołem miasto Amiens. - Gestapo przetrzymuje w więzieniu w Amiens ponad siedmiuset członków Resistance. Hitlerowska policja zachowuje się jak zwykle okrutnie i skazała właśnie stu więźniów na śmierć. Nie trzeba panom wspominać o tym, że francuski Ruch Oporu chciałby za wszelką cenę zapobiec egzekucji, jednak czuje się bezsilny. Szwabi okazali się najskuteczniejsi w zwalczaniu ich organizacji akurat w tym rejonie. Dlatego zresztą właśnie w więzieniu w Amiens znalazło się aż tylu francuskich bojowników o wolność... .Resistance poprosił nas o zbombardo wanie więzienia, a konkretnie o rozbicie murów, zabicie części wartowników i zrobienie wyłomu w murach, żeby dać tym biedakom choć szansę ucieczki. - Embry patrzył prosto w oczy Matthew. Amerykanin zesztywniał. - Dlatego właśnie wezwałem tu pana, kapitanie Pontowski - ciągnął wicemarszałek. Zdaje się, że ma pan smykałkę do wykonywania tego typu zadań. Francuzi zapewnili nas, że więźniowie zdecydowanie wolą zaryzykować śmierć od na szych bomb, niż zginąć powieszeni przez Niemców albo rozstrzelani przez ich pluton egzekucyjny. Mamy szansę zrobienia czegoś bardzo dobrego moralnie i wysłania gestapo sygnału, którego nie zapomną. - Podszedł do makiety i ściąg nął zasłaniający ją materiał. - Panowie, oto wasz cel. - Mężczyźni zobaczyli dokładnie wykonaną replikę więzienia w Amiens. Trzej dowódcy dyzwizjonów stłoczyli się wokół modelu i zaczęli oglądać go pod różnymi kątami, wyobrażając sobie przeprowadzany nalot bombowy. - Który dywizjon poprowadzi atak? - spytał jeden z oficerów. Pickard uśmiechnął się. Kolejny raz potwierdziła się jego wiara w ludzi, którymi dowodził. Sto Czterdzieste Skrzydło składało się z trzech dywizjonów: Dwu dziestego Pierwszego - brytyjskiego, Czterysta Sześćdziesiątego Czwartego - australijskiego i Czterysta Osiemdziesiątego Siódmego - nowozelandzkie go. Wszyscy chcieli wziąć udział w nalocie, a zarazem nikt nie usiłował wy nosić się ponad innych. - Rzucę później monetą - odparł Pickard. - Na razie każdy z was wy bierze sześć swoich najlepszych załóg, podczas gdy my tutaj zajmiemy się
nawigacją i wszystkimi szczegółami ataku. Powinien się odbyć w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. Nie muszę wam przypominać, że to, co tu usłyszeliście, jest tajne. - Nigdy nawet nie wspomniałby pan pułkownik o tym - odparł ze śmiechem jedn z dowódców. Trzej mężczyźni wyszli z sali, żeby wybrać najlepszych ludzi i maszyny. Dowódca dywizjonu Zacka, opanowany Nowozelandczyk, przystanął i zapowiedział: - Jeśli pan chce, leci pan. - Chcę - odparł Pontowski, ignorując złe przeczucia. Dowódca skinął głową, ciesząc się, że jego najlepszy pilot się zgłasza. Pokazał palcem na model. - Bardzo proszę, żeby wziął pan czynny udział w zaplanowaniu ataku. Niech pan im nie pozwoli wpuścić nas w jakąś nierozsądną akcję. Embry od razu przekazał planowanie misji Zackowi oraz dwóm specjalistom od nawigacji i udał się do pobliskiego gabinetu. Czekał w nim mężczyzna z domu w Wimbledonie, pykający z fajki. - Mam nadzieję, że wszystko dobrze poszło - zagadnął. Wicemarszałek skinął głową. - Koniecznie zaatakujcie w porze obiadu. Większość więźniów powinna być wtedy w stołówce i łatwiej im będzie uciec, niż gdyby znajdowali się w celach. Czy moglibyście także zwrócić szczególną uwagę na pomieszczenia straży więziennej? Niemcy także będą w tym czasie jedli i dobrze będzie, jeśli unieszkodliwicie część z nich. - Uśmiechnął się zachęcająco do Embry'ego. Nie zamierzał mu mówić, że wiele spośród przetrzymywanych kobiet, to znaczy te młodsze i ładniejsze, stale znajdowały się w pomieszczeniach straży, służąc hitlerowcom za bezpłatne prostytutki. -Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zbombardować strażników -ciągnął przybysz z SOE. - Zaprosili na obiad francuskiego kolaboranta, który wydał gestapo wielu naszych agentów. Nie wiemy wprawdzie, którego dnia, ale nie możemy przepuścić żadnej okazji. - Jestem pewien, że możemy na to przeznaczyć jedną czy dwie bomby przebijające. Powinny się nadać - odparł Embry. - Ten nalot jest ważniejszy, niż pan marszałek sądzi - kontynuował palacz fajki. - Wspomnianemu kolaborantowi udało się wydać gestapo większą część naszej nowej siatki, nazwanej Sosies. Sprawa tej siatki jest dla nas priorytetowa. - Dowódca z SOE zrobił pauzę i wypuścił kolejny kłąb dymu, aby informacja dotarła do rozmówcy. Chodziło o to, że istnienie siatki agentów miało zasadnicze znaczenie dla szykowanej przez aliantów inwazji kontynentu europejskiego. - Niemcy nie wiedzą o tym, ale wyłapali organizatorów całej siatki. To dla nich potencjalna kopalnia informacji. Musimy wydostać najważniejszych agentów z więzienia. - Albo zabić ich bombami - dokończył w myśli mężczyzna. - Zadbam o to, żeby kapitan Pontowski uderzył w pomieszczenia straż ników - obiecał Embry. — Jest bardzo dobry w tego typu atakach.
12 Birmańska przestrzeń powietrzna Zmagania prowadziły trzy podmioty - Gillespie, śmigłowiec i pogoda. Strategia kapitana była prosta - starał się, aby maszyna była jego sprzymierzeńcem, a nie nieprzyjacielem. Nie walczył z ciężko wyładowanym MH-53 - z dwudziestoma dwoma tonami metalu, paliwa, urządzeń mechanicznych i elektronicznych oraz ludzkich ciał, noszących razem oznaczenie Urwis Jeden. Zamiast tego starał się uwieść bestię, czyniąc ją podległą jego woli, aby ochoczo robiła to, co chciał. Twórcy śmigłowca myśleli pojęciami aerodynamiki i techniki, takimi jak: sterowanie pionowe, wzdłużne i poprzeczne, wektory ciągu, analiza naprężeń, położenie punktu przyłożenia wektora ciągu względem środka ciężkości, i tak dalej. Tysiące problemów zdołali przełożyć na matematyczne abstrakcje i wprowadzić do komputera. Teraz młody kapitan musiał żyć z tym, co powstało w wyniku ich obliczeń. Nie usiłował bynajmniej przypominać sobie wzorów na siły oddziałujące na jego śmigłowiec. Opanował wszystkie te siły podczas szkolenia się na pilota i teraz były dla niego czymś naturalnym. Gerald koncentrował się w tej chwili na tym, co sygnalizował mu MH-53, instynktownie go rozumiejąc i nakłaniając do odpowiedniego zachowania się. Było nim pozostanie w powietrzu i na kursie. I Gillespie zwyciężał. Pogoda nie poddawała się jednak łatwo dwóm wielkim śmigłowcom. Musiały walczyć, aby wlecieć nad birmańską przestrzeń powietrzną. Z panelu nad głową pilota zaczął lecieć nieprzerwany strumyczek wody. Lał się prosto na środkową konsolę. Ostatnią rzeczą, której kapitan potrzebował, było spięcie. - Możesz to przykryć? - rzucił mechanikowi. Sierżant zakrył konsolę sztormiakiem. - Myślałem, że nasze maszyny są wodoszczelne - mruknął Gillespie. Ciekniemy jak durszlak. - Silniejsza turbulencja szarpnęła mocno śmigłowcem, który cały czas kiwał się i dygotał. Gerald automatycznie poruszył łagodnie sterami, nakłaniając bestię do posłuszeństwa. Leciał tylko na podstawie wskazań przyrządów, polegając na magii tego, co znajdowało się pod wskaźnikami i w tajemniczych skrzynkach rozmieszczonych w wielkiej maszynie. Tylko dzięki nowoczesnym urządzeniom był w stanie prowadzić MH-53 w monsunie, dziewięćdziesiąt metrów ponad ziemią. Drugi pilot skupił się na nawigacji. Co chwila porównywał wskazania systemu opartego na radarze dopplerowskim oraz nawigacji bezwładnościowej z mapą mijanego obszaru pokazywaną na ekranie innego radaru i z po-
łożeniem wskazywanym przez odbiornik Globalnego Systemu Wyznaczania Pozycji, czyli GPS. Wciąż byli na kursie. Miał nadzieję, że choć na chwilę się przejaśni, żeby można było spojrzeć na zwykłą mapę i upewnić się co do położenia śmigłowca. Deszcz jednak nie chciał zelżeć ani na chwilę, więc oficer wciąż porównywał wyniki pracy skompliowanych urządzeń. Jednakże korzystał także ze zwykłego kompasu. Od stuleci statki, a w dwudziestym wieku także samoloty i śmigłowce poruszały się ze znaną prędkością przez określony czas w kierunku wyznaczonym przez igłę kompasu i to wciąż stanowiło podstawę wszelkiej nawigacji. Kolejne szarpnięcie maszyny uniosło załogę z foteli i przycisnęło do przytrzymujących ją pasów. Ściekający z góry strumyczek ustał. - Coś musiało chyba powrócić na swoje miejsce - wysunął przypuszczenie mechanik i zabrał sztormiak. - Toniemy w wodzie i rzygowinach - jęknął przez interkom jeden ze strzelców. - Tu, z tyłu kołysze jak jasna cholera. Kolejny wstrząs skręcił MH-53 nieco w prawo. Gillespie znowu skorygował kurs. Spod jego hełmu ściekały kropelki potu, nie wody. Spojrzenie Geralda skakało od wyświetlacza sytuacji poziomej do ekranu radaru do śledzenia terenu, z niego na wysokościomierz, to znów na wskaźniki pracy silników. Wszystko było w porządku. - Czy część żołnierzy dostała choroby lokomocyjnej? - spytał przez interkom. - Około połowy - padła odpowiedź. - Ten wielki pułkownik zarzygał całą podłogę. - Istotnie, Mackayem targały wyjątkowo silne wymioty. - Za to nasz gigantyczny sierżant śpi jak małe dziecko - dodał strzelec. - Jak stoimy z paliwem? - Drugi pilot i mechanik naradzili się, porównując ilość paliwa w zbiornikach z tym, ile może zostać zużyte podczas dalszej części lotu. Doszli do wniosku, że spokojnie wystarczy, zgodnie z planem. Po dotarciu do strefy lądowania, a następnie zabraniu powracających żołnierzy Delta Force, trzeba będzie jednak zatankować w drodze do bazy. -Nie ma mowy, żebyśmy podłączyli się do tankowca w takiej wichurze -stwierdził Gillespie. Jeśli przy powrocie paliwa zacznie brakować, znajdzie w dżungli jakąś odosobnioną polanę i wyląduje, aby poczekać na zmianę pogody. Później wzniesie się znowu i podłączy się w powietrzu do MC-130 Kanciastego, pobierając z jego zbiorników trochę lotniczego paliwa JP4. - Punkt początkowy za jedną minutę - poinformował drugi pilot. Tylny strzelec powtórzył żołnierzom Delta Force usłyszaną wypowiedź pilota. Od wyznaczonego punktu początkowego do strefy lądowania pozostały dwie minuty i pięćdziesiąt siedem sekund lotu. Mający kłopoty żołądkowe mężczyźni odetchnęli z ulgą na wieść, że ich cierpienia niedługo się skończą.
W trakcie mijania punktu początkowego, który stanowiła charakterystyczna skała stojąca wewnątrz zakrętu rzeki, ulewa wzmogła się jeszcze. Nikt nie zobaczył punktu orientacyjnego. - W porządku - uspokoił Gillespie. Czuł, że wszystko idzie jak należy. Przyjął nowy kurs, a drugi pilot uruchomił stoper. Gerald wyglądał za szybą strefy lądowania. Nic z tego. Nie niepokoił się jednak. Dokładnie po upływie dwóch minut i pięćdziesięciu siedmiu sekund pociągnął za drążek oraz zredukował prędkość. Skompensował natychmiast utratę części siły nośnej. Zatrzymali się w powietrzu. - Jesteśmy na miejscu - oznajmił pilot. - Tak, ale za cholerę niczego nie widać! - odparł drugi pilot. MH-53 unosił się nad poletkiem gęsto rosnących drzew, zmywając strumieniami powietrza wodę z zielonych liści. Nie było śladu polany wybranej na miejsce lądowania. Szybki rzut okaz na odbiornik GPS wskazywał, że znajduje się ona odrobinę po prawej. - Będziemy krążyć po spirali - oznajmił Gerald, skręcając w prawo, Zaledwie to zrobił, oczom załogi ukazała się polana. Ocenił, że rozminęli się z nią o niecałe dwieście metrów, lecąc przez trzy godziny na ślepo w szalejącym monsunie, nisko nad ziemią. Uważał, że to dobry wynik. Posadził maszynę na polanie i po chwili rozbiegli się z niej żołnierze, których zadaniem było zabezpieczanie strefy lądowania. Po dwóch minutach na pokład Urwisa Jeden przyszedł meldunek, że zadanie zostało wykonane. Poinformowano Gillespiego, że da się przesunąć śmigłowiec bliżej drzew, gdzie łatwiej będzie go zamaskować. Sierżant z Delta Force pokierował Geraldem, który kołował po polanie. Drugi pilot nadał krążącym na pokładzie MC-130 dwóm pułkownikom kodowe słowo, oznaczające, że Urwis Jeden bezpiecznie wylądował. Gillespie wyłączył silniki. Po chwili usłyszał, że melduje się Urwis Dwa. Drugi śmigłowiec także dotarł cało do swojej strefy lądowania. - Zobacz - odezwał się drugi pilot. Deszcz zmienił się w mżawkę i było wyraźnie widać nisko zawieszone chmury. Ich podstawa znajdowała się na wysokości zaledwie stu dwudziestu metrów. - Ktoś tam na górze nas lubi skomentował towarzysz Geralda. Sto pięćdziesiąt kilometrów na południe od nich, na wysokości ponad dziesięciu tysięcy metrów, krążył samolot zwiadowczy amerykańskich Sił Powietrznych RC-135. Odebrał meldunki obu śmigłowców i potwierdzenie ich odebrania przez samolot dowodzenia. Z RC-13 5 przekazano przez satelitę Narodowemu Centrum Dowodzenia Wosjkowego w Pentagonie, że drużyny naziemne zostały bezpiecznie przewiezione w strefy lądowania. Ponieważ RC-135 nie wykrył żadnych „nieprzyjacielskich" rozmów, które wskazywałyby na to, że MH-53 zostały wykryte, zachowywał ciszę radiową. Dowódca samolotu przesunął go bar-
dziej na południe i znowu zaczął krążyć. MC-130 powrócił w tym czasie do Udorn. Zwiadowcza maszyna będzie wciąż prowadzić nasłuch nadajników Czan-ga, podczas gdy dwie amerykańskie drużyny będą mozolnie zmierzać ku ustalonym pozycjom. Jeśli cokolwiek wskaże, że napastników wykryto, RC-135 natychmiast zawiadomi o tym Pentagon. Pierwsza faza Operacji Jerycho została zakończona sukcesem. Przerzucono na miejsce drużyny naziemne i uniknięto wykrycia przez system obrony powietrznej Tse-kuana. Rozpoczęła się teraz faza druga. Dwie drużyny naziemne - Piechur i Bucior - musiały przedostać się przez dżunglę na pozycje, z których miały przeprowadzić atak. Strefa lądowania Alfa, Birma - Lepiej pan wygląda, panie pułkowniku - powiedział Kamigami. Mackay z zadowoleniem potwierdził, że znacznie lepiej się czuje po opuszczeniu śmigłowca. Rozdygotany żołądek Johna Authora uspokoił się niemal natychmiast, kiedy jego posiadacz postawił stopę na ziemi. Tyle że teraz domagał się pożywienia. Mackay sięgnął po jeden z batonów, jakie lubił mieć przy sobie podczas działań polowych, i wziął do ust kawałek, czekając, czy pokarm zostanie dobrze przyjęty. Ponieważ nic się nie stało, ugryzł więcej i popatrzył na zegarek. Minęło sześć minut od momentu lądowania. Czas było ruszać. Zgłosił się kapitan dowodzący drużyną Piechur: - Wkrótce będziemy gotowi wyruszać. Jeden z żołnierzy ciągle wymiotuje. Poważny przypadek choroby lokomocyjnej. Będę musiał zastąpić go Marstonem z drużyny zabezpieczającej strefę lądowania. - Słuszna decyzja - pochwalił Mackay. Kamigami pokiwał głową na znak zgody. Intensywne ćwiczenia, jakie przeszli żołnierze Delta Force, przewidywały wykorzystanie drużyny zabezpieczającej jako zastępców Piechura. Każdy z jej członków ćwiczył także atak, aby być przygotowanym na tę ewentualność. John Author rzucił ostatni raz okiem na polanę. Śmigłowiec zasłonięto siatką maskującą, ścięto i umocowano ulistnione gałęzie, niewidoczna drużyna zabezpieczająca rozstawiła się po krzakach, skąd żołnierze mogli zaskoczyć każdego, kto by nadchodził. Drużyna uformowała się i bezgłośnie ruszyła w dżunglę. Mackay, jego radiooperator i żołnierz przenoszący amunicję szli pomiędzy członkami drużyny. Kamigami na pierwszą część wędrówki przyłączył się małej drużyny podpułkownika. Zachowywano ciszę radiową. Można było tylko mieć nadzieję, że drużyna Bucior, wysadzona przez drugi śmigłowiec, także ruszyła. Pierwsze dwie godziny marszu minęły bez żadnych znaczących wydarzeń. Mackay szacował, że drużyna pokonała około półtora kilometra. Jak
na przedzieranie się przez dżunglę, było to niezwykle dużo. Ludzie przez cały czas skupiali się na tym, żeby nie robić żadnego hałasu, ponieważ jedynie to mogło zapewnić najistotniejszy element zaskoczenia. Posuwający się równolegle do płynącego obok strumienia, mężczyźni szli w ciemności niczym duchy. Do pewnego stopnia pomagały im okulary do działań nocnych. Deszcz był ich sprzymierzeńcem. W końcu teren zrobił się nierówny i żołnierze zaczęli się ślizgać, a nawet przewracać, niewiele widząc. - Lepiej się zatrzymać - ocenił Kamigami. Mackay był tego samego zdania. Jednak prowadzący drużynę kapitan postanowił przeć dalej jeszcze przez godzinę. W końcu żołnierze zatrzymali się na biwak, gdzie prześpią się do rana. Kapitan sprawdził pozycję przy pomocy odbiornika GPS. Drużyna znajdowała się w dolinie, jednenaście kilometrów od posiadłości Czan-ga. Kamigami spojrzał na zegarek. Na przebycie owych jedenastu kilometrów mieli dwadzieścia pięć godzin. - Jeśli wyruszymy o świcie i dotrzemy tutaj - powiedział Mackay, pokazując na mapie odległe o osiem kilometrów miejsce, gdzie dolina otwierała się w równinę - możemy przeczekać resztę dnia, a potem przejść na pozycję pod osłoną ciemności. To zmiejszy prawdopodobieństwo wykrycia nas; a i tak pozostanie nam jeszcze mnóstwo czasu. - Jeżeli będzie nadal padać, to będzie bardzo trudne do przejścia osiem kilometrów - ocenił kapitan. Parsknął. - Zawsze możemy postawić na przedzie drużyny naszego pierwszego sierżanta i pozwolić mu nas prowadzić. Niegłupi pomysł - stwierdził w duchu Mackay. O świcie czternastu mężczyzn tworzących drużynę Piechur było gotowych do wymarszu. Znowu jednak intensywnie lało. Żołnierze ruszyli. Już nie zarośla najbardziej spowalniały ich marsz, ale błoto. Buty przyklejały się do podłoża lub ślizgały; każdy krok oznaczał wysiłek. Trzeba było walczyć ze sobą oraz otoczeniem i ludzie szybko zaczęli się męczyć. Punkt, do którego zaplanowano dotrzeć, znajdował się na wapiennym stoku, tworzącym północną ścianę doliny. Kamigami spoglądał co jakiś czas na mapę i sprawdzał, ile uszli. Nie uda się -ocenił. W tym momencie poślizgnął się i upadł, ochlapując podążającego za nim żołnierza kawałami błota. Podniósł się i wytarł zalaminowaną mapę. Przyszedł czas na zmianę prowadzącego. Wtedy zobaczył na mapie, że dwie poziomice, przechodzące mniej więcej w jednej trzeciej wysokości stoku, odchodziły od siebie i ciągnęły się dalej w większej odległości. Oznaczało to, że zbocze nie jest tam aż takie strome. Idzie tamtędy skalna półka, zgodnie z kierunkiem naszego marszu - ocenił sierżant, przypominając sobie analogiczną sytuację podczas ostatniego okresu jego walk na wojnie wietnamskiej. Na pewno jest tam więcej kamieni i mniej błota oraz roślinności. Trzeba zatem będzie trochę się wspiąć. Podczas najbliższego odpoczynku pokazał Mackayowi i kapitanowi swoje odkrycie.
- Jeśli ma pan rację, to nie będzie tam zbyt wielu drzew, pod którymi teraz nas nie widać - stwierdził kapitan. - Kto idzie z nami na górę? - zapytał Kamigami. - Przy tej pogodzie nie będzie żadnych patroli powietrznych. Pięć minut później drużyna Piechur wspinała się na stok z Kamigamim na czele. Błoto szybko ustąpiło miejsca twardszemu gruntowi, a roślinność przerzedziła się. Sierżant ustanowił mordercze tempo; żołnierze jednak dotrzymywali mu kroku. Wkrótce maszerowali szybko wzdłuż zbocza. Sześć godzin później docierali już do wrót doliny. Byli prawie w wyznaczonym na mapie punkcie, kiedy Kamigami wyczuł zapach gotowania. Uniósł gwałtownie pionowo lewą rękę, pochylając dłoń do przodu. Mężczyźni zatrzymali się i ukryli. Yictor przykucnął i ruszył przed siebie, chowając się w zaroślach. Po kilku minutach wrócił i uniósł jedną ręką swój karabin MP5 nad głowę, pokazując lufą na kierunek marszu. Oznaczało to, że widzi nieprzyjaciela. Kamigami opuścił broń, uniósł do pasa prawą pięść i obrócił kilkakrotnie przedramieniem, wykonując poziome kółka. Był to sygnał, aby przygotowywać się do akcji. Wyciągnął czarny, anodyzowany nóż i uniósł go ostrzem w górę, wyciągając do przodu palec wskazujący. Wydał w ten sposób rozkaz natychmiastowego przystąpienia do działania, ćwiczonego wielkokrotnie przez żołnierzy. Dwaj z nich cichutko zrzucili pleacki i ruszyli naprzód, jeden powyżej skalnej półki, drugi poniżej niej. Pierwszy sierżant posuwał się środkiem, przykucnięty. Widział teraz na wpół otwartą szopę, z której dochodziły zapachy. Jeden z żołnierzy wychynął po prawej, skinął głową, pokazał na szopę i uniósł dwa palce. Znaczyło to, że zobaczył w otwartych drzwiach dwie osoby. Victor przekazał sygnał idącemu po lewej, który ze swojej pozycji nie widział szopy, ale patrzył uważnie na Kamigamiego. Sierżant zbliżył się do szopy od tyłu. Zobaczył, że to stanowisko obserwacyjne. Przy dobrej pogodzie musiał rozciągać się z nią widok na całą dolinę i równinę po przeciwnej stronie. Skoro budka była schronieniem dla obserwatorów, w środku musiał znajdować się nadajnik. Z szopy rozległ się wesoły śmiech i wyszedł z niej młodziutki chłopak, musiał mieć z piętnaście czy szesnaście lat. Poprawił sztormiak i zszedł kilka kroków zboczem w stronę żołnierza znajdującego się po prawej Victora. Sierżant nie wiedział, dlaczego chłopiec wyszedł; zapewne chciał się po prostu załatwić; będzie jednak musiał zginąć. Zza krzaka wyłoniła się cicho ciemna postać i ruszyła za młodziutkim obserwatorem. Kamigami zobaczył unoszącą się rękę i po chwili chłopiec otrzymał śmiertelne cięcie nożem. Żołnierz puścił jego bezwładne ciało. Był to błąd. Powinien był przytrzymać go i opuścić cicho na ziemię, odciągając głowę za brodę, aby rozewrzeć przeciętą szyję. Tymczasem rozległ się przykry gulgot.
Cholera! - zdenerwował się sierżant. Błąd żołnierza przypisał gorączce śmiercionośnej akcji. Amerykanie mieli jednk szczęście, gdyż drugi znajdujący się w szopie obserwator, usłyszawszy dziwaczny odgłos, wyszedł na dwór, wpadając prosto na Kamigamiego. Obserwatorem okazała się śliczna młodziutka dziewczyna, nie starsza od swojego towarzysza. Miała na sobie tylko koszulkę, ledwie osłaniającą jej nagie ciało. Sierżant nie mógł się zawahać. Zanim zdążyła krzyknąć, uderzył ją swoją olbrzymią pięścią w pierś, pozbawiając oddechu i łamiąc kości. Zabił ją nożem i opuścił powoli ciało. Żołnierz, który szedł po lewej, wpadł do szopy. Wyszedł z niej, trzymając nadajnik zamknięty w specjalnęj torbie. - Nawet nie próbowała włączyć radia - skomentował. - Jest pan bardzo szybki i opanowany, panie sierżancie - pochwalił z szacunkiem drugi żołnierz. - Co to były za dzieciaki? - To stanowisko obserwacyjne - tłumaczył Kamigami. - Obserwatorem był zapewne chłopak, a dziewczynę po prostu przyprowadził, żeby mu się nie nudziło. Mieli okazję kochać się na osobności. - Trzej Amerykanie sprawdzili jeszcze otoczenie, żeby upewnić się, że w pobliżu nie ma nikogo więcej. Nadszedł Mackay wraz z resztą drużyny. Sprawdził pozycję przy pomocy odbiornika.GPS. Znajdowali się niecałe sto metrów od wybranego poprzedniego dnia punktu. - Ludzie Czanga musieli wybrać to miejsce z tych samych powodów co my - skomentował. - Możemy tu zostać do zapadnięcia zmroku. - Kapitan rozkazał dwóm żołnierzom zrobić rozpoznanie zejścia do doliny i stanąć na warcie, aby drużyna nie została zaskoczona przez nieproszonych gości. Żoł nierze Delta Force spoglądali w milczeniu na dwoje zabitych nastolatków, zaciskając usta. Napięcie zelżało, kiedy Kamigami podniósł ciała i zaciągnął je w dół stoku. Odnalazł małe zagłębienie terenu i delikatnie ułożył tam ciała. Przykrył je sztormiakiem chłopaka. Naciął trochę gałęzi i przykrył nimi zaimprowizowany grób. Popatrzył przed siebie, w przykrywającą równinę mgiełkę, i spoglądał w nią kilka minut. Deszcz znowu zaczął padać. Ulewa była wyjątkowo intensywna. - Przepraszam... - wymówił Victor, po czym podniósł się i dołączył do swoich żołnierzy. Nad Tajlandją, na południe od Birmy Prowadzący nasłuch radiowy nadajników Czang Tse-kuana amerykański RC-135 odleciał do swojej bazy, którą była Kadena na Okinawie. Zanim to się stało, nadleciał drugi, identyczny samolot, który przejął jego zadania.
Krążył w tym samym rejonie, nie wykrywając niczego nadzwyczajnego. Załoga nudziła się. Jednak po sześciu godzinach siedzący na pokładzie RC-135 technicy ożywili się, odebrawszy za pomocą satelitarnego radia SatCom zakodowane meldunki od dwóch drużyn naziemnych. Oto drużyna Piechur ukryła się bezpiecznie trzy kilometry od posiadłości Czanga, natomiast drużyna Bucior miała kłopoty. Biały Dom, Waszyngton, USA Leo Cox był wyczerpany. Zazdrościł prezydentowi umiejętności natychmiastowego zaśnięcia w dowolnej chwili, kiedy tylko był na to czas. Podczas wszystkich lat służby w Siłach Powietrznych generał Cox nigdy nie był w stanie zasnąć, kiedy trwała operacja bojowa. Jakieś niemożliwe do opanowania podniecenie czy zdenerwowanie nie opuszczało go na tyle, żeby mógł spać. Do teraz nic się nie zmieniło. Leo pojechał zeszłego wieczora do domu, jednak nie mógł zasnąć ani nawet odpocząć; zrezygnowany wrócił więc o północy do Pomieszczenia Sytuacyjnego. Zwolnił Mazie, żeby ona mogła się przespać, i sam śledził dalej rozwój Operacji Jerycho. Sytuacja rozwinęła się trochę - myślał, czekając rano przed sypialnią prezydenta z najnowszymi wiadomościami. Drzwi otworzyły się i pojawił się w nich Charles, lokaj Pontowskiego. Zaprowadził Coxa do sąsiadującego z sypialnią małego gabinetu, z którego prezydent lubił korzystać w godzinach rannych. Pontowski wyglądał na wypoczętego, choć bynajmniej nie spokojnego. - Dzisiaj czeka nas długi, ciężki dzień, panie prezydencie - odezwał się Cox. Matthew pokiwał głową. - Tosh dobrze dzisiaj spała i śpi nadal - poinformował Leo. - Czy tę informację przekazała Edith Washington czy doktor Smithson? - zainteresował się Pontowski. Stwierdził ostatnio, że obserwacje przełożonej pielęgniarek były równie profesjonalne jak Smithsona, a do tego podawała je w znacznie zwięźlejszej formie. - Smithson - odpowiedział szef gabinetu. - W tej chwili nie wychodzi w ogóle ze szpitala; siedzi tam dwadzieścia cztery godziny na dobę. - Cox z radością wziął od Charlesa podaną mu filiżankę kawy. Potrzebował jej, żeby zmęczenie nie wygrało walki z organizmem. - Pozostała część pana rodziny przyjechała wczesną nocą. Pontowski westchnął. - Już niewiele czasu zostało... - mruknął bezbarwnym głosem. Szef gabinetu przeszedł do drugiego ważkiego tematu: - Są problemy z Operacją Jerycho. Jedna z drużyn naziemnych nie do tarła do wyznaczonej pozycji początkowej.
Zack spojrzał na stojący na kominku zegar. W Birmie byłą teraz za piętnaście siódma wieczorem. To znaczy, że drużynie pozostało dziewięć godzin i piętnaście minut na dotarcie na pozycję, jeśli atak ma się odbyć o zaplanowanej godzinie. Czy w przypadku opóźnienia powinien przerwać operację? Nie - zdecydował. Odwoła atak tylko wtedy, jeśli ludzie Czanga wykryją Amerykanów i odpadnie element zaskoczenia. - Co przeszkodziło drużynie? - spytał. - Deszcz, sir - wyjaśnił Cox. - Ulewa rzeczywiście umożliwiła przerzucenie drużyn po kryjomu, spowolniła jednak ich marsz. - Przeszkodziła tylko jednej z drużyn - zauważył Pontowski. - Której? - Buciorowi, sir. To ci, którzy mają rozpocząć akcję, wysadzając mur i odizolować posiadłość od otoczenia. - Czy zakładnicy w ogóle jeszcze żyją? - Kiedy przyszedł ostatni meldunek, żyli. - Niech maszerują dalej - polecił prezydent. - Śledź uważnie postępy operacji. - Matthew nie mówił Coxowi, że rozkaże przerwać Operację Jerycho, kiedy tylko zacznie dziać się coś niedobrego. Opóźnienie Buciora dało się na razie tolerować. Dwaj mężczyźni omówili rozkład zajęć na rozpoczynający się dzień, po czym poszli do Gabinetu Owalnego. Sześć godzin później do Białego Domu zadzwonił doktor Smithson. Był zaniepokojony stanem Tosh i prosił prezydenta o przybycie do szpitala. Odległość dzieląca Biały Dom od Szpitala Marynarki w Bethesda wynosi jedenaście kilometrów. To ze dwadzieścia pięć minut jazdy kawalkadą prezydenckich samochodów lub kilka minut lotu śmigłowcem. Ludzie Pon-towskiego zdecydowali, że można lecieć, gdyż pogoda była dobra. Poza tym krótki lot był bezpieczniejszy, z punktu widzenia zapewnienia prezydentowi odpowiedniej ochrony. Matthew zdawał sobie sprawę, jak profesjonalnie zorganizowany i przeprowadzany był ów krótki przelot. Wiedział o tym z doświadczenia, które nabył pół wieku wcześniej. 1944 Lotnisko RAF I (unsdon, hrabstwo Hertford, Wielka Brytania O wpół do dziesiątej rano zatelefonowano do Pontowskiego. - Zack, kochanie - odezwała się zmysłowym głosem Willi. - Dzisiaj załatwiam różne sprawy tu i tam i wieczorem będę wolna. Szkoda byłoby zmarnować taką okazję, prawda? - Matthew odpowiedział coś nieskładnie. Zrobiło mu się głupio i zaczerwienił się. - To dobrze - odparła Wilhelmina, mimo iż w zasadzie nie powiedział niczego konkretnego. Czy możemy się spotkać w Rickmans Worth, w pubie
Swan and Patridge? To w samym centrum miasteczka, nie da się go nie zauważyć. Dajmy na to o siódmej? Jeśli uważasz, że będziesz głodny, zadbam o jakiś obiad. Pontowski oznajmił, że będzie głodny, i Crafton odłożyła słuchawkę. Zack był podekscytowany wieczornym spotkaniem, jednak równocześnie gnębiło go poczucie winy. Ciągle czuł, że zdradza Chantal. Czy miłość zawsze musi oznaczać jakieś komplikacje? - zastanawiał się. A może to w ogóle nie miłość, tylko sam seks, pożądanie? Był mało doświadczonym młodym człowiekiem i nie wiedział, co ma o tym wszystkim sądzić. Cieszyło go, że ma dużo pracy do wykonania, którą mógł zająć myśli. Pickard zlecił mu wzięcie udziału w planowaniu nalotu na więzienie w Amiens. Teraz Zack miał pojechać do dowództwa Drugiej Grupy, mieszczącego się w pobliskim Uxbridge, aby dokończyć zadanie. Planowaniem kierował wysoki podpułkownik o klasycznym brytyjskim wąsiku. Nazywał się John Maitland. Nie był już, jak kiedyś, przystojny, gdyż prawą stronę twarzy pokrywały mu duże blizny po oparzeniach. Zachował jednak wrodzoną pogodę ducha. Miał tik nerwowy - nieustannie drgała mu prawa powieka. Matthew nie wiedział, czy wynika to z uszkodzenia nerwu, które było wynikiem tego, że jego zestrzelony mosquito rozbił się przy lądowaniu i stanął w ogniu, czy też jest wynikiem przedłużającego się stresu wojennego. Tak czy owak, Zackowi podobała się współpraca z Maitlandem. Pontowski wiele się od niego nauczył; poznał sporo szczegółów, od których zależy powodzenie misji bojowej. Zakończywszy pracę, dwaj mężczyźni usiedli spokojnie w gabinecie pełnym porozkładanych map i fotografii zwiadowczych. Na samym środku stała makieta celu. - Czy czegoś nie pominęliśmy? - odezwał się Maitland. Wyliczył najważniejsze punkty planu: - Pogoda: zła, ale nie przesadnie. - Godzina: obiad zaczyna się w południe. Atak rozpoczyna się trzy po dwunastej, żeby już wszyscy siedzieli i dopiero brali się za jedzenie. - Nalot: po sześć mosquito z każdego z trzech dywizjonów. Nadlatują po trzy. Trzy minuty odstępu pomiędzy dywizjonami. Pierwszy rozbija mury, drugi - ściany budynku naprzeciw wyłomów w murze, trzeci niszczy to, czego nie udało się zliwkidować poprzednikom. - Nieprzyjacielskie środki obrony: najprawdopodobniej focke-wulfy z Abbeville. Artyleria przeciwlotnicza z bazy Luftwaffe Amrens-Głisy ostrzela samoloty drugiego dywizjonu podczas wykonywanego w celu uzyskania odpowiedniego odstępu łuku w lewo. Będzie jednak na granicy zasięgu i raczej nie powinna trafić. - Osłona myśliwska: dwanaście typhoonów ze Sto Dziewięćdziesiątego Ósmego Dywizjonu z Manston. Spotkanie nad Littlehampton. Typhoony
powinny odciągnąć ewentualne samoloty Luftwaffe, podczas gdy będziecie nad celem i nałatwiej będzie was atakować. Mogą także eskortować uszkodzone maszyny do Manston. - Zaskoczenie: Niemcy nie mogą wiedzieć, jaki jest nasz cel. Będą wiedzieć, że nadlatujemy, ale przy zaplanowanej nawigacji nie powinni zorientować się, że chodzi o Amiens, aż do ostatniej chwili. Wtedy i tak prawdopodobnie przypiszą nam atak na kolejową stację rozrządową. - Koordynacja z Francuzami: kiedy wystartujecie, nasz radiooperator przekaże wiadomość Resistance. Ruch Oporu musi być gotowy wkroczyć w okolice więzienia pięć minut po bombardowaniu, żeby pomóc tym szczęściarzom, którym uda się wydostać poza mur. - Powinno się udać - ocenił Pontowski. - Czy pan samodzielnie to wszystko wymyślił? - spytał. - Niezupełnie. Maczał w tym palce pułkownik Pickard. Można powiedzieć, że był moim przewodnikiem. To błyskotliwy człowiek. - Maitland popatrzył na makietę. Więzienie w Amiens to osiemnastometrowej wysokości budynek w kształcie krzyża. Stał na prostokątnym placu otoczonym murami grubymi na metr i wysokimi na sześć metrów. - Muszę powiedzieć, że jestem kompletnie zielony, jeśli chodzi o bomby - przyznał Maitland. Zack był właśnie ekspertem od bomb i skutków ich wybuchów. - Każdy mosquito będzie uzbrojony w cztery dwustudwudziestopięciokilogramowe bomby przebijające z zapalnikami nastawionymi na jedenastosekundowe opóźnienie - powiedział. - Czytałem bardzo zachęcający ra port o tym, co może stać się z taką bombą, kiedy trafia w cel z prędkością większą niż trzysta osiemdziesiąt kilometrów na godzinę. Otóż korpus bom by może się roztrzaskać lub, co jeszcze ciekawsze, bomba może się odbić i wrócić ku temu, kto ją zrzucił. Mimo wszystko bomby przebijające to od powiedni prezent dla Niemców. Trzeba będzie tylko powiedzieć pilotom, żeby zrzucili je przy prędkości mniejszej niż trzysta osiemdziesiąt. Mur po winien runąć. - Pontowski pokazał na fragmenty północnego i wschodniego odcinka muru, gdzie miały zostać wybite wyłomy umożliwiające ucieczkę więźniom. - Zbombardowanie baraków straży więziennej będzie trudniej sze. - Zack wskazał na parterowy budynek przystawiony do jednego z koń ców krzyża. - Samoloty będą musiały wznieść się ponad mury, a potem na tychmiast zrzucić bomby na baraki. ...Najbardziej jednak obawiam się dodatkowych zniszczeń, które mogą spowodować nasze bomby, uderzające w ściany budynku. Najbardziej krytycznym miejscem jest to. - Pontowski pokazał na jeden z kątów tworzonych przez przecinające się ramiona krzy ża. - Trzeba trafić w nie bombami, jeśli więźniowie z Resistance mająuciec. To blisko planowanych wyłomów w murach. Jednak nasze bomby zabiją wielu spośród ludzi, których chcemy wyzwolić.
Maitland patrzył na makietę. - Czy jest jakieś inne wyjście? - spytał. - Nie. Niestety nie ma. - Coś jeszcze? - Niepokoję się Chłopcami z Abbeville - stwierdził Zack. - Zastanawiałem się, czy nie można posłać jedengo czy dwóch mosauitio na dzienną misję Intruza nad ich lotnisko. Tak aby zasiać trochę Moskitopanik. W ten sposób odwrócilibyśmy uwagę od nalotu. - Niezły pomysł - ocenił Maitland. - Jeśli wolno spytać, czy pan bierze udział w nalocie? - zainteresował się Pontowski. - Wziąłbym, gdyby lekarze mi pozwolili. - Prawa powieka oficera zadrgała gwałtownie; trzęsły mu się także ręce. - Ale mówią, że postrzelili mi nerwy. Pewnie mają rację. Czy ja też skończę tak jak on? - pomyślał z lękiem Zack. Jako dygoczący, oszpecony do końca życia człowiek, który chce działać dalej, ale odsyła się go na boczny tor? Ile w ogóle czasu mi zostało? Maitland uśmiechnął się, co wyglądało dość groteskowo. Wiedział, o czym myśli młody człowiek. - Niech pan się martwi, panu się to nie przydarzy - powiedział. - Pan przeżyje. Od razu widać, że jest pan stworzony do znacznie lepszych rzeczy niż to, czym musimy się teraz zajmować. A teraz powiedzmy Pickowi o pań skim pomyśle przeprowadzenia za dnia misji Intruza. Pułkownik Charles PickardWysłuchał w milczeniu całości planu oraz pomysłu Pontowskiego. Wstał, podszedł do okna i spróbował ocenić pogodę. - Nie, to nie byłoby dobre - stwierdził po namyśle. - Misja Intruza w dzień będzie zbyt niebezpieczna. Wystarczą nasze typhoony. ...Miałem nadzieję, że przeprowadzimy nalot jutro, jednak pogoda jest fatalna, a synoptycy nie przewidują żadnej poprawy przez najbliższe czterdzieści osiem godzin. - Przedyskutowano jeszcze kilka spraw. Maitland powiedział, że sekcja nawigacji dopracuje szczegóły wlotu nad rejon celu i wylotu z niego. Po wyjściu z gabinetu Pickarda, Zack spytał, czy Maitland mógłby po drodze do siebie wysadzić go w Rickmans Worth. - Jedzie pan do Swan and Patridge - skomentował oficer. - Bardzo przyjemne miejsce na małe sam na sam z panną. Sam z niego od czasu do czasu korzystam. - Roześmiał się, widząc, że młody człowiek czerwieni się jak piwonia. Maitland zatrzymał się za stojącym przed pubem jaskrawoczerwonym sportowym roadsterem. - Ładna maszyna. To morgan, zdaje się, z tysiąc dziewięćset trzydzieste go siódmego roku, czterdziestkaczwórka. Chciałbym takiego mieć. Ciekawe
skąd wziął benzynę? - Zack nigdy nie słyszał o tej marce, ale podobała mu się piękna linia wozu. Maitland pomachał mu i pojechał do Uxbridge. W lokalu czekała na Pontowskiego Willi. Miała na sobie mundur kobiecej służby pomocniczej Wren. Uśmiechnęła się z ulgą na jego widok. - Troszkę się spóźniłeś - powiedziała. - Ten amerykański pułkownik był wobec mnie bardzo natarczywy. - Skinęła głową w stronę stojącego przy barze mężczyzny. - Ech, ci moi rodacy...! - mruknął Matthew, ruszając do baru po drinki. Pułkownik zlustrował go od stóp do głów i postanowił wykorzystać fakt, że ma dużo wyższy stopień wojskowy. - Nie chcę cię tutaj - burknął. - Dobrze, pójdziemy sobie - odpowiedział zgodnie Pontowski. Amerykański akcent Zacka zaskoczył pułkownika. - Co to jest? - zdziwił się. - Amerykanin w RAF-ie? Tego już za wiele. Wstydzisz się swojego kraju, chłopcze? - Nie. Nie mam się czego wstydzić. - Słuchaj no, lepiej spadaj stąd tam, skąd przyszedłeś, to nie zrobię z ciebie dezertera. A tę cizię zostaw w pubie. - Jak pan sobie życzy. - Matthew był nadzwyczaj układny. Wrócił do stolika i powiedział Willi: - Chodźmy stąd. Ten facet pił i jest agresywnie nastawiony do świata. - Masz rację - odparła. - Poza tym akurat zaplanowałam dla nas inne miejsce. Pontowski podał jej płaszcz i ruszyli w stronę drzwi. Pułkownik wyszedł jednak za nimi i dogonił ich. - Hej, koleś! - zawołał. - Powiedziałem ci, żebyś zostawił tę cizię tutaj. Jesteś głuchy czy głupi? - Mówi pan o mnie?! - warknęła zimno Crafton. -Tak. - Doprawdy, jeśli ma pan ruję i coś pana świerzbi, proponuję udać się do któregoś z pobliskich chlewów. Jestem pewna, że zamieszujące tam zwie rzęta bardzo się panu spodobają. Choć, z drugiej strony, nie zasłużyły na kogoś takiego jak pan. Niech pan najlepiej weźmie tę sprawę we własne ręce. Pijany mężczyzna musiał chwilę pomyśleć, żeby zrozumieć słowa Wilhelminy. Kiedy do niego dotarły, poczerwieniał. - Ty angielska dziwko...! - sapnął i zamachnął się, aby uderzyć Willi w policzek. Zack szarpnął się i złapał pułkownika za rękę. Wykręcił ją, omal nie przewracając go na ziemię. - Niech pan lepiej wraca do pubu - zaproponował.
- Za kogo ty się uważasz?! - warknął oficer i wyszarpnął się. Zaczął niby odchodzić, ale odwrócił się nagle i wyprowadził cios w głowę Pontow-skiego. Ruch pijaka był niezdarny. Matthew z łatwością zdołał uskoczyć. Napastnik spróbował powtórzyć atak, ale tym razem Zack wykonał energiczny blok. Pułkownik stęknął, zaskoczony bólem, nie dawał jednak spokoju. Próbował uderzyć po raz trzeci. Pontowski znów się uchylili dwukrotnie trzasnął go błyskawicznie w prawy biceps. Oficer był zaskoczony. Jeszcze nigdy nie zdarzyło mu się, żeby dwa tak szybkie i nieznaczne z pozoru ciosy tak mocno bolały. Próbował podnieść rękę, ale nie dawała się w ogóle ruszyć. - Dajmy spokój, panie pułkowniku, póki jest pan jeszcze w stanie chodzić i mówić - poradził Matthew. Chłód jego tonu dotarł do świadomości pijanego. Dopiero teraz pułkownik przyjrzał się dokładnie swojemu przeciwnikowi. Zack stał nieruchomo, zupełnie spokojny, bez śladu napięcia na twarzy. Pijany poczuł strach. Stwierdził, że napotkał mocniejszego od siebie oraz że młody Amerykanin za chwilę zrobi mu krzywdę. Wycofał się więc czym prędzej do pubu. - Wsiadajmy - odezwała się Willi. Podeszła do czerwonego morgana od strony miejsca kierowcy. - To twój wóz? - spytał Pontowski. - Pożyczyłam od Rogera. - Bertrama? - upewnił się Zack. - Tak. Ale bez jego wiedzy. - Rozległo się wycie silnika i sportowa maszyna zawróciła z piskiem. - Dokąd jedziemy? - zainteresował się Matthew. - Do rodzinnego domu Rogera. - Ale bez jego wiedzy! - dokończyli równocześnie oboje. Willi prowadziła szybko, a zarazem bardzo kompetentnie. Nie było to jednak bezpieczne, gdyż jechała na krótkich światłach i w razie czego nie zdążyłaby się zatrzymać. - Zack, czy ty pobiłbyś poważnie tego pijanego typa? - zapytała. - To on się prosił - odparł Pontowski. Crafton skręciła w wąski zjazd i zatrzymała się przed domkiem stanowiącym zarazem bramę dużej wiejskiej posiadłości. - Bertramowie dali mi klucz - wyjaśniła. - Główny dom jest okresowo zamknięty. To stary, przewiewny domek, ale za to bardzo przytulny. - Otwo rzyła drzwi domku. W środku płonął ogień w kominku, a na stole leżała ja kaś wiadomość. - Zadzwoniłam wcześniej do klucznika i zapowiedziałam swój przyjazd - mówiła Wilhelmina. - Kochany stary klucznik napalił w ko minku i zostawił nam obiad na kuchence. - Uśmiechnęła się. - Jesteś głod ny? - Zack skinął głową. - To zaraz wrócę.
Pontowski usadowił się na stojącej naprzeciw kominka wygodnej kanapie. Pomieszczenie było faktycznie przytulne, a kominek wspaniale grzał. - Po raz pierwszy tej zimy jest mi naprawdę ciepło! - zawołał. - Czuj się jak u siebie w domu! - odpowiedziała z kuchni Willi. - Mam nadzieję, że lubisz zapiekankę z mięsa i ziemniaków. Jest też butelka wina. -Matthew ściągnął płaszcz, poluzował krawat, zrzucił buty i rozprostował kości. Crafton przyniosła obiad. Zjedli przed kominkiem. Kiedy skończyli wino, dziewczyna zwinęła się na podłodze pod stopami Zacka, przytuliła do jego nóg i spojrzała w ogień. - Tu jest tak spokojnie...! - mruknęła. Matthew było dobrze i ciepło i... zdrzemnął się. Poczuł ruch. - Długo spałem? - zapytał. - Około godziny. - Wilhelmina nadal siedziała u jego stóp, tyle że teraz była owinięta kocem. Dołożyła do ognia, więc wciąż było ciepło. - Pozwoliłam ci spać - wyjaśniła. - Potrzebny ci był odpoczynek. - Rozpuściłaś włosy... - zauważył. Wyciągnął rękę i pogładził dziewczynę po włosach. Uniosła jego dłoń do policzka, a potem delikatnie ucałowała ją. Popatrzyła na Zacka z poważną miną, rozchylając lekko usta. Przyciągnął ją do siebie; koc opadł na ziemię. Willi była naga. Jej skóra połyskiwała w delikatnym, migotliwym świetle kominka. Usiadła Pontowskiemu na kolanach, a on pocałował ją czule. - Czy jest ci aż tak ciepło? - upewnił się. - Będzie - wyjaśniła Wilhelmina i uszczypnęła go w ucho. Przekręciła się przodem do niego, siadając okrakiem na jego nogach. Objęła Zacka za szyję i zaczęła całować go namiętnie. - Będzie mi gorąco - dodała. Uniosła ręce i ściągnęła mu krawat przez głowę. Póniej rozpięła guziki jego bluzy i włożyła dłonie do środka, głaszcząc pierś Matthew. Dokończyła dzieła i rzuciła koszulę na podłogę. Potem zsunęła się na podłogę i rozpięła Zackowi pasek i spodnie. Ściągnęła je z niego. Zrzuciła mu skarpetki, łaskocząc przy tym w stopy. - Och, uwielbiam twoje ciało! - zamruczała. Zaczęła całować i lizać go po udach, posuwając się coraz wyżej. Zack jęknął i wstał, podnosząc ze sobą Willi. Złapał ją i uniósł, żeby zanieść ją do sypialni. - Nie - szepnęła. - Przy kominku. - Zack opuścił więc dziewczynę i uło żył ją na plecach, na dywanie. Uniosła nogi i Matthew rozpoczął stosunek. Crafton oplotła nogami jego nogi i zamruczała: - Kocham cię...
Ogień przygasał. Willi wstała z kanapy i przykryła Pontowskiego kocem. Wysypała z wiadra do kominka resztą węgla. - Powinno być więcej w szopie - powiedziała. - Nie możesz biegać po dworze goła jak święty turecki w taką pogodę -skomentował. - Leje jak z cebra. - Crafton uniosła tylko brwi, po czym wypadła na dwór z wiadrem w ręku. Wróciła po krótkiej chwili, mokra od deszczu. Dołożyła węgla do ognia i skoczyła z powrotem pod koc. - Auu! krzyknął Zack. - Ale ty jesteś zimna! - To stymulujące, prawda? - odparła, całując go namiętnie w szyję. Jej race pieściły już ciało Pontowskiego. - Jesteś nienasycona - skomentował. - Tylko kiedy mam przy sobie ciebie. A teraz uważaj. - Matthew chętnie zastosował się do polecenia. Zack poprawił rękę. Zdrętwiała mu podczas snu i mrowiła. Wili poruszyła się i dostosowała swoją pozycję do zmiany. Pontowski pogłaskał ją po plecach, patrząc w ogień. - Martwisz się czymś - zagadnęła. - Widzę to po tobie. - Zamyśliłem się tylko. Crafton usiadła w rogu kanapy i przyjrzała się twarzy Matthew. Była inteligentnym strategiem i znakomitym taktykiem, jeśli chodzi o nakłanianie innych do jej woli, i sprawie Zacka Pontowskiego poświęciła wiele godzin przemyśleń. Wiedziała, że kocha go i pożąda ponad wszystko. Zdawała sobie jednak sprawę że pokój, jaki nastał między nimi, był wciąż bardzo kruchy i mógł zostać unicestwiony znowu. Posłużyła się seksem, rozbudzeniem w Matthewie pożądania, żeby przyciągnąć go do siebie i osłabić myśli o Chantal. Czy jednak nie zachowywała się zbyt agresywnie, w sensie erotycznym? Musiała teraz pokazać Za-ckowi inne swoje strony, tak aby udowodnić mu, że jest odpowiednią dla niego kobietą. Wyjdę za ciebie, Matthewie Zachary Pontowski - obiecała sobie. - Mam nadzieję, że nie masz poczucia winy... - odezwała się. Nie padła żadna odpowiedź. Willi była pewna, że dobrze odgadła. Ostrzegła się, żeby przypadkiem nie wspomnieć o Chantal. - Zack - powiedziała, wyciągając rękę i dotykając policzka Matthew, a potem obracając ku sobie jego twarz. -Kocham cię. - Cholera jasna! - pomyślała. Powtórz to samo. Potwierdź, że będziesz ze mną. Nie zamierzała ustępować. - Chcę, żebyś to wiedział. Dlatego jestem z tobą teraz tutaj i dlatego będą następnym razem i każdym następnym, który będzie nam dany. - A co będzie, jeżeli... - wybąkał Zack - no... zajdziesz... - Jeśli zajdę w ciążę? - Pontowski skinął głową. Zagryzła policzki, żeby się nie roześmiać. Matthew wydał jej się tak amerykański, pruderyjny,
zdeterminowany postąpić Jak porządny mężczyzna". - Wtedy dam mu na imię Zack - odpowiedziała tylko. - A... jeśli to będzie dziewczynka? - Ale ty jesteś pewny siebie! - zbeształa go. - Do niczego cię nie będę zmuszać. - Natychmiast wyczuła, że popełniła błąd. Pontowski był poważnym człowiekiem i jak najbardziej myślał o małżeństwie. Postanowiła więc powiedzieć mu prawdę. - Zack, kocham cię i chcę być z tobą na zawsze. Jednak oboje wiemy, że na razie nasza przyszłość jest w zawieszeniu, bo nie my podejmujemy decyzje o tym, co z nami będzie. I zanim znowu będziemy mogli swobodnie je podejmować, chcę spędzić z tobą te chwile, które będą nam dane. Pontowski przyjął to, co powiedziała. Nic nie mówił. Crafton czekała jednak, wiedząc, że jego wiecznie analizujący rzeczywistość umysł podąża swoją ścieżką, odnajdując związany z sytuacją problem. - Willi, co cię sprowadziło w te strony? - spytał. Cały wypracowany spokój Wilhelminy runął w jednej chwili. Zack myślał o Chantal i prawdopodobnie wpadł właśnie na to, że w związku z zadaniami zleconymi im przez SOE przybyła wraz z nią do Uxbridge. - Dostałam przepustkę - skłamała Crafton. - Musiałam załatwić pewne sprawy rodzinne.
13 Szesnasta Ulica, Waszyngton, USA Genrał Simon Mado szedł Szesnastą Ulicą, pogwizdując sobie. Mijał właśnie siedzibę Narodowego Towarzystwa Geograficznego, wydającego znany magazyn „National Geographic". Obok generała przystanął jadący ulicą duży, ciemnoszary samochód. Szyba w przednich drzwiach opuściła się i ktoś zawołał go po imieniu i nazwisku, prosząc, żeby wsiadł. Ci reporterzy mają coraz bardziej interesujące pomysły - ocenił w duchu. Tylne drzwi uchyliły się, wsiadł więc. Tymczasem przystawiono mu do żeber mały pistolet, a samochód ruszył. - Popełniacie wielki błąd, sukinsyny! - sapnął. W odpowiedzi wbito mu w ramię igłę. Przytomność powracała mu powoli. Mado czuł otępienie spowijające jego umysł. Jego pierwszym konkretnym wrażeniem było uczucie silnej goryczy w ustach. Po chwili zorientował się, że leży nagi, pod kocem, na wąskiej koi. Jestem na jachcie - pomyślał. Przez iluminator wpadało łagodne
światło, a łódź kołysała się delikatnie. Musiało być popołudnie, a jacht znajdował się na jakichś spokojnych wodach. Gdzie schowali moje ubranie, do kurwy nędzy?! - pomyślał ze złością. Stwierdził, że nie zdjęli mu zegarka, spojrzał więc, która godzina. Leżałem tu około trzech godzin - stwierdził. Podniósł się i wyjrzał przez iluminator. Jacht stał na kotwicy w niedużej zatoczce. Pewnie jestem w zatoce Chesapeake - pomyślał generał. Tak czy owak, jego porywacze nie mogli popłynąć daleko. Owinął się kocem niczym togą i ruszył za klamkę. Było otwarte. Pchnął drzwiczki i wyszedł do głównej, luksusowo wyposażonej kabiny. Zobaczył w niej jedyną osobę - Tinę Stanley, asystentkę Courtlanda, podobnie jak on owiniętą kocem. Zignorował ją i sprawdził klamkę drzwi prowadzących na pokład. - Jest zamknięte. Oni są na zewnątrz - odezwała się Tina drżącym głosem. Słychać było, że jest przerażona. - Co to za „oni" - zapytał generał. - Nie wiem! -jęknęła kobieta. - Co się, do cholery, stało?! - warknął Mado. - Myślałem, że zorganizowała mi pani spotkanie z reporterem! - Stanley skinęła nieznacznie głową, odwróciła się i przycisnęła do ust zaciśniętą pięść. Zaczęła dygotać. Simon Mado zaczął intensywnie myśleć. Co się mogło stać? Miał właśnie opisać zaprzyjaźnionerńu z Courtlandem dziennikarzowi „tło" operacji wyzwolenia zakładników, którą miano aktualnie rozpocząć czy też może już rozpoczęto. W przypadku niepowodzenia operacji reporter miałby gotowy długi tekst, stawiający administracji prezydenta Pontowskiego poważne zarzuty. Jednak generał broni amerykańskiego wojska nie mógł zostać przyłapany na realizacji takiego pomysłu. - Muszę z nimi pogadać - skonstatował Mado i zaczął dobijać się do drzwi. - Obawiam się, że nie będą chcieli rozmawiać...! - wypowiedziała z płaczem Stanley. Resztki jej makijażu były w kompletnej ruinie. Drzwi otworzyły się i do kabiny weszło trzech mężczyzn. Jeden z nich rzucił na stół dwie małe plastikowe kapsułki. - Co to jest? - spytał Mado. - Kokaina - szepnęła kobieta. ' Jeden z nieznajomych zerwał z porwanych koce i popchnął ich ku sobie. Pozostali dwaj wyciągnęli aparaty fotograficzne i zaczęli robić zdjęcia. Nowe śródmieście Waszyngtonu, USA Bobby Burke, dyrektor agencji wywiadowczych USA, nie zdziwił się, że czeka na niego Charlie Bonazelli. Znajdowali się w jednym z budynków CIA, w nowej części śródmieścia Waszyngtonu.
- I jak się trzymają? - zagadnął Bonazelli. Podał Burke'owi kopertę z czterema wysokiej jakości fotografiami nagiej pary. Nie wzbudzały wątpliwości, dlaczego para jest naga. - Jak zwykle - mruknął Burke. Nie wiedział, co ma właściwie odpowiedzieć. Przyjrzał się uważnie zdjęciom. - Czy zostały przekazane odpowiednim ludziom? - zapytał. - Oczywiście. To materiał na pierwszą stronę gazety. - Czyli wszystko w porządku? - Jasne. - To dlaczego pan tu przyszedł? Bonazelli przybrał myślący wyraz twarzy. -Nasze rodziny mają wobec pana wielki dług i wszystkie dobrze o tym wiedzą - zaczął. - Jednak nie wiemy, jak zamierza pan skończyć tę spawę. - Wypuśćcie ich jutro rano. Krzaczaste brwi Bonazellego uniosły się. - To bardzo proste - skomentował. - Ale jeśli wynikną komplikacje? Bardzo poważne komplikacje? - W takim razie porwani powinni zostać odnalezieni razem. - Rozumiem. Skoro musimy tak zrobić, nasz dług wobec pana będzie... - Spłacony - dokończył zgodnie Burke swoim charakterystycznym tonem biurokraty. Biały Dom, Waszyngton, USA - Już prawie południe - odezwała się do samej siebie Mazie. Dyżurowała w Pomieszczeniu Sytuacyjnym od szóstej rano i była głodna. - Dlaczego nie? - dodała, wciskając guzik interkomu. Zadzwoniła do kuchni, żeby przyniesiono lunch. Dwadzieścia minut później pojawił się steward ź parującą tacą i gazetą. - Pomyślałem, że zechce pani to zobaczyć - wyjaśnił mężczyzna, tłumiąc nerwowy uśmieszek. Mazie zobaczyła jedną z popularnych, kolorowych gazet z prymitywnymi artykulikami, jakie widywała przy kasie supermarketu. Pierwsza strona pełna była krzyczących wielkimi literami sensacyjnych tytułów; dużąjej część zajmowało poddane nieznacznej cenzurze zdjęcie dwojga nagich ludzi w miłosnym uścisku. Z nagłówka można było dowiedzieć się, że odkryto schadzkę generała z asystentką senatora na jachcie w zatoce Chesa-peake. Tekst na stronie drugiej. Kamigami otworzyła gazetę i uśmiechnęła się na wieść o tym, że niejaki generał Simon Mado z Sił Powietrznych został nakryty ze swoją kochanką Tiną Stanley, asystentką senatora Williama Co-urtlanda, na pokładzie jachtu służącego im za miejsce miłosnych schadzek.
Jacht nosił zresztą, odpowiednie imię: „Swobodny biust". No, to na tym zakończyła się kariera i wiarygodność Mado - pomyślała Mazie, rzucając gazetkę i pożerając smaczną kanapkę. Mężczyźni! - pomyślała ze śmiechem. Zawsze myślą tym, co mają w kroku. Nagle coś przyszło jej do głowy. Ajeśli Mado został wrobiony? Nie mogło się to zdarzyć w bardziej odpowiednim momencie. Środki masowego przekazu uwielbiają skandale seksualne i odwracają one uwagę opinii publicznej; w tym przypadku od nas i od Courtlanda. Kto dopuściłby się podobnego postępku? - zastanowiła się. Spojrzała jednak na zielone cyfry wiszącego na ścianie zegara. Nieubłaganie zbliżała się dwudziesta pierwsza czasu Greenwich. Dwa mniejsze zegary pokazywały lokalny czas w Waszyngtonie oraz w Birmie. - Południe - mruknęła Mazie - a w Birmie północ. Zostały tylko cztery godziny. - Mówienie dawało choć odrobinę ujście narastającemu w niej napięciu. Atak miał się zacząć o dwudziestej pierwszej czasu uniwersalnego, to znaczy o czwartej nad ranem w Birmie. Na jednym z ekranów pojawił się napis „Oczekuje", co oznaczało, że nadchodzi jakiś meldunek. Kamigami przesunęła przełącznik, który kierował transmisje z SatComu do głośnika na pulpicie przed nią. - Młocie, tu Piechur - odezwał się głos Mackaya. Można było go od razu poznać pomimo pewnych zniekształceń, spowodowanych kodowaniem i rozkodowywaniem sygnału. Posługiwano się radiem satelitarnym, ponieważ Młot - czyli MC-130, na pokładzie którego siedzieli Mallard i Trimler -ciągle stał na płycie lotniska w Udorn. Miał wystartować na dwie godziny przed rozpoczęciem ataku. Mazie zaczęła słuchać raportu sytuacyjnego zdawanego przez podpułkownika. Informował dowódców operacji o jej postępach. Drużyna Piechur opuściła swoją kryjówkę i osiągnęła pozycję, z której miała rozpocząć atak. Nie nawiązała dotąd kontaktu z nieprzyjacielem. Jednak drużyna Bucior wciąż znajdowała się dziesięć kilometrów od swojej zaplanowanej pozycji, brnąc przez bagno. Mazie poczuła ulgę. Drużyna Bucior nie zdąży i atak zostanie odwołany. Żołnierze Delta Force zostaną zabrani z powrotem przez śmigłowce. Wtedy ogarnęło ją straszne uczucie. Przecież zakładnicy zostaną straceni. A ona miała zwyczajnie ochotę, żeby jej ojcu nie groziło niebezpieczeństwo. Poczuła się jak zdrąjczyni... Wcisnęła guzik na swoim pulpicie, dzwoniąc do biura doradcy do spraw bezpieczeństwa narodowego. - Proszę pana, sytuacja wymaga pana uwagi - oznajmiła Cagliariemu. Drużyna Bucior ciągle nie osiągnęła wyznaczonej pozycji. Trzy minuty później Michael Cagliari wpadł do Pomieszczenia Sytuacyjnego. Wysłuchał spokojnie, co miała mu do powiedzenia Mazie, i chciał się odezwać, ale w tym momencie z głośnika dał się słyszeć głos Mackaya:
- Młocie, tu Piechur. Rozkazałem Buciorowi wyjść z dżungli i posuwać się drogą. Poleciłem im zarekwirować jakiś pojazd, jeśli będzie to możliwe. Cagliari pociągnął za swoją brodę. - Może to się i uda.,. - ocenił W końcu. - Powiadomi pan prezydenta? - spytała Kamigami. Odpowiedź szefa nie spodobała jej się. - Nie. To pani mu powie. Kiedy tylko wróci ze szpitala. Ja pojadę do Pentagonu. Połączę się z panią, kiedy tylko dotrę do Narodowego Centrum Dowodzenia Wojskowego. - Prezydencki doradca wyszedł. Mazie znowu poczuła niemiły skurcz w żołądku. Złoty Trójkąt, Birma Kiedy Heather wróciła do swojego pokoju, w posiadłości panowała cisza. Dziewczyna usiadła przed lustrem i wpatrywała się we własne odbicie. Powoli potarła sobie policzek. W tym momencie zobaczyła, że w kącie siedzi Samkit. - Nie musiałaś na mnie czekać - odezwała się Courtland bezbarwnym tonem. Służąca wstała i ruszyła przez pokój. Podniosła jedną ze szczotek i zaczęła delikatnie rozczesywać włosy dziewczyny. Czuć było od niej nieprzyjemny w tym momencie zapach seksu. - Podobam się Morihamie - rzuciła tylko Heather. - Dzisiaj powinnaś spać w innym pokoju - oznajmiła Samkit. Courtland wstała i ruszyła za nią do skrzydła zajmowanego przez służbę. Szła jak automat; nic nie czuła, o nic nie pytała, była całkowicie posłuszna. Samkit wepchnęła ją do jednego z wolnych pokojów i pomogła jej położyć się do łóżka, bez rozbierania się. Służąca odczekała, aż oddech dziewczyny wyrównał się, wskazując na choć trochę kojący sen. Wyszła, zamknęła drzwi na klucz i pospieszyła do kuchni, żeby dowiedzieć się, czy nie zaszło coś nowego. Jeden z kucharzy poinformował Samkit, że przyjechał obcy mężczyzna i zażądał olbrzymiego posiłku oraz dziewczyny do łóżka. Młoda służąca dodała, że przybysz ostrzy długi miecz i pyta o dwoje Amerykanów, których ma „przetestować". - To kat - skwitował z przekonaniem kucharz. Powtórzył wszystkie plotki, krążące po posiadłości. Samkit ziewnęła i poszła, mówiąc, że jest już zmęczona i wraca do domu spać. Kiedy jednak znalazła się na dworze, pobiegła do baraków, gdzie, jak mówił jej ogrodnik, trzymano teraz dwoje Amerykanów, których miano zabić. Przed wejściem do baraku służącą zatrzymał jednak wartownik. Zaciągnął ją do stróżówki, przyjrzał jej się. Najwyraźniej mu się nudziło.
- Co tu robisz o tak późnej godzinie? - spytał stanowczym tonem. - Mówią, że Amerykanie mają zostać jutro ścięci i chciałam ich zobaczyć - odparła, obserwując reakcję mężczyzny. - Może mogłabym odciąć kosmyki ich włosów...? - szepnęła. Strażnik pokiwał ze zrozumieniem głową. Słyszał o różnych wywarach, które można przyrządzać z podobnych składników. - Generał rozkazał, żeby nikt ich nie widywał - odpowiedział jednak. Ściąłby mnie razem z nimi, gdyby dowiedział się, że... - Żołnierz pogłaskał Samkit po ramieniu. Przysunęła się do niego, wiedząc, jaką cenę musi zapła cić. Szarpnął za jej bluzkę i położył dłonie na jej piersiach. Zamknęła oczy i czekała, aż strażnik skończy. Starała się wykonywać odpowiednie ruchy i wydawać stosowne dźwięki w odpowiednim czasie. Wszystko trwało nie całe dwie minuty. - A teraz wynoś się stąd, starucho - warknął gwałciciel, zapinając spodnie. W poprawiającą ubranie Samkit wstąpiła istna furia. Chciała wypaść z budki, ale zatrzymała się i rzuciła mężczyźnie: - Klątwa osiąga wielką moc, kiedy miałam w sobie część ciebie! - Strażnik wycofał się, widząc, że drobna kobieta zapałała straszliwym gniewem. Rozpoczęła zawodzenie - wzywała nata - jednego z pradawnych duchów zamieszkujących ich świat.. Życiem żołnierzy Czanga kierowały strach i przesądy. Prosty, niepiśmienny człowiek uwierzył w teatr, jaki odgrywała przed nim Samkit. - Błagam cię...! -jęknął i zaofiarował kobiecie wszystkie swoje pieniądze i cały skromny majątek. Ta jednak nie miała dla niego miłosierdzia i zaklinała nata. Żołnierz opadł na kolana i sam zaczął zawodzić. Śpiewał swoją pieśń śmierci. - Jeśli zrobisz, co ci każę - odezwała się Samkit, skończywszy swoje jęki - wypuszczę stąd nata i zdejmę klątwę. - Strażnik zaczął błagać ją, aby wyjawiła swoją wolę. - Pokaż mi, gdzie są Amerykanie i pozwól mi z nimi porozmawiać! - Mężczyzna skwapliwie przytaknął i zaprowadził Samkit do cel. Otworzył drzwi i wpuścił ją do baraku. - Idź! - rozkazała. Wartownik pognał z powrotem do stróżówki. - Słuchaj uważnie - odezwała się półgłosem służąca do DC. - Kiedy stąd pójdę, połóż się na podłodze i przykryj się cała materacem, żeby cię osłaniał. Jeśli usłyszysz cokolwiek, nie hałasuj, tylko zamknij oczy i otwórz usta. Ziewnij głęboko i zakryj uszy rękami. - DC potwierdziła, że zrozumiała wszystko. - Potrzebny mi teraz kosmyk twoich włosów. - Samkit wyciągnęła małe nożyczki z czarnej torebki, którą miała przy sobie. Później podeszła do celi Ricky'ego, powtórzyła swoje instrukcje i obcięła kosmyk jego włosów. Wychodząc, Samkit pokazała strażnikowi obcięte Amerykanom włosy i oświadczyła mu, że uwolni z powrotem nata, kiedy skazańcy umrą.
Zniknąwszy żołdakowi z widoku, ściągnęła sandały i pobiegła do znajdującej się po drugiej stronie posiadłości bramy dla obsługi. Była teraz bosa, a jej wąska spódnica skracała jej kroki. Uniosła ją, aby móc biec szybciej. Przez mgiełkę, jaka utworzyła się po zapadnięciu zmroku, zobaczyła trzy ciężarówki zaparkowane przy drodze dojazdowej. Były to ciężarówki z zapasami, które codziennie wczesnym rankiem przyjeżdżały do posiadłości. Tymczasem z ciemności wyłoniła się jakaś ręka i złapała kobietę. - Samkit - odezwał się niski, męski głos. Należał do niemieckiego antropologa. - Generał zamierza zabić Amerykanów jutro - sapnęła służąca. Niemiec nie pytał jej, skąd ma taką pewność. Wiedział z długiego doświadczenia, że Samkit, podobnie jak wiele służących w tej części świata, jest źródłem niepodważalnych informacji. Odpiął przymocowane do paska niewielkie radio i szybko nadał swoją wiadomość. Mackay, rozmawiając z dwoma pułkownikami, krążącymi nad Tajlandią w MC-130 Mallarda, czuł na sobie brzemię sprawowania dowództwa. - Młot odebrał wszystko - potwierdził Małlard. John Author spojrzał na Kamigamiego i na kapitana, który miał poprowadzić drużynę Piechur do posiałości i uderzyć na willę Czanga. - Trzeba podjąć decyzję - odezwał się do obu mężczyzn. Wszyscy doceniali to, że dwaj krążący daleko w samolocie pułkownicy zdecydowali się oprzeć swoje decyzje na zaleceniu Mackaya jako dowódcy obecnemu na miejscu akcji. - Bucior nie odzywa się, a kontakt z ciężarówkami musimy nawiązać teraz. Zalecę przerwanie operacji. - Ostatnie zdanie wymówił z bólem. Jego twarz ściągnęło zmęczenie. Kapitan zacisnął usta i nic nie mówił. - Sir - odezwał się Kamigami - z drużyną Bucior jest kapitan Woodward. - Mackay popatrzył na sierżanta surowo, ale czekał na wyjaśnienie, o co mu chodzi. - Kto jak kto, ale on będzie w stanie doprowadzić drużynę na zaplanowaną pozycję. - Na tym Victor zakończył. Powiedział już dość. John Author zmrużył oczy. Później dowie się, jak brytyjski kapitan zdołał dostać się do drużyny biorącej udział w ataku; na razie jednak zastanowił się, na ile obecność Woodwarda zmienia sytuację. Rzeczywiście, Woodward co chwila okazywał się najbardziej sprawnym oficerem i żołnierzem sił specjalnych, jakiego Mackay w życiu poznał. Niewątpliwie jego osoba wnosiła do całej sytuacji nowy aspekt. - Możemy przesunąć atak o pół godziny - powiedział - żeby Woodward zdążył doprowadzić drużynę Bucior na miejsce. W tym czasie możemy skon taktować się z ciężarówkami i przemieścić na kolejną pozycję. Jeśli Bucior
nie zrobi, co do niego należy, będziemy wiedzieć, że po prostu nie dotarli. Wtedy przerywamy operację i wycofujemy się. Młot może wszystko skoordynować. Można wysłać w naszą stronę śmigłowce na wypadek, gdyby zrobiło się tu zbyt gorąco, i Upiora, żeby w razie czego nas osłaniał. Co o tym panowie myślicie? Kapitan dowodzący drużyną Piechur odparł: - Ech, plany ataków wymyślają ludzie, nie Bóg, i ludzie mogą je zmieniać. Niech pan przedstawi swoją propozycję Młotowi. Kamigami skinął tylko głową. Radiooperator Johna Authora podał mu mikrofon. Ludzie Delta Force zagłosowali na swój sposób. Nie chcieli rezygnować ze wszystkiego zaszedłszy już tak daleko. Biały Dom, Waszyngton, USA - Proszę mnie połączyć z doradcą do spraw bezpieczeństwa narodowego - polecił Pontowski\oficerowi sztabowemu kierującemu obsługą Pomieszczenia Sytuacyjnego. - Pan Cagliari jest w Narodowym Centrum Dowodzenia Wojskowego -wyjaśnił podpułkownik. - Łączę go na linii jeden. Zack podniósł słuchawkę i skinął na Mazie i Coxa, żeby zrobili to samo. - Widzieliśmy meldunek zalecający opóźnienie ataku o trzydzieści mi nut do czasu, aż drużyna Bucior dotrze na pozycję - powiedział Matthew do Cagliariego. - Co myśli o tym pan oraz admirał Scovill? - Scovill był prze wodniczącym Połączonego Komitetu Szefów Sztabów. -Zalecam, żebyśmy natychmiast przerwali operację, panie prezydencie - odparł doradca do spraw bezpieczeństwa. - Admirał Scovill woli natomiast dać im te pół godziny i jeśli drużyna Bucior nie dotrze do tego czasu, brać nogi za pas. Pontowski poczuł nagle swój wiek. To on musiał podjąć ostateczną decyzję. On uruchomił operację, wydał rozkazy, które postawiły Delta Force w niebezpiecznej sytuacji, a teraz miał tylko niewiele minut na zdecydowanie, czy kontynuować akcję. Niezależnie od tego, co postanowi, ktoś będzie musiał umrzeć. Jakie zawirowania przybiera czasem życie - pomyślał - jest zupełnie tak samo jak podczas nalotu na więzienie w Amiens w 1944 roku. Czy wydarzenia z jego życia muszą się powtarzać? Pamiętał, jak siedział w swoim myśliwsko-bombowym mosquito na lotnisku Hunsdon, pośród szalejącej burzy śnieżnej, która groziła przejściem w śnieg z deszczem. I nie zapomiał, jak był wówczas zdeterminowany startować do akcji, niezależnie od czyhającego ryzyka. W tym momencie spojrzał na niego Cox.
- Sir, dzwoni doktor Smithson, na linii dwa -odezwał się. - Mówi, że to pilne. Przed oczyma Zacka stanęło wspomnienie przypominającego buldoga Winstona Churchilla, stojącego samotnie w swojej bibliotece. - Zawsze widział pan ich twarze, prawda? - wymamrotał na głos Pontowski. Wypisał na leżącym przed nim otwartym notatniku jednowersową decyzję i podał ją Coxowi. Szef gabinetu przeczytał i popatrzył na niego. Lecę do szpitala - oznajmił prezydent. - Bardzo proszę, niech kieruje pan do mojego powrotu wszystkim, co się tu dzieje. - Matthew podniósł się i wy szedł z pokoju, czując się bardzo stary. Cały czas jednak trzymał się prosto i kroczył bez niczyjej pomocy. 1944 - Panie kapitanie! - obudził go jakiś głos. Zack spał głęboko; teraz zorientował się, że musi być bardzo wcześnie i że jak zwykle wyłączono na noc ogrzewanie. Zobaczył w uchylonych drzwiach pokoju, w którym mieszkali z Ruffym, jakąś postać. Rozbudził się. Przyszła do niego ich ordynans. - O co chodzi? - spytał. - Proszą pana do sekcji operacyjnej, panie kapitanie - wyjaśniła młoda kobieta. Zawahała się przed wyjściem, żeby przypadkiem Pontowski nie zapadł z powrotem w sen. - Tylko pana, sir. Pan Ruffum może spać dalej. -Zack usiadł na pryczy i opuścił nogi na podłogę; wtedy ordynans zamknęła za sobą drzwi. - Chętnie położyłabym się obok ciebie... - mruknęła. Wyobrażała sobie, co by wtedy się działo. Kilka minut później ubrany Matthew Zachary Pontowski wyszedł na korytarz. Ordynans czekała wciąż, trzymała jego płaszcz. - Na dworze jest paskudnie - wyjaśniła. Zack włożył płaszcz, skłonił głowę i wyszedł w półmrok wczesnego poranka. - Błagam, niech pan wróci, sir - szepnęła za nim dziewczyna. Na Pontowskiego czekał podpułkownik John Maitland. Jego oszpecona poparzeniami twarz była ściągnięta od zmęczenia i napięcia. - W środku są Pickard i Embry - poinformował. - Cóż, chłopie, nalot będzie dzisiaj albo wcale. -Był piątek, osiemnasty lutego tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. - Jezu! - jęknął Matthew. - Widział pan, jaka jest pogoda? Fatalna. Sypie śnieg z deszczem. - Wyglądałem przez okno - padła odpowiedź. Pickard chodził powoli po swoim gabinecie, paląc fajkę. Wicemarszałek Embry, dowódca Drugiej Grupy, siedział cicho przy biurku i wpatrywał się w trzymaną w rękach wiadomość. Kiedy weszli Maitland i Pontowski, powiedział:
- Gestapo postanowiło, że zbiorowa egzekucja odbędzie się jutro. Nie wiemy, o której godzinie, i francuski Ruch Oporu wysłał nam błagalną prośbę o atak. Musi odbyć się dzisiaj. - Pogoda jest absolutnie zła - oświadczył Maitland. - Zdaję sobie z tego sprawę - odparł Embry. - Jednak meteorolodzy mówią, że nad kontynentem niebo powinno być czyste. A zatem to tylko kwestia startu, prawda? Pickard pociągał z fajki. -I jeszcze utworzenia w powietrzu formacji, i nawigacji w locie na małej wysokości, żeby uniknąć szwabskich radarów, i spotkania z typhoonami, i odnalezienia tego cholernego celu - dodał. Widać było, że pułkownik jest pełen napięcia i sam chce wystartować do akcji. - Co mówi Bill? - spytał Embry. Kapitan J.A. Broadley, zwany Billem, był przyjacielem i nawigatorem Pickarda. - Zna go pan - odpowiedział pułkownik. - Jeśli tylko dam radę wystartować, Bill zdoła nas doprowadzić na miejsce. - A pański nawigator? -Azapytał admirał Pontowskiego. - Tak samo - odparł Manhew. Chciał już dodać, że decydującym o powodzeniu misji czynnikiem nie będą umiejętności załóg, tylko fatalna pogoda. Umilkł jednak. To na dwóch dowódcach spoczęło brzemię podjęcia decyzji - decyzji, która bez wątpienia doprowadzi do śmierci niektórych spośród ich załóg. Każdy z dowódców musiał osobiście przetrawić całą sprawę, zważyć elementy, które nie są mierzalne, wyobrazić sobie, jak będą zachowywać się poszczególni wybrani do nalotu ludzie. Zastanowić się, czy któryś z nich nie jest już bliski tiku nerwowego, świadczącego o wyczerpaniu stresami, które może doprowadzić do śmierci załogi. Przemyśleć to, czy koszty, które zostaną poniesione, będą warte osiągniętego skutku. - Właściwie nie mamy wyboru - odezwał się w końcu Pickard. - Jeśli nastąpi przerwa w tych cholernych opadach i będziemy mogli wystartować, to polecimy. - Embry skłonił głowę. - Chciałbym poprowadzić tę misję -oświadczył pułkownik. - Wicemarszałek drgnął, ale nic nie powiedział. -Polecę z drugim dywizjonem. Zobaczymy, czy potrzebny będzie trzeci, żeby dokończył po nas dzieło - ciągnął Pickard. - Jeśli w murach będą wystarczająco duże wyłomy i zobaczę, że więźniowie wybiegają na zewnątrz, ruszymy wszyscy jak najszybciej do bazy. Embry zabębnił palcami w stół. - Charles... - odezwał się i urwał. Początkowo sam zamierzał polecieć na czele skrzydła, jednak naczelni dowódcy nie pozwolili mu. Teraz niepo koił się o Pickarda, ponieważ pułkownik dopiero co został przeniesiony z noc nych lotów i odbył dopiero sześć dziennych. Czy był już do nich przyzwy czajony tak jak Pontowski? Wicemarszałek miał do podjęcia kolejną trudną
decyzję. Pickard był naturalnym przywódcą, utalentowanym pilotem i kimś, komu lotnicy ufali i za kim polecieliby w ogień. Embry czuł, że udział pułkownika w misji zwiększy szanse jej powodzenia. To była najważniejsza sprawa. - Dobrze - odpowiedział w. końcu. - Który dywizjon powinien mieć zaszczyt rozpoczęcia nalotu? - Rzucimy monetą podczas odprawy - zaproponował pułkownik. Zack czuł się lepiej, dowiedziawszy się, że to Pickard będzie dowodził formacją. - O której powinniśmy obudzić załogi? - pytał wicemarszałek. - Planowałem zrobić to o szóstej, a odprawę zarządzić na ósmą- odpowiedział Maitland. - Będę na odprawie - zapowiedział Embry. - Proszę, nie spuszczajcie, panowie, oka z pogody. Załogi obudzono dokładnie o szóstej rano. Większość spośród lotników wyglądała z niedowierzaniem za okna. Zamieć zasłoniła przed ich oczami większą część bazy. Zmierzający do kasyna lotnicy wygłosili mnóstwo nieprzychylnych komentarzy pod adresem meteorologów. Zamilkli, kiedy podano im pachnące jajka. Duża ilość jajek oraz liczba obudzonych załóg świadczyła o tym, że szykowała się duża misja. Za dziesięć ósma gong wywołał lotników do sali odpraw w sekcji operacyjnej skrzydła. Mężczyźni drętwieli z zimna; rozcierali ręce i przestępowali z nogi na nogę. Na salę wszedł Pickard. Stanęli na baczność, zobaczywszy za jego plecami wicemarszałka Embry'ego. Ten ostatni wszedł na katedrę i oznajmił: - Panowie, dzisiaj waszym celem będzie Amiens. - Lotnicy zdziwili się. - Jednak nie będziemy bombardować dobrze wam znanej stacji rozrzą dowej, tylko więzienie. - Pickard odkrył przyniesioną na salę makietę. Gestapo zamierza dokonać jutro egzekucji ponad stu członków francuskiego Ruchu Oporu - wyjaśniał wicemarszałek. - Mężczyzn i kobiet. Zrobimy wy łomy w murze, wybijemy otwory w ścianach i damy tym ludziom szansę ucieczki. Prosiłem synoptyka o boską pomoc z pogodą i odparł, że w rejonie celu jest umiarkowana widoczność. Mam nadzieję, iż to się sprawdzi. Fran cuzi przekazali nam, że więźniowie wolą zginąć od naszych bomb niż od kul hitlerowców. Nalot nazwaliśmy Operacja Jerycho, ze względu na te mury. Skrzydło poprowadzi do akcji pułkownik Pickard. - Osiemnaście załóg po kiwało głowami, komentując w ten sposób słuszność wyboru. - Szczegóły przedstawi podpułkownik Maitland. John? Maitlans wstał i opisał dokładnie nalot oraz trasę przelotu nad rejon celu. - Chcemy, żeby Szwaby do ostatniej minuty nie wiedziały, jaki jest nasz cel - mówił. - Nawet kiedy zorientują się w końcu, że lecimy do Amiens, powinni sądzić, że chodzi o stację rozrządową, a nie o więzienie. Jednak Chłopcy z Abbeville z pewnością wystartują. Dlatego pamiętajcie
naczelną zasadę obowiązującą podczas dziennych lotów: uderzamy szybko i wycofujemy się szybko. Nie atakujemy po raz drugi. Ci, którzy uderzają i uciekają, mają szansę dożyć następnego dnia. Ostatnio Niemcy dokonali kilku ulepszeń w focke-wulfach. Teraz są one zdecydowanie szybsze od mosquito, powyżej sześciu tysięcy metrów; więc nie wznoście się na taką wysokość. Na małych wysokościach ciągle macie przewagę prędkości. Wykorzystujcie ją. Poza tym poleci nad Amiens jeden mosquito z jednostki filmowej, żeby nakręcić to, co będziecie tam robić. Więc wypadnijcie ładnie. Zack nie miał wątpliwości, że każdy z obecnych na sali mężczyn chce | wziąć udział w nalocie. - Na pewno zastanawiacie się, kto zaatakuje pierwszy - odezwał się Pickard, wstając. Popatrzył na trzech podpułkowników, którzy dowodzili dywizjonami Dwudziestym Pierwszym, Czterysta Sześćdziesiątym Czwartym i Czterysta Osiemdziesiątym Siódmym. - Rzućcie monetami. Najpierw o to, kto leci jako rezerwa. Reszka przegrywa. - Mężczyźni rzucili monetami i wypadło, że rezerwowym będzie Dwudziesty Pierwszy, a więc jedyny dywizjon złożony z Brytyjczyków. Angielscy piloci rzucili kilka przekleństw. -A więc Australijczycy czy Nowozelandczycy - ciągnął Pickard. - Reszka przegrywa. - Wyszło, że ataki ma rozpocząć dywizjon nowozelandzki. Zack poczuł bojową determinację/ Jego dywizjon ma wybić wyłomy w murach więzienia, a australijski będzie bombardował budynek. - Nareszcie możemy być dumni jako honorowi Nowozelandczycy - skomentował z uśmiechem Ruffy. - Dobrze, że Australijczycy też będą mieli robotę - dodał. - Dlaczego? - spytał Matthew. - Bo to krewcy faceci. Popatrz na nich. Chyba obdarliby ze skóry swojego dowódcę, gdyby wypadła mu reszka. - Rzeczywiście, australijscy lotnicy wyglądali na zaciętych mężczyzn. Anglicy za to mieli kwaśne miny. Nadano nazwy kodowe. - Cztery-Osiem-Siedem będzie się nazywał Wycior - oznajmił Maitland. - Cztery-Sześć-Cztery - Działo. Dwa-Jeden - Śrut. Osłona typhoonów będzie Czosnkiem. Panowie nawigatorzy, macie tu listę innych potrzebnych nazw kodowych, proszę więc ich nie mylić. Dowództwo niepokoi się, że zaczęliście zbyt beztrosko podchodzić do bezpieczeństwa rozmów radiowych. - Odezwało się kilka niegrzecznych komentarzy. Przez następne dwie godziny lotnicy pochylali się nad mapami, fotografiami, makietą. Zapamiętywali każdy szczegół misji. W tym czasie mechanicy uzbrajali mosquito. W końcu gong nakazał załogom udać się do samolotów. O dziesiątej trzydzieści mężczyźni siedzieli w maszynach, gotowi zapuszczać silniki. Tylko Pickard pozostał jeszcze w budynku.
- Fatalna ta pogoda - mruknął Zack. - Ale chyba uda nam się wystartować. - Za to z lądowaniem może być gorzej - zauważył Ruffy. - To w ogóle nie jest odpowiednia pogoda do latania. - Jednak musimy to zrobić - skwitował Matthew. - Z ciebie też krewki facet - ocenił Andrew. Pontowski zastanowił się poważnie. Czy była w nim żądza zabijania? -Nie o to chodzi - odparł. - To nie gorączka walki mnie napędza. Chcę tylko przeżyć wojnę i ułożyć sobie dalej życie. - A co chcesz robić, kiedy wojna się skończy? - zainteresował się Ruf-fum. - Myślę sobie, żeby skończyć prawo i wystartować na jakiś urząd. - Chcesz zostać politykiem? - zdumiał się Andrew. - Chyba zwariowałeś. - Może. - Zack uśmiechnął się. - Ale na wojnie niejeden wariuje, prawda? - usprawiedliwił się na niby. - Czy ty ciągle zamierzasz powrócić na studia w Cambridge? - Powinienem to zrobić - odparł przyjaciel. - Czuję to, chyba ze względu na dotychczasową sytuację społeczną mojej rodziny. Coraz poważniej zastanawiam się nad tym, żeby po studiach zostać na uczelni i może doktoryzować się z psychologii. - Chcesz zajmować się tą chorą nauką? Patrzcie, a oskarża mnie, że to ja zwariowałem! - Całkiem pożytecznie będzie badać zboczenia naszych polityków - odparował Ruffy. - Rozumiem - stwierdził Matthew. - Już sobie wyobrażam tytuł twojej pracy magisterskiej. „Dysfunkcyjne zachowanie się oraz przypadki niskiej inteligencji pośród zwierząt politycznych". - To obiecujący temat - ocenił ze śmiechem Andrew. - Jednak wybitny intelekt nie jest najważniejszy dla odniesienia sukcesu politycznego. Większą rolę gra coś w rodzaju temperamentu. - Hmm, w takim razie nie mam szans - stwierdził Zack. - Ee, bynajmniej - nie zgodził się Ruffum. Mówił teraz bardzo poważnie. Dwaj mężczyźni zamilkli i czekali dalej. Z kabiny ich samolotu widać było budynek operacyjny skrzydła i stojący przed nim samochód Pickarda. W pewnym momencie zajechał jaskrawoczerwony roadster. Wysiadła z niego wysoka kobieta. Willi! Nagle Matthew zrozumiał. Jednym z więźniów przetrzymywanych w Amiens była Chantał. Pierś ścisnęła mu się, jak gdyby miał się udusić. - Chyba się trochę przejaśnia... - odezwał się tymczasem Ruffy. Zoba czyli, że Pickard wybiega z budynku, wskakuje do swojego samochodu i ru-
sza ku nim. Po chwili pułkownik wspinał się już do kabiny swojego mosqu-ito, nazwanego „F jak Freddie". Misja rozpoczęła się.
14 Zloty Trójkąt, Birma Niemiecki antropolog sprawdził po raz kolejny trzy parkujące wzdłuż wąskiej drogi ciężarówki. Upewnił się, że birmańscy kierowcy wraz z rodzinami, które ciągle wozili ze sobą, poszli. Zadowolony, że wszystko w porządku, Niemiec odszedł drogą pięćdziesiąt metrów i zapalił cygaro. Spalił całe, a potem zaczął drugie, zaniepokojony przedłużającym się opóźnieniem. Zbierał się już do odejścia, kiedy z krzaków dobiegł go szept: - Nożyczki do stokrotek. - Było to spodziewane hasło. Wypowiedział więc odzew: - Wojenna róża. - Spiął się. Jeśli coś poszło nie tak, za chwilę padnie martwy. Z cienia wyłonił się olbrzymi mężczyzna - Kamigami. - Spóźniliście się - oznajmił Niemiec. - Te ciężarówki - powiedział, pokazując na stojące pojazdy - przyjeżdżają tu każdego ranka. Ta brama, która służy obsłudze posiadłości, będzie otwarta dopiero za godzinę, ale wartownik nie zdziwi się, jeśl\ jedna czy dwie ciężarówki pojawią się wcześniej. Birmańczycy nie przywiązują aż takiej wagi do punktualności. Kluczyki są w stacyjkach. - Skinął na zarośla. - Jest tu ktoś, z kim powinniście porozmawiać - oznajmił. Victor wyprostował rękę nad głową i zrobił nią kółko. Był to sygnał zebrania się drużyny. Pokazał na drogę w stronę ciężarówek. Znaczyło to, że żołnierze mają się tam zgromadzić. Niewyraźne postaci zaczęły podbiegać do stojących pojazdów. Do Kamigamiego i Niemca dołączyli Mackay, jego radiooperator i kapitan dowodzący drużyną Piechur. Pojawiła się Samkit. - To moja informatorka z posiadłości - wyjaśnił agent. - Niech im pani powie, proszę, to, co powiedziała pani mnie. Wystraszona kobieta popatrzyła z obawą na ogromnych mężczyzn w mokrych, ubłoconych mundurach polowych i hełmach. Głos uwiązł jej na chwilę w gardle, a potem wysapała szybko: - Wczoraj późnym wieczorem przyjechał tu kat. Ma ze sobą miecz. Słyszałam, że ma ściąć głowy młodemu Amerykaninowi i kobiecie, na którą wołają DC. Po to, aby rozerwać swoich gości. - Samkit wyciągnęła z kieszeni
naszkicowany plan posiadłości i pokazała, dokąd przeniosła Heather i gdzie znajdują się cele. - To ułatwia nam zadanie - skomentował dowódca drużyny. - Cele są w oddzielnym budynku, który przylega do muru. Wystarczy, że przejdziemy przez otwór w murze i już możemy wyprowadzić zakładników. Pozostanie nam tylko Courtland i trzeci obiekt. Tego było nam potrzeba - dodał. - O ile to, co usłyszeliśmy jest prawdą. Kamigami wyciągnął nóż i zaczął mu się przyglądać. Samkit omal nie zemdlała. - To prawda...! - jęknęła. Sierżant uznał, że prawdziwość informacji została potwierdzona. To, co powiedziała służąca, miało krytyczne znaczenie i atakujący musieli być pewni, że nie zostali wyprowadzeni w pole. Zależało od tego ich życie oraz powodzenie operacji. Rzadko się zdarza, że mężczyźni, którzy fizycznie wykonują operację bojową, rozmawiają twarzą w twarz z agentem, będącym źródłem najważniejszych informacji. Zazwyczaj dane wywiadowcze przechodzą przez wiele szczebli kierowniczych jednej organizacji, potem innej; są oceniane, analizowane, korelowane, potwierdzane, inaczej formułowane. Zbyt często fakty przybierają obraz podobny do takiego, jakiego życzą sobie biurokraci, aby zgadzały się z ich wizją świata. Kamigami sprowadził całą procedurę do nieskomplikowanego, krótkiego aktu. - Jak dotąd wszystko, co mówiła, sprawdzało się co do joty - zapewnił niemiec. Victor schował nóż. Mackay zebrał dowódców najniższego szczebla i szybko zmodyfikowano plan ataku ze względu na informacje Samkit. Po chwili przedstawiono zmiany reszcie żołnierzy. Kamigami w tym czasie sprawdził, jak postępują prace ludzi zakładających materiały wybuchowe na pierwszej z ciężarówek. - Długo jeszcze? - spytał. - Już kończymy - odpowiedział spod pokrywy silnika jeden z saperów. Sprawdzał płaski ładunek przymocowany od tyłu do chłodnicy. Stanowił go gruby plaster C4, czyli „plastiku", przyczepiony do stalowej płyty. Mężczyzna wetknął w „plastik" sterowany radiem zapalnik typu M-122. Opuścił klapę. - Uwielbiam materiały wybuchowe - wyznał sierżantowi. - Chodzi o rozwalenie bramy, a nie ciężarówek - przypomniał na wszelki wypadek Victor. - Zrobi się - zapewnił specjalista. Dwaj pułkownicy siedzieli w niedużym module dowodzenia zainstalowanym specjalnie w MC-130 Eberharda, czyli Kanciastego. Ten ostatni miał
już dość pracy w charakterze powietrznego taksówkarza i wyczekiwał jakiejś akcji. - Szkoda, że nie możemy podsłuchiwać SatComa - odezwał się równie znudzony drugi pilot. - Tylko byś się strachu najadł - odpowiedział Kanciasty. Drugi pilot popatrzył na niego zaciekawiony. - Bo przekonałbyś sią, jak szybko naczelne dowództwo potrafi wszystko schrzanić i wpakować nas w pułapkę bez wyjścia. Mallard i Trimler rozmawiali w tym czasie przez satelitarne radio z Narodowym Centrum Dowodzenia i starali się właśnie uniknąć tego, o czym mówił koledze Eberhard. - Nie będę domagał się przerwania operacji, dopóki nie będzie chciał tego Mackay - oznajmił Trimler Mallardowi. Pułkownicy czekali na decy zję z Pentagonu. Po chwili przekazano im osobistą decyzję prezydenta. - No - skomentował Mallard - tym razem postanowili słusznie. - Trim ler skinął głową i przekazał Mackayowi rozkazy. John Author był związany ze swoim radiooperatorem za pomocą dwu-ipółmetrowego przewodu zakończonego z jego strony słuchawką. Czarna twarz podpułkownika połyskiwała kropelkami potu i deszczu; nie było jednak po niej widać śladu tego, co Mackay czuje. - Potwierdzam, Młocie - powiedział spokojnym głosem. - Odebrałem wszystko. Nie rozłączam się. - Zawiesił słuchawkę na ramieniu i skinął na kapitana i pierwszego sierżanta. - Młot mówi, że decyzję o kontynuowaniu bądź przerwaniu operacji pozostawiają nam. Co panowie zalecacie? - Czuł, że powinien wyjaśnić coś jeszczb. - To, co mi przekazano, nadeszło, jak się zdaje, od samego prezydenta. - Bez zmian - odezwał się Kamigami. - Atakujmy, jeśli Bucior dotrze na miejsce. Nie opóźniajmy akcji jeszcze bardziej. Kapitan wpatrywał się w ziemię, próbując rozważyć, co może pójść źle w związku z postanowionym już przesunięciem ataku o pół godziny. - Możemy utrzymać trzydziestominutowe opóźnienie ataku - odezwał się. Widać było jednak, że wciąż się niepokoi. - Panie pułkowniku, wiem, że musimy być elastyczni. Jednak w tym przypadku trzeba wykonać wszystko w założonym czasie. Dłużej absolutnie nie powinniśmy czekać. Mackay skinął głową i przemówił do słuchawki. Posuwający się drogą mężczyźni zachowywali się cicho jak cienie. Większość z nich była pochylona do przodu pod ciężarem trzydziestosześciokilo-
gramowych plecaków. Ciszę, jaka panuje niedługo przed świtem, zakłócały tylko ciche odgłosy stawianych stóp oraz ciężkie oddechy. Głowy wszystkich obracały się na wszystkie strony. Każdy szukał w ciemności oznak życia; czegokolwiek, co wskazywałoby, że zostali wykryci. Peter Woodward co chwila spoglądał na zegarek i utrzymywał tempo, ciągnąc za sobą drużynę Bucior, aby dotarła na czas do posiadłości Czang Tse-kuana. Brytyjski kapitan nie dowierzał szczęściu, gdyż drużyna łamała teraz niemal wszystkie zasady prowadzenia operacji specjalnych, przemieszczając się drogą w tak małej odległości od celu ataku. Próbował pocieszać się jakoś tym, że nie zostali wykryci. Jeszcze. - Kurwa mać, panie kapitanie, to mi się nie podoba - odezwał się żoł nierz idący za Woodwardem. Zamilkł, żeby nie marnować więcej oddechu. Był zdeterminowany dotrzymać kroku niezmordowanemu oficerowi SAS. Brytyjczyk dostrzegł tymczasem niewyraźny zarys jakiejś szopy i zwolnił. Skontrolował pozycję i jeszcze raz popatrzył na zegarek. Nie uda nam się! pomyślał z wściekłością. Za dużo czasu straciliśmy, brnąc przez bagno, ja kie utworzyło się w dżungli! Tymczasem za plecami Amerykanów błysnęły reflektory pojazdu. Mężczyźni błyskawicznie pochowali się w krzakach. Parę chwil później pojawił się mały pickup, służący według oznakowania za taksówkę. Żołnierz pełniący obowiązki tylnej straży poinformował Anglika przez krótkofalówkę, że pół-ciężarówka wiezie ludzi, prawdopodobnie pierwszych robotników, którzy co rano jeździli z okolicznych wiosek do pracy na posiadłości. Następnie zameldował o kolejnym zbliżającym się pojeździe. Woodward podjął decyzję. - Jeśli to ciężarówka, zatrzymajcie ją- rozkazał. Tymczasem jeden z żoł nierzy zobaczył, że koło szopy stoi przywiązany bawół. Zaprowadził zwie rzę na drogę, podczas gdy czterech mężczyzn zajęło pozycje odpowiednie do ataku. Jak na zawołanie pojawiła się druga półciężarówka. Zatrzymała się gwałtownie i rozległ się gwar ludzi siedzących na platformie. Kierowca wyskoczył, żeby odgonić bawoła. Nawet nie zobaczył człowieka, który zaszedł go od tyłu i zabił nożem. Sześciu pasażerów zamarło, widząc wyłaniających się z ciemności czterech uzbrojonych mężczyzn. Amerykanie pokazali Birmań-czykom, żeby zeszli z samochodu. - Co mamy zrobić z pasażerami? - spytał jeden z żołnierzy. Woodward popatrzył na zegarek. Czy teraz mieli czas na dotarcie na pozycję? Nie chciał mordować niewinnych ludzi. - Obezwładnić ich - rzucił. Sześciu pasażerów pickupa zostało szybko skrępowanych plastikowymi kajdankami, a ich usta zalepiono przylepcem. Zaprowadzono ich następnie do lasu i wbito każdemu w ramię igłę. Zrobio no im fachowo zastrzyki z substancji, która pozbawiła ich przytomności na
co najmniej cztery godziny. Czterej Amerykanie wrócili biegiem do drogi i wspięli się jako ostatni na przeładowaną już półeiężarówkę. Opóźnienie wzrosło o dziewięćdziesiąt sekund. - Ruszaj! - rozkazał Woodward kierowcy. - Mamy siedem minut i pięć kilometrów do przejechania. Załadowano drugą i trzecią ciężarówkę. Na ziemi pozostali już tylko Mackay, j ego radiooperator, jeden snajper oraz sierżant Jim Isahata - drobny, krzepki Amerykanin pochodzenia japońskiego, który zgłosił się na ochotnika na kierowcę pierwszej pustej ciężarówki. Isahata ściągnął z siebie całe wyposażenie, starł z twarzy kamuflaż i zamiast bluzy nałożył luźną, ciemną koszulę, daną mu przez Niemca. Mackay zlustrował go z odległości paru kroków. - Po ciemku możesz ujść za Birmańczyka- ocenił. - Tylko zrób tak, jak powiedział agent - podjedź do samej bramy, wyłącz silnik i światła i wy siądź, tak jakbyś chciał się załatwić. Jeśli wartownik zawoła na ciebie, po machaj do niego i idź dalej. Jeżeli się uprze i zacznie robić problemy, zdej miemy go. Wracaj zaraz do ciężarówek, ponieważ atakujemy za dokładnie sześć minut, jeśli tylko Bucior zrobi, co do nich należy. W przeciwnym wy padku natychmiast wycofujemy się ku śmigłowcom. Isahata popatrzył poważnie na ogromnego Murzyna. - Zrozumiałem wszystko, panie pułkowniku - zapewnił. Uśmiechnął się. - Może mi pan ufać. - Będę cię szanował rano, kiedy okaże się, że zrobiłeś wszystko, jak należy - odparł John Author. Klepnął mocno Isahatę w pośladek i sierżant wsiadł do ciężarówki. Uruchomił silnik i ruszył. Mackay czekał, aż podjadą dwa następne samochody. Zamienił po parę słów z kierowcami, wydał im ostatnie instrukcje i skoczył pod plandekę ostatniego z pojazdów. Druga i trzecia ciężarówka podążyły za wozem Isahaty, z wyłączonymi reflektorami, trzymając się w odległości dwustu metrów od niego. Zatrzymały się przed ostatnim zakrętem, za którym droga wiodła prosto do bramy dla obsługi posiadłości Czang Tse-kuana. Żołnierze czekali. Po chwili nadszedł Isahata. - Nie było problemów - oznajmił Mackayowi. - Wszystko poszło zgod nie z planem. Podjechałem do bramy, wysiadłem i poszedłem sobie. Cięża rówka stoi zderzakiem przy samej bramie. - Sierżant zakładał szybko z po wrotem ekwipunek, chcąc być gotowym na czas. John Author spojrzał na zegarek i wysiadł. Pozostanie na zewnątrz posiadłości wraz z radiotelegrafistą i nosicielem amunicji, który był także znakomitym snajperem. A drużyna Piechur zaatakuje.
Półciężarówka wypełniona przez drużynę Bucior zatrzymała się ze zgaszonymi światłami. Żołnierze zeskoczyli z niej cicho i weszli w mokrą dżunglę. Woodward ruszył za dwoma z nich. Jeden niósł starannie owinięty w maskujące płótno karabin i był snajperem; drugi zabezpieczał go. Trzej mężczyźni doszli do wzgórka, znajdującego się niecałe trzysta metrów od południowego krańca posiadłości. Snajper odwinął karabin, a Woodward popatrzył na zegarek. Snajper oparł dwunożny statyw karabinu o powalony pień i popatrzył przez celownik do działań nocnych. Jego towarzysz schował się. - Szykuj się, chłopie - polecił Woodward. W celowniku widać było dokładnie to, czego snajper się spodziewał -główną bramę posiadłości i wysoką wieżyczkę wartowniczą ponad nią. Żołnierz przełączył celownik na silniejsze powiększenie i wycelował w pojedynczego strażnika przechadzającego się powoli wokół małej platformy. Anglik znowu popatrzył na zegarek. Czekał. Sam popatrzył na wieżyczkę przez lunetkę do działań nocnych. Zielonożółty obraz był w zasadzie identyczny z tym, który widział snajper. Przypominał odrobinę to, co widać na negatywie kliszy fotograficznej. Wartownik pochylił się nad barierką najwyraźniej znudzony. Woodward spojrzał po raz ostatni na zegarek. Zostało dziesięć sekund do ataku. Odliczył je w myśli, patrząc znowu na wartownika. - Ognia - rzucił. Ze snajperskiego karabinu z tłumikiem padł cichy strzał. Kluczem do sukcesu operacji było zaskoczenie i ów pojedynczy strzał miał je umożliwić. Od momentu jego oddania ruszył czas trwania ataku. Woodward zobaczył odskakujące od głowy strażnika zielonkawe, świecące kropki. Czuły przyrząd pokazał skutki trafienia wartownika w czaszkę. Impet kuli odrzucił go tyłem na platformę, zabierając jego ciało z widoku. Drugi strzał z pewnością nie był jednak potrzebny. - Trafiłeś - skomentował Woodward. - A czego się pan spodziewał? - warknął snajper. Z krzaków wybiegły dwie małe drużyny saperskie, a reszta drużyny Bucior rozpoczęła ostrzał posiadłości z moździerzy. Saperzy z drużyny Piechur podbiegli do wschodniego odcinka muru, zaś ci z drużyny Bucior przemknęli przez otwarty teren przed południowym odcinkiem. Dwa pierwsze pociski z moździerzy spadły na baraki żołnierzy Czanga. Saperzy szybko podłożyli ładunki i odbiegli. W południowym odcinku muru powstał wyłom tak szeroki, że można było przejechać przez niego ciężarówką. Andy Baulck - żołnierz z ISA, Agencji Wsparcia Wywiadu, należący do drużyny Piechur, dokonał bardziej chirurgicznego dzieła. Czteroosobowa drużyna wpadła przez niewielki otwór powstały w murze prosto do budynku, gdzie znajdowało się więzienie. Wiedzieli, gdzie szukać dwojga zakładników. Na posiadłość spadły dwa kolejne pociski z moździerzy.
Zza zakrętu wyjechały dwie ciężarówki wiozące resztę drużyny Piechur. Sunęły ku bramie dla obsługi. - Niech wartownikowi wydaje się, że spieszymy się, aby znaleźć się za murami i uratować się - przykazał Kamigami kierowcy. - Znam plan - odburknął żołnierz. Zatrąbił i błysnął światłami, aby ściągnąć na siebie uwagę strażników. Kamigami zaczął odliczanie od pięciu. Kiedy powiedział „raz", kierowca zahamował gwałtownie i uskoczył, gdyż olbrzymi sierżant poleciał na niego. Ciężarówka zaparkowana wcześniej przez Isahatę naprzeciw bramy eksplodowała. Ognista kula wraz z fragmentami stalowej płyty oraz maski pojazdu wystrzeliła do przodu i roztrzaskała bramę, spalając w mgnieniu oka wartownika, który usiłował ją otworzyć. Przednia szyba ciężarówki Kamigamiego wyleciała i obsypała pasażerów małymi odłamkami szkła, nie czyniąc im krzywdy. Podciśnienie zgasiło silnik; kierowca uruchomił go więc z powrotem. Ukryta kamera obserwująca bramę dla obsługi wysunęła się ze swojego dołka na pełną długość teleskopowego wysięgnika i przesunęła obiektywem z prawa na lewo. Z cienia odezwał się jednak pojedynczy wystrzał i kamera poszła w drzazgi. - Celny strzał - pochwalił Mackay, ciesząc się, że kamera została szybko zniszczona przez jego snajpera. Ostatnim obrazem, który zobaczył siedzący w bunkrze dowodzenia członek ochrony Tse-kuana, były dwie pędzące ku schronieniu ciężarówki oraz poprzedzający je pojazd, który eksplodował, jakby trafił go bezpośrednio pocisk z moździerza. John Author, snajper i ra diooperator wycofali się w zarośla, gdzie mogli bezpiecznie prowadzić dalej nasłuch radiowy i koordynować działania walczących drużyn. Jednocześnie pilnowali zniszczonej bramy obsługi, dbając, aby była ona wolną drogą ucieczki. Dwie ciężarówki dopadły do bramy, zatrzymały się i wysypali się z nich ludzie. Amerykanie wbiegli na teren posiadłości. Podczas gdy drużyna Piechur penetrowała północną część posiadłości, dwunastu ludzi z drużyny Bucior wbiegało przez utworzony wyłom w południowym odcinku muru. Wpadali oddzielnymi czwórkami i kierowali się w różne strony, ku przydzielonym z góry obiektom. Dwa kolejne pociski z moździerzy spadły na koszary Czanga i dwie czwórki dotarły na swoje pozycje. Amerykanie zdążyli, zanim uciekający z baraków strażnicy zdążyli się rozbiec. Posypały się serie z karabinów maszynowych i ludzie Tse-kuana zaczęli padać na ziemię. - Nie zabiliśmy wszystkich! - rzucił jeden z kaprali dowódcy swojej czwórki. Ten sięgnął po krótkofalówkę i przekazał wiadomość wyżej. Drużyna Bucior zaprzestała ostrzału z moździerzy, podczas gdy trzy czwórki z jej składu opanowywały południową część posiałości. Zabezpieczyły ją
przed wtargnięciem kogokolwiek z zewnątrz oraz rozpoczęły poszukiwania gości Czanga. Woodward biegł za czwórką oznaczoną Bucior Jeden ku domkowi dla gości. Gdy wbiegli do środka, przywitał ich ogień z kilku karabinów maszynowych. Dwaj pierwsi Amerykanie padli ścięci na ziemię. Anglik przypadł do podłogi i zaczął ostrzeliwać salon i korytarz. Z jednej z sypialni wysunęła się przysadzista, pokryta gęsto tatuażami postać, unosząca ręce nad głową. - Morihama? - spytał Woodward. Mężczyzna skinął głową. Brytyjczyk wstał, uniósł karabin i zabił mafiosa strzałem w głowę. Założył świeży magazynek, podczas gdy pozostali przeszukiwali domek. Rozległy się jeszcze dwa strzały. W końcu Anglik zameldował Mackayowi przez radio, że zlikwidowano delegację japońską. Kiedy podpułkownik potwierdził odebranie meldunku, Woodward rozkazał żołnierzom zająć się rannymi i wycofać się. Spojrzał na zegarek i wybiegł za nimi. Biały Dom, Waszyngton, USA Podpułkownik Sił Powietrznych kontrolujący napływ informacji do Pomieszczenia Sytuacyjnego skinął na Mazie i pokazał jej najnowszy napis na ekranie. Młot meldował: OPERACJA JERYCHO: ATAK NA POSIADŁOŚĆ ROZPOCZĘTY O 21:30 ŻULU Kamigami próbowała opanować oddech. Popatrzyła na wiszące na ścianie zegary: 21:30 czasu Greenwich, 16:30 czasu waszyngtońskiego, 4:30 w Birmie. To było dwie minuty temu! - myślała. Cholerne radio satelitarne! Nie musiałam tego wiedzieć. Kiedy przestała dyszeć, podniosła słuchawkę telefonu łączącego ją z Leo Coxem. - Panie generale - powiedziała - przed trzema minutami rozpoczął się atak na posiadłość Czanga. Pomyślałam, że pan przezydent... Tak jest.... Rozumiem. Spodziewamy się go tutaj za dwadzieścia minut. - Tatusiu...! - szepnęła Mazie. - Co się z tobą teraz dzieje...?!- Opanowała łzy. Złoty Trójkąt, Birma Kapitan dowodzący drużyną Piechur prowadził pierwszą czwórkę, która dotarła do wielkich drzwi willi. Jak można było się spodziewać, były za-
mknięte i nie poddawały się łatwo; wskazał więc na snajpera czwórki. Ten oblepił szybko drzwi ładunkiem wstęgowym C4, zatknął weń detonator Ml nastawiony na piętnastosekundowe opóźnienie i pociągnął za zwisającą linkę. Drużyna wycofała się, a kapitan popatrzył na zegarek. Nie było opóźnienia. Kiedy podnosił wzrok, zobaczył dwóch ze strażników, którzy uciekali od ostrzelanych z moździerzy baraków. Amerykanie ścięli ich ogniem karabinowym, zanim nieprzyjaciele zdążyli rozpoznać w nich intruzów. Pojawił się i trzeci żołnierz Czanga, który był na tyle daleko, że zdążył zniknąć z powrotem za rogiem. Ściągnął kałasznikowa, założył świeży magazynek, załadowany kulami dum-dum i wypuścił zza rogu serię na ślepo. Niemal cała trafiła w brzuch kapitana Delta Force, omal nie przecinając jego ciała na dwie części. Kamigami natychmiast odpowiedział ogniem i zdążył trafić nieprzyjaciela krórką, trzynabojową serią. Wypuścił jeszcze trzy kule, aby upewnić się, że wróg nie żyje. Tymczasem eksplodował założony na drzwiach ładunek. Błysk oświetlił na moment wahających się żołnierzy drużyny, oglądających się na zabitego kapitana, skurczonego we dwoje. Szok trwał dwie sekundy. Nie jest to długi czas według zwykłych standardów, jednak podczas operacji specjalnych może oznaczać o wiele za długo. Potem Kamigami przejął dowództwo, wołając: - Ruszać! Już! - Pierwsza cżwórka wpadła przez puste odrzwia i pobiegła w kierunku bunkra dowodzenia siłami Tse-kuana. Victor na czele drugiej czwórki ruszył w stronę biura Czanga. Piechur Trzy - czwórka, której zadaniem było opanowanie więzienia, dotarła do drzwi segmentu z celami, nie napotykając oporu. Dowódca ostrożnie nacisnął klamkę; było otwarte. Skinął na najwyższego żołnierza czwórki, który posuwał się tuż za nim, aby oczyszczać teren, strzelając ponad ramieniem dowódcy. Najwyższy sięgnął po granat błyskowo-hukowy i wyciągnął zawleczkę. Pierwszy otworzył szybko drzwi, najwyższy cisnął granat i dowódca zatrzasnął drzwi z powrotem. W pomieszczeniu za nimi nastąpił jaskrawy błysk i rozległ się ogłuszający huk. Dowódca znowu otworzył drzwi i najwyższy wbiegł pod kątem do pokoju. Pierwszy skoczył za nim, lecz pod przeciwległym kątem. Każdy wiedział, gdzie znajduje się jego towarzysz, i obaj równocześnie omietli pomieszczenie ogniem z karabinów. Nie trafili jednak w nieprzyjaciela. W pokoju znajdował się tylko jeden strażnik, który obecnie leżał oszołomiony na podłodze. Numer drugi podszedł do niego i zabił go strzałem w głowę. Trzeci i czwarty wpadli już na korytarz, gdzie znajdowały się cztery cele.
- Amerykanie! - zawołał trzeci. - Dana! Ricky! Padnij! - Boże! -jęknęła DC. - Jesteśmy tu sami! Nikogo więcej nie ma! Czwarty poświecił latarką. Dana i Ricky leżeli skuleni na podłodze, przykryci materacami. Z zewnątrz dolatywały serie z karabinów. Dowódca czwórki sprawdził drzwi cel. Były zamknięte. - Zaraz was uwolnimy - zapowiedział. - Trzymajcie się. - DC skinęła głową, a Ricky skulił się jeszcze bardziej i zaczął jęczeć i płakać ze strachu. - Cholera - zaklął pierwszy, przyglądając się drzwiom. - Będziemy musieli je wysadzić. - Nie - odpowiedział drugi, rzucając mu klucze. - Były przy strażniku. - Otwarto drzwi. Jeden z żołnierzy pomógł wstać Danie, która podniósłszy się, nabrała siły. Ricky leżał wciąż jednak skulony, pogrążony w szoku. Ponieście go - polecił dowódca czwórki. Uniósł krótkofalówkę i zameldo wał Mackayowi: - Piechur Trzy uwolnił Claridge i Martela. Gotów do wy cofania się. - Wyprowadzić ich - odparł podpułkownik. - Wycofać się zgodnie z planem. - John Author spojrzał na zegarek. Czwórka wykonała zadanie z wyprzedzeniem. - Piechur Trzy wycofuje się zgodnie z planem - potwierdził dowódca czwórki. Amerykanie ruszyli z powrotem korytarzem w stronę otworu w murze. Czwórka o nazwie Bucior Trzy dotarła do swojego celu, którym był domek dla gości, gdzie mieszkali szefowie mafii kolumbijsko-niemieckiej. Domek został trafiony sześćdziesięciomilimetrowym pociskiem z moździerza i wewnątrz rozlegały się jęki i krzyki. - Uderzamy! - zawołał dowódca czwórki. Mężczyźni wbiegli do uszkodzonego budynku. Sierżant Jim Isahata dowodził czwórką Piechur Dwa, której zadaniem było odnalezienie Heather Courtland. Nosy zaprowadziły ich do jasno oświetlonej kuchni. Czterej Amerykanie przebiegli przez nią pod osłoną metalowego stołu na korytarz i dalej, do skrzydła dla służby. Rozglądali się za czwartym pokojem na lewo. Tymczasem z jednej z sypialni wyłonił się olbrzymi, ogolony na łyso mężczyzna o wielkim brzuchu, zwisającym nad spodenkami. Zamachnął się długim mieczem. - Co jest...?! - zawołał zdumiony Isahata, wykonując blok swoim MP5. Energia miecza wyrwała mu karabin z rąk i drobny sierżant poleciał na podłogę. Najwyższy z czwórki, czyli numer drugi, wypuścił w kata serię.
- Dobrze, że jest pan aż tak szybki, bo inaczej byłby pan już w dwóch kawałkach! - skomentował drugi. Isahata nie zaprzeczał, tylko oglądał swój karabin. Widniał w nim głęboki wrąb tuż powyżej spustu. Sierżant rzucił bezużyteczny karabin na podłogę i wyciągnął pistolet maszynowy browning, który także miał przy sobie. - Tutaj! - zawołał trzeci. Odnalazł Heather Courtland. Dziewczyna leżała skulona pod łóżkiem, ciągle ubrana w wymiętą, wieczorową sukienkę. - Piechur Dwa uwolnił Courtland - oznajmił Isahata przez krótkofalówkę. - Wychodzimy. Korytarz prowadzący do biura Czang Tse-kuana był pusty i ciemny. Trzej mężczyźni biegnący za Kamigamim nie dowierzali, jak cicho i szybko ten ogromny mężczyzna potrafi się poruszać. Mknął jak duch. Zobaczył otwarte drzwi biura; zatrzymał się i czekał. Nic się nie działo. Skoczył pod kątem do środka, gotów ostrzelać pomieszczenie. Biuro było jednak puste. - Nie znaleźliśmy Czanga - zameldował przez krótkofalówkę Macka-yowi. - Przeszukajcie budynek - polecił John Author. - Macie siedemdziesiąt pięć sekund. - Czwórka rozdzieliła się na dwie pary i każda zaczęła systematyczne przeszukiwanie, posuwając się w przeciwnych kierunkach. Kami-gami usłyszał meldunek Iąahaty, że Heather została uwolniona i że jego czwórka wychodzi z wilii. Przez budynek rozniosła się echem seria z cekaemu. Victor uznał, że musi być to jeden z karabinów DShK kalibru 12,7 mm, które według danych wywiadu strzegły korytarza wiodącego do bunkra dowodzenia. Były zainstalowane w silnie opancerzonych stanowiskach. Sierżant zignorował jednak odgłos. Następnie willą wstrząsnęła ogłuszająca eksplozja. To czwórka posuwająca się ku bunkrowi dowodzenia umieściła potężny ładunek C4 przy jednej ze ścian nośnych i zawaliła sufit bunkra. Obsługi cekaemow Czanga zostały pogrzebane pod tonami betonu. Kolejny problem rozwiązany - pomyślał Kamigami, wpadając do trzeciego z kolei pokoju. Zegar, który odmierzał sekundy w jego głowie, ostrzegał go, że pozostało ich już niewiele i za chwilę trzeba będzie się wycofać, zgodnie z rozkazem Mackaya. - Czas Bingo! Czas Bingo! - rozległo się w krótkofalówkach. To John Author dał wszystkim żołnierzom sygnał wycofania się. Nie było już czasu do stracenia. Amerykanie rozpoczęli skomplikowane zadanie połączenia się z powrotem w drużyny i opuszczenia terenu posiadłości. Droga ucieczki i jej synchronizacja zostały starannie zaplanowane i przećwiczone, tak samo jak atak. Wszyscy biorący udział w akcji wiedzieli, gdzie dokładnie mają się znaj dować w każdej sekundzie i z kim mają się połączyć, aby wspólnie opuścić
teren posiadłości. Każdy, kto znajdzie się w niewłaściwym czasie w nieodpowiednim miejscu, może zostać zastrzelony przez towarzysza, omyłkowo biorącego go za nieprzyjaciela. Właśnie dzięki zaplanowanej synchronizacji całości Delta Force unikało takich nieszczęśliwych przypadków. Czwórka Kamigamiego połączyła się i ruszyła z powrotem do wejścia willi. Przepuściła ich czwórka osłaniająca ich. Wcześniej przebiegli ku wyjściu ci, którzy zawalili bunkier dowodzenia. Zadowoleni, że wszyscy, którzy wkroczyli do willi, wychodzą z niej, osłaniający ruszyli za ludźmi pierwszego sierżanta. Na wschodzie zaczęło się odrobinę rozjaśniać. Był najwyższy czas opuścić rejon akcji. Drużyna Bucior także odebrała komendę „Czas Bingo" i zaczęła się wycofywać. Jako osłaniający ostatni wybiegną poza teren posiadłości. Jedna z dwójek strzegących drogi prowadzącej go głównej bramy obiektu miała opuścić zajmowaną pozycję za dwadzieścia dwie sekundy, gdy usłyszała nagle nadjeżdżającą dużą ciężarówkę. Żołnierze zameldowali o zbliżaniu się pojazdu i czekali. Kiedy zostało im teoretycznie jeszcze osiem sekund, ciężarówka pojawiła się. Jechała szybko na zgaszonych światłach. Jasne było, że kierowca dobrze zna drogę i nieraz już jechał nią bez włączonych reflektorów. Dwaj Amerykanie czekali, aż ciężarówka najedzie na minę, którą wcześniej podłożyli. Eksplozja przewróciła wielki samochód; wóz stanął w płomieniach. Spod plandeki wydostało się pięciu żołnierzy, prosto pod kule Amerykanów. Serie z karabinów maszynowych powaliły świeżych przybyszów. - Skąd się wzięli ci skurwysyni?! - rzucił jeden z ludzi Delta Force. -Nie wiem, stary, ale nadjeżdża druga ciężarówka! - Dwaj Amerykanie nie byli specjalnie przerażeni, gdyż dalej podłożyli na drodze jeszcze dwie kolejne miny. Zameldowali się i opuścili pozycję z jedenastosekundowym opóźnieniem w stosunku do planu. Czwórki drużyny Piechur połączyły się i wycofały przez bramę dla obsługi posiadłości. Dwaj żołnierze nieśli w owinięte w sztormiak zwłoki swojego kapitana. Położyli je na platformie pierwszej z ciężarówek, które stały teraz przodami w drugą stronę. Czwórka Piechur Dwa prowadziła oszołomioną, lecz reagującą na polecenia Courtland. Jeden z sierżantów zameldował Kamigamiemu, że wszyscy dotarli. - A co z Buciorem? - spytał Victor. - Z drużyny Bucior brakuje jednej osoby. Kapitana Woodwarda. Wszyscy pozostali opuścili posiadłość. Dwójka pilnująca głównej drogi zniszczyła dwie nadjeżdżające ciężarówki - oznajmił podoficer.
- Prawdopodobnie żołnierze z wioski - skomentował Kamigaini. - Ich reakcja jest wolniejsza, niż przewidywaliśmy. - W tym momencie rozległa się eksplozja trzeciej miny. Victor wahał się. - Piechur w komplecie - zamledował sierżant liczący żołnierzy po raz drugi. - Czas ruszać! - Kamigami stał jednak jak wmurowany. Wtem pojawił się Woodward. - Pierwszy sierżancie, jestem przekonany, że Czang schował się w bunkrze - oznajmił. - Courtland może znać inne wejście do niego. - Możliwe - odpowiedział Victor. - Panno Courtland, czy może nam pani pomóc? - spytał. Heather gapiła się tylko na ogromnego żołnierza. -Chcemy schwytać Czanga i doprowadzić go przed sąd - wytłumaczył. Dziewczyna zainteresowała się jego słowami. - Jednak najpierw musimy go znaleźć. Czy jest jakieś inne wejście do bunkra dowodzenia niż z wnętrza willi? - Jest, ukryte - odpowiedziała Heather. - Idźcie do basenu, o, tam. -Pokazała w kąt ogrodu. - Jest tam wodospad, a za nim grota. W środku trzeba podnieść leżące poduszki i wtedy zobaczycie wejście. Jest jednak zamknięte od wewnątrz. Od zewnątrz w ogóle nie można go otworzyć. - Mogę je wysadzić - zaofiarował się Isahata. - Niech mi pan pozwoli. Nie. Niech zrobi to Baulck - zdecydował Victor. - Jest w tym najlepszy. Ty zajmij się Courtland. Zabierz ją do Mackaya. Teraz. - Isahata ruszył wykonać rozkaz. Kamigami wezwał przez krótkofalówkę Andy'ego Baulcka. Sierżantowi nadzorującemu wycofywanie się polecił zaś: - Jedźcie stąd. Zostawcie dla nas jedną ciężarówkę w punkcie spotkania z Mackayem. Dołączymy do was w strefie lądowania. Ale nie czekajcie na nas. - Nadbiegł Baulck z torbą z materiałami wybuchowymi. Trzej mężczyźni pobiegli z powrotem do posiadłości. Rozjaśniało się już i było ich teraz z daleka widać. Wodospad nie działał, gdyż odcięto prąd zasilający pompę. Wejście do groty było więc dobrze widoczne. Kamigami wskoczył do basenu i przedostał się do groty. Baulck posuwał się tuż za nim. Woda sięgała mu niemal do piersi, jednak trzymał torbę z C4 nad głową. W pewnym momencie poślizgnął się i zniknął pod powierzchnią, wyciągając jednak wciąż ręce z torbą ponad tonią. Woodward wyciągnął go z wody i popchnął przez wąskie wejście. Kamigami odnalazł szybko właz. Przyglądał mu się, gdy dołączył do niego Baulck. Specjalista z ISA przesunął palcami wzdłuż krawędzi pokrywy, badając ją. - Zawiasy wbudowane - stwierdził. - Trudno będzie wysadzić ten właz i jednocześnie nie zawalić całego sufitu. - Przystąpił jednak do pracy. Odci nał małe kawałki „plastiku" od większego bloku i przyklejał je od jednej strony pokrywy. Skinął na Kamigamiego i Woodwarda, żeby się wycofali, pociągnął za linkę detonatora i wyskoczył za towarzyszami z groty.
- Osłaniaj nas stąd, a my wejdziemy do środka - rzucił Victor do Baulcka. Zawtórowała mu głucha eksplozja z groty. Kapitan skoczył z powrotem do wejścia, Victor zaraz za nim. - Zajebista robota! - skomentował z podziwem Brytyjczyk. Zrzucił pokrywę na bok i zsunął się do małego pomieszczenia, za którym widniały ciężkie drzwi. Zbadał je ostrożnie i otworzył zą pomocą znajdującej się z boku dźwigni. - Komora dekontaminacyjna - skwitował. - Być może stłumiła nawet wybuch. - Dwaj mężczyźni weszli do bunkra. Posuwali się w milczeniu ciemnym korytarzem. W pewnym momencie zobaczyli zbliżające się zza rogu światło. Woodward wyciągnął gwałtownie rękę za siebie. Był to sygnał, żeby się zatrzymać. Następnie wystawił głowę za róg i pokazał „nieprzyjaciel". Schował się w największym cieniu; Kami-gami zrobił to samo. Po chwili przeszedł koło nich żołnierz z latarką. Woodward złapał go i i zabił nożem. Wkrótce razem z Victorem kroczyli dalej. Dotarli do sali dowodzenia. Kapitan znów pokazał Kamigamiemu, aby się zatrzymał, a sam kucnął przy wejściu. Victor stanął tuż za nim i poklepał go lekko po głowie. Brytyjczyk skoczył na drugą stronę drzwi; pierwszy sierżant natychmiast zajął jego miejsce i omiótł salę serią pod kątem. Woodward także strzelał, mając w polu rażenia pozostałą część pomieszczenia. Nie było ogłuszjącego hałasu, gdyż karabiny obydwu wyposażone były w tłumiki. Oczyścili salę. Kamigami skoczył do środka, podczas gdy kapitan strzegł korytarza. Pierwszy sierżant wrócił po krótkiej chwili i oświadczył: - Nie ma go tu. Mackay usłyszał charakterystyczny odgłos MH-53. Spojrzał na zegarek po raz kolejny, jak gdyby miał takie natręctwo. Delta Force wycofywało się zgodnie z planem. Nie było opóźnienia. Czarny kształt śmigłowca przesunął się nad żołnierzami, wyłaniając się w ostatniej chwili znad wierzchołków drzew. Gillespie posadził gładko maszynę na środku strefy lądowania. Mężczyźni pobiegli w stronę rampy, która opuściła się z tyłu MH-53. Jeden ze strzelców śmigłowca kierował ich na miejsce, jednocześnie licząc. Zanim wystartują, wynik jego liczenia musi zgodzić się z tym, co wyszło podoficerom drużyny. - Jeden zabity, trzech nie ma - poinformował lotnika sierżant Delta Force. Strzelec sam zdążył się już zorientować, że tak właśnie jest. Mackay popatrzył na zegarek jeszcze raz; czas upływał nieubłaganie. - Cholera! - mruknął. Dlaczego Kamigami i Woodward wrócili do po siadłości, zabierając jednego z ludzi z ISA? Kto jak kto, ale oni najlepiej wiedzą, że nie wolno się wracać w takich wypadkach. John Author stwier-
dził, że może czekać jeszcze trzy minuty. Potem rozkaże startować. - Niech kapitan Gillespie zameldują Młotowi o naszym statusie - polecił strzelcowi. - Niech potwierdzi także, czy Bucior jest w powietrzu i leci w stroną bazy. -Sierżant odbiegł do swojej maszyny. Dwaj mężczyźni niosący zawinięte w sztormiak ciało zabitego kapitana ułożyli je delikatnie na pokładzie. Mackay rozmyślał nad charakterystycznym dla operacji specjalnych równaniem -jeden zabity, trzech nie dobiegło, Czanga nie schwytano, wszystkich zakładników wyzwolono. Czy to jest sukces czy porażka? Czas już lecieć? Zerknął na tarczę zegarka. Prawie tak. Wrócił ten sam strzelec. - Kapitan Gillespie zameldował się Młotowi - powiadomił. - Bucior w powietrzu, bezpiecznie zmierza do bazy. Kapitan Gillespie chciałby mówić z panem pułkownikiem. Ma pomysł. 1944 Lotnisko RAF Hunsdon, hrabstwo Hertford, Wielka Brytania - To nie do wiary! - jęknął Ruffy, zobaczywszy, że śmigła mosquito Pickarda, noszącego nazwę „F jak Freddie", zaczynają się kręcić. - Lecimy! - Radio milczało, gdyż w Sto Czterdziestym Skrzydle zawsze zachowywano ciszę radiową podczas startu. Zakładano, że znajdujące się w odległości stu kilometrów, po drugiej stronie kanału La Manche niemieckie placówki nasłuchowe wykryłyby rozmowy lotników. - Pogoda jest najgorsza z możliwych; a oni chcą, żebyśmy startowali i walczyli! - narzekał Andrew. Zack stęknął i skinął na mechaników, że chce uruchamiać silniki. - Boże! - ciągnął Ruffum. - Podstawa chmur jest ze trzydzieści metrów nad nami, jeśli nie mniej! - Wciąż sypał deszcz ze śniegiem; przy większym podmuchu wiatru opad zasłaniał najdalej stojące samoloty. - Trudno nam będzie utrzymywać szyk - stwierdził Zack. Rozlegały się odgłosy ruszających silników kolejnych maszyn, a z ich rur wydechowych błyskały błękitne płomienie. Śmigła młóciły płatki śniegu i odrzucały je daleko w tył. Pontowski włączył zapłon, rozrusznik i spiralę grzejną lewego silnika. Brian, mechanik z obsługi naziemnej, energicznie obsługiwał pompkę zastrzykową. Stosowane paliwo miało wysoką lotność i silnik ryknął już przy szóstym zastrzyku. Brian nacisnął pompkę jeszcze czterokrotnie, żeby zdążył nastać ciągły dopływ paliwa do gaźnika. Po chwili Matthew uruchomił lewy silnik. Brian uwijał się jak w ukropie, odkręcając szybko pompkę i zamykając odsunięty panel. Mechanik cofnął się i nasłuchiwał brzmienia silników. Zadowolony, że pracują, jak należy, pokazał pilotowi uniesione kciuki.
- Zdaje się, że maszyna Produkcji Filmowej nie wystartuje - zauważył Pontowski. Śmigła dziewiętnastego mosquito, który miał sfilmować nalot, nie obracały się. Jeden z mechaników grzebał w jego prawym silniku. - Nikt nie będzie żałował, że został na ziemi - mruknął Ruffy. Był wyraźnie niezadowolony z zaczynającej się misji. Pontowski przetestował iskrowniki. - Chodzi jak ta lala - pocieszył przyjaciela. Pokazał Brianowi, żeby zabierał kliny spod kół. Mechanik zasalutował ruszającej ku pasowi startowemu załodze. - Brianowi nie spodobałoby się, gdyby to nam teraz coś się zepsuło -marudził Andrew. - Pewnie oskarżyłby któregoś z nas o celowe spowodowanie awarii, żebyśmy nie musieli lecieć w tę zamieć. - Matthew dołączył do pozostałych pięciu maszyn swojego dywizjonu. Sunęli drogą do kołowania. Jako pierwszy wyjechał na pas dowódca dywizjonu Smith, zwany Czarnym. Samoloty ustawiły się w parach. Utworzyła się długa kolejka na drodze do kołowania. Sto Czterdzieste Skrzydło było gotowe do akcji. Ponieważ silniki były już w pełni rozgrzane, piloci pogasili je, aby nie zużywać niepotrzebnie paliwa. Załogi czekały na godzinę startu. W międzyczasie Ruffum otworzył właz i zsunął drabinkę. - W takich przypadkach mój pęcherz jakoś słabo się sprawuje - wyjaśnił. Zack dołączył do niego i wysiusiali otwory w śniegu. Wspięli się z powrotem do ciasnej kabiny. Wreszcie dokładnie o dziesiątej pięćdziesiąt osiem śmigła mosquito dowódcy dywizjonu zaczęły się obracać. Matthew także uruchomił silniki. Dokonano ostatnich kontroli przedstartowych. Pierwsza para samolotów zagrała głośno silnikami i zaczęła toczyć się po pasie. Zack skinął na swojego skrzydłowego i obaj dodali gazu. Kiedy pierwsze dwie maszyny oddaliły się na odległość stu metrów, Pontowski i jego partner zwolnili hamulce i ruszyli obok siebie. „K jak Król" rozpędzał się niczym koń wyścigowy, goniąc poprzedzające mosquito. Śnieg i deszcz siekły w szybę kabiny, omal nie wygrywając batalii z wycieraczką. Tylne koło oderwało się od ziemi. - Zniknęli mi z oczu przez ten śnieg - ostrzegł Ruffy. Dowódca dywi zjonu i jego skrzydłowy oderwali maszyny od ziemi i natychmiast wlecieli w chmury. Zack czuł, że jego samolot chce się wznieść, ale przytrzymał go na pasie dopóki nie osiągnęli prędkości dwustu dziesięciu kilometrów na godzinę. Pociągnął za drążek i mosquito wzleciał w powietrze. Pontowski wciągnął podwozie i utrzymywał minimalną wysokość, póki nie przyspieszyli do dwustu siedemdziesięciu. Wtedy pociągnął znowu i szybko wzniósł myśliwsko-bombową maszynę na wysokość czterystu pięćdziesięciu metrów. Skrzydło-
wy cały czas trzymał się prawego skrzydła samolotu Matthew. Ruffy podał pierwszy kurs, wiodący na południowe wybrzeże Anglii, nad Littlehampton, gdzie miało nastąpić spotkanie z typhoonami. Przed sobą i nieco poniżej dwaj lotnicy zobaczyli ciemny kształt. - To maszyna Czarnego - stwierdził Ruffum. - Zdaje się, że zgubił swojego skrzydłowego. - Zack, nie łamiąc ciszy radiowej, dołączył po prawej dowódcy. Lecieli teraz luźną formacją trzech samolotów. - Jezu! - jąknął Andrew. - W ten sposób nigdy nie spotkamy się z typhoonami! O, mamy towarzystwo. - Po lewej stronie dowódcy dołączył czwarty mosquito z ich dywizjonu. Chyba cudem w górze pojawiło się osiem z przewidzianych dwunastu typhoonów. - Dobrze dzisiaj chłopakom idzie -pochwalił nawigator. - Czas zacząć się zniżać. - Cztery mosquito, a za nimi typhoony zaczęły schodzić w dół, cały czas zachowując prędkość czterystu trzydziestu kilometrów na godzinę. Pot spływał lotnikom po twarzach, gdy ich maszyny podskakiwały i szarpały się na boki obok siebie. Prowadzenie samolotu w takich warunkach bardzo szybko męczy pilota. Maszyna dowódcy co chwila znikała w chmurze i pojawiała się z powrotem. Zack wytężał wzrok, żeby nie starcić jej z oczu; Ruffy odczytywał dla niego wskazania przyrządów. Wlecieli na chwilę w przerwę w chmurach i zobaczyli całą formację. -Mijamy wysokość trzydziestu metrów - ostrzegł Andrew. - Dwadzieścia trzy metry. - Odważny chłop - mruknął Zack. Jednak jeśli mieli uniknąć wykrycia przez niemiecki radar, musieli zejść poniżej piętnastu metrów ponad wodą. W końcu sunęli już poziomo, ciągle zanurzeni w chmurze. Samolotem szarpało tak, że pasy raz po raz wbijały się w ciała załóg. - Sześć metrów -powiedział Ruffy, podczas gdy błysnęła pod nimi stalowoszara toń kanału La Manche. - To po prostu nie do wiary...! - skomentował Zack. Musiał co chwila regulować obroty, aby nie zgubić reszty samolotów. - Brian dokonał cudów z przepustnicami - stwierdził. Nagle przeraził się i pociągnął za drążek, wznosząc się o kolejne sześć metrów. Przemknął pod nim jakiś mosquito. Zack dał pełen gaz i wywindował swoją maszynę w górę. - Kto to był?! - zawołał. - Ledwie go zoba... Boże! To „F jak Freddie"! „F jak Freddie" był to samolot Pickarda. Reakcja Pontowskiego uratowała ich przed zderzeniem. Wiatr szarpał alianckimi myśliwcami, a chmury i morze zdawały się zlewać w jedno. W pewnym momencie nastąpiło kilka potężnych szarpnięć, zupełnie jakby ktoś testował wytrzymałość samolotu Zacka i Ruffy'ego. Matthew walczył o panowanie nad maszyną, pasy wcinały się w niego gwałtownie, poczuł podchodzące do gardła wymioty. Przez ułamek sekundy był już pewien, że za chwilę trzasną w wodę. Jednak straszliwe podmuchy ustały.
Zrobiło się jakby spokojniej i widoczność poprawiła się. Pontowski zobaczył, gdzie znajduje się słońce, i pomyślał, że to dobry znak. - Zdaje się, że nasz synoptyk miał rację - skomentował. Teraz widzał znów wyraźnie trzy pozostałe mosquito ich formacji. - O, leci „P jak Piwo"! - stwierdził Andrew. Dołączył piąty samolot z ich dywizjonu. Brakowało jeszcze jednego. - Mam nadzieję, że typhoony nas nie zgubiły - oznajmił nawigator. Pontowski wytężył wzrok. Pogoda zdecydowanie się poprawiała i było coraz dalej widać. Osłona myśliwska będzie potrzebna, jeśli podczas zbliżania się mosquito do celu pojawią się Chłopcy z Abbe-ville. Nie było ich jednak widać. Dowódca zachowywał ciszę radiową, wiedząc, że teraz Niemcy na pewno usłyszeliby każde odezwanie się któregoś z lotników. - Wybrzeże - zauważył nawigator. Pod spodem śmigały spienione grzbiety fal. Ruffum zaczął rozglądać się po ziemi w poszukiwaniu jakiegoś charakterystycznego obiektu. Pięć samolotów śmignęło z hałasem nad niewysokimi wydmami oraz betonowym bunkrem obserwacyjnym. -No, teraz Szwaby już wiedzą, że tu jesteśmy - skomentował. Zack zwiększył obroty. Mosąuito mknęły z prędkością czterystu siedemdziesięciu pięciu kilometrów na godzinę, zaledwie piętnaście metrów nad ziemią. Chmury rozwiały się i słońce oświetlało mijaną okolicę. Widać było mknące po ośnieżonych francuskich polach cienie. - Chłopcy z Abbeville na pewno będą w powietrzu - ocenił. Ruffy tylko stęknął w odpowiedzi. - O, wiem, gdzie jesteśmy - stwierdził nagle. - Zeszliśmy z kursu o ja kieś półtora kilometra na południe. - Jak na dane hasło, dowódca dywizjonu skręcił ku północy. Formacja wzniosła się na tysiąc pięćset metrów. Lotnicy chcieli, aby hitlerowcy widzieli ich i sądzili, że wybierają się na bombardo wanie daleko w głąb Francji. Dopiero w ostatniej chwili skręcą ku Amiens. Przelecieli nad kilkoma kolejnymi punktami kontrolnymi - łatwymi do iden tyfikowania obiektami. - Maitland dobrze wykonał swoją robotę - pochwa lił nawigator. - Za trzydzieści sekund będziemy się zniżać. - Schodząc na minimalną wysokość i znikając tym samym z ekranów niemieckich radarów, mosquito będą skierowane tyłem do Amiens. - Nie chcemy ściągać Niem ców na siebie. W tej chwili cisza radiowa nie miała znaczenia i w radiu odezwał się głos Smitha: - Halo, tu dowódca Wyciora. - Wyciorem nazwano grupę sześciu samo lotów z ich dywizjonu. - Zniżamy się. „K jak Król" - zrób odstęp i leć za nami. - Zack potwierdził odbiór przekazu i zwolnił do czterystu trzydziestu; jego numer drugi, czyli inaczej skrzydłowy, dołączył po prawej. Zaczęli się zniżać, zygzakując, aby uzyskać odpowiedni do przeprowadzenia ataku od stęp pd klucza dowódcy.
- Wycior, tu Czosnek - rozległ się spokojny głos. To zameldowały się typhoony, których zadaniem była osłona myśliwska mosąuitów przeprowadzających atak na więzienie. - Zbliżamy się nad cel od zachodu. - Nigdy nie ma ich tam, gdzie są potrzebni - zagderał Ruffy. Mimo to słychać było w jego głosie ulgę. Pontowski uzyskał należny odstęp od trzech poprzedzających maszyn. Przestał zygzakować i wyprowadził maszynę piętnaście metrów ponad ziemią. Dodał gazu. Formacja skręciła na południe i poleciała łukiem w kierunku północno-zachodniego skraju Amiens. W oddali ukazały się charakterystyczne wieże wspaniałej, trzynastowiecznej gotyckiej katedry, stojącej w środku miasta. - Nadlatujemy nad drogę z Albert do Amiens - poinformował Andrew z napięciem w głosie. Dwaj lotnicy wytężali bowiem wzrok, aby zobaczyć prowadzącą prosto do więzienia szosę. - To ten rząd topoli. - Widzę - oznajmił Matthew. Skierował się łukiem ku drzewom, a potem, gdy śmignęła pod nim wstęga drogi, przybrał kierunek zachodni. Skrzydłowy przeleciał nad nim i zajął teraz miejsce po lewej stronie Zacka. Na środku drogi zatrzymała się samotna postać na rowerze; zaczęła machać energicznie w stronę mknących górą lotników. Samoloty, lecące wzdłuż szosy nad polami, wzbijały'za sobą tuman śniegu. Więzienia nie było jeszcze widać. - Cel jest wprost przed nami - zapewnił nawigator. W końcu przed dziobem dał się rozpoznać duży, ciemny budynek. - Widzę więzienie! - zawołał Pontowski przez radio. - Zwolnijmy. Zmniejszył obroty; tymczasem z przodu przeleciał jeden z typhoonów, ma chając skrzydłami. - Jest nasza osłona! - skomentował Zack. - Otwórz drzwi bombowe. Ruffy wcisnął guzik. - Drzwi bombowe otwarte - rzucił. Przed nimi parokrotnie rozbłysło jaskrawo. To pierwsze trzy mosquito zrzuciły swoje bomby. W radiu rozelgł się teraz charakterystyczny głos Pickarda. Wywoływał Australijczyków, którzy zaatakują po kluczu Matthew. - Działo, nie widzę cię - powiedział. - Pierwszy klucz Wyciora odlatuje znad celu, drugi klucz Wyciora wykonuje nalot. Podaj swoją pozycję. - Działo jest cztery minuty od celu, na kursie - padła natychmiast odpowiedź. - „K jak Król", kontynuuj atak - mówił Pickard. Zachowywał niebywały spokój. Ruffy pochylił się nad celownikiem bombardierskim. - W lewo... - powiedział. - Już, już, tak trzymaj. - Linie celownika krzyżowały się na murze. Zack oddychał z wysiłkiem, koncentrując się na prowadzeniu maszyny prosto na wschodnią ścianę więzienia. Wiał silny
wschodni wiatr, ciągnąc ze sobą dym od wybuchów poprzednich bomb. Pontowski zwalczał znoszenie przy pomocy steru i lotek. - Suwaki ruszyły -poinformował Ruffy. - Siedemdziesiąt metrów przed murami dwa suwaki celownika zeszły się i wypały z mosquito dwie bomby. Lżejszy o pół tony samolot podskoczył, a Zack pomógł mu, dając pełne obroty silników i ciągnąc za drążek sterowy. Wznosili się ponad budynek. Zobaczył ciemne figurki biegnące przez podwórze. Byli to żołnierze. - Mury są całe! - zawołał Pontowski. - Nie widzę żadnych dziur! - Nie był w stanie stwierdzić, czy pierwszemu kluczowi udało się wykonać zadanie. - O, cholera! - krzyknął Ruffy. Oto jedna z bomb odbiła się od muru i toczyła się przez podwórze, bezpośrednio pod nimi. - W górę! - wrzasnął. Zack także zobaczył bombę i szarpnął mocno za drążek. Wznieśli się szybko na sto osiemdziesiąt metrów; tymczasem bomba uderzyła w zachodnią ścianę budynku więzienia i wybuchła. Matthew zniżył się z powrotem. Leciał nad miastem. - Wycior odlatuje znad celu - zameldował. - Rezultat ataku nieznany. Uderzymy po raz drugi. - Skręcił w prawo, zawracając z powrotem w stronę więzienia. .- Potwierdzam, Wycior - odparł Pickard. - Działo, czy widzisz cel? - Potwierdzam - odpowiedział pułkownik Bob Iredale. Australijski dowódca prowadził nadlatujący od północy Czterysta Sześćdziesiąty Czwarty Dywizjon. - Kontynuuj - polecił Pickard. - „K jak Król", zaatakuj ponownie mury po odlocie Działa znad celu. - Potwierdzam - rzucił Zack. - „K jak Król", przepraszamy za spóźnienie - odezwał się inny głos. -Mieliśmy kłopot z rozruchem silników. Czy możemy polecieć za wami? -To mówił pilot samolotu z Jednostki Produkcji Filmowej. Matthew odchrząknął coś w odpowiedzi. Sam nie pamiętał później, jakie konkretnie słowo wypowiedział i jaką treść niosło. Ruffy obrócił się w prawo. - Widzę naszych filmowców - oznajmił. Z odległości, w jakiej się znaj dował, dostrzegał wyraźnie kamerzystę siedzącego w przezroczystym dzio bie specjalnej maszyny. - Wyraźnie chcą nakręcić to dla potomności. Pontowski przyjął ponownie kurs na więzienie. Wcisnął się teraz pomiędzy dwa klucze drugiego z przeprowadzających bombardowanie dywizjonów. Nadlatywali z prawej w odniesieniu do kierunku pierwszego ataku. Poprzedzające mosquito zwolniły i przeskoczyły łukiem ponad murem, aby zbombardować baraki straży więziennej. Ruffy znów nachylił się nad celownikiem bombardierskim. Zackowi trudniej było zmagać się ze znoszę-
niem, gdyż wiatr wiał teraz z boku. Z kompleksu więzienia uniosły się słupy dymu, zasłaniając cel. Tego Matthew się nie spodziewał; odleciał trochę w lewo, aby nie lecieć w dymie. - Celuj w prawą część muru! - rzucił. - Mam ją! - krzyknął Ruffy. - Trzymaj, trzymaj... Bomby za burtą! -Pozbawiony już bomb samolot przeskoczył ponad murami. - „K jak Król", czy mógłbyś zawrócić jeszcze raz? To, co teraz zrobiliście, wyglądało fantastycznie! — odezwał się pilot maszyny z jednostki filmowej. Deptał po piętach kluczowi Zacka. - Dobra - odparł Pontowski. - Uparłeś się? - mruknął Andrew. — Ile będziesz tak krążył? Zapomniałeś o zasadach obowiązujących podczas dziennych lotów? Ale prośba filmowców bardzo odpowiadała Matthew. Zawrócił znowu, aby znaleźć się za drugim kluczem australijskiego dywizjonu. Widział krążącego po wschodniej stronie nieba Pickarda. Maszyna jednostki filmowej trzymała się z tyłu. Z chmur wyleciały tymczasem dwa focke-wulfy. Posuwały się przed siebie, ponad miastem. Najwyraźniej ich piloci nie zauważyli atakujących mosquito. - Dwaj bandyci nad miastem. Focke-wulfy -- ostrzegł przez radio Zack. - Patrzcie w górę, panowie - odparł Pickard. Drugi klucz Australijczyków przeprowadzał tymczasem bombardowanie. Z budynku buchnął dym i płomienie. - „K jak Król", będziesz kontynuował przelot? - spytał pilot mosquito z kamerą. - Potwierdzam. Zostań z nami - odpowiedział Matthew. Chciał koniecznie zobaczyć, czy więźniowie uciekają; miał nadzieję, że na filmie uda się rozpoznać, czy wśród biegnących będą kobiety. - Odbiło wam obu - skomentował Ruffy. Pontowski zniżył się na minimalną wysokość i skręcał ku północy, po raz trzeci nakierowując się na więzienie. Filmowcy zostali nieco w tyle, gdyż ich maszyna miała najwyraźniej nieco niższe osiągi od „K jak Króla". „F jak Freddie", czyli Pickard, przeleciał obok więzienia, oglądaląc skutki bombardowania. Po chwili w radiu rozległ się radosny głos dowódcy skrzydła: - Zadanie misji zostało wykonane; powtarzam: zadanie wykonane. Wracajmy do bazy. - Pułkownik zobaczył uciekający z budynku tłum więźniów. Atak rezerwowego dywizjonu był niepotrzebny. Rozległy się podniecone głosy pilotów, których atakowały focke-wulfy. Ktoś zameldował, że został trafiony z baterii przeciwlotniczej, ale wchodzi do walki. - Boże! To McRitchie! - zawołał Ruffy. - Przerwij nalot - poprosił. Co robi Pick? - Zobaczył, że „F jak Freddie" skręca ku wschodowi.
- Możemy jeszcze spojrzeć ostatni raz na więzienie, skoro już prawie dolecieliśmy - odpowiedział z uporem Zack. Sunął z prędkością czterystu osiemdziesięciu kilometrów na godzinę. Przed murem więzienia biegł sznur hitlerowskich żołnierzy. - Załatwimy ich! - syknął Matthew. Andrew zdu miał się, gdyż nigdy przedtem nie słyszał w głosie Pontowskiego nienawiści do nieprzyjaciela. Żyjąc w pobliżu Zacka od prawie trzech lat, Ruffum po znał różne tony jego wypowiedzi i siłę, którą ze sobą niosły. Amerykanin potrafił czarować, rozśmieszać, pocieszać, przekonywać. Po raz pierwszy jednak w jego głosie odezwała się żądza zabijania. Nawigator zerknął na przyjaciela i przeląkł się tego, co zobaczył. Nie siedział dokładnie obok Zacka, lecz nieco z tyłu i widział pełen profil jego twarzy. Nigdy w życiu nie widział człowieka ogarniętego podobnego rodzaju szałem. Było to okropne. Pochylony do przodu Matthew, z maską tlenową na nosie, wyglądał jak drapieżnik wyciągający swój dziób w stronę ofiary, Ludzka skóra wokół krawędzi maski była ściągnięta. Pontowski był całkowicie skupiony na swoim celu. Ruffy stwierdził, że Zack będzie zabijał z prawdziwym zacięciem, z przekonaniem zmieszanym z wściekłością. To już nie był przyjaciel Andrew, ale jakaś zmieniona istota, produkt wojny, potwór, którego jedynym uczuciem była nienawiść do wroga. A Ruffum, jako nawigator samolotu, brał w tym wszystkim udział. Matthew chciał zabijać. Szarpnął sterem tak, aby biegnący żołnierze znaleźli się na jego linii celowania. Wypuścił serię z karabinów maszynowych. Kule wzbiły z chodnika płaty śniegu i powaliły Niemców. Każda z przemieszczających się figurek przewróciła się na ziemię. Teraz Ruffy zobaczył wybiegających przez powstały w wyniku eksplozji ich bomb wyłom w murze więźniów. Niektórzy przebiegali na drugą stronę drogi; widać było czekające tam postaci, które wskazywały im drogę dalszej ucieczki. Zack uniósł tymczasem maszynę ponad mur, przeleciał nad więzieniem i odbił ku wschodowi, w stronę, w której poprzednio widzieli Pickarda. Przed nimi dwa focke-wulfy nurkowały na pojedyncze mosquito. - Pick, uciekaj w prawo! - zawołał Matthew. - Masz bandytów na szóstej! - Ostrzeżenie przyszło jednak zbyt późno. Pierwszy z hitlerowskich myśliwców otworzył już ogień. Ogon, a potem prawe skrzydło mosquito oderwały się od reszty płatowca. „F jak Freddie" wbił się w ziemię z prędkością pięciuset kilometrów na godzinę. - Gińcie...! - warknął Pontowski, wciskając guzik doładowujący silniki podtlenkiem azotu. „K jak Król" wyskoczył do przodu, zbliżając się do drugiego z focke-wulfów. - Cholera! - zaklął Ruffy. Dwa focke-wulfy zawracały, chcąc stanąć naprzeciw ścigającego ich mosquito. Nieomylna dotąd intuicja Matthew nie wysyłała żandych szczególnych ostrzeżeń. Pontowski nie miał pojęcia, że
z naprzeciwka szarżuje jeden z największych asów iiąyśliwskich świata, generał Adolf Galland.
15 Złoty Trójkąt, Birma - Czas wracać - rzucił Kamigami. Woodward rozejrzał sią jeszcze raz po sali dowodzenia, stanowiącej jądro częściowo uszkodzonego bunkra Czanga. - On musi tu być - stwierdził. -I jest - zgodził się Victor. - Nie mamy jednak czasu go szukać. - Nie był w stanie ukryć rozczarowania, które dało się słyszeć w tonie jego głosu. Chciał schwytać Tse-kuana i zakończyć w ten sposób operację całkowitym sukcesem. Dwa asy sił specjalnych nie przeklinały swojego braku szczęścia, ponieważ żaden z nich nie wierzył w coś takiego. Uważali, że zwycięstwo to coś, co osiąga się w wyniku długotrwałej pracy, szkolenia, ćwiczeń, planowania jak największej liczby możliwych rozwiązań sytuacji, a potem dokładnego wykonania planu. A jednak szczęście zdecydowało o tym, co zdarzyło się dalej. Oto obaj byli mokrzy z powodu przejścia przez basen. - Czuje pan? - spytał Kamigami. Oto poczuli niezwykle delikatny powiew powietrza. Nigdy nie wyczuliby go, gdyby ich skóra nie była mokra. - Przewód wentylacyjny - rzucił Woodward. Wrócił na salę dowodze nia. Nisko nad podłogą odnaleźli kratę wentylacyjną. Kapitan opuścił rękę, ale ciągu nie było. Dwaj mężczyźni szybko sprawdzili całą salę, przykłada jąc rękę do innych otworów. Anglik odnalazł ten, z którego wlatywało po wietrze. Zdjął kratę i zaświecił do środka latarką. - Tu się schował - oznaj mił. - Wchodzimy. Wpełzł do przewodu. Usłyszeli z głębi otworu dobiegające zza zakrętu odgłosy pełzania. - Słyszę go! - rzucił kapitan, czołgając się szybko naprzód. Kamigami przyjrzał się uważnie otworowi i pokręcił głową z rezygnacją. Nie było mowy, żeby jego wielkie ciało zmieściło się w tym kanale. Skoczył więc do drzwi, aby zabezpieczać kapitana i siebie przed nie proszonymi gośćmi. Po krótkim czasie usłyszał z otworu wentylacyjnego serię głuchych uderzeń, a potem odgłos ciągnięcia. Sięgnął po manierkę i napił się. - Pomoże mi pan? - powiedział głos Woodwarda z okolic wylotu otwo ru. Victor podbiegł i pomógł wychodzącemu z przewodu Brytyjczykowi wyciągnąć nieprzytomnego Czanga. - Sukinsyn nie chciał iść ze mną- oznaj mił kapitan SAS. - Musiałem obezwładnić go zastrzykiem. - Uniósł rękę do twarzy, na której powstawał właśnie okazały siniak.
- Ten ślad rna rozmiar buta - zauważył Kamigami. - Bo to był but - wyjaśnił Woodward. - To gdzie wbił mu pan igłę? - W stopę. A gdzieżby indziej? Victor podniósł Tse-kuana. - Pan przodem - rzucił. Dwaj mężczyźni wycofali się z bunkra. Żołnierze drużyny Piechur siedzieli na pokładzie śmigłowca Gillespie-go, Urwisa Jeden, przypięci pasami. Drużyna zabezpieczająca strefę lądowania podeszła do maszyny i była gotowa wsiadać. Mackay posuwał się w stronę kabiny pilotów. Dwaj sierżanci odpowiedzialni za liczenie ludzi poinfomowali go, że „brakuje trzech". Gillespie siedział w prawym fotelu, z okularami do działań nocnych na kolanach. Nie potrzebował ich już, gdyż robiło się coraz jaśniej. Odwrócił się, zobaczywszy zakładającego słuchawki Mackaya. - Panie pułkowniku, musimy startować - powiedział. - Nadlatując tu, widziałem nieprzyjaciela. Ale źle zostawiać trzech ludzi... Proszę startować - rozkazał John Author. Nie można było dłużej czekać. Gerald skinął głową i polecił strzelcom przekazać drużynie zabezpie czającej, żeby wsiadała. Parę sekund później doleciało go wołanie: - Wszyscy na pokładzie, gotowi do startu! - Sięgnął do dźwigni prze-pustnic i uniósł MH-53 w powietrze. - Panie pułkowniku, niedobrze jest - odezwał się Gillespie, podczas gdy śmigłowiec nabierał prędkości. - Myślę, że powinniśmy spotkać się z Kanciastym, nabrać paliwa, odnaleźć bezpieczne miejsce w powietrzu i spróbować nawiązać kontakt radiowy z pozostawionymi na ziemi. Gdybyśmy mieli kłopoty, możemy wezwać Upiora i pozostać w pobliżu do czasu, aż nadleci zapasowy śmigłowiec. Panie pułkowniku, jeśli ci na ziemi zdołają dotrzeć na otwartą przestrzeń, zdołamy ich wydostać - tłumaczył. - Porozmawiam o tym z Młotem - odpowiedział John Author. Drugi pilot podłączył go przyciskiem do kodującego nadajnika HaveQuick, aby mógł porozumieć się z dwoma pilotami znajdującymi się na pokładzie krążącego MC-130 Kanciastego. - Informuję, że Bucior ma dwóch rannych i Urwis Dwa musi jak najszybciej wracać do bazy. Sytuacja jest krytyczna - powiedział Mallard, po usłyszeniu propozycji Mackaya. John Author potwierdził. Stan co najmniej jednego z rannych był bardzo ciężki. - Nie zgodzą się - mruknął. Mylił się. Po chwili Mallard odezwał się znowu. Polecił Urwisowi jeden dołączyć do MC-130 i zatankować. Czter-
naście minut później Gillespie zbliżył się już od tyłu do samolotu Kanciastego. Nucił sobie znaną miłosną piosenkę, podczas gdy rura z MC-130 weszła w gniazdo śmigłowca, aby dostarczyć już bardzo potrzebnego paliwa. Andy Baulck nachylił się nad drabinką i zobaczył wychodzących z bunkra Kamigamiego i Woodwarda z nieprzytomnym Czangiem. - Do posiadłości przyjechały ciężarówki! - ostrzegł. Wyprowadził towarzyszy z groty i powiódł ich przez ogród. - Chyba najłatwiej nam będzie wydostać się przez więzienie - oznajmił. Woodward skinął głową na znak zgody. Trzej mężczyźni zaczęli okrążać posiadłość, kryjąc się w cieniu. W końcu dotarli do parterowego budynku więzienia. Już prawie doszli do ostatnich pancernych drzwi dzielących ich od otworu w murze, który wysadził przedtem Baulck, kiedy usłyszeli za sobą hałasy. - Biegną w naszą stronę - stwierdził Kamigami. - Trzeba ich zniechęcić. Brytyjski kapitan skinął głową. Pchnął drzwi i skoczył za nie, - Czysto! - szepnął. Baulck poczekał, aż pierwszy sierżant przepchnie się przez otwór razem z bezwładnym Tse-kuanem. W końcu wszyscy znaleźli się za drzwiami. Woodward przymknął je, tworząc z nich osłonę, i przykręcił tłumik do lufy karabinu. Odgłosy biegnących stóp były już głośne. Kapitan wysunął lufę za drzwi i wypuścił serię. - Nie potrzeba granatu -stwierdził. - Szkoda byłoby go zmarnować - stwierdził Kamigami. Szybko uwiązał do zawleczki koniec drutu, unieruchomił granat i przywiązał drugi koniec drutu do klamki. W ten sposób szybko powstała mina. Victor przecisnął się za towarzyszami przez otwór w murze. - Młocie, jak mnie słyszysz? - odezwał się Kamigami do krótkofalówki. Siedzieli w ciężarówce, którą zostawiła im drużyna Piechur. Baulck prowadził, pędząc drogą z maksymalną prędkością. - Tu Młot - odezwał się zniekształcony głos. - Podaj oznaczenie kodowe. - Mówił Trimler. Na obojętnym zwykle obliczu Victora pojawiło się uczucie ulgi. Nie podał swojego oznaczenia kodowego, gdyż nie miał go. - Mówi naziemny element drużyny Piechur - stwierdził. - Odbiór. - Potwierdzam, Piechur Ziemia - odpowiedział Trimler. Było już ozna* czenie. - Podaj status. Kamigami uśmiechnął się.
- Opuściliśmy rejon celu i przemieszczamy się - odparł oględnie. Nie chciał powiedzieć za dużo na wypadek, gdyby ktoś ciągle podsłuchiwał rozmowy. Krótkofalówka niczego nie kodowała. Musiał jednak zameldować reszcie drużyny Piechur, że schwytali Czanga. - Zadanie wykonane, brak ofiar - skwitował. - Nasz następny cel to Niebieski Cztery. - „Niebieski Cztery" oznaczało jedną z zapasowych stref lądowania, przewidzianych podczas planowania operacji. - Potwierdzam wszystko, Piechur Ziemia - odpowiedział Trimler. - Zachowaj częstotliwość. - Zrozumieli - skomentował Victor, zwracając się do dwóch towarzyszy. - Ściga nas liczne towarzystwo - zauważył Woodward, pokazując w tył. -I zdaje się, że mają powód do złości. - Nie wyglądał jednak na zatroskanego. Rozłożył mapę. - Interesujący wybór, Niebieski Cztery - ocenił. - W tej okolicy powinniśmy wysiąść z ciężarówki - powiedział, pokazując miejsce na mapie. Wprowadził współrzędne do odbiornika GPS. Urządzenie wyświetliło mu kurs oraz odległość od miejsca, gdzie chciał porzucić samochód. -To jeszcze z osiem kilometrów - oszacował. Odbiornik podał dystans w linii prostej, ale droga wiła się, omijając porośnięte dżunglą pagórki. - Potem około trzech kilometrów przez dżunglę do podnóża zbocza - ciągnął. - Podejście pod górę będzie trudne, ale później śmigłowiec łatwo nas zabierze. -Wybrana przez Victora strefa lądowania znajdowała się na szczycie jednego wyłaniających się z dżungli wapiennych grzbietów. Ten konkretny był akurat stromy z obu stron i miał względnie płaski wierzchołek, wznoszący się ponad sto pięćdziesiąt metrów ponad lasem. Kojarzył się trochę ze stołem, na którym jada jakiś potwór. Biały Dom, Waszyngton, USA Od trzech minut nad wejściem Pomieszczenia Sytuacyjnego świeciło się zielone światło, oznaczające, że do sali zmierza prezydent. Mazie wstała na widok otwierających się drzwi. Wszedł Pontowski, za którym kroczyli Cox i Burke. Kamigami uderzył wygląd prezydenta. Był wyraźnie wycieńczony. Po raz pierwszy spostrzegła, że Matthew Zachary Pontowski jest starym człowiekiem. Tak czy owak, wiek nie umniejszył ani trochę jego wysokich zdolności intelektualnych; tylko jego ciało już się zużywało. Mazie odczekała, aż prezydent usiądzie, po czym z powrotem opuściła swoje przysadziste ciało na fotel. Czekała, co Pontowski powie. - Jakie masz wieści, Mazie? - spytał Matthew. Od razu odczytał z jej miny, że ma coś do przekazania.
- W większości dobre, sir - zaczęła. - Wszyscy zakładnicy zostali wy zwoleni i są wywożeni z Birmy. Śmigłowce powinny się już znajdować w tajskiej przestrzeni powietrznej. Jeden z uczestników akcji zginął, dwóch zo stało rannych, w tym jeden bardzo ciężko. Trzech brakuje. Nie udało się schwytać Czanga. Pontowski popatrzył na ścianę. - Panie prezydencie - odezwał się Leo Cox. - Przy operacjach tego typu to akceptowalny rezultat. Trzeba teraz jak najszybciej wycofać się stamtąd - dodał Burke. Pontowski jednak milczał. Mazie widziała po nim, że skupia się na oma wianej sprawie, oddalając przemocą niepokój o bliską śmierci żonę. - Kogo brakuje? - spytał. Kamigami pobladła. Nie chciała załamać się na oczach prezydenta. Powiedziała opanowanym głosem: -Pierwszego sierżanta jednostki Victora Kamigamiego, kapitana Wood-warda - oficera brytyjskiego SAS na wymianie, oraz żołnierza z ISA An-drew Baulcka. - Co tam robił Woodward?! - warknął Burke. - W tej chwili nie wiemy - odparła Mazie. Cały czas panowała nad głosem. - Ale dowiemy się. Prezydent wpatrywał się w nią. - Proszę opowiedzieć mi szczegóły - polecił. Kamigami zajrzała w leżące przed niąpapiery, zastanawiając się, jak wszystko ułożyć. Kiedy zaczęła mówić, jej głos był ciągle obojętny, chociaż twarz pozostawała biała jak papier. - To wszystko, co na razie wiemy - zakończyła. Podpułkownik kierujący obsługą Pomieszenia Sytuacyjnego podał jej nową wiadomość. Rzuciła na nią okiem i jej policzki zaczerwieniły się. Podniosła wzrok na prezydenta i oznajmiła, z płonącymi oczami: - Dowódca operacji melduje, że kapitan Woodward, sierżant Kamigami i Baulck wydostali się z posiadłości Czanga i wzięli go jako jeńca. Przemieszczają się w stronę miejsca, skąd ma ich zabrać śmigłowiec. W związku z tym w rejonie przeprowadzonej akcji pozostaje ów śmigłowiec oraz samolot dowodzenia i Upiór. - Czy to było zaplanowane? - spytał Cox. Mazie pokręciła głową. - Sir, nie wiadomo, jak to się skończy - ocenił szef gabinetu. - W takich sytuacjach potrzebny jest zapasowy śmigłowiec, a najlepiej dwa. W tej chwili ryzykujemy życiem wszystkich znajdujących się na pokładzie śmigłowca, plus życiem pozostałych na ziemi. Uważam, że powinniśmy wycofać się do czasu przygotowania pustego śmigłowca. - Chce pan wszystko przedłużyć, ale za to zrobić to dobrze? - upewnił się Pontowski. - Właśnie, sir.
- Zgadzam się z panem Coxem - zawtórował dyrektor CIA. - A czy mamy ów czas? - spytał Zack, przypominając sobie, jak to podczas Operacji Jerycho, która toczyła się pół wieku wcześniej, zapas czasu wyczerpał się. - Tego nie da się stwierdzić - przyznał Cox. - Ale mówimy o opóźnieniu rzędu najwyżej kilku godzin. Czy mamy kilka godzin? - myślał Pontowski. Jakie rozwiązanie będzie najlepsze? Nie wiedział. Podniósł wzrok na Mazie i popatrzył na jej twarz, a potem przemówił. Zloty Trójkąt, Birma Czas zagubił się gdzieś. Wciąż trwała ta sama sytuacja - Baulck starał się wytrzymać tempo marszu przez dżunglę nadawane przez Woodwarda. Zdumiewał się, że idący przed nim Kamigami daje sobie radę, dźwigając nieprzytomnego Czanga. W pewnym momencie pierwszy sierżant powiedział, żeby stanąć, i położył Tse-kuana na ziemi. - Odzyskuje przytomność - wyjaśnił. Istotnie, Tse-kuan mrugał oczami jeszcze nieco oszołomiony, próbując dostroić wzrok. Potrząsnął głową i w końcu zobaczył Kamigamiego. Nie był to dla niego ani przyjemny, ani pocieszający widok. - Wstań! - rozkazał Victor. Czang podniósł się na nogi. Wyglądał na trochę zdezorientowanego. - Wody - sapnął. Czuł suchość w gardle. Woodward podał mu manierkę i pozwolił spokojnie się napić. - Panie kapitanie - oznajmił Kamigami - pan prowadzi, Baulck idzie z jeńcem, ja pilnuję tyłów. - Ściągnął karabin, żeby mieć go cały czas w pogotowiu, i poczekał, aż pozostali znikną w zaroślach. Dopiero wtedy ruszył za nimi. - Szybciej - rzucił Baulck, popychając Tse-kuana w stronę Woodwarda. Generał jednak potknął się i upadł. - Chyba nie rozumiesz naszych zasad, kutasie - skomentował to żołnierz z ISA. - Nie jestem takim miłym gościem jak pan pierwszy sierżant, który niósł cię do tej pory całą drogę. -Wyciągnął nóż i przesunął ostrą jak brzytwa klingę koło szyi Tse-kuana. -Nie będę cię nosił - ciągnął. - Ale nie przetnę ci gardła, tak jak zrobiłby nasz sympatyczny sierżant. Wypatroszę cię, a potem położę na mrowisku - o, na przykład na tym. - Pokazał. Następnie złapał Czanga za koszulę, obrócił na plecy i rozciął jego pasek wraz z paskiem spodni. - Będę dotrzymywał kroku...! - szepnął Tse-kuan. Baulck pozwolił mu wstać. - Czy mógłbyś przestać marnować czas? - spytał spomiędzy liści Kamigami.
- Musiałem tylko wytłumaczyć coś generałowi - wyjaśnił Baulck. Teren zaczął się wznosić, a roślinność rzednieć. Czang dyszał jak lokomotywa. W pewnym momencie poczuł ostry ból w boku brzucha, tak że aż skulił się z bólu. Wykorzystał to, przystanął i zerknął na Baulcka, ale ten znowu wyciągnął nóż, więc generał czym prędzej pognał naprzód. Nie był w stanie dotrzymać kroku Woodwardowi, gdy nachylenie stoku wzrosło. Jednocześnie coraz głośniej słychać było z tyłu i z dołu ścigających ich żołnierzy generała. Tse-kuan doznał skurczu w lewej łydce i upadł. Baulck nachylił się nad nim, gotów spełnić swoją obietnicę. Kamigami odsunął go jednak na bok, podniósł Czanga z powrotem i podążył za Woodwardem. Trzej mężczyźni osiągnęli takie tempo, że odgłosy ścigających przycichły. Teraz szli bardziej wzdłuż stoku niż w górę. - Dziękuję, panie sierżancie - odezwał się Tse-kuan, szczerze wierząc, że tylko olbrzymi Azjata chroni go przed okrutną śmiercią z rąk białego ko mandosa. - Chyba dam już radę samodzielnie iść. - Victor postawił go więc i generał zrobił kilka ostrożnych kroków, po czym przyspieszył. Woodward zaczekał na nich. - Najbardziej stroma część zbocza zaczyna się około dwustu metrów stąd - poinformował. -Niepotrzebni nam ci ścigający nas faceci, kiedy bę dziemy wdrapywać się na szczyt. Kamigami pokiwał głową. Trzej żołnierze sił specjalnych sięgnęli po pozostałe im granaty. - Do zobaczenia na szczycie - rzucił pierwszy sierżant, zawracając ku wrogom. - Wspinamy się - powiedział Woodward, po czym poprowadził Czanga i Baulcka pod górę. Mężczyźni dawali radę podejść, gdyż rośliny wciąż znajdowały się na tyle blisko siebie, że było się czego łapać. Mallard słuchał metalicznie brzmiącego głosu dobiegającego z SatCo-mu. Zniekształcenia przy kodowaniu dawały taki efekt, jakby rozmawiało się z robotem. Treść przekazu budziła nadzieję. - Macie zezwolenie na podniesienie z ziemi pozostałych ludzi według waszych zaleceń - oznajmił głos. - Zminimalizować ofiary i spieszyć się. - Ciągle pozwalają nam dowodzić operacją! - Mallard nie posiadał się ze szczęścia. - Tyle że nie mamy zbyt wielkiego wyboru - zauważył Trimler. - Jednak myślę, że może nam się udać. - Jak będziemy mieli dużo szczęścia -dodał w myśli.
O wiele łatwiej było Kamigamiemu schodzić, niż wchodzić. Nachylenie nie było na tym odcinku wielkie, a teren był dobrze znany; dlatego sierżant wykorzystał chwilę czasu na zastanowienie się nad najlepszym rozwiązaniem sytuacji. Po pierwsze, musiał zbliżyć się do swoich nieprzyjaciół tak, aby go nie zauważyli; po drugie, urządzić dla nich taką pułapkę, żeby nie zdążyli go dogonić. Oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie ma żadnych szans w walce z tłumem żołnierzy; nie zamierzał także niepotrzebnie ginąć. Zatrzymał się na skraju polanki, którą wcześniej ominęli. Wymięta trawa sięgała na niej zaledwie do kolan, gdyż położyły ją niedawne ulewy. Trudno było się tu ukryć. To odpowiednie miejsce - pomyślał. Nasłuchiwał chwilę, po czym skoczył w trawę zygzakiem. Po chwili był już pod osłoną drzew po drugiej stronie. Nasłuchiwał. Cisza. Ponieważ czuł delikatny powiew, powąchał uważnie powietrze. Nic. A jednak wiedział, że wrogowie czają się gdzieś blisko. Rozejrzał się pomiędzy liśćmi i odnalazł długą, cienką gałąź. Odciął ją starannie, tak aby nie pozostały żadne ślady jego działania, a potem podzielił gałąź na cztery, mniej więcej sześćdziesięciocentymetrowej długości kawałki. Powrócił do polanki i wycofał się po własnych śladach, czyniąc je tym wyrazistszymi. W około dwóch trzecich drogi znajdowała się najbardziej otwarta przestrzeń; tam trawa była najniższa. To było najlepsze miejsce na zainstalowanie pułapki. Victor wetknął w ziemię dwa patyki równolegle do kierunku, w którym szedł; jeden w odległości dwu i pół metra od drugiego. Były odsunięte od jego śladów na tyle, na ile tylko pozwalał zasięg jego ręki. Sierżant rozciągną) pomiędzy patykami odcinek drutu i umocował u spodu jednego z patyków granat. Ostrożnie wyjął zawleczkę i tak umieścił w granacie końcówkę drutu, że podtrzymywała dźwignię uderzającą w zapalnik. Wymagało to wielkiej uwagi; nawet silniejszy podmuch wiatru mógł spowodować poruszenie się trawy i eksplozję granatu. Z pewnością wywoła ją natomiast każdy, kto choćby dotknie drutu. Podobną minę Victor ustawił po drugiej stronie ścieżki. W końcu wycofał się do dżungli. Schował się, tak aby dogodnie obserwować polankę. Nie musiał długo czekać. Wkrótce dostrzegł jakiś ruch na skraju polanki. Dobrzy są - pomyślał. Chciał policzyć ścigających. No chodźcie, łapcie przynętę - myślał. Jednak na pozostawiony przez niego ślad wkroczył ostrożnie pojedynczy żołnierz. Tak myślałem - stwierdził Kamigami. Przyglądał się przeciwnikowi. Jak dobry jesteś? - myślał. Odłożył karabin i wyciągnął nóż. Żołnierz minął zastawione pułapki i przeszedł na drugą stronę polanki. Znalazł się wtedy niecałe cztery metry od Victora. Odtrożnie rozejrzał się po zaroślach. Spojrzał i prosto na Kamigamiego, choć nie zobaczył go. Zadowolony, że wszystko w porządku, wycofał się znów na polankę i skinął na resztę żołnierzy. Następnie przykucnął w krzakach, aby osłaniać towarzyszy. Jesteś bardzo dobry - ocenił Yictor - ale nie wystarczająco dobry.
Spostrzegł, że żołnierz koncentruje się na bezpośrednim otoczeniu polanki, tam spodziewając się ewentualnego zagrożenia. Victor podniósł się i cicho jak duch pokonał dzielące ich parę metrów. Intuicja kazała odwrócić się prze ciwnikowi, bowiem nie usłyszał niczego. Spojrzał i zobaczył wielki nóż sier żanta uderzający go w szyję. Kamigami złapał zabitego i położył go cicho na ziemi. Musiał się spieszyć, gdyż pierwszy z pozostałych nieprzyjaciół minął już pułapki. Złapał karabin i wypuścił krótką serię. Kule przeszyły korpus żołnierza. Dwaj następni dali nura w trawę i naruszyli druty. Kilka sekund później granaty eksplodowały i rozległ się straszliwy krzyk. Victor skoczył i zabił z karabinu jeszcze jednego człowieka. Nastała cisza. Jest ich tam więcej - pomyślał. Trzeba ich jeszcze bardziej zniechęcić. Przypadł do żołnierza, którego zabił nożem, i sprawdził jego wyposażenie. Zabrał mu długi nóż. Uniósł ciało i oparł je o drzewo, unosząc. Przebił je nożem, wbijając klingę w drzewo, tak że zawisło, dyndając nogami ponad ziemią. Wiedział, że teraz ścigający będą uważać i posuwać się dalej powoli. Usłyszał z drugiej strony polany wydawane ostrym głosem komendy. Zaczął uciekać ku Woodwardowi, Baulckowi i Czangowi. Tych ludzi nie zniechęci się zbyt łatwo - stwierdził. Obmyślał następną taktykę, biorąc pod uwagę znany sobie teren, ku któremu biegł. Nagle coś przyszło mu do głowy. Tak łatwo nie pójdzie. - Ci faceci znają tę dżunglę jak własną kieszeń! - mruknął. Doszedł do wniosku, że ścigający z pewnością wiedzą, dokąd zmierzają uciekający. Musiał ostrzec Woodwarda. Nie zatrzymując się, uniósł do ust krótkofalówkę i rzucił: - Spodziewajcie się towarzystwa na szczycie! - Jesteśmy na szczycie i widzimy ich - odparł Brytyjczyk. Cholera! - pomyślał z wściekłością Kamigami. Zagonili nas na wybrane miejsce jak stado owiec. Jakim sposobem tak szybko nas obeszli? Koncentrował się na otoczeniu, gdyż wchodził teraz po stromym zboczu. Gdy znalazł się dwadzieścia pięć metrów od szczytu, zaczęły się przerwy w roślinności, tam gdzie skała była najbardziej stroma i przez to odsłonięta w wyniku erozji. Usłyszał w dole stłumiony trzask -jeden ze ścigających musiał poślizgnąć się i runąć w dół po stromym stoku. Ci skurwysyni są szybcy -pomyślał.I dobrzy. - Młocie, widzimy Piechura Ziemia - zameldował Gillespie przez radio. - Stoją na szczycie grzbietu, około stu metrów od strefy lądowania. Proszę o pozwolenie na zabranie ich. - Podaj położenie nieprzyjaciela - rzucił Trimler, próbując ocenić sytuację na ziemi.
- Przed nimi na szczycie czeka grupa w sile większej drużyny. Za Pie churem Ziemia postępuje nieznana liczba wrogów. Dwaj pułkownicy naradzili się szybko. Wiedzieli, że czas się kończy. - Upiór powinien tam dotrzeć za piętnaście minut - powiedział Mallard. Trimler spojrzał na mapę. - Oni nie mają piętnastu minut - stwierdził. - Jeśli w ogóle mamy ich zabrać, Urwis Jeden musi to zrobić teraz. - Czekał, aż dowódca powietrznej części operacji podejmie decyzję. Jako dowódca części naziemnej, Trimler powiedział mu, czego potrzebuje. Jednak to od Mallarda zależało, czy zaryzykuje życiem sześcioosobowej załogi, trzydziestu pięciu żołnierzy Delta Force i Heather Courland. Dla uratowania trzech osób. - Niech lądują - powiedział Mallard. Kamigami i Woodward usłyszeli meldunek Gillespiego, który oznajmił, że nadlatuje i znajdzie się nad ich głowami za dwie minuty. - Czy możecie odpalić granat dymny i naprowadzić mój ogień? - poprosił Gerald. - Zrobi się - odparł Woodward. Kamigami zmrużył oczy i zastanawiał się, co robić. Wciąż znajdował się dwadzieścia pięć metrów poniżej szczytu i słyszał ruch bezpośrednio pod sobą. Wiedział, że na pewno nie zdoła wspiąć się przez odsłonięty fragment zbocza i dotrzeć na szczyt, tak aby go nie zobaczono. Jednak podobnie będzie i z jego wrogami. Schował się w płytkim zagłębieniu i czekał. Po paru chwilach pojawił się pierwszy ze ścigających. Zatrzymał się i popatrzył na otwartą przestrzeń nad sobą. Dołączyli do niego dwaj następni. Kucnęli i zaczęli się naradzać, nie wiedząc, że Victor znajduje się zaledwie kilka metrów od nich. Podjęli decyzję i dowódca ruszył w górę, wspinając się ku szczytowi i Woodwardowi. Drugi i trzeci żołnierz poszli w jego ślady, zachowując pięciometrowe odstępy. Mam nadzieję, że to już wszyscy - pomyślał pierwszy sierżant. Usłyszał zbliżający się śmigłowiec. Trzej żołnierze na stoku zatrzymali się, niezdecydowani. Nie byli przekonani, czy mają gonić dalej, czy lepiej wycofać się. Victor wybrał za nich trzecie rozwiązanie sytuacji. Uniósł karabin i wypuścił krótką serię. Żołnierz znajdujący się najbliżej niego krzyknął i potoczył się bezwładnie w dół. Druga seria dosięgła środkowego żołnierza. Dowódca drużyny zdołał wspiąć się w tym czasie ostatnie kilka metrów. Czekał jednak na niego Woodward. Kamigami wyłonił się z kryjówki i ruszył w te pędy w górze. Brytyjski kapitan musiał już po chwili zająć się zbliżającymi się do niego szczytem
nieprzyjaciółmi. Poniżej Victora człowiek, który przed chwilą toczył się po stoku, starannie wycelował w plecy wielkiego sierżanta ze swojego kałasznikowa. - Widzę dym - nadał Gillespie zobaczywszy, że wybucha granat dymny rzucony przez Woodwarda. - Podaj swoją pozycję. - Jesteśmy pomiędzy dymem a skrajem przepaści - odparł Anglik zdumiewająco spokojnym głosem. - Twój cel znajduje się około dziesięciu metrów po drugiej stronie dymu. - Ci faceci chyba woleliby zginąć, niż okazać przez radio ślad strachu -powiedział Gerald do drugiego pilota. - Skręć w prawo - nadał Woodward. Patrzył na MH-53. - Wyprowadź, a przelecisz prosto nad nami. Gillespie postąpił zgodnie z usłyszanymi Wskazówkami i zobaczył pomiędzy sobą a dymem trzy przykucnięte w trawie postaci. - Widzę was na dwunastej - nadał. - Celu nie widzę. - Odsunął się trochę na bok, żeby prawy strzelec mógł skierować cekaem kalibru pół cala na wskazany przez Brytyjczyka obszar. Kamigami szukał stopami miejsca, na którym mógłby się oprzeć. Był tuż pod samym szczytem. Wapienne podłoże było bardzo zmurszałe. Odnalazł palcami lewej ręki wąską szparę i wbił je w nią. Podciągał się, gdy nagle dopadła go krótka seria z tyłu. Jedna kula wbiła się w mięsisty lewy pośladek sierżanta, druga pomknęła na granicy jego głowy i zrzuciła mu hełm, na moment oszałamiając Victora. Strzelec nie był w stanie opanować ruchu unoszącego się kałasznikowa i większa część serii poleciała w powietrze. Kamigami runął po zboczu i wpadł prosto na człowieka, który próbował go zabić. Teraz obaj zaczęli ześlizgiwać się niżej. Prawa ręka pierwszego sierżanta sięgnęła do twiiirzy i oczu wroga, a lewa szukała czegoś, czego można by się złapać. W końcu Victor chwycił z całych sił wystający korzeń i zdołał się zatrzymać. Prawą ręką ściskał znacznie drobniejszego od siebie człowieka za szyję. Wisieli tak przez całą minutę, podczas gdy Kamigami usiłował zmiażdżyć szyję nieprzyjaciela. W końcu udało mu się. Puścił ciało zabitego. Potoczyło się bezwładnie w zarośla. Victor wisiał jeszcze chwilę, oddychając głęboko. Zerknął na swoje nogi i nie zdziwił się, zobaczywszy na nich strumyki krwi. Już bywałeś ranny - pomyślał - więc zatamuj krwotok i wyłaź na górę. Spróbował poruszyć nogami i zdziwił się, że mu się udaje. Więcej krwi niż szkód - wywnioskował. Powoli,
a potem z narastającą pewnością siebie przesuwał buty, aż znalazł miejsce oparcia i mógł puścić korzeń. Ponieważ lewa noga była bardziej zakrwawiona, zbadał lewą stronę ciała. Był pewien, że szok sprawia, iż nie czuje nawet, w którym miejscu ma ranę. Odnalazł palcami otwór po kuli kalibru 7,62 mm. - Prosto w mięsień miłosny - mruknął. Sięgnął po apteczkę i wyciągnął opatrunek uciskowy. Za duży - pomyślał, rozrywając go zębami. Wcisnął tampon w otwór rany. Odpocznij - pomyślał. Musiał jeszcze obandażować sobie głowę. Słyszał ponad sobą charakterystyczny odgłos strzelającego cekaemu kalibru 0,5 cala. Dochodził z terkoczącego śmigłowca, wiszącego ponad jego głową. - Nie widzę celu - powtórzył Gillespie, podczas gdy jego strzelec zasypywał teren kulami. - Dobrze strzelacie - odpowiedział Woodward. - Walcie dalej w to miejsce. - Panie kapitanie! Widzę Kamigamiego! - zawołał przez interkom tylny strzelec. -Na odkrytej części zbocza, tuż poniżej szczytu. Chyba jest ranny. - Nagle zobaczył wykwitający ku nim charakterystyczny ślad rakiety przeciwlotniczej SA-7. - Uciekaj w lewo! - zawołał. - Rakieta! Gerald szarpnął wielki śmigłowiec w lewo i w dół, podczas gdy drugi pilot odpalił flary, aby oszukać kierujący się na źródło podczerwieni układ naprowadzania rakiety. Prawie się udało. Odpalana z ramienia rakieta radzieckiej jeszcze produkcji ominęła kadłub MH-53 i wleciała w płaszczyznę wirnika. Końcówka jednej z jego sześciu szybko obracających się łopat uderzyła w rakietę i przecięła ją na pół. Jednak ostatnie dwa metry łopaty odłamały się. Wirnik stracił wyrównoważenie. Wibracja, jaka teraz nastąpiła, była tak potężna, że nie sposób było odczytać wskazań przyrządów pokładowych ani nawet swobodnie poruszać się. Można było tylko się trzymać. Gillespie walczył ze sterami, bardziej kierując się popartym umiejętnościami instynktem niż myśleniem. Drobne ciało kapitana szarpało się na trzymających je na fotelu pasach. Domyślił się, co się stało i zaczął się zniżać. - Wypuszczaj podwozie! - wrzasnął do drugiego pilota. Pociągnął za jeden drążek, uniósł drugi. Pół metra nad ziemią wyłączył silniki, żeby wibracja zmniejszyła się, i pozwolił swojej maszynie osiąść twardo na skalnej płaszczyźnie. - Masz szczęście! - mruknął sam do siebie, podczas gdy wirnik zwalniał. MH-53 osiadł sto metrów od przepaści, gdzie była pionowa skalna ściana wysokości stu pięćdziesięciu metrów. Trzy cekaemy śmigłowca zaczęły pluć ogniem, a z opuszczonej tylnej rampy wybiegali już żołnierze Delta Force.
Ostry odgłos serii z kałasznikowa zaniepokoił Woodwarda. Ufał jednak, że Kamigami sobie poradzi. Nie miał zresztą wyboru. Musiał zająć się nieprzyjaciółmi znajdującymi się na szczycie. Śmigłowiec osiadł na ziemi. Brytyjczyk wycelował w miejsce, skąd wypuszczono rakietą, i wypuścił długą serię. Odległość była jednak zbyt wielka. MP5 jest przeznaczony do walk na bliski dystans. Zanim zdążył przekazać Gillespiemu, gdzie znajdują się wrogowie, z MH-53 wysypali się żołnierze i rozbiegli się natychmiast, błyskawicznie zabezpieczając teren. Do Woodwarda biegło dwóch ludzi - Mackay i jego radiooperator. - Kamigami! - zawołał podpułkownik, pokazując na krawędź stoku. Anglik skoczył ku zboczu i po chwili schodził już do pierwszego sierżanta. - Lina! - zawołał w górę. Objął Victora ramieniem i przytrzymywał, aby ten nie spadł. -Nic ci nie będzie, chłopie - uspokajał go. Kamigami uniósł głowę i zobaczył Mackaya podającego im linę. Słychać było odzywające się z pewnej odległości serie z broni maszynowej i głuche wybuchy granatów. Delta Force zabijało ostatnich z żołnierzy Czanga, którzy dotarli na szczyt wapiennego grzbietu. - Nic mi nie jest - powiadomił Woodwarda. Przyszło mu do głowy coś ważniejszego. - Jakie ponieśliśmy ofiary? - zapytał. Musiał znać odpowiedź na to pytanie, gdyż wciąż czuł się odpowiedzialny za swoich ludzi. To właśnie troska o żołnierzy była najważniejsza w życiu pierwszego sierżanta; to ona nadawała sens jego istnieniu. - Skąd mam, do cholery, wiedzieć? - burknął kapitan. - Przecież jestem tu, na dole. - Zdaje się, że wpakował nas pan w nieliche zamieszanie, panie kapitanie - oznajmił Kamigami. - Chyba będę musiał nas z niego wyciągnąć. - To powiedziawszy, złapał linę i zaczął gramolić się na górę. - Twardy gość - mruknął Woodward. Zdążył już dobrze poznać Victora i wiedział, że tego rodzaju rany, jakie poniósł, nie są w stanie wprowadzić go w stan głębokiego przerażenia. Johnem Authorem targała wściekłość i kiedy Kamigami oraz Woodward wdrapali się na skalną płaszczyznę, zwrócił swój gniew przeciwko nim. - Cholera! - zaklął wbrew swoim zwyczajom. - Nie powinno nas tu być w tej chwili! -Nie pomagało to jednak w niczym. Opanował się więc i skupił się na myśleniu. - Kapitanie Gillespie - odezwał się spokojnym już głosem - czy śmigłowiec da jeszcze radę polecieć? - Niestety nie, panie pułkowniku - odparł Gerald. - Odłamały się ze dwa metry łopaty, a to powoduje poważne niewyrównoważenie całego wirnika.
Wibracja byłaby zbyt wielka. I tak mieliśmy szczęście, że kiedy to się stało, znajdowaliśmy się tak nisko nad ziemią. Na twarzy Mackaya wystąpił pot. Jego kropelki zagnieździły się wokół nierówności na ospowatej twarzy i nadały podpułkownikowi jeszcze groźniejszy wygląd. - Musimy jak najszybciej się stąd wydostać - stwierdził. Przeczuwał, że zbliża się o wiele poważniejszy nieprzyjaciel niż dotychczas. - Spróbuję coś z tym zrobić - odparł Gillespie i odbiegł do swojego uszkodzonego śmigłowca. Zawołał na mechanika. John Author wywołał dowódców drużyn, żeby zorientować się w sytuacji. Zameldowali, że wierzchołek wyniesienia jest zabezpieczony, wolny od nieprzyjaciela. Patrol zwiadowczy wykrył dobrze oznakowany, ulepszony szlak po drugiej stronie grzbietu. Mackay wiedział teraz, jakim sposobem nieprzyjaciele dotarli na szczyt tak szybko. Rozkazał wystawić drużynę ogniową u wylotu szlaku. Martw się, co robić dalej - myślał. Żołnierze Tse-kuana okazali się dobrze wyszkoleni i zdeterminowani. Na pewno nie zamierzali zrezygnować z dalszych ataków. Skinął na radiooperatora. - Młocie - nadał - Piechur i Urwis Jeden są na ziemi, w Niebieskim Cztery. - Zdał szybko sprawę z sytuacji i poprosił o zapasowy śmigłowiec, który zabrałby ich ze skały. Po krótkiej pauzie Mallard powiedział, że nadlatuje Upiór i powinien dotrzeć nad ich pozycję za pięć minut. Będzie wówczas mógł osłaniać ich z powietrza. O śmigłowcu pułkownik nic nie powiedział. - Panie pułkowniku! - zawołał zdyszany Gillespie, podbiegając do Mackaya. - Może uda nam się naprawić to pudło. - Pokazał na mechanika, który wspinał się po burcie maszyny. Inny z lotników podał mu ponad metrowej długości klucz. - Odkręcimy złamaną łopatę i jeszcze dwie z pozostałych, żeby na nowo wyrównoważyć wirnik. Zostaną trzy równo rozstawione. - Damy radę wznieść się na trzech łopatach? - spytał z powątpiewaniem John Author. - Nie wiem, panie pułkowniku - przyznał Gerald. - Jeszcze nikt tego nie próbował, a w instrukcjach pilotażu i obsługi technicznej nic o tym nie ma. Ale myślę, że warto spróbować. Powyrzucamy z maszyny wszystko, co nie jest niezbędne, żeby była lżejsza. Będzie pan musiał powiedzieć swoim ludziom, żeby zrobili to samo... - Wydano odpowiednie rozkazy i MH-53 został pozbawiony zbędnego wyposażenia. Odkręcono nawet trzy cekaemy i wyniesiono całą amunicję do nich. - Kiedy już się wzniesiemy, odrzucę zewnętrzne zbiorniki z paliwem - oznajmił Gillespie. - To ujmie znaczną część masy. Mechanik pokładowy nałożył wielki klucz nasadowy na nakrętkę pierwszej z ośmiu śrub, które mocowały złamaną łopatę wirnika. Rozsunął przedłużane ramię klucza, przytrzymał się łopaty nogami i napiął się, aby wytwo-
rzyć moment szesnastu tysięcy dwustu osiemnastu Nm, który był potrzebny do ruszenia nakrętki z miejsca. Zaczerwienił się z wysiłku i przez chwilę nic się nie działo. Wytężył siły jednak jeszcze bardziej i nakrętka zaczęła się odkręcać. Musiał powtórzyć swój wyczyn jeszcze siedem razy, żeby czterech mężczyzn mogło zdjąć z wirnika ważącą 167 kilogramów łopatę. Mechanik sapał pochylony ze zmęczenia. Później ominął sąsiadującą łopatę i wziął się za następną. - Jak pan myśli, ile to może zająć czasu? - spytał Mackay Gillespiego. - Ja wiem? Może jeszcze ze dwadzieścia minut. Tymczasem w radiu odezwał się głos Kufla: - Piechur, tu Upiór. Nadlatuję nad waszą pozycję. Wykrywamy ruch na stoku poniżej was. Prawdopodobnie podchodzi do was nieprzyjaciel. - Operator systemów wizyjnych AC-130 zobaczył na ekranie bardzo czułego detektora podczerwieni wiele małych celów. - Zobaczymy, czy będziemy w stanie ich zniechęcić. - Odebrałem wszystko - rzucił John Author. - Obawiam się, że nie mamy dwudziestu minut - powiedział Gillespiemu. - Następnie ostrzegł przez krótkofalówkę swój niewielki oddział. Żołnierze Delta Force zerwali się do dobrze przećwiczonych działań. W tym momencie nadleciał już pierwszy pocisk z moździerza. - Potrzebna nam pozycja nieprzyjacielskiego moździerza - powiedział do radiotelefonu. Rozejrzał się, czy jego ludzie na pewno się rozproszyli. Mechanik tkwił na wirniku śmigłowca i walczył ze śrubami drugiej łopaty. Podpułkownik zobaczył także Heather. Skinął na nią i podał jej sztormiak. - Załóż to i schowaj się tam - powiedział. Dziewczyna włożyła sztormiak. Uniosła głowę. Rzeczywiście, z nieba spadały pierwsze grube krople. - Nic mi nie będzie - zapewniła. Pobiegła obok góry zdemontowanego ze śmigłowca sprzętu, po czym zatrzymała się, grzebiąc w wojksowym ze stawie przeżycia. Na skalną płaszczyznę spadły jeszcze cztery pociski moździerzowe. Szybka wymiana słów przez krótkofalówki upewniła Mackaya, że nic się nikomt nie stało. Nikt jednak nie zdołał określić położenia moździerza. Z góry rozlegał się już odgłos krążącego w chmurach sztormowego AC-130. Zaczęło lać. - „Upiorze", strzelają do nas z moździerza! - nadał John Author. - Nie możemy namierzyć skąd. - Staramy się to zrobić z chmur - odparł Kufel. Oddychał z wysiłkiem, pot spływał mu po twarzy. Próbował za wszelką cenę sprawić, aby systemy kierowania ogniem samolotu wycelowały w nieprzyjaciela. Jednak nierówności terenu i chmury nie pozwoliły mu na razie tego zrobić. - Kufel - nadał Kanciasty, pilotujący samolot dowodzenia - ostrzelaj niższą część stoku. Jeśli nawet nikogo nie trafisz, nie będą leźli na górę!
- Jak źle wymierzę, to trafię w wierzchołek! - odparł Beasley. Bał się, że niechcący pozabija ludzi, których miał osłaniać. Było to bardzo możliwe, biorąc pod uwagę ich położenie. - Strzelaj - rozkazał Mackay, gdy na skałę spadły dwa kolejne pociski z moździerza. - Odwołam cię, jeśli będziesz trafiał zbyt blisko nas. - Odgłos turbośmigłowych silników AC-130 stał się głośniejszy. Kufel wprowadzał maszynę w lot po kręgu, dogodny do prowadzenia ognia. John Author polecił wszystkim kryć się i natychmiast nadawać, jeśli pociski z samolotu polecą w ich stronę. Rozległy się głuche dźwięki. To strzelały czterdziestomilimetrowe działka boforsa. Eksplodujące pociski przeszyły dżunglę poniżej skalnej półki. W radiach panowała cisza, co znaczyło, że Beasley nie ostrzeliwuje Amerykanów. Kufel wykonał drugie okrążenie, tym razem strzelając z dwudziesto-militnetrowych działek. Trzy drużyny ogniowe Delta Force zameldowały o podchodzących na szczyt wzgórza wrogach. Mackay poinformował Upiora i Młota, że zaczyna się atak nieprzyjaciół. Nadbiegł zdyszany Gillespie. - Zdjęliśmy łopaty! - zameldował. Ostrzał z moździerza wydobył z mechanika takie siły, że skończył swoją pracę w niecałe dziesięć minut. - Uruchomię silniki i zobaczę, czy maszyna się unosi - ciągnął Gerald. - Jeśli się udało, odpalimy flarę i wezwiemy was przez radio, żebyście wsiadali. - Z końca skalnego grzbietu rozległy się już gęste serie z karabinów. - Spieszcie się! - skwitował Mackay. - Niech pan zabiera już na pokład dziewczynę i Czanga. Jeśli będziecie musieli, startujcie bez nas. Damy radę stąd uciec i unikać walki. - Nie sądzę, żeby to było najlepsze rozwiązanie - skwitował zdecydowanym tonem Gillespie. Wstał i pobiegł z powrotem do swojej maszyny. Krzyknął do strzelców, żeby ściągnęli na pokład Heather oraz Czanga i przebiegł przez ładownię do kabiny pilotów. Już po kilku sekundach rozległo się wycie prawego silnika. Uruchomił się. Po nim i lewy. Pilot zwolnił hamulec wirnika i trzy łopaty zaczęły się obracać. Ostrożnie poruszył sterami. - Maksymalny gaz! - rozkazał. Ruszał drążkami na wszystkie strony. -I co, jest siła nośna?! - zawołał drugi pilot. Rozsądek wołał, że ciąg jest zbyt mały, żeby bezpiecznie startować. Jednak intuicja mówiła Geraldowi, że się uda. - Odpalić flarę! - krzyknął. - Czas stąd odlatywać. Heather gapiła się na Czanga, który niezdarnie usiłował przypiąć się pasami do jednego z miejsc dla spadochroniarzy. Sięgnęła pod sztormiak i wymacała trzonek noża, który wyjęła z zestawu przeżycia. Z bezbarwnym wyrazem twarzy przeszła cztery kroki dzielące ją od Tse-kuana i wbiła mu nóż w gardło. W jego oczach błysnęło zdumienie. Dziewczyna zdziwiła się,
że nóż Wszedł zaledwie na dwa centymetry. Pchnęła go z całej siły, głęboko, i nie próbując wyciągać, odeszła. - Kapitanie! - wrzasnął przez interkom jeden ze strzelców. - Ta VIP-ka poderżnęła gardło jeńcowi! - Co?! - zawołał Gillespie. Tymczasem śmigłowiec zadygotał od wbiegających na pokład żołnierzy Delta Force. - Dziewczyna wbiła nóż w szyję Czanga! - wołał strzelec. - Zabiła go! - Jezu! - jęknął Gerald. - Skrępujcie ją i uważajcie, żeby nie zrobiła krzywdy nikomu innemu! - Siedzi teraz i uśmiecha się tylko - mruknął strzelec. Ktoś zameldował, że wszyscy weszli na pokład. Lewa ręka kapitana przesunęła dźwignie prze-pustnic w maksymalne położenie. Pociągnął za drążek. - Chodź, dziecinko - zachęcił śmigłowiec do startu. Łopaty wirujące teraz ze zmienionym kątem natarcia chciały unieść śmigłowiec. - No, dawaj! - rzucił pilot. Zacisnął zęby. Ważyli jednak zbyt dużo. -Cholera! - zaklął, żałując, że nabrali aż tyle paliwa. Nagle przyszło mu do głowy, że może odrzucić zewnętrzne zbiorniki na ziemi. Miał nadzieję, że nie popękają i nie rozleje się ich zawartość. Wówczas jedna iskra zamieniłaby MH-53 w zbiorową, płonącą trumnę. Uwolnił chronione zapadkami przełączniki i przesunął je ku przodowi. - Zbiorniki odpadły! - zameldował jeden ze strzelców. Gillespie znowu pociągnął za drążek. Maszyna uniosła się odrobinę, ale nie chciała wzlecieć wyżej. Z tyłu doleciał Amerykanów odgłos serii z karabinów. Pierwsi nieprzyjaciele dotarli na szczyt wzniesienia i strzelali z odległości w śmigłowiec z kałasznikowów. - Kapitanie! Startujmy!!! - wrzasnął tylny strzelec. Gillespie skręcił w stronę krawędzi przepaści. Była głęboka na około sto pięćdziesiąt metrów. MH-53 posuwał się ku niej. Z tyłu dochodziły głuche uderzenia - karabinowe kule przeszywały kadłub. Pot spływał pilotowi po twarzy. Podejmował straszliwe ryzyko. Liczył jednak na to, że uda r»u się pokonać krawędź przepaści, nie zaczepiając o nią. Później, spadając, nabierze prędkości i wtedy siła nośna może wzrosnąć do wystarczającej. Kamigami ściskał ile sił aluminiowe obramowanie plecionej ławy dla spadochroniarzy. Mrużył oczy z powodu wypełniającego pokład gęstego dymu oraz pyłu i spoglądał na Mackaya, który przyciskał słuchawki do uszu i usiłował wołać do mikrofonu. Maszyna podskakiwała i ciało Victora uderzało w ścianę kadłuba. Pierwszy sierżant wiedział, że już za chwilę żołnierze Czanga podbiegną na tyle blisko, że będą mogli skutecznie celować, a być może zdołają nawet odpalić drugą rakietę. Kamigami odpiął pas i wybiegł ze śmigłowca, zeskakując z otwartej wciąż rampy. Nagła utrata stu trzydziestu kilogramów
spowodowała, że maszyna uniosła się wyżej na kilka sekund, po czym zniżyła się znowu. Nad głową Victora śmignęła seria z karabinu. Pobiegł do stosu zdjętego ze śmigłowca wyposażenia. Ukrył się za nim i odnalazł karabin M-203 oraz granatnik. Złapał torbę z czterdziestomilimetrowymi granatami i załadował świeży magazynek do karabinu. Wypuścił krótką serię, a po niej granat. Kiedy eksplodował, od strony nieprzyjaciela rozległ się wrzask. Kamigami wystawił głowę zza osłony i zobaczył zbliżających się dwóch żołnierzy. Jeden z nich trzymał wyrzutnię przeciwlotniczych SA-7. Nieruchawy śmigłowiec będzie łatwym celem dla kierowanej na podczerwień rakiety. Pierwszy sierżant zerwał się z rykiem. To, co wydobył teraz z płuc, w niczym nie przypominało jego charakterystycznego cichego głosu. Był to okrzyk wojenny, który zgodnie z jego zamierzeniem zmroził na chwilę nieprzyjaciół. - Nie polecimy! - zawołał z rozpaczą w głosie drugi pilot. Gillespie znał jednak swoją maszynę jak nikt i wiedział, że jeśli tylko zdoła rozminąć się z krawędzią skały, nabierze tyle prędkości poziomej, że pojawi się wystarczająca dodatkowa siła nośna. - Dawaj! - zachęcał wielki śmigłowiec, unoszący się i opadający z po wrotem na podłoże. Kamigami zobaczył, że MH-53 znika poniżej krawędzi skały; w tym momencie wrogi żołnierz zdążył już odpalić rakietę. Victor obejrzał się za nią, lecz układ naprowadzania SA-7 nie był w stanie wykryć śmigłowca, który schował się w dole. Rakieta poleciała prosto przed siebie. Pierwszy sierżant wystrzelił znowu w biegu z granatnika. - Urwis wystartował! - nadał przez radio Gillespie. - Rakieta! Rakieta! - wrzasnął tylny strzelec. - Na szóstej! Ze skały! - Potwierdzam - odezwał się Kufel. Wapiennym grzebietem wstrząsnęły eksplozje - Beasley ostrzelał wierzchołek długą serią z dwudziestomili-metrowych działek gatlinga. - Nie uda się! - sapnął drugi pilot, widząc, że maszyna traci wysokość. Była jednak za ciężka i szybko zbliżała się do gęstej zieleni dżungli. - Wyrzucić wszystko, co można! - krzyknął przez interkom Gerald. Czuł przez stery, że komandosi przemieszczają się po ładowni. Zaczęli wyrzucać resztki swojego wyposażenia. - Spuszczaj paliwo! - Drugi pilot bez wahania wcisnął przyciski i strumienie paliwa lunęły z otworów w pobliżu ogona. - Jezu słodki! Uda się! - zawołał mechanik, stwierdzając, że prędkość opadania maleje. Trzej mężczyźni nie mogli oderwać oczu od wysokościo-merza. Wskazówka zatrzymała się. - Przestań spuszczać paliwo! - rozkazał Gillespie, gdy miał już pewność, że zdołają utrzymać wysokość. Lecieli zaledwie sześćdziesiąt metrów
nad wierzchołkami drzew. - Trzeba znaleźć miejsce na lądowanie - stwierdził. -I to szybko, panie kapitanie. Paliwo jest na zerze! - zauważył mechanikGerald zrelacjonował sytuację Młotowi. - Zaraz wypalimy resztę paliwa - oznajmił. - Włączcie identyfikator swój-obcy - rzucił Kanciasty. - Potwierdzam - odparł Gillespie. W gorączce zdarzeń nie włączyli ra darowego transpondera, dzięki któremu dowódcy z MC-130 mogli ich wi dzieć. Choć identyfikator niewiele pomoże, jeśli mają rozbić się na drze wach... - Przynajmniej będą wiedzieli, gdzie szukać ciał - skomentował. - Musimy lecieć już tylko na oparach - odezwał się mechanik. - Zapiąć pasy i przygotować się na lądowanie z kraksą! - zawołał do interkomu Gerald. Zablokował swój pas, zmieniając go z bezwładnościowe go na sztywny. Widział pod sobą nieprzerwaną połać liści drzew. Po prostu świetnie! - pomyślał. Nie liczył na to, że przeżyją katastrofę. - Widzę was! - odezwał się głos Kanciastego. - Co jest grane?! - sapnął Gillespie. Z nisko zawieszonych chmur wyło nił się MC-130 i dołączył po prawej. - Co ty, kurwa, robisz?! - zaklął Ge rald. Kanciasty nie powinien lecieć koło nich tak blisko ziemi, bo także się rozbije, razem z dowodzącymi operacją pułkownikami i całą załogą. Gillespiemu mignęła za oknem kabiny wielkiego samolotu twarz Mallarda. Pilot śmigłowca wiedział już, o co chodzi. MC-130 wyprzedził ich i ustawił się na pozycji do tankowania. Przerobiony hercules miał wypuszczone klapy, a nawet podwozie, żeby był w stanie utrzymywać tak niską prędkość jak spowolniony MH-53. Z samolotu wysunęła się długa rura. Gerlad musiał wykonać precyzyjny manewr podłączenia się pod nią. Drugi pilot zerknął na ekran radaru i wyłączył urządzenie na czas tankowania. Zobaczył echo dużego obiektu terenowego, odległego o pięć kilometrów. Była to ściana góry. „Cień" na radarze za jej echem oznaczał, że wiązka nie widzi, co znajduje się za górą. Byli zatem poniżej wierzchołka. Lecieli wprost na skałę. - Urwis widzi przed nami wysokie wniesienie - nadał drugi pilot. Gillespie delikatnie pociągnął za drążek, sprawdzając, czy nie zdoła wzlecieć wyżej. Siły nośnej nie było. - Nie damy rady się wznieść - oznajmił przez radio. - Nasz radar pokazuje po lewej przełęcz. Skierujemy się w tamtą stronę - oznajmił Kanciasty. - Podłączaj się. Gerald skoncentrował się na rurze do tankowania. Manewrował delikatnie. Dwa statki powietrzne leciały blisko siebie, zanurzając się i wynurzając z mgły i deszczu. MC-130 raz ledwie majaczył, to znów widniał jak na dłoni
Do tego jeszcze Kanciasty zaczął wykonywać łagodny skręt w lewo, aby trafić w przełęcz. Gillespie nie tyle poruszał rękami i nogami na sterach, co tylko zmieniał odrobinę nacisk na nie. Jego oddech zwolnił, kiedy zdołał maksymalnie się skoncentrować. Udało się za pierwszym podejściem - rura wsunęła się w gniazdo. - Kontakt - rzucił przez radio Gerald. - Ale nie możemy wziąć zbyt wiele. - Paliwo płynęło już do zbiorników śmigłowca. - Damy wam odrobinę, a wy przelećcie krótki odcinek, i tak dalej -skwitował Kanciasty. Manipulując delikatnie przepustnicami, zorientował się, że ciągnie śmigłowiec swoim pędem powietrza. A może rurą do tankowania? Powoli, złączone razem samolot i śmigłowiec uzyskały dziesięć kilometrów na godzinę więcej, a wysokości ich lotu wzrosły o piętnaście metrów. Wlecieli pomiędzy góry. Nawigator MC-130 prowadził pilotów przez wąski kanion. Do kabiny wszedł Mackay. Podłączył swoje słuchawki i pochwalił: - Dobra robota, kapitanie. Niech mi pan pozwoli porozmawiać z Mło tem. - Porozumiał się z dwoma pułkownikami. Dwa statki powietrzne opusz czały powoli terytorium Birmy. Biały Dom, Waszyngton, USA Uczucia Pontowskiego zdradzały tylko jego palce. Powoli zaciskał je i rozluźniał, słuchając przez telefon rozmówcy. Zerknął na wiszące na ścianie Pomieszczenia Sytuacyjnego zegary. Była 21:12 w Waszyngtonie, 3:14 GMT. Ile czasu ciągnęła się misja? Ponad trzydzieści siedem godzin -obliczył, słuchając jednocześnie cały czas doktora Smithsona. - Panie prezydencie, pana żona bardzo szybko słabnie. Obawiam się, że pana obecność jest niezbędna... -mówił lekarz. Urwał, sam ogarnięty silnymi emocjami. - Dziękuję, doktorze. Wkrótce tam będę - odpowiedział Pontowski. Odłożył słuchawkę i opadł na fotel. Boże, ale jestem zmęczony! - pomyślał. Jednak wiedział, że mężczyźni biorący udział w Operacji Jerycho są wyczerpani jeszcze bardziej. Ta myśl pomogła mu zebrać siły i jeszcze raz zapanować nad ciałem. Skoncentrował się na tym, co działo się na pograniczu Birmy i Tajlandii, jednocześnie myśląc cały czas o Tosh. Jesteś mocniejsza, niż im się wydaje - mówił sobie w duchu. Zaczekasz na mnie. Na dużym ekranie pojawił się napis: OCZEKUJE:
NOWA WIADOMOŚĆ
Zack omal nie podskoczył. Przeczuwał, że meldunek powie o najważniejszym. Za chwilę dowie się, czy misja zakończyła się sukcesem, czy klęską.
- Gdzie jest Mazie? - rzucił. Cox uniósł wzrok znad papierów, nad którymi pracował. - Poszła coś zjeść, panie prezydencie. I prawdopodobnie umyć się. Sie dzi tu od chwili rozpoczęcia się operacji. Na monitorze pojawiła się wiadomość:
RAPORT SYT. OPERACJI JERYCHO URWIS JEDEN WYSTARTOWAŁ Z NIEBIESKIEGO CZTERY O 0308 ŻULU Zebrani na sali zaczęli się uśmiechać i gratulować sobie. Tymczasem Matthew czytał dalszą część meldunku. - Proszę znaleźć pannę Kamigami - polecił. - Powiem jej. Trzy minuty później przyprowadzono Mazie na salę. Widać było po jej okrągłej twarzy, że jest zmęczona. Drżała, oddychając z wysiłkiem. Prezydent pozostał na sali sam. Wiedziała. Pontowski podniósł się powoli i zrobił krok w jej kierunku. - Mazie - zaczął. - Twój ojciec... Dzięki niemu operacja zakończyła się sukcesem. Jednak mam dla ciebie smutną wiadomość. - Odetchnął głę boko, przyglądając się dzielnej, młodej kobiecie, która tak dobrze mu służy ła. Jakim prawem mogę teraz żądać od tych wszystkich ludzi tak wiele...? myślał. - Twojego ojca uznano za zaginionego podczas akcji - poinformo wał. - Walczył samodzielnie, osłaniając startujący śmigłowiec. Był jego tyl ną strażą... Kamigami osunęła się na krzesło, nie będąc w stanie dłużej utrzymywać się na nogach. Uniosła oczy. Nie płakała. Na początku słowa nie przechodziły przez jej gardło. - W taki właśnie sposób wyobrażał sobie swoją... - szepnęła. - Dzięku ję, że mi pan powiedział, sir. Wiem... Pontowski wyciągnął rękę i dotknął policzka Mazie: - Współczuję pani - powiedział. - Sir, pana żona. Prezydent skłonił głowę i ruszył szybko ku czekającemu śmigłowcowi, który zabierze go do Tosh. 1944 Amiens, Francja Pierwszy od miesięcy lot bojowy był dla generała Adolfa Gallanda radosnym powrotem do normalności. Nareszcie miał okazję udowodnić wyznawaną przez samego siebie zasadę, że dowódca powinien być przede wszystkim najlepszy w walce. Nie przejmowali się nią specjalnie inni generałowie Luftwaffe;
a Góering wprost zakazał Galłandowi brania udziału w misjach bojowych. Jednak okazja wystartowania jednym z focke-wulfów 190 skrzydła Jagd-geschwader 26, obok jego słynnego dowódcy Josefa „Fipsa" Prillera była dla trzydziestodwuletniego generała zbyt dużą pokusą, żeby jej sobie odmówił. Dwaj niemieccy dowódcy polecieli na jeden z rutynowych patroli. Gal-land mógł na parę minut zapomnieć o swoim największym przeciwniku, stacjonującym po drugiej stronie kanału La Manche generale Jamesie H. Doo-little'u, dowódcy Ósmej Armii Powietrznej Stanów Zjednoczonych. Galland wiedział, że kiedy tylko skończą się mrozy, znad Anglii zaczną nadlatywać chmary samolotów, które będą bombardować jego kraj, przynosząc śmierć i zniszczenie. Jeśli nie zdoła kierować podległymi sobie skrzydłami myśliwskimi odpowiednio dobrze, nie powstrzyma nieprzyjaciela. Niemiecki generał był w trudnej sytuacji, gdyż Doolittle wiedział, jak używać dywizjonów myśliwskich, a jego zwierzchnicy byli na tyle inteligentni i odważni, że pozwalali mu faktycznie dowodzić powierzonymi siłami. Tymczasem Galland tyle razy był wściekły na Góeringa, kiedy ten nie dawał się przekonać i nie pozwalał jego samolotom szukać i niszczyć myśliwców wroga, każąc skupiać się tylko na ściganiu alianckich bombowców. Najwyższe dowództwo w swej niekompetencji wiązało Galłandowi ręce. Wiedział, że obowiązujące go rozkazy zapewniają ostateczne zniszczenie LuftwafFe. Lot z dowódcą JG-26, jego dawnej jednostki, zwanej Chłopcy z Abbe-ville, tchnął w Adlolfa Gallanda dawnego ducha. Kiedy kontroler naziemny skierował ich do walki z mosquito kręcącymi się w okolicy Amiens, generał poczuł na nowo charakterystyczny przypływ adrenaliny. Po raz pierwszy miał okazję zmierzyć się z groźnymi mosquito, które przysparzały Niemcom tyle kłopotów. Miał niejeden rachunek do wyrównania. Gdy zbliżyli się do Amiens, Fips Priller wzniósł się ku słońcu, a potem pierwszy zobaczył alianckie maszyny. Dwa focke-wulfy runęły na mosquito, nurkując z wysoka, aby nabrać prędkości koniecznej do pokonania szybszych maszyn nieprzyjaciela. Fips, z racji tego, że jako pierwszy zauważył przeciwników, zaatakował także jako pierwszy. Udało mu się wślizgnąć niezauważonemu za ogon jednego z wrogów i zająć pozycję strzelecką. Z kunsztem wyszlifowanym przez sto odniesionych powietrznych zwycięstw, Fips zestrzelił z nieba „F jak Fred-diego". Nie na darmo jego focke-wulf nosił nazwę „Wurger", co oznacza srokosza, ptaka-rzeźnika. Galland nie stracił swoich wyjątkowych umiejętności podczas długich bitew z biurokratami. Podczas gdy Priller atakował, on sprawdzał „godzinę szóstą". Oglądał się w prawo - w stronę, po której miał zdrowe oko. Zobaczył zbliżające się drugie mosquito. - Fips! - ostrzegł przez radio. - Zawracaj w prawo! Mosąuito! - Sam
skręcił gwałtownie w lewo. Zdumiewała go prędkość nadlatującego z prze-
ciwka samolotu i podziwiał odwagę pilota, który w pojedynkę atakuje dwa focke-wulfy. - Są dobrzy! - skomentował tymczasem Zack, nakierowując się na Niem ca, którego miał po prawej. Był nim Fips Priller. Merliny wyły. Dwa myśliw ce mknęły ku sobie, strzelając z karabinów. Minęły się i Zack poleciał w słoń ce, odwracając się. Szukał wzrokiem drugiego focke-wulfa, sądząc, że ten będzie próbował go zaskoczyć. Galland stracił jednak „K jak Króla" z oczu z powodu oślepienia słońcem i zorientował się, że mosquito poleciał dalej, nie chcąc angażować się w manewry przeciw dwóm nieprzyjaciołom naraz. Usłyszał w radiu głos Fip-sa: - Samolot wibruje mi tak, że się rozleci; wyłączam silnik! - Wobec takiego obrotu sprawy zrezygnował z prób ataku i zrobił okrążenie wokół starego przyjaciela, aby go osłaniać. Wytężał wzrok i patrzył to tu, to tam, czekając, czy aliancki pilot wróci. Nie widział go jednak. - Kieruję się na to pole - nadał Priller, odetnąwszy dopływ paliwa do silnika. Posadził focke-wulfa na polu i zatrzymał się, wzbijając fontanny śniegu. Twarde lądowanie rzuciło potężnie pilota o pulpit i ścianę kabiny; rozorał sobie prawe biodro. Później stwierdzi, że jedna z kul napastnika oderwała końcówkę jednej z łopat śmigła i straciło ono wyrównoważenie. Jego focke-wulf zostanie jednak naprawiony i dwa dni później znowu będzie latał. - Gdzie oni są? - sapnął Pontowski, zawróciwszy ku zachodowi. Wyłączył doładowanie podtlenkiem azotu. Merliny przestały wyć jak oszalałe. - Zgubiłem ich - przyznał Ruffy, pragnąc, żeby Zack zrezygnował z dalszych prób walki. Pierwszy raz w życiu widział, żeby Matthew zachowywał się jak nawiedzony. - Znajdziemy! - zapewnił Pontowski. Spojrzał na kontrolki silników i zadowolony, że samolotowi nic się nie stało, dodał znów gazu i zanurkował. Skoro chciał znowu walczyć z focke-wulfami, musiał zejść niżej, gdzie mosquito był szybszy. Krążyli przez jakieś trzy minuty. - Widzę wroga! - zawołał Matthew. Zobaczył wzbijającego tuman śnie gu focke-wulfa Prillera. Skierował się ku zestrzelonemu i wzniósł na sto pięć dziesiąt metrów. Nadal odczuwał żądzę zabijania. - Mam cię, sukinsynu! zawołał. Zobaczył niemieckiego pilota, odbiegającego od swojej unierucho mionej maszyny. Pilot kulał. Pontowski przygotował się do ostrzelania go. Niemiec przewrócił się; najwyraźniej był ranny. - Nie! - wrzasnął Andrew, kiedy zorientował się, że Zack chce zabić pilota. Matthew zignorował okrzyk przyjaciela i koncentrował się na wido ku w celowniku. Wtedy zobaczył nadlatującego ku jego „szóstej" drugiego focke-wulfa. Parsknął. Brał udział w walkach powietrznych już od kilku lat
i wiedział, że na razie nieprzyjaciel jest zbyt daleko. Biorąc pod uwagę wysoką prędkość mosquito, zdąży ostrzelać Niemca znajdującego się na ziemi, a potem umknąć drugiemu myśliwcowi -jeśli w ogóle zechce uciekać. Ruffy wahał się przez moment, ale zdecydował się przerwać przerażający go tok wydarzeń. Wyciągnął lewą rękę i szybkim ruchem zabezpieczył uzbrojenie samolotu. Wyłączył Zackowi karabiny. - Ja w tym nie będę brał udziału! - krzyknął ze złością. Te proste słowa uderzyły Pontowskiego tak, że aż się zdumiał. Zrozumiał, co robi. Żądza zabijania opanowała go i mało brakowało, a ostrzelałby bezbronnego, rannego człowieka. Przelatując nad nim, pomachał skrzydłami, jak gdyby oddając mu hołd i gloryfikując to, że nieprzyjacielski pilot przeżył starcie. Odleciał od niego. To uratowało zresztą życie Ruffy'ego i Za-cka, gdyż Galland przerwał ostry zakręt i zabierał się do wypuszczenia serii z dużej odległości i pod kątem. Pragnął choć odgonić załogę, chcącą zabić jego zestrzelonego przyjaciela. Kiedy zobaczył, że mosquito macha skrzydłami, zawahał się, po czym poleciał za przeciwnikiem i poprawił kąt. Akurat kiedy naciskał spust, Matthew szarpnął maszynę w lewo - w stronę, po której generał stracił oko. Dwie z trzynastomilimetrowych kul z karabinów trafiły w końcówkę prawego skrzydła „K jak Króla". Zack zacieśnił skręt i zanurkował, chcąc wyprowadzić samolot na wysokości wierzchołków drzew i umknąć przeciwnikowi. Nie udało mu się. Zdołał zapobiec oddaniu przez wroga kolejnej serii, ale focke-wulf gnał za nim. Zobaczywszy to, Pontowski pociągnął za drążek sterowy i znów włączył doładowanie podtlenkiem azotu. Merliny zawyły z wysiłku, ale mosquito zaczął wznosić się, oddalając się od ścigającego go focke-wulfa. Zack chciał odlecieć, nabrać wysokości, a potem zawrócić i zaatakować znowu. Generał pragnął doprowadzić walkę do końca. Nie dysponował aż tak szybkim samolotem, czekał więc na powrót przeciwnika. Matthew przeciążył jednak silniki za bardzo. Tłok numer dwanaście lewego silnika ściął sworzeń tłokowy, łączący go z korbowodem. Pozostałe tłoki, dzięki doładowaniu i podtlenkowi sodu, wciąż wytwarzały moc ponad tysiąca pięciuset koni mechanicznych. Wał korbowy wykonał pełen obrót i oderwany od tłoka korbowód zrobił wgłębienie w cylindrze. Przy następnym obrocie wału korbowód zaczepił o to wgłębienie i przebił ściankę cylindra na wylot. Gwałtowna zmiana ciśnienia przeciążyła na moment korbowód, wał, a za jego pośrednictwem tylne łożysko główne. Pokrywa łożyska, przytrzymująca wał korbowy, pękła i wał wyrwał się z silnika. Z zewnątrz wyglądało to jak eksplozja silnika, który rozerwał się, buchając płomieniami i dymem. Galland zbliżał się teraz nieubłaganie. Dłonie Zacka zaczęły teraz błyskawicznie wykonywać wielokrotnie ćwiczone w zaciszu pokoju czynno-
ści: ustawić śmigło „w chorągiewką", zamknąć dopływ paliwa, zamknąć obieg chłodzenia. Jednocześnie krzyknął: - Gaśnica lewego silnika! - Ruffy wcisnął przycisk po prawej stronie kabiny i uruchomił gaśnicę. - Trzymaj się, mały! - poprosił Pontowski, zni żając się i skręcając w prawo, na dobry silnik. Nurkował ku ziemi. Nagły wybuch dymu i płomieni z silnika mosquito oraz zmiana jego kursu spowodowały, że Galland skręcił za nim. Postanowił wspomnieć podczas zdawania raportu z lotu o godnym podziwu zachowaniu się w powietrzu mosquito pozbawionego napędu jednego z silników. Dogonił wroga i znalazł się za jego ogonem. - Bandyta na szóstej! - krzyknął Ruffy. Generał wypuścił krótką serię dwudziestomilimetrowych pocisków z działka. Lecz Zack akurat w tym momencie podciągnął i szarpnął maszynę w prawo, tak że seria przeleciała obok. Działka maszyny Gallanda szybko przestały strzelać. Niemiec zaklął i spróbował Wcisnąć spust jeszcze raz. Nic. Zacięły się. Nastąpiła jakaś awaria, elektryczna czy mechaniczna. Przełączył więc uzbrojenie na dwa karabiny maszynowe typu MG-131 zainstalowane ponad silnikiem i wypuścił kolejną krótką serię. Tym razem nic się nie zacinało i kule przeszyły ogon i ster pionowy mosquito. Nie wyrządziły jednak najwyraźniej szkody. Generał gołym okiem widział powstałe w wyniku jego ostrzału dziury. Gdyby to były działka, a nie karabiny, mosquito byłby już zestrzelony. Wycelował więc ponownie, tym razem w kabinę załogi. Zack nie zasypiał jednak gruszek w popiele. Galland miał okazję samemu doświadczyć kłopotów, o jakich meldowali jego piloci walczący z mosquito. Pod wieloma względami ten dwusilnikowy samolot był cudem techniki współczesnych sobie czasów. Był szybki, lekki, zwrotny, miał duży zasięg i mógł działać zarówno jako myśliwiec, jak i bombowiec. Jednocześnie był jak na owe czasy anachronizmem - nikt już nie produkował samolotów z drewna. A z drugiej strony wytrzymywał pewne rodzaje uszkodzeń, nie rozpadając się - właśnie ze względu na szczególne właściwości mechaniczne drewna. Gdyby kule Gallanda przeszyły w taki sam sposób kadłub i ijgon samolotu z metalu, blachy rozdarłyby się i ogon myśliwca odpadłby* Poza tym nawet na jednym silniku lekki mosquito wciąż leciał z prędkością trzystu czterdziestu kilometrów na godzinę. Pontowski odczekał, aż przeciwnik powinien skupić się na celowaniu, i tuż przed spodziewaną serią cofnął przepustnicę do końca i zrobił prawo-skrętną beczkę, kładąc się na sprawny silnik. Następnie, gdy płatowiec się obrócił, dał znów pełny gaz i ponownie doładował pojedynczego merlina podtlenkiem sodu. Ile jeszcze silnik da radę wytrzymać? Galland nie miał czasu na podziwianie manewru. Musiał szybko reagować, żeby nie znaleźć się nagle przed nieprzyjacielskim myśliwcem. Zrobił
to samO co wrogi pilot, jednak mając tylko jedno oko, był pozbawiony poczucia głębi obrazu. Zauważył, że mosquito nagle zwalnia, nie dostrzegł jednak jego ponownego przyspieszenia. Wyprowadziwszy samolot z beczki, zaklął i skręcił za nieprzyjacielem. Ku jego zdumieniu, aliancki pilot wykonał kolejną akrobację i oto zawracał dziobem ku niemu! Generał zobaczył błyskające działka pod kadłubem mosquito; wiedział jednak, że to seria oddana na ślepo, na postrach. Uciekł w prawo, po czym podciągnął maszynę. Zamierzał minąć wroga górą, a później samemu zawrócić i znaleźć się za nim. Odczytał na kadłubie nieprzyjacielskiego asa litery K i EG. Powiedziały mu one, że to „K jak Król" z Czterysta Osiemdziesiątego Dziewiątego Dywizjonu. Nowozelandczyk pomyślał. Tymczasem zobaczył, że mosquito kieruje się ku nadciągającej znad kanału La Manche powłoce chmur. Generał sprawdził stan uzbrojenia. Miał jeszcze dwieście nabojów, co starczy na oddanie dwóch porządnych serii. Miał czas na oddanie raczej tylko jednej, gdyż później nieprzyjaciel zdąży chyba wlecieć w chmury. Zatem Adolfowi musi się udać teraz. Zbliżył się do mosquito po raz kolejny, tym razem z prawej. Posłał strumienie kul w prawą, tylną część kabiny załogi. Zobaczył, jak jej przezroczysta osłona pęka i odpadają kawałeczki kadłuba. Kule wdarły się do samolotu, w większości trafiając w pancerną płytę za fotelem Ruffy'ego. Końcówka serii zniszczyła skrzynkę z obwodami elektrycznymi po prawej stronie, pośród snopów iskier. Celownik bombardier-ski rozleciał się, niejako eksplodując prosto w twarz nawigatora; odłamki metalu poharatały klatkę piersiową i twarz Zacka. Kule posiekały także prawą nogę Andrew oraz deskę rozdzielczą. Śmignęły też pomiędzy fotelami, dziurawiąc pojemniki amunicyjne na dziobie. Całe szczęście, że nic nie wybuchło. Matthew walczył ze sterami, próbując wciąż panować nad maszyną. Mężczyźni poczuli zapach paliwa - przebita została jedna z rurek zasilających, przechodząca pod deskami podłogi. Jednak stery „K jak Króla" ciągle działały. Galland zaklął po raz drugi. Mosąuito wciąż leciał! Zdecydowany na wszystko generał wleciał za nim w chmury. „K jak Króla" ogarnęły półmrok i szarość. Lekkie turbulencje podrzucały samolotem, a woda z chmury wlewała się strumieniami z licznych dziur w kadłubie i osłonie kabiny. Zack zwolnił i sprawdził, co z przyrządami. Stracili wysokościomierz i prędkościomierz. Sztuczny horyzont pokazywał, że lecą pionowo w górę, co bynajmniej nie było prawdą. Zamiast busoli żyroskopowej widniała po prosu dziura. Przynajmniej wskaźnik wznoszenia i opadania wydawał się działać; tak samo zakrętomierz i przechyłomierz. Lewa dolna część tablicy była cała; znajdowały się tam obrotomierze, wskaźniki ciśnienia oleju i temperatury silników, temperatury płynu chłodzącego i ciś-
nienia doładowania. I, co najważniejsze, pozostał kompas, znajdujący się przed dźwigniami przepustnic. Pontowski postanowił zaufać posiadanym wciąż przyrządom. Lecieli prosto i poziomo, prawdopodobnie na wysokości około siedmiuset - ośmiuset metrów. Pilot szacował prędkość, opierając się na obrotach silnika i ciśnieniu doładowania. Wyszło mu jakieś dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Upewniwszy się, że wciąż panuje nad samolotem, przeniósł uwagę na Ruffy'ego. Nie mógł tego zrobić wcześniej, gdyż musiał mieć pewność, że za chwilę nie spadną. Andrew wyglądał strasznie. Na początku Zack nie był pewien, czy jego przyjaciel w ogóle jeszcze żyje. Jego twarz stanowiła masę posiekanego mięsa i krwi. Matthew wyciągnął rękę ku jego tętnicy szyjnej, próbując wyczuć puls. Był słaby, ale równy. Pontowski sięgnął za fotel po zestaw pierwszej pomocy. Otworzył pokrywkę i wyjął opatrunek uciskowy. Przytrzymał drążek sterowy kolanami i obwiązał bluzgającą krwią ranę na nodze Rufruma. Bandaż natychmiast jednak przesiąkł krwią. Zack słyszał zbyt wiele opowieści o rannych lotnikach, którzy wykrwawili się na śmierć. Wyciągnął więc opaskę uciskową. Umocował ją, choć ręce ślizgały mu się od krwi. Teraz krwawienie stało się nieporównanie mniejsze. Matthew obwiązywał bandażem twarz Andrew, kiedy ciemnoszara chmura, dająca im potrzebną osłonę, skończyła się. Dał więc pełen gaz i rozejrzał się nerwowo za focke-wulfem. Jego szósty zmysł ostrzegał; że wróg jest tuż-tuż, bardzo niebezpieczny. Istotnie, foćke-wulf wyleciał z chmury kilkaset metrów za nimi. Przez ułamek sekundy Zack rozważał, czy nie zawrócić w stronę wroga, a potem nie zniknąć z powrotem w chmurze. Jednak oznaczało to zły kierunek lotu - ku Francji. Starał się wobec tego dolecieć do następnej ławicy chmur, która wydawała się bardziej rozbudowana od poprzedniej. Znów doładował silnik podtlenkiem azotu. „K jak Król" przyspieszył, a zaraz potem zwolnił do poprzedniej prędkości. Podtlenek azotu skończył się. Matthew zrobił jedyną rzecz, jaka przychodziła mu do głowy. Zanurkował. Ile miał wysokości do stracenia? Może ścigający da mu wskazówkę, pierwszy wyprowadzając samolot z nurkowania? Merlin osiągnął trzy tysiące sto obrotów na minutę. Przez chwilę Zackowi wydawało się, że może się udać. Zobaczył, że focke-wulf zbliża się, zaczął więc zygzakować. Galland był jednak asem ponad asy i wypuścił serię, która przeszyła prawe skrzydło mosquito. W desperacji Pontowski skręcił w lewo, w stronę, po której nie miał pracujący silnik. Była to jedyna możliwość uratowania się. Udało się i reszta nieprzyjacielskich kul śmignęła na prawo od „K jak Króla". Galland podciągnął maszynę i przechylił ją w lewo, żeby sprawdzić, co z mosquito. Dokładnie przeanalizował dokonane uszkodzenia i zastanawiał
się, czy ten mosquito ma jakiś tajny układ z bogami wojny. Na jego oczach odpadł ponad metr prawego skrzydła myśliwca. W prawej burcie, tuż za kabiną, widniała dziura, przez którą byłby w stanie przedostać się człowiek; powiększała się zresztą. Mosąuito zniknął znów w chmurach. Generał spojrzał na licznik nabojów. Zostało mu dokładnie sześć. Zastanawiał się, czy będzie w stanie ponownie odnaleźć uszkodzony samolot i zestrzelić go jedynie sześcioma kulami? - Może następnym razem... - mruknął i zawrócił do Abbeviłle. Po prawej stronie twarzy Zacka ściekała krew, oślepiając jego prawe oko. Zmniejszył obroty do dwóch tysięcy sześćset pięćdziesięciu i ustawił ciśnienie doładowania na siedem tysięcy niutonów na metr kwadratowy. Prawa noga paliła go i bolała, a na prawej stopie czuł ciepło i lepkość. Starł krew z oka i ściągnął hełm oraz maskę tlenową. Poszukał palcami rozcięć na głowie. Był ranny znacznie poważniej, niż z początku myślał. Opuścił wzrok ku zestawowi pierwszej pomocy i poczuł zawroty głowy. Musiał coś zrobić z własnymi ranami, zanim straci przytomność. Przesunął palcami po prawej nodze, ostrożnie ją obmacując. Odnalazł długi odłamek drewna wbity w jego łydkę, tuż powyżej cholewy lotniczego buta. Drewno wystawało z obu stron nogi i to wokół niego wyciekała krew, która moczyła mu stopę. Tylko wyszkolenie Matthew oraz doświadczenia, jakie uprawiając niegdyś boks amatorski, uchroniły go przed paniką. Bywał już kaleczony na ringu i potrafił się opanować pomimo rozcięć i krwi. Nie wyjmował drewienka, tylko starał się utkać rany watą, aby zlikwidować krwotok. Ostrożnie postawił z powrotem prawą nogę na orczyku i nacisnął. Mógł poruszać sterem bez zaczepiania drewienkiem o cokolwiek. Spojrzał znów na Ruf-fy'ego. Andrew był wciąż nieprzytomny, ale regularnie oddychał. Niestety, jego poharatana i obandażowana twarz krwawiła. Z tym nie można było nic zrobić. Matthew spojrzał na opaskę uciskową i bandaż na nodze Ruffuma. Bez zmian. - A teraz doprowadź nas do domu - rozkazał sobie na głos. Zaczął anali zować problem. Wysokość - nieznana, ale nieduża. Czy powinien się wznieść? Pewnie tak. Pociągnął więc za drążek i zaczął łagodnie się wznosić. Wokół zrobiło się ciemniej i szarpanie płatowcem wzmogło się. Zniżył się więc z po wrotem. Tu było wiele lepiej. Z tego, co teraz widział, leciał pomiędzy dwie ma gęściejszymi warstwami chmury. Ale jak nisko? Postanowił nie martwić się tym, gdyż nie wznosili się ani nie opadali. I lecieli prosto. Obroty i ciśnie nie doładowania nie zmieniły się, więc musieli posuwać się z prędkością dwie ście czterdzieści - dwieście siedemdziesiąt kilometrów na godzinę. A gdzie byli? Na pewno nad kanałem - pomyślał. Spojrzał na kompas. Leciał prawie dokładnie na północ. Spróbował zrekonstruować kierunki dominujące podczas stoczonej walki. Kiedy zaatakował focke-wulfy, leciał na
północny zachód, potem walka przeniosła się na północny wschód. Jak długo trwała? Ze cztery, pięć minut, zanim uciekł w chmury. Prawdopodobnie wyleciał nad wodę na odcinku pomiędzy Abbeville a Dunkierką. Teraz zmierzał zatem prosto ku Manston. „K jak Królem" wstrząsnęło kilkakrotnie mocniej niż dotychczas i za osłoną kabiny zrobiło się znacznie ciemniej. Przez otwory znowu zaczęła wlatywać woda. Samolot trzeszczał. Zack obniżył lot o kilka metrów i rzucanie zmniejszyło się. Zszedł jeszcze trochę niżej i zrobiło się w zasadzie spokojnie. Deszcz przestał siec. - Musiałem być w spodzie tej chmury - mruknął. Wytężył wzrok i zo baczył, że robi się znowu jaśniej. Wyleciał z szarych oparów, choć chmura była i pod nim, i na nim. Rzeczywiście, leciał pomiędzy dwiema warstwami powłoki chmur. Szarość na przemian okrywała teraz samolot i znikała. Pilot nasłuchiwał pracy silnika i spoglądał na jego kontrolki. Merlin wciąż działał jak należy. Gdzie Zack się znajdował? Nadszedł czas zwrócenia się o po moc. Nałożył znowu hełm. Wcisnął klawisz uruchamiający radio na awaryjnej częstotliwości. Radio milczało jednak. Spróbował drugi nadajnik. Usłyszał lekkie trzaski i czyjeś głosy. Jaka jest nazwa kodowa Manston? - zastanawiał się. Nie pamiętał. Tym zawsze zajmował się Ruffy. - Manston - nadał - tu Wycior. Pomocy. Wzywam pomocy. - Czekał. Czy odpowiedzą mu, skoro nie podał obowiązującej tego dnia nazwy kodowej? Cisza. Cholerni Brytyjczycy - pomyślał. Co za uparci ludzie. Nie potrafią rozpoznać, czy mówi ich własny pilot, czy wróg? Powtórzył wezwanie. Nic. Czuł zawroty głowy. - Samolot Wyciora, proszę używać prawidłowych nazw kodowych -odpowiedział kontroler z ziemi. - Tu „K jak Król" - poinformował. Naprawdę nie pamiętał nazw, mimo że próbował je sobie przypomnieć. - Proszę o kurs na bazę. Mam rannego na pokładzie. - Nie odpowiadano mu. - Cholera! - krzyknął do mikrofonu. -Sprowadź nas na ziemię, sukinsynu! - Rozumiem, „K jak Król" - odpowiedział spokojnie kontroler. Doszedł do wniosku, że żaden szanujący się Niemiec nie odzywałby się w taki sposób do wyższego od siebie stopniem nieprzyjacielskiego oficera. - Policz do pięciu. Pontowski policzył, a operator z Manston usiłował go namierzyć. - Przykro mi, „K jak Król", ale nie możemy cię znaleźć na radarze ani namierzyć radia - oznajmił człowiek z ziemi. - Proszę o dłuższe liczenie. Zack policzył od jednego do dziesięciu i z powrotem. -Przykro mi, chłopie, ale nic z tego - powiedział Anglik. - Czy możesz wznieść się trochę i pono wić próbę?
- Dam radę. - Matthew dodał trochę gazu. Silnik zawahał się jednak, zakaszlał. Coś było nie tak. Zack nie będzie próbował po raz drugi. Paliwo! - uświadomił sobie. Jedna z rurek zasilających musiała zostać przecięta. Przy pomniał sobie, że można było zasilać prawy silnik bezpośrednio z prawego zewnętrznego zbiornika, z pominięciem idących środkiem kadłuba przewo dów. Silnik wyraźnie zaczął się krztusić. Pilot przełączył zawory. Praca merlina od razu stała się normalna. Co się ze mną dzieje?! - zdenerwował się na siebie samego Pontowski. Wiedział jednak, że myślenie utrudnia mu szok oraz utrata sporej ilości krwi. Spróbował wznieść mosquito, jednak potężne turbulencje położyły maszynę na skrzydło, omal jej nie wywracając. Tkwiące w prawej nodze Zacka drewienko uderzyło o przegrodę i w górę jego nogi poszedł silny ból. Oprzytomniawszy, Matthew usłyszał z tyłu głośny trzask drewna. Zastanawiał się, ile szkód wyrządziły powtarzające się celne serie wroga? Był przekonany, że samolot niedługo już wytrzyma. Trzeba było lądować. - Manston, tu „K jak Król" - nadał znowu. - Nie jestem w stanie się wznieść? Czy możesz podać kurs na bazę? - Nie - padła odpowiedź. - Twój sygnał stał się mocniejszy, ale chmury powodują takie zakłócenia, że nie możemy cię namierzyć. A poza tym jestem nisko - dodał w myśli Matthew. Gdyby mógł przelecieć nad jakimś nadajnikiem albo w jakikolwiek inny sposób ustalić swoje położenie, mógłby jakoś dotrzeć na szeroki pas w Manston. Jednak nie wiedział, gdzie jest. Zerknął na Ruffy'ego i serce mu się ścisnęło. Twarz jego przyjaciela była trupio biała, a na deskach podłogi widniały kałuże krwi. Pontowski wyjrzał na zerwnątrz. Leciał nad czymś, co wyglądało jak mgła, a zaraz nad nim kłębiły się gęste chmury. Oceniał, że od czasu do czasu widzi w przód nawet na sześć - siedem kilometrów. Nie widział jednak ziemi. W końcu znowu wleci w nieprzerwaną chmurę. - Manston, proszę was o pomoc - nadał. - Muszę wylądować. - Potwierdzam, „K jak Król". Skręć na zachód i leć tak przez pięć minut. Powinieneś znaleźć się nad lądem. Wtedy skieruj samolot z powrotem ku morzu, a sam wyskocz na spadochronie. Matthew popatrzył na swojego najlepszego przyjaciela. - Przepraszam, Manston, ale to nie wchodzi w grę. Muszę sprowadzić mojego nawigatora na ziemię. - Nie mogąc nijak podejść do lądowania, spró buje wodować na ślepo w Kanale. Woda przynajmniej jest płaska i nie ude rzy w nic więcej. Czy gumowa tratwa ratunkowa została podziurawiona przez kule? Zack szacował szanse przeżycia swoje oraz Rufry'ego i ogarnęła go desperacja. Nawet gdyby wszystko się udało i zdołałby wyciągnąć Andrew na tratwę, ile czasu potrwa, zanim ktoś do nich dotrze? - Manston - nadał. Będę wodował w Kanale. Pozycja nieznana.
Wtedy zobaczył, że chmury po prawej rozjaśnia wyraźne światło. To musiała być latarnia morska, latarnia morska Tory'ego Chestera! Dla Zacka Pontowskiego było to światło nadziei. Pojawiło sią znowu i Matthew wiedział już, gdzie jest. Był w stanie znaleźć Manston. - Tory! Gaś latarnię! - zawołał przez radio. - Widzę światło! Kontroler odpowiedział mu radosnym tonem: - Ląduj w domu, chłopie. Światło omiotło niebo jeszcze raz.
Epilog
1944 Lotnisko RAF Manston, hrabstwo Kent, Wielka Brytania Willi siedziała na oddziale szpitalnym, czekając, aż Zack się obudzi. - Hmm - powiedziała. - Zastanawiałam się, co z tobą będzie. - Jak długo byłem nieprzytomny? - zapytał. - Niecałą dobę. Wczoraj późnym wieczorem zrobili ci operację. Lekarze pomyśleli, że najlepiej będzie, jeżeli długo pośpisz. Straciłeś sporo krwi. Doktorzy mówią, że masz chyba zwyczaj odnoszenia ran prawej nogi i że powinieneś już dać jej spokój. - Ruffy! Co z Ruffym? Wilhelmina nie odwracała głowy, tylko jej oczy zaszły łzami. - Przykro mi, Zack... Zrobili wszystko, co było w ich mocy... Matthew poczuł się strasznie. Popadł w rozpacz. Zabił swojego najlepszego przyjaciela...! Ta myśl nie dawała mu spokoju. Powodowała nim prosta żądza zemsty, a skutki tego były okropne. Nawet teraz pamiętał jeszcze gniew, który odczuwał, kiedy ostrzeliwał niemieckich żołnierzy strzegących więzienia, i później, kiedy strącono Pickarda. Chciał zabijać wrogów, nawet po wykonaniu przydzielonego mu zadania - rozbiciu murów więzienia w Amiens. Nie mógł przenosić odpowiedzialności za śmierć Ruffy'ego na anonimowego pilota focke-wulfa. To przecież on, Zack Pontowski, upierał się przy walce. Ba, tylko reakcja Andrew powstrzymała go przed zabiciem zestrzelonego przez siebie rannego Niemca. Andrew Ruffum zachował swoje człowieczeństwo pomimo spustoszeń, jakich dokonywała w każdym wojna. - Czy Andrew jeszcze żył, kiedy wylądowałem? - spytał Matthew. Wil li skinęła nieznacznie głową. Zack odwrócił się i wyjrzał przez okno. Dzień był zimny, choć bez wiatru i opadów. Pontowski nigdy nie zapomni lekcji,
której udzielił mu Ruffy. Już nigdy w życiu nie straci z oczu drogowskazów, które pokazywały obraną przez niego ścieżkę. - Czy było warto przeprowadzać nalot? - chciał się dowiedzieć. Podejrzewał, że Wilhelmina zna odpowiedź. Crafton nie próbowała zmieniać tematu. Miała ochotę krzyknąć, że Mat-thew nie jest w stanie naprawić całego zła na świecie. Omal nie powiedziała, że powinien cieszyć się z tego, co udało mu się osiągnąć, i że go kocha. Oznajmiła jednak: - Według naszych ostatnich danych, uciekło ponad dwustu pięćdziesięcioro z siedmiuset więźniów. Ponad pięćdziesięcioro z nich należało do Re-sistance. Zostało zabitych co najmniej pięćdziesięciu strażników, nie licząc jeszcze trzydziestu kilku niemieckich żołnierzy, którzy zostali ostrzelani na zewnątrz murów więzienia. - Nie odwracała wzroku od Zacka. - Sam zdecyduj, czy było warto. - Upłynie dużo czasu, zanim będę znał odpowiedź na to pytanie - stwierdził Pontowski. Willi nie mogła jednak powstrzymać się od wypowiedzenia swojej oceny sytuacji. - Pomogłeś ocalić wielu Francuzów, którzy mogli zostać dzisiaj rozstrzelani - oznajmiła. - I dzięki tobie zadziałała znów wspaniała latarnia morska, która czeka na zakończenie tej krwawej wojny. Niech ci to wystarczy. - Przyszło jej do głowy coś jeszcze. - Ile spodziewasz się wygrać od życia? - dodała. - Powiedziałaś: latarnia. Co z Torym Chesterem? Nic mu się nie stało? - zapytał Matthew. - Nie, nic. - Niemcy nie zaatakowali latarni po tym, jak ją włączył? - Och, wysłali dzisiaj rano przeciw niej heinkla, ale jego bomby nie trafiły. - Crafton uśmiechnęła się. - Rozsierdził się jak nigdy. A Tory, kiedy jest zły, używa wyjątkowo barwnego słownictwa. - Nie ostrzelał go żaden E-Boot? - upewniał się Zack. - E-Booty nie przepływają kanału od czasu, kiedy je bombardowałeś -poinformowała Willi. Zapadło milczenie. Matthew obserwował ciemne chmury, które znów zaczęły przesuwać się po niebie. Od zachodu nadciągał kolejny front. Pontowski popatrzył znów na dziewczynę. Wiedziała, o co teraz zapyta, i nie zamierzała od tego uciekać. - Byłaś w Husdon, kiedy startowaliśmy - oznajmił Zack. -Tak. - Nadawałaś informację Francuzom, że atakujemy. -Tak. -I wiedziałaś, że w więzieniu siedzi Chantal.
-Tak. - Czy udało jej się uciec? - Nie wiemy. Matthew nie mógł nic poradzić na to, że podziwia siedzącą przy nim Wilhelminę za to, jaka jest piękna i opanowana. Prawdziwa Królowa Lodu. Zobaczył, że prawa pięść młodej kobiety zaciska się i rozluźnia, i znowu zaciska. W końcu spytała: - Czy te fakty stanęły pomiędzy nami? Czy stanęły? - zastanowił się Pontowski. Odpowiedział zgodnie z prawdą: -Nie wiem. - Cóż, w takim razie - skwitowała Crafton, wstając - muszę iść. Mam swoją pracę. Być może uda mi się zobaczyć cię jeszcze przed twoim odlotem. - Być może - zakończył Matthew. Odchodziła tyłem do niego, więc nie widział jej łez. Fort Bragg, stan Karolina Północna, USA Sierżant Dolores Villaneuva zapukała do drzwi gabinetu Mackaya. Podpułkownik spojrzał znad stosu dokumentów, meldunków, notatek, które zamieniał w jeden spójny raport z misji. Popatrzył na piękną sekretarkę. - Przyszedł kapitan Woodward, sir - oznajmiła. Nie pokazując wyrazem twarzy, co czuje, John Author odparł spokojnie: - Proszę go wprowadzić. - Villaneuva skinęła głową. Brytyjski kapitan wszedł i sierżant zawahała się chwilę, mając nadzieję, że Mackay poprosi ją może o pozostanie i robienie notatek. Czuła napięcie pomiędzy dwoma oficerami; wiedziała, że prawdziwa nauka, jaka wynikała z Operacji Jerycho, nie zostanie wyjawiona nikomu poza jej uczestnikami. - Dziękuję pani -powiedział podpułkownik. Na twarzy Dolores pojawił się rzadko tam goszczący wyraz rozczarowania. Wyszła i zamknęła za sobą drzwi. - Proszę, niech pan siada - rzucił Mackay ostrym, pełnym napięcia tonem. - Dziękuję za poświęcenie mi czasu, panie pułkowniku. Nie sądziłem, że będzie pan chciał ze mną rozmawiać - odparł Woodward. - Pański raport złożony na piśmie był wystarczający. - Operacja zakończyła się znaczącym sukcesem - oznajmił kapitan, ignorując oczywistą wrogość Mackaya. - Doprawdy? - sapnął zimno John Author. - Pod koniec wszystko się posypało. A wszystko za sprawą pana i Kamigamiego. Dwóch najlepiej wy-
szkolonych i najbardziej doświadczonych uczestników operacji podejmuje akcję na własną rękę i powoduje ryzyko powodzenia całości. Pan może najlepiej ze wszystkich ludzi wie, jak przeprowadza się tego rodzaju operacje. Nie improwizuje się. Mamy szczęście, że nie ponieśliśmy znacznie więcej ofiar. Woodward patrzył tylko na podpułkownika. - Jeden zabity i jeden zaginiony w akcji oraz dwóch rannych to w takiego typu operacjach prawdziwa łaska boża - stwierdził. -1 osiągnęliśmy założone cele. - Osiągnęliśmy? - powtórzył z ironią Mackay. Podniósł stos raportów medycznych. Wyciągnął jeden. - Zrobiliśmy sekcję zwłok Czanga - powiedział. - Oto raport. Okazuje się, że wynik testu krwi Tse-kuana na obecność wirusa HIV jest pozytywny. AIDS - dodał, dla wzmocnienia efektu. - Panna Courtland sypiała z nim regularnie. Anglik zacisnął usta. - Czy test jej krwi także dał wynik pozytywny? - spytał. - Nie. Jeszcze nie. Ale nie wiadomo, jaki będzie później. Zapadło milczenie. - Jednej rzeczy pański raport nie wyjaśnia - ciągnął Mackay. - Dlacze go postanowił pan złamać plan operacji i kontynuować poszukiwania Czan ga, kiedy został wydany rozkaz wycofywania się? I, co jeszcze ważniejsze, dlaczego pierwszy sierżant poszedł z panem? Ponurą twarz Woodwarda rozjaśnił nieproszony uśmieszek. - Zadaje pan prawidłowe pytania, panie pułkowniku - przyznał Anglik ze szczerym szacunkiem w głosie. Wiedział, że amerykański oficer wysłucha jego odpowiedzi, a także, co miało jeszcze większe znaczenie, zrozumie ją. Może nie tego dnia, ale później. Kapitan odpowiedział: - To, czym się zajmujemy, to ryzykowna działalność. Minimalizujemy ryzyko, starannie planując i przeprowadzając operacje zgodnie ze ściśle określonym harmonogramem czasowym. Jednak czasem trzeba zaryzykować, kiedy pojawia się odpowiednia sposobność. Sarn pan to zrobił, opóźniając o pół godzinty rozpoczęcie ataku. - Woodward zrobił pauzę, aby ostatnie zdanie dotarło do rozmówcy. -Na początku niepokoiłem się, że ludzie Czanga zdołają w wyniku naszego opóźnienia zareagować skuteczniej, niż założyliśmy. Jednak tak się nie stało. Podczas ataku praktycznie nie napotkaliśmy oporu. Bucior nie meldował o żadnych ruchach nieprzyjaciela na terenie posiadłości. Mieliśmy trochę czasu na poszukiwania. Chociaż nie starczyło go na dłuższe dyskusje. Mówiąc w skrócie, wyczuliśmy pewną możliwość i wykorzystaliśmy ją. - Pierwszy sierżant tak samo? - upewnił się Mackay. - Rozumiał sytuację.
John Author musiał wyciągnąć z Woodwarda całą prawdę. - Skąd mogliście obaj być tak jej pewni? - zapytał. - Instynkt, panie pułkowniku. To przychodzi wraz z doświadczeniem. Odpowiedź nie spodobała się Mackayowi. Cofnął się na oparcie fotela i myślał o Kamigamim. Sierżant major był czystym wojownikiem z krwi i kości; rzadkim przypadkiem człowieka, który całą swoją świadomość skupia wokół zawodu żołnierza. Woodward także. Czy jednak? Brytyjskiemu kapitanowi z pewnością brakowało specyficznego wyczucia sytuacji, które było tak ważnym elementem charyzmy Kamigamiego jako przywódcy. Chociaż Woodward niewątpliwie także miał talent przywódcy. To samo dostrzegł Mac-kay w kapitanie Gillespiem. John Author zaakceptował prawdę, iż on sam nie dysponuje tym darem. - Dziękuję, panie kapitanie, że pan do mnie przyszedł - powiedział w końcu. - Życzę panu bezpiecznego powrotu do domu. - Dziękuję, panie pułkowniku. - Woodward wstał i zrobił coś wyjątkowego jak na Brytyjczyka - zasalutował bez czapki. - Mam nadzieję, że będziemy mogli dalej współpracować, sir - zakończył. Mackay odpowiedział na salut i popatrzył za odchodzącym. Nagle coś sobie uświadomił. Może nie miał pewnych instynktów, z jakimi urodzili się Kamigami czy Woodward, ale i tak potrafił dobrze wykonywać swoją pracę. Cieśnina Navarre, niedaleko Hurlburt Field, stan Floryda, USA Kapitan S. Gerald Gillespie siedział przy barze plażowego lokalu „Pa-goda" i rozkoszował się zachodem słońca. Nad jego głową śmignęła para F-l 5 z Bazy Sił Powietrznych Eglin podchodzących do lądowania. Gerald przyjrzał się, jak zakręcają, i stwierdził, że nie chciałby tego robić. Był szczęśliwy jako pilot MH-53. G Boże! - pomyślał. A więc jednak jestem pilotem śmigłowca! Spodobało mu się to i pociągnął duży łyk piwa. Głośne okrzyki zwróciły jego uwagę na dwie drużyny siatkówki plażowej prowadzące ze sobą zaciętą rozgrywkę. Mecz był na dobrym poziomie i „Dynama Donny" dzielnie się trzymały pomimo uznanej przewagi technicznej „Amazonek Allison". W końcu piękna Allison zbiła piłkę prosto w Donnę, uzyskując zwycięski punkt; przy czym jej wielkie piersi omal nie wydostały się spod skąpego biustonosza. Allison roześmiała się prowokująco, umieszczając biust z powrotem pod materiałem. - To dopiero dziewczyna - zagadnął barman Mike. - Podobno kręcicie ze sobą... Jeszcze piwa? - Nic podobnego - zaprzeczył Gillespie. - W ogóle ze sobą nie kręcimy. A piwo - nie, dzięki. - Popatrzył za odchodzącą Donną. - No, to... -
powiedział, zsuwając się z barowego stołka. - Muszę zrobić, co mam do zrobienia. - Gil! - zawołała do niego z uśmiechem Allison. - Napijemy się piwa? - Nie, dziękuję - odparł Gerald i ruszył truchtem za odchodzącą Donną. Ta kobieta zawsze na niego czekała, podczas gdy on oglądał się za zwracającą z daleka uwagę Allison! Nareszcie poszedł po rozum do głowy, po powrocie z Tajlandii, gdzie myślał tylko o Donnie i o tym, jaki psotny duszek mieszka w tej z pozoru poważnej, a czasem nawet agresywnej osobie. Podobało mu się także sposób, w jaki Donna na niego patrzy - widziała w nim człowieka jakim naprawdę był naprawdę. - Donna! - zawołał. - Zaczekaj chwilkę! - Odwróciła się i czekała. -Słuchaj, zastanawiałem się... Mój przyjaciel żeni się w przyszłą sobotę. Czy nie chciałabyś może pójść ze mną na wesele? - Dziewczyna nic nie mówiła, więc Gillespie zaczął się jąkać. - Ee, nazywamy go Kanciastym... A ona nazywa się Leanne Vokel. Chyba ich polubisz... Donnę ogarnęło uczucie ulgi. - Być może do tej pory zupełnie źle cię oceniałam... - powiedziała. Uświadomiła sobie, że Gerald cały czas czeka na jej odpowiedź. - Bardzo chcę iść! - odparła, uśmiechając się. Szpital Marynarki Bethesda, stan Maryland, USA Do uszu Pontowskiego dobiegały ściszone odgłosy pogrążonego w nocnym czuwaniu szpitalnego oddziału. Stojąca obok jego wygodnego fotela lampka nocna wyregulowana była na słabe światło. Zack miał zamknięte oczy, ale nie spał. Jak zwykle analizował wydarzenia dnia i wyławiał najważniejsze z tysięcy informacji, jakie do niego dotarły. Ciągłe nie wiadomo, co z ojcem Mazie - myślał. Rzeczywiście zaginął podczas akcji. Ciekawe, co się z nim stało? Operacja była jednak udana - tak przynajmniej ocenia prasa. I Courtland nie wywinie się, jeśli senat to przeżyje. Czy jednak senacka komisja etyki może zignorować zeznania Tiny Stanley o tym, jak ha zlecenie Courtlanda przekupili pewnego pracownika centrali CIA, a później przekazywali tajne informacje dziennikarzom? W dodatku to wiąże się z kolejną ważną sprawą. Czy Bobby Burke ma coś wspólnego ze śmiercią dwóch mężczyzn na zatoce Chesapeake oraz z odkryciem nagich Stanleya i Mado na jachcie? Czy może Burke przekracza swoje kompetencje dyrektora wywiadu i łamie pewne ważne granice? Czy będę musiał rozwiązać ten problem? I co mam zrobić w związku z zamordowaniem Czang Tse-kuana przez Heather Courtland? Tyle pytań.
Matthew spojrzał na śpiącą żonę. Ile jescze zostało nam czasu, Tosh? -myślał. Znowu zamknął oczy. Usłyszał, że otwierają się drzwi sali. Weszła Edith Wshington, przełożona pielęgniarek. Prezydent patrzył, jak kobieta sprawdza stan Tosh. Później gruba Murzynka podeszła do niego i okryła go kocem. - Edith, mógłbym przysiąc, że prosiłem, żeby mi nie przeszkadzać -odezwał się Zack. - Ćśś, panie prezydencie. To moje piętro i tutaj ja rządzę. Pana żona wciąż spokojnie śpi. - Ile zostało jej czasu, Edith? Ciemna twarz pielęgniarki przybrała wyraz łagodności. Washington pokręciła głową. Nie znała odpowiedzi na postawione pytanie. - Boże, ależ ona walczy - skwitowała tylko. Ruszyła ku drzwiom. - Mamy w sąsiedniej sali wolne łóżko, panie prezydencie... - zaproponowała. - Dziękuję, ale zostanę tutaj - odpowiedział Matthew Zachary Pontowski. - Zack... - usłyszał z łóżka cichutki szept. Z początku nie był pewien, czy mu się tylko nie zdawało. - Jestem z tobą, kochanie - odpowiedział, zbliżając się do Tosh i-deli-katnie ujmując jej dłoń w swoją. - Mów do mnie - poprosiła szeptem żona. Powróciła jej świadomość i znów była taka jak dawniej. Matthew zaczął opowiadać jej o tym, o czym najbardziej uwielbiała słuchać - o rodzinie, o obrocie wydarzeń na świecie, o zwykłych rzeczach, które czynią życie przewidywalnym, o osobach, które obracały się wokół nich, o wielkich, choć doczesnych sprawach rozgrywających się w Białym Domu. - Courtland? - spytała cichutko. Zack ledwie usłyszał to pojedyncze słowo. Wiedział jednak, że czynny umysł jego żony żywo interesuje się sprawą; owa fascynacja światem Tosh oczarowywała go od samego początku ich znajomości. Teraz zawsze tryskające z niej życie zbliżało się do końca. - Wyzwoliliśmy ich - powiedział. Poczuł, że dłoń Tosh poruszyła się. Żona ciągle żyła, była przytomna i słuchała go. - Ale to było jak powtórzenie nalotu mosquito - ciągnął. - Wygraliśmy i równocześnie przegraliśmy. Palce Tosh ścisnęły się delikatnie, a potem powoli rozluźniły. Stopniowo przytomność opuściła ją, a oddech zwolnił. Pontowski poczuł ściekające po jego policzkach łzy. Chwycił nieruchomą dłoń ukochanej żony obiema rękami. Tosh zebrała się jeszcze na ostatni wysiłek i powiedziała cicho, ale wyraźnie, ze swoim wciąż odrobinę brytyjskim akcentem: - Zack, wygraliśmy tak dużo.
Słowniczek nazw i skrótów
Abwehra: niem. Abwehr, niemiecki wywiad wojskowy w okresie drugiej wojny światowej. Abwehrą dowodził admirał Wilhelm Canaris, którego stosunki z gestapo, SS czy Hitlerem często nie były najlepsze. AFCOM: Air Force Command - Dowództwo Sił Powietrznych USA. AFSOC: Air Force Special Operations Command - Dowództwo Operacji Specjalnych Sił Powietrznych USA. Podlega USSOCOM. ANVIS-6: typ okularów do działań nocnych używany przez amerykańskich lotników. C-4: współczesna odmiana materiału wybuchowego nazywanego plastikiem. Combat Talon: „Bojowy Szpon" - nazwa samolotu MC-130E, używanego przez Pierwsza Skrzydło Operacji Specjalnych. DCI: Director of central intelligence - dyrektor centralnego wywiadu. Osoba kierująca wszystkimi agencjami wywiadowczymi Stanów Zjednoczonych, w tym CIA. DE A: Drug Enforcement Administration - Urząd do Walki z narkotykami. Dowództwo Operacji Specjalnych - patrz: USSOCOM, AFSOC. E-Boot: niemiecki kuter torpedowy z czasów drugiej wojny światowej. FLIR: Forward-looking infrared - „Patrzący w przód podczerwony". Jeden z rodzajów radarów, w jaki wyposażone są amerykańskie samoloty wojskowe; pracuje w paśmie podczerwieni. GPS: Global Positioning System - Światowy System Wyznaczania Pozycji. Uruchomiony w latach dziewięćdziesiątych ogólnoświatowy system ułatwiający nawigację. Jest oparty na satelitach, wysyłających sygnały do
znajdujących się w wolnej sprzedaży odbiorników. Nowoczesne odbiorniki potrafią zmieścić się w kieszeni. Można je kupić i w Polsce, na przykład w sklepach sportowych. Dokładność systemu sięga kilku metrów. Have Quick: amerykański nadajnik/odbiornik radiowy szybko zmieniający częstotliwości nadawania/odbioru w celu uniknięcia zagłuszania bądź podsłuchu przez wroga. Ililton: jednostrzałowa wielozadaniowa broń ręczna produkcji brytyjskiej. Może służyć jako strzelba śrutowa kalibru 12 mm bądź grantnik kalibru 40 mm. HUMINT: Humań Intelłigence - Wywiad za pomocą ludzi. Klasyczny wywiad, w którym dla zdobycia informacji często wykorzystuje się ludzkie słabości - do wina, kobiet czy mężczyzn, pieniędzy, narkotyków. ISA: Intelłigence SupportActivity- Jednostka Wsparcia Wywiadu. Jedna z amerykańskich tajnych służb, zajmująca się przeprowadzaniem operacji specjalnych i antyterrorystycznych. Jednostka Wsparcia Wywiadu - patrz: ISA. Królewskie Siły Powietrzne - patrz: RAF Magellan: nazwa jednego z odbiorników systemu GPS; inaczej NA 1000M. MP5: typ pistoletu maszynowego firmy Heckler and Koch, kalibru 9 mm. Znakomita broń. Narodowa Agencja Bezpieczeństwa - patrz: NSA. Narodowe Centrum Dowodzenia Wojskowego - patrz: NMCC. NKWD: radziecka tajna policja czasów drugiej wojny światowej. Później nazwę tej służby zmieniono na KGB. NMCC: National Military Command Center - Narodowe Centrum Dowodzenia Wojskowego. Jest to „gabinet wojenny" w Pentagonie - naczelny ośrodek dowodzenia siłami Stanów Zjednoczonych. NSA: National Security Agency - Narodowa Agencja Bezpieczeństwa. Jedna z amerykańskich służb wywiadowczych, zajmująca się przechwytywaniem obcej łączności oraz rozszyfrowywaniem kodów. NSC: National Security Council - Rada Bezpieczeństwa Narodowego. Ciało złożone z prezydenta oraz najważniejszych członków administracji rządowej USA związanych z bezpieczeństwem państwa. NSPG: National Security Planning Group - Zespół Planowania Bezpieczeństwa Narodowego. Skupia głównych doradców prezydenta Stanów Zjednoczonych zajmujących się bezpieczeństwem państwa. Pave Iow: Nazwa śmigłowca MH-53 J, używanego przez Pierwsze Skrzydło Operacji Specjalnych. W wolnym tłumaczeniu można oddać ją jako „tuż nad asfaltem". Chodzi o to, że śmigłowce wiozące żołnierzy, nadlatują nad miejsce akcji na minimalnej wysokości, aby uniknąć wykrycia przez radary.
Punkt Początkowy: określenie używane w lotnictwie amerykańskim (oryg.: IP-InitialPoint), oznaczające łatwo dostrzegalny, charakterystyczny punkt terenu, leżący na drodze do celu. Jest punktem odniesienia ułatwiającym prowadzenie ataku. Rada Bezpieczeństwa Narodowego - patrz: NSC. Raport Sytuacyjny-patrz: SITREP. RAF: Royal Air Force - Królewskie Siły Powietrzne. Lotnictwo wojskowe Wielkiej Brytanii. SAS: Special Air Seryice - Specjalna Służba Powietrzna. Elitarna specjalna jednostka brytyjska. SITREP: Situation Report - Raport Sytuacyjny. Amerykańska nazwa raportu, który nadaje się tuż po akcji czy podczas jej trwania wyższemu dowództwu w celu poinformowania go o bieżącej sytuacji. SOE: Special Operations Executive - Zespół Operacji Specjalnych. Brytyjska służba z czasów drugiej wojny światowej, zajmująca się sabotażem, akcjami wywrotowymi, działalnością podziemną i zamachami. SAC: Special Activities Center-Ośrodek Działań Specjalnych. Podległa amerykańskim Siłom Powietrznym służba wywiadowcza typu HUMINT. STU-III: amerykański przenośny telefon kodujący, który można podłączyć do sieci w każdym miejscu. System 4: supertajny system komputerowy używany przez amerykańską Radę Bezpieczeństwa Narodowego do śledzenia przeprowadzanych przez służby USA operacji wywiadowczych i innych tajnych operacji. USSOCOM: United States Special Operations Command - Dowództwo Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych. Naczelne dowództwo wszystkich operacji specjalnych przeprowadzanych przez wojska USA. Mieści się w Bazie Sił Powietrznych MacDill. Widmo: (oryg.: Spectre) Używana przez radio nazwa samolotów AC-130, używanych przez Pierwsze Skrzydło Operacji Specjalnych. Zespół Planowania Bezpieczeństwa Narodowego - patrz: NSPG. Żulu: Międzynarodowy kod radiowy oznaczający literę „Z ". Łatwe do wymówienia i zrozumienia słowa kodowe używane zamiast pojedynczych liter zapobiegają groźnym w skutkach pomyłkom. Jednocześnie „Żulu" lub „Z " użyte po podanej godzinie oznacza standardowy czas Greenwich.
Podziękowania
Niniejsza powieść jest wytworem mojej wyobraźni, jednak znaczną część opisanych w niej wydarzeń oparłem na faktach. Pierwsze Skrzydło Operacji Specjalnych, Delta Force oraz Dowództwo Operacji Specjalnych Stanów Zjednoczonych istnieją i funkcjonują w sposób podobny do opisanego w książce. Podobnie wiele spośród przedstawionych postaci żyło naprawdę i odcisnęło ślady w historii drugiej wojny światowej. Słynny nalot na więzienie w Amiens prowadził kapitan Percy Charles Pickard i został zestrzelony wraz z nawigatorem i przyjacielem Billem Bradleyem. Nazwiska wszystkich osób związanych z nalotem na więzienie są prawdziwe, z wyjątkiem głównego bohatera tej powieści, jego nawigatora oraz Johna Maitlanda. W brytyjskim Imperial War Museum można obejrzeć film dokumentujący misję. Wprawdzie generał Adolf Galland nie znajdował się tamtego dnia w powietrzu, a Fipsa Prillera nie zestrzelono, jednak obaj należeli do Jagdgeschwader 26, czyli Chłopców z Abbeville. A de Havilland Mosąuito - „Komar" - nazywany „Drewnianym Cudem", stanowił najbardziej uniwersalny samolot drugiej wojny światowej. Prawdopodobnie był najbezpieczniejszym z alianckich bombowców, a zachowywał się w locie jak myśliwiec. Maszyny te rzeczywiście dokonywały takich rzeczy, jakie opisałem. Istniała także „Romanita". Chciałbym w tym miejscu również podziękować za pomoc, jakiej udzielili mi: służący w Pierwszym Skrzydle Operacji Specjalnych z Hurlburt Field w Fort Walton Beach na Florydzie; pracownicy Imperial War Museum; pan David Lawrence z Muzeum Królewskich Sił Powietrznych, który poświęcił mi czas, pozwalając mi dokładnie obejrzeć zabytkowego Mosąuito i zbadać, jak siedzi się za jego sterami; Peter Waxham i łan Thirsk z Muzeum Samolotów Mosquito w Salisbury Hall.
Gorące podziękowania winien jestem też dwóm pilotom, którzy zapoznali mnie z fascynującym światem śmigłowców - Kenowi Fritjcowi i Char-lesowi Chipowi Hallowi. Dziękuję także dwóm prawdziwym damom, paniom Ingeborg Wright i Ellen Butcher, które zapoznały mnie z realiami życia w Niemczech podczas drugiej wojny światowej. Szczególną wdzięczność chciałbym wyrazić trzem ludziom, którzy zechcieli zaufać zupełnie obcemu człowiekowi - Jackowi Eskenazi, który przebył ze mną podróż przez pogrążone w wojnie Niemcy; Johnowi S. Gerrisho-wi - wojennemu pilotowi mosquito, dzięki któremu samolot ten nabrał dla mnie życia, oraz jednemu z „Dzieci Jeny'ego" - osobie, która uchyliła mi rąbka tajemnicy na temat operacji specjalnych. Pozostaje mi jedynie wyrazić nadzieję, że nie zmarnuję przywołanych przez nich wspomnień i doświadczeń, którymi zechcieli się ze mną podzielić.