James Eloisa Książę jej marzeń Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się wdziękom Jemmy... oprócz jej własnego męża. Ledwie...
11 downloads
13 Views
1MB Size
James Eloisa Książę jej marzeń Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się wdziękom Jemmy... oprócz jej własnego męża. Ledwie przebrzmiały weselne dzwony, gdy nowo poślubiona księżna Beaumont znalazła się daleko od książęcego pałacu i powściągliwego małżonka. Przez kilka lat wiodła nader swobodne życie, wzniecając skandal za skandalem - jeśli dać wiarę pikantnym plotkom. Książę Beaumont wierzy im bez zastrzeżeń, lecz nieoczekiwany wypadek każe mu wezwać swawolną żonę do powrotu. Jemma jednak stawia warunek - a pragnie czegoś doprawdy niebywałego...
1 Beaumont House, Condyńska rezydencja księcia Beaumont, 26 marca 1784 roku Żadna z dam się nie stroiła, żeby wywrzeć wrażenie na własnym mężu. W każdym razie żadna ze znajomych księżnej Beaumont. Szczerze mówiąc, gdy któraś tak czyniła, to tylko po to, by olśnić i zadziwić przyjaciółki lub żeby zachęcić kogoś do uwodzenia czy do romansu. Mężowie się tu liczyli nie bardziej niż węgiel w kopalni lub trzoda w chlewiku. Dlatego też Jemma, wspomniana księżna, nie mogła się tego wieczoru zdecydować, w jakim stroju pokazać się mężowi, by wzbudzić w nim pożądanie. Elijah był jej małżonkiem od lat. Od dawna żyli wprawdzie osobno, lecz teraz zgodzili się, i to w sposób niepokojąco rzeczowy, że gdy on powróci po dwóch tygodniach spędzonych w rezydencji premiera, powinni... Co takiego powinni? Mieć dziecko. Spłodzić dziedzica lub przynajmniej starać się o to, by po dziewięciu miesiącach potomek przyszedł na świat. Czyli pójść razem do łóżka. Podjęli tę decyzję rok wcześniej. Gdy po raz pierwszy powróciła z Paryża, była zbyt rozgniewana, by brać pod uwagę małżeńskie pożycie, lecz potem gniew minął. Nadal jednak mieli oddzielne 7
sypialnie. Upokarzające było zaś to, że Elijah wcale nie wydawał się nią zbytnio zainteresowany. Najpierw stwierdził, że nie będzie z nią dzielił łoża, póki ona nie zakończy szachowego turnieju z księciem Villiers, skoro wszyscy wiedzą, że ów turniej jest jedynie pretekstem do romansu. Potem zaś, gdy pozwoliła wygrać Villiersowi, Elijah oznajmił, że wyjeżdża na prowincję wraz ze sprzyjającą premierowi Pittowi częścią rządu. Nie mogła sobie wręcz wyobrazić, by jakikolwiek inny mężczyzna oświadczył, że nie będzie z nią się kochał, bo jest zbyt zajęty. Zbyt zajęty, żeby uwodzić księżnę Beaumont? Niepodobieństwo. Jemma nie uważała się za osobę próżną. Po prostu była realistką. Doświadczenie mówiłojej, że mężczyźni przedkładają pożądanie nad obowiązek. Odkąd zaś skończyła lat szesnaście, wiedziała z całą pewnością, że właśnie ona jest kimś, kogo namiętny mężczyzna chciałby widzieć w swoim łożu. Miała błękitne oczy, włosy w kolorze ciemnego złota, bardzo zgrabny nosek (podobał się jej szczególnie) i pąsowe usta. Prawda, że ich czerwień była wynikiem hojnego użycia różu, lecz nawet jeśli się na szczęście nie ma wąskich, zaciśniętych warg, to i tak warto się postarać, by przyciągały uwagę. Mimo dwudziestu ośmiu lat wciąż wyglądała dziewczęco, ale osiągnęła wyrafinowanie i stała się świadomą świata, których to cech szesnastolatka jeszcze nie zdążyła w sobie wyrobić. Nadal też miała wszystkie zęby. Elijah, niestety, widział w niej jednak tylko żonę, a nie kobietę. W słowie „żona" nie ma nic zmysłowego! Jemma wzdrygnęła się. Zony zrzędzą i narzekają, noszą czepeczki na poszarzałych włosach, a biodra mają zbyt szerokie od częstych ciąż. Cóż za okropność być żoną! A jeszcze gorzej - żoną, z którą mąż nie chce dzielić łoża! Było dla niej nowym i raczej przykrym doznaniem, że to ona jest bardziej zainteresowana mężczyzną niż on nią. Nawykła do tego, że mężczyźni starali się ją uwieść. Gdy przebywała przez długie lata na 8
dworze w Wersalu, dworacy uznali ją za owoc dojrzały do zerwania, zważywszy że jej mąż pozostał w Anglii. Puszyli się przed nią, demonstrując umięśnione łydki, paradne haftowane stroje, emaliowane tabakierki. Ofiarowywali jej róże, frukta, poematy. Ona zaś uśmiechała się, wabiła ich ku sobie - i odprawiała, stroiła się zaś dla własnej satysfakcji lub po to, by olśnić dwór. Żeby wzbudzić podziw i poczuć swoją siłę. Z pewnością nie dlatego, by zachwycić mężczyzn: ich zachwyt był dla niej czymś oczywistym. Jednak tego wieczoru toaleta wyglądała zupełnie inaczej. Chciała w nią włożyć tyle samo pasji i energii, ile jej mąż w przemówienia wygłaszane w Izbie Lordów i tyczące losu Anglii. Pragnęła, by mąż spojrzał na nią z taką samą namiętnością, jaką okazywał, walcząc w parlamencie o nową ustawę. Chciała mieć Elijaha u swoich stóp. Zapewne nie mogło to się stać jej udziałem. Podobnie zresztąjak i każdej innej żony. Brigitte, jej pokojówka, wślizgnęła się do pokoju z plikiem wizytówek. - Wszyscy pani admiratorzy są na dole i chcieliby asystować przy toalecie - oznajmiła. - Oczywiście są tam lord Corbin, wicehrabia St. Albans, a także Delacroix oraz lord Piddleton. Jemma zmarszczyła nosek. - Nie sądzę, bym teraz przyjęła któregokolwiek z nich. - To pani chce się ubierać sama jedna, wasza wysokość? - zdumiała się Brigitte. - Przecież nigdy nie bywam sama. Mam ciebie, Mariette i Lu-cindę. Kobieta zatrudniająca aż trzy pokojówki, które o wszystkim mają tak stanowcze zdanie, nie może się skarżyć na brak asysty. Brigitte przymrużyła oczy. - Ach, rozumiem, wasza wysokość planuje pewnie jakiś wyjątkowy strój na dzisiejszą uroczystość. Czy mam powiadomić tych dżentelmenów, że pani nie życzy sobie ich rad? Jemma już jednak zmieniła zamiary, bo dostrzegła błysk w oku Brigitte. Pokojówka wiedziała, że książę uda się od razu na przyjęcie u króla. Służba plotkuje... służba wiele wie. 4
Jemma podejrzewała, że cały dom już wie ojej żenującym i upokarzającym zauroczeniu własnym mężem. Przez ostatni miesiąc siadywała w bibliotece przed szachownicą, czekając, aż Elijah wróci z Izby Lordów. Przejrzała wtedy wszystkie gazety, zwracając uwagę przede wszystkim na wystąpienia księcia Beaumont. Była... Była niemądra. Powinna zachowywać się tak, jakby nie wydarzyło się nic niestosownego. Nieważne, że mąż bawił przez dwa tygodnie na prowincji. Modna żona nie może zwracać uwagi na obecność lub nieobecność kogoś tak nieistotnego jak małżonek. - Po prostu boli mnie głowa - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to odpowiednio żałośnie. - A Corbin i Delacroix potrafią być tacy nieciekawi! Gdyby tu był choćby Villiers... Z oczu pokojówki zniknęła podejrzliwość. - Z pewnością potrafiłby sprawić, by ten ból głowy przeminął. A poza tym - i Brigitte uśmiechnęła się chytrze - jest jak najdalszy od bycia nieciekawym! Jemma uśmiechnęła się mimo woli. - Villiers nigdy się jednak nie zniży do asystowania przy damskiej toalecie. Podejrzewam też, że ubieranie się zajmuje mu jeszcze więcej czasu niż mnie. Przypuszczam więc, że powinnam przyjąć przynajmniej Corbina. Jakże ja się w tym prezentuję? Miała na sobie gorsecik koloru jasnego miodu ozdobiony czarną wstążką. Brigitte wyciągnęła szybko rękę i ułożyła jej pukiel włosów tak, by zwisał z ramienia, podkreślając jasną karnację skóry i muśniętego pudrem nosa. Włosy były oczywiście spiętrzone w piramidę loków, choć czekały jeszcze na dodatkowe ozdoby oraz upudrowanie. Jedna z jej trzech francuskich pokojówek, Mariette, była pod tym względem istnym geniuszem i dwie ostatnie godziny tego popołudnia spędziła, pracując nad stylem odpowiednim na królewską fetę. Jemma przejrzała się w lustrze nad toaletką. W niczym jednak, jak sądziła, nie wyglądała korzystniej niż w dezabilu, z twarzą wprawdzie umalowaną, ale z nieupudrowanymi włosami, z nogami prześwitującymi przez cieniutki batyst koszuli. Gdybyż tylko Elijah zajrzał tu po południu... lecz on nigdy tego nie robił. 5
Jedynie obcy - lub w najlepszym razie znajomi - tłoczący się niżej, w salonie, błagali, by wolno im było przykleić jej do twarzy muszkę lub wybrać suknię. Widocznie mężów nie interesuje przyglądanie się żonom podczas toalety, bo znają już wszystkie ich sekrety i nic nie budzi w nich dreszczyku, jaki daje nowość. Tylko że ona i Elijah nie widzieli się w takich okolicznościach od całych dziewięciu lat, można się było zatem spodziewać po nim choćby odrobiny zaciekawienia. Gdy ostatnim razem spali ze sobą, ona była jeszcze niedoświadczoną dwudziestolatką o płaskiej figurze. - Czy przyjmie pani Villiersa, jeśli się tu pojawi? - spytała Brigitte i zręcznym ruchem wytrząsnęła zawartość pudełka ze wstążkami na toaletkę, całkiem jakby przygotowywała scenerię do jakiegoś epizodu w teatrze, a potem położyła na połyskujących kolorowych wstęgach oprawne w srebro lusterko Jemmy. - Villiers jest niebezpieczny - stwierdziła jej pani. Był on wszystkim tym, czym Corbin i Delacroix nie byli, na przykład świetnie grał w szachy. Miał równie bystry umysł, jak ona, jego intrygi nie trąciły niczym banalnym i... I pragnął jej. Ajego pożądanie w niczym nie przypominało błahych uczuć mężczyzn, którzy czekali na dole. Była pod jego urokiem, czarował ją jego cyniczny uśmiech i zachwycające oczy odziedziczone po matce Francuzce. Brigitte westchnęła, a to westchnienie mówiło wszystko. - Oczywiście, jest Francuzem, co wszystko zmienia. - Tylko po matce. - Assez! Wystarczy! Całkiem wystarczy. Brigitte miała rację. Odziedziczona po matce francuska krew istotnie wystarczała... wraz z angielską męskością i siłą. Kobieta mogła przy nim stracić spokój ducha, nie mówiąc już o reputacji. - Czy wpuścić tylko Corbina? - spytała Brigitte, zbierając bilety wizytowe. Na ogół dama pozwalała wejść do buduaru dwóm, trzem, a nawet czterem dżentelmenom, by pomogli jej wybrać muszki i koronki. 11
Zaproszenie tylko Corbina zakrawało na skandal; któż jednak by uwierzył, że ona zamierza nawiązać romans akurat z nim? Był jej ulubionym partnerem w menuecie, miłym towarzyszem wieczoru. Znakomity tancerz, doskonały doradca w kwestii strojów, mężczyzna o błyskotliwym umyśle. Czuła jednak wyraźnie, że w równie małym stopniu interesował go romans z nią, i ją romans z nim. Ale co się stanie, jeśli Elijah nie przyjdzie wieczorem, mimo że się umówili? Jeśli sprawy państwowe wezmą górę nad sercowymi? Z pewnością nic. Brigitte wybiegła za drzwi, żeby odprawić pozostałych oraz wpuścić jedynie Corbina, a prócz tego ożywić ploteczki o tym, kogo Jem-ma faworyzuje. Chwilę później Corbin zatrzymał się u drzwi na tyle długo, by Jemma mogła oszacować jego strój i by on mógł ocenić efekt starań Brigitte. Szczere uznanie malujące się w jego wzroku bardzo Jemmie pochlebiało. - Napiłabym się szampana - powiedziała do Brigitte. - Lordzie Corbin, czy to panu odpowiada? - Jak najbardziej - wycedził. Był synem ziemianina, którego ten najstarszy syn przyprawiał o zakłopotanie lub wręcz przerażał. Peruka Corbina była bez skazy, biała jak śnieg, a obcasy - wyższe od obcasów Jemmy i zdobione deseniem z kwiatów. Tylko dzięki szerokim barkom i kanciastemu podbródkowi nie sprawiał wrażenia całkowicie zniewieściałego. Frak był koloru zwiędłej róży, mankiety i spodnie sięgające do kolan - w kolorze pomarańczowym, a pończochy... - Co za wspaniałe pończochy - zawołała. Były jasnokremowe z różowymi strzałkami po bokach. Corbin zgiął się we wdzięcznym ukłonie. - Najpierw zobaczyłem takie same na lordzie Stittle, jeśli możesz to sobie wyobrazić! Siadł w fotelu przy niej, co pozwoliło mu poprawić jej fryzurę. - Wolę sobie nie wyobrażać. — Wiem, wiem. Powiedziałem mu, że ma na to zbyt grube łydki. A może stopy? W każdym razie z trudem mi przyszło dowiedzieć się, 7
u kogo je kupił, ale dopiąłem swego. U Williama Łowna Bond Street, wyobraź sobie. A ja myślałem, że on handluje tylko topornymi pończochami dla hreczkosiejów. W jego oczach błysnęło rozbawienie, a Jemmie z miejsca poprawił się humor. - Muszę dzisiejszego wieczoru wyglądać najlepiej, jak tylko można - stwierdziła i zbyt późno zdała sobie sprawę, że powiedziała to z nadmiernym przejęciem. - Moja droga, przecież ty zawsze tak wyglądasz. - Corbin uniósł brwi. - Zawsze! Czyż dotrzymywałbym ci towarzystwa, gdybyś nie była najwytworniejszą księżną w Londynie? - To samo można powiedzieć o tobie. - Oczywiście. - Corbin uśmiechnął się szeroko. - A jeśli już o tym mówimy, czy widzisz moją bródkę? Hodowałem ją przez cały tydzień na wsi, żeby wyglądała jak należy na królewskiej fecie. Jemma przyjrzała mu się uważniej. Podziwiając pończochy, nie zwróciła uwagi na kilka zaledwie jedwabistych włosków pod dolną wargą, tworzących coś w rodzaju litery V. - Owszem - powiedziała z wolna - podoba mi się, że zacząłeś hołdować tej modzie. Wyglądasz z bródką doroślej, a nawet trochę niebezpiecznie. - Kobietę szpeciłaby niewiarygodnie, ale mężczyźnie dodaje uroku - odparł rozpromieniony. - A przynajmniej mężczyźnie w moim wieku. Czy wolno mi spytać, czemu się tak przejmujesz dzisiejszym wieczorem? Chciałbym wierzyć, że nie ma to nic wspólnego z Delacroix. Minąłem się z nim na schodach, a nie lubię przebywać w jego pobliżu z obawy, że udzieli mi się jego pospolitość. - Nie bądź taki skromny, mój drogi! - roześmiała się. - Delacroix uważa się za wcielenie wyrafinowania. - Można by to uznać za młodzieńcze niedoświadczenie, ale jest jednak na nie za stary. Stara się też ogromnie, żebym źle się czuł na sam jego widok. Takiej szczerości powinno się zakazać. - Ależ jesteś bezwzględny. - Jemma wzięła do ręki kilka wstążek, spojrzała na nie pod światło i odłożyła je z powrotem na toaletkę. 13
Byłyby odpowiednie dla niewinnego dziewczęcia, a ona miała na dzisiejszy wieczór całkowicie inne zamiary. - Czy planujesz la grandę toilette? - spytał Corbin, pojmując w lot, o co jej chodziło. - Cała rzecz w tym - Jemma wskazała dłonią na łóżko - że nie mogę się zdecydować. Rzecz jasna, Corbin wstał, żeby przyjrzeć się dwóm strojom, które Brigitte rozłożyła na łóżku. Po jednej stronie leżała przepiękna suknia z jedwabiu w kolorze morskiej wody. Zdobiły ją małe zielone różyczki, które dodawały sukni pikantnego wdzięku. Poły spódnicy rozwierały się w środku, ukazując cieniutki spód w jaśniejszym odcieniu. - A co wepniesz we włosy? - Róże dobrane do koloru sukni. - Wybornie - uznał. - Założę się, że środki różyczek są ze szmaragdów, a nie z zielonego szkła, prawda? - Bardzo maleńkie szmaragdy. - Wzruszyła ramionami. - Wręcz niedostrzegalne. - Jestem za luksusem - uznał Corbin, obracając w palcach jedną z różyczek. - Zwłaszcza za takim, który nie rzuca się w oczy. - Prawdę mówiąc, były strasznie drogie. - W takim razie powinna je nosić jedynie kobieta, która nie musi się martwić o pieniądze. Chociaż teraz przyszło mi do głowy, że jeśli będzie je miała na sobie kobieta tonąca w długach, to taki ekstrawagancki popis uśmierzy niepokój wierzycieli. - Istotnie, są raczej ekstrawaganckie. - Księżna może sobie na to pozwolić. - Corbin nachylił się nad drugą toaletą. - Jeśli jednak pierwsza suknia ma olśnić ekstrawagancją, to kogo i dlaczego chcesz olśniewać tą drugą? - Choć jego głos ociekał słodyczą, wyczuwało się w nim zgorszenie. - To ostatni krzyk mody - zaprotestowała Jemma, stając przy nim. - Szmizjerka. Królowa Maria Antonina ma ich co najmniej cztery, zapewniam cię. - Ach, ale ta szczęśliwa władczyni nie żyje w Anglii. - Corbin uniósł suknię w palcach. Była z powiewnej tkaniny w odcieniu jasnego 14
morelowego różu, ozdobiona tu i ówdzie perełkami, cienka jak koszulka, w przeciwieństwie do sukien z atłasu. Ledwie zakrywała piersi i spływała w dół w długich fałdach niczym delikatny strój nocny. - Czyż my w Anglii jesteśmy tacy zacofani? - spytała Jemma. - Tacy chłodni, dosłownie i w przenośni. Moja droga księżno, kobiety na twój widok będą trząść się ze złości, a mężczyźni również zadrżą, ale z całkiem innego powodu. Ty zaś dostaniesz dreszczy. - Dreszczy? - Jemma spojrzała na suknię. - Nic nie jest mniej atrakcyjne od gęsiej skórki - mruknął Corbin. - A królewska zabawa odbędzie się na wielkiej łodzi. Na rzece. Jeśli nie chcesz przez cały wieczór tęsknić za kominkiem i wełnianym szalem, to włóż zieloną. Nawiasem mówiąc, jest wspaniała. - Ależ... - I nie doprowadzi cię do rozpaczy. Jemma się odwróciła. - Ja nigdy nie rozpaczam! Corbin napotkał jej wzrok utkwiony w lustrze. - A więc skąd ten nastrój? - spytał cicho. - Ja nie rozpaczam. Ja jestem... - Zainteresowana? - Corbin uniósł brwi, a jego uśmiech świadczył o takim rozbawieniu, że nie mogła go nie odwzajemnić. - Moim mężem - rzuciła impulsywnie. Zaskoczyła go. Wychylił się z fotela mniej beztroski niż zwykle. - Mężem? Twoim mężem? - Nikim innym. Nigdy nie romansowałam z żonatym mężczyzną. Był to wątpliwy powód do chwały, ale innego nie miała. - Myślałem, że zdecydowałaś się na Villiersa. - Nie. Przemilczała, że niewiele brakowało.
- Chodzi ci o własnego męża? Nie mam pojęcia, co ci doradzić. Mężowie są tacy... tacy... - Nieciekawi? - Oczywiście, Beaumont jest kimś godnym uznania. 11
- Wiem - westchnęła Jemma, przykładając do siebie szmizjerkę i spoglądając w lustro. - Zależy od niego cała przyszłość kraju, z tego, co słyszałem. - Jest taki nudny. - Tego bym nie powiedział. Rzecz jasna, kieruje się niewzruszonymi moralnymi zasadami. - W przeciwieństwie do mnie - przyznała z przygnębieniem i rzuciła powiewną suknię na łóżko. - Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Zycie jest o wiele bardziej interesujące, gdy ludzie rozumieją, czym się różnią anioły od diabłów. Słyszałem, że jego wysokość książę jest najbardziej szczery z całej Izby. Można by... - tu się zawahał - .. .uwierzyć we wszystko, co mówi. - Wiem, wiem. - Jemma również westchnęła. - Prawdziwy z niego purytanin. - Potrzeba nam porządnych ludzi - stwierdził stanowczo Cor-bin. - Szkoda tylko, że są tacy... tacy... - Porządni. - Zapewne odczuwam to tak tylko dlatego, że sam nigdy nie miałem zamiaru zasiadać w parlamencie. Wszyscy - absolutnie wszyscy! - noszą tam te okropne peruki, całkiem jak żołnierze na paradzie. - A ja łatwo mogę sobie wyobrazić ciebie w parlamencie. - Jemma zmieniła pozycję tak, by móc spojrzeć przyjacielowi w oczy, patrząc w lustro nad toaletką. - Z pewnością jesteś o wiele inteligentniejszy niż większość tych ludzi. Corbin się roześmiał. - Chyba jesteśmy przyjaciółmi tylko dlatego, że mylisz się całkowicie w ocenie mojego charakteru. - Przyjaźnimy się, bo jesteś zabawny. No i potrafisz mi wytknąć, że moje pończochy nie pasują kolorem do pantofli, a także plotkujesz bezlitośnie o wszystkich i udajesz, że nie obmawiasz mnie za plecami. - Wcale nie udaję. W tej chwili w moim sercu jest miejsce tylko dla jednej kobiety. Jesteś nią ty. Jemma cmoknęła go w policzek. - Świetnie do siebie pasujemy - odparła, siadając przy nim. 12
- Ale ty dziś jesteś w nastroju dziwnie serio. - A czy wolno nam na serio rozmawiać tylko o pończochach? Namyślał się nad odpowiedzią o wiele dłużej, niż to było jej zdaniem konieczne. - Mówiłem całkiem serio o skandalu. - A o namiętności nie? Zmarszczył nos, ale w jego oczach widniało współczucie. - Dzięki Bogu żadne zauroczenie nie zmusi mnie do tego, żebym je brał na serio. Piękna kobieta nigdy nie powinna zachowywać się serio, księżno. - Dlaczego? - Świadczyłoby to o tym, że czegoś nie może osiągnąć. My zaś, którzy nie jesteśmy aż tak piękni, wolelibyśmy wierzyć, że ty osiągasz w życiu wszystko, czego chcesz. To zresztą sedno piękności. - Czuję, że z każdą chwilą mówię bardziej szczerze - odparła Jemma. - Może to wina mojego wieku? - Wieku i namiętności! - Corbin wydawał się nieco znudzony. -Chyba winienem poprosić twoją pokojówkę o brandy, jeśli dalej zamierzasz ciągnąć rozmowę w tym stylu. - A więc nie powinnam wkładać szmizjerki? - Absolutnie nie. A biorąc pod uwagę to, co mi już powiedziałaś, zielony jedwab odsłoni niemało z twoich wdzięków. - Mężowi? - Twojemu mężowi. Bo książę jest... - tu Corbin dyskretnie urwał. - No cóż, gdyby był kobietą, z pewnością chodziłby w długich sukniach z jak najmniejszym dekoltem. Jemma kiwnęła głową. - Nie potrafię przeobrazić się w purytańską żonę tylko po to, żeby spodobać się Elijahowi. Musi mnie brać taką, jaką jestem. - Niech mi będzie wolno spytać: co właściwie masz na myśli, mówiąc, że on ma cię brać? - Musimy mieć potomka. - Oczywiście, ale to nie wymaga od ciebie namiętności, a już z pewnością nie musisz się niepokoić. Wystarczy, że postawisz na 17
nocnym stoliku butelkę brandy, z której można co jakiś czas pociągnąć łyczek po cichu. - Chcę czegoś więcej. - Czy stąd to pragnienie namiętności? - Och, chyba jestem całkiem niemądra. - Nie ty pierwsza, ale nie będzie to łatwe zadanie, księżno. - Lepiej mów mi po imieniu - stwierdziła ze smutkiem. - Tylko ty o tym wiesz. - Nikomu tego nie zdradzę. Ty też nie powinnaś. Musisz się więc nauczyć, jak wzbudzić namiętność we własnym mężu. - Włożę tę zieloną suknię. - Frywolny strój tu nie pomoże. Nie zrobi wrażenia na... - ...moim małżonku. -Jemma zaczęła okręcać różową wstążkę wokół palca. - Jeśli włożysz szmizjerkę, tylko go rozzłościsz. Albo poczuje się zażenowany. Taka suknia ma sprawić, żeby mężczyzna gwałtownie zapragnął czegoś nieosiągalnego, o czym nie może nawet zamarzyć. Natomiast mąż... - A właśnie. Mąż. - Musisz go czymś zaskoczyć. Żeby cię zobaczył z całkiem nieznanej mu strony. - Ależ ja nie mam żadnych stron! - powiedziała z rozpaczą. - Gram za to w szachy. On o tym wie. Od czasu do czasu grywamy ze sobą. - Niczym stare małżeństwo! - Corbin aż jęknął. - W bibliotece. Kiedy- rozmawiamy o tym, co się tego dnia zdarzyło. - Coś ją uderzyło w spojrzeniu Corbina. - Co masz na myśli? - spytała. - Owszem, jest w tobie coś, czego on nie zna. - Co takiego? - Jesteś kobietą z przeszłością, Jemmo. Co więcej, kobietą z pewną reputacją. - Jemu nie podoba się moja przeszłość. Nigdy też nie akceptował nieokiełznanej strony mojej natury. Kilka lat temu złożył mi wizytę w Paryżu na Trzech Króli. Trzeba ci było widzieć jego minę, 18
kiedy mu oznajmiłam, że wszyscy mężczyźni mają przyjść na mój bal przebrani za satyrów! Oczywiście odmówił i kiedy Francuzi zjawili się w takich właśnie kostiumach, on był we fraku, całkiem jakby nie chodziło o maskaradę. - Oczywiście. Nigdy też nie łączył się z nim nawet cień skandalu. - Miał co prawda kochankę, ale nikt tego nie uważał za skandal -powiedziała, rzucając wstążkę na stos pozostałych. - No, bo kochanka to przecież coś zwykłego. Jednakże dla mężczyzny z jego charakterem istnienie takiej kobiety w dawnym życiu musi być teraz czymś żenującym. Jemma spojrzała na niego pytająco. - Kochankom się płaci, żeby czyniły zadość fantazjom, które się snują w głowie każdego mężczyzny wyjaśnił. - Fantazje! - wybuchnęła Jemma. - On się z nią regularnie spotykał we własnych pokojach w parlamencie w porze lunchu! Czy można to nazwać fantazjami? - W takim razie był to zwyczajny związek, pewnie jeszcze sprzed małżeństwa, a on po prostu zapomniał go zerwać. Ile miał lat, kiedy odziedziczył tytuł? - Och, niewiele. Czy słyszałeś o okolicznościach śmierci starego księcia? Wiązały się z ogromnym skandalem. - Oczywiście! Zmarł zaskoczony in flagranti z czterema naraz... - Z dwiema. Tylko z dwiema nierządnicami. Założę się jednak, że Pałac Salome zaspokajał dosyć szczególne gusty, a był to ulubiony przybytek księcia. - Nic dziwnego, że twój mąż uczynił kochankę częścią swego oficjalnego życia. Gdzież lepiej mógł dowieść, że nie ma zboczonych upodobań, jeśli nie w miejscu pracy? - Elijah powiedział, że ją kocha - odparła niemal niedosłyszalnie. - Jeśli go nękałaś pytaniami, mógł tak powiedzieć w gniewie. Bardzo trudno kochać kogoś, komu się płaci za tę najbardziej intymną z przyjemności. Pieniądze niszczą całą satysfakcję. - Przerażasz mnie. - Czy rozumiesz, co ci podsuwam? - spytał. 15
- Nie. - Jeśli chcesz wzbudzić namiętność w mężu po tylu latach małżeństwa, to musisz ukazać mu tę stronę swojej natury, którą demonstrowałaś w Paryżu. - Szmizjerka? - Nie. Ma zbyt jawnie zmysłowy charakter. Musisz się wykazać wyobraźnią. Musisz zrobić coś, czego nigdy nie widziano w pomieszczeniach Izby Lordów i czego z pewnością książę nie zaznał w objęciach kochanki. Powinnaś być spontaniczna, trywialna i wesoło się bawiąca. - Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Elijah... - Wesoło się zabawiał? - Corbin założył ręce na piersi. - Ja też nie. Stoisz przed wyzwaniem, księżno. Myślę również, że on musi wybrać właśnie ciebie, a nie żadną inną. - Czy sądzisz, że powinnam zachęcać do flirtu Villiersa? - Jem-ma zmarszczyła brwi. - Być może. Ale sądzę również, że księciem powinna zainteresować się jakaś równie piękna i atrakcyjna kobieta, jak ty. - Chyba nie wymagasz ode mnie, żebym namówiła inną kobietę do uwodzenia mego męża? - Żadna kobieta w Londynie nie ośmieli się tego zrobić, jeśli wyraźnie nie dasz do zrozumienia, iż ciebie to nic a nic nie obchodzi, a twoja obojętność ułatwi ci zadanie. Żaden mężczyzna nie pragnie kobiety, która pada przed nim plackiem. - Oczy Corbina powędrowały gdzieś w dół, jakby już widział damskie dłonie na własnych kostkach. - Ani myślę tego robić! - Ja tylko ci sugeruję, żebyś nie rozgłaszała wszem wobec swoich uczuć. Niech mąż sam przyjdzie do ciebie. Jeśli to możliwe, bądź zalotna wobec jakiegoś innego mężczyzny. Beaumont ożenił się młodo i z oczywistych względów nigdy nie pozwolił sobie na żadne frywol-ne wyskoki. - Ale w zeszłym roku uganiała się za nim pewna młoda kobieta. Nie pamiętasz panny Tatlock? 20
- Co, ta zgryźliwa pannica z długim nosem? Jemmo, twoją rywalką może być tylko kobieta równa ci urodą, inteligencją i stanem. - Jego kochanka nazywała się Sarah Cobbett. - To prostackie nazwisko mówi samo za siebie. Cóż mogła taka kobieta ofiarować biedakowi oprócz krótkich chwil intymności? Płakać mi się chce, kiedy o tym pomyślę. - Czy to konieczne, Corbinie, żebym znalazła dla Elijaha własną rywalkę? - Absolutnie. Nigdy przedtem nie rywalizowały o niego dwie kobiety. Jeśli ty będziesz jedną z nich, spodoba mu się taka sytuacja. Jemma uznała, że Corbin może mieć rację. - Skąd czerpiesz tę wiedzę? - Lubię obserwować innych - odparł w zadumie. - Niektórzy z nas, jak ty, droga księżno, rzucają się w wir życia. Inni, a w ich liczbie ja, mu się przyglądają. - Wiedziałam o tym. Powinieneś zająć miejsce w parlamencie i manipulować takimi biednymi ludźmi jak ja, którzy nie zdołali nabyć mądrości. Nigdy się zbytnio nie zastanawiała nad tym, czemu właściwie Elijah kochał się wówczas z Sarah na biurku... A właśnie ten incydent zniszczył ich małżeństwo, złamał jej serce i sprawił, że wyjechała do Paryża. Oczywiście, większość mężczyzn umieszcza swoje kochanki w domkach na przedmieściu i nie spotyka się z nimi w miejscu pracy. O miłosnych spotkaniach Elijaha każdy człowiek zatrudniony w jego służbowych apartamentach musiał wiedzieć. Brigitte wniosła srebrną tacę z szampanem i kieliszkami. - Dzięki Bogu - westchnął Corbin, ujmując jeden z nich. -Wszystkie te poważne rozważania sprawiły, że poczułem pragnienie. - Zdecydowałam się na zieloną - oznajmiła Jemma pokojówce, a potem wstała, żeby Brigitte mogła na nią włożyć stelaż podtrzymujący suknię. - Dwie muszki - zdecydował Corbin. - Jedna tuż koło ust, a druga pod okiem. 17
Zielony jedwab opadł na stelaż z łagodnym szelestem. Gorset uwypuklił piersi i podał je do przodu. Jemma spojrzała spod oka na Corbina. - Znakomicie - uznał. - Zachwycające, ale w pełni dozwolone. A skoro twoja suknia harmonizuje z moim surdutem, pozwolę sobie od czasu do czasu pojawić się u twego boku. Jemma uśmiechnęła się, patrząc w kieliszek. Poweselała. - Brigitte, na dziś wieczór czerwona szminka. - Masz być frywolna - zauważył Corbin. Godzinę później tak właśnie wyglądała. Włosy miała upudrowa-ne i przybrane błyszczącymi zielonymi różyczkami, których szmaragdowe wnętrze rzucało tajemnicze błyski, oczy jarzyły się ponad muszką, a druga muszka przyciągała wzrok ku szkarłatnym ustom. Była frywolna - niejawnie dostępna, nie skandalizująca, ale figlarna. - Jesteś idealna - powiedział Corbin, wstając. - A ty wprost cudowny - i Jemma ucałowała go w policzek. Corbin uśmiechnął się z satysfakcją. - Zawsze uważałem, że najlepiej jest się bawić po swojemu. Ten wieczór może być naprawdę interesujący, księżno. 2 Wiejska siedziba Wittiama Pitta, Cambridge, 26 marca 1784 roku Od godziny książę Beaumont usiłował wymknąć się z domu premiera. Kilku najpotężniejszych ludzi w państwie spędziło tam ostatnie dwa tygodnie na dyskusjach nad polityką i prawem, by udaremnić knowania Foxa i pokrzyżować jego zamiary, wyszukując rozmaite dające się zaakceptować argumenty. Elijah przez długie godziny walczył o sprawy, które uważał za słuszne, na przykład o to, by w Anglii zaprzestano handlu niewol18
nikami. Niektóre z tych walk wygrał, inne przegrał. W polityce tak już jest, że trzeba brać pod uwagę zarówno nieuchronne klęski, jak i możliwe zwycięstwa. - Powiadomię o pańskim zaniepokojeniu Jego Królewską Mość - mówił, składając ukłon premierowi, czcigodnemu Williamowi Pittowi. - Oczywiście w sposób bardzo taktowny. Zgadzam się, że niebezpiecznie byłoby urządzić królewską fetę tak blisko statków ze skazańcami. - Proszę mu powiedzieć, że te pływające monstra nie były wcale przeznaczone na więzienia podkreślił lord Stibblestich, rumiany mężczyzna, którego oczy ledwie były widoczne zza fałd tłuszczu w pulchnych policzkach. Miał krzepkie ciało, w porównaniu z którym twarz wydawała się jeszcze bardziej nalana. Wystawał z niej duży nos. Elijah wolał milczeć, choć na końcu języka miał odpowiedź. Król doskonale wiedział, że te stare okręty wojenne nigdy nie miały być kazamatami. Stały teraz zakotwiczone na Tamizie równie wysłużone i zniszczone, jak cała angielska flota. Obecność setek przetrzymywanych tam przestępców była jednak problemem, z którym Jego Królewska Mość nie chciał się zmierzyć otwarcie. Prawdę mówiąc, Elijah rozumiał, że to parlament powinien jakoś rozwiązać tę kwestię. - W zeszłym tygodniu doszło do próby buntu więźniów - dodał cierpko Stibblestich, łudząc się, że mówi coś, o czym inni nie słyszeli. - Kamerdyner doniósł mi, że pański lokaj już przychodzi do siebie po niedyspozycji żołądkowej zwrócił się do Elijaha Pitt. - Wyślę go do Londynu najszybciej, jak tylko można. - Przepraszam za ten kłopot. Wiem, że Vickery również jest wdzięczny za okazaną mu przez pana troskliwość - odparł Elijah, po czym skłonił się, odwrócił i wyszedł. Czekała na niego kareta, która miała go dowieźć od razu na „Pielgrzyma", wielką łódź królewską. A tam... A tam spotka się ze swoją żoną. Z Jemmą. Choć był niezwykle znużony dwoma tygodniami spędzonymi na usiłowaniach uzmysłowienia członkom własnego stronnictwa, jak nieetyczne są ich przekonania, nie mógł się doczekać chwili, kiedy 23
stanie na pokładzie „Pielgrzyma". Drzemał w kącie karety, budząc się tylko wtedy, gdy koła podskakiwały na londyńskim bruku. Wyciągnął zegarek z kamizelki i sprawdził godzinę. Miał czterdzieści minut na dojazd. W przeciwnym razie „Pielgrzym" odbije od brzegu bez niego. Król uparł się, że wypłynie z biesiadnikami na środek Tamizy, a potem łódź popłynie w dół rzeki, rozjarzona światłami i rozbrzmiewająca muzyką. W tejże chwili powóz zakołysał się i nagle stanął. Elijah musiał uzbroić się w cierpliwość. Ulice Londynu były zatłoczone i nieraz powstawały na nich zatory. Przeczekał dwie minuty, aż wreszcie zastukał w dach. - Co się do licha dzieje, Muffet? - Jedziemy przez Aldgate, ale ulica gdzieś przed nami jest zablokowana, wasza miłość! - zawołał stangret. Elijah zaklął i wychylił się zza drzwi. Stajenni zeskoczyli już z tylnej części karety i stali przy koniach. Na ulicy kłębił się tak gęsty tłum, że nie można było dostrzec przyczyny zakłócenia ruchu. - Co się tam dzieje? - spytał, ponownie wychylając się na zewnątrz. - Sami dobrze nie wiemy - odparł Muffet - ale proszę spojrzeć, wasza miłość: w poprzek Sator Street stoi barykada i wciąż ją umacniają. Istotnie, ulicę zagradzała rosnąca z każdą chwilą sterta domowych sprzętów, beczek po piwie i różnych rupieci. Jacyś ludzie nieśli akurat wyściełany fotel, gdy jedna z beczek potoczyła się po ulicy. Gdzieś z boku błyskały ogniska, na których najwyraźniej pieczono ziemniaki. - Czy ktoś ich atakuje? - Nic takiego nie widzę - rzekł Muffet - i niełatwo nam się przyjdzie stąd wydostać. Wskazał na coś palcem i Elijah dostrzegł, że ich powóz jest pierwszym z mnóstwa pojazdów nadjeżdżających od strony Londynu, które utknęły pod bramą miejską. Niektórzy je cofali lub próbowali to zrobić, lecz uniemożliwiali im to inni, którzy najwyraźniej postanowili utorować sobie drogę siłą. 20
Elijah spojrzał na swój ubiór. Miał na sobie dworski strój, stosowny na tę okazję: złocisty surdut haftowany w kwiaty koloru musztardy, ze złoconymi guzikami. Wyglądał w nim pośród tłumu niczym jakiś absurdalny nagietek. Podszedł ku migoczącym ogniskom u stóp barykady. Gdy stanął w ich świetle, wesołe okrzyki umilkły. Młodzieniec o gładkich, czarnych włosach, który właśnie wciągnął szafę na jej szczyt, zamarł z otwartymi ustami. Krzepki mężczyzna, który mu w tym pomagał, oprzytomniał szybciej. - ...bry wieczór! - zawołał ku niemu. - Dobry wieczór! - odparł Elijah. - Czy wolno mi spytać, po co wznosicie tę barykadę? - Dziś w mieście niespokojnie! - odkrzyknął mu mężczyzna. Wskazał palcem za siebie. - Limehouse nigdy się nie buntowało i dzisiejszej nocy też nie. Nie chcemy tylko wpuścić tych wcielonych diabłów tu, gdzie mieszkamy! Elijah spojrzał na barykadę. - Wygląda na niełatwą do sforsowania. Mężczyzna się rozpromienił. - Jużem mówił, że my się wcale nie buntujemy! A stawiania barykad nauczyłem się od mojego starego! Możemy ją wyrychtować raz dwa i robimy to, kiedy tylko trzeba. Straże o tym wiedzą - dodał jakby w swojej obronie - i wszystkie schowały się z tyłu za barykadę! - Czy bunt na pewno wybuchnie tej nocy? - zawołał Elijah. - Jak amen w pacierzu. Lepiej pan zrobisz, jak zabierzesz stąd tę swoją karetę. Niemało tu różnych łobuzów, co by chętnie sobie zabrali twoją parę siwków, milordzie! - odkrzyknął mężczyzna i znów dźwignął szafę. - Naprawdę potrafisz wznieść raz dwa taką przeszkodę?! - zawołał Elijah. - A jakże! - odparł mężczyzna, stawiając szafę na jakimś fotelu. Szafa niebezpiecznie się zakołysała, grożąc upadkiem. Elijah cofnął się szybko. Szafa runęła z przeraźliwym trzaskiem. Młodzieniec z otwartymi niczym ryba ustami zdołał uskoczyć. 25
Elijah się obejrzał. Wąską uliczkę całkowicie zablokowały powozy. Aldgate będzie nieprzejezdna przez długie godziny, jeśli nie przez całą noc. Jeśli istotnie bunt wybuchnie, to on straci konie. Chyba że... Elijah przyjrzał się barykadzie. Bez szafy, nie była zbyt wysoka. Miała co najwyżej półtora metra. Czuł jednak, że bunt jest już blisko, domyślał się go, widząc podniecenie ludzi, gwałtowność, z jaką piętrzyli sprzęty, i całkowitą nieobecność dzieci. - Hej, ty - zawołał do tęgiego mężczyzny, który gapił się na barykadę i przeklinał wyjątkowo soczyście. - Nie mam czasu na gadanie! - odkrzyknął tamten. - Chcę się tędy przedostać z końmi i ludźmi. Zrób mi miejsce po drugiej stronie! Muffet stanął u jego boku. - Wasza miłość, kareta próbowała przebić się przez Aldgate, ale jakiś głupiec rąbnął w nią i uszkodził podwozie. A wyjechać się stąd nie da. Musi się pan wdrapać na barykadę. Po drugiej stronie byłby pan bezpieczny, a stajenni i ja bronilibyśmy powozu i koni. - Za nic! Nie mogę tu zostawić moich ludzi ani koni. Bunt może się zacząć właśnie z powodu tej barykady, wziąwszy pod uwagę, jak wygląda sytuacja na ulicy za nami. Myślę, że poleje się krew. - Nigdy nie pozwolą nam tędy przejechać - powiedział Muffet. - Nie chcą ani nie mogą tego zrobić - odparł Elijah, przyglądając się uważnie barykadzie. Składała się dosłownie ze wszystkiego, od krzeseł po stoły z jadalni, powiązane chaotycznie sznurami, i wyglądało na to, że jej rozbiórka mogłaby potrwać nawet parę dni. - Wyprzęgaj konie! Za nic nie chcę ich stracić w żadnym buncie! Niech powóz stanie pod tamtym domem. Może ten budynek się spali, ale nie bardzo w to wierzę. Ilu mamy stajennych? Dwóch? Wyślij obydwóch na barykadę. Niech przez nią przeleżą i poczekają na konie. - Nie przedostaniemy się przez nią razem z końmi! - zaprotestował Muffet. - Mogę ich bronić, wasza wysokość. Mam pistolety. 26
- Nie zostawię cię tutaj! - sprzeciwił się Elijah. A prócz tego za pół godziny muszę być na łodzi królewskiej. Wyprzęgnij konie, pokonamy z nimi barykadę. - Musiałby ją pan na nich przeskoczyć! - Galileusz poradzi sobie bez trudu z tą przeszkodą, więc ty go dosiądziesz. Ja pojadę pierwszy na Ptolemeuszu. - To zbyt niebezpieczne, wasza miłość! Koni nie uczono skoków. Co będzie, jeśli Ptolemeusz się potknie? - Nonsens - odparł Elijah. - Nie będę się teraz z tobą spierał. Muszę tobie i koniom zapewnić bezpieczeństwo, a potem dostać się na królewską łódź, nim odpłynie. Jeśli Ptolemeusz sobie poradzi, nie będzie żadnego kłopotu. Galileusz jest silniejszy. Chwilę później woźnica powrócił, prowadząc konie. - James pochodzi z Limehouse - wyjaśnił - i może się dogadać z tymi ludźmi, więc go odesłałem. - Dobrze zrobiłeś. - Wasza miłość... - zaczął zdesperowany Muffet. Elijah już jednak ściągnął lejce, a potem wskoczył na Ptolemeusza. - Mam się tam spotkać z księżną! - zawołał do stangreta. - Dalej, za mną! Zaczął się cofać z koniem, żeby ten mógł wziąć rozbieg. Czuł się znów jak wtedy, gdy będąc chłopcem, pędził na oklep z Villiersem przez łąki za swoimi posiadłościami, przeskakując przez wszystko, co się dało, zataczając koła i skacząc ponownie. Ptolemeusz był koniem cugowym, a nie do jazdy wierzchem, choćby nawet na oklep. Stawał gwałtownie dęba, usiłując oswobodzić łeb. Elijah owinął lejce wokół prawej ręki, a lewą go uspokajał. Gdy już cofnął się tak daleko, jak tylko mógł, zwrócił zwierzę ku barykadzie spiętrzonej między domami i oświetlonej płomieniami. Ptolemeusz znów spróbował się zbuntować, lecz Elijah zdołał go poskromić. Lubił obydwa kosztowne konie i nie miał najmniejszej ochoty tracić ich z powodu zamieszek ani też narażać z tego powodu swoich ludzi na niebezpieczeństwo. - Spokój! - mruknął. - Stój! 23
Potem zaś popuścił mu cugli i Ptolemeusz ruszył posłusznie, galopując wprost ku barykadzie. Elijah ocenił dystans, biorąc poprawkę na kiepską widoczność, wybrał właściwe miejsce i dał zwierzęciu znak. Ptolemeusz wspiął się na potężne tylne nogi i skoczył. Przez moment zdawało się, że nagromadzone sprzęty zwalą się na nich i Elijah kątem oka dostrzegł, że jakiś mosiężny, podłużny przedmiot omal się nie wbił w koński brzuch, lecz za chwilę, po gwałtownym wstrząsie, obaj wylądowali na dole. Elijah zacisnął zęby. James podbiegł do niego. Elijah rzucił mu lejce. - Zabierz go gdzieś w bezpieczne miejsce - polecił lokajowi, który pospiesznie odprowadził konia na bok, tak by Muffet i Galileusz mogli do nich dołączyć. - Nie będzie z tym kłopotu, wasza miłość - odparł James, uchylając kapelusza. - O dwie ulice dalej są stajnie. - Myślałem, że zamknięto cały ten kwartał. - O nie. Barykady wzniesiono tylko w Limehouse, a wewnątrz jest tam dobre osiem tysięcy ludzi. W Limehouse mieszkańcy nie lubią obcych, znani są z tego. Wszyscy, co tu żyją, wiedzą, że tak jest bezpieczniej. Proszę spojrzeć, o tam są straże. Rzeczywiście, kilku stróżów bezpieczeństwa grzało sobie ręce nad ogniem. - Muszę się znaleźć nad Tamizą - powiedział do Jamesa Elijah, gdy tylko Muffet na Galileuszu bez problemów przesadził barykadę. - Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy. James przygryzł dolną wargę. - Musiałby wasza miłość przedostać się przez barykadę na Bramble Street. Zostawię konie Muffetowi. - Nie trzeba, żebyś... - Nie poradzi pan sobie tutaj beze mnie - odparł James. - To inne ulice niż te, którymi wasza miłość zwykł chadzać. Nie oszczędzą tu nikogo, bo myślą, że tak będzie lepiej. Wybrzeże jest niedaleko stąd, ale niełatwo będzie tam dojść. Elijah szedł za lokajem od jednej krętej uliczki do drugiej. Za osłoną barykad panował wręcz świąteczny nastrój. Okna były po28
otwierane, ludzie powychodzili z ciasnych domków o spiczastych dachach, śpiewali pieśni w miejscowym dialekcie, którego dobrze nie rozumiał, i wrzeszczeli coś jeden przez drugiego. Milkli, gdy ich zauważali, ale bez żadnej wrogości. Tej nocy wrogami ich nie byli bogacze jak on, ale gwałtownicy. Bunt przykuwał uwagę wszystkich, od starców, którzy chwalili dawne czasy i dawniejsze barykady, do młodych kobiet smażących kiełbaski, które potem rozdawały. Elijah ni stąd, ni zowąd zapragnął, żeby Jemma była tu razem z nim. Jego piękną księżnę ucieszyłby ten osobliwy wieczór. Z przyjemnością podążałaby w ślad za nim tymi uliczkami. Barykada na Bramble Street wyglądała solidniej niż poprzednia, choć składała się również z bezładnej sterty sprzętów. Mężczyźni dzierżyli zaś w rękach długie, ostre przedmioty. - Co to u diabła za drągi? - spytał Elijah. - Dzidy - odparł James, torując sobie drogę przez tłum. - Na co im dzidy? - Mają kilka pistoletów, ale w ciemnościach dzidami łatwiej im będzie odstraszyć napastników, choć nikt od jakichś dwudziestu lat nie zdobył jeszcze w Limehouse barykady, bo musiałby wpierw całkiem rozum stracić. Większość buntowników woli zatem kierować się gdzie indziej, ku rozczarowaniu mieszkańców, którzy wznoszą jak największe barykady w nadziei, że ktoś się wreszcie okaże na tyle głupi, by się u nich pojawił. - Jak się przez nią przedostaniemy? Lokaj wyszczerzył w uśmiechu zęby, które błysnęły w świetle płomieni. - Wasza wysokość sam zobaczy. Dopiero przy samej barykadzie Elijah dostrzegł, że stoi pod nią grupka ludzi przełażących przez zostawiony w dolnej części otwór. - Zatkają tę dziurę dopiero wtedy, kiedy się dowiedzą, że bunt już wybuchł - wyjaśnił James, przeciskając się między nimi. Elijah poczuł się nieswojo z powodu stroju z brokatu, nie mówiąc już o wysokich obcasach czy peruce. Dawno już zrezygnował 25
z wyglądu i zachowań, które większość jego otoczenia uważała za niezrozumiałe; zresztą i on sam, w zaciszu swego gabinetu, też miał je często za niezbyt mądre. Ciężki jedwab surduta owinął się wokół niego, a ludzie cofnęli się, robiąc przejście. - Lepiej się pospieszmy - mruknął James, niemalże przepychając go przez otwór. - Mówią, że lada chwila się zacznie. - Skąd oni to, u licha, wiedzą? - Elijah spojrzał na zegarek. Łódź królewska musiała już podnieść kotwicę. On jednak nie mógł ani nie chciał spóźnić się na spotkanie z Jemmą. - Ano, wiedzą i już - odparł James. - A oto i Tamiza, wasza wysokość. Zaraz poproszę o łódź jakiegoś człowieka. Proszę tu czekać. Kilka minut później Elijah odesłał Jamesa, każąc mu pilnować koni, w razie gdyby - choć było to mało prawdopodobne - barykada padła, a sam wskoczył do łódki z wiosłami; należała do mężczyzny o niewyszukanym imieniu Twiddy. Choć wioślarz nie wiedział o blokadzie Limehouse, domyślał się jednak, że coś się dzieje w Londynie. Ognie płonęły w całym mieście: nie były to pożary, lecz małe ogniska, przy których ludzie zbierali się, żeby ogrzać ręce, pogawędzić i poplotkować. Twiddy był spracowanym mężczyzną w podartym odzieniu. Mógł mówić jedynie połową ust, bo drugą unicestwiła szkaradna blizna, dzieląca jego twarz na dwie części. - Chcesz pan się dostać na wielką królewską łódź? - spytał. - Tak. - Bunt wybuchnie lada chwila - dodał Twiddy z czymś, co wyglądało na drwiący uśmiech, ale tylko dlatego, że druga połowa jego twarzy pozostała nieruchoma. Elijah chciał go spytać, czy władze o tym wiedzą, ale zrezygnował. Musiałyby być głupie jak but, gdyby nic nie zauważyły, nawet jeśli nikt im oficjalnie nie powiedział czegoś w rodzaju: „Och, nawiasem mówiąc, panie konstablu, punkt o dziesiątej zanosi się dziś na zamieszki''. Chciał dostać się na pokład „Pielgrzyma", powiedzieć kapitanowi o buncie, a potem sprawić, by łódź odholowano w bezpieczne miej26
sce. On zaś zabrałby żonę bezpiecznie do domu i tak by się wszystko skończyło. Londyn mógł sobie płonąć, byle tylko on zdołał uratować Jemmę. To by mu wystarczyło. Twiddy ujął za wiosła. - Łódź popłynęła ku Tower. - Królewska łódź? - Tam, gdzie te statki z przestępcami. - W takim razie płyń za nią jak najprędzej. - Nie dam rady, wasza miłość. - Twiddy pokręcił głową i splunął w ciemną wodę pluskającą o boki łódki. Jedynym źródłem światła była tu pochodnia za jego plecami, przytwierdzona do dziobu. - Zapłacę ci w dwójnasób - zaproponował Elijah, ale już w chwili gdy wymawiał te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd. Twiddy poczerwieniał, a nieruchoma lewa strona ust opadła mu gwałtownie w dół. - Przyskrzynią mnie, jak się tylko zbliżymy do tych statków. Nie zrobię tego. Ani za pańskie złoto, ani za nic. Mam dwie córki. - Na łodzi jest moja żona. Czemu mieliby cię aresztować? Twiddy ponownie splunął. - Zwolnili mnie z wojska. Elijah zrozumiał, że to były żołnierz, co wyjaśniało bliznę na twarzy, ale nie mówiło, czemu nie chciał się zbliżyć do statków-więzień. - Kiedy dawny żołnierz choćby się do nich zbliży, to zara strzelą do niego - powiedział Twiddy - bo są tam tacy, co go znają. Kamraci z wojska. Wojowałem razem z nimi, a oni teraz siedzą tam jeden przy drugim i gorzej im niźli kurom w kojcu. Nie chcę mieć nic wspólnego z buntownikami. - A więc bunt ma się zacząć dziś wieczorem na tych statkach? Twiddy nie chciał jednak tego powiedzieć otwarcie i zamilkł na dobre. - Muszę dopłynąć do łodzi królewskiej - tłumaczył mu Elijah. -Obiecuję ci osobiście, że nikt nie wtrąci cię do więzienia. Jestem książę Beaumont, jeden z naj znaczniej szych ludzi w tym kraju. Muszę zabrać stamtąd moją żonę! 31
Twiddy wlepił w niego oczy, lewa strona jego twarzy drgnęła nieznacznie. - Mam wielki majątek ziemski na wsi. Zatrudnię cię tam, jeśli zechcesz, a żona i dzieci mogą się w nim znaleźć razem z tobą. - Zona nie żyje - mruknął. - W takim razie zabierzesz tam twoje córki. Świeże powietrze wiejskie dobrze im zrobi i będą bezpieczniejsze. Mówisz jak ktoś, kto nie zna życia. Człowieku, czy to jest miejsce, gdzie można wychować dzieci? - A czyja sobie to miejsce wybierałem, żeby je wychowywać? Elijah zaklął w duchu. Miał reputację świetnego mówcy, ale tej nocy wena mu wyraźnie nie dopisywała. - Zabiorę cię stąd - obiecał, siadając ciężko na ławeczce. Serce dudniło mu nieregularnie w piersi, ale nie chciał teraz o tym myśleć. - Poślę cię na wieś i dam ci przyzwoitą pracę za porządną zapłatę, ale musisz dopłynąć ze mną do tej łodzi, żebym mógł zabrać stamtąd moją żonę. - Jakże to zrobić? Nie wpuszczą mnie chyba na królewską łódź. Nie w taką noc jak ta. - Oni o niczym nie wiedzą. Nie mają pojęcia o buncie albo postanowili nie zwracać na niego uwagi. Twiddy splunął w wodę jeszcze raz. Elijah miał szczerą chęć zrobić tak samo, ale książęta nie spluwają, a na zmianę manier było już w jego życiu za późno. Chwilę później Twiddy ujął wiosła i bez słowa zaczął nimi poruszać. Płynęli w górę rzeki. Twiddy trzymał się jak najbliżej brzegu, najwyraźniej z obawy przed wielkimi pływającymi więzieniami zakotwiczonymi pośrodku nurtu. Elijah z zadowoleniem zauważył na wszystkich pokładach żołnierzy w czerwonych mundurach. Może zdołają zapobiec buntowi? Płynęli w milczeniu. Skrzypienie wioseł zagłuszały częste wrzaski dobiegające z brzegu. - Widać ją już przed nami - mruknął w końcu Twiddy. Elijah wychylił się z łódki, schwycił za brzeg burty i dostrzegł złocisty blask bijący od „Pielgrzyma". Z tej odległości łódź królewska wydała się wręcz baśniowym zjawiskiem. Zalśniła niby za dotknię32
ciem czarodziejskiej różdki. Pomiędzy łódką a nią znajdowały się jednak dwa statki-więzienia, pełne skazańców skutych tam łańcuchami. - Większość z nich odwala kitę już po roku - odezwał się Twiddy, co zabrzmiało tak, jakby zaklął pod nosem. Elijah walczył przeciwko tym statkom od dawna. - Jedna czwarta z nich umiera po trzech latach - odparł. Twiddy przestał nagle wiosłować. - Wiesz pan o tym? Jużem myślał, że wy o nich ani trochę nie dbacie. - Starałem się, jak mogłem, żeby przeforsować ustawę przeciw użytkowaniu tych statków jako więzień. Przegrałem... - Ustawa... - Twiddy znów splunął. - W Izbie Lordów. Podpływali powoli do pierwszego ze statków. Roiło się na nim od strażników. Być może król nie wiedział o narastającym buncie, ale oni z pewnością wiedzieli, nie wiadomo jednak, czy zdołaliby ugasić pożar na pokładzie. Kolejny statek znajdował się pomiędzy łódką Elijaha a łodzią królewską. Twiddy zbliżył się do niego tak bardzo, że kadłub statku otarł się niemal o wytworny surdut Elijaha. - Sza! - szepnął Twiddy tak cicho, że jego głos zabrzmiał jak szelest. Elijah przyjrzał się statkowi. Tu nie było czerwonych mundurów na pokładzie. Nie czuło się też jednak obecności zbuntowanych więźniów. - Pusty-wyszeptał Elijah. Twiddy pokręcił głową. Elijah dostrzegł, że wioślarzowi ręce się trzęsą. Zdjął z palca sygnet i podał mu go. Obydwaj spojrzeli na zdobiący go szafir. Odbiło się w nim światło pochodni i kamień rozbłysnął błękitnym blaskiem. - Przynieś mi go, jeśli znajdziemy się z dala od siebie - poprosił Elijah. - Powiedz im, że dostałeś go ode mnie, jeśli cię zatrzymają. Dłoń Twiddy'ego sięgnęła po pierścień, który zniknął w jego kieszeni. Prawie już minęli statek, kierując się dalej, ku łodzi królewskiej. Doleciała do nich muzyka z pokładu, a Elijah mógł dostrzec kolorowe 33
postacie, które to zbliżały się do siebie, to oddalały. Zobaczył pulchną kobietę, która śmiała się z głową tak bardzo przechyloną do tyłu, że wysoka peruka o mało z niej nie spadła. Twiddy podpłynął do burty i rzucił linę komuś z obsługi, a ten zwinął ją, gdy tylko spojrzał na Elijaha. - Szukam księżnej - powiedział Elijah. - Dla niej jest to przygoda. Powinniśmy jej... W tejże chwili łódź przechyliła się tak gwałtownie, jakby jakaś olbrzymia ręka uniosła ją lekko w górę, a potem ponownie opuściła. - Zaczęło się - wychrypiał Twiddy i gwałtownie nabrał powietrza. Mroczny, milczący statek skazańców, który wydawał się całkiem pusty, ruszył nagle z miejsca, gdzie był zacumowany, uderzył w „Pielgrzyma" i odbił się od niego. Elijah dał potężnego susa w górę i wdrapał się na pokład łodzi. - Wrócę za dwie minuty! - wrzasnął do Twiddy'ego. Człowiek z obsługi uciekł, Elijah musiał więc sam przeciągnąć linę od łódki Twiddy'ego do pozłacanego relingu i wpaść pomiędzy krzyczących z przerażenia arystokratycznych gości. Serce waliło mu tak, że mógł jedynie iść, a nie biec. Gdzie była Jemma? Dojrzał wiele znanych mu z widzenia osób. Lady Fibble zemdlała w ramionach męża; lord Randulf miał wyjątkowo głupią minę i przekrzywioną perukę. Elijah rozglądał się pośród mnóstwa białych, utrefionych fryzur, szukając żony. Jemma mogła mieć we włosach róże i klejnoty, lecz na pewno nie miniaturowe statki lub repliki mostów. Wreszcie ją dostrzegł. Stała poza kłębiącym się przy relingu tłumem i spokojnie czekała, sądząc zapewne, że to jakiś drobny incydent. Elijah był jednak głęboko przeświadczony, że milczący, mroczny statek skazańców, który znów zbliżał się do łodzi, nieprzypadkowo dryfuje po Tamizie. Jemma znajdowała się na samym końcu pokładu, tuż przy szalupach, i się rozglądała. Szukała jego. Rzucił się ku niej poprzez napierający na niego tłum. Podbiegli do relingu, co wszystko ułatwiło. Słudzy króla zaczęli już spuszczać szalupy. 34
Przez moment ujrzał monarchę, który w szalupie pełnej śmiejących się dworaków płynął do brzegu. Statek skazańców zbliżał się coraz bardziej. Elijah pochwycił Jemmę w ramiona, ucałował ją mocno i pociągnął ku relingowi, gdzie czekał Twiddy. Kadłub statku dotykał już niemal łodzi. Goście, zaśmiewając się wsiadali do szalup, które niosły ich ku brzegowi, i nie zwracali uwagi na pozornie pusty statek. - Elijah, dlaczego... - zawołała resztką tchu Jemma. Schwycił ją wpół i rzucił prosto w ręce Twiddy'ego, jakby była tobołkiem brudnej bielizny. Potem przesadził reling i wskoczył do łódki. Nie musiał dawać wioślarzowi żadnych poleceń. Twiddy trzymał już wiosła w pogotowiu i walczył z prądem, chcąc jak najprędzej oddalić się i od łodzi, i od statku. - Elijah! - krzyknęła Jemma właśnie w momencie, gdy huknął strzał z pistoletu. - Schyl się! - wrzasnął, pchnął ją na dno łódki i nakrył własnym ciałem. Twiddy zaklął pod nosem, wiosłując z całą siłą, na jaką było go stać. Elijah spojrzał w górę i ujrzał, że pokład statku pełen jest więźniów. Pięciu lub sześciu z nich przeskoczyło z rozmachem na królewską łódź. Jakiś zwlekający z opuszczeniem łodzi dworak, który nie zdążył wsiąść do szalupy, zaczął krzyczeć i skoczył do wody z głośnym pluskiem. Twiddy wiosłował co sił, a odległość między jego łódką a łodzią królewską zaczęła się powiększać. Elijah pozwolił Jemmie wstać. Włosy spływały jej w nieładzie na ramiona, ale wyglądała równie pięknie jak zawsze. Brzeg był teraz jasno oświetlony i przybijały do niego szalupy z królem oraz dworzanami. A na pokładzie „Pielgrzyma" skazańcy wymachiwali pistoletami i wrzeszczeli wyzywająco. Twiddy pokiwał głową i spojrzał w inną stronę, a potem odchrząknął i znów zaczął szybko wiosłować. - Więźniowie - wyszeptała niemal bezgłośnie Jemma. - Mogłaś zostać ranna - odezwał się Elijah. Jakaż mu się wydała piękna! Nie tylko z powodu złotych włosów, koloru oczu, zarysu 31
ponętnych piersi. Urzekało go wdzięczne wygięcie jej warg i jej śmiejące się do niego oczy, dotyk smukłych palców, którymi trzymała go za ramię. Ujął jej dłoń i ostrożnie ściągnął z niej rękawiczkę, a potem przycisnął dłoń do ust. Już samo zetknięcie się jego warg z tą drobną rączką sprawiło, że serce zaczęło mu bić jeszcze szybciej niż wtedy, gdy biegł, wskakiwał na konia lub do łódki. Wyszeptała „Elijah!" z oczami wciąż utkwionymi w jego oczach. A potem znalazła się w objęciach męża. Twiddy pruł wiosłami nurt Tamizy, a książę Beaumont całował swoją żonę. 3 Jemma była zarumieniona, szczęśliwa i podniecona. Wydała mu się szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Może nawet bardziej niż w pierwszych dniach ich małżeństwa. Nie okazywali jednak radości już nigdy więcej. A Jemma była szczęśliwa nie tylko dlatego, że udało im się wydostać na brzeg i bezpiecznie dotrzeć do domu. Mąż objął ją na siedzeniu dorożki i całował namiętnie. Chwila zaś, gdy omdlewała w jego ramionach, obejmując go, w niczym nie przypominała mu ich niezręcznych poczynań sprzed wielu lat. Był ogarnięty jedną jedyną myślą tak przemożną jak fala przypływu. Gdy znajdą się wreszcie w domu, wniesie Jemmę po schodach. Do diabła ze służbą, która mogłaby to zobaczyć. Zaniósłby ją prosto do swojej sypialni. Wreszcie, po latach, własna żona znowu należała do niego. Była jego. - Prawie nic o sobie nie wiemy - szepnęła Jemma. Siedziała mu na kolanach, z głową wspartą o jego ramię. - Ja ciebie przecież znam. Na imię ci Jemma i jesteś moją żoną. -A niebawem poznam cię lepiej, dodał w duchu. 32
- Rozdzieliliśmy się na dziewięć lat - powiedziała, patrząc na męża. - A przedtem zmarnowaliśmy nasze małżeństwo. Nie chcę, żeby znów się coś takiego stało. To ważne. Nachylił się i musnął palcem jej wargę. - Obiecuję ci, że już nigdy tak nie będzie. Zaśmiała się, a potem zamilkła, gdy pocałował ją z całego serca. Czas mu teraz sprzyjał. Nareszcie zetknął ich razem. Było to ważniejsze od życia, a nawet od śmierci. Przerwała mu te rozmyślania. - Uznałam, że powinniśmy więcej przebywać ze sobą. Jakbyśmy się do siebie zalecali, jeśli to ma jakiś sens. Nie mógł jej powiedzieć... Nie. Nie powinien jej powiedzieć. - Będę się do ciebie zalecał - odparł, całując jej palce. Nagle się przeraził. - Jemmo, ale chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nie powinniśmy wspólnie spędzić tej nocy? Ta myśl go zmroziła. - Nie - powiedziała, patrząc mu w oczy. Mimo całego wyrafinowania jego Jemma nie uciekała się do wykrętów, kiedy chodziło o coś ważnego. Trącił nosem jej policzek i zniżył głos do uwodzicielskiego szeptu: - A gdzie chcesz spać? Do tej gry trzeba było dwojga. Odwróciła twarz ku niemu, przytknęła usta do jego warg i z cichym westchnieniem wyznała: - Z tobą. - A potem dodała, jeszcze ciszej: - Z tobą. Jej błękitne oczy zasnuła mgła. Chętnie widywałby to co dnia. Serce zatrzymało mu się na moment. Potem znów zaczęło szybko bić. - Ale to ja powinnam cię uwodzić. - Kobiety tego nie robią - odparł z roztargnieniem. Starał się nie myśleć o swoim sercu, bijącym w synkopowanym rytmie niby krople deszczu zaczynające bębnić o dach pojazdu. Uśmiech Jemmy sprawił, że zrobiło mu się nagle gorąco. 37
- Nigdy nie przywiązywałam wagi do tych reguł. Nie muszę być uwodzona. - A ja muszę? - Owszem. Czy nie mógłbyś znaleźć trochę czasu dla siebie w następnych kilku tygodniach? Przekonaj Pitta i całą resztę, że kraj zdoła przetrwać bez twojego udziału. - Wygrałaś - stwierdził. W jego głosie zabrzmiał niski, głęboki ton. - Możesz uznać, że mnie uwiodłaś, Jemmo. Zaśmiała się z twarzą tuż przy jego twarzy i odchyliła w tył. - Jeszcze nie. - Nie mam kochanki, Jemmo. Nie musisz mnie nikomu odbijać, obiecuję ci. - Chodziło mi o coś innego, choć miło mi to słyszeć. - Już nigdy nie zobaczysz mnie z nią na blacie biurka - odparł, powracając do przykrej prawdy. - Ani z inną. Jemma spojrzała na niego z najwyższym zdumieniem. - Widzisz, uznałem, że albo ty, albo żadna. Była zbyt zaskoczona, żeby coś powiedzieć. Elijah zdusił w sobie uśmiech. - Czyż nie możesz teraz stwierdzić, że wygrałaś? Ujęła jego twarz w dłonie. - Zapragnęłam cię uwieść, bo chcę, żeby to było czymś innym niż dziewięć lat temu. Chcę doczekać z tobą starości. Musiał się zdobyć na największą odwagę, żeby się do niej uśmiechnąć. - A w jaki sposób księżna Beaumont uwodzi, kiedy się już na to zdecyduje? - To zależy. Kiedyś lubiłam dostawać wiersze, ale jakoś nie widzę siebie w roli ich autorki. Może powinniśmy zacząć od szachów? Mieliśmy zagrać ze sobą, pamiętasz? Powóz skręcił za róg. Już niedługo znajdą się w domu. Czuł, jak krew pulsuje mu w całym ciele, obiecując niewypowiedzianą satysfakcję. Zmusił się do lekkiego, żartobliwego tonu. 38
- Jakże mógłbym nie pamiętać? Jesteś mi winna jedną partię. Jeśli mnie pamięć nie myli, wiązały się z nią pewne reguły. - Mieliśmy grać z zawiązanymi oczami - odparła. - A także w łóżku - powiedział z wolna, przesuwając palcem po jej kolanie. - Co za niezwykły sposób uwodzenia, Jemmo. Podoba mi się jednak. - Mam nadzieję, że ci się spodoba - stwierdziła tonem dziewczynki, która napchała sobie kieszenie gorącymi ciastkami wykradzionymi z kuchni. - Może pozwolę ci ukraść mi pionka. Pojazd wreszcie stanął. Pogratulował sobie opanowania, jakiego nauczył się przez lata w parlamencie. Nie mógł przecież cisnąć żony na łóżko, a potem rzucić się na nią niczym dzikie zwierzę. Jemma wysiadła pierwsza, schylając się, żeby nie uderzyć głową o drzwi, a jej pośladki zakołysały się przy tym prowokacyjnie. Nawet mimo absurdalnej krynoliny jedwab opiął się na ich krągłości. Na ten widok Elijah o mało nie postradał zmysłów. Zapragnął dotknąć jej za wszelką cenę. Ogarnięty namiętnością nie poznawał wręcz samego siebie. Jej zresztą też nie. W okamgnieniu opadł z niej zmysłowy wabik, który zachwycał Elijaha w powozie. Pozdrowiła Fowle'a u szczytu schodów, wyglądając iście po królewsku, jakby nie została uratowana tuż przed straszliwymi wydarzeniami na łodzi, lecz wracała z towarzyskiej herbatki od innej księżnej. Elijah wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie naraz. Jemma spojrzała na niego przez ramię i podała rękawiczki lokajowi. - Właśnie mówiłam Fowle'owi, że Twiddy przyjdzie tu jutro, żeby... Wtedy już do cna stracił rozum, wpadł do salonu, ciągnąc ją za rękę, a potem zatrzasnął drzwi kamerdynerowi przed nosem. - Elijah! - zawołała Jemma z rozbawieniem. - Zapewniam cię, że... Rzucił się na nią i zaczął ją całować w desperackim zapamiętaniu. Pragnął uczynić ją swoją własnością. W każdym znaczeniu tego słowa. Całował ją wręcz dziko, ogarnięty lękiem, który czuł wtedy, 35
gdy stała na „Pielgrzymie" bez żadnej ochrony, bez niego, i mogło się z nią stać absolutnie wszystko. - Jesteś moja. - Głos jego w niczym teraz nie przypominał głosu opanowanego polityka. Był głęboki, pełen namiętności. -Ja... Znów ją pocałował, nie pozwalając się odezwać, mówiąc bez słów, że ona nie ma wyboru, że tylko on może jej dać rozkosz, że niebezpieczeństwo, którego dopiero co uniknęli, było zaledwie cieniem tego, co może się zdarzyć, jeśli ona go odepchnie. - Kiedyś pozwoliłem ci odejść. - Tak - odparła, chwytając z trudem oddech. - Nigdy więcej tego nie zrobię. - Ton, jakim to powiedział, świadczył, że naprawdę tak uważa. Wyglądała na zaskoczoną. A potem uśmiechnęła się i coś drgnęło w głębi jego serca. To był łobuzerski uśmieszek. Jakby wstęp do... - Możesz się do mnie zalecać jutro - powiedział, a własny głos zabrzmiał dla niego obco. - Dziś pora na co innego. Nadal zaskoczona, szybko oprzytomniała. - A więc nie będzie gry w szachy? Nadąsała się, wydymając wargi, co świadczyło, że dobrze wie, jak on na to zareaguje. - Jemmo... - powiedział cicho i miękko. Serce tańczyło mu w niekontrolowanym rytmie; pragnął jej tak bardzo, że jego głos brzmiał chrapliwie. - Muszę się wykąpać! - odparła ze śmiechem. - Nie. - Ależ muszę to zrobić! Zostałam wrzucona do łódki, opryskana wodą z rzeki. Ja... - urwała i wykonała gest ręką z udaną zgrozą... -nie jestem sobą. - Bezradność kryła się w jej wspaniałych oczach. - Jesteś dla mnie piękna, nawet gdybyś się wytarzała w błocie. Każ przygotować kąpiel, a ja zastąpię twoją pokojówkę. Nawet w ciemności salonu, w przygaszonym, wpadającym przez okna świetle latarni, dostrzegł, że się zarumieniła. - Zawsze kąpię się sama. 40
- Po dzisiejszej nocy będę znał każdy zakamarek twojego ciała. Kąpiel tylko mi to ułatwi. - Jesteś niezwykle pewny siebie - rzekła nieco speszona; niczym już nie przypominała aroganckiej księżny, która błyskotliwością i urodą podbiła cały Paryż. Uśmiechnął się. - A widzisz? Zaczynasz mnie już znać lepiej. Wcale nie potrzeba nam wzajemnych zalotów. Jego żona nie była jednak potulnym dziewczęciem. Cofnęła się. - Za godzinę zapraszam cię, książę, do mojej sypialni. Nie mógł dłużej protestować. Nie byli dziećmi. Jemma mogła mieć jednego czy drugiego kochanka w Paryżu w ciągu tych lat, kiedy przebywali z dala od siebie, lecz najwyraźniej nie dopuściła nieszczęsnych Francuzów do prawdziwej poufałości. Pocałował ją jeszcze raz. Wiedział już teraz na pewno, że była jedyną kobietą odpowiednią dla niego i że będzie nią zawsze. Wiedział też, że czas nie działa na jego korzyść i że jeśli jej zaloty będą trwały zbyt długo, może to być ich ostatni pocałunek. 4 Jemmie z trudnością przyszło sformułowanie kilku prostych zdań, lecz na szczęście pokojówki były zbyt przejęte zamieszkami i rozgadane, by to zauważyć. Przez chwilę była przerażona, lecz zaraz potem całe jej ciało zaczęło wręcz płonąć z gorąca. Poczuła, że osuwa się w jakieś cudowne szaleństwo, rodzaj obłąkańczego stanu, w którym nie zwraca się uwagi na to, co inni myślą. Uznała, że Elijah już się w nim znalazł. Na myśl o zaskoczonej minie Fowle'a, kiedy mąż zatrzasnął mu drzwi przed nosem, miała ochotę roześmiać się na głos. Wciąż jeszcze była w wannie, gdy usłyszała dyskretne pukanie. Brigitte wpadła do pokoju z błyszczącymi oczami. 37
- Zaraz skończymy panią kąpać, wasza wysokość. Książę prosi, żeby pani zjadła z nim lekką kolację w jego sypialni. Już ją podano, a jego wysokość odesłał lokaja na całą noc. Głos Brigitte zdradzał podniecenie. Wszystkie trzy pokojówki zamarły bez słowa, a potem zaczęły gorączkowo rozmawiać o jakichś błahostkach. Jemma wstała i pozwoliła się wytrzeć ręcznikami. Cztery kobiety doskonale rozumiały, co ma się wydarzyć w nocy, a jednak nie skomentowały tego ani słówkiem. Pokojówki wiedziały, rzecz jasna, że ona i Elijah od lat nie żyli ze sobą. Zapewne wiedziały i to, że wróciła z Paryża, bo książę powinien był spłodzić dziedzica, a już prawie na pewno dostrzegły, że księżna jest do szaleństwa zauroczona mężem. Brigitte wyjęła z szafy nocny strój i rozłożyła go, by Jemma mogła ocenić, czy się jej podoba. Wybrała najbardziej ekstrawagancką, naj-rozkoszniejszą francuską nocną koszulę. Była z różowego jedwabiu, tak cienkiego, że niemal przezroczystego, a głęboki dekolt otaczały wyhaftowane czerwone róże, które przyciągały uwagę do piersi. Jemma skinęła głową z aprobatą, a Brigitte włożyła tę koszulę przez jej głowę. Strój podkreślał krągłość kształtów, a u dołu kończył się małym trenem. - Wepnę pani róże we włosy - powiedziała Mariette, dzierżąc w ręku szczotkę niczym miecz. - Czy to nie będzie zbyt wymyślne? - spytała Jemma. - Tylko jedną lub dwie. - Dziewczyna uśmiechnęła się z iście francuskim wdziękiem! - Mała różyczka tu i tam. Jemma spojrzała w lustro i poczuła się, nie po raz pierwszy zresztą, szczerze zadowolona z własnej urody. Jako osoba inteligentna, nigdy jednak nie pozwoliła sobie na myśl, że uroda czyni z niej osobę więcej wartą od innych. Gdyjednak z lekką trwogą oczekuje się na przejmujące, lecz mimo to ekscytujące przeżycia, lepiej jest być piękną. Dodaje to odwagi. Włosy spływały jej w złocistych pasmach na plecy, a różyczki wokół dekoltu nadawały wygląd swawolny z jakiegoś pogańskiego święta, kojarzącego się z wiosennym lasem i satyrami. Zarumieniła się. 42
- Całkiem nieźle - uznała Brigitte. - Może muszkę? Tylko jedną? - Idę do łóżka, a nie na bal - zaprotestowała Jemma. Brigitte jednak nawet jej nie chciała słuchać. - Tylko tutaj - mruknęła i przylepiła skrawek welwetu tuż nad kącikiem jej warg. - Wprost się prosi o całowanie. I podkreśla kolor ust. Jemma sięgnęła po słoiczek z ulubionym przez nią różem, lecz Brigitte podsunęła jej inny. - Różowy odcień będzie na dziś wieczór lepszy od czerwieni, wasza wysokość. Doprawdy to dziwne, że pokojówki rozstrzygają o kolorze różu i o kwiatach w jej włosach! Uśmiechnęła się do nich serdecznie, woląc nic nie mówić. Były służącymi, ale też i przyjaciółkami, a w ich wzroku wyczytała nadzieję, że spędzi przyjemną noc. - Sądzę, że powinnam dołączyć do jego wysokości, zanim potrawy ostygną. Możecie się już wszystkie położyć. Dziewczęta dygnęły i wyszły, wyrażając swoim zachowaniem niemą zachętą. Jemma zaczerpnęła głęboko tchu. Zaczynało się dla nich obojga coś całkiem nowego. Małżeństwo ich od dawna było czymś przykrym i gorzkim, ale to się zmieniło. Oni również. Ta noc będzie pełna radości. A także czułości. Nauczyła się w latach rozstania, że czułość jest 0 wiele rzadsza i dużo cenniejsza od fizycznej satysfakcji. Wstała, wyprostowała się i otworzyła drzwi sypialni. Elijah oprzytomniał nagle, jak zawsze. Osuwał się w omdlenie niczym w ciemność. Zwykle po tych chwilach nieświadomości oglądał nad sobą przerażoną twarz kogoś, kto sądził, że on już nie żyje. i z ulgą stwierdzał, że to nieprawda. Potem poczuł, że serce gwałtownie wali mu w piersi, jakby próbowało na nowo uchwycić właściwy rytm i go utrzymać. Kiedy zemdlał w obecności całej Izby Lordów, ocknął się, czując, że potrząsa nim przerażony lord Cumberland. Książę Villiers, gdy znalazł go nieprzytomnego w bibliotece, zaczął go z rozmachem 39
klepać po twarzy. Pewnego razu Elijah odzyskał przytomność, siedząc w fotelu, a Fowle krzyczał mu coś do ucha. Kamerdyner się cofnął z rumieńcem zmieszania na policzkach. Tym razem było jednak najgorzej. Jemmie cała krew odpłynęła z twarzy, a palce, którymi trzymała go za nadgarstki, drżały. - Sttasznie mi przykro - powiedział po chwili. - Och, mój Boże - głos się jej trząsł jak małemu dziecku. - Proszę, powiedz mi, że to tylko zły sen! Zdobył się z trudem na uśmiech. - Czy serce... odmawia ci posłuszeństwa jak twemu ojcu? - Ale ja nie umarłem. Już się przyzwyczaiłem do tych ataków. Mogę tak żyć przez długie lata, od czasu do czasu mdlejąc. Uniósł rękę. Puściła jego nadgarstek. Klęczała przy fotelu, tam gdzie osunęła się, przerażona. Elijah położył dłoń na jej włosach i mała różyczka spadła mu na kolana. Jak róże rzucane do grobu na pogrzebie, pomyślał w przypływie litości nad sobą. Jemma nie wstawała z klęczek. - O Boże, Elijah, przecież tak być nie może. - Nie wiedziałem, jak ci o tym powiedzieć. Jej włosy była ciepłe, gęste i sprężyste. - Odkąd o tym wiesz? - Od kiedy zemdlałem w Izbie Lordów zeszłego roku. - Ale... my... Objął ją za szyję i łagodnie przyciągnął do siebie. - Chodź. - Nie wolno ci się zmęczyć! - krzyknęła przerażona. - Nie trzeba się już niczego obawiać. Atak minął. - Posadził ją sobie na kolanach, a ona przytuliła się mocno do niego.
- Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała po chwili. - Nie chcę uwierzyć! Jesteś taki młody. Będziemy mieli dzieci i zestarzejemy się razem. Oparł policzek ojej włosy. - Nieważne, jak długo trwa życie. Liczy się tylko to, jak się wykorzysta dany nam czas. 41
- Wiedziałeś o tym już wtedy, kiedy wezwałeś mnie do powrotu z Paryża, prawda? - spytała nagle i zadrżała w jego ramionach, jakby lodowaty wiatr owiał pokój. - Mój ojciec zmarł w trzydziestym czwartym roku życia. Byłbym głupcem, gdybym przypuszczał, że będę żyć dużo dłużej. - Kiedy sobie z tego zdałeś sprawę? - Gdy miałem osiem lat. - Nie, nie! - jęknęła, chwytając go kurczowo za koszulę. - Moją siłą napędową, moją pasją było przekonanie, że do czegoś w życiu dojdę. - Bo twój ojciec nie zdołał? - Nie zdążył. Przez jakiś czas go nienawidziłem, ale potem zrozumiałem, że nie miał tego, co daje mi przewagę. Brakło mu idei przewodniej. Był młody. Może okazałby się wartościowym mężczyzną, gdyby dane mu było żyć przez następnych czterdzieści lat. - Zmarnował życie na szaleństwa. Och, ty nigdy nie miałeś sposobności, żeby szaleć. Tak mi... tak mi strasznie przykro. Przez chwilę milczeli. Oczy Jemmy były suche. - Jeśli umrzesz wcześniej ode mnie... obojętne, gdzie się wtedy znajdziesz, poczekaj na mnie. Zaśmiał się. - Co ty sobie wyobrażasz? - Brak mi zupełnie wyobraźni, ale chcę, żebyś tam na mnie czekał. - Poczekam - powiedział, całując ją. - Czy to boli? - Masz na myśli moje zapadanie w sen? - Nie uważam tego za sen, ale rzeczywiście o to mi chodzi. - Ani trochę. Zwykle zdarza się tak, kiedy siadam. Całkiem jakby ogarnęła mnie nagle ciemność. Czuję nieznaczny ból, budząc się, i to wszystko. - A twoje serce? - Ciężko pracuje, żebym wrócił do przytomności. A ja do niej wracam, Jemmo. W tym sensie te ataki nie są wcale cięższe niż rok temu. Za każdym razem odzyskuję świadomość. 45
- Nie udawaj bohatera - odparła, wymachując gwałtownie rękami. - Nie zniosę tego. Pogładził ją po policzku, ale nie wiedział, co jej powiedzieć. Z łatwością znajdował właściwe słowa, gdy stał przed Izbą Lordów. Nie umiał się jednak wysłowić w najważniejszych momentach życia, a wszystkie wiązały się z jego żoną. - Nic na to nie można poradzić, Jemmo. Będę żył tak długo, jak mi będzie dane. Ludzie umierają niespodziewanie. Niestety atakom zawsze towarzyszył ból głowy i Elijah czuł jego żelazny uścisk. - Nie wierzę ci, że to nic nie boli. Przecież zaciskasz powieki. - Boli mnie głowa. Fowle ma jakiś środek przeciw temu. Poderwała się z miejsca i pociągnęła za dzwonek, żeby wezwać lokaja. - To Fowle wie? - W końcu muszę ci o tym powiedzieć. - Kto jeszcze? - Vickery. - A Vickery nic mi nie zdradził! - Nie pozwoliłbym mu na to. No i Villiers. - Powiedziałeś Villiersowi, a mnie... - Pewnego razu znalazł mnie nieprzytomnego w bibliotece. Elijah wstał, choć z trudem, bo czuł taki ból, jakby kowal walił jego głową o krzesło i jeszcze pomagał sobie przy tym młotem. - Usiądź - poprosiła Jemma, popychając go ku fotelowi. - Nie powinieneś wstawać. - Fizyczny wysiłek jest mi niezbędny - wyjaśnił, całując ją delikatnie. - Żyję już dłużej od ojca, bo dbam o kondycję. - Skąd wiesz, że atak się zbliża?
- Doszedłem do wniosku, że następuje po nagłym, znacznym wysiłku. Na przykład zanim zemdlałem w Izbie Lordów, z wielką pasją zabrałem głos na ważny dla mnie temat, wzbudzający we mnie ogromny gniew. A dziś wieczorem, kiedy dojrzałem cię na łodzi, tak się o ciebie bałem, że serce struchlało mi ze strachu i straciło zwykły rytm. 44
- Musisz więc unikać wysiłku. Powinieneś teraz leżeć w łóżku! Elijah uśmiechnął się smętnie. - To nie żadna kuracja, tylko więzienie. Te ataki nie pojawiają się nieustannie, Jemmo. Pewnie nie będę miał następnego co najmniej przez tydzień. Pokręcił głową, usiłując złagodzić rozsadzający ją ból. - Przekonałem się, że ruch bardzo mi pomaga. Jeśli moje serce zaczyna bić nieregularnie, mogę uniknąć ataku, wyruszając na konną przejażdżkę. Zmuszam wtedy serce do regularnego rytmu i pomagam mu odnaleźć ten właściwy. Spojrzał na żonę. - Jestem głęboko przekonany, że pożycie małżeńskie wywrze taki sam skutek. Jemma patrzyła jednak na niego zachmurzona. - Czy radziłeś się doktora? - To bez sensu. - Nie zgadzam się! - Nikt nie wyleczy chorego serca. Zaczęła płakać, a on przeklinał swoje serce nie za to, że jest chore, lecz za to, że złamało drugie serce. 5 27 marca Jemma wstała następnego ranka z uczuciem pustki, które ogarnęło ją po chwilach głębokiego żalu. Poprzedniej nocy zmusiła Elijaha, żeby napił się grzanego wina z korzeniami zaprawionego mlekiem, a potem udała się do siebie. Wyjęła z włosów zwiędłe różyczki, umyła twarz, przebrała się w ulubioną bawełnianą koszulę nocną i płakała przez kilka godzin. Płacz w niczym jej nie ulżył. Doszła do jednego jedynego wniosku: Elijah musi zerwać współpracę z Pittem. Ta nieustanna, wyczerpująca praca zagrażała jego zdrowiu. 47
Elijah zapewne nie mylił się, twierdząc, że nie umrze dziś lub jutro. Gdyby jednak poniechał harówki o najróżniejszych porach, jakiej wymagała Izba Lordów, mógłby żyć jeszcze przez rok. Albo przez pięć lat. Albo... Ubrała się ostrożnie, unikając wzroku Brigitte. Oczywiście, służba wiedziała o chorobie serca nękającej ich pana. Wyczuwało się to po pełnej smutku ciszy. Wjadalni nie było Elijaha. Gdy Fowle oznajmił, że jego wysokość został wezwany na pilne posiedzenie w siedzibie burmistrza Londynu, Jemma poczuła, że narasta w niej gniew. - Czy książę zostawił mi jakąś wiadomość na piśmie? - spytała, choć znała już, rzecz jasna, odpowiedź. Fowle odchrząknął. - Posłańcy przybyli wczesnym rankiem i jego wysokość prosił mnie jedynie, żeby waszą miłość gorąco przeprosić. Elijah sam się zabijał. I po cóż to robił? Żeby rządowi angielskiemu łatwiej się pracowało przez jeden dzień lub nawet przez tydzień? - Jego wysokość nie był pewien, kiedy może wrócić - ciągnął Fowle, kładąc przed nią egzemplarz „Morning Post". Gniewanie się na Elijaha było absurdem. A jednak jak mógł tak po prostu odejść bez słowa, zwłaszcza po tym, co stało się w nocy? Ajeśli dzisiejszego dnia on umrze? Czy zostawi ją bez żadnego pocałunku, bez słowa? Przestała jednak nad tym rozmyślać, pojmując, że skończyłoby się to tylko na płaczu. - Czy mąż mówił, że nie wróci na kolację, Fowle? - spytała, udając obojętność. - Obawiam się, że jego wysokość uważał za możliwe, iż wróci dopiero późno w nocy - odparł Fowle i z miejsca podjął inny temat ze zręcznością doświadczonego kamerdynera. - Książę polecił mi, żebym wysłał pana Twiddy'ego do Swallowhill, jeśli on się tu dzisiaj zjawi. Kamerdyner ze Swallowhill wspominał mi, że niełatwo tam znaleźć ludzi do robót w ogrodzie. Na pewno wdzięczny będzie za tę pomoc. A więc Elijah nie zapomniał o Twiddym, choć zdawał się zapomnieć o żonie. Narastał w niej gniew. 48
Kamerdyner położył przed nią inną gazetę. - Przyniosłem też „Morning Chronicie", wasza wysokość. Porównują tam wczorajsze rozruchy z tymi sprzed pięciu lat, choć - dzięki Bogu - wczoraj było mniej ofiar, a więzienie nie spłonęło, jak wtedy. Elijah był wczorajszego wieczoru taki wyczerpany! Oczywiście, choć zmęczony nadal wyglądał bardzo atrakcyjnie. Ciemne brwi i oczy podkreślały zarys kości policzkowych; jego oblicze miało surowe piękno posągu rzymskiego męża stanu. A może to był wyraz oczu? Pełne powagi zaangażowanie w służbie dobru rysowało się na twarzy tego mężczyzny. Gdyby teraz jednak siedział razem z nią w tym pokoju, zwymyślałaby go niczym przekupka na targu rybnym. Czy choć raz nie mógł pomyśleć o sobie? Musi zrezygnować z zasiadania w Izbie Lordów! Corbin miał rację, choć nie znał prawdziwych przyczyn. Elijah powinien był korzystać z życia, a nie zrywać się o świcie, żeby zdążyć na spotkanie w sprawie rozruchów i statków ze skazańcami. Wpatrywała się bezmyślnie w gazetę, czytając w kółko jedno i to samo zdanie, początek artykułu mówiącego o oszustwie popełnionym w pobliżu katedry Świętego Pawła. „Pan Bartlebee, przeświadczony, iż salon w jego rezydencji nawiedził diabeł, dał egzorcyście złoty łańcuch w zamian za przepędzenie intruza". Potem zaś przeszła do zdania następnego: „Jeremy, syn pana Bartlebee, również przeświadczony o obecności diabła..." Czy mogli teraz starać się o potomstwo? Elijah w dzieciństwie miał bladozłote wijące się kędziory; ich dzieci mogłyby wyglądać podobnie. Wyobraziła sobie ślicznego chłopczyka o urodzie Elijaha i jego poważnym spojrzeniu. Poczuła, że coś ściska ją w gardle, i odłożyła posmarowaną masłem grzankę. Nic nie mogła zrobić. Absolutnie nic. Nawet pomysł partii szachów wydał się jej teraz czymś okropnym. Całkiem jak gra na lirze, gdy płonął Rzym. Rozpaczliwie starała się ułożyć jakiś plan, który mógłby tu coś pomóc. Wpadła tylko na jeden, dość żałosny, pomysł. Jeśli mężowi zostało niewiele życia, powinna dołożyć starań, by cieszył się każdą chwilą. 49
Oznaczało to, że należy pójść za radą Corbina. Uwodzić Elijaha. Odbić go innej kobiecie. A może to właśnie Elijah powinien odbić ją jakiemuś innemu mężczyźnie? Wróciła znów do artykułu w gazecie. „Sądząc z woni siarki, kon-stabl uznał, że diabeł naprawdę musiał nawiedzić salon". Nie mogła jednak flirtować z jakimś mężczyzną tylko po to, by Elijah mógł ją mu odbić. Jaskrawy fałsz tej sytuacji wzbudzał w niej obrzydzenie. Nawet jeśli mąż pospieszył do pracy, nie fatygując się nawet, by jej zostawić kilka słów wyjaśnienia, nie mogła przecież flirtować z kimś dla żartu. Z pewnością za to mogła zainscenizować uwiedzenie - lub próbę uwiedzenia - Elijaha przez inną kobietę. Wymagało to jedynie zachęcenia rywalki. Elijah znał przecież wszystkie Angielki, z którymi utrzymywała towarzyskie stosunki, a zresztą... Nagle zamarła z grzanką uniesioną do ust. Przez osiem lat pobytu w Paryżu miała rywalkę w osobie markizy de Perthuis, a o ich współzawodnictwie wiedziało całe miasto. Rywalizowały obydwie zarówno pod względem modnych strojów, jak i manier, a także celowały w dokuczaniu sobie pod pozorem prawienia wzajemnie komplementów. Markiza przebywała teraz w Anglii, a Elijah prawie jej nie znał. Louise była błyskotliwa, lecz nie tak piękna, by Jemma skręcała się z zazdrości. Pozostawał tylko jeden problem: jak zetknąć oboje ze sobą. Nie było to łatwym zadaniem. Markiza dbała o nieskazitelną reputację. Jemma wiedziała, że nie tylko ze względu na zachowanie cnoty. Louise była tak nieprzytomnie zakochana we własnym rozpustnym mężu, że w ogóle nie interesowali jej inni mężczyźni. Mogła zatem postąpić zgodnie z zamierzeniami Jemmy, jedynie chcąc zrobić jej na złość. Było to prawdziwym wyzwaniem. Jak nakłonić markizę do uwiedzenia Elijaha w taki sposób, żeby tamta nie zorientowała się, jakie są prawdziwe intencje Jemmy? Wściekle trudne zadanie! Wręcz makiaweliczne. Jemma zjadła grzankę i zmusiła się do przeczytania relacji o buncie więźniów. Nim zdołano ich poskromić, skazańcy spalili sporo do50
mów, choć na dostęp do większych obszarów miasta nie pozwoliła im przezorność mieszkańców, broniących się zza wzniesionych barykad. „Morning Post" oskarżał burmistrza Londynu i rząd Pitta. Jak to możliwe, by obywatele musieli bronić się sami miotłami i kubłami na śmieci? Czemu nie wezwano pułku królewskich wojsk, żeby ukrócić ekscesy kryminalistów? Jemma nie mogła czytać dalej. Przywodziło jej to na myśl mowy, które Elijah wygłaszał w Izbie Lordów. Odrzuciła gazetę i wstała. - Muszę włożyć najelegantszy strój - powiedziała chwilę później do Brigitte. - Wybieram się do markizy. Spostrzegłam ją wczoraj na łodzi królewskiej, stąd wiem, że jest w Londynie. Brigitte, oniemiała ze zdumienia, zabrała się do pracy ze wzmożoną gorliwością pokojówki, która wie, że jej starania będzie oceniać pokojówka rywalki jej pani. Kilka godzin później Jemma wchodziła do salonu markizy w toalecie odpowiedniej, by zasiąść do obiadu z samą królową Marią Antoniną. Nosiła perukę, co rzadko czyniła. W przeciwieństwie do sfatygowanych i (jak czuła) niezbyt czystych peruk, które zwykle widywała w salach balowych, składała się ona z białych loczków tak delikatnych, że wyglądały jak zrobione z waty cukrowej. Peruka była imponująco wysoka, lecz zdobiło ją jedynie kilka wetkniętych w nią kwiatków. Suknia jej miała ten sam odcień bladego różu, co kwiaty, a jej dół rozchylał się na boki, ukazując spodnią część o barwie nieco ciemniejszej, z obszyciem w kolorze złocistego bursztynu. Najbardziej efektowne ze wszystkiego były jednak, zdaniem Jemmy, pantofelki: na wysokich obcasach, z różowego jedwabiu, zapinane na maleńkie złote klamerki. Czekała ponad dwadzieścia minut, nim wreszcie do salonu weszła markiza. Jemma wstała i złożyła jej krótki dyg. Był to sygnał świadczący o pominięciu różnicy ich pozycji. Dyg markizy był głębszy, co oznaczało, że doceniła dyskretny komplement Jemmy i chce się zrewanżować gestem, który byłby wyrazem głębokiego respektu. W końcu usiadły obydwie na stojących naprzeciw siebie dwóch sofach, a nie na krzesłach, a to z powodu szerokości krynolin. Strój markizy był nawet bardziej elegancki niż Jemmy. Markiza zawsze 49
ubierała się tylko na czarno i biało, co podkreślało jej ciemne oczy i włosy. Tego ranka spódnica sukni była biała, wyszywana w wymyślne esy floresy czarną jedwabną nicią. Kiedy wypiły herbatę i zaczęły gawędzić o zamieszkach w mieście, Jemmie przypomniały się słowa Elijaha, że markiza wygląda w swoich dwubarwnych strojach niczym szachownica. - Jakże się pani miewa? - spytała, spoglądając na Louise znad filiżanki. - Kiedy się widziałyśmy ostatnim razem, wybierała się pani do Lincolnshire... - tu zawiesiła głos zachęcająco. Markiza zmarszczyła brwi. - Zdołałam się wreszcie dowiedzieć, gdzie przebywa mój mąż, a przynajmniej, gdzie był. Zatrzymał się w jakiejś wiosce z tą... z tą ladacznicą, za którą pojechał do Anglii. Kazałam lokajom rozpytywać się o niego. Bolesny ton jej głosu jawnie świadczył o upokorzeniu. - Najwyraźniej mieszkali tam obydwoje, lecz potem on nagle wyjechał, a ona została dzień czy dwa dłużej... - Ale przynajmniej już nie przebywali razem ze sobą? - Tak. - Louise poweselała. - Wieśniacy to potwierdzili. Henri po prostu wyjechał. Najwyraźniej chciał się jej pozbyć. Mówiono wprawdzie, że pozostawił w oberży, gdzie razem mieszkali, swoje odzienie, aleja temu nie wierzę. Henri nigdy by nie podróżował bez odpowiednich strojów. Przypuszczam, że wrócił do Francji. Markiza napoczęła cytrynową tartę. - Trudno mi uwierzyć, że on w ogóle mógł opuścić Francję dla tej kobiety, nawet jeśli się w niej zadurzył. Ostatnie słowa markiza wręcz wyrzuciła z siebie. - Czy powróci pani w ślad za nim do Francji? - Skądże. Czy po to, żeby myślał, że pojechałam za nim do Anglii z powodu jego haniebnych poczynań? - Markiza wyniośle zignorowała fakt, że wybrała się w pogoń za małżonkiem właśnie z tego powodu, i niedbale wzruszyła ramionami. - Najzupełniej mnie nie obchodzi, co Henri robi, a on doskonale o tym wie. Zostanę tu tak długo, jak mi się spodoba. Londyn jest zachwycającym miejscem. 50
Jemma zrozumiała tę deklarację, jak następuje: Louise zostanie w Londynie, dopóki nie będzie miała pewności, że mąż nie ośmieli się kwestionować jej obecności w Anglii. Nadszedł już czas na zniewagę, która wywołałaby furię Louise. Jemma rozłożyła wachlarz i zakryła nim dolną część twarzy, jakby miała zamiar powiedzieć coś, o czym lepiej byłoby nie wspominać. Wachlarze były niezwykle użytecznym rekwizytem w sztuce obrażania. Zniżyła głos, mówiąc poufnym tonem: - Moja droga markizo, gdyby potrzebowała pani jakiejś rady tyczącej mężów, wystarczy tylko zapytać. Louise zmrużyła oczy. - Jakiego rodzaju rady, droga księżno? - Och, to tylko drobna sugestia. Czy brała pani pod uwagę zmianę swego... - Tu Jemma pomachała dłonią, jakby nie mogła nawet w myśli użyć tego słowa. - Mojego czego? - Musimy być ze sobą szczere, czyż nie? - Jemma opuściła wachlarz nieco niżej, by ukazać szeroki uśmiech. - Przecież jesteśmy przyjaciółkami. - Naturellement - odparła markiza, a każdy cal jej zesztywniałego ciała wyraźnie świadczył, że nienawidzi szczerości. - Nosiła pani niesłychanie wytworne stroje na francuskim dworze. Mogły im dorównać jedynie toalety Marii Antoniny. Pani twarz zawsze jest zachwycająca, a... - Niewątpliwie - syknęła lodowato Louise. - A jednak nie można ignorować faktu, że wygląda pani... och... niczym szachownica, droga markizo. A któryż mężczyzna pragnąłby sypiać z szachownicą? Nie ubiera się pani jak kobieta, która pragnie uwodzić, lecz jak ktoś, kto pragnie zrobić wrażenie, być zauważonym... choć, rzecz jasna, jest pani bardzo piękna. Louise najwyraźniej miała ochotę zgrzytnąć zębami. - Mój mąż nigdy nie zboczył z drogi cnoty. - Jemma złożyła wachlarz. - A dlaczego, markizo? Dlaczego? - Z pewnością dlatego, że pani też jest cnotliwa - odparła markiza bezbarwnym głosem. 53
- Niestety, to prawda! Mój drogi Elijah nigdy, przez wszystkie lata mego pobytu we Francji, nawet nie spojrzał na inną kobietę. Pragnęłabym, by pani również zaznała takiego szczęścia. - Uśmiech Jemmy z pewnością grał markizie na nerwach niczym pisk szczurów w zaułku. - Przyjaciele winni zawsze czuwać wzajemnie nad tym, by działo im się jak najlepiej. - A więc pani sądzi, że Henri wywiózł tę kobietę do Lincolnshire, bo nie lubi mojej elegance? Można było podziwiać, jak markiza potrafi wyrazić miażdżącą pogardę jedynie za pomocą nieznacznej zmiany tonu głosu. Nadszedł czas na ostateczny atak. - Mój mąż - ciągnęła Jemma - nigdy nawet nie spojrzał na inną kobietę. Nie tylko dlatego, że moje suknie są nieco mniej eleganckie niż pani wytworna czerń i biel, ale też z tego powodu, że nie noszę serca na dłoni. Nozdrza Louise pobladły. - Och, to jakiś wasz angielski idiom. Nie rozumiem go. Gdzie niby ma być moje serce? - Nie każdy powinien je widzieć. Pani nigdy nie flirtuje, tylko otwarcie okazuje swoje uczucia, wpatrując się w męża. - A więc mam je w oczach? - Oczywiście, wiele osób będzie pani współczuć, lecz niektóre panią wyśmieją. Należałoby okazywać więcej obojętności, moja droga. Jawna namiętność budzi politowanie. - Ach - powtórzyła markiza. - Politowanie... - Elijah nigdy nie patrzy na inne kobiety - powtórzyła jeszcze raz Jemma, obawiając się jednak, czy nie przesadziła. Markiza tak mocno jednak uchwyciła swój wachlarz, że paznokcie wpiły się w delikatny papier, rozdzierając go. - Już wiem! - zawołała Jemma, prostując się w fotelu, jakby nagle wpadła na pewien pomysł. - Mogłaby pani tu, w Anglii, wywołać jakiś skandal. Coś, o czym słuchy doszłyby nawet do Paryża. Mąż przekonałby się wtedy, że nie on jeden rządzi pani sercem. Louise parsknęła śmiechem. 52
- Chyba pani nie sądzi, księżno, że powinnam zadać sobie trud znalezienia kogoś, komu nie będzie przeszkadzać moja... szachownica? - Och nie, nie! Proszę nie brać tego tak dosłownie. Przecież ja nie sugeruję, że ma pani płaski biust. Nigdy bym czegoś takiego nie powiedziała! Bez wątpienia jednak wielu mężczyzn zachwyciłoby się nazwijmy to tak - czymś skromniejszym. Oczy Jemmy prześlizgnęły się po imponującym biuście markizy, jakby chciała ją za to przeprosić. Ciągnęła dalej: - Oczywiście, kobiety bywają dla siebie takie okrutne! Kiedyś pewna moja znajoma, która ma straszną skłonność do gaf, wyraziła się o pani bardzo lekceważąco - doprawdy, jest bardzo źle wychowana porównując panią, zdaje się, do jakiegoś ptaka. Chyba do wrony. W każdym razie ja pani broniłam. Powiedziałam, że jest pani jedyną osobą, która ma błyskotliwy umysł i urok godny wielkich kurtyzan. Louise wciągnęła gwałtownie dech. - Uważam, że to wielki komplement - dodała Jemma. - Mogłaby pani mieć każdego mężczyznę, gdyby tylko zechciała. - Urwała na chwilę. - Oczywiście prócz mego drogiego Elijaha. On jest mi tak bardzo oddany! - Nie zależy mi na Anglikach - odparła markiza, przełykając z trudem kęs tarty. Przeważnie mają fatalne maniery i nie umieją się wytwornie ukłonić. Brak im też elegancji, tak powszechnej na francuskim dworze. Francuskiej gracji. A także dyskrecji. - Co do elegancji ma pani całkowitą słuszność, lecz niektórzy z Anglików odznaczają się męską urodą, którą uznaję za pociągającą. Zawsze uważałam, że mój mąż, książę Beaumont, wygląda niczym Gerard de Ridefort, lecz bez jego afektacji. A wie pani przecież, że Maria Antonina nazwała Rideforta najpiękniejszym mężczyzną w Paryżu. - Pani mąż... - rzekła w zadumie Louise - och, przypominam sobie jakieś osobliwe plotki, ale jestem pewna, że to tylko plotki i nic więcej. - Markiza rozłożyła wachlarz i zakryła twarz aż po oczy. Jemma znów wzruszyła ramionami. 55
- W każdym razie nie wplątał się w żaden skandal. - Już wiem! — wykrzyknęła markiza. — To z tego powodu wyjechała pani wówczas do Francji. On jawnie przyznał, że kocha inną. - Swoją kochankę - odparła Jemma tonem absolutnej obojętności. - Znakomicie pani zrobiła, wybierając się do Paryża. W pierwszym roku pobytu tam brakowało pani jeszcze wdzięku i wyrobionego gustu, ale teraz - proszę tylko spojrzeć! Przybyło pani lat, umie się pani jednak ubrać. - Wiele się nauczyłam w Wersalu. Nie ma pani pojęcia, jaka byłam wówczas naiwna. Szczerze wierzyłam, że mąż naprawdę kocha tę kobietę. Trudno mi teraz uwierzyć, że byłam na tyle niemądra, by wyjechać za granicę z tak błahego powodu jak ten, iż mąż ma kochankę! Markiza dopiero po chwili zdołała się uspokoić. - Ach, i o cóż tu się martwić - odparła, poruszając uszkodzonym wachlarzem. - Byłam bardzo młoda. - Jak to dobrze, że pani po latach wszystko tak dobrze pamięta. Mnóstwo ludzi tego nie potrafi. - Oczywiście, jestem bardzo zaborcza - dodała Jemma - co moje, to moje. Uważałabym za najgorszą zniewagę, gdyby jakaś kobieta ośmieliła się zbliżyć do mego męża. A choć jemu tylko się zdawało, że kocha swoją kochankę, nie potrafiłam pohamować gniewu. Wiem, że to było bardzo dziecinne. W Paryżu zrozumiałam, że pozyskam jego serce, dopiero wtedy gdy zignoruję jego niewybredny postępek. Markiza po raz trzeci dołożyła sobie cytrynowej tarty. - Uważam, że kochanki są częścią męskiego świata, jego, że tak powiem, niezbędnym uzupełnieniem. Mężczyźni popisują się nimi i wymieniają je między sobą, takjak kobiety popisują się i wymieniają wachlarzami. Wymaga tego ich - nie wiem, jak to się nazywa po angielsku - l'amour propre. Miłość własna? - Raczej chodzi tu o próżność. Owszem, myślę, że ma pani rację. Byłam jednak młoda i naiwna, uciekłam więc do Francji. Na szczęście Elijah szybko pojął lekcję i odtąd nawet nie spojrzał na inną 56
kobietę. Przypisuję to temu, że we Francji ja również miałam kilku przyjaciół. Elijah doszedł wtedy do wniosku, że wszystkich trzeba mierzyć tą samą miarą. - Jakoś nie rozumiem, dlaczego pani swobodne obyczaje miałyby przemienić go w świętego - rzekła kwaśno Louise. - Proszę tylko pomyśleć. Henri nigdy nie musiał się martwić, że pani obdarzy uczuciem kogoś, z kim musiałby współzawodniczyć. Uważa, że może się zakochać i zachowywać tak niemądrze, jak tylko mu się spodoba. Zawsze też ma pewność, że pani będzie w domu czekać na niego. Markiza dość nerwowo przeżuwała kęs tarty. - Nigdy nie chciałam się zniżyć do jego poziomu! - Bo, jak sądzę, nigdy nie uznała pani żadnego mężczyzny za równego jemu - powiedziała współczująco Jemma. - Sama jestem bardzo wybredna, gdy chodzi o męską aparycję, i nigdy mnie nie zachwycał sposób, w jaki pani mąż zmiata wszystko z talerza. Co za apetyt! Oczywiście, u mężczyzny jest on czymś godnym podziwu -dodała bez przekonania. - Czy ośmiela się pani sugerować, że Henri jest otyły? - Ach, oczywiście, że nie! W końcu mężczyzna w jego wieku powinien nawet nabrać trochę tuszy. To świadczy o powadze i odpowiedzialności. Proszę, niechże pani je, markizo. Chociaż ja sama nigdy nie jadam rano słodyczy. Obydwie spojrzały na półmisek. - Och, doprawdy! - jęknęła Jemma. - Nawet nie zauważyłam, że nic już na nim nie zostało. W każdym razie, jak już mówiłam, podziwiam pani męża. Jest niezwykle skromny... oczywiście, ma po temu powody. Markiza zacisnęła zęby w taki sposób, jakby chciała dać Jemmie do zrozumienia, że powinna zamilknąć, bo inaczej dostanie półmiskiem po głowie. Jemma wstała pospiesznie od stołu. - Jakże miło sobie pogawędziłyśmy! Chętnie zdradziłabym pani nazwisko mojej krawcowej, ale nigdy nie daję jej adresu nawet 55
najbliższym przyjaciółkom. Jest z pewnością najlepsza w całym Londynie, a jeśli nawet płacę jej trzy razy więcej, to dlatego, że potrafi uszyć suknię wręcz błyskawicznie. Jedną wykonała mi z dnia na dzień! Louise udało się zachować obojętność. Pół Londynu wiedziało bowiem, że Jemma korzysta z usług madame Montesquieu przy Bond Street. - Mam nadzieję, że się wkrótce spotkamy - oświadczyła beztrosko Jemma. -Jutro idziemy wieczorem do Vauxhall... chyba nigdy tam pani nie widziałam. Czy nie chce pani czasami się zabawić? - Przyznam, że wybierałam się do Vauxhall od dawna - odparła markiza. - Czy nie nosi się tam czasem domina? - Zawsze. - W takim razie nikt nie zauważy mojej skromnej sukni - stwierdziła Louise z ostentacyjną zgryźliwością. - Bardzo się z tego cieszę! Jemma zdecydowała się wymierzyć jej ostatni cios. Zamiast dygu, wyciągnęła rękę do ucałowania. Louise, oczywiście, nachyliła się nad nią niemalże z wdziękiem, lecz jej spojrzenie obiecywało zemstę. Jemma pożegnała się z uśmiechem. Nie miała władzy nad wieloma rzeczami, na przykład nad sercem męża, które nie pracowało, jak należy. Elijah wiele znaczył dla rządu. Ona nic nie znaczyła dla niego. Była jednak obdarzona szczególnymi talentami. 6 Wracając od markizy, Jemma przypomniała sobie, że nie rozwiązała jeszcze pewnego zadania ze Stu problemów szachowych Francescha Vicenta. Wręczyła pelisę Fowle'owi i poszła prosto do biblioteki -oraz do szachownicy. - Wasza wysokość - powiedział kamerdyner - ma gości. Jemma myślała jednak wyłącznie o grze. 58
- Nie mogę teraz nikogo przyjąć, Fowle. Muszę zajrzeć do biblioteki. - Pani rękawiczki! - powiedział kamerdyner z wymuszonym uśmiechem. - Och, zapomniałam. - Jemma ściągnęła je i podała służącemu. - Czeka na panią książę Villiers - oznajmił kamerdyner, mówiąc do jej pleców. Odwróciła się z irytacją. - To Villiers tu jest? Cóż on tutaj robi, na miłość boską? - Składa pani wizytę. A że w salonie czeka wciąż kilka dam, poprosił, żeby mógł pójść do biblioteki. Siedzi tam nad szachami. - Ach - odparła z uśmiechem - chyba lepiej, żeby te damy sobie poszły, Fowle. - Urwała na moment. Czy wiedzą o wizycie Villiersa? - Zdaje mi się, że nie. - To świetnie! - I Jemma skierowała się ku bibliotece. - Strasznie mnie boli głowa, Fowle. Przeproś je w moim imieniu, a za jakąś godzinę przynieś mi coś lekkiego do zjedzenia. Gdy weszła do biblioteki, książę wstawał właśnie znad szachownicy. Villiers był osobliwą mieszaniną najmodniejszej elegancji i jej przeciwieństwa. Pogardzał perukami, związując włosy zwykłą wstążką z tyłu głowy - oczywiście nieupudrowane. Mimo to nosił równie imponujący strój, jak ona. Pod pewnymi względami stanowił całkowite przeciwieństwo Eli-jaha. Brakowało mu jego uderzającej urody. Rysy miał zbyt kanciaste, by można jego aparycję nazwać wytworną, a spojrzenie zbyt chłodne, aby je uznać za kuszące. Nie dbał ani trochę o opinię elity, nie mówiąc już o tym, co sam o niej myślał. Nigdy nie zajął należnego mu miejsca w Izbie Lordów i, jak Jemma wiedziała, miał tylko jedną jedyną namiętność, którą zresztą podzielała: szachy. Poczuła szczerą zazdrość na widok jego surduta, a było to uczucie, które rzadko w niej budził męski ubiór. - Przeszedłeś samego siebie - stwierdziła zamiast powitania. -Kremowy jedwab i wiśniowy haft! Nigdy nie słyszałam o czymś podobnym. 57
Villiers zgiął się w ukłonie równie wytwornym, jak jego ubiór. - Wymarzyłem go sobie, choć mój krawiec narzekał, pewnie z obawy, że surdut mógłby się łatwo zabrudzić lub zniszczyć na deszczu. Jemma się roześmiała. - Czyżby deszcz ośmielił się padać na jego wysokość księcia Vil-liers? - Zabrudzenie to coś, co przytrafia się tylko innym - powiedział z przewrotnym błyskiem w oczach. Podobnie jak grzech czy bankructwo. - Jeśli masz nadzieję uniknąć grzechu - stwierdziła Jemma, siadając za szachownicą - nie spodziewaj się pouczeń z mojej strony. - To właśnie jedna z rzeczy, które w tobie lubię - rzucił przyjaźnie. - A jedyną, co do której mam pewność, jest twoja elegancja. Skoro zaś sama ubierasz się wspaniale, nie potrzebuję dawać ci rad. Podoba mi się ta twoja peruka. - Cudowna - przytaknęła mu, głowiąc się, czy z nim pomówić o chorobie Elijaha. Lepiej było jednak tego nie robić. Jeszcze by się rozpłakała. Co za okropna myśl! Zaczęła pospiesznie ustawiać na nowo figury. - Kiedy rozmawiałam z tobą po raz ostatni, odmówiłeś rozegrania ze mną partii. Skoro zaś siadłeś już naprzeciw mnie, mam nadzieję, że zmieniłeś zdanie? - Twój mąż powiedział mi, że postanowiłaś powstrzymać się przed ostatnią partią w naszym turnieju westchnął. - Co, mówiłeś o niej z Elijahem? - Miała być rozegrana z zawiązanymi oczami i w łóżku - przypomniał smętnie. - Przecież przegrałam z tobą! Powinieneś się z tego cieszyć co najmniej tak, jakbyś grał z zawiązanymi oczami. - Ku mojemu zdziwieniu stwierdzam, że się nie cieszę - odparł z zaskoczeniem. - W takim razie dam ci satysfakcję i zagram z tobą - powiedziała, ustawiając szybko figury. - Możesz grać białymi, będą pasować do surduta. 60
- Ależ on jest kremowy - Villiers wzdrygnął się lekko - a nie biały. Nie cierpię białego jedwabiu, a biały atłas jest jeszcze gorszy. Przywodzi mi na myśl anioły, świętych i takie tam rzeczy. - Nie widzę nic złego w aniołach - zauważyła Jemma. - Zawsze podobały mi się skrzydła, choć nie aureola, bo ona przypomina jakiś okropny kapelusz. - W takim razie spodoba ci się powód moich odwiedzin - odparł Villiers, robiąc ruch pionkiem - bo zamierzam postarać się o własną. - Zdumiewasz mnie - mruknęła. Grali przez chwilę w milczeniu. Villiers wykonał ruch wieżą, a Jemma zagroziła jednemu z jego pionków swoim gońcem. - Mam kłopot - powiedział i rozgrywał partię dalej, póki nie wykonał ruchu królem. Jemma uniosła brew. - I tobie, wielkiemu Villiersowi, przydarzyło się coś tak plebej-skiego jak kłopot? Villiers westchnął. - Nie ośmieliłbym się o nim wspominać, gdyby nie był żenujący. - Przecież wszystkie kłopoty są takie. Choć uważałam, że nieżonaci mężczyźni bez zobowiązań mają ich najmniej ze wszystkich. - Niestety, dorobiłem się kilku zobowiązań, choć, jak na razie, nie żony - odparł w zadumie. - Nawet nie zauważyłem, jak do tego doszło, że nisko upadłem, stając się godnym szacunku człowiekiem. - Godnym szacunku? - Jemma parsknęła śmiechem. - Powinieneś się szczycić czymś wręcz przeciwnym, mając tyle nieślubnych dzieci. - Co za wulgarny koncept. Całkiem niegodny ciebie. Jemma zaśmiała mu się prosto w twarz. - Uważam, że wulgarność bardzo odświeża. A dzieci istotnie sprawiają kłopoty, ale nieprawe potomstwo, trzymane z dala od siebie, chyba niekoniecznie? - Również tak myślałem. - Długie palce Villiersa bawiły się pionkiem, którego właśnie strącił z szachownicy. - W takim razie... 59
- Jak sobie może przypominasz, kiedy leżałem chory po moim nieszczęsnym zeszłorocznym pojedynku, obiecałem sobie solennie, że się zajmę moimi dziećmi. - Przysięga na łożu śmierci, najgorszego rodzaju? - Jesteś nie tylko wulgarna, ale i nieuprzejma - odparł z udaną powagą. - Właśnie, właśnie. A tak nawiasem mówiąc, komu składałeś tę przysięgę? Nie przypominam sobie, żeby nad twoim łożem czuwała jakaś osoba duchowna. - Panna Charlotte Tatlock. - Żadna z niej purytanka - skrzywiła się Jemma. - Ta sama, która zbyt długo adoruje twojego męża. Wiesz przecież, że się jej oświadczyłem. - Cieszę się, że dała ci kosza - stwierdziła Jemma z satysfakcją. - Kto ci mówił, że tak zrobiła? - Na balu w święto Trzech Króli weszłam do własnej bawialni i ujrzałam ją w namiętnym uścisku z twoim spadkobiercą. Nie mogła przecież jednocześnie całować się z nim i mieć zamiar poślubienia ciebie. - Czemu cię więc irytuje, że mogła z sukcesem uwodzić twojego męża? - Wcale się tym nie zirytowałam. Nigdy nie ulegam tak mieszczańskiemu uczuciu jak irytacja. - Owszem, zirytowało cię to. Spojrzałaś wtedy na nieszczęsnego Elijaha całkiem jak pies ogrodnika! Sama nie zjesz, ale drugiemu nie dasz. - Wróćmy lepiej do twoich kłopotów - odparła Jemma i zaatakowała wieżę Villiersa. - Dziś rano otrzymałem właśnie wiadomość, że mój spadkobierca bardzo nieodpowiedzialnie i niestosownie poślubił pannę Tatlock za specjalnym zezwoleniem. - Jakież to romantyczne. - Twój ton jest wyraźnie nieuprzejmy i wyzuty ze współczucia. Czy wiesz, że już druga z moich narzeczonych wyszła za mąż za specjalnym zezwoleniem? 60
- Najpierw moja bratowa, a teraz panna Tatlock. No, no! Czy to ten problem, o którego rozwiązanie mnie prosisz? Mam ci znaleźć narzeczoną, która cię nie rzuci i nie ucieknie z pierwszym lepszym zawadiaką? - Nie musisz szydzić z moich kłopotów - odparł Villiers, wykonując ruch pionkiem. - A zresztą nie zależy mi na szukaniu sobie żony. Miałem na myśli inne poszukiwania. Jemma wstrzymała oddech. Villiers patrzył na nią, a jego palce nadal trzymały figurę szachową. Nie miała wątpliwości, o jakich poszukiwaniach myśli. Nie uśmiechał się już, a wyraz jego oczu wiele mówił. Spytała pospiesznie: - A więc cóż to za kłopot? Przez chwilę milczał, pozwalając się jej domyślić, że nie zmylił go ten wykręt. Rozbawienie i pożądanie widoczne w jego oczach sprawiło, że się nieznacznie uśmiechnęła. Nic w tym uśmiechu nie zapowiadało jednak, by chciała zdradzić Elijaha. - Dzieci. Obiecałem Charlotte, że znajdę jej idealnego męża. Nie zaufała moim zdolnościom w tej mierze i nalegała, mówiąc, że jeśli podołam temu zadaniu, będę musiał okazać się ojcem, a ona - żoną. - A czy nią została? Wpadłeś, Villiers, wpadłeś po uszy! - Myślałem, że zwrócisz się do mnie po imieniu, czyli: Leopoldzie. Chyba jesteśmy już na tyle spoufaleni. Atmosfera znowu się ochłodziła. Jemma wróciła do poprzedniego tematu. - Cóż ona miała na myśli, mówiąc, że musisz okazać się ojcem? - Powiedziała coś w tym rodzaju, że dowiedziała się o dzieciach. - Przecież łożysz na ich utrzymanie, prawda? - spytała, wiedząc, że Villiers istotnie tak robi. Nawet jeśli ponosił tu winę, nigdy się nie uchylał od finansowej odpowiedzialności. Skinął głową. - Powinieneś chyba zrozumieć, czym jest ojcostwo. - Trudno mi określić, co to takiego. - Chyba nigdy nie miałam okazji spotkać twego ojca. Mój nauczył mnie grać w szachy. 63
- Równie dobrze mógłbym to zrobić ja. - Mina Villiersa nieco złagodniała. Jemma spojrzała na niego spod oka. - Nauczył mnie również, jak się pozbyć niechcianego adoratora, i zagroził, że mnie zabije, jeśli tego nie będę umiała zrobić. - A to dopiero - mruknął smętnie Villiers, bijąc jednego z jej skoczków. - Co za brutalność! Jemma poczuła lekką irytację. Ojciec słusznie ją przestrzegał przed rozpustnikami w rodzaju Villiersa. - Większość z jego nauk przyswoiliśmy sobie, żyjąc razem z nim. Ojcostwo pociąga za sobą pewną bliskość. Villiers nawet nie mrugnął okiem. - Dzieci są... - O jak wielu dzieciach mówimy? - spytała Jemma, a gdy nie odpowiedział, dodała: - Chyba wiesz, ile ich masz? - Oczywiście, ale tu właśnie zaczynają się komplikacje. Jemma strąciła z szachownicy gońca. - Jakie znowu? - Sześcioro - odparł. - Sześcioro? Spłodziłeś sześcioro nieślubnych dzieci? Oczy Villiersa uważnie śledziły jej palce, w których nadal trzymała gońca. - Zważywszy, ile kobiet kochałem w życiu, nie jest to wcale liczba nie do pomyślenia. - Nie do pomyślenia! I kto tu jest wulgarny? - Zapewniam cię, że nie bawię się w dwuznaczniki. - Myślałam, że masz może dwoje. - Sześcioro. - Powinieneś być ostrożniejszy - skarciła go. - Niewątpliwie. - Nigdy nie pomyślałeś o tych nieszczęsnych bękartach ani o ich niezamężnych matkach? - Nie. 64
Teraz Jemma miała wykonać kolejny ruch, lecz się zawahała. Poczuła się trochę nieswojo. Lubiła Villiersa, czyli Leopolda. Naprawdę go lubiła. A nawet... - Przecież jestem księciem - stwierdził, ale nic się nie dało wyczytać z jego głosu. - Po cóż miałbym sobie zaprzątać głowę czymś takim? - No, przynajmniej łożysz na nie. - Mógłbym nawet zapełnić nimi cały dom podrzutków, a ty i tak byś pochwaliła moją cnotliwość. - Nie spodziewałabym się, że zrobisz coś takiego - odparła nieco ostrzejszym tonem, niż zamierzała ale to haniebne, że nie myślisz wcale o kobietach, z którymi... - Spałem. Przeciwnie, myślę bardzo dużo o niektórych, z którymi spałem lub mam nadzieję spać. Był to niewybredny żarcik. Jemma spojrzała na niego ze wzgardą. - Co za różnica, czy jest ich dwoje, czy też sześcioro? - spytał. - Jedno dziecko z nieprawego łoża to błąd. Dwoje to nierozwaga. A troje... lub sześcioro... to po prostu podłość. Podłość! W jego ciemnych oczach mignęło coś takiego, że jej gniew osłabł. - Rozumiesz to chyba? - spytała. - Chyba nie doceniasz tego, kim jest książę. - Nie ośmielisz mi się chyba wmawiać, że matki twoich dzieci cieszyły się, mogąc zajść w ciążę z kimś tak wysoko postawionym! - Nie. - W jego oczach zagościł przelotny uśmiech. - Wychowywano mnie w przekonaniu, że wszyscy niżej stojący ode mnie nic nie znaczą. Ze odziedziczone przeze mnie pieniądze, władza i tytuł dają mi prawo robić, co tylko chcę. A tak się również składa, że nie cierpię prezerwatyw i przez wiele lat nie pozbyłem się niechęci do nich. - Nie ma w tym nic honorowego - odparła zjadliwie. - Dobrze, że nie spłodziłeś czternaściorga! Kim one są? - Dzieci? - Matki. Wiem, że jedno z nich urodziła ci kobieta wysokiego rodu, lady Caroline Killingrew. I że odmówiłeś poślubienia jej. 65
- W rzeczywistości ta właśnie dziewczynka nie jest moim dzieckiem. - Czy to znaczy, że nie należy jej wliczać do tych sześciorga? - Należy, ale tylko dlatego, że ją również objąłem swoją opieką. Mówiłem ci, że wystąpiły pewne komplikacje. - Ależ oczywiście, że ona jest twoim dzieckiem. Lady Caroline mówiła o tym wszystkim. A jej ojciec powiedział mojemu wujowi Edmundowi, że przyznałeś się do tego związku, potem zaś nie chciałeś się z nią ożenić. Wszyscyjej współczuli, a... - spojrzała mu w oczy i urwała. - Mój Boże! W takim razie kim był ojciec? - Nie mam pojęcia. - Villiers wzruszył ramionami. - Ja z pewnością z nią nie spałem. Myślę, że mówiła to wszystko z rozpaczy. Uznałem, że jako dżentelmen muszę odegrać rolę, jaką mi w tym dramacie wyznaczyła. - Może miała nadzieję, że zmusi cię do ożenku? - Nie sądzę. Gdyby chciała zyskać męża, oskarżyłaby kogoś niżej stojącego ode mnie, kto byłby rad z dużego posagu, jaki chciał jej dać ojciec. - A więc ocalił ciebie twój tytuł? Czemu więc odegrałeś tę rolę? - Z trudem mi się to udało - odparł cierpko. - Nie chciałem się z nią żenić i o mały włos nie zacząłem głośno mówić, że prawie jej nie znam. Ona z kolei wpatrywała się we mnie tragicznym wzrokiem na balach, póki ojciec nie wyprawił jej do Kanady. Dziecko wysłano po paru miesiącach z powrotem do Anglii z niezbyt miłym listem, gdzie była mowa o tym, że mam je utrzymywać. Cóż więc mogłem zrobić prócz uznania go za swoje? - Czy wiesz, gdzie dzisiaj jest jego matka? - Czemuż miałbym się tym zajmować? - Istotnie. - No i jej dziecko jest teraz jednym z moich sześciorga. - A pozostałe pięć matek? Czy to wszystko ladacznice?
- Graj, Jemmo, graj - Villiers machnął ręką - bo mam zamiar z tobą wygrać. Nie, nie ma między nimi ladacznic. Mam zbyt wiele szacunku dla siebie i zanadto obawiam się chorób, a ryzyko jest tu przerażające. 66
- Dzielisz włos na czworo. - Jemma zrobiła ruch królem. - Jeśli chcesz, nazwij je kurtyzanami. - Obojętne mi, czy są nimi, czy nie - rzekł z naciskiem. Tak jak się spodziewała, Villiers skupiony na rozmowie nie zauważył, że goniec, który jej pozostał, zagrozi wkrótce jego hetmanowi. - Nie zgodziłabym się z tobą. Przecież wychowują twoje dzieci. No i, jak się spodziewam, nie uczą ich grać w szachy. Wyobraź sobie tylko wszystkie te pożyteczne nauki, które się wpaja dziewczętom. - W istocie tylko jedno z nich wychowuje jego matka. - A któż się troszczy o pozostałe? - Mój radca prawny zapewnia mnie, że wszystkie mają należytą opiekę. - Przecież nic o tym nie wiesz. - A po co miałbym wiedzieć? Czy ty... - Gdybym ja miała dziecko, chciałabym wiedzieć, gdzie ono jest! - Jak dotąd, mamy tylko dwie pozycje na liście ojcostw - westchnął z zadziwiającym spokojem. Ciekawe, kto też je wychowuje i uczy grać w szachy. - Powinieneś, moim zdaniem, sam się nimi zająć, jak mówiliśmy kilka tygodni temu. Chociaż muszę przyznać, że wówczas była mowa tylko o dwojgu. - Wykonała ruch pionkiem, kalkulując liczbę innych, potrzebnych jej, by zagrozić jego królowej. - Wtedy jednak żartowałaś i chciałbym wierzyć, że teraz również. - Ani trochę! Czy dotknąłeś tego pionka, bo zamierzasz go przesunąć? Villiers spojrzał na szachownicę, zmarszczył lekko brwi i zrobił nim ruch. - Dzieci powinny być razem z rodzicami. To część obowiązków ojcowskich. - Nie mów bzdur. Ja nie mam żony. - Czyż hrabia Ballston nie wychował co najmniej tuzina nieprawych potomków? - On miał żonę. 66
- Dwoje z tych dzieci było jej, sądząc z tego, co mówiono. Trzeba więc znaleźć ci żonę... właściwą żonę. - Masz na myśli taką, która nie będzie kręcić nosem na moje nieślubne potomstwo, bo ma już własne? - Dobrze by ci to zrobiło. - I Jemma parsknęła śmiechem na widok jego miny. - Myślisz, że ja naprawdę powinienem żyć razem z tymi wszystkimi dziećmi? - Ee... nie. - Jemma przesunęła gońca na inne pole. - Szach i mat! Villiers patrzył bez słowa na zastawioną przez nią pułapkę. - O Boże! Całkiem mnie zagadałaś! - Szkoda, że nie mogłeś widzieć swojej miny, kiedy ci podsunęłam myśl, żebyś wziął te dzieci do siebie. Coś cudownego! - Mógłbym wziąć jedno. - Co takiego? - Zdołałbym zająć się jednym. Czy nie sądzisz, że to wystarczy? - Wystarczy do czego? - Jemma spojrzała na Villiersa tak, jakby widziała go po raz pierwszy. - Ja tylko starałam się wygrać tę partię i wygrałam. Czy mam ci powiedzieć, kiedy zrobiłeś błędny ruch? - Nie. - Villiers wzruszył ramionami. - W końcu ty wygrałaś. Przepraszam, muszę pomyśleć. Jemma zerwała się na nogi. - Czy ty naprawdę zamierzasz wziąć do siebie te nieślubne dzieci? Ja tylko żartowałam, Yilliers! Naprawdę! Żadna przyzwoita kobieta nie będzie chciała wtedy za ciebie wyjść. Nigdy bym tego nie mówiła na serio. Villiers wstał i podszedł do niej. Był wysoki, prawie tak wysoki jak jej mąż, i Jemma musiała zadrzeć głowę do góry. - Nie chcę się żenić z przyzwoitą kobietą - wycedził z wolna. W jego oczach dojrzała coś, czego tam nigdy wcześniej nie było.
Flirtowali ze sobą prawie od roku, odkąd wróciła z Francji i zaczęła z nim grać w szachy. Turniej między nimi nigdy nie został zakończony i nigdy też nie będzie. Musiałby bowiem skończyć się w łóżku. 68
- Leopoldzie... - wyszeptała. - Nie wolno ci... - Mówię teraz poważnie. Jesteś mężatką. Wyszłaś za mojego przyjaciela z czasów dzieciństwa, Elijaha. A Elijah... - Villiers zaczerpnął tchu, jakby chciał zmienić temat. - Chcę ci tylko powiedzieć, Jemmo, że kiedy jakiś mężczyzna cię pozna, nie bardzo już ma ochotę szukać innej. Jemmę głęboko poruszył ten komplement. Wiedziała też dlaczego. Tkwiła w niej jeszcze tamta młodziutka dziewczyna, zrozpaczona, że jej mąż woli towarzystwo kochanki niż żony. Skinęła głową. Nigdy więcej nie zdradziłaby Elijaha. - Zamierzamy mieć dziecko - powiedziała, mając nadzieję, że z sercem męża nie jest aż tak źle. - A ja mam ich już kilkoro i sądzę, że nadszedł czas, żebym je poznał. Villiers cofnął się, a Jemma nagle poczuła, że mimo woli podaje mu rękę do pocałunku. Ton jego głosu świadczył o smutku, ale też o samoakceptacji, choć tliła się w nim iskierka humoru. - Jeszcze się w kimś zakochasz, Leopoldzie. Ktoś podbije twoje serce, nim sobie zdasz z tego sprawę. Villiers pokręcił głową. - Wybieram się dziś wieczór do Vauxhall. Przyjdź tam, a poznam cię z najbardziej uroczą kobietą, jaką znam. Villiers ukłonił się, pożegnał i wyszedł. Jemma długo siedziała nad szachownicą, rozmyślając, jak bardzo się zmienił. Gdy skończyli grę, analizowali ją potem na kilka różnych sposobów i spierali się o poszczególne ruchy. A teraz on sobie poszedł po tym, jak rozegrała z nim najprostszą z omawianych w książce partii, rozpraszając jego uwagę rozmową. Tym, co sprawiło, że poczuła się nieswojo, patrząc na rozrzucone figury, była świadomość, że wiedziała, co dojrzała w jego oczach. Nieczęsto się jej zdarzało to ujrzeć. Nie tego się po nim spodziewała. Villiers czuł do niej coś, czego nie powinien był czuć do nikogo... poza własną żoną, gdyby w ogóle ją miał. 69
7 Zapadła noc, a Elijah nie wracał do domu. Jemma zjadła samotnie kolację o dziewiątej i zasiedziała się nad nią aż do dziesiątej, a potem znów poszła do biblioteki. Zajęła się tam pewnym problemem szachowym, po czym zasiadła do rachunków domowych. W rzeczywistości jednak śledziła zegar. Rozpaczliwie chciała ujrzeć Elijaha i z niesłychaną determinacją pragnęła namówić go do opuszczenia Izby Lordów. Kiedy mąż wszedł wreszcie do biblioteki, posępny i wyczerpany, pragnęła rzucić mu się w objęcia, a jednocześnie go zwymyślać. Na szczęście nie musiała dokonywać wyboru, bo obecność Fowle'a oraz lokajów czyniła i jedno, i drugie niewykonalnym. Elijah nachylił się nad jej dłonią i ucałował ją tak, jakby byli co najwyżej parą znajomych. Fowle zjawił się, nim zdążyli zamienić choćby jedno słowo, a za nim trzech lokajów wniosło mały stolik z półmiskami i porcelaną. Jemma siadła tam, gdzie zwykle, czując się tak, jakby stąpała po tłuczonym szkle. Ona, która zawsze rozmawiała tak swobodnie, teraz nie mogła sklecić nawet kilku najprostszych zdań. Siedzieli w milczeniu, gdy Fowle postawił stolik przed Elijahem, zdjął pokrywę półmiska z befsztykami i nalał wina do kieliszków. - Możesz zostawić wszystko mnie, obsłużę się sam - powiedział Elijah. Fowle, urażony, zacisnął wargi, lecz Elijah jednym spojrzeniem go oddalił. - Co dziś robiłaś? - spytał Elijah, gdy za Fowle'em i lokajami zamknęły się drzwi. Jemma pociągnęła łyk brandy. - Och, bawiłam się całkiem dobrze - odparła beztrosko. - Rankiem odwiedziłam przyjaciółkę, a po południu wygrałam z Villiersem w szachy. Elijah spoważniał. 70
- Jakże on się miewa? - Dobrze, choć wyznał mi, że ma sześcioro nieślubnych dzieci. Dłoń Elijaha, w której trzymał widelec z befsztykiem, zatrzymała się w połowie drogi do ust. - Sześcioro - powtórzyła Jemma - i co więcej, nie jest wcale ojcem dziecka lady Caroline Killingrew. Przypominasz sobie, ile było plotek, kiedy odmówił poślubienia jej? Elijah skinął głową. - Postąpił zadziwiająco wielkodusznie, pozwalając im krążyć. Mówił, że tylko w ten sposób zachowa się jak dżentelmen. - Niepowszedni u niego impuls - odparł sucho Elijah. - Tylko Villiers mógł nie dbać o swoją reputację do tego stopnia, żeby pozwolić się oczerniać prawie nieznanej mu damie. - To przywilej porzuconych - stwierdził Elijah nieco zgryźliwie. - On jest dużo bardziej cnotliwy, niż daje po sobie poznać. Myślę, że uważa złą reputację za coś pożytecznego. - Sądzi widocznie, że jako grzesznik jest bardzo atrakcyjny -przyznał Elijah, unosząc pokrywę półmiska i nakładając sobie na talerz solidną porcję płastugi. - Podczas gdy ty, człowiek godny szacunku, jesteś bardzo wyczerpany - odparła Jemma. Spojrzał na nią sponad talerza. - Wiem, co masz zamiar powiedzieć. - Nie powinnam więc tego robić, bo nie ma nic gorszego niż uprzykrzona żona, która mówi coś, o czym mąż doskonale wie. Uśmiech męża sprawił, że serce nagle zaczęło jej bić szybciej. - Wcale nie uważam, żebyś mi się naprzykrzała.
- Nie powinieneś mnie do tego zachęcać - powiedziała, siląc się na ton lekkiego flirtu. - Tak długo żyliśmy z dala od siebie, że zapomniałeś, jaką potrafię być sekutnicą. - Nigdy nią nie byłaś - mruknął. Spojrzeli sobie w oczy. - Nawet mnie nie zwymyślałaś, gdy zobaczyłaś mnie z kochanką. - Czyżby? -Jemma nie mogła sobie jednak niczego przypomnieć poza żółtymi włosami Sarah Cobbett zwisającymi z blatu wielkiego biurka Elijaha. 71
- Spojrzałaś tylko na mnie z pobladłą twarzą i upuściłaś kosz piknikowy, który trzymałaś w ręce, a potem uciekłaś bez słowa. Jemma posłała mu dyskretny uśmiech. - Nie myśl, że nadal byłabym taka milcząca. Gdybym teraz zobaczyła podobną scenę, urządziłabym piramidalną awanturę. - Wiedziała jednak, że Elijah nigdy więcej już nie zrobi czegoś podobnego. Ze on się zmienił i ona się zmieniła, i że żadna inna kobieta nie stała już między nimi. - Widok twojej twarzy był jak cios sztyletem - powiedział Elijah. - Och, z pewnością... - Nie, nie przesadzam. Już raz taką kobiecą twarz wcześniej widziałem. - Naprawdę? Wskazał widelcem na ściany. - Usunęłaś dowód. Jemma spojrzała na ściany. Kazała pokryć je nową boazerią i pomalować na kolor ciemnej czerwieni, kiedy na święta Bożego Narodzenia wyjechali na wieś. - Były przedtem dębowe - powiedziała zmieszana. - Nie nazwałabym ich dowodem zbrodni, choć uważałam je za niemodne. - Duży obraz z Judytą i Holofernesem wisiał niegdyś naprzeciwko biurka mego ojca - wyjaśnił Elijah, wracając do posiłku. - Było to wyjątkowo sugestywne malowidło, na którym Judyta unosi odciętą głowę Holofernesa z wyraźnym triumfem. Zapewne moja matka sądziła, iż zmusi w ten sposób ojca, by dostrzegł, jak ją rozgniewał. Wątpię jednak, czyjej się to udało. Nie był zbyt uważnym obserwatorem. - Czy twoją matkę gniewało, że ojciec ma kochanki? - spytała ostrożnie Jemma. - Coś w tym rodzaju. Rozmowa nie przebiegała tak, jak Jemma ją sobie zaplanowała. Upodobania poprzedniego księcia Beaumont były interesujące, ale nieistotne. - W rzeczywistości miałam okropny dzień - wyznała nagle. Elijah natychmiast odłożył widelec. 72
- Bardzo mi przykro, że stan mego zdrowia przyczynił ci zmartwień. - Zmartwień... - przez chwilę nie mogła nic mówić, jakby słowa uwięzły jej w gardle. - Rano potraktowałam w sposób dosyć przykry kobietę, która jest moją znajomą, jeśli nie przyjaciółką. A w dodatku namawiałam Villiersa, żeby wziął swoje nieślubne dzieci do domu. - Nie może tego zrobić - zasępił się Elijah. - Nawet jego wysokie urodzenie nie uchroniłoby go wtedy przed potępieniem. Cóż ty sobie myślałaś, Jemmo? - Wcale nie myślałam. - Jemma zadarła podbródek, usiłując się nie rozpłakać. - Byłam tak zła na ciebie, że wyszedłeś rano, nie zostawiając mi nawet kartki z paroma słowami, że zachowywałam się jak... - głos zadrżał jej mimo wszystko, ale pokonała skurcz w gardle - ...jak najokropniejsza z osób, bo chciałam wygrać w obydwu wypadkach, nie dbając o to, ile narobię szkód. - Wygrać? Cóż u licha chciałaś wygrać u swojej przyjaciółki? - Nieważne, obawiam się zresztą, że to koniec tej przyjaźni. - Postąpiłem bardzo nieuprzejmie, pozostawiając cię bez żadnych wyjaśnień, zwłaszcza po wstrząsie, jaki przeżyłaś ostatniej nocy. Przepraszam. - Spojrzał na nią życzliwie i ze współczuciem. - Nie zachowam się więcej tak nieelegancko. No i ona okazała się sekutnicą, a on - mężem doskonałym. - Dziękuję - odparła - ale należy mi się jakieś wyjaśnienie. - Myślałem, że uda mi się to zrobić wcześniej - odparł, unosząc kieliszek z winem do ust. - Wiem, że musimy poważnie porozmawiać. Oczywiście, zaczniesz zaraz mówić o dziecku. O następnym księciu. Już oznajmiłem Pittowi, że jutro mnie nie będzie w Izbie. Spojrzał na nią czule. Najwyraźniej zamierzał spędzić cały dzień w łóżku. Razem z nią. - To nie załatwia sprawy ostatecznie - odparła ostrożnie, usiłując puścić mimo uszu zimną rzeczowość, z jaką wspomniał o dziecku. - Co jeszcze? - Chciałam, żebyś w ogóle zrezygnował z zasiadania w Izbie Lordów. Z powodu twojego zdrowia. 74
Te słowa zawisły w powietrzu. Spojrzenie Elijaha spoważniało, jakby nigdy nie było w nim cienia serdeczności. Siedziała teraz naprzeciw doświadczonego polityka. Jak zwykle, niczego nie zamierzał udawać. - Rząd stoi w obliczu buntu więźniów, zbliżających się wyborów, zubożenia ludu. Fox i książę Walii uwłaczają całemu narodowi swoimi pijackimi wybrykami, a król najwyraźniej nie potrafi okiełznać własnego syna. Nie mogę zdecydować się na tak drastyczny krok. - Nie dziwi mnie, że nie mogą się bez ciebie obejść, dziwię się tylko, że ty nie możesz się obejść bez nich. - Nie bardzo ciebie rozumiem. - Z pewnością premier boryka się w tym roku z wieloma trudnościami, ale moim zdaniem Pitt potrafi sprostać tym wyzwaniom. W końcu po to go wybrano! Ciebie, Elijahu, nie wybierano. - Odpowiedzialnym jest się i bez wyboru. - Elijah spojrzał na nią z powagą, całkowicie zdeterminowany. - Twoje serce odmówi ci posłuszeństwa, jeśli w nocy aż do rana będziesz walczył o sprawy, o których większość równych ci pozycją ludzi czyta jedynie w gazetach, jeśli w ogóle do nich zagląda. Vil-liers nigdy nie zasiadał w Izbie, a zeszłego roku, po ranie odniesionej w pojedynku, przez całą rekonwalescencję nie opuszczał łóżka. Elijah odstawił kieliszek na stół. - Różnię się bardzo od niego. On rozpatruje problemy etyczne niczym rozgrywkę na szachownicy. - Nie słuchałeś chyba, co mówiłam - odparła, usiłując opanować gniew. - Villiers o mało nie umarł zeszłego roku, ale wydobrzał, bo zaszył się we własnym domu. Gdyby zrywał się o świcie, uważając błędnie, że nikt inny nie jest zdolny uporać się z trudnymi sprawami, dawno by już nie żył. Elijah zacisnął usta.
- Chyba nie chcesz mi wmówić, że powinienem resztę życia spędzić w łóżku, leżąc w nim plackiem, tak jak on, i co najwyżej grając od czasu do czasu w szachy? - Odsunął od siebie talerz z niedojedzonym daniem. - To byłoby już przesadą. 74
Mówił uprzejmie, jak zwykle, lecz widziała, że narasta w nim gniew. - Czyżbym, twoim zdaniem, aż tak bardzo cenił swoje życie, żeby w nim zastygnąć niby mucha w bursztynie? Żeby porzucić wszelkie ambicje, chęć zrobienia czegoś wartościowego w czasie, który mi jeszcze pozostał? - Nie powinieneś... - zaczęła Jemma, lecz przerwał jej stanowczy ton osoby, która potrafi przekrzyczeć tłum gardłujących polityków. - Chciałabyś, żebym postępował jak Villiers, który nie dba o swoje potomstwo, ukrywane gdzieś po okolicznych wsiach? Jak ktoś, kto myśli jedynie o kolejnej partyjce szachów? Choć ty zapewne powitałabyś to z nieuzasadnioną aprobatą. W końcu Villiers dba o swój wygląd, więc może i mnie wolno byłoby pięknie się ubierać i grać w szachy. Jemma daremnie usiłowała zaczerpnąć tchu. - Miałbym chodzić ze szpadą u boku, mając absolutną pewność, że góruję nad wszystkimi niczym archanioł, bo urodziłem się księciem i nie musiałem nawet palcem kiwnąć, żeby zyskać swoją pozycję? Elijah z głośnym trzaskiem przykrył srebrny półmisek wiekiem. - Pozwól sobie wyraźnie powiedzieć, Jemmo - zacisnął wargi -że wolałbym się zastrzelić, niż stać się kimś takim jak Villiers. - Traktujesz mnie nieuprzejmie. - Głos Jemmy drżał nieco, choć szczerze się za to znienawidziła. Nie była z natury wojownicza i spierała się jedynie z mężem. Ze swym zaciekle prostolinijnym i szlachetnym mężem. Elijah z pewnością to wyczuł, bo wstał, podszedł do szafki i nalał do obydwu kieliszków rubinowego płynu, a potem podał jej jeden z nich. - Ten trunekjest dziełem francuskich mnichów. Pędzą go z owoców lub kwiatów wiśni. Jemma spróbowała go i zakrztusiła się, tak ją zapiekło w gardle i żołądku. - Szczególne rozrywki księcia Villiers nie mają tu zresztą nic do rzeczy - zaczął Elijah, siadając znów za stołem - ale jesteśmy obaj niepodobni do siebie. Nie mógłbym żyć, wałęsając się po Londynie 77
i przystając tu i ówdzie, by pogawędzić z przyjacielem lub zagrać z nim w szachy. Czy zapraszałaś go dziś do siebie? Czekał na odpowiedź, unosząc brew. Jemma pokręciła głową. - A więc wstąpił tu przypadkiem, ty zaś spędziłaś z nim bez wątpienia miły wieczór, dworując sobie z liczby jego nieślubnych dzieci i flirtując z nim? Zaskoczył ją nieskrywany gniew w jego głosie. - Przecież nie możesz być o niego zazdrosny! Nie po tym, jak zrezygnowałam z szachowego turnieju między nim a mną! - Dlaczego nie miałbym być zazdrosny o kogoś, kto spędza wieczór na chwaleniu twojej urody? Otwierała już usta, kiedy uniósł dłoń, nakazując jej milczenie. - Nie powiesz mi chyba, że nie prawił ci komplementów, Jem-mo. Jeśli to powiesz, uznam, że zrobiłem z siebie durnia! Milczała. - On się w tobie zakochał - rzekł głucho Elijah. - To nie znaczy, że ciebie zdradziłam. Obojętne, z Villiersem lub kimkolwiek innym. - Wiem o tym. Jemma po raz drugi upiła nieco sherry, które było niczym strużka ognistej słodyczy. Coś okropnego! - Zeszłej nocy Fox kazał artylerzystom otworzyć ogień do buntowników w Lambeth, dystrykcie, który mu podlega. - To straszne - wyszeptała. - Nie mam wątpliwości, że zdusił bunt, ale spróbuj to powiedzieć młodej matce, której dziecko zginęło, kiedy tuliła je w ramionach, sądząc, że oboje są bezpieczni we własnym domu. Trafiła je zabłąkana kula. - Szczerze mi jej żal, ale czy to znaczy, że nie wolno ci się oszczędzać? Słuchając cię, można by pomyśleć, że tylko ty możesz powstrzymać Foxa i Pitta przed aktami przemocy. Czy przypadkiem nie przeceniasz własnego znaczenia? W końcu i ty jesteś w parlamencie z tego powodu, że urodziłeś się księciem. Czy nie sądzisz niekiedy, że nie miałbyś tej samej władzy i wpływów, gdybyś nim nie był? 76
Twarz Elijaha nabrała nieodgadnionego wyrazu. - Czy zawsze byłaś o mnie tak kiepskiego zdania? - powiedział z lekkim zaciekawieniem, jakby pytał, czy woli ziemniaki, czy groszek. - Nigdy! Ja tylko chciałam ci podsunąć myśl, żebyś nie próbował się obwiniać za to, ze Fox kazał artylerii strzelać, a jakaś kula przypadkowo trafiła dziecko. Czy osobiście aprobowałeś tę jego fatalną decyzję? W jego oczach błysnął gniew, ale to jej odpowiadało. Nie było bowiem nic gorszego niż jego obojętność, obojętność męża stanu. - Czy chcesz wiedzieć, co się wczoraj zdarzyło, Jemmo? Naprawdę chcesz? - No, powiedz. Czekam na to z zapartym tchem. - Twój sarkazm jest, jak sądzę, usprawiedliwiony. Z pewnością dużo łatwiej i przyjemniej było zostać w domu i wygrać partię szachów. Jemma zerwała się na nogi i podeszła do kominka. Odwróciła się szybko, gdy miała już pewność, że nie będzie gwałtownie oddychać. Gdyby dała po sobie poznać rozsadzającą ją wściekłość, wszystko by przepadło. - Skoro kobiety nie mogą zasiadać w parlamencie, twoje uwagi są nie tylko nieuprzejme, ale też niesprawiedliwe. Elijah również podniósł się z krzesła. Nigdy by nie siedział przy stojącej kobiecie. - Przepraszam cię. Miałaś całkowitą rację. A w takim razie nie mówmy już o tym, jak spędziłaś dzień, tylko o Villiersie. - Och, na litość boską! - wykrzyknęła. - Spędził bardzo miłe popołudnie, opowiadając ci smutną historyjkę o swoich dzieciach i o podjętym ostatnio postanowieniu, że okaże się dobrym ojcem. Zaskarbił sobie twoje współczucie i zainteresowanie, otwierając przed tobą serce. Prawda, przegrał partię szachów, lecz zyskał dużo więcej, bo stał ci się bardziej bliski. Bliższy, jak się spodziewam, niż każda inna osoba na świecie. Mówił to wszystko obojętnym tonem. Jemma znów odetchnęła głęboko. 79
- Albo sądzisz, że nie dochowam ci wiary, albo... - Jesteś bardzo niemądra, jeśli uważasz, że niewierność może dotyczyć jedynie ciała. - Zawsze byłam zdania, że niewierność przejawia się rozmaicie, od chwili gdy... - Wiem, wiem. Od chwili, kiedy mnie zobaczyłaś na biurku z kochanką. Nigdy jednak nie zrozumiałaś, jak mało znaczy coś takiego w porównaniu z prawdziwie intymną relacją. - Jeśli chcesz mi wmówić, że pozostawaliśmy w dogłębnej zażyłości przez tamte wszystkie lata, to nie mogę się z tobą zgodzić. - Nie, rzeczywiście tak nie było. Spodziewam się jednak, że jesteście teraz oboje z Villiersem bardziej zaprzyjaźnieni i spoufaleni, a w rezultacie bliżsi sobie niż ty i ja w początkach naszego małżeństwa. Wiem jednak doskonale, że nigdy nie dzieliliście ze sobą łoża. Już chciała mu się odciąć, ale Elijah nie czekał na odpowiedź. - Pozwól, niech ci coś wyjaśnię. Nie będę marnował czasu. Nigdy bym sobie nie życzył takiego popołudnia jak wasze, nawet gdybym miał jutro umrzeć. Już w wieku ośmiu lat zrozumiałem, że albo umrę ze świadomością, iż zdołałem coś zmienić w otaczającym mnie świecie, albo też zejdę z niego, zostawiwszy go dokładnie takim samym, całkiem jakbym był bezwolną marionetką. Postanowiłem, że się nią nie stanę. Nigdy nie zrobisz ze mnie Villiersa. Nigdy! - Nie żądam, żebyś się stał takim jak on! - krzyknęła Jemma. -Myślałam jedynie, że mimo wszystkich niesprawiedliwości, z jakimi się stykasz, nie musisz się tak zamęczać! Nie musisz wieść próżniaczego życia, ale to, które prowadzisz, po prostu cię zabija! - Uważam, że to bez znaczenia - odparł po chwili. - Czy twoje życie naprawdę nie ma znaczenia? - Zawsze wiedziałem, że będzie ono krótkie. Czemu mam poświęcić wszystko, co jest mi drogie, dla kilku dni bezczynności? Wpatrywała się w niego, niezdolna się odezwać. - Chciałabyś, jak widzę, żebym rzucił wszystko i pozostał przy tobie - powiedział, krążąc po pokoju. - Chciałabym... 80
Nigdy jeszcze Elijah nie przerwał jej aż tyle razy. Odwrócił się i stanął przed nią. - Jesteśmy na tyle dorośli, żeby spojrzeć prawdzie w oczy, Jem-mo. Nie wątpię, że po mojej śmierci ty i Villiers będziecie ze sobą szczęśliwi. - Jak śmiesz mówić mi coś takiego? - Bo to prawda. - Sądzisz, że czekam na twoją śmierć?! - krzyknęła z furią. -Znieważasz w ten sposób i mnie, i Villiersa! - Leopold jest moim najbliższym przyjacielem - odparł spokojnie. - Uważałem go za takiego nawet wtedy, gdy się odsunąłem od niego. Tylko że ja nigdy nie byłem i nie będę tak czarującym towarzyszem życia, na jakiego zasługujesz. Nie dbam o zdrowie, ale to nie znaczy, że deprymuje mnie świadomość, iż on się okaże lepszym partnerem dla ciebie. - Trudno mi wprost uwierzyć w twoją arogancję. Wmawiasz mi, że czekam na twoją śmierć, a potem padnę w ramiona swemu partnerowi i przeżyję resztę życia w błogim nieróbstwie? - Ty to nazywasz arogancją, aja logiką. - Znów się odwrócił i zatrzymał tuż przed nią. - Próbuję tylko być wobec ciebie uczciwy, Jemmo. Potraktowałbym cię protekcjonalnie, nie wyrażając własnego zdania. - Rozumiem - wycedziła, usiłując opanować gniew - chcę się jednak upewnić, czy dobrze rozumiem twój punkt widzenia: choć uważasz, że Villiers jest półgłówkiem, nie masz jednak wątpliwości, że po twojej śmierci rzucę mu się w ramiona? - Poetycko to ujęłaś - stwierdził sucho. - Co więcej, nie kiwniesz nawet palcem, żeby ratować swoje życie, i pędzisz prosto ku śmierci, nie myśląc ani trochę o... o tych, których tu zostawiasz. - Myślę o tobie, Jemmo. - Naprawdę? Dlaczego? Przecież jestem jedynie frywolną domatorką, kobietą, która poślubi Villiersa, gdy tylko wydasz ostatnie tchnienie! - To już coś więcej niż poetyckie ujęcie, to wręcz szekspirowskie. 79
Jemma odwróciła się gwałtownie i wpatrzyła w ciemne okno, przygryzając do krwi wargę, żeby powstrzymać płacz, który dusił ją w gardle. Serce waliło jej ciężko, ale zdołała, choć ze smutkiem, zrozumieć: mężowi na niej zależało. - Szczerze bym pragnął, żebym właśnie ja był tym, którego byś wybrała. Głos Elijaha dobiegł ją jakby z oddali. Opanowała się z trudem. - W takim razie, po co ściągałeś mnie z Paryża? Elijah odchrząknął. - Nie rozumiem twojego rozgoryczenia. Skoro nie chcesz wyjść potem za Villiersa, to nie rób tego. Ja tylko... - głos mu zadrżał i nagle poczuła jego dłonie na swoich ramionach. Odwrócił ją twarzą ku sobie. - Do licha, Jemmo, ja mu po prostu zazdroszczę! Zazdroszczę mu miłego popołudnia, partii szachów, współczucia widniejącego w twoich oczach, waszego wzajemnego przywiązania. Jemma ze złością otarła łzy. - Przecież ty gardzisz takimi rzeczami! - Nie nadaję się na dworaka. Cóż miała mu odrzec? Ze była niemądra i myślała, że ją kocha? "wsparła głowę o chłodną szybę. Nie było winą Elijaha, że przedkładał honor nad żonę. Powinna go za to podziwiać. Wszyscy go zresztą podziwiali za szlachetność. Ponownie otworzyła oczy i spojrzała na swego pięknego, honorowego męża. Na tego głupca, który chciał ją przekazać Villiersowi niczym bezcenny prezent. - Przepraszam, jeśli sprawiłem ci przykrość - powiedział, a ona poczuła, że naprawdę tak uważał. - Przykrość? - Z trudem przemogła skurcz w gardle. - No pewnie, przykro jest przecież myśleć o śmierci męża. Zabrzmiało to tak ostro, że aż się cofnął. - Nie powinniśmy się tak traktować - powiedział, a jego ręce prześlizgnęły się wzdłuż jej ramion aż do dłoni. - Chyba byliśmy... - No, jacy? Nie dokończył. Miał piękne, ciemnobłękitne oczy, zbyt piękne jak na mężczyznę. 80
- Najwyraźniej uważasz mnie za dodatek do majątku - powiedziała oskarżycielskim tonem. - Za coś, co można przekazać z ręki do ręki! - Jemmo, zaczynasz histeryzować... - Pozwól mi wreszcie skończyć! - przerwała mu. - Skoro nic nie znaczy dla ciebie więcej od pracy, kwestia spadkobiercy nie powinna ci spędzać snu z powiek. Od ponad roku wiesz, że źle z tobą, mówiąc najoględniej, a jednak nie chciałeś, żebym dzieliła z tobą łoże, póki nie wygram w szachy z Villiersem. Elijah zacisnął wargi. - Z uwagi na dobro dziecka. Nie chcę, aby wszyscy myśleli, że mojego spadkobiercę spłodził ktoś inny. - W takim razie postawię sprawę tak jasno, jak ty jasno odmówiłeś opuszczenia Izby Lordów. Nie będę z tobą spać. Nie jestem klaczą rozpłodową, której można dosiadać w tych rzadkich chwilach, kiedy nie dyskutujesz o czymś z Pittem lub burmistrzem Londynu. - Jemmo! - Tak? - Pragnąłem nocy z tobą jak łyku wody na pustyni. Elijah nigdy nie okazywał, że można go zranić. Gdy nic nie odpowiedziała, ucałował najpierw wnętrze jednej jej dłoni, a potem drugiej- Przecież pragniemy się nawzajem, Jemmo! - Nie - odparła zimno. - A raczej... tak. Pragniemy się, ale to nie wszystko. Puścił jej ręce. Wzrok miał nieprzenikniony. - W takim razie przekonajmy się o tym wzajemnie. - Co takiego? - Wiem, czym jest zabieganie o czyjeś względy. Obserwuję to każdego dnia w Izbie Lordów. Trzeba komuś wytrwale pochlebiać, by doszedł do wniosku, że nie ma racji. Ze popełnił poważny błąd, powstrzymując handel niewolnikami albo obniżając podatek od zboża. Jeśli słuszność jest po twojej stronie, a ja daremnie marnowałem czas, to przekonaj mnie o tym. 81
- Czy mam to zrobić podczas tych pięciu minut, które mi poświęcasz przed wyjściem do Izby Lordów? - Poddajesz się? Spojrzała na niego ze złością. - Myślałem, że nigdy się nie poddajesz, że zawsze chcesz wygrać. Ze mi w tej chęci dorównujesz, Jemmo. - Nie mogę zdziałać cudu. - Dam ci trochę czasu. Zrezygnowałem z niektórych moich zobowiązań. - Spojrzał na nią z bliska. Jemmą targały na przemian żal i złość. - Chcę tego, co dajesz Villiersowi - dodał. - Och, na miłość boską! - Cofnęła gwałtownie głowę. - No proszę, uwodź mnie. - Ależ ja nie uwodziłam Villiersa. - Proszę cię! - Ujął ją za obie dłonie. - Nie pójdę jutro do Izby Lordów. Pozwól, żebym dotrzymał ci towarzystwa. - Gdzie? - Gdzie tylko pójdziesz. We wszystkim, co będziesz robić. - Nie będę zbawiać świata ani nawet więźniów. Jutro jest czwartek, co znaczy, że powinnam pójść na targ kwiatowy. - A więc czy okażesz mi życzliwość, choć jestem głupcem, który doprowadza cię do: szału? - spytał cicho, lecz wyczuła napięcie w jego głosie. - O tak, strasznie mnie złościsz - parsknęła, dolewając w ten sposób oliwy do ognia, ale nie mogła długo wytrwać w gniewie. Zbyt silne uczucie wzbudzał w niej własny mąż. Dotknęła jego policzka. Był już trochę zarośnięty, bardzo męski, tak różny od jej gładkich policzków. Elijah milczał, pozwalając, by nadal przesuwała dłonią po jego podbródku. Jeden z jej palców musnął jego wargę, drugi kość policzkową. Elijah przymknął oczy. Ciemne rzęsy znów przykryły oczy. - Nie chcę z tobą spać. Nie pójdę z tobą do łóżka tylko po to, żebyś spłodził dziedzica rodu. Niech twój kuzyn dziedziczy wszystko. Nie dbam o to. - A z innego powodu też nie chcesz tego zrobić? 82
Cóż miała na to odrzec? Że zrobi tak, jeśli on zapragnie jej mocniej niż tego, żeby ulepszać wszystko naokoło? Nigdy się tak nie stanie. Taki już był. Nie da jej tego, czego pragnęła. Na wpół tego żałowała, a na wpół pragnęła go mimo wszystko. Pragnęła jego pocałunków, wyrazu uczuć, które brała za miłość. Gdy otworzył oczy, głos jego zabrzmiał ochryple, gardłowo. - Jesteś moja. Czy to rozumiesz? I nagle zrozumiała. Nie mogła pojąć, czemu nie rozumiała od samego początku powodu, dla którego Elijah upierał się, że zagra z nią w szachy nie wcześniej, niż gdy Villiers skończy swój turniej. Pojęła, czemu chciał z nią dzielić łoże dopiero wtedy, gdy skończy go i ona. Przez cały czas poruszała się między nimi dwoma, jakby między przeciwległymi biegunami. Była zbyt głupia, żeby sobie z tego zdać sprawę. - Jestem twoja... - zaczęła, czując głęboki smutek w swoim głosie. - Nie mówisz tego z radością. - .. .ale ty nie jesteś mój, Elijahu. I wyszła, nim zdołał powiedzieć coś więcej. 8 28 marca Następnego ranka, gdy zeszła na dół, pojawił się jej mąż. Lepiej wyglądał, bo nie musiał zrywać się o świcie. Mimo to nigdy nie sprawiał wrażenia kogoś wątłego, bo na jego harmonijnie zbudowanym ciele nie było widać oznak wyczerpania. Elijah został przez naturę szczodrze obdarzony szlachetnym zarysem podbródka, wyrazistymi oczami i pięknymi ustami. Postanowiła okazywać mu, jak bardzo się jej podoba, choć rozumiała, że jego uczucia wiązały się z rywalizacją z Villiersem, której by nigdy nie sprowokowała. Będzie go zatem uwodzić, nie spodziewając 85
się wygranej, lecz każda chwila spędzona poza Izbą Lordów wyjdzie na dobre jego sercu. Nawet jeśli - jak w duchu przyznała - te same chwile sprawią, iż jej serce będzie pękać. - Gdzie idziemy? - spytał. Najwyraźniej każdego dnia spodziewał się jakiejś odmiany w życiu. - Wybierzemy się na targ kwiatowy, do Covent Garden, zrobić sprawunki. Czasem decydują się na to nawet księżne, chcąc się wydać osobami pożytecznymi. Co - dodała - nie zdarza im się zbyt często. Pomógł jej wsiąść do powozu i, jak to on, nie dał poznać po sobie, że jest tą wyprawą znudzony. Pół godziny później szli wzdłuż kramów z kwiatami i wśród okrzyków straganiarzy, którzy zachwalali swój towar. - Fiołki! - powiedziała Jemma, zatrzymując się przed wielką donicą pełną drobnych kwiatków. - Ach, te liliowe? - spytał Elijah, patrząc na nie. - Już je chyba gdzieś widziałem. - Nie wiesz, jak wyglądają fiołki? - Nie za bardzo - odparł, wzruszając ramionami. - A czy powinienem wiedzieć? - Przecież znasz się chyba na botanice? Wiedza ogólna i tak dalej. - Nie. - Najwyraźniej nie przejmował się tą luką w swoim wykształceniu. Jemma wybrała bukiecik miękkich jak aksamit kwiatuszków spośród wielu innych i podsunęła mu pod nos. - To właśnie fiołki. - Przyjemnie pachną. Czy weźmiemy wszystkie? - Co, cały ten kubełek? - zaśmiała się. - Nie. Są nietrwałe. Zwiędłyby za dzień czy dwa. Lepiej postawić mały bukiecik przy łóżku. Kupienie tylu fiołków byłoby rozrzutnością. Nieraz mnie o nią oskarżałeś, ale w rzeczywistości jestem bardzo oszczędna. - Nie przypominam sobie, żebym tak robił - zaprotestował. - Zdaje się, że to było w Paryżu. Bardzo cię zmartwił koszt mojego kryształowego lasu, pamiętasz? 86
- Tysiąc funtów za jedno drzewko! - przypomniał sobie. - A jednak. .. królowi się podobał. - A kryształy szybko odsprzedano potem temu samemu kupcowi, u którego je kupiono. Oczywiście ze stratą. Fiołki jednak więdną i odsprzedać ich nie sposób. Wyciągnęła kilka kwiatków z wiązanki i przypięła mu do surduta. - O tak. Teraz nie wyglądasz już tak srogo. Elijah spojrzał na czarny aksamit swego ubioru. - Czy prezentuję się zbyt poważnie? - Wyglądasz jak mąż stanu. Fiołki nadają ci bardziej dobrotliwy wygląd. - Czy chciałabyś, żebym ubierał się jak Villiers? Powiedział to z takim powątpiewaniem, że wybuchnęła śmiechem. - Villiers nigdy by ci nie dał adresu swoich hafciarzy, możesz być spokojny, Elijahu! Uniósł do ust jej dłoń w rękawiczce. - Zwróciłaś się do mnie po imieniu. Jemma poczuła, że się nieco rumieni. - Przecież często tak robię. - Ale nie publicznie. - W końcu... jesteśmy małżeństwem - odparła, przeklinając się w duchu za tę pauzę. - Nie sądzę, żeby moja matka w ogóle wiedziała, jak jej mężowi na imię - powiedział, puszczając jej rękę. Jemma podała pozostałe fiołki lokajowi. - Weź te i kup jeszcze jeden bukiecik, Jamesie - rzuciła, a potem wsunęła rękę pod ramię męża. - Z pewnością wiedziała, tylko po prostu nie zwracała się tak do niego w twojej obecności. Czy nie sądzisz, że mogłaby nam złożyć wizytę? A może uważasz - zawahała się przez moment - że to ja powinnam złożyć jej wizytę? Przyznaję z przykrością, że jestem dość niedbałą synową. - Gdyby matka zechciała ciebie zobaczyć, przysłałaby ci list z zawiadomieniem o swojej decyzji. A jak się nazywają te białe kwiaty? 85
- Przecież to kwiecie jabłoni! - jęknęła. - Ach, jak je lubię! Oznaczają, że wiosna już nadeszła. A tamte to kwiaty wiśni. Chyba powinniśmy ich mieć sporo w sypialni. Tam zaś jest bukszpan. Elijah powąchał bukszpan i cofnął się o krok. - Całkiem niemiły zapach. - Bukszpan nie pachnie tak ładnie, jak wygląda - zgodziła się Jemma i skinęła na Jamesa. - Kupmy dużo ukwieconych gałązek wiśni! - Po czym odciągnęła Elijaha dalej, tak by lokaj nie usłyszał, co ona powie. - Czy powinnam wybrać się z wizytą do twojej matki? - Możemy ją odwiedzić razem - odparł z wyraźnym brakiem entuzjazmu. - Widzisz, to trochę jak wizyta u króla. Musielibyśmy się wpierw o nią postarać. Nie widziała mnie od jakichś dwóch lat. -Namyślał się przez chwilę. - Chyba nawet dłużej. Jemma się zatrzymała. - Może jest chora? - Och, nie. Pisze do mnie co tydzień. Strategia to jej konik. Przez całe lata dawała mi niezwykle dobre rady w bardzo wielu sprawach, ale ma zbytnią skłonność do ubliżania innym. Zawsze doradzała mi też, żebym postępował bezwzględnie. Matka męża przyozdobiła dom wizerunkiem Judyty z ociekającą krwią głową Holofernesa, Jemma nie dziwiła się więc wcale, słysząc ojej bezwzględności. Nachyliła się, chcąc obejrzeć błękitne dzwonki. Staruszek, który je sprzedawał, wyglądał jak nastroszona sowa z wypukłymi oczami i haczykowatym nosem. - Rosną kępami na gnoju - mruknął. - Zawsze miałem najładniejsze dzwonki w całym Londynie, wcześniej niż inni. Przez ten gnój! Pół pensa za pęczek, jeśli łaska. Elijah przypatrywał się dzwonkom z prawdziwym zainteresowaniem, jakiego nie wzbudziły w nim żadne inne kwiaty na targu.
- Jak pan sądzi, dlaczego tak się dzieje? - spytał sprzedawcę. -Czy z tego powodu, że gnój zatrzymuje ciepło? - Ano, mój dziadek powiadał, że nie masz lepszego nawozu nad łajno konia karmionego ziarnem. Dzwonki lubią mieć ciepło i od góry, i od dołu. - Staruszek nie ośmielił się jednak przy tych słowach 86
przewrócić oczami, bo nie robi się tego przy bogaczu w aksamitnym surducie. - A tamte? Co to za jedne? - spytała Jemma, wskazując na długie łodygi z mnóstwem kwiatów podobnych do dzwonków, ale w kolorze purpury. - Nie trza tego ruszać! - burknął handlarz. - Mówi pan z księżną, dobry człowieku - zauważył szorstko Elijah. - No bo one szkodzą! - parsknął zirytowany sprzedawca. - Nie darmo mówią na nie: dzwonki nieboszczyka! Szkodzą, psiajuchy! - Są trujące - wyjaśniła mężowi Jemma. - Ale jakie piękne! Czy hoduje je pan dla aptekarzy? - Ano, jeden dochtór kupuje, ile ich tylko mam, i jakieś tam wywary z nich robi. - Staruszek cmoknął językiem. - Nie powiem, sporo od niego za nie biorę, ale niech mnie diabli, żebym miał pić te jego wywary! - Przecież kwiaty nie trują chyba, jeśli się ich tylko dotyka? -spytał Elijah, trochę zniecierpliwiony. - A kto tam wie. Z tego, co dochtór gadał, lepiej ich nie ruszać -upierał się sprzedawca. - Pono niektórzy ducha oddali, jak się tylko napili wody, co w niej stały! - Postawię te dzwonki na stole w jadalni - zdecydowała Jemma. -Weź przynajmniej połowę z nich, Jamesie - poleciła lokajowi. Elijah wybrał kilka łodyżek. - Idealnie pasują do twoich włosów - powiedział, przyglądając się Jemmie, i zatknął jej jedną z nich za ucho. - Masz takie jasne... takie... złociste włosy. Nie potrafię prawić komplementów. - Jak żółtka? - Jak słońce - powiedział, wsuwając jej we włosy kolejne dzwonki. - Prawdziwie poetyckie porównanie. Elijah uśmiechnął się i ujął ją pod ramię. - Może napiszę odę na twoją cześć. Pewnie zakochane pary podczas zalotów tak postępują? - Nigdy nie słyszałam, żeby kobieta pisała odę na cześć mężczyzny - zaśmiała się Jemma - ale może spróbuję, obawiam się jednak, że żałośnie brak mi wyobraźni. Potrafię tylko grać w szachy! 90
- Dla Jemmy, która włosy majak słońce - zaczął Elijah - a oczy niby... - Marmury? - podsunęła mu ze śmiechem. Elijah zmierzył ją wzrokiem. - Widzę, że nie masz w sobie ani źdźbła romantyczności. Powinienem chyba przejąć kontrolę nad tymi zalotami. - Ach, skądże. Kontrolujesz zbyt wiele innych spraw. Już ja się tym zajmę. Dziś wieczorem pójdziesz do Vauxhall. - Co, tylko ja? Nie my oboje? - Pójdę tam również, oczywiście w masce. Będziesz mnie musiał odszukać. - Jemmo! - jęknął. - Jestem godnym szacunku księciem, zbyt już wiekowym, żeby... - Co też ty mówisz? Masz ledwie trzydzieści cztery lata! Kiedy ostatni raz byłeś w Vauxhall? - Nie tak dawno temu - odparł bez przekonania. - Ale nie ze mną. Nie mogę sobie zaś wyobrazić, żebyś się tam wybrał sam. Pewnie to się działo jeszcze przed naszym ślubem? - Zasiadam w Izbie, odkąd skończyłem dwadzieścia jeden lat. Nie miałem czasu... - Nie miałeś czasu! Brakło ci czasu, żeby pójść do jednego z najsłynniejszych.... Muszę stwierdzić, że twoi rodzice dobrze zrobili, żeniąc cię tak młodo. W przeciwnym razie zostałbyś naburmuszonym starym kawalerem i ani by ci w głowie nie postało małżeństwo. - Tylko w tym wypadku, gdybym nigdy cię nie zobaczył. Ucieszyło ją to niebywale. - Wcale nie wyglądałeś wtedy na zachwyconego - odparła, starając się robić wrażenie zupełnie obojętnej. - A ja po prostu głowę straciłam dla ciebie, co zresztą wypadało mi zrobić. Nawet to nie może jednak zatrzeć wrażenia, że nie ucieszył ciebie specjalnie twój ożenek. - Fascynowała mnie wówczas władza, podobnie jak innych mocne trunki. Wiesz chyba, że mój ojciec stracił u ludzi szacunek? - Czy myślisz o niefortunnych okolicznościach jego śmierci? 88
- O nich również, ale i o tym, że zasiadł w Izbie Lordów. Nie wiadomo, po co to właściwie zrobił, bo najwyraźniej ani trochę go ona nie obchodziła. Przewodził zaś kilku lordom, którzy uparli się, żeby robić tam same głupstwa. Jemma zmarszczyła brwi, nie bardzo rozumiejąc, co mąż miał na myśli. - Gdy debatowano nad jakąś ustawą, wygłaszali długie, bzdurne przemowy za lub przeciw niej, a czasami w połowie wywodu przeskakiwali na jakiś inny temat. Chcieli też wprowadzać różne nowe prawa, żeby na przykład wszystkim mężczyznom w kraju rozdawano za darmo prezerwatywy lub każdą ladacznicę uczono tańca brzucha. - Och... - Było ich tak wielu, że w sumie udaremnili uchwalenie kilku ustaw i bez końca przeszkadzali innym członkom Izby, którzy ciężko pracowali na rzecz rządu. - Pewnie trudno ci było przejąć po nim miejsce - domyśliła się. - Tak, bo przyjaciele ojca nadal w niej zasiadali i przezwali mnie nawet Sprośnym Beaumontem, sądząc, że będę się zachowywać tak samo jak on. - Ale nie zrobiłeś tego. Elijah uśmiechnął się z przygnębieniem. - Nie zrobiłem. Wiele czasu i wysiłku kosztowało mnie jednak zwalczenie fatalnej reputacji ojca, gdyż Izba spodziewała się, że go będę naśladować. Obawiam się, że małżeństwo niezbyt mnie w tych okolicznościach obchodziło, a miesiące, które je poprzedziły, były dla mnie szczególnie ciężkie. Wiele się natrudziłem, żeby wyrobić sobie dobrą opinię, i trudno mi się było skoncentrować na czymś innym. - Muszę cię przeprosić - szepnęła Jemma. Elijah wpiął jej ponownie łodyżkę dzwonków we włosy. - Tamte ci już wypadły.
- Wiem, że skandale, które powodowałam we Francji i tutaj, przyczyniły ci zmartwień. Nie miałam jednak najmniejszego pojęcia, że walczyłeś z tym szkaradnym przezwiskiem. Obiecuję ci, że już więcej o moich wyskokach nie usłyszysz. 93
- Niedobrze się stało, że nigdy ci nie mówiłem o moich codziennych kłopotach. - Tak. A kiedy cię pytałam, mówiłeś tylko, nad czym obradowano. Chciałam w tym uczestniczyć, ale o niczym nie wiedziałam. - Dopiero po kilku latach zrozumiałem, czym właściwie były początki naszego małżeństwa. Rano, kiedy przy mnie leżałaś, zasypywałaś mnie pytaniami, a ja, istny głupiec, myślałem jedynie, by jak najszybciej znaleźć się znów w Izbie. Nie miałem dla ciebie czasu. To było jedno z moich największych głupstw, Jemmo. - Miałeś inne kłopoty. - Zasłużyłem na to, żeby cię stracić. I straciłem. - Ale teraz już tu jestem. -Jemma uśmiechnęła się do niego. -Dzisiaj będę w Vauxhall. Oczywiście zamaskowana. Masz chyba domino? - Chyba tak. Czy ty również je włożysz? Skinęła głową. - Jakiego jest koloru? - Będziesz się musiał tego domyślić - zaśmiała się. - Podczas zalotów trzeba najpierw wybrać sobie kobietę, której ma się zamiar nadskakiwać! - Przecie to ty miałaś mnie uwodzić - przypomniał jej z satysfakcją. - Czy mam się spodziewać, że jakaś piękna, zamaskowana kobieta podejdzie do mnie i rozpocznie flirt? - No właśnie! - zaśmiała się. Spojrzał na nią podejrzliwie. Wzruszyła ramionami. - Z pewnością od razu mnie rozpoznasz, no bo któż inny chciałby flirtować z tobą?
9 JFCsiążę Villiers, który dla siebie samego był Leopoldem, a dla wszystkich innych kimś nie do zniesienia, doszedł do wniosku, że 90
jedynej kobiety, jakiej pragnął, czyli Jemmy, nie mógł zdobyć, bo należała do jego starego przyjaciela. Villiers nie uważał zaś, by Elijah miał umrzeć w młodym wieku, jak jego ojciec. Coś w nim jednak pragnęło - jakaś drobna cząstka - by kochał go ktoś, kto nie kocha nad życie Elijaha. Pierwszą kobietą, w jakiej się zakochał, była czarująca szynka-reczka imieniem Bess. Wystarczyło jednak, by Elijah kiwnął palcem, a Bess już mu się rzuciła w ramiona. Bez wątpienia miała na to wpływ aparycja Villiersa. Miał kanciastą twarz, a jej rysy bynajmniej nie złagodniały w miarę upływu lat. Pasma siwizny we włosach również nie dodawały mu uroku, podobnie jak wielki, haczykowaty nos. No cóż, wyglądał fatalnie. Do diabła z tym! Miał już dość kobiet. Hm, trzeba było zrewidować tę myśl. Nie, nie potrafi mieć ich dość, póki - niech Bóg broni - lędźwie nie odmówią mu posłuszeństwa. Musi jednak porzucić myśl o porządnej kobiecie, to znaczy takiej, z którą można się ożenić. Jemma, jako żona Elijaha, nie wchodziła tu w grę. Może więc należało się rozejrzeć za jakąś niezbyt wprawdzie godną małżeństwa damą, lecz za to podobną do Jemmy? No i wartą tego, by się za nią uganiać. Villiers potrafił sobie radzić z przykrymi chwilami. Gdy tylko wpadał w zły nastrój, odpędzał go jadowitym przekleństwem. Do biblioteki wszedł kamerdyner, Ashmole. Pracował u niego od wielu lat, zgarbiony i znużony tą służbą. - Wolałbyś pieniężną odprawę czy domek na wsi? - spytał, nim jeszcze Ashmole zdążył otworzyć usta. Było to zresztą pytanie, które zadawał mu nie po raz pierwszy. Ashmole spojrzał na niego groźnie niczym stare, drapieżne pta-szydło, wychudłe i nastroszone. Villiersowi przyszło nagle do głowy, że i on będzie tak wyglądał, kiedy stuknie mu siódmy krzyżyk. Była to nieprzyjemna myśl. - A czemu niby miałbym stąd odchodzić? - burknął służący. -Akurat teraz, kiedy jaśnie pan nie w humorze i przemyśliwa, jak by się tu zabawić? 95
Villiers spojrzał na niego z ukosa. Że też dostał mu się w spadku sługa, który wcześniej go łajał jak smarkacza, nic sobie nie robił z tego, że jego pan ma zostać księciem, i zmywał mu głowę, bo panicz zwędził kawałek placka z jeżynami! Nigdy się chyba nie nauczy należnego chlebodawcy szacunku. - Wyglądasz, jakby cię mięli zawieźć zaraz na cmentarz - burknął. - A panicz niczym jakaś głupia papuga! - odciął się Ashmo-le, potem zaś wyprostował plecy, co oznaczało, że wstęp ma już za sobą. - Radca prawny Templeton czeka, żeby go jaśnie pan był łaskaw przyjąć. - Daj go tutaj i idź, do diabła, przespać się trochę. Nie chcę, żeby Templeton się przestraszył, że wyzioniesz ducha, biorąc od niego płaszcz. Ashmole wycofał się bez słowa, co oznaczało, że istotnie pójdzie się przespać i wie, że mu tego trzeba. Villiers westchnął. Nie chciało mu się ani trochę przyjmować niczyich wizyt. Templeton był istnym wzorem odpowiedzialnego prawnika. Miał sterczący podbródek, usta, na których nigdy chyba nie zagościł uśmiech, i wyglądał, jakby wyłonił się nagle spomiędzy kart opasłego tomu paragrafów. Villiers dał mu znak, żeby skończył z nieustannymi ukłonami i usiadł. - Postanowiłem zapewnić dom moim nieślubnym dzieciom -zaczął bez ogródek. - Zapewniam waszą wysokość, że one wszystkie mają należyte domy. - Chcę je wziąć tutaj, do siebie. Templeton z pewnością miał wielki sekretarzyk, w nim co najmniej ze czterdzieści szufladek, a w każdej z nich dokumenty tyczące jakiejś części majątku Villiersa. Akta nieślubnych dzieci leżały zapewne w którejś z najniższych, gdzie jak najrzadziej zaglądano, a zgrozę widoczną w spojrzeniu prawnika spowodowało widocznie to niewczesne naruszenie hierarchii. 96
- Wasza wysokość... - Odnajdź je wszystkie - polecił mu zwięźle Villiers. - Czekaji.. czy jednego z nich nie wychowuje jego matka? Templeton odkaszlnął. - Gdyby wasza wysokość dał mi trochę czasu, przyniósłbym cały spis. - Ileż ich jest w takim razie? - prychnął Villiers. - Z pewnością wiesz, co się z nimi dzieje, prawda? Nawet i on mógł dojrzeć we wzroku prawnika dezaprobatę. - Przecież ci je powierzyłem - stwierdził. - Są pod dobrą opieką - mruknął Templeton z niejaką satysfakcją. - Nie znajdzie pan niczego złego w ich papierach. - Ani myślę ich przeglądać. Po prostu zmieniłem zdanie. Dzieci mają zamieszkać tutaj. Wszystkie. No, może bez tego, którym zajmuje się własna matka. Nie mam tu żadnej innej. Templeton odchrząknął i wyjął mały notatnik. - Te są bez matek - powiedział słabym głosem. - W takim razie bez trudu je tu zgromadzisz. Po prostu pójdziesz po nie i przywieziesz do mnie. Opiekunów zwolnisz. - Mam je tu przywieźć? - Templeton rozejrzał się po pokoju, z desperacją unosząc wzrok ku górze. Villiers musiał w duchu przyznać, że jego biblioteka wygląda wręcz karykaturalnie. Czy on sam jednak nie przypominał własnej parodii? Rok wcześniej kazał przyozdobić sufit scenami z życia na Olimpie. Od dawna uważał, że mity greckie to dobra pożywka dla męskiej wyobraźni (zwłaszcza Jowisz pod postacią złotego deszczu uwodzący Danae). Bawiło go ulokowanie księgozbioru w pomieszczeniu nadającym się raczej na sypialnię. Jowisz widniał tu wszędzie - jako byk, jako łabędź zawsze w pogoni za jakąś nagą nimfą. Villiers pouczył malarza, żeby nie malował nigdzie włoskich kupidynów, tylko piersiaste niewiasty. Malarz wywiązał się z tego obowiązku wręcz entuzjastycznie. Villiers wszędzie teraz odkrywał jakiś nowy biust, którego wcześniej nie zauważał. 93
Templeton najwyraźniej nie pochwalał takiej dekoracji, lecz Vil-liers ani myślał dbać o jego opinię. - To byłoby wszystko - oznajmił, spoglądając na leżące przed nim papiery. - Wasza wysokość... - zaczął błagalnie Templeton. Villiers, głosem, w którym pobrzmiewały jednocześnie irytacja, znudzenie i cień groźby, zapytał: - Co? - Kto się ma zająć tymi dziećmi? - Pani Ferrers. Może jej pan o tym wspomnieć. Niech wynajmie kilka nianiek albo kogoś w tym rodzaju. Templeton wydał taki dźwięk, jakby się czymś zadławił. Villiers znów na niego spojrzał. - Jeśli się pan boi mojej gospodyni, wystarczy mi powiedzieć, a wtedy sam się tym zajmę. Templeton wstał, usiłując zachować resztki godności. - Życzę waszej wysokości miłego dnia - odparł, kłaniając się. Villiersowi nagle coś się przypomniało. - Templeton... - Słucham, wasza wysokość. - Radca znowu się ukłonił. - Czy jakaś rozumna... nie, miłosierna... osoba uzna, że powinienem sam się zająć tymi dziećmi? Templeton otworzył szeroko usta. - Co by też o tym sądziła panna Tatlock? - mruknął do siebie Villiers. - Panna Tatlock? - wystękał Templeton. - Obecnie pani Dautry, skoro wyszła za mojego spadkobiercę -mruknął Villiers. - Dałem ci ten list, prawda? Z pewnością dałem. Z żądaniami, jakie zmiany wprowadzić do mego testamentu. Jestem prawie pewien, że dziedziczenie zostało już zapewnione. Niewątpliwie spłodzi ona teraz mnóstwo uroczych niemowląt, wszystkie z prawego łoża, czego o moich potomkach powiedzieć nie można. - Tak, wasza wysokość... to znaczy, jestem tego całkiem pewien, wasza wysokość. 98
- Może myśli, że zapewnię im utrzymanie - rzekł Villiers, utwierdzając się w swoim postanowieniu. Dobrze, Templeton. Przyślij mi rano ten spis, razem z imionami i adresami. Spróbuję się jakoś tym zająć. Czekają mnie bardzo pracowite dni. Obiecałem księżnie Beaumont, że będę dziś w Vauxhall, Parsloemu zaś przyrzekłem, że z nim zagram w szachy. A teraz znów to! Zwiesił głowę na piersi. Templeton wydusił z siebie, jak Villiers się spodziewał, coś w rodzaju piskliwego skrzeku, w którym pobrzmiewało zgorszenie i zgroza. Villiers powitał to z zaciekawieniem. Dlaczego prawnika tak przerażała myśl, że on chce wziąć do siebie nieślubne dzieci? - Wasza wysokość chyba nie zamierza... - Zamierzam. - Villiers utkwił w nim wzrok. - Wolałbym jednak, Templeton, otrzymać ten spis już za godzinę. Templeton wybiegł pospiesznie z pokoju. 10 Wieczorem tego samego dnia de Perthuis czuła się bardzo niepewnie. - W tym stroju wyglądam jak cyrkówka! - powiedziała do swego towarzysza, owijając się mocniej fioletowym dominem. - Prezentuje się pani wspaniale - uznał jednak lord Corbin, łapiąc za uchwyt, gdy powóz skręcił za róg ulicy. - Z pewnością w Vauxhall wszyscy tak pomyślą. - Czyż jednak Vauxhall nie jest miejscem o dwuznacznej reputacji? Doszły mnie takie słuchy. Chyba Balthazar Monoconys mówił mi, że bywa tam również mocno podejrzane towarzystwo i że raz w bardzo poufały sposób został zaczepiony przez jakąś zamaskowaną kurtyzanę, która chciała się z nim napić miodu. Lord Corbin poklepał ją po ręce. 95
- Bez czerni i bieli wygląda pani niezwykle pięknie, markizo. Nie pozwolę jednak nikomu namawiać pani na kieliszek. - Naprawdę sądzi pan, że dobrze mi w tym kolorze? - Louise bała się, by Corbin nie zauważył jej niepewności. Był jednak niezwykle współczujący, a oprócz tego pozostawał na bardzo poufałej stopie z Jemmą. - Najpierw więc zamierzała odbić jej jego, a potem samego księcia. - Absolutnie. Ten fiolet w błękitnym odcieniu jest bardzo twarzowy - uznał Corbin. - Czerń mogłaby panią postarzać. Markiza zbyła milczeniem tę uwagę. Choć nigdy nie wybaczyła księżnej Beaumont groteskowej niegrzeczności, może to i dobrze, że zmieniła ona jej upodobanie do czarno-białych strojów. Uśmiechnęła się do Corbina. - A co się robi w Vauxhall? - Zajmiemy stolik tuż przy orkiestrze. Jest tam pawilon w stylu mauretańskim, który uzna pani za interesujący. Nie trzeba się o nic martwić. Nie odstąpię pani ani na krok. - Mon Dieu! - zawołała, rozkładając gwałtownie wachlarz. - Nie jestem dzieckiem, którego trzeba pilnować, milordzie! W gruncie rzeczy spodziewam się spotkać tam kogoś. Lord Corbin nie wydawał się bynajmniej urażony tym wyznaniem. Było to coś, czego się spodziewał. Zrozumiał, że nie ma szans, by markiza wzięła jego awanse na serio. Był bardzo atrakcyjny i pięknie ubrany, a doskonałe maniery pozwalałyby go wziąć nawet za Francuza. Jeśli jednak markiza de Perthuis postanowiła mieć romans, to nie padłaby w ramiona komuś z jego pozycją, niższą od pozycji markizy. - Widzi pan - ciągnęła, pochylając się ku niemu, jakby chciała zdradzić mu wielki sekret - książę Beaumont i ja jesteśmy parą bardzo bliskich przyjaciół. Corbin był znanym plotkarzem i właśnie dlatego wybrała go sobie na towarzysza. Cały Londyn musiał się dowiedzieć o tym wieczorze.
- O Boże - westchnął Corbin z czarującym uśmiechem - winszuję, markizo. Przyznam się, że uważałem księcia raczej za puryta-nina. Nikt jednak, rzecz jasna, nie oprze się kobiecie z pani urodą. 96
- Jest pan zbyt uprzejmy. - Markiza odsunęła się od niego, ale podziękowała za komplement uśmiechem. - Czy uważa go pani za miłego rozmówcę? - spytał Corbin. -Obawiam się, że niewiele wiem o rządzie, za to on jest pod tym względem, oczywiście, znawcą. - Nigdy nie rozmawiam na podobne tematy - odparła Louise. -Przede wszystkim nie czytam angielskich gazet. Nie mówię biegle po angielsku, a poza tym one są takie przygnębiające! Zresztą francuskie również, ale te przynajmniej rozumiem. - Całkiem się z panią zgadzam. Żurnaliści piszą jakby dla siebie samych i nigdy o ciekawych rzeczach. Dziwne, że w ogóle ktoś ich czytuje! - Zawsze donoszą o jakichś nieznanych ludziach - stwierdziła z rozdrażnieniem Louise. - Na przykład o dzikusach i tak dalej. - Nie cierpię czytać o Ameryce - zgodził się z nią Corbin. - To po prostu jakieś chorobliwe zainteresowanie. No i mnóstwo tam wiadomości o ludziach mordujących się nawzajem z naj niezwykłej-szych powodów. - Nie, ja miałam na myśli tutejszych dzikusów - uściśliła Louise. -Jeśli wierzyć francuskim gazetom, wszędzie naokoło żyją jakieś zdumiewające typy. Gazety wręcz z satysfakcją roztrząsają różne straszne wiadomości o trucicielach i tym podobnych przestępcach. Człowiek boi się po prostu zatrudnić kucharkę! - Co za śmiała myśl! - uznał Corbin. - Ale i nudna. Spodziewam się, że książę Beaumont byłby rad ze zmiany tematu. - Oczywiście - odparła Louise, głowiąc się, o czym też będzie rozmawiać z Beaumontem. Może powinna była zajrzeć do „Morning Chronicie"? - Czy wolno mi wiedzieć, jak księciu na imię? - spytał Corbin. Louise najeżyła się gniewnie, lecz on spoglądał na nią bez żadnej złośliwości w oczach.
- Nigdy nie mówię mężczyźnie po imieniu - oznajmiła. - Ogromnie przepraszam, ale słyszałem, jak książę Villiers zwrócił się do pani „Louise"... 97
- Nigdy nie pozwalam na taką poufałość. Poza tym Villiers to mój kuzyn, a nie mężczyzna. - W przeciwieństwie do tego, co sobie wszyscy myślą. - Corbin wydawał się uradowany tym konceptem. Gdy powóz stanął, Louise nałożyła maskę i obydwoje poszli ku centrum parku. W cieniu topoli wiele par obejmowało się w sposób całkiem jednoznaczny. - Niczego innego tu nie ma niż to, co można by ujrzeć w Lasku Bulońskim - uznał Corbin, gdy stwierdziła, że ci ludzie zachowują się wulgarnie. - Nigdy nie byłam w Lasku Bulońskim - powiedziała Louise -a po tym, co od pana usłyszałam, noga moja tam nie postanie. Corbin zamówił lożę z kolacją w możliwie mało uczęszczanym miejscu. Poprosił o dwie butelki szampana i talerz przekąsek. - Aż dwie butelki? - zdumiała się Louise, unosząc maskę, żeby widzieć trochę wyraźniej. - Możemy coś przekąsić, bo książę Beaumont chyba się jeszcze nie zjawił. - Nie przyszłam tu tylko po to, żeby się z nim spotkać - odparła Louise wyniośle, choć nieszczerze. Corbin nie przejął się tym. - Mam nadzieję, że nie. Damom nie wypada uganiać się za mężczyznami. Mogłoby to zbytnio wbić w dumę płeć brzydką. Louise desperacko pociągnęła łyk szampana. - Trudno coś dojrzeć przez tę maskę, ale zdaje mi się, że poznaję kilka osób. - W Vauxhall nie trzeba się oficjalnie przedstawiać - zapewnił ją Corbin. Przełknęła tę informację bez słowa. Doprawdy, Anglicy bardzo się różnili od Francuzów. Żadna z wysoko urodzonych Francuzek nie zniosłaby czegoś podobnego. Nie należało jednak okazywać tego, bo Corbin był na tyle uprzejmy, by jej towarzyszyć w tej wyprawie. - Te lampy w kształcie gwiazd są wcale ładne - stwierdziła. Corbin dolał jej szampana. Ujęła kieliszek tak nabożnie, jakby był pełen życiodajnego eliksiru. - Czy widzi pan gdzieś księcia? 98
- Jeszcze nie. - Niech pan tam spojrzy! - zawołała. - To chyba kurtyzany? Wskazana przez nią kobieta zdjęła już maskę lub w ogóle jej nie miała. - No, no, co za elegancka suknia. Czy ona się orientuje, że widać jej cały biust? - Jasne! - parsknęła Louise. - Nikt nie nosi tak głębokiego dekoltu przypadkowo. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie znalazłam się tak blisko pań z półświatka. Oczywiście, żartuje się na temat hrabiny de Montbard, że jest jedną z nich, ale to tylko kpiny. - O tak, ona hojnie obdarza swoimi względami, tylko że całkiem za darmo - mruknął Corbin. - Ciekawe, jak się one upominają o zapłatę. - Louise znów upiła łyk szampana. - Przyznam, że byłabym bardzo zakłopotana, gdyby to mnie przyszło wymienić cenę. - Pewnie są do tego przyzwyczajone - rzekł Corbin tonem towarzyskiej pogawędki. Siedzieli obydwoje w małej loży, obserwując tancerzy, póki oczy Louise nie spoczęły na wysokim mężczyźnie o władczej postawie i pięknym mimo maski profilu. Nie było wątpliwości: miała przed sobą księcia Beaumont. - Przepraszam pana na chwilę - powiedziała, wstając z niejakim trudem, ale zdołała jednak utrzymać się na nogach. - Widzę kogoś znajomego. Zabiorę z sobą ten kieliszek szampana. - Zaraz do pani dołączę - zapewnił ją Corbin. Louise skierowała się wprost ku tańczącym. Książę stał w otoczeniu wianuszka kurtyzan, pomyślała więc, że powinna się pospieszyć. Księżna z całą pewnością myliła się co do niezłomnej wierności małżonka. Zabolała ją nagle myśl, że ona podobnie myśli o własnym mężu. - Peter, cóż ty tu robisz? - powiedziała Jemma, siadając na opuszczonym przez markizę krzesełku. Znajduję cię w samym środku mojej intrygi, choć przyznam, że to całkiem na miejscu. W końcu pomysł wyszedł od ciebie. 105
- Droga księżno. - Corbin ucałował jej palce. - Winszuję skuteczności. Nie przypuszczałem, że powiedzie ci się już w ciągu dwudziestu czterech godzin. - Nie byłam pewna, czy markiza połknie przynętę - zwierzyła się. - Uznałam jednak, że Vauxhall daje wiele sposobności. Ale gdzie jest Elijah? - Dokładnie naprzeciw nas. Chyba rozmawia z jakąś kurtyzaną. - Daj mi kieliszek szampana. Elijah powinien to docenić! A otóż i Louise. - Ledwie trzyma się na nogach. Wypiła już chyba ze trzy kieliszki. Skąd mogłem wiedzieć, że ma taką słabą głowę? - Cóż ona robi najlepszego? - Kręci się wokół twojego męża. Proszę, nie chichocz, Jemmo, jeśli mam uważać, że jesteś trzeźwa. - Uważaj sobie, co tylko chcesz. Czy rzuci mu się w ramiona? - Gotowa się potknąć o własny płaszcz. - Ależ on ją czule objął! - zauważyła. - Nie sądzisz, że Elijah pomylił ją ze mną? - Nie teraz, kiedy wziął ją w objęcia - odparł Corbin pogodnie. -Ważysz dużo więcej niż ona. - Piękne dzięki za komplement! - Masz wagę proporcjonalną do biustu. Mężczyźni zauważają takie rzeczy. - No, przynajmniej stawiają na nogi. Ależ on się śmieje! - powiedziała. - Elijah się śmieje! - Purytanizm strasznie krępuje. - Corbin dolał jej szampana. -Musimy wypić za... - Wypij sam! - Jemma zerwała się na nogi. - Idę odzyskać męża! Markiza właśnie pocałowała go w ucho. Tego nie było w planie! Naciągnęła maskę na twarz i podbiegła ku nim. Markiza uwiesiła się u prawego ramienia Elijaha; wyglądała na niezbyt trzeźwą, lecz i zdeterminowaną. Jakaś nieznana Jemmie dama przytulała się zaś do niego z lewej strony, jeszcze energiczniej niż Louise i tak samo zdeterminowana. 106
- Witam - zaczęła Jemma, podchodząc bliżej, i świadomie powiedziała to dość zmienionym głosem, w nadziei, że Elijah jej nie rozpozna. Nie wiedziała, czyją poznał, czy nie. - Dzień dobry - odparł uprzejmie, a potem zwrócił się do damy po lewej: - Obawiam się, że nie tańczę zbyt dobrze, lecz dziękuję za zaproszenie. - Każdy dżentelmen umie tańczyć. - Jemma przy tych słowach zbliżyła się do nich jeszcze bardziej. Markiza wsparła głowę na ramieniu Elijaha. - Ja umiem tańczyć - rzekła, najwyraźniej poznając Jemmę, i wyprostowała się natychmiast. - Bardzo chciałabym zatańczyć z panem - uśmiechnęła się do Elijaha - bo jest pan taki przystojny. Ogromnie lubię, kiedy mężczyzna jest przystojny. Pan zapewne o tym nie wie? Elijahowi drgnął mięsień w policzku i Jemma pomyślała, że bliski jest wybuchu śmiechu. Było to czymś o wiele lepszym od przypływu pożądania. - Mogę pana nauczyć tańczyć - odezwała się dama po lewej w szkarłatnym dominie. Miała gardłowy głos, który obiecywał coś więcej prócz tej nauki. W oku Elijaha pojawił się podejrzany błysk. Może arogancja? Jemma wsparła rękę na biodrze i odezwała się jeszcze wyższym głosem, tonem znacznie bardziej zachęcającym niż nieznajoma lady po lewej. - Niektórzy mężczyźni mają łzy w oczach, gdy odmawiam zatańczenia z nimi. Elijah spojrzał wyczekująco ku damie po lewej. Lustrowała dokładnie Jemmę zmrużonymi oczami, cal po calu. - Z niektórymi damami nie warto tańczyć, bo są zbyt zarozumiałe, żeby się można było z nimi dobrze zabawić. Markiza odstąpiła od Elijaha i rzuciła jej jadowite spojrzenie. - Une allure honteus. 101
- Co ona o mnie powiedziała? - spytała dama w czerwieni. - Ze jest pani bezwstydnym babskiem - przetłumaczył Elijah. - Co takiego?! Louise z triumfem pociągnęła Elijaha za sobą w tłum tancerzy. Jemma otwarła usta ze zdumienia. - Na rany Chrystusa! - odezwała się kobieta w szkarłatnym dominie. - Już myślałam, że mi się udało, kiedy nie wiadomo skąd wkręciła się tu ta pijaczka i poderwała mi go! Wszystko dlatego, że to Francuzica! - Naprawdę? - Chłopy zawsze myślą, że Francuzka będzie im przez pół nocy siedzieć na kolanach. Najgorsze, że miał forsy jak lodu! - Uśmiechnęła się do Jemmy szeroko. - I takie duże ręce. A miałam nadzieję, że będzie mój! Jemma rozejrzała się naokoło. - Lepiej poszukaj sobie kogoś gdzie indziej - poradziła jej kobieta w czerwieni. - Od razu zagięła na niego parol, widziałam, jak się śmiał z tego, co mówiła, a potem z nim drapnęła raz dwa. Jemma patrzyła na nią zdumiona. - Strzała Amora, jak powiadają - ciągnęła tamta - ale ja sobie myślę, że tu chodzi o coś grubszego od strzały - powiedziała z obleśnym uśmiechem. - Szczęście mi dziś nie sprzyja! - dodała i się wycofała. Jemmie nie spodobało się to, co usłyszała. Spojrzała na tancerzy. Louise wytrzeźwiała już na tyle, że zdołała zatańczyć menueta, lecz potem potknęła się i padła w objęcia Elijaha. Roześmiał się. Jemma zgrzytnęła zębami. Miała już tego dosyć! 11 Tańce w Vauxhall o tej nocnej porze w niczym nie przypominały pląsów w balowych salach Wersalu i - siedziby królów Anglii - pałacu świętego Jakuba. Muzyka była taka sama; duża orkiestra przygrywała 102
z wysokiego podium. Ale tancerze pozwalali sobie tutaj na o wiele większą poufałość. Niektórzy z nich zdawali się wiedzieć, że grany właśnie menuet to dworski taniec o ściśle ustalonych układach, inni jednak uważali go raczej za taniec ludowy. Nikt się nie fatygował zamianą partnerki: po cóż przekazywać komuś tancerkę, skoro to znaczy, że już się jej więcej nie ujrzy? Tylko purytanie mogli się upierać, że bywalcy Vauxhall są większymi amatorami trunków niż ci z eleganckich sal balowych. Elijah widywał już na salonach ludzi błękitnej krwi bardziej skorych do bójki na pięści. Ciż sami purytanie nie mogliby też nazwać tutejszych tancerzy bardziej wyuzdanymi od innych, bo pożądanie ogarnia arystokratę z równą mocą co człowieka z gminu. Główną różnicą było zdaniem Elijaha to, że szlachetnie urodzeni tańczyli, nie dotykając partnerki, natomiast ci z Vauxhall łączyli się w pary. Pozwalało to zbliżyć się do partnerki, a ta bliskość zachęcała do jej obmacywania. On jednak nie miał najmniejszego zamiaru tego robić. Rozpoznał swoją partnerkę natychmiast, choć bez szczególnej satysfakcji. Podtrzymywał zatem markizę de Perthuis jednym ramieniem, tańcząc z nią żałosną wersję menueta, i zastanawiał się, gdzie, u licha, może teraz być Jemma. I nagle dostrzegł ją. Stała na brzegu parkietu i zirytowana tupała nogą. Okręcił markizę w tańcu tak szybko, by Jemma nie zauważyła, że uśmiechnął się z zadowoleniem. - O Boże - jęknęła markiza - ależ jest pan szybki w tańcu! - To pani piękność mnie tak porusza. Spojrzała na niego dość podejrzliwie, on zaś musiał przyznać, że markiza naprawdę wygląda dziś ślicznie. Może dlatego, że szampan uderzył jej do głowy? Na ogół markiza zachowywała się oficjalnie i sztywno, dlatego nikomu nie przychodziło do głowy uznać ją za piękność. O dziwo, Jemma właśnie jego, gdy dochodziło między nimi do sprzeczek, zawsze oskarżała o sztywność. Mówiła też, że jest ograniczonym, nudnym moralistą. Spojrzał na markizę zaniepokojony. 109
Moraliści nie byli lubiani... choć on nigdy siebie za moralistę nie uważał. Markiza zaczerpnęła gwałtownie tchu i pokręciła głową. - Chyba wypiłam dużo więcej szampana, niż należało. - Wszyscy czasem przebieramy miarę - odparł, rozglądając się za Jemmą. Byłaby bardzo zła, widząc, jak mocno obejmuje markizę, choć w istocie robił to tylko dlatego, żeby nie osunęła się na ziemię. - Ja nigdy nie przebieram miary - odparła. - Kto sobie pobłaża, ten diabła w konkury zaprasza. Tak mawiała moja matka i bez wątpienia miała rację. Chciała powiedzieć coś jeszcze, lecz Elijah znów ją szybko obrócił w tańcu, żeby spojrzeć tam, gdzie przedtem widział Jemmę. Stała nadal w tym samym miejscu, ale już nie sama. Rudowłosy mężczyzna w znoszonym błękitnym dominie i masce tej samej barwy skłonił się przed nią. Wyglądał jak marynarz w przerwie między dwoma rejsami. Miał w sobie coś z młodego londyńskiego hulaki; na pewno nie sprawiał wrażenia dżentelmena. Elijah zaczął się przeciskać z markizą przez krąg tancerzy. - Proszę mieć wzgląd na moją suknię! - powiedziała. - Czy widział pan kiedyś tyle ladacznic naraz? spytała z wyraźną fascynacją. - Bardzo mi się tu wszystko podoba. Gdybym wiedziała, jak tutaj jest, przyszła-bym do Vauxhall dawno temu. Pan chyba bywał tu już wiele razy? - Ehm - mruknął Elijah. Mężczyzna w błękitnym dominie zaczął tańczyć z Jemmą, a ona uśmiechała się do niego tak zachęcająco, że ciarki przeszły Elijahowi po plecach. Chwilę później udało mu się tak pokierować markizą, by znaleźć się tuż koło żony. Po serdecznym uśmiechu, jakim Jemma obdarzyła partnera, domyślił się łatwo, że dobrze wie o obecności męża. Zakręcił znów markizą, a potem nachylił się i szepnął Jemmie do ucha: - Pragnę cię!
Spojrzała na niego z rozbawieniem. Mężczyzna w błękitnym dominie niczego nie zauważył i pociągnął ją w przeciwnym kierunku. Miał rude baczki, które Elijah uznał za wyjątkowo nieatrakcyjne. 104
Potem mężczyzna nachylił się, bez wątpienia po to, żeby powiedzieć Jemmie coś zuchwałego. Zaśmiała się. Elijah ujrzał, jak wdzięcznie wygina się jej szyja, i zalała go fala ślepego pożądania. Zapragnął przesuwać ustami po całym jej ciele, wyczuwać drżenie każdego mięśnia, a tymczasem ona... Przypomniał sobie w końcu o markizie i objął ją mocniej. Im dłużej tańczyli, tym wydawała się trzeźwiejsza. - Wie pan co, Beaumont - oznajmiła - myślę, że mój mąż Henri uwielbia to miejsce. - Naprawdę? - Elijah spotkał przedtem markiza de Perthuis tylko raz. Zapamiętał jednak tego mężczyznę o chudej, wydłużonej twarzy. Taką twarz ma ktoś pragnący czegoś więcej od rozwiązłych tańców. Mąż Louise miał wygląd sfrustrowanego malarza lub wynalazcy. - Henri nienawidzi tego, że jest markizem. Mówi, że szlachcice i kanalie niczym się nie różnią. Niech pan sobie tylko wyobrazi! Elijah mógł bez trudu to sobie wyobrazić. Markiz nienawidził siebie samego i najwyraźniej rozciągał tę niechęć na całą klasę społeczną, do której należał. Markiza nadal paplała o dziwnych skłonnościach męża, lecz Elijah już przepychał się z nią przez ciżbę, byle tylko zbliżyć się znów do Jemmy. Mężczyzna, z którym tańczyła, zachowywał się wobec niej zbyt poufale, a to się Elijahowi zupełnie nie podobało. Tamten patrzył tak na Jemmę, jakby była łakomym kąskiem do schrupania. Rozumiał go zresztą. Jemma wyglądała bardzo apetycznie niczym soczysta brzoskwinia. Ale to była jego brzoskwinia. Udało mu się wreszcie dotrzeć z markizą blisko Jemmy. Markiza wciąż coś mówiła, choć stracił już wątek. Elijah Tobier, książę Beaumont, nigdy nie był wulgarny. Nawet w męskim towarzystwie nie pozwalał sobie na rubaszne żarty. Śmiał się, słysząc je, ale milczał. Teraz jednak cisnęły mu się na usta najbardziej nieprzyzwoite słowa. I nie chciał, by słyszeli je mężczyźni na tej sali. Chciał, by usłyszała je jedna jedyna kobieta. Zdołał musnąć wargami jej włosy i szepnąć w ucho coś krańcowo wulgarnego. Tylko ona mogła to dosłyszeć. Znów w tańcu oddalił się od niej, dobiegał go jednak jej chichot i wybuch śmiechu. 112
Markiza zrobiła nadąsaną minę, zaczął więc słuchać, o czym mówi. - Jak już powiedziałam, spotkał tę kobietę u markiza Lafayette. Pomogła Henriemu przetłumaczyć jakiś amerykański dokument, deklarację czegoś tam na francuski. Może pan sobie wyobrazić coś podobnego? Byłoby dużo łatwiejsze, gdyby się zadurzył w kobiecie równej mi stanem - westchnęła z przygnębieniem. - Wtedy by rozumiała, że... - i markiza zaczęła gestykulować. - Wszystko by rozumiała. A tymczasem ona zażądała, żeby z nią uciekł. Uciekł! - A czy to zrobił? - spytał Elijah. - Zrobił. - Pokiwała energicznie głową i znów nadepnęła na własną suknię. - Uciekł z nią i zostawił mnie. Mnie! - dodała, otwierając szeroko oczy. - Absurdalna decyzja. - Aja brylowałam na dworze Marii Antoniny! - pochwaliła się. -Wszędzie mówiono o moich strojach, miałam nieskazitelną reputację. Nigdy nie zamierzałam urządzać ekscesów. - Ekscesów? - Wie pan dobrze jakich. Elijah nie wiedział, ale i tak niewiele go to obchodziło. - Pan jest moim pierwszym ekscesem - oznajmiła. Spojrzał na nią zdumiony. - Czyż można mnie uznać za eksces? - Oczywiście. Może napijemy się jeszcze szampana? - spytała, najwyraźniej zapominając, że przyszła tu z kim innym. - Na naszym stoliku stoją jeszcze butelki. - Czy ktoś pani towarzyszy? - spytał, mając szczerą chęć zwrócić ją temu komuś i wyrwać Jemmę z objęć marynarza. - Oczywiście. - Markiza zmarszczyła brwi. - Pan. A pan i ja... -usiłowała znaleźć właściwe słowo - uwodzimy się nawzajem. - Naprawdę? - zdumiał się. - Jeszcze nie zdecydowałam, jak daleko się posunę - odparła wyniośle - bo to zależy od szampana. Rozejrzała się dokoła z zastanowieniem. - Łatwiej uwodzić po jednym czy dwóch kieliszkach. 106
Chciałabym napić się jeszcze trochę szampana. Mam nadzieję, że zdołam go sobie sama nalać. I bez dalszych wyjaśnień odeszła. Elijah patrzył w ślad za nią przez chwilę, lecz jakiś mężczyzna kiwał na markizę dłonią od stolika, ona zaś już się nie zataczała. Przez chwilę rozmyślał nad tym, jak markiza mogła tu w ogóle trafić, lecz wkrótce zaczął rozglądać się za Jemmą. Nadal tańczyła z tym samym mężczyzną, który albo za wiele wypił, albo też był zbyt rozochocony. Próbował przyciągnąć ją do siebie, lecz Jemma nastąpiła mu na nogę ostrym obcasem i marynarz się zachwiał. Oczywiście, Jemma dawała sobie przecież w Paryżu radę całymi latami. Nie potrzebowała wcale jego pomocy. Zacisnął wargi, przypominając sobie o tym. Nawet się nie wycofała z kręgu tancerzy, gdy jej partner usiłował skraść jej całusa, tylko nadal tańczyła z tym niegodziwcem, jak gdyby nigdy nic. - Cóż za zaskakująca rozrywka - powiedział ktoś tuż obok niego. Nie musiał się nawet odwracać. Nie spuszczał wzroku z Jemmy. - Villiers. - Na kogo tak patrzysz? Ach, na własną żonę. - Nie zdaje sobie sprawy, że ten mężczyzna jest pijany. Villiers się zaśmiał. - Jemma doskonale o tym wie. Zawsze mnie to zresztą zaskakiwało. Marynarz nachylił się, jakby chciał ją chwycić zębami za ucho. Jemma uchyliła się zgrabnie. - Czemu go, do licha, nie zostawi? - Bo za dobrze się bawi, odgrywając przed tobą tę komedię. Naj-okrutniejsze byłoby, gdybyś chciał teraz odejść. Nie było takiej możliwości. Wycofywać się, gdy jakiś mężczyzna usiłuje uwodzić jego żonę? Nie mówiąc już o tym, że musiała przecież mieć jakieś romanse w Paryżu. Tylko że on świadomie nie pojechał tam trzy - nie, cztery - lata temu, kiedy doszły go słuchy, że cały tydzień spędziła z jakimś głupkiem nazwiskiem Du Puy. 114
Miała prawo tak postąpić po krzywdzie, jaką jej wyrządził. To była jego wina. Tym razem jednak chodziło o coś innego. Teraz gotów był zabić tego, z kim tańczyła. Rudowłosy marynarz znowu się nachylił, usiłując skraść jej całusa. Już miał to zrobić... Elijaha powstrzymała czyjaś mocna dłoń. To był Villiers. - Co ty masz zamiar zrobić najlepszego? - Odzyskać żonę. - Nie możesz wdawać się w bójkę. - A dlaczego, do licha? Villiers się zawahał. - Jesteś politykiem. - Większości znanych mi mężczyzn nie powstrzymałoby to od rękoczynów. - Sam wiesz najlepiej, dlaczego ci tego nie wolno uczynić. Jemma najwyraźniej odpychała łokciem natrętnego amanta. Elijah spytał gniewnie: - O czym ty mówisz? - Twoje serce. Powinieneś teraz być w domu i wypoczywać. - Do diabła z tym! - Elijah dostrzegł kątem oka, że mężczyzna znów się dobiera do Jemmy. Był większy i mocniejszy od niej. Usiłowała go odepchnąć, ale... Elijah w jednej chwili znalazł się przy nich. Schwycił marynarza za ramię. Przez ułamek sekundy widział jego zdziwioną twarz i wargi złożone do pocałunku, nim trzasnął go na odlew tak mocno, że mężczyzna uniósł się lekko w górę, a potem runął ciężko na wznak. Rozległ się chóralny krzyk i tancerze odskoczyli na bok. Mężczyzna dźwignął się na nogi. - Za co? - ryknął z wściekłością. - Nie zrobiłem niczego wbrew woli tej lafiryndy! Kim ty u diabła jesteś, jej sutenerem? - Mężem - odparł cicho Elijah. - Tylko mężem. - Widział, jak mężczyzna przestępuje z nogi na nogę, nie mogąc się zdecydować, czy zdzielić go pięścią, czy nie. - Cieszę się, że nie mam takiej żony! - wrzasnął. 108
Zaciekawiony tłum otoczył obydwu kołem. Przy ostatnich słowach marynarza rozległ się szmer aprobaty. - Niełatwo utrzymać żonę przy sobie! - przyznał ktoś. Rudzielec pokazał wszystkie zęby w uśmiechu. - Zwłaszcza jak jej czegoś w domu nie dostaje! A ta się rozglądała za czyimś towarzystwem. Elijah zacisnął pięści i zrobił krok naprzód. - Żadnej kobiety nie wolno tak po grubiańsku traktować. - Wolno jej tańcować, z kim tylko chce! - zawołała ostrym tonem jakaś przysadzista niewiasta w gęstniejącym tłumie. - Ale jemu wolno się o nią bić, choćby i była z niej latawica! -huknęła druga. Gdzieś z tyłu za nim rozległ się bezradny śmiech Jemmy. Elijah popełnił błąd, gdy uśmiechnął się, słysząc go. - Jeszcze się ze mnie naśmiewasz, ty łobuzie? Nic nie zrobiłem twojej żonie bez jej woli. To gorzej niż latawica, to... - mężczyzna zamilkł nagle, może na widok spojrzenia Elijaha. Nie skończył rozpoczętego zdania, tylko z przygiętym karkiem rzucił się ku niemu niczym byk, trafiając go prosto w pierś. Elijah spodziewał się uderzenia w twarz, gdyż tak się walczyło w salonach bokserskich, gdzie bywał częstym gościem. Ledwie zdołał utrzymać się na nogach, marynarz zaś zaczął się skradać wokół niego, gotów do następnego ciosu. W ułamku sekundy Elijah ocenił szybkość ruchu przeciwnika i jego niższy wzrost, a potem zacisnął pięści i czekał, aż szczęka rywala zderzy się z nimi. Marynarz ruszył do ataku, ale oberwał tak, że padł nieprzytomny. Nim zdążył ucichnąć odgłos upadku, rozległo się oficjalne: - Co tu się dzieje? - Ach... to strażnik - powiedział półgłosem Villiers. Elijah zwrócił głowę w jego stronę. - Stałeś za mną? I nic? Villiers wzruszył ramionami. - Mógł przecież mieć brata. Jak się czujesz? 116
Elijah odczekał chwilę, otrzepał się, a potem uśmiechnął. - Wspaniale. Gdzie Jemma? - Och, ty durniu - wymamrotał Villiers, robiąc krok do przodu. Wyglądał imponująco. Zwykłe domino by mu nie wystarczyło, musiało oczywiście być czarne, obszyte bladoliliowym wykończeniem. Srebrna laska wyglądała jak szpada, która zresztą była w niej ukryta. Tłum zamilkł na jego widok. Villiers trącił leżącego końcem buta. - Pijany. - Powiedziano mi, że się tu biją, i myślałem, że... - zaniepokojony stróż porządku urwał w połowie słowa. Lodowate spojrzenie Villiersa zmroziłoby samego diabła. - Chyba się, człowiecze, musiałeś pomylić. Villiers rozejrzał się po obecnych. - On się pomylił, prawda? W Vauxhall bywali ludzie różnych klas, ale nie głupcy. - Upił się w sztok! - powiedziała pospiesznie krępa kobieta stojąca najbliżej. - Całkiem jak mój ojciec, tylko że go tu dzisiaj nie ma. - Hm... - mruknął strażnik. - Chyba trzeba go gdzieś położyć na osobności, żeby się przespał - westchnął Villiers. - A to za fatygę! - Brzęknęły cicho gwinee przekazane z ręki do ręki. - No, no, a teraz rozejść się, ludzie! - zawołał strażnik. - Po co macie stać i gapić się na tego moczymordę. Jemma stała z boku, wciąż jeszcze chichocząc. - Jesteś lekkomyślną bezwstydnicą. - Elijah ujął ją za ręce. - Nie! - zaprotestowała, ale w oczach nadal tliły się jej iskierki śmiechu. - Ośmielałaś go do tego, żeby cię całował.
- Gotowa byłam zrobić coś jeszcze gorszego, żebyś tylko zaczął być o mnie zazdrosny. - Doprawdy? - Elijah nałożył Jemmie maskę na twarz. - Villiers tu jest. - Widziałem go. 118
- Mogłabym... - zaczęła z pomrukiem niezadowolenia. - Co ty robisz? Bez zbędnych wyjaśnień pociągnął ją za sobą. - Zabieram cię tam, gdzie będę mógł dać należytą nauczkę nieposłusznej żonie. Z tyłu za nim rozległy się entuzjastyczne okrzyki. - Brawo! Trzeba ją nauczyć porządku! Elijah odwrócił się ku nim. - Tak właśnie zrobię... Villiers! - zawołał. - Nie przyznaję się do znajomości z tobą - oznajmił przyjaciel. -Czy pracujesz może w tutejszych dokach? - Jest tu gdzieś markiza de Perthuis, chyba że się całkiem upiła. Może się nią zajmiesz? Ja muszę zabrać stąd moją żonę. Villiers ukłonił mu się i zniknął. - A to ci dopiero! - wrzasnął ktoś. - Naucz ją rozumu w domu, a przestanie się wdzięczyć do pierwszego lepszego gałgana! Jemma nadal się śmiała. Rozczochrane włosy przesłoniły jej twarz, tak że nic nie mogła zobaczyć. - Elijah! - zdołała tylko wykrztusić. - Będę za moment do twojej dyspozycji - odparł uprzejmie. - Wypiłam za dużo szampana - odparła po chwili. Znajdowali się na jednej z cienistych ścieżek odchodzących na wszystkie strony od pawilonu orkiestry, oświetlonych z rzadka lampionami. - Nie wiem, gdzie właściwie jesteśmy. Czy nie ma tu żadnej dorożki? Dużo wypiłaś tego szampana? Jemma przysiadła na ławce. - Chyba nie powinnam była flirtować z tym rudym nicponiem. - A dlaczego? - spytał uprzejmie. - Bawiła mnie świadomość, że na mnie patrzysz. - Tylko że on tego nie wiedział. - Nie powinien mnie gwałtem całować. - Miał powody, by sądzić, że chętnie przyjmujesz jego awanse. Przecież tańczyłaś z nim. 111
- No, cóż... Sprawiasz, że czuję się podle. Nie cierpię, gdy tak postępujesz. Posadził ją sobie na kolanach jednym szybkim ruchem. - Porozmawiajmy o regułach małżeńskich. - O regułach małżeńskich? - Nie wolno ci całować nikogo obcego. - Doprawdy? - Już się opanowała, bo powiedziała to z głębokim rozrzewnieniem. - Nigdy więcej. - Pomyślę o tym. Uścisnął ją mocniej. - Żadnego myślenia. Żadnego całowania. - W takim razie wyrecytuję ci drugą regułę. - Dobrze. - Musisz mieć baczenie, gdy ktoś ma zamiar mnie całować. Podczas tańca albo w jakiejś innej sytuacji - wyszeptała. Jemma wsparła głowę o jego pierś, tak żeby nie patrzeć mu w oczy. - Kiedy uciekłam do Paryża, nie pojechałeś tam za mną. Całymi miesiącami płakałam po nocach, ale oczekiwałam, że pewnego dnia jednak się pojawisz. A potem zrozumiałam, że nie możesz przyjechać, bo akurat trwała sesja parlamentu. Elijah jęknął głucho. - Ale potem sesja się skończyła, a przyjaciele donieśli mi listownie, że jesteś w Kent, w majątku hrabiego Chatham. Sądziłam, że nie możesz przerwać pracy - ciągnęła. - A ja nadal nie przyjeżdżałem. - Tak. Nigdy nie przyjechałeś. - Nie mogłem. Nic nie powiedziała. - Nie z powodu pracy, tylko dlatego, że... że... nie miałem prawa, Jemmo. - Prawa do czego? 112
- Do pojechania tam za tobą. To ja zniszczyłem nasze małżeństwo. Zrobiłem to samo, co zrobił ojciec mojej matce, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Złamałem ci serce. Odebrałem wiarę. Jemma by go pocieszyła, ale wszystko, co mówił, było prawdą. - Dlaczego więc nie pojechałeś za mną do Paryża? - spytała żałośnie, jak mała dziewczynka. - Czekałem. - Na co? - Aż kogoś znajdziesz. - Przecież nie chciałam nikogo! Objął ją jeszcze mocniej. - Miałaś prawo. - Zabolało mnie, kiedy ujrzałam cię z kochanką. Zraniłeś mnie głęboko, mówiąc, że ją kochasz. Ale naprawdę złamałeś mi serce, dopiero wtedy kiedy pojęłam, że wcale nie dbasz o to, co robiłam. Tak mało dla ciebie znaczyłam, że nawet się nie pofatygowałeś przez całe lata, żeby mnie odwiedzić. - Trzy lata, dziesięć miesięcy i czternaście dni. W głębi parku zaświergotał senny ptak. Jemma wyprostowała się i spojrzała Elijahowi w oczy. - Co masz na myśli? - Tyle czasu ci to zajęło. W końcu nawiązałaś romans z tym Du Puy, ale trwał on tylko. - Trzy dni - dokończyła. - Wiedziałeś o tym? Skinął głową. - Moi przyjaciele donosili mi w listach o tobie równie pilnie, jak twoi o mnie. No i oczywiście to, że Du Puy tak głęboko się w tobie zakochał, uznano za ważną wiadomość dla twojego męża. - Przyjechałeś wtedy na święta Bożego Narodzenia. - Jak tylko parlament przestał obradować. Żywiłem nadzieję... - Że... - Że wszystko się dobrze skończy. Ale ty byłaś na mnie wściekła. Aja... ja, mimo wmawiania sobie, iż masz prawo do romansów, miałam ochotę cię wtedy udusić. 113
- To, co mi wtedy mówiłeś, tylko zachęcało mnie do jeszcze większych ekscesów. Elijah powiódł powoli palcem po jej policzku. - Wiem. Przyjechałem znów za rok, ale... - Nigdy jeszcze nie kłóciliśmy się tak bardzo jak wtedy. - Uważałaś, że jestem nudnym moralizatorem. Byłem nim. A ty stałaś się taka wytworna, wyrafinowana i piękna. Zniszczyłem wszystko i nie wiedziałem, co mam począć. Wróciłem więc do Anglii i do Izby Lordów. Zważ jednak, że już nigdy więcej nie wziąłem sobie kochanki, Jemmo. - Zdumiewające - odparła. Wpatrywała się wjego oczy, lecz było już za ciemno, by mogła w nich cokolwiek dostrzec. - Trzecia reguła małżeńska - powiedział. Objęła go za szyję, czując, że targają nią uczucia tak mocne, że nie potrafi ich nawet nazwać. - Jak ona brzmi? - Nie wolno się nam już na siebie gniewać, bo znów rozdzieli nas morze. Stracili mnóstwo czasu. Jakże to smutne. Jemmie odeszła ochota na śmiech. Nim zdążyła odpowiedzieć, Elijah pocałował ją, a ona gotowa była przysiąc, że w dotyku jego warg, jego dłoni pieszczących jej włosy krył się taki sam smutek. Rozproszyło go dopiero zetknięcie ich warg. Po chwili uwolnił się z jej objęć i wstał, powoli stawiając ją na ziemi. - Muszę, moja księżno, bezpiecznie odwieźć cię do domu. Pewnie się ucieszysz, słysząc, że jutro nie spotykam się z Pittem. Cieszyłbym się, gdybyś mi towarzyszyła. - Gdzie mamy się wybrać? - W miejsce mniej barwne niż targ kwiatowy. - Czy mam się ubrać na czarno? - Nie pójdziemy na cmentarz, ale może byłoby lepiej, gdyby twój ubiór nie był zbyt szykowny. - Zrezygnuję z biżuterii. - I z peruki. 114
- Twarde warunki - roześmiała się. - Mam jednak nadzieję, że jeśli ktoś mnie ujrzy w tak żałosnym stanie, moja reputacja na tym zbytnio nie ucierpi. 12 29 marca Wybi erzemy się na Cow Cross - powiedział następnego ranka Elijah. - Gdzie to jest? - W Spitalfields. Zdumiała się. Spitalfields, jedna z najuboższych dzielnic Londynu, była gąszczem nędznych ruder i miejscem podejrzanych interesów. Tamtejsze garkuchnie nie przestrzegały przepisów i regularnie oskarżano je o to, że podaje się w nich kotlety ze szczurów. Kto by jednak poznał, z czego je robiono, skoro wszędzie śmierdziało tam smażoną cebulą i zjełczałą fryturą? Żadna księżna nie odwiedzała Spitalfields. Jemma zaryzykowałaby nawet twierdzenie, że jedyne damy, jakie mogły tam zaglądać, były misjonarkami, kobietami z natury odpornymi i wyposażonymi w broń schowaną w bucie. - Zabieram cię do domu, który nie jest tak piękny jak targ kwiatowy, ale równie ciekawy - powiedział Elijah takim tonem, jakby to było czymś zupełnie zwyczajnym. - Czy Cow Cross leży na granicy Spitalfields? - W samym środku. - Elijah pomógł jej wsiąść do powozu. - To mała uliczka pomiędzy kanałem ściekowym a Simple Boy Lane. Wielu ludzi nie ma nawet pojęcia o ich istnieniu - podkreślił, choć sama dobrze o tym wiedziała. - Nie mogę powiedzieć, żeby mi się zdarzyło odwiedzić kogoś na Simple Boy Lane. Któż tam mieszka? 123
- Na Cow Cross żyją głównie rzemieślnicy zajmujący się wydmuchiwaniem szkła. - No i?... - Mój ojciec miał tam dom, który po nim odziedziczyłem. - To ty jesteś właścicielem domu w Spitalfields? - spytała ze zdumieniem. - Ty, Elijah, obrońca biedaków? - Uważasz, jak widzę, że powinienem się go pozbyć? Jemma ostrożnie dobierała słowa: - Zaskoczyło mnie, że jesteś kamienicznikiem w podobnej dzielnicy. - Ktoś nim musi być - odparł rzeczowo, a potem dodał łagodniejszym tonem - nie wynajmuję tam zresztą mieszkań. - Czy to może sierociniec? - spytała z pewną nadzieją. No, oczywiście, Elijah na pewno zajmował się dobroczynnością. - Nie chodzi o dzieci. Zapewne nie spodoba ci się tam z początku. Odziedziczyłem dom w spadku po ojcu i go utrzymuję. Jest to jednak haniebne przedsięwzięcie. - Czemu go w takim razie nie sprzedasz? - To dość skomplikowane. - Po chwili dodał: - Należy do nas wytwórnia szkła na Cacky Street. - Och - spytała niepewnie - czy to jakaś duża fabryka? W Spitalfields? - Tam właśnie się mieści. Był tego ranka w złym nastroju i Jemma nie wiedziała, jak się ma zachować. Dopóki pędziła życie osobno, nie musiała się liczyć z niczyimi złymi nastrojami prócz własnych, co było jedyną dobrą stroną ich separacji. Jeśli nie miała humoru, pozostawała w domu i grała z samą sobą w szachy, póki nie poczuła się lepiej. Co jednak począć z mężem w złym humorze? Zerknęła ukradkiem naElijaha, lecz on, zasępiony, wyglądał przez okno. Ulice, przez które przejeżdżali, były coraz węższe i coraz mroczniejsze.
Po chwili zdjęła rękawiczki i ściągnęła z palca brylantowy pierścionek, prezent od matki. Nie uważała wprawdzie, że Elijah nie zdoła jej obronić, ale nie należało robić głupstw. Wsunęła go w kieszeń przy siedzeniu. 116
- Czy Muffet na nas poczeka? - spytała. - Oczywiście, ale możemy też pójść tam pieszo. Chodzić pieszo po Spitalfields? Robiła już w życiu ryzykowne rzeczy. Jeździła niegdyś konno na oklep. Opuściła męża i przebywała na dworze w Wersalu, nim pojęła, jak się ubierać kosztownie (to znaczy nieskazitelnie). Sprowokowała pewną kobietę, by ta zalecała się do jej męża. Nigdy jednak świadomie nie narażała życia. Wrodzona inteligencja łączyła się u niej z instynktem samozachowawczym. Wszystko za szybą powozu wyglądało obco. Sklepy były stłoczone po kilka razem, nędzne, obskurne, bez wątpienia istne nory. Widziała kręte zaułki, nad którymi niemal stykały się dachy domostw, tak że prawie nie docierało tam światło słoneczne, a mrok wydawał się wręcz dotykalnie gęsty. - Elijahu - chrząknęła. - Co? - Mąż wyglądał wprawdzie przez okienko powozu, ale tak, jakby patrzył gdzieś w przestrzeń. - Nigdy bym się sama nie wybrała do Spitalfields. - Zapewniam cię, nic ci się przy mnie nie stanie. Jemma przygryzła wargę. - To całkiem bezpieczne miejsce - dodał. - Oczywiście, niemądrze byłoby pójść tam w nocy. Ale hordy dzikusów nie roją się po ulicach Spitalfields, Jemmo. To po prostu miejsce, gdzie żyją najbiedniejsi z biednych i gdzie próbują, na ogół desperacko, zapewnić sobie posiłek, wychować dzieci, zdobyć pieniądze na jedną czy dwie kołdry. - Nie cierpię, kiedy to robisz. - Co? - spytał zaskoczony. - Gdy mnie zmuszasz, żebym się czuła podle. - Nie miałem takiego zamiaru. - Pewnie nic na to nie możesz poradzić. Czy nigdy cię nie męczy bycie takim strasznie dobrym? Zawsze... - Co zawsze? Chciała mu powiedzieć, że zawsze cechuje go poczucie wyższości nad innymi, niepoważnymi, frywolnymi, zwykłymi ludźmi, ale się nie ośmieliła. 126
- Nie jestem ani lepszy, ani gorszy od innych. Znajduję kompromisowe wyjście, kiedy czuję, że z tego najlepszego, najuczciwszego, trzeba zrezygnować. Powóz stanął. - Nie obawiaj się - powiedział Elijah i podał jej rękę, uśmiechając się życzliwie. - Wierzę, że cię to zaciekawi, Jemmo. A poza tym powinnaś poznać to miejsce. - Dlaczego? - spytała, gdy lokaj otwierał już drzwi. - Dlatego, że będziesz się nim musiała potem zająć - odparł niezbyt jasno. Jemma zrozumiała jednak od razu, co miał na myśli, i serce załomotało jej z lęku. Zdołała się opanować. W jej żyłach płynęła krew trzech niepokornych księżnych. Z pewnością przetrzyma jakoś wizytę w Spitalfields. Wysiedli na ulicę, która zapewne brukowana była kocimi łbami, lecz te nikły pod grubą warstwą gnijących resztek warzyw. Uginała się ona sprężyście pod stopami Jemmy jak materac z końskiego włosia. - Powóz nie zmieści się w Cow Cross - wyjaśnił Elijah, biorąc ją pod ramię - ale to bardzo blisko. Cow Cross była jedną z wąziutkich przecznic, które wybiegały nagle w bok od większych ulic niczym zając w ucieczce przed lisem. Ta wiodła na lewo, a potem ginęła gdzieś w gęstym mroku, jaki panował również na innych ulicach, dostrzeżonych przez Jemmę z powozu. - A widzisz? - spytał Elijah z niejakim rozbawieniem. - Nikt nie kryje się na Cacky Street, czyhając na księżnę, która być może ukrywa klejnot w pantofelku. Była to prawda. Jemma nigdzie nie zauważyła ani jednej żywej istoty prócz stada kruków siedzących na dachu zrujnowanego domostwa. Ptaszyska zdawały się patrzeć na nich z dezaprobatą niczym kaznodzieje w czarnych szatach kraczący ze zgorszeniem na widok książęcego powozu. - Gdzież się wszyscy podziali? - spytała Jemma, błędnie przekonana, że nędzarze żyją na ulicy. Tak ich właśnie opisywano w gaze127
tach: mieli jakoby gotować, spać i bić się pod gołym niebem. Kręta Cacky Street ziała jednak pustką, drzemiąc w biały dzień. - Śpią - rzucił Elijah - albo pracują. - Spojrzał na nią nieco dziwnie i dorzucił: - Albo się kochają. Jeśli ktoś nie jest na tyle bogaty, żeby mieć mnóstwo pokoi, to się przytula rankiem do swojej żony, a wtedy mężczyznom różne rzeczy przychodzą do głowy. Jemma zignorowała jego słowa. - No, a gdzież są ci dmuchacze szkła? - Na parterze po lewej - odparł, znowu z nieprzeniknioną miną. Najwyraźniej zadała niewłaściwe pytanie. - Może w takim razie wejdziemy w Cow Gross? Gdy już się na niej znaleźli, nie wydała się wcale tak ciemna, jak oglądana od strony Cacky Street. Trochę słońca przedostawało się tam jednak pomiędzy domami, nachylonymi ku sobie jak pijane staruszki dzielące się sekretami. Elijah poruszał się tu tak swobodnie, jakby cała ulica należała do niego, co zresztą chyba było prawdą. Uliczka skręcała w lewo, a potem się urywała. - To tutaj - powiedział. Był to największy z domów, co nie znaczy, że ogromny, i z pewnością w najlepszym stanie. No oczywiście, należał przecież do Elija-ha. Wiodły do niego wielkie drzwi z zardzewiałą kołatką, lecz Elijah po prostuje pchnął. - Już od lat przestałem ich prosić, żeby je zamykali. - Czemu nie chcą tego robić? - Gdyby ktoś chciał tu się włamać i tak nie przejąłby się zamkiem. W końcu to Spitalfields. Wolą więc nie zamykać drzwi przed gośmi. Oszczędzają sobie w ten sposób zmartwień. Ach, Knabby, witaj. Niski, gruby człowieczek wyszedł im naprzeciw, mrużąc oczy w mroku korytarza.
- Wasza wysokość! - zawołał radośnie. - Co za miła wizyta. Przychodzi pan na urodziny, prawda? Ze też pamiętał wasza wysokość o tym! Cully będzie bardzo rad! Jemma już miała powiedzieć, że Elijah nie pamięta o żadnych urodzinach, ale on wysunął ją przed siebie ze słowami: 119
- Knabby, czy mogę ci przedstawić księżnę, moją żonę? Knabby zamrugał niespokojnie. - Księżna! - rzekł. - Kobieta! - A potem, jakby sobie nagle przypomniał o wymogach grzeczności, zgiął się w czymś pośrednim między dygnięciem a ukłonem. - Miło mi pana poznać - odparła. - Co za przyjemny głos - powiedział, przechylając głowę na bok. - Mówi jak prawdziwa księżna, powinienem był przecież to pamiętać. A więc tak brzmi głos księżnej! Jemma zdała sobie nagle sprawę, że Knabby wcale nie mruży oczu. On nie widzi. Spojrzała pytająco na Elijaha. - Knabby stracił wzrok-wyjaśnił jej. - No, no, trochę jednak widzę - zaprzeczył Knabby. - Światło i cień. Lepiej niż inni. - Przykro mi to słyszeć - odparła. Wiedziała, że Elijah zajmuje się jakimś dobroczynnym przedsięwzięciem. Było to bardzo do niego podobne. Uśmiech zamarł jej jednak na ustach, gdy zobaczyła, jak surowo na nią spojrzał. - Knabby stracił wzrok, bo pracował w naszej wytwórni szkła -wyjaśnił lodowato. Knabby odwrócił się i szedł prędko przed nimi ciemnym korytarzem. - Proszę tu do nas na urodziny! - zawołał. - Och tak, wydmuchiwałem szkło, milady. A jakże mam się do pani zwracać? „Wasza wysokość" czy może „proszę księżnej"? - Jak się panu podoba. - Jemma zebrała suknię i pospieszyła za nim. - Czy opowiesz mi, co się tu dzieje, nim udamy się na przyjęcie urodzinowe? - spytał go Elijah. Knabby zatrzymał się tak nagle, że Jemma o mało na niego nie wpadła, i zaczął mówić tak prędko, że ledwo go mogła zrozumieć. - Zona Nibble'a na jakiś czas została przy nim, ale kłócą się okropnie, więc przeniosłem ich na tyły, gdzie nikt nie słyszy, jak ona go tłucze. 120
- Bije go? - Jemma nie zdołała się powstrzymać od pytania. Knabby zwrócił twarz ku niej. - O, strasznie z niej mocna baba, a jakjej dać rondel, to zaraz mu robi łubudu, zwłaszcza kiedy Nibble sobie wypije... Pewnie, z niego też nie święty. Nieraz mnie aż ręka świerzbi, żeby mu przyłożyć rondlem, jeśli pani rozumie, co mam na myśli. - A co porabia Waxy? - spytał Elijah. - To wiekowy dżentelmen -wyjaśnił Jemmie - pewnie ma już koło sześćdziesiątki, co, Knabby? - Płuca mu dokuczają, ale córka odwiedza go regularnie, razem z dwojgiem dzieci, a Waxy się wtedy raduje, jakby mu kto w kieszeń napluł. - Czy doktor przychodzi tu co tydzień? Knabby znów skierował się w stronę korytarza. - Strata pieniędzy, wasza wysokość, czysta strata i nic więcej. On nic dla nas nie może zrobić, a nam tu całkiem dobrze. Chociaż wyrwał kiedyś ząb Cully'emu. - A Cully ma się dobrze? - Nie najgorzej. Toż właśnie jego urodziny dzisiaj i już sobie dogodził, choć niemiło mi o tym gadać. No, ale to cały Cully! - Knabby zatrzymał się tuż przed wielkimi drzwiami. - Siedzą tam na podwórzu, żeby się w słonku wygrzewać. Ale muszę powiedzieć, że majster zrezygnował i lada dzień spodziewamy się nowego. Nazywa się Berket. Niezbyt dobrze go sobie dobrze przypominam, bo zaczął pracować, kiedy ja już przestałem. - A wystarczy miejsca dla niego? - spytał Elijah. - Jeszcze go zostanie! Zyskaliśmy więcej miejsca, kiedy Lasher nas opuścił, będzie już z miesiąc temu. A pokój Nicholsona wciąż pusty, bo panna Sophisba nie chce tam zamieszkać. Przyszła tu dzisiaj i chętnie zobaczy waszą wysokość. - Wystarczy, żebyś wysłał chłopca po Towse'a - powiedział Elijah i spojrzał na Jemmę. - Towse jest jednym z moich radców prawnych. - Niczego nam nie trzeba - oświadczył pogodnie Knabby. -Wielce podziwiamy te owoce z cieplarni, jakie wasza wysokość nam przysyła, ale prawdę mówiąc, nikt z ludzi ich nie śmie jeść, wolą nie 131
ryzykować, tylko na nie popatrują, jeśli wasza wysokość rozumie, o czym mówię, chociaż dzieciska to i owszem, używają sobie. - Kim jest panna Sophisba? - spytała szeptem Jemma, gdy Knab-by otwarł drzwi. - No i... - Sama zobaczysz - odparł Elijah, a w jego głosie zabrzmiał taki smutek, że Jemma zamilkła. W pierwszej chwili wydało się jej, że na małym podwórku odbywa się kinderbal, lecz po chwili Jemma dostrzegła, że więcej tam kurcząt niż dzieci, chociaż i jedne, i drugie robiły mnóstwo wrzawy. Troje dzieci uganiających się za jednym szczenięciem wygrało te zawody. - Spójrzcie tylko, kto przyszedł na urodziny Cully'ego! - oznajmił Knabby. - Książę we własnej osobie, wy obiboki! Na podwórzu stał krąg rozklekotanych foteli. Ludzie, którzy w nich siedzieli, w większości mężczyźni, zwrócili twarze w tę stronę, z której dochodził głos Knabby'ego. Jemma w tejże chwili zrozumiała, że wszyscy są niewidomi. Stanowili doprawdy dziwne zbiorowisko. Przede wszystkim nie każdy z nich miał na sobie kompletne ubranie. Dwóch mężczyzn było bez spodni i wyciągało blade, kościste nogi ku słońcu. Jeden z nich miał tak długą brodę, że zatknął ją za pasek fartucha, którym się obwiązał, pod nim zaś nosił, wyglądający tu zgoła niestosownie, surdut w szkocką kratę. Były tam i dwie kobiety; jedna z nich, starsza już, o zaciśniętych ustach, musiała być, jak sądziła Jemma, panią Nipple. Łatwo ją sobie było wyobrazić wymachującą rondlem. Drugą była zapewne panna Sophisba. Była młodsza i choć nie wyglądała na piękność, sprawiała wrażenie kogoś, kto stara się ładnie wyglądać, o czym świadczyły głównie umalowane wargi i zdumiewająco złociste włosy, które miały zapewne przyciągać uwagę mężczyzn. Wydawało się to dziwne, skoro nikt ich nie mógł widzieć prócz jednej pani Nibble. Ta zaś z pewnością nie była osobą, która podziwiałaby szkarłatną szminkę i żółte włosy. Jeden z na wpół gołych mężczyzn podniósł się z fotela. 122
- Hej, wstańcie, wy wszawi łachmaniarze! - wrzasnął nagle. -Książę nas odwiedził! Trzeba stanąć na baczność i pięknie go powitać! To moje urodziny, a ja mam wszystko w... w... I nagle usiadł z powrotem. Knabby się nie mylił. Cully miał już w czubie mimo wczesnej pory. - A ze mną przyszła księżna - rzekł uprzejmie Elijah. Nie był już zachmurzony i zachowywał się tak, jakby się znajdował w towarzystwie wysoko urodzonych osobistości na herbatce w pałacu Kensington. - Przyprowadziłem wam moją żonę, najpiękniejszą księżnę w całym królestwie. - Chętnie byśmy ją sobie obejrzeli - powiedział brodacz, patrząc w przestrzeń. - Nigdy żem nie widział prawdziwej księżnej, choć na królową raz mi się udało okiem rzucić. Ale wielgą perukę miała! -Trącił łokciem panią Nibble. - Hej, czy ona ma taką na głowie? - Jest w aksamitnej sukni - odparła tamta, po czym podniosła się i dygnęła pospiesznie, i znów usiadła. - Nie ma na głowie żadnej peruki; myślę, że to jej własne włosy, trochę tylko upudrowane, jak to wielmożni robią. Elijah podszedł do Cully'ego, żeby mu złożyć życzenia, a potem zatrzymał się przy kolejnym fotelu i zaczął rozmawiać o rozruchach. Jemma czuła, że coś powinna zrobić. Nie mogła przecież stać bez ruchu niczym manekin. Podeszła więc do obydwu kobiet. Panna Sophisba z miejsca zerwała się na nogi z wystraszoną miną. - Czy to pani dzieci? - spytała Jemma. - Są po prostu urocze. -Wcale tak zresztą nie myślała. Były zbyt brudne, by ktokolwiek mógł je uznać za urocze, wyglądały jednak na dobrze odżywione i wesołe. Starsza z niewiast znów wstała. - Ona nie ma żadnych dzieci! - powiedziała i pokiwała pogardliwie głową. Panna Sophisba ją zignorowała. - To są dzieci siostry Knabby'ego. A może jego bratanicy. Ona się trudni farbowaniem odzieży. Okrutnie ciężka harówka, a dzieci żyją tutaj. Zazwyczaj wnuki Waxy'ego też tu przychodzą, tylko późniejszą porą. Jego córka pracuje w stajni i dlatego wysyła je do nas. 133
- Nie chodzą do szkoły? - Nieczęsto - odparła panna Sophisba z nieśmiałym uśmiechem. - W Spitalfields rzadko kto chadza do szkół. - Chyba tu wcale szkoły nie było - odezwała się pani Nibble. -Nie za mojej pamięci. - Och-westchnęła Jemma. - Jakie śliczne te rękawiczki - powiedziała panna Sophisba. - Nigdy takich nie widziałam. - Może je pani przymierzy? - spytała skwapliwie Jemma. Zignorowała prychnięcie pani Nibble i ściągnęła je z dłoni. - Jakżebym śmiała. - Pannie Sophisbie aż zaparło dech. Rękawiczki leżały jednak na jej małych, brudnych rączkach jak ulał. - Niech je pani sobie weźmie. - Jemma uśmiechnęła się do niej. Panna Sophisba zbladła. - Nie mogę! - Ano, nie może - burknęła pani Nibble. - Mąż je z niej ściągnie szybciej, niż zdążyłby dorwać dziwkę. - Nagle się zreflektowała. -Proszę mi wybaczyć brzydkie słowo, milady. - Mogę je gdzieś schować - wpadła na dobry pomysł panna Sophisba - i tylko oglądać od czasu do czasu, kiedy tu przyjdę. - To nie zawsze pani tu jest? - Tylko kiedy jej męża wsadzą do ciupy - wyjaśniła pani Nibble - a ona nie ma się gdzie podziać. Jego wysokość łaskawie jej pozwala, żeby wtenczas siedziała tutaj. - Proszę je dla niej zatrzymać, pani Nibble - poprosiła Jemma tonem tak bardzo książęcym, że jej rozmówczyni zaniemówiła. - Kiedy panna Sophisba będzie przebywać na Crow Cross, wtedy może je nosić. Panna Sophisba gładziła ostrożnie rękawiczki, jakby były żywym stworzeniem. - Wielkie dzięki - wyszeptała ledwo dosłyszalnie. - To najpiękniejsza rzecz, jaką w życiu widziałam. - A pani Nibble dostanie tę chusteczkę za fatygę - postanowiła Jemma. Pani Nibble zmarszczyła nos. 124
- Nie trzeba mi za to łapówki. Ja tam nią nie gardzę z przyczyny tego, jak zarabia na życie. Chusteczka Jemmy była obszyta belgijską koronką, a na środku miała starannie wyhaftowane wielkie B, skrót od „księżna Beaumont". - O, tu jest B - zauważyła pani Nibble, obracając chusteczkę w ręku. - A mnie na imię Bertha. - To nie łapówka, tylko dar - wyjaśniła Jemma. - To miejsce jest prawdziwym darem. - Panna Sophisba chwyciła rękawiczki. - Wie pani o tym, panno księżno? - Nie tak się mówi - poprawiła ją pani Nibble - tylko „pani księżno" albo „milady". Na podwórko wbiegł jakiś malec, krzycząc donośnie, co oznaczało, że chciał, by go zauważono. A żeby się o tym do reszty upewnić, sypnął Jemmie pod nogi garść drewnianych kulek. Pani Nibble go zbeształa. Jemma schyliła się i pozbierała kulki, a chłopiec dostał po głowie od pani Nibble, na szczęście jednak nie rondlem. - Jakże to zręcznie pomyślane! - wykrzyknęła Jemma, obracając jedną z kulek w palcach. Wyrzeźbiono na niej roześmiane oblicze z wielkim nosem i oczami. Obejrzała następną. Widniała na niej głowa złośliwego skrzata ze spiczastymi uszami i ostrą bródką. Na trzeciej wyobrażono pyzatą kobietę. - Robi je Pie - wyjaśniła panna Sophisba. - On zawsze coś musi wyrzezać - i wskazała na jednego z mężczyzn w kręgu foteli. Pie obrabiał właśnie małym, ostrym nożykiem kawałek drewna. Spod jego palców sypały się na ziemię drobne wiórki. - Przecież on jest niewidomy! - Mówi, że widzi palcami - wyjaśniła panna Sophisba. Jemma podeszła do niego. - Są po prostu cudowne - powiedziała, kładąc mu jedną z kulek na dłoni, żeby zrozumiał, o czym mówi. Uśmiechnął się. - Drewno samo mi powie, co u niego siedzi w środku. Elijah zbliżył się do nich. - Pie pracował w wytwórni szkła jako dmuchacz. 135
- Jak i my wszyscy - powiedział pogodnie Knabby - najlepsi dmuchacze szkła z Cacky Street. Teraz nikt tej roboty nie bierze. - Nie chcą tam pracować? - Jego wysokość nie chce zatrudniać czeladników; za młodzi są, mówi, żeby sami mieli decydować o tym, czy oślepną. Ale ci z nas, co już nabyli zręczności, nigdzie indziej by już nie chcieli pracować niż na Cacky Street. - Dlatego, że mają to? - Wskazała ręką podwórze. - A jakże. Wszystko jest opłacone, a do tego jeszcze mamy tu wyżywienie i jeszcze nam na nim zbywa. Możemy tu mieszkać z żonami, jeśli chcemy, no i jeżeli one chcą tutaj być. Zawsze tu ciepło, nawet o najzimniejszej porze roku. Elijah zakołysał się w tył i w przód na obcasach. - Przynajmniej tyle możemy dla was zrobić - powiedział głucho. -Jesteśmy odpowiedzialni za utratę przez was wzroku. - Och, nie - wtrącił się nieoczekiwanie Pie. - Szkło go nam odebrało, całe to piękne szkło. Nie chciałbym robić nic innego. Kiedy się je dmucha, szkło człowiekowi mówi, co ma w sobie - ciągnął z twarzą zwróconą tam, gdzie - jak sądził - stali Jemma i Elijah. - Książę pan nigdy tego nie pojmie, choć się czuje winien, zresztą niepotrzebnie. Szkło było niczym nasza kochanka. Myślałem, że zmysły postradam, kiedy już nie mogłem go dłużej dmuchać. A potem ktoś wsadził mi w rękę nóż, drewno i takjuż zostało. Aleja wtenczas myślałem, że rozum stracę - powtórzył. - Mamy jeden jego puchar z dmuchanego szkła - oznajmił Elijah. - Stoi w salonie. - Czy to może ten zielony ze żłobkowanym brzegiem? On jest po prostu wspaniały, panie Pie! Pie się rozpromienił. - Szkło do mnie gadało, co z nim zrobić, a ja mu tylko nadawałem kształty i tyle. A teraz stoi sobie w książęcym domu - mówił, a jego ręce ani na chwilę nie przestały obrabiać trzymanego na kolanach klocka. - Nic lepszego już nie zrobię. - Jeszcze raz złożę ci życzenia, Cully - powiedział Elijah. Cully jowialnie pomachał w ich stronę butelką i czknął. 136
- Dałem mu najlepszego trunku z okazji urodzin - wyjaśnił Knabby. - Pierwszorzędny gin. Elijah ujął Jemmę za dłonie bez rękawiczek. - Do widzenia wszystkim. Wszyscy zwrócili ku niemu twarze i chóralnie powiedzieli „do widzenia". Dzieci biegały z wrzaskiem po podwórku, panna Sophisba nieśmiało pomachała im rękawiczkami, a pani Nibble rzuciła na nich spojrzenie z głębi fotela, stojącego tuż przy mężowskim. - Czy oślepli dlatego, że pracowali w wytwórni szkła na Cacky Street, która do nas należy? - spytała Jemma, gdy tylko wsiedli do powozu. - W szkle jest coś, co niszczy oczy - odparł Elijah. - Lekarze sądzą, że to dym. Płuca też na tym cierpią. Dmuchacze szkła nie żyją długo. Dwóch zmarło w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Jemma milczała. - Sądzisz pewnie, że powinienem zamknąć tę wytwórnię? - Nie, ale... - Jeśli to nawet zrobię - przerwał jej - ludzie i tak nie przestaną kupować szklanych wyrobów. A jeśli ją sprzedam, rzemieślnicy nie będą się mieli gdzie podziać, kiedy oślepną. Mnóstwo z tych, co pracują w innych wytwórniach, kończy w nędznych przytułkach. - Elijah... - Myślałem o tym, żeby przenieść ich na wieś, gdzie mieliby lepsze powietrze i mniej brudu wokół, a jakaś porządna kobieta mogłaby dbać o nich i gotować im posiłki. Ale za nic nie chcieli się zgodzić. Wolą żyć tu, w Spitalfields, razem ze starymi znajomymi, gdzie mogą sobie gawędzić i coś przegryźć. Żywimy połowę łudzi w sąsiedztwie. - Elijah... - powtórzyła. - Knabby prowadzi garkuchnię. Może nie powinienem był pozwolić, żeby zamieszkała z nimi Sophisba, ale mężczyznom jej towarzystwo sprawia przyjemność... - Elijah! - Dotknęła jego policzka. Dopiero wtedy zauważył, że ona coś do niego mówi. - O co chodzi? 127
- Myślę, że to wspaniały dom, że zrobiłeś właśnie to, co należało. Chciałabym ci tylko podsunąć dwa pomysły. - Doprawdy? - ożywił się. - Czy nie sądzisz, że powinienem... - Lepiej nie zmieniaj tam niczego - odparła stanowczo. - Może jednak dobrze byłoby, żebyś wynajął jakąś kobietę, by bawiła się z dziećmi i uczyła je czytać. - Nie będzie to wcale trudne - odparł zaskoczony. - A także pomyśleć o tym, żeby dmuchacze podczas pracy nosili coś na głowach... tak, żeby dym nie dostawał się im do oczu. - Naprawdę? - Pie mógłby wyrzeźbić z drewna coś na kształt hełmu, a z przodu... och, nie wiem, jak do dokładnie opisać... zrobić jakby przeszklone okienko, tak żeby mogli widzieć, co robią, ale chronić przy tym oczy przed dymem. Elijah patrzył na nią bez słowa. - Przecież mógłbyś spróbować! - Do diabła! - Nigdy nie słyszałam, żebyś klął! - Jemma parsknęła śmiechem. - Do stu tysięcy diabłów! - powiedział i się zamyślił. - Jeszcze tylko jedno pytanie. Co miałeś na myśli, mówiąc, że towarzystwo Sophisby sprawia im... przyjemność? Wjaki sposób ona... Elijah nie słuchał jej. - Już zaczynam sobie wyobrażać to, o czym mówiłaś. Z lekkiego drewna albo ze skóry. Jeszcze się nad tym zastanowię. - Spojrzał na nią. - Sophisba bywa tam tylko wtedy, gdy jej mąż ląduje w kozie. Kiedy zaś wychodzi z więzienia, wysyła ją na ulicę. To córka pani Nibble. Domyśliłabyś się tego? - Nigdy w życiu.
- Ma tam własny pokój. Nie sądzę, żeby świadczyła im swoje usługi, ale w każdym razie... sprawia im radość. - Dlatego, że jest młoda? - Flirtuje z nimi. - Elijah ujął ją za dłoń. - Lubię twoje ręce bez rękawiczek. A także podoba mi się ten twój pomysł hełmu. Myślę, że powinniśmy się tym zająć. 128
- Przekonasz się wkrótce, że we wszystkich innych wytwórniach szkła też się go zacznie używać powiedziała uradowana. - A teraz chcę poflirtować z najpiękniejszą księżną w całym Londynie - oświadczył Elijah, całując jej dłoń. - Najlepiej mi się flirtuje nad szachownicą. - To zagrajmy w szachy. Czy robiłaś to kiedyś na łonie natury? - Masz na myśli piknik? To brzmi bardzo atrakcyjnie! - Rano muszę być w parlamencie, ale po południu możemy wybrać się na piknik - odparł znacząco. - Nie! - Jemma pokręciła głową. Powóz stanął. - Umówiłam się na jutrzejsze popołudnie, ale mógłbyś mi przecież towarzyszyć. Parsloe będzie grać podczas publicznej sesji w Klubie Szachowym, a ja zamierzam zostać jego członkinią. - Czy przyjmują tam kobiety? W takim razie okazali się niezwykle przewidujący. Lokaj otworzył drzwi. - Nie. Nie przyjmują - przyznała Jemma - ale uważam to za absolutny błąd. Jakoś nie pomyśleli, że kobieta też może grać w szachy, dopóki nie pojawiła się pani Patton. Pamiętasz ją chyba z naszego przyjęcia na święto Trzech Króli? - Ekscentryczna i niezwykle inteligentna - zauważył Elijah. -I ma cięty język. Powiedziała mi, że Izba Lordów powinna się wstydzić, skoro zignorowała wniosek kwakrów w sprawie zakazu handlu niewolnikami. I miała rację. - Pani Patton zdała sobie sprawę, że nic nie stoi na przeszkodzie, by kobieta brała udział w publicznej sesji, postanowiła zagrać kolejno ze wszystkimi, póki nie położy ich na obie łopatki. - No i zrobiła to! - roześmiał się. - Odwiedziła klub w zeszłym roku. Nikt nie może zostać do niego przyjęty, póki nie wygra wszystkich partii na publicznej sesji. Dokonam tego jutro - powiedziała. - Ty też mógłbyś się o to pokusić.
- Czyżbym miał zastąpić jakiegoś zmarłego członka? Jak rozumiem, Parsloe wciąż bezlitośnie ogranicza ich liczbę do setki. W takim razie nie możemy obydwoje wejść jutro do Klubu Szachowego. 129
Jemma wsparła się na ręce męża, wysiadając z powozu. - Powinnam spytać Fowle'a, czy jutro będzie na kolację coś wyjątkowo smakowitego, żeby złagodzić twoje rozczarowanie. Elijah lubił ten błysk w jej oczach. Żałował, że musi rozwiać jej nadzieje. - Czy placek z agrestem należy do twoich ulubionych? - Najbardziej ze wszystkich. - Fowle, powiedz pani Tulip, że jej wysokość będzie potrzebować jutro wieczorem czegoś na otarcie łez - polecił kamerdynerowi. - Pycha prowadzi do zguby! - zaśmiała się Jemma, wchodząc na górę. Lokaje popatrzyli na nich ze zdumieniem. Elijah się zatrzymał. - Czy ty się zakładasz, Fowle, kto wygra? I nie próbuj mi wmawiać, że służba nie będzie robić zakładów o to, czyjej wysokość i ja odniesiemy zwycięstwo w Klubie Szachowym. Fowle uniósł jedną brew. Przynajmniej raz ten idealnie opanowany kamerdyner stracił zimną krew. - Nie będę się zakładał, jeśli chodzi o moich państwa - odparł i się ukłonił. - A w jakim przypadku? - Gdyby chodziło o księcia Villiers. - Przecież on jest już członkiem Klubu. - No właśnie. - Czy masz na myśli to, że póki któreś z nas nie wygra tego turnieju, nie staniemy się jego członkami? - Jak się obawiam, wasza wysokość będzie odpowiedzialny za to, iż wielu chętnych powstrzyma się przed grą u Parsloego. Zdaje mi się, że Klub liczy teraz tylko siedemdziesięciu trzech stałych członków. - Dobry Boże - zdumiał się Elijah. - Czy ty może wiesz, kto chciałby wygrać z Villiersem i dołączyć do Klubu?
- Zrobiła to pani Patton, kiedy wasza wysokość nie poczekał na publiczną sesję - odparł Fowle. - Ale pani Patton wygrała z nim później. Wielu graczy przeklnie dzień, w którym jego wysokość postanowił wejść do londyńskiego Klubu Szachowego. 130
- Jesteś prawdziwą studnią informacji, Fowle. Fowle się skłonił. Kamerdyner doskonały mógłby uważać za hańbę to, że nie przewidział pytań, jakie jego pan mógł mu zadać. Nigdy by jednak nie zdołał przewidzieć następnego pytania księcia. - Czy sądzisz, że powinienem przegrać? Fowle zamrugał ze zdumienia. - Przegrać, wasza wysokość? - Z księżną. Elijah najwyraźniej zadał to pytanie całkiem serio. Po raz pierwszy od Fowle'a zażądano rady w sprawach małżeńskich. Kamerdyner wyprężył się jak struna. - Z całą pewnością nie - odparł. - Księżna byłaby przerażona. - Dziękuję ci, Fowle. Kamerdyner wciąż jeszcze patrzył w ślad za księciem, usiłując sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz zdarzyło mu się widzieć go uśmiechającego się w ten sposób. Elijah zatrzymał się na stopniu schodów i odwrócił. - Wiesz, Fowle... - Słucham, wasza wysokość? - Gdybym był tobą, nie zakładałbym się o to, że książę Villiers wygra. I jeszcze raz się uśmiechnął.
13 30 marca Dom Parsloego na St. James Street był dość bezbarwną siedzibą jak na organizację, która miała tak potężną władzę nad sercami angielskich szachistów. Elijah wysiadł z powozu i podał rękę Jemmie. Ze czterdzieści osób usiłowało dostać się na ścieżkę wiodącą do rezydencji, lecz zawracało je kilku lokajów ze zbolałymi minami. 144
- Niech wygrywa najlepszy! - powiedziała Jemma do męża. - To ona, z pewnością! - zawołał ktoś. - To księżna! Spójrzcie tylko na jej włosy! Promienny uśmiech Jemmy zniknął z jej twarzy i zaczęła kroczyć ścieżką. Ze zwykłej kobiety nagle przeistoczyła się w księżną. Tak jakby księżne były jakąś odmienną rasą, pomyślał Elijah, idąc za nią. Noszące na głowach gigantyczne fryzury i stąpające ledwo dotykając stopami ziemi. Jednak z Jemmą żadna księżna nie mogła się równać. Jemma, jego żona, wyglądała przepięknie, wręcz wyzywająco, i nosiła kosztowny strój. Tęga kobieta w wyświechtanym futrzanym szalu odezwała się, przecząc jego opinii. - Ano, ta nie nosi znów tak wiele drogich kamieni. - Maje na pantoflach - wyjaśnił Elijah. Gruba niewiasta zaniemówiła ze zdumienia i nie zdołała nic odpowiedzieć, mimo że druga, ze spiczastym nosem, stojąca za nią, mruknęła: - Pani Mogg, mówi pani do księcia! - Skąd się tu, do licha, wszystkie wzięłyście? - spytał panią Mogg, widząc, że Jemma weszła już do rezydencji i powoli zdejmuje pelisę, kapelusz, rękawiczki oraz wszystkie inne dodatki do stroju, jakie księżne mają na sobie, kiedy wychodzą z domu. Pani Mogg wciąż jeszcze nie mogła zdobyć się na odpowiedź, więc jej towarzyszka wyjaśniła: - Cały Londyn wie, że książę i księżna idą bić się z innym księciem o miejsce w tym ichnim klubie. - I nie pozwolą, żeby się kto temu przypatrywał - zdołała się wreszcie odezwać pani Mogg. - Zajmie to ładnych parę godzin - powiedział Elijah. - Powinna pani wrócić tu... gdzieś koło czwartej. - Elijah! - krzyknęła Jemma. - Zona pana woła - powiedziała kobieta ze spiczastym nosem. - Całkiem tak samo, jak ja mogłabym wołać mojego Henry'ego -stwierdziła pani Mogg, gapiąc się ciągle na Elijaha. "wyświechtane fu145
terko unosiło się i opadało w rytm jej oddechu. - Postawię moją forsę na pana - mruknęła. Elijah, przyzwyczajony do wyrazów uznania ze strony posłów w Izbie Lordów, złożył jej głęboki ukłon. - To dla mnie wielki zaszczyt, madame. Pani Mogg nabrała gwałtownie tchu. Elijah wszedł do środka, myśląc, że powinien był jednak pogadać z Fowle'em. Zakłady czynione w czterech ścianach własnego domu to jedno, ale wciąganie całego Londynu w tak wariackie przedsięwzięcie było czymś niestosownym. Na pierwszym piętrze apartamentów Parsloego znajdowała się obszerna sala balowa, cała zastawiona teraz stolikami i krzesłami. Aspirujący do członkostwa siedzieli, jak Elijah się zorientował, pod ścianami, natomiast członkowie - na samym środku i zdawali się dumni z tego, że tam grają. - Pan Parsloe był tak uprzejmy, by pozwolić nam nie brać udziału w początkowej turze turnieju oznajmiła mu Jemma. Prezes Klubu Szachowego powitał ich ukłonem. - Zważywszy na sławną zręczność ich wysokości w tej grze, nic innego mi nie pozostawało. - Nie widzę Villiersa - powiedział z rozczarowaniem Elijah, rozglądając się wokoło. Gdyby książę nie pokazał się, nie byłaby to prawdziwa batalia. - Jego wysokość nigdy się tu nie pojawia przed późnym wieczorem - wyjaśnił Parsloe - a wtedy pierwsza i druga runda już się kończą. Jak pan wie, w tej grze istnieje pewna hierarchia, a gracze zgodnie z nią są szeregowani jako należący do pierwszej, drugiej i trzeciej kategorii. - Do której z nich zalicza się Villiers? - Do trzeciej - odparł Parsloe - choć przychodzi tutaj często i grywa z każdym, kogo spotka. Jego wysokość książę Villiers jest czołowym graczem Klubu. - Ależ to wszystko interesujące! - zawołała Jemma. - Drogi panie, proszę wyznaczyć mi przeciwnika. 133
Parsloe zawahał się, lecz trzech lub czterech dżentelmenów zmierzało już ku niej. Lord Woodward Jourdain szedł na ich czele, ale Saint Albans wysunął się energicznie przed niego i poprowadził Jemmę ku stolikowi. - Księżna sobie poradzi. - Elijah zakołysał się na obcasach. - Czy może mi pan znaleźć przeciwnika, Parsloe? - Oczywiście, wasza wysokość. Ale proszę mi wybaczyć: mamy dopiero jedną członkinię i nie byłbym pewien... - Jej wysokość ani się nie spodziewa, ani nie chce, by ją traktować w sposób wyjątkowy - zapewnił go Elijah. - Lord Woodward będzie znakomitym partnerem dla jego wysokości - odparł Parsloe, raz jeszcze spoglądając na Saint Albansa i Jemmę. - To gracz drugiej kategorii, który ma skłonność do ekscentrycznej, lecz energicznej gry. Elijah skłonił się mu. - Czuję się zaszczycony. Dwie minuty później wiedział już, że wygra, lecz bawiło go to, że szybko potrafi zakończyć partię. Jemma uznała początkowo lorda Saint Albans za osła, lecz lord przejawiał wyraźne zamiłowanie do elegancji, co zapewne wzbudzało jej szczery podziw. Tego dnia nosił wysoką perukę i surdut z opalizującego, turkusowego jedwabiu. Oczywiście nie zaczęli gry bez uprzedniej dyskusji o swoich strojach. Podziwiali wzajemnie jego emaliowane guziki, jej suknię, a nawet pantofelki. Nie spodziewała się wiele po tej partii. Okazało się jednak, że sprytne, choć często złośliwe komentarze Saint Albansa świadczą o jego bystrości. Oczywiście wygrała, ale dopiero po ostrożnym posłużeniu się wieżą. - To było całkiem zabawne - powiedziała do Saint Albansa, który wpatrywał się w szachownicę jakby z zaskoczeniem. - Myślę, że ten pański ruch skoczkiem, który zagroził gońcowi, był doprawdy błyskotliwy.
- Naprawdę? - spytał, a potem, gdy zdołał oprzytomnieć, dodał: -Jest pani niezwykle zręcznym graczem, wasza wysokość. Wygrała pani ze mną w ośmiu ruchach! To mi się jeszcze dotąd nie zdarzyło. 148
Uśmiechnęła się do niego. - Czy mam jeszcze zagrać z kimś innym? - spytała, bo wokół nich zgromadził się już spory krąg obserwatorów. Zbliżył się do nich Parsloe. - Wygrana, wasza wysokość? Czy mógłbym pani zasugerować lorda Feddringtona jako następnego partnera? - Zaliczam się do wyższej kategorii niż Feddrington - podkreślił lord Wigstead. - Potrzebuję pana do gry z innym partnerem - odparł Parsloe i odszedł razem z nim. - Świetnie się bawiłam na balu lady Feddrington dwa tygodnie temu - wyznała Jemma swemu przeciwnikowi, gdy zręczny lokaj poustawiał na nowo figury. - Szachy nie są tak ciekawe jak tańce, prawda? - Feddrington miał wygląd jowialnego jegomościa, przekonanego, że kobiety nie są dostatecznie inteligentne, by uprawiać tę wymagającą wysiłku umysłowego grę. - Spodziewam się, że wygram z panem - oświadczyła. - Ma pani renomę dobrej szachistki, lecz może zdołam panią jeszcze czegoś nauczyć. Zwyciężyłem Philidora, kiedy tu przyjechał, a on uważany jest za najlepszego gracza we Francji. Jeden z kibiców prychnął pogardliwie, a Feddrington spojrzał na niego nieprzychylnie. - Oczywiście Philidor też ze mną wygrał raz czy dwa. W szachach tak już bywa. Nawet najlepszy nie zwycięża za każdym razem. Jemma uśmiechnęła się i zrobiła ruch pionkiem. Wkrótce Feddrington miał bardzo niezadowoloną minę, a krąg widzów wokół nich stał się jeszcze gęstszy. - Ja to nazywam błyskawicznym matem - powiedziała słodkim głosem. - A jeśli już mowa o matach, co też porabia mój mąż? Parsloe pojawił się, by odprowadzić Feddringtona od stolika, a lokaj skwapliwie zabrał się do ustawiania figur. - Jego wysokość wygrał właśnie drugą partię - wyjaśnił Parsloe. -Gra teraz z panem Pringle'em. Czy mogę pani przedstawić następnego 135
przeciwnika, doktora Belsize'a? To jeden z naszych najlepszych graczy w drugiej kategorii. Doktor Belsize był dżentelmenem o sympatycznym wyglądzie. Na nosie miał wielkie okulary. - Chyba już się gdzieś spotkaliśmy - powiedziała Jemma, głowiąc się, gdzie mogło to nastąpić. - Obawiam się, że nie - odparł Belsize - aleja wyglądam tak pospolicie, wasza wysokość! Niczym się nie wyróżniam. Ludzie często mylą mnie z jakimś od dawna niewidzianym wujkiem. - Ach, już wiem, jest pan naukowcem! Słuchałam pańskiego odczytu w Royal Society. - Zaszczyca mnie obecność jej wysokości wśród moich słuchaczy. Nie dziwię się teraz, że pani zainteresowania obejmują również szachy, co nie jest częste wśród przedstawicielek płci pięknej. Uważam, że nauka i szachy mają ze sobą wiele wspólnego. Parsloe spojrzał uważnie na szachownicę i się wycofał. Jemma już po dwóch ruchach zdała sobie sprawę, że doktor będzie niezwykle groźnym przeciwnikiem. Rozważała nawet w pewnej chwili możliwość rezygnacji, gdyby on... lecz po pięciu kolejnych ruchach się rozmyśliła. Belsize stracił sposobność i szansę uczynienia partii prawdziwie pasjonującą. Jemma stłumiła ciche westchnienie. Właśnie dlatego wolała na ogół nie grywać z nieznajomymi. - Weszła pani teraz do trzeciej kategorii - potwierdził Parsloe kilka minut później. - Czyjej wysokość nie pragnie wstać od stolika i czymś się pokrzepić? . Jemma wstała. Rozległy się chóralne gratulacje. Rozglądała się za Elijahem i dostrzegła, że siedzi naprzeciw jakiegoś mężczyzny z wąsami przypominającymi szczotkę ryżową. - Co dalej? - spytała pana Parsloe'a. - W rozgrywkach trzeciej kategorii należy przestrzegać ściśle ustalonych hierarchicznych reguł. Skoro wygrała pani z doktorem Belsize'em, który został sklasyfikowany pod numerem szesnastym, będzie pani teraz grać z następnym partnerem o niższym numerze. - A jego wysokość? - spytała, wskazując Elijaha. 150
- Jeśli książę wygra tę partię, będzie sklasyfikowany przed panem Pringle'em pod numerem dwunastym. Jemma nie okazała swego niezadowolenia z tego, że Parsloe wyznaczył jej przeciwników niższej rangi niż Elijahowi. Postanowiła zademonstrować swoje umiejętności. Już ona da nauczkę Klubowi Szachowemu; zagra lepiej od męża, nie mówiąc o Villiersie. Dwie godziny później pokonała kolejnego przeciwnika i wtedy pojawił się Villiers. Jemma siedziała twarzą do ściany, otoczona kręgiem widzów. Nie musiała podnosić wzroku znad szachownicy, żeby wiedzieć, że przyszedł. Mężczyźni po jej lewej stronie nagle się ulotnili. Villiers miał, rzecz jasna, nieupudrowane włosy związane wstążką. Nosił surdut o barwie ciemnego cynamonu, haftowany czarną nicią. Obcasy jego butów były wysokie, nogi - muskularne. Uśmiechnęła się do niego i wykonała ostatni ruch. - Szach mat! - oznajmiła oniemiałemu przeciwnikowi. Wiedząc dobrze, że tylko dwóch graczy dzieli ją od zdobycia członkostwa, Jemma uśmiechnęła się słodko do swej ostatniej ofiary i ściągnęła rękawiczki, żeby rozprostować palce. Parsloe robił wrażenie wytrąconego nieco z równowagi. - Wasza wysokość - zwrócił się do Villiersa - książę Beaumont zwyciężył pana Potemkina, co oznacza, że będzie teraz musiał zagrać z panem. W tym czasie z Potemkinem zagra księżna Beaumont. Jemma wstała od stolika i podała Villiersowi dłoń do ucałowania. - Radzę ci grać z moim mężem niezwykle uważnie. On jest niesłychanie przebiegły mimo pozorów prostolijności. - Wezmę sobie tę radę do serca - odparł Villiers i skłonił się, eksponując przy tym wspaniały strój. - A potem ja cię pobiję na głowę - dodała Jemma, dając przez moment ponieść się emocji. Villiers spojrzał na nią lodowato, jak zwykle.
- Oczywiście, chętnie ci pozwolę spróbować. Jemma usiadła ponownie przy stoliku, przestając chwilowo myśleć o Villiersie. Potemkin musiał być, jak sądziła, groźnym przeciwnikiem, skoro został sklasyfikowany pod numerem drugim, tuż za 137
Villiersem. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz pragnęła, byłaby przegrana w tym punkcie turnieju. Potemkin, okazało się, był Rosjaninem o nieśmiałym uśmiechu i brutalnym stylu ataku. Słabą jego stroną, jak się przekonała, była zachłanność. Dzięki serii błyskotliwych ofiar pozwoliła mu strącić stos jej figur, po czym bezlitośnie zaszachowała jego królową. I wygrała. Potemkin nie wpatrywał się osłupiałym wzrokiem w szachownicę. Był jedynym z jej przeciwników, który analizował każdy z ruchów, rozpatrując wynikające z nich korzyści, pozycje i możliwości. - Jest pani błyskotliwą szachistką - powiedział z wyraźnym obcym akcentem, wstając i kłaniając się jej nisko. - To była przepiękna partia - odparła. - Dziękuję panu za nią. A potem odwróciła się ku Villiersowi i Elijahowi. Pozostawiono ją tutaj, żeby wygrała ostatnią partię bez asysty widzów, bo wszyscy obecni w sali z zapartym tchem śledzili rozgrywkę obydwu książąt. Podeszła ku nim, a widzowie rozstąpili się przed nią niby Morze Czerwone. Z miejsca dojrzała, że Villiers zdołał już przejąć kontrolę nad większością figur Elijaha, z pewnością zaś nad tymi o mniejszym znaczeniu. Widzowie szeptali między sobą przekonani, że Villiers raz jeszcze pokona nowego kandydata do Klubu Szachowego. - W takim razie nie będziemy mieli nowego członka - powiedział bez ogródek Feddrington. Elijah wyglądał na rozbawionego. Znała go. Znała ten wyraz głębokiego zadowolenia w jego oczach. Nachyliła się nad szachownicą. W całym budynku zaległa głucha cisza, gdy Villiers wyciągnął rękę, na której nosił sygnet z rubinem, i ujął w pałce pionek I nagle zrozumiała! Villiers był zmuszony do zabicia gońca Elijaha. Elijah oderwał wzrok od szachów i uśmiechnął się do niej. Jeszcze dwa ruchy i Villiers, który wciąż milczał, posłużył się królową, Elijah zaś skoczkiem. - Szach mat - powiedział swoim niskim głosem, równie wyzbytym emocji, jak jego twarz. 153
Otaczający ich widzowie wydali dźwięk pośredni między jękiem a skowytem. - Pobiłeś mnie na głowę - powiedział Viłliers wpatrzony w szachownicę. - Kompletnie mnie pobiłeś. Grasz teraz lepiej niż w latach naszej młodości. Elijah wzruszył ramionami. - Czasami grywam z księżną. Pewnie nauczyłem się od niej niektórych posunięć. Parsloe złożył mu głęboki ukłon. - Wasza wysokość, czy mogę pana przyjąć do londyńskiego Klubu Szachowego? To prawdziwy zaszczyt... jest pan pierwszym nowo przyjętym członkiem od kilku lat, a właściwie od czasu, gdy książę Villiers raczył wstąpić do niego. - Nie będę też ostatnim. Moja żona nie zagrała jeszcze z księciem. - Wolno nam przyjąć więcej niż jednego członka - odparł pospiesznie Parsloe. Villiers po raz drugi ucałował jej dłoń. - Cóż to za przyjemność grać z kolejnym Beaumontem. Czuję się już wręcz jak ktoś z rodziny. Jemma siadła za stolikiem. - Podobnie jak to bywa w dramatach, które zdarzają się i w najlepszych rodzinach, zamierzam potraktować cię bezlitośnie. - Nieraz już stwierdziłem, że to prawdziwe szczęście nie mieć bliskich. Lokaj wycofał się, a Parsloe uciszył salę jednym spojrzeniem. Jemma przesunęła pionek na d4. W ciągu ostatniego roku grała z Vil-liersem wiele razy i były to z obu stron bardzo śmiałe partie. Villiers był graczem pełnym inwencji. Chcąc z nim wygrać, musiała przewidywać ruchy z dużym wyprzedzeniem. Villiers wytrwale gromadził pionki. Jemma czekała. Nic by nie zyskała, gdyby chciała mu teraz zagrozić bez dokładnego przemyślenia sytuacji na szachownicy. A jednak... w końcu znalazła wyjście. Błyskotliwą kombinację w siedmiu ruchach. 139
Po raz pierwszy uniosła wzrok znad szachownicy. Elijah stał po jej prawej stronie. Oczy ich się spotkały i zrozumiała, że on wie, że widzi tę możliwość i ją aprobuje. Małżeństwo, pomyślała sobie, to bardzo dziwna sprawa. Wygrała. - Przyjdźcie do mnie na kolację - powiedział Villiers, usiłując przekrzyczeć gwar rozgorączkowanych widzów. - Nie, nie, ja nalegam. Absolutnie nalegam. W końcu mam prawo być przygnębiony. A nawet wpaść w melancholię. Jak dotąd nigdy nie przegrywałem. - Nie wyglądasz na przegranego - stwierdziła Jemma, przechylając głowę na bok. - Moja naturalna niechęć do przegrywania ściera się z właśnie przeze mnie nabytą wiedzą, że będę teraz mógł częściej cieszyć się grą ze znakomitymi partnerami. - Z miłą chęcią odwiedzimy cię dzisiaj - zapewnił go Elijah. Jemma patrzyła to na jednego, to na drugiego. Jak na przyjaciół z dzieciństwa, którzy od lat ze sobą nie rozmawiali, pogodzili się nadzwyczaj łatwo. - Niech to licho, Villiers, musisz się dziś czuć mocno niewyraźnie! - huknął Feddrington. Chętnie by go klepnął po plecach, ale Villiers był człowiekiem, którego nawet on nie ośmieliłby się potraktować tak poufale. Villiers spojrzał na niego spod na wpółprzymkniętych powiek. - Sprawiłeś mi przykrość, Feddrington. - Wszyscy czasem przegrywamy - odparł tamten z głupawym uśmiechem. - Ale powstał pewien problem. Obydwoje, książę i księżna, wygrali z Villiersem, a on został sklasyfikowany jako pierwszy w Klubie. Kto w takim razie będzie teraz pierwszy? - zwrócił się do Parsloe'a. - Czy oboje nie powinni zagrać ze sobą? - Bez wątpienia powinniśmy zagrać ze sobą przy wielu okazjach. - Elijah wtrącił się zręcznie do rozmowy, nim Parsloe mógł przyznać mu numer pierwszy, co - jak Jemma była pewna miał właśnie zamiar zrobić! - Tak się składa, że księżna i ja zamierzamy rozegrać tę finałową partię w naszym raczej szeroko nagłośnionym turnieju, co nastąpi w najbliższej przyszłości. 155
Villiers uśmiechnął się nieznacznie. - Księżna rozgrywała ze mną równie szeroko nagłośnioną partię kilka miesięcy temu, lecz ją przerwała. Czy mamy przyjąć, że skończy ją z tobą? - zwrócił się do Elijaha. - Taka jest natura małżeństwa. - Powinniśmy więc sklasyfikować tych dwoje graczy w zależności od wyniku ich rozgrywki - odparł Villiers, łamiąc wszystkie zasady. -Jeśli wygra księżna, to ona zostanie numerem jeden, i vice versa. Jemma zamierzała zwyciężyć w końcowej rozgrywce z Elija-hem. Jedyną rzeczą, która dzieliła ją od zwycięstwa, była jej odmowa współżycia z mężem, bo choć Elijah, wydawało się doskonale się bawił ich wzajemnymi zalotami, nie spodziewała się jednak, by chciał zrozumieć jej punkt widzenia. Jakoś zniesie to, że zostanie numerem drugim. - Dziś wieczorem - rzuciła Villiersowi i wyślizgnęła się z sali. Gdy znalazła się w powozie, musiała czekać na Elijaha, który wdał się w rozmowę z parą starszych kobiet. - Czy znasz je? - spytała zdziwiona, gdy do niej dołączył. - Nie, ale pani Mogg założyła się, że wygram z Villiersem, czułem więc, iż powinienem ją o tym powiadomić. Postawiła też szylinga i sześć pensów na moją wygraną z tobą - dodał. - Mam nadzieję - i Jemma uśmiechnęła się - że odłożyła trochę pieniędzy na czarną godzinę, bo tego szylinga straci. Elijah nachylił się ku niej. - Pycha prowadzi do zguby... - powiedziała cicho. Nagle zmienił się nastrój w powozie i każdy nerw w ciele Jemmy zadygotał. - Elijahu... - szepnęła. Książę był mężczyzną, który wiedział, że wygrał grę, nawet jeśli do niej nie zasiadł. Każdy, kto widział jego spojrzenie po zwycięstwie nad Villiersem, rozpoznałby je teraz, kiedy obydwoje wysiadali z powozu przed rezydencją Beaumontów. Księżna była zarumieniona, miała przechyloną perukę i wyglądała na nieco oszołomioną. A książę się uśmiechał. 141
14 Londyńska rezydencja księcia Vinters, Picadiffy 15 Tego samego wieczoru byłem tu, odkąd Villiers znalazł się niemal na progu śmierci -zauważył Elijah, kiedy szli po schodach. - A ja nigdy - stwierdziła Jemma, głowiąc się, czy powinna oddać pelisę kamerdynerowi księcia. Wyglądał na tak zgrzybiałego i kruchego, że ciężkie okrycie mogłoby wręcz przygnieść go do ziemi. Elijah wybawił ją z rozterki, wręczając pelisę od razu lokajowi. - Jego wysokość i goście są w bawialni - oznajmił kamerdyner, idąc chwiejnym krokiem przed nimi. Jemma weszła do środka i stanęła jak wryta. Villiers zaprosił markizę de Perthuis! A w dodatku nie wyglądała ona wcale tak jak na dworze w Wersalu. Zamiast ufryzowanej karbowanej peruki, niemal równie szerokiej, jak wysokiej, fryzura jej składała się teraz tylko z własnych włosów, choć upudrowanych. Utrefione w loki okrywały całą jej głowę, a kilka pasm spływało z obu stron na ramiona. Co więcej, poniechała biało-czarnych strojów na rzecz szmizjer-ki, dokładnie w tym stylu, który Corbin uznał za zbyt zmysłowy, by mogła go nosić Jemma. Suknia, uszyta z błękitnej tkaniny w odcieniu hiacyntu, zafalowała delikatnie, gdy markiza odwróciła się, by trzep-nąć wachlarzem po ramieniu mężczyznę, z którym właśnie rozmawiała. Zwrócił ku niej twarz i Jemma poznała Corbina. Nie mogła oprzeć się wrażeniu, że markiza wyglądała wręcz zachwycająco i była wprost skandalicznie pociągająca. - Markiza o wiele lepiej się prezentuje, gdyjest trzeźwa - zauważył Elijah. - Czy można? - Nie czekając nawet na Jemmę, wszedł do środka. Arogancki uśmiech markizy zmienił się na rozkoszny i intymny. Jemma zacisnęła wargi. Dekolt markizy był tak głęboki, że Elijah mógłby chyba dojrzeć brodawki jej piersi. 157
U boku markizy pojawił się Villiers. - Mój Boże - powiedział z typowym dla niego rozbawieniem w głosie - czy postąpiłem niewłaściwie, zapraszając moją drogą kuzynkę na obiad? Byłyście chyba w przeszłości zaznajomione ze sobą, jeśli nie zaprzyjaźnione. - Oczywiście, twoja kuzynka zawsze jest uroczą towarzyszką -odparła Jemma, widząc, że Elijah znów kłania się markizie. Ta zaś rozłożyła zalotnie wachlarz i spojrzała sponad jego brzegu. Jemma musiała przyznać, że markiza operuje wachlarzem jak śmiercionośną bronią. Czyż nie tego właśnie sobie życzyła? Oczywiście, że tak! Otworzyła swój wachlarz jednym ruchem i ruszyła energicznie przed siebie. Nie miała na sobie szmizjerki, była ubrana w suknię ze srebrzystego muślinu, która zakrywała jej biust, ale nadal pozostawała księżną Beaumont. - Ślicznie pani wygląda! - powiedziała tak donośnie, jakby składała jej gratulacje. Markiza dygnęła, co dało jej korzystną sposobność zaprezentowania wszystkim trzem dżentelmenom - Villiersowi, Elijahowi i Corbinowi - efektownego widoku swego biustu. - Pani również - zrewanżowała się, lekko dysząc, jakby brakło jej tchu. - Uwielbiam muślin! Zawsze go uwielbiałam. Brałam zresztą ślub właśnie w takiej muślinowej sukni. - Uśmiechnęła się z niewinną miną. - Choć, rzecz jasna, było to dość dawno temu. Jemma wiedziała, że jeśli przymruży oczy, będzie to oznaczało bezsilną zgodę na ten afront. - Trudno sobie uprzytomnić, jak dużo nam przybyło lat, prawda? - spytała, wiedząc doskonale, że markiza jest zaledwie dwa lata młodsza od niej. - Musimy się pogodzić z tym, że już nie będziemy się stroić z radością życia właściwą młodym. Nie ma nic gorszego, niż gdy matrona paraduje w strojach, które mogą nosić tylko najmłodsze. - Śmiałość to przecież esencja piękności - odparowała markiza. - Myślę, że nie ma nic gorszego od kobiety bojaźliwej. Nic nie postarza bardziej od przygnębienia. 143
- O mój Boże - Villiers uśmiechnął się przebiegle - ależ panie się zaczerwieniły! Chyba zbyt mocne ciepło bije od kominka. Markizo, proszę mi pozwolić, bym panią uwolnił od tego kłopotliwego gorąca. Odprowadził ją na bok, podczas gdy Jemma obmyślała już następną ripostę. Elijah witał się właśnie z lordem Vesey, Jemma spytała więc Cor-bina: - Od kiedy ma tyle tupetu? - Odkąd wypiła drugi kieliszek szampana. Choć jej suknia sugeruje, że prawdziwa markiza ukryła się za bielą i czernią. Ciekawe, w jakim stopniu przyczynił się do tego przeobrażenia jej mąż. - On wrócił do Francji, nie musi więc oglądać swojej żony w sukni, którą nawet kobieta z półświatka uznałaby za zbyt wyzywającą. - Właśnie pije trzeci kieliszek szampana - mruknął zamyślony Corbin. - Nigdy nie powinienem był zamawiać tych dwóch butelek w Vauxhall. Nie uwierzysz, ale przez ostatnich dwadzieścia minut mówiła mi w kółko, że dzisiaj wieczorem znów chce się tam wybrać. - Pasuje do Villiersa - mruknęła Jemma. - Obydwoje mają w sobie tę samą francuską beztroskę. - Powinnaś ją sobie przyswoić, bo wyglądasz niczym osowiały spaniel, kiedy patrzysz, jak ona flirtuje z twoim mężem. - Nigdy nie mam wyglądu psa! - oburzyła się Jemma. - Owszem, i to takiego, któremu zabrano kość. - To był przecież twój plan! - sarknęła. - Nie uważam, żeby się powiódł. - Zeby tak się stało, musisz przejść do drugiego etapu. Innymi słowy, trzeba, żebyś jej odbiła Beaumonta i sama zaczęła z nim flirtować. - Znakomicie! Tylko że nie sądzę, by Elijah był w ogóle zainteresowany flirtem. On jest taki prostolinijny! - Ale najwyraźniej nie w tej chwili. Jemma rozejrzała się. Markiza zostawiła Villiersa i stała teraz naprzeciw roześmianego Elijaha. 144
- Markiza nie jest w ciemię bita - mruknęła. - Chciałaś ostrej rywalizacji, no to ją masz - odparł cierpko Corbin. - Nie jest w ciemię bita, trochę się wstawiła i daje aż nazbyt jasno do zrozumienia, że nie będzie robiła żadnych trudności. Radziłbym ci, żebyś się sama trochę zabawiła, nim zaczniesz walkę o męża -podsunął. - Jeśli zaczniesz na niego groźnie spoglądać, nie będzie to dobrze wyglądało. Pamiętaj, że nic tak nie postarza jak desperacja! - Porozmawiam sobie z Villiersem - westchnęła Jemma. - Zapewne o szachach? Kiwnęła głową. - Myślę, że wciąż nie może pogodzić się ze sposobem, w jaki go zwyciężyłam dzisiejszego popołudnia. Możemy o tym podyskutować. - Postaraj się, żeby to wyglądało na flirt - rzucił jej Corbin na pożegnanie. Jemma podeszła pospiesznie do Villiersa, nie oglądając się nawet na Elijaha. Gospodarz stał wsparty o kominek i wpatrywał się w ogień. - Nie wmówisz mi, że nadal żałujesz przegranej - zaczęła. Villiers się wyprostował. - Nawet o tym teraz nie myślałem. Uśmiechnęła się do niego sponad wachlarza. - Byłeś znakomity. Niemal pożałowałam, że zrezygnowałam z pomysłu, byśmy zagrali z zawiązanymi oczami. Zauważyła, że spogląda na innych lodowato i z obojętnością, która paraliżowała. Nigdy dotąd nie patrzył na nią w podobny sposób. - Nie mów bzdur, Jemmo. A kiedy otwierała usta, żeby mu się ostro odciąć, przerwał jej: - Nie chciałabyś znaleźć się w moim łóżku, obojętne, czy z zawiązanymi oczami, czy też nie. Nie zaprzeczaj. Nie próbuj psuć przyjaźni, którą zdołaliśmy zawrzeć, boją sobie wysoko cenię. A ja nie mam zbyt wielu przyjaciół - dodał, po czym spojrzał jej w oczy. Postąpiła odruchowo do przodu i wyciągnęła ku niemu rękę. Patrzył przez chwilę tak, jakby nie wiedział, co z tym zrobić, lecz potem jego długie, ciepłe palce ujęły jej dłoń. 145
- Przepraszam - powiedziała. - Nie powinnam być tak nieszczera. - Pewnie miałaś jakiś powód. - Villiers spojrzał ku Elijahowi rozmawiającemu z markizą. Jemma słyszała jej stłumiony chichot. - Czy naprawdę znasz ją od wczesnej młodości? - spytała żywo. - Była wtedy, jak możesz się domyślić, żałosną podfruwajką. - Pewnie jednym z tych dzieci, które nigdy nie plamią sobie ubranek, a guwernantka uwielbiała ją za to. - Była niczym mały krzaczek o pozornie niewinnym wyglądzie, który potrafi jednak ukłuć. Kiedy raz przegrała ze mną, grając w drewienka, próbowała mnie dziabnąć ostrym patykiem prosto w pierś. Jemma wybuchnęła śmiechem. - No i udało się jej! Pewnie ty byłaś również nieznośnym stworzeniem - zaprotestował. Zdała sobie sprawę, że wciąż jeszcze trzymają się za ręce. Cóż to jednak znaczyło? Była na przyjęciu w wąskim gronie i słyszała właśnie, jak Elijah zaśmiewa się z kolejnego żarciku markizy. Najwyraźniej zażyłość Jemmy z Villiersem nie budziła w nim zazdrości. - Byłam uroczym dzieckiem, za to ty z pewnością okropnym łobuziakiem. Spojrzał na nią spod długich rzęs. Jemma poczuła dziwny niepokój. - W rzeczy samej - przyznał i przysunął się do niej trochę bliżej. - Byłem nieznośny, czupurny i, z czego zdaję sobie dopiero teraz sprawę, rozpaczliwie samotny. - Och, Leopoldzie - ścisnęła mocniej jego dłoń. - Przykro mi, że się czułeś osamotniony. - Wiodłem bardzo niewesołe życie. Dawałem się solidnie we znaki mojej służbie i tylko jeden człowiek potrafił sobie ze mną poradzić: Ashmole, mój kamerdyner. - Ten sam, którego masz dotąd? - Regularnie spuszczał mi lanie. Nie bał się mnie ani trochę, choć był wtedy tylko lokajem. - Nie jesteś wcale taki zły, za jakiego pragniesz uchodzić w oczach wszystkich. 146
- Świętym także nie jestem - odparł obojętnie. - Nie zwalniam Ashmole'a, bo nie mam zamiaru zawracać sobie głowy wyznaczaniem mu emerytury. Jemma roześmiała się i związała mu mocniej włosy na karku wstążką, spod której wymknęło się jedno pasmo. - Czy długo jeszcze będziesz pozwalać markizie na bałamucenie twego męża? - spytał. - Wygląda to niczym gra towarzyska. Chyba nie jest ci obojętne jej zachowanie? - Elijah powinien się trochę zabawić. Doszłam do wniosku, że przez wszystkie te lata był o wiele za poważny. - A jak dobrze, twoim zdaniem, powinien się bawić? Wszystko to wygląda niepokojąco niemoralnie. Jemma trzepnęła go wachlarzem. - Co za nieprzystojne myśli - Och, miewam sporo nieprzystojnych myśli - odparł znudzonym głosem. - To typowe dla mnie. Chyba każę Ashmole'owi podać kolację. Moja kuzynka pije zbyt wiele szampana, a nie chciałbym, żeby tej kokietce zrobiło się niedobrze. - Włosy ciągle ci się wysuwają spod tej wstążki, Leopoldzie. -Jemma założyła mu luźne pasmo za ucho, nim odeszła, poruszając otwartym wachlarzem, i zaczęła przechadzać się z wolna po salonie. Markiza mogła być na wpół naga, ale Jemma nie miała sobie równych w sztuce flirtu. Kwadrans później przekonała się, że owszem, może flirtować, ale tylko wtedy, jeśli interesuje to mężczyznę. Markiza i Elijah siedzieli przytuleni do siebie na małej kanapce. Elijah wstał wprawdzie, gdy się do nich zbliżyła, ale spojrzał na nią dość obojętnie i po kilku słowach usiadł z powrotem, co było niesłychanie grubiańskie. Jemma nie mogła uwierzyć, że w ogóle się tak zachował. Elijah nigdy nie bywał grubiański. Jemma przez chwilę stała bezradnie przed sofą niczym stremowana debiutantka. - Czy państwo pozwolą, że się włączę do rozmowy? - spytała, siląc się na spokojny ton. 162
- Oczywiście. - Elijah spojrzał na nią przelotnie, jakby dopiero teraz do niego dotarło, że ona tu w ogóle jest. - Przysunę ci krzesło. Gdy się po nie oddalił, Jemma usiadła przy Louise. - Jakże się pani czuje, droga markizo? Louise spojrzała na nią nieco zamglonym wzrokiem, a potem zdobyła się na uśmiech. - Świetnie się bawię. Pani mąż jest najbardziej czarującym i pełnym względów mężczyzną, jakiego spotkałam. - Trudno mi sobie wyobrazić... - zaczęła Jemma, lecz w tejże chwili Elijah powrócił z krzesłem. - Mówiliśmy właśnie o szaleńczych psotach z czasów naszej młodości - powiedział i ledwo spojrzał na Jemmę, koncentrując swoje zainteresowanie na markizie. Zapewne na jej biuście. Jemma wręcz zaniemówiła. - Właśnie o tym samym rozmawiałam z Villiersem - odparła wesoło. - Upierał się, że był nieznośnym chłopcem. Elijah nareszcie spojrzał na nią. - Dorośli mężczyźni bywają tacy sami jak w dzieciństwie - zauważył dziwnie chłodnym tonem. - A czy ty bywałeś urwisem? - spytała, poruszając lekko wachlarzem. Rozmowa nie przebiegała dokładnie tak, jak ją sobie zaplanowała. - Myślę, że łatwo byś ze mną wygrała w tej szczególnej konkurencji. - Och, ja byłam trochę postrzelona - wtrąciła się markiza. - Nie wierzę - powiedział Elijah serdecznie. - Na pewno chwalono panią nie tylko za wyjątkową elegancję, ale także za nieskazitelne zachowanie. Markiza zaśmiała się i zatrzepotała rzęsami. - Zapewniam pana, że mocno dokazywałam, co moją matkę doprowadzało do rozpaczy. W dodatku zawrócił mi w głowie Villiers. Korzystałam z każdej sposobności, żeby z nim flirtować, choć matka utrudniała mi to, jak tylko mogła. - On przyciąga kobiety - stwierdził Elijah. To wręcz zadziwiające z logicznego punktu widzenia. 163
Jemma zrozumiała, że rozmowa ma jakiś podskórny nurt, którego nie mogła uchwycić. Elijah wyjął markizie z rąk wachlarz, tak jakby Jemmy przy nich nie było. - Jakiż on wytworny - zauważył. - Co za piękna scena miłosna. -Wachlarz nie jest jednak z pewnością prezentem od Villiersa, bo ta dama wygląda na kokietkę, ale nie na rozwiązłą. - Jak mogłabym przyjąć w prezencie cokolwiek od Villiersa! -obruszyła się Louise, której najwyraźniej przypomniało się, że powinna zachowywać się układnie. - Jestem mężatką, wasza wysokość! - Natomiast ja przyjęłam wiele takich drobnych podarków -przerwała jej Jemma. - Villiers podarował mi w zeszłym roku śliczny wachlarz... Och, nie mogę sobie przypomnieć, co się z nim stało. Był jednym z moich najulubieńszych. Wiedziała doskonale, co się stało z wachlarzem. Elijah, gdy mu się przyjrzał, rzucił go lokajowi i nigdy więcej nie zobaczyła tego prezentu. - Zapewne ofiaruje ci inny - stwierdził Elijah. - Droga markizo, czyżby się pani zarumieniła? A może jeszcze jeden kieliszek szampana? Jemma już miała powiedzieć, że nie byłoby to korzystne (lub coś w tym rodzaju), lecz markiza zerwała się pospiesznie z sofy i odeszła razem z Elijahem, nim jego żona zdołała cokolwiek wyjąkać. Zostawili ją samą na sofie. - Upadek może grozić nawet i największym. - Villiers opadł ciężko koło niej i podał jej kieliszek. Jemma, ku swemu przerażeniu poczuła, że jest bliska płaczu. - Rozgniewał się z jakiegoś powodu i tyle. - Pij szampana - poradził jej. - Oczywiście, że się rozgniewał. Elijah nie interesuje się wcale moją kuzynką, tą słodką pijaną głuptaską. Nie bądź niemądra. Ton Villiersa sprawił, że poczuła się pewniej. Szampan też miał w tym swój udział. - Nie chciał ze mną flirtować - oznajmiła chwilę później dość smutnym tonem. - Ja również - powiedział Villiers. - Może chce od ciebie czegoś więcej niż tylko flirtu. W końcu jesteś jego żoną. 149
- Ależ ja miałam zamiar uwodzić go w tym tygodniu! - jęknęła żałośnie. - Mężczyźni nieraz pod tym względem przebierają miarę. Ja zresztą nie mam w tych sprawach większego doświadczenia. - W tym cała rzecz. Elijah nigdy jeszcze nie miał sposobności, żeby się zabawić, flirtując z uwodzicielską kobietą. Ale to miała być zabawa! - Czy jesteś pewna, że go to bawi? - W tej chwili bez wątpienia - odparła i pociągnęła znów łyk szampana. Widziała, jak stoją oboje tuż przy sobie i udają, że przyglądają się czemuś w jednym z oszklonych sekretarzyków Villiersa. - Nie sądzę. Jeśli chcesz usłyszeć moje zdanie... - Nie chcę! - przerwała mu. - .. .Elijah nie chce wcale flirtować ani z markizą, ani z tobą. On jest poważnym człowiekiem, Jemmo. Musisz to zrozumieć, jeśli chcesz go kochać. - Ja... ja... A czy ona go kocha? - Nie znasz go dobrze. - Ty chyba też nie. - Przez dziesięć lat byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Elijah nie lubił tracić czasu na głupstwa. Zawsze miał ambitne plany. - Czy on nie lubi rozrywek? - Nigdy nie lubił. To nie leży w jego naturze. - Przecież gra w szachy. - Szachy mu odpowiadają, bo wymagają strategii. Musisz brać to pod uwagę, jeśli nie chcesz się dziś zbytnio denerwować. A teraz... pomówmy o szachach. Jemma nie miała ochoty na taką rozmowę, ale była ona czymś lepszym niż patrzenie, jak jej mąż śmieje się razem z obcą kobietą. - Możemy na to spojrzeć jak na wielką szachownicę - zaczął Vil-liers.
- Tak? - W porządku. Oczywiście nie przestała jednak patrzeć na tamtych dwoje. Czy Elijah naprawdę ujął markizę za łokieć w tak poufały sposób? 166
- Oczywiście ja jestem czarnym królem - oznajmił Villiers. Przeniosła w końcu wzrok na niego. Uśmiechał się przewrotnie jak to on. - Aja? - spytała. - Ty będziesz białą królową. - To czyni z Louise czarną królową! - zwróciła mu uwagę. - A z Elijaha białego króla, jak zawsze. - Villiers westchnął, ale oczy mu się śmiały. - Nie mówiłem ci czasem, że zmieniłem się w świętego? - Co przez to rozumiesz? - Powinienem się poświęcić - powiedział, wstając, i podał jej rękę, by ona zrobiła to samo. - Czarny król zmiata czarną królową z szachownicy. Szkoda, że muszę to zrobić. Nie mam dziś szczęścia w szachach i z trudem znoszę porażki. Jemma patrzyła ze swego miejsca, jak Villiers zręcznie odciąga kuzynkę od Elijaha. Sama jednak nie podeszła do męża. Nie odpowiadał mu flirt i nie był w najlepszym humorze. Przy kolacji Villiers siedział u szczytu stołu, flirtując zuchwale z markizą, która z każdą chwilą stawała się coraz ładniejsza. Elijah wdał się w żywą dyskusję z lordem Veseyem na temat Aktu indyjskiego Pitta. Tematem rozmowy Jemmy i Corbina były owoce, którymi księżna de Guise obwiesiła swoją perukę podczas ostatniej wizyty w Londynie. - Już bym wolał kłosy jęczmienia jak u lady Kersnip - uznał Corbin. - Ale pani wcale mnie nie słucha, wasza wysokość! Rzeczywiście, bo podsłuchiwała rozmowę Elijaha. Lord Vesey prowadził śledztwo na temat następstw rozruchów. - Byłem przedwczoraj u burmistrza Londynu - mówił Elijah. -Wie pan może, że lord Stibblestich jest łącznikiem między Izbą Lordów a ratuszem?
- Nie cierpię burmistrza - burknął Vesey. - Stibblestich uważa, że wszystkich buntowników powinno się wystrzelać. Corbin również słuchał tej rozmowy i się do niej wtrącił: 151
- Gazety stanowczo i zgodnie opowiadają się za taką właśnie karą. Nie słyszałem, żeby się temu przeciwstawiano. Spojrzenie Elijaha prześlizgnęło się po Jemmie i zwróciło ku Corbinowi. - Stibblestich nie daruje buntownikom. Widzi pan, więźniowie umrą tak czy inaczej. Na tych statkach szerzą się choroby i rośnie desperacja, a skazańcy i tak umrą w ciągu kilku miesięcy, co oszczędzi wydatków na kule potrzebne do ich rozstrzelania. To nie są więzienia, tylko skuteczny środek, dzięki któremu rząd angielski może się szybko pozbyć mnóstwa niechcianych ludzi. - Przecież to karygodne! - powiedziała Jemma, zwracając na siebie powszechną uwagę. - Stibblestich utrzymuje, że skoro buntownicy nie mają nic do stracenia - mówił Elijah - musimy działać bezwzględnie, żeby zapobiec przyszłym rozruchom. - Chyba nie miał na myśli torturowania ich przed egzekucją? -spytał Vesey. - Nie. Wystąpił natomiast z pomysłem, aby aresztować wszystkich męskich członków ich rodzin jako potencjalnych przestępców, a potem umieścić ich na tych statkach - ciągnął Elijah. - Każdego mężczyznę. Ojców, braci, szwagrów i synów, począwszy od jedenastoletnich chłopców. Spojrzał na Jemmę, a potem znów na Veseya. - Tak. Jedenastoletnich. Właśnie ten wiek wymienił. - Zawsze miałem go za podłego człowieka - warknął Vesey. -A jego ojciec był taki sam. Mam nadzieję, że zdoła go pan pokonać, wasza wysokość. - Choć Stibblestich nic sobie nie robi ze zdania obieralnych urzędników, to jednak czuje na szczęście pewien respekt przed ludźmi wysoko urodzonymi. - Och, Boże - wyszeptała Jemma. A więc to dlatego Elijah wyszedł wtedy tak wcześnie i nie zostawił jej nawet kilku słów wyjaśnienia! Odwrócił się, jakby był zbyt zmęczony lub zbyt zniechęcony, by dłużej na nią patrzeć. 169
Corbin rozpoczął zawiły monolog i rozprawiał o wszystkim, od najnowszych fasonów kapeluszy do cen klamer u butów, podczas gdy Elijah i lord Vesey nadal rozmawiali. - Niech już będzie po tej kolacji - powiedziała Jemma, przerywając Corbinowi chwilę później - bo wydaje mi się, że trwa bez końca. - Czy nawet dość niezwykły widok naszego gospodarza flirtującego otwarcie z markizą nie łagodzi pani znudzenia? - spytał Corbin. - Mąż jej dowie się o tym w przyszłym tygodniu, nawet jeśli przebywa we Francji. Proszę tylko spojrzeć, jak lady Vesey na nich patrzy. Markiza tego właśnie chciała! Książę Villiers był w jej odczuciu nawet kimś lepszym jako temat takich plotek, gdyż Henri nigdy by nie uwierzył, że ten człowiek nie miał zamiaru uwodzić mu żony. Reputacja purytanina, jaką cieszył się Elijah, nie zdołałaby wzbudzić u męża markizy zazdrości. - Strasznie mnie boli głowa - wyznała Jemma i wcale nie kłamała. - Zapewne droga markiza czuje się jeszcze gorzej - mruknął Corbin w zadumie - bo pobladła i się słania. Och, Boże! Podczas łoskotu, jaki towarzyszył osunięciu się markizy de Per-thuis z krzesła na podłogę, Elijah pojawił się przy Jemmie. - Wyglądasz na zmęczoną. A to świetnie, pomyślała i spojrzała nienawistnie na zamroczoną alkoholem markizę. - Prawdę mówiąc, wróciłabym już do domu - powiedziała, wstając. Elijah zachował się bardzo odpowiedzialnie. Dwie minuty później siedzieli już w powozie i jechali do domu w całkowitym milczeniu. Większą część drogi powrotnej Jemma spędziła na rozmyślaniu, dlaczego mężczyźni nie lubią się żenić. Chyba dlatego, że żony miewają złe nastroje, które trzeba znosić. - Czy od razu położysz się do łóżka? - spytał Elijah, pomagając jej zdjąć pelisę, gdy już znaleźli się w domu. 153
Jemma chciała tylko jednego: uwolnić się od emocji, których nie rozumiała. - Miałam zamiar pójść do biblioteki. Mam nowy komplet szachów i nie mogę się doczekać zagrania nimi. Elijah poszedł za nią, nie mówiąc wcale, czy chce grać, czy też nie. Fowle rozstawił szachy przy kominku. Figury wykonano ze wspaniale rzeźbionej kości słoniowej i jaspisu. Każda z nich była małym dziełem sztuki. Jemma usiadła za stolikiem. - Czyż nie są piękne? - spytała, ujmując w palce króla. Stał wsparty na wysuniętej do przodu nodze, z ramionami skrzyżowanymi na piersi. Minę miał groźną, a jego ciało ginęło pod wielką koroną, kulistą i ażurową. - Spójrz - powiedziała, unosząc figurkę. - Jeśli zajrzysz do środka, zobaczysz w środku kolejne kule, coraz mniejsze. Elijah wziął od niej króla, a Jemma spojrzała na skoczka. On też był istnym ucieleśnieniem szału bitewnego. Siedział na koniu z ręką uniesioną nad głową, w pozie świadczącej o krańcowej zawziętości. - Gdzie je kupiłaś? - spytał Elijah. - To prezent - odparła. - Spójrz, wieża ma okienko, przez które wygląda jakaś malutka postać. - Czy masz na myśli to, że jestem zbyt powściągliwy? Jemma spojrzała na męża. Mówił przez zaciśnięte zęby. - Oczywiście. - A więc, krótko mówiąc, nigdy nie mam takiej zawziętej miny, jak ten król? Jemma zapragnęła nagle się położyć. - To był prezent od mężczyzny, prawda? - spytał Elijah, wciąż tym samym dziwnie beznamiętnym tonem. - Jeśli cię to tak złości, odłóżmy grę do jutra.
- Ten komplet szachów wart jest fortunę. Jemma odstawiła figurę, która trzymała w palcach, i wstała. - Dobrze wiem, kto ci je podarował, i nie chcę ich więcej widzieć. 154
- Trochę mnie zaskakuje ten wybuch zazdrości, zwłaszcza zważywszy zainteresowanie, którym obdarzałeś dzisiejszego wieczoru inną kobietę. A szczególnie jej biust. - Nie bądź niemądra. - Nie przezywaj mnie! - I ty, i ja wiemy, że moje zainteresowanie można by nazwać co najwyżej dyskretnym flirtem. - W moich oczach wyglądało to inaczej! - przerwała mu. - A ty i Villiers ograniczaliście się do wymiany konwencjonalnych uprzejmości? O to mu więc chodziło. - Skądże! Rozmawialiśmy o szachach. - Obserwowałem was oboje. Czy sądzisz, że jestem głupcem? -Nadal mówił przez zaciśnięte zęby - Czy to ma być komplement? - To znaczy, że patrzyłem na ciebie bez przerwy, że widziałem, jak przy kominku wzięłaś go za rękę, przygładzałaś mu włosy, mówiłaś do niego. To nie był przelotny flirt kobiety na rauszu i mężczyzny, któremu postanowiła prawić komplementy! Chciała coś powiedzieć, ale nie dał jej dojść do słowa. - Czy mogę wiedzieć, czemu popchnęłaś tę kobietę do flirtu ze mną? Czułem się jak pies, któremu machają przed nosem przynętą. Czym sobie na to zasłużyłem, Jemmo? - Skąd o tym wiesz?! - krzyknęła. - To nie miała być kara! Chciałam, żebyś się choć raz trochę zabawił! Myślałam, że zaloty innej kobiety będą dla ciebie rozrywką! - Chcesz znać całą prawdę? Jemma była pewna, że nie chce, ale Elijah nie czekał na jej odpowiedź. - Powiedziałem Villiersowi, żeby starał się uwodzić cię najlepiej, jak potrafi, boja chcę cię w tej grze pokonać. - Och, Boże! - Jemmę wręcz poniosło. - Chciałeś w takim razie, żeby któryś z was mnie zdobył? A o moich uczuciach nie myślałeś? 173
Elijah uniósł rozpostartą dłoń. Stała na niej figura króla, zbrojnego i groźnego. - Powiedziałem, żeby spróbował cię uwodzić i posunął się jak najdalej, a potem patrzył, co z tego wyniknie. Jemma spojrzała na niego gniewnie. Elijah jednym szybkim ruchem wrzucił białego króla do kominka. Figurka roztrzaskała się o cegły. Jemma wstrzymała oddech. Biała królowa podzieliła los małżonka. Słowa utkwiły Jemmie w gardle. Złożyła ręce na piersiach i czekała. Było już za późno, żeby ratować szachy. Skoro król przepadł, to cała reszta figur również. Sądziła, że Elijah da sobie spokój, ale się myliła. Rozbijał każdą białą figurę z kości słoniowej o kominek, a potem przyszła kolej na czarne. Rozbijały się łatwiej. Widocznie jaspis był bardziej łamliwy. A potem zwrócił się do niej: - Czy teraz mam spokojną, rozumną twarz? - Nie. - Istnieją granice mojej cierpliwości, Jemmo. Nie chcę oglądać na własne oczy waszej poufałości. Bawiłaś się jego włosami. - Ależ... - Ujęłaś go za rękę. Wobec co najmniej sześciu osób na proszonym obiedzie. Wobec męża. Jestem mężczyzną, Jemmo! Należysz do mnie, a nie do niego. - Nie należę do nikogo! - zaprotestowała. Czuła się krańcowo zmęczona i przybita. Wszystko zdawało się potwierdzać, że dla Elija-ha relacje z Villiersem są o wiele ważniejsze niż z własną żoną. - Czy mogę cię spytać, czemu moje szachy skończyły w kominku? - Dobrze wiesz dlaczego. - Bo były prezentem od mężczyzny?
- Nie od pierwszego lepszego mężczyzny. Od Villiersa. Straciłem panowanie nad sobą... - urwał, jakby go zaskoczyło to twierdzenie-bo... - To nie on mi podarował te szachy - odparła, nadal z rękami założonymi na piersiach. - Oczywiście, że on. 175
- Nie. Przysłał mi je lord Strange. Po tych słowach zapadła cisza. Jemma rozkoszowała się każdą jej sekundą. Wreszcie Elijah powiedział: - Przepraszam cię za te przeklęte szachy, Jemmo. Ale nie powinnaś była się tak zachowywać wobec mnie. - Dlaczego? - Bo... bo jesteś moja. - Wzrok Elijaha był tak samo bezlitosny jak słowa. - Czy jestem twoja, bo ci na mnie zależy, czy dlatego, że nie chcesz dzielić się mną z Villiersem? W bibliotece zapadła głucha cisza. - Dlaczego, na litość boską, tak myślisz? - spytał w końcu. Jemma odwróciła się i poruszyła pogrzebaczem resztki szachów. - Bo to prawda. Bo twój instynkt posiadacza każe ci bardziej liczyć się z Villiersem niż ze mną. - Skądże. Nie mogę się tobą dzielić z żadnym mężczyzną, Jemmo. Nie mogę i już - wykrztusił. - Dobranoc, Elijahu. Schwycił ją za ramię, gdy odwróciła się, by odejść. - Czy jutro... - Z pewnością Pitt zażąda twojej obecności. - Powiedziałem mu, że będę nie do uchwycenia. - No, a... w przyszłości? Mówiłeś z nim o tym? - Nie. Nie mogę ot tak po prostu zrezygnować z wszystkiego, co jest dla mnie ważne. Jemma drgnęła. - Miałem co innego na myśli - powiedział szybko. - Nie musisz tego wyszczególniać. Rozumiem, co uważasz za najważniejsze. - Czuła się rozpaczliwie znużona. - Myślę, że mogłabym zaplanować na jutro jakąś rozrywkę. - Ton jej słów był raczej bezbarwny niż gorzki, co oznaczało, że odniosła triumf nad samą sobą. - Nie patrz na mnie w ten sposób - powiedział gniewnie. - Nie mogę tego znieść. 157
A potem jego ręce objęty ją tak mocno, jakby były ze stali, wargi zaś dotknęły jej ust twardo i władczo. Uniósł ją. Nie było już słychać żadnego innego dźwięku prócz ich przyspieszonych oddechów, pomruków i jęków. Dopiero brzęk klejnotu w kształcie kwiatu, który wysunął się jej z włosów i upadł na podłogę, sprawił, że Jemma oprzytomniała. - Nie - powiedziała. A potem trochę głośniej: - Nie, Elijahu. - Dlaczego? - Nie mogę. Po prostu nie mogę. - Cofnęła się. Mruknął coś głucho, lecz wypuścił ją z objęć. - Pozwól mi spędzić z tobą jutrzejszy dzień. Nagle Jemma przypomniała sobie, gdzie zamierzała pójść po południu. Wszystko jakby się sprzysięgło, by zniszczyć ostatnią przeszkodę, która chroniła ją przed nim. Czuła instynktownie, że pójście z nim do łóżka ją całkowicie załamie. Do rozpaczy doprowadzało ją nie tylko jego bezgraniczne umiłowanie pracy, ale także to, że jego serce... Ścisnęło ją w gardle. Odwróciła się. - Muszę się położyć. - Proszę bardzo. Elijah nigdy nie błagał. - W porządku - odparła i nie patrząc za siebie, niemal pobiegła ku drzwiom, chcąc znaleźć się za nimi, nim się rozpłacze. - Możesz mi towarzyszyć. Umówiłam się na spotkanie o trzeciej. Wychodzę godzinę wcześniej. Gdy wyszła, zaczerpnęła z trudem tchu i zaczęła wchodzić na górę. Elijah zdołał pozbawić ją kolejno wszelkich możliwości obrony. Ajeśli szczęście jej nie dopisze, to jutrzejsza wycieczka zlikwiduje ostatnią z nich. Zostanie zdruzgotana. Wiedziała, że nie postępuje logicznie, nawet uczciwie, zważywszy że jest jego żoną. W końcu wróciła z Paryża tylko po to, by mąż mógł spłodzić dziedzica. Było to godziwą sprawą. A jednak lęk ściskał jej gardło na samą myśl o tym. Wszystko miałoby sens wcześniej, gdyby... 177
Gdyby nie kochała go tak bardzo. Całą drogę do swojej sypialni przebyła biegiem, ale lokaj i tak dojrzał łzy na jej policzkach. 15 31 marca Elijah przewracał się z boku na bok, śnił, że Jemma jechała daleko przed nim na białym koniu i zniknęła w dzikim, pełnym jeżyn lesie. Wołał za nią, żeby zaczekała, ale była za daleko. - Do licha, zbudź się - usłyszał chłodny głos. Elijah otworzył oczy i ujrzał, że przy łóżku stoi Villiers. Vickery, służący, pospiesznie rozsuwał zasłony. Villiers, jak zawsze był doskonale ubrany, od surduta po śnieżnobiały halsztuk. - Ależ z ciebie śpioch - powiedział, kładąc dłoń na szpadzie. - Jest wcześnie. - Elijah zwlókł się ciężko z łóżka, a potem dodał: - Zaskoczyłeś mnie kompletnie. Myślałem, że jesteś z tych, co nigdy nie wstają przed dziewiątą, a potem resztę poranka zajmuje im strojenie się. - Ja tego nie robię - odparł Yilliers, choć tak właśnie robił. Elijah spojrzał w okno. Mogła być najwyżej siódma lub ósma, nie później. Jemma obiecała zaś zabrać go ze sobą punkt o drugiej. - Przestań się uśmiechać w ten sposób - warknął Villiers - bo aż mi się niedobrze robi. Poczekam na dole. Mamy umówione spotkanie za czterdzieści minut, więc pospiesz się z toaletą. - Jakie spotkanie? - spytał Elijah, lecz drzwi się już zamknęły za Villiersem, wstał zatem z łóżka. Vickery nerwowo wyciągał ubrania z szafy. - Czy chce pan włożyć dziś ten aksamitny surdut, wasza wysokość? 159
Surdut był czarny jak większość jego strojów. - Powinienem wybrać się do krawca - powiedział - bo nie chcę dłużej wyglądać niczym na pogrzebie. - Oczywiście, wasza wysokość. - Vickery wydobył z szafy pończochy, buty i koszulę. - Nie jesteś tak nerwowy, kiedy to ja się spieszę, żeby wyjść - zauważył Elijah, wkładając bieliznę. Vickery aż zadrżał. - Jego wysokość książę Villiers jest zawsze taki schludny i ma tak doskonale dobrany ubiór! Elijah czekał na dalszy ciąg. - Perfekcyjny pod każdym względem - dodał Vickery zdławionym głosem. - A jego lokaj... każdy wie, że Finchley jest najlepszym służącym w całym Londynie. - Powiedział to takim tonem, jakby wspomniany Finchley był alchemikiem, który może przemienić ołów w złoto. - Czy Villiers jest aż tak wybredny w kwestii stroju? - spytał Elijah, wciągając pantalony na pończochy. - Pod każdym, absolutnie każdym względem! Wszystko musi być idealne - biadał Vickery. - Słynie z tego, że potrafi wiązać halsz-tuk ze czternaście albo piętnaście razy. Za każdym razem nowy, rozumie pan? A cała jego bielizna jest z najcieńszego lnu. Jednego razu wyrzucił kalesony przez okno, bo były niestarannie wyprasowane! - Co za absurd - mruknął Elijah. - A czy ty prasujesz moje kalesony, Vickery? Służący zrobił obrażoną minę. - Tylko halsztuki, wasza wysokość. Nikomu innemu nie mogę tego powierzyć. To praczka prasuje kalesony, rzecz jasna. - Mamy taką? - Nawet kilka. - Służący klęknął, żeby pomóc mu wciągnąć buty. - Wasza wysokość ma trzy osobiste służące, a także praczkę, która zajmuje się tylko bielizną. - Pół Londynu - zdumiał się Elijah - ciężko haruje po to, żeby dwie osoby mogły się ubrać, jak należy! 160
Vickery podawał mu właśnie perukę. Elijah spojrzał na nią z niesmakiem. - Książę Villiers nigdy nie nosi peruki - dodał z naciskiem. - Nigdy. Wasza wysokość ma perukę we własnym stylu. - Głos Vickery'ego zabrzmiał wręcz czołobitnie. Elijah westchnął. Włosy nosił ostrzyżone niemal przy samej skórze, żeby łatwiej było na nie nałożyć perukę, i musiał przyznać, że po tylu latach prawie nie zwracał na nią uwagi. Nasadził ją na głowę i wziął od służącego laskę. - Nie mieliśmy czasu na śniadanie - powiedział Villiers, kiedy Elijah zszedł do niego na dół. - A gdzie się wybieramy? - spytał Elijah, biorąc od Fowle'a kapelusz. Villiers czekał jednak z wyjaśnieniem aż do chwili, kiedy wsiedli do powozu. - Umówiłem cię na wizytę u najlepszego specjalisty od chorób serca - wyjaśnił, stukając laską lekko w drzwi na znak, by stangret ruszał. Przez chwilę Elijah pomyślał w roztargnieniu o śniadaniu, a dopiero potem dotarło do niego, o co chodzi. - Moje serce? - Nie powinieneś walczyć z tymi przykrymi dolegliwościami sam jeden. Jestem zmuszony do podjęcia się roli pielęgniarki. A to wcale nie odpowiada mojej osobowości. - Ależ z ciebie arogant - zauważył Elijah, usiłując pohamować irytację. - Naprawdę arogancki przyjaciel powiedziałby o wszystkim twojej żonie - odparł Villiers głosem tak oschłym, że mógłby nim przemawiać do najgorszego z wrogów. - Ona wie. - Ach, tak? To wyjaśnia wiele z tego, co się zdarzyło w ostatnich dniach. - Całkiem niepotrzebnie się wtrącasz - mruknął Elijah. 161
- W takim razie ty nie powinieneś był ratować mojego życia, ale mój służący jest zdania, że tego dokonałeś. Pozbylibyśmy się wówczas siebie wzajemnie. - Ależ jesteś miły tego ranka. - To wcale nie ranek - odciął się Villiers - tylko koniec nocy. - Nie kładłeś się wcale spać? - Elijah spojrzał na niego. Vil-liers wyglądał nieskazitelnie. Włosy, jak zwykle, miał związane aksamitną wstążką, a halsztuk zawiązany bez najmniejszej zmarszczki. Uśmiechnął się nieznacznie. - Zabawiałem pewną damę. - Nie markizę? - Louise była w takim stanie, że nikt nie mógłby jej zabawiać. - Louise? - powtórzył Elijah, nie wiedząc przez moment, o kim mowa. - Markiza de Perthuis - westchnął Villiers. - Nie potrzeba mi wizyty u lekarza. Ani u specjalisty od chorób serca, ani u żadnego innego. - Nie zemdlałeś aby wczoraj? - Od trzech dni nie - przyznał Elijah. - Może to wszystko już mi przeszło? - Prędzej mi włosy na dłoni wyrosną. - Villiers machnął ręką. -Zarzucano ci wiele rzeczy, ale tchórzostwa nigdy. Elijah zbył milczeniem tę uwagę, po czym powiedział: - To bezcelowe. - Może on ci powie,, że cierpisz na jakąś rzadką chorobę, której symptomem są omdlenia, i wykuruje cię z niej raz dwa. - Mój ojciec zmarł na serce - prychnął Elijah - a moje najwyraźniej szwankuje w podobny sposób... Villiers zrobił tak groźną minę, że Elijah zamilkł.
- W takim razie - zaczął lodowatym tonem Villiers - powinieneś zrobić dla żony przynajmniej tyle, by uporządkować swoje sprawy. Możemy dziś po południu zdjąć z ciebie miarę na trumnę, skoro stanowczo sobie życzysz umrzeć w najbliższym czasie. - Moje sprawy są uporządkowane - odparł Elijah. 162
- Czy uaktualniłeś swój testament? - Villiers urwał, po czym dodał: - W wypadku, gdybyś nie miał dziedzica, rzecz jasna. Elijah poczuł, że jego serce, ten idiotyczny, wybrakowany organ, zabiło raptownie. Villiers zaś ciągnął dalej, bezlitośnie: - Kto by się zajął uporządkowaniem twoich spraw, gdybyś zmarł bez testamentu? Boja nie. Odpowiedź Elijaha była niecenzuralna, ale szczera aż do bólu. - Zrób to samo - powiedział pogodnie Villiers, potem zaś milczeli obydwaj, póki nie zajechali pod gabinet doktora. Doktor Chalus miał wielką, łysą głowę. Jego peruka leżała na szczycie sterty książek. Jeszcze więcej książek piętrzyło się w stosach na podłodze i na krzesłach. Cały pokój był zawieszony kotarami w kolorze krwistej czerwieni, które wydzielały wyraźną woń kapusty. Villiers po wejściu zatrzymał wzrok na lśniącej łysinie doktora. - Proszę usiąść - powiedział lekarz, nie fatygując się nawet, żeby na nich spojrzeć. Jego służący pobladł, podszedł do swego pana i powtórzył przenikliwym głosem: - To książę Villiers i książę Beaumont. Obaj książęta życzą sobie zasięgnąć u pana porady. Doktor Chalus odpowiedział nieartykułowanym, gardłowym pomrukiem i wreszcie podniósł wzrok. Oczy miał przekrwione i znużone. Elijah po raz pierwszy poczuł przypływ słabej nadziei. Lekarz zdawał się pracować nad leczeniem chorób serca tak samo ciężko, jak on nad naprawianiem niedociągnięć angielskiego rządu. - Cóż mogę zrobić dla waszych wysokości? - spytał lekarz takim tonem, jakby się wcale nie przejmował ich obecnością. Piętnaście minut później było już jasne, że doktor Chalus równie mało mógł uczynić, by uzdrowić serce Elijaha, jak sam Elijah mógł naprawić sprawy kraju w Izbie Lordów. - Pańskie serce - słyszę to wyraźnie - bije nieregularnie - stwierdził lekarz. - W tej chwili bardzo szybko. - Czy może pan temu zaradzić? - spytał Elijah, choć domyślał się już odpowiedzi. Doktor patrzył na niego ze zbytnim współczuciem. 183
- Miewałem pewne sukcesy - odezwał się lekarz. - Pracuję nad specyfikiem wzmagającym wydalanie moczu u pacjentów chorych na puchlinę wodną. Obrzęk, który tak nazywamy, świadczy, że serce wkrótce przestanie działać. Pan jednak nie ma spuchniętych kostek. Elijah przyznał, że nie. - Sądząc z tego, jak bije pańskie serce, może pan mieć defekt spastyczny; coś złego się tu dzieje po prawej stronie. To rzecz niezwykła: w zasadzie choroba serca łączy się z lewą stroną. Może to wyjaśnić... Doktor Chalus zamilkł nagle, jakby zastanawiał się nad jakimś argumentem, znanym tylko jemu. Villiers odchrząknął. Doktor oprzytomniał. - Pańskie serce bije wprawdzie bardzo gwałtownie, ale, ku mojemu zdziwieniu, nie ma u pana objawów, których mógłbym się spodziewać. Może jakimś strukturalnym defektem po prawej stronie dałoby się wyjaśnić, czemu nie cierpi pan na wodną puchlinę. Chciałbym wiedzieć... - Czy mógłby pan stwierdzić, dlaczego tak się dzieje? - spytał Elijah. Chalus pokręcił głową. - Nie mogę. - Skąd pan zatem czerpie wiedzę? - Z sekcji zmarłych - odparł Chalus, wracając do biurka. - Ale zazwyczaj ci z pacjentów na tyle zamożnych, żeby się do mnie zwrócić, nie pozwalają, bym badał ich ciała po śmierci. Elijah skinął głową. On też nie miałby na to ochoty. - Nie ma pan pojęcia - ciągnął doktor - jak kłopotliwe są badania medyczne. Jedyne ciała, jakie mogę poddać sekcji, to zwłoki skazańców. A kiedy kogoś się powiesi, przyczyna śmierci jest przecież całkiem oczywista! Nie pomaga mi to w badaniu serca. Zdziwiłby się pan - powiedział, chcąc wciągnąć Villiersa do rozmowy - jak rzadko przestępcy cierpią na puchlinę wodną. - Mogę sobie wyobrazić - mruknął Yilliers. 184
- A więc nic się nie da zrobić - uznał Elijah. Poczuł się nieco swobodniej, choć sam tak przecież przypuszczał. - Nie mogę panu zaofiarować niczego, co nie byłoby, szczerze powiedziawszy, paliatywem powiedział Chalus z wyraźnym współczuciem. - Ostatnio uzyskałem niezłe wyniki, doradzając moim pacjentom wdychanie pary z gotowanych grzybów. Jak jednak mówiłem, pracuję nad terapią puchliny wodnej, a pan nie ma jej objawów. - Chyba nie jest pan jedynym lekarzem zajmującym się chorobami serca? - spytał Villiers. - Zna pan jakichś innych? Kto jeszcze eksperymentuje z takimi lekami? - Oczywiście Darwin - odparł Chalus. - Erazm Darwin. Szczerze mówiąc, ja uważam go jednak za błazna, a jego ostatnie publikacje były raczej słabe. Jest też pewien człowiek, którego zamierzamy przyjąć do Royal Society. Zdaje mi się, że miał osiągnięcia... - Chalus podszedł do biurka i zaczął grzebać w stertach papierów. Elijah nawet go nie słuchał. Villiers miał rację. Należało uporządkować własne sprawy. Wezwie dziś swojego radcę prawnego. - Ile mi jeszcze zostało czasu? - spytał nagle. Doktor znieruchomiał. - Pański przypadek jest dość nietypowy, wasza wysokość. - Ale z pewnością może pan to w przybliżeniu określić. - Mówił pan, że cierpi na krótkie omdlenia. Czy po gwałtownym wysiłku? Elijah zaprzeczył ruchem głowy. - Zeszłego wieczoru pobił się z kimś w Vauxhall i wyglądał potem jak okaz zdrowia, a jednak zastałem go pewnego razu omdlałego w fotelu. - Byłem wtedy zmęczony - wyjaśnił Elijah. - Jeśli jestem bardzo zmęczony i usiądę... - Ma pan w takim razie sporo szczęścia - stwierdził doktor. -Większość pacjentów nie potrafi znieść gwałtownego wysiłku, a z panem, zdaje się, jest na odwrót. Jak często się zdarzają te omdlenia? - Mniej więcej raz na tydzień. Częściej po dużym wyczerpaniu. 165
- Radziłbym unikać wyczerpania, choć myślę, że i tak będzie pan doświadczał tych objawów. - A w takim razie... - To może oznaczać miesiąc życia, a może i rok. Wybaczy pan, wasza wysokość, ale nie jestem w stanie tego bliżej określić. Znów zaczął grzebać w papierach. - Ach, znalazłem wreszcie. William Withering. Kształcił się w Szkocji, choć mieszka, jak mi się zdaje, w Birmingham. Opublikował bardzo ciekawą pracę o grzybach; w rezultacie jeden z nich otrzymał nazwę Witheringia solanacea. - No i?... - spytał niecierpliwie Villiers. - W ostatnim czasie osiągnął godne uwagi rezultaty, aplikując chorym na serce wyciąg z rośliny Digitalis purpurea. To naparstnica. Mam tu gdzieś jego artykuł. O, ten! Może pan to sobie zatrzymać -powiedział, podając kartki Villiersowi. - Jako członek Royal Society bez trudu otrzymam drugi egzemplarz. Odwrócił się w stronę Elijaha, który wkładał właśnie surdut. - Chciałbym jednak uprzedzić, że... - zaczął i urwał. Villiers uniósł głowę. Elijah zwrócił się do lekarza: - Chciał mi pan pewnie powiedzieć, że mogę nie przeżyć miesiąca? Ze mógłbym nawet umrzeć tu na progu? - Śmierć jest nieproszonym gościem - odparł doktor. - Każdy z nas może zostać przejechany na ulicy przez pojazd. - To prawda - przyznał Elijah. Czym innym była jednak świadomość losu ojca, a czym innym prognoza tycząca jego samego, w dodatku wyrażona tak otwarcie. Villiers skłonił się, Elijah zrobił to samo. Wyszli na ulicę - zwykłą ulicę, w zwyczajny blask słońca. - Wyślę powóz do Birmingham - oznajmił Villiers.
Elijah zawahał się, ale nic nie powiedział. Kiedy się zna kogoś od dzieciństwa, ma to pewne zalety. Gdy Villiers mówił coś takim tonem jak teraz, nic nie było w stanie go powstrzymać. - Powinienem napisać do Jemmy list - powiedział nagle Elijah. -Obiecałem jej, że nigdy nie opuszczę domu bez zostawienia jej wiadomości. - Uśmiechnął się krzywo. 187
- To zobowiązuje - uznał Villiers. - Napiszę go, kiedy wrócę do domu, i włożę do biurka w bibliotece. Będzie w dolnej szufladzie po lewej stronie. Oddasz go jej? Villiers odpowiedział „tak" przez zaciśnięte zęby. - Potrzeba mi co najmniej tygodnia - stwierdził Elijah. - O Boże, myśmy się nawet nie zdążyli ze sobą przespać, Leopoldzie. Nie mogłem znieść myśli, że ona się przerazi, gdybym miał nagle umrzeć podczas aktu miłosnego. - Jesteś w dużo lepszej kondycji od twego ojca, a pamiętasz chyba, że był nielichej postury. - Był grubasem - poprawił go Elijah. - Ale wysiłek fizyczny zwiększa chyba zagrożenie. - Villiers wsparł głowę o aksamitne oparcie i przymknął oczy. - W końcu i ty się zmęczyłeś - zauważył Elijah. - Możesz zawsze zrobić to, co ja. - Villiers uśmiechnął się chłodno. - To znaczy co? - Nie ma sensu spać, jeśli partnerka jest chętna i pełna energii. - Musi być chyba pełna wielkiej energii - odparł Elijah, unosząc brew. - Na imię jej Marguerite. To wdowa, wciąż jeszcze w żałobie po starym mężu. Przynajmniej tak sądzi jej rodzina. Oczekują, że będzie się modliła na jego grobie co najmniej przez dwie godziny dziennie. - O Boże. - Mówi, że dużo łatwiej jej to zrobić po mojej wizycie. - Miej się na baczności. Pewnie chce się za ciebie wydać. - Gdzież tam. - One wszystkie by tego chciały - odparł z rozbawieniem Elijah. Wielki książę Villiers... jeden z najbogatszych mężczyzn w całym królestwie i jeden z najskuteczniej unikających ożenku. Jesteś dla nich wyzwaniem, Leopoldzie, a to jedna z najniebezpieczniejszych rzeczy. Villiers wzruszył ramionami. - Chyba nie opłakujesz swojej narzeczonej? - spytał Elijah. - Tej, co uciekła z bratem Jemmy? 167
- Chciałbym czegoś, co ty już masz. Nagle objawiła im się cała prawda. - Wiem - powiedział głucho Elijah. - Nie Jemmy - uściślił Villiers - ale kobiety z jej inteligencją i urodą, która patrzyłaby na mnie tak jak ona na ciebie. Gdybym miał taką kobietę przy sobie choćby przez jeden dzień, umarłbym szczęśliwy. - Chryste - mruknął Elijah - ja... - Nie pozwól, żeby zazdrość zrobiła z ciebie błazna. - Głos Vil-liersa zabrzmiał chrapliwie. - Chryste - powtórzył Elijah. Nie powiedzieli już nic więcej, póki powóz nie zatrzymał się przed rezydencją Beaumontów. Wtedy Leopold spojrzał na Elijaha. - Chciałeś, żebym umizgał się do Jemmy, tak żebym mógł zająć twoje miejsce, jeśli umrzesz. Proszę, żebyś mnie zwolnił z tego obowiązku. Ja ją kocham, choć nie w taki sposób, jak myślisz. Powiedział to stanowczym tonem, a jego słowa były dla Elijaha jak balsam. - A więc wybaczyłeś mi? - Który z twoich licznych grzechów miałbym ci wybaczyć? -spytał Villiers z sardoniczną ironią. - Za to, że dawno temu odbiłem ci Bess... że cię wtedy źle potraktowałem. - Och, nie. Do końca życia będę opłakiwać utratę względów tej szynkareczki. Elijah się zdumiał. - Zawsze byłeś głupcem - mruknął Villiers i znów przymknął oczy. - Uważaj - ostrzegł go Elijah. - Bo co? - Bo zostawię list również dla ciebie. - Elijah roześmiał się głośno, widząc jego oburzenie. 189
16 Wieczorem tego samego dnia Gdzie się wybieramy? - spytał Elijah, pomagając żonie wsiąść do karety. Z pewnością nie miało to być spotkanie w dobrym towarzystwie, bo Jemma nie miała na sobie ani obszernego robronu, ani peruki. Wybaczyła mu widocznie awanturę z poprzedniego wieczoru, bo uśmiechnęła się figlarnie. - To sekret. Już powiedziałam Muffetowi, gdzie ma jechać. Przez ostatnich dziewięć lat Elijah karał samego siebie za brak żony lub raczej za to, że miał ją, ale we Francji. Lekceważył nadskakujące mu kobiety, które pragnęły jego towarzystwa, unikał tych, które pragnęły pieniędzy. Zaspokajał sam siebie, we własnym pokoju. Nieczęsto i z przygnębieniem. Teraz zaś czuł się jak hubka gotowa do skrzesania ognia, tak działał na niego widok jej warg i różany zapach jej skóry. - Nigdy przedtem nie lubiłaś perfum - zauważył, wsiadając za nią do powozu. Chętnie by siadł bliżej, ale jej szeroka suknia - choć i tak nie z tych najszerszych - zajmowała większą część ławki w powozie. - Rzadko ich używam. Dziś to zrobiłam, bo kiedy jestem naga, czuję się dzięki nim bezpieczniej. Odezwał się głosem tak zduszonym i gardłowym, jakby należał do innego człowieka: - Czyżbyśmy mieli być nadzy? Uśmiechnęła się zagadkowo. Najwyraźniej nie zamierzała mówić nic więcej. Przez całą resztę podróży męczył się, wyobrażając sobie jej kremową i delikatną... - Nie patrz tak na mnie! - powiedziała nadąsana, gdy tylko powóz stanął. Elijah wysiadł na brukowaną kocimi łbami ulicę gdzieś w nieznanej mu zupełnie części Londynu. Nie rozpoznawał nawet zapachu. Mógł rozróżnić woń dymu wiszącą nad parlamentem i zapach farb 169
do tkanin nad Tamizą. Topole w Hyde Parku nie miały zapachu, tam pachniało raczej kurzem i końskim potem. Poznawał Smithfield po odorze nawozu. A Limehouse, gdzie wybuchły rozruchy, wydzielało woń morza i biedy, świeżo pieczonego chleba i nocników wylewanych w mroku na ulice. Ta ulica pachniała niczym bzy w wiejskim ogrodzie. Stali obydwoje przed murem z małymi drzwiami. Mur był wiekowy, wzniesiony z okrągłych kamieni i piaszczystej zaprawy, jakby pochodził z czasów Henryka IV lub jeszcze dawniejszych. Spojrzał na Jemmę, ale ona najwyraźniej nie miała zamiaru mówić mu niczego. Stali zatem na ulicy i wdychali płynący skądś zapach bzu, póki lokaj nie pociągnął za dzwonek przy drzwiach. Otworzył im mały mnich w zniszczonym, białym habicie. Tego Elijah się nie spodziewał. Kwestia nagości, choć niewyraźna, wciąż go nurtowała, wraz z miłym przedsmakiem grzechu, naskórka i fizycznej błogości. Nie było tam miejsca na mnichów. - Kąpiel już gotowa, jak sobie jej wysokość życzyła - odezwał się mnich z ukłonem. - Dziękujemy serdecznie bratu - odparła Jemma. Szpakowata głowa zakonnika szybko zniknęła za drzwiami. Elijach schwycił żonę za ramię. - Przecież w Anglii nie ma mnichów? Jestem pewien, że Henryk VIII skończył z nimi na sto procent! - To nie był mnich - odparła Jemma z uśmiechem. - On tylko tak wygląda. - Kim w takim razie jest? Jemma pociągnęła go za sobą. Za murem rozciągało się wielkie, błotniste, źle utrzymane podwórze, tu i ówdzie porośnięte kępkami trawy i chwastów. Pod murami kwitły bzy. Blade kwiatki otwierały się na znak wiosny. Wokół nich krzewił się dziki czosnek, wydzielając niemiły odór. Drzwi zamknęły się za nimi. Na podwórcu graniaste filary wznosiły się do wysokości pierwszego piętra, gdzieniegdzie nakryte dachem, lecz po prawej widniały jedynie ich szczątki. Daleko przed 191
nimi mnich niknął już wśród filarów. Jak na starego mężczyznę okazał się zaskakująco zwinny. - Chodźmy. - Jemma ujęła Elijaha za rękę. - Gdzie jesteśmy? - Elijahowi coś się niejasno przypominało, ale nie wiedział dokładnie co. Nad podwórcem śmigały między filarami jaskółki, fruwając to pod dachem, to znów nad nim. - W rzymskim balineum, kąpielisku. - Ach, łaźnie. - Elijah wreszcie rozwiązał zagadkę. - Myślałem, że je zburzono już dawno temu albo może same popadły w ruinę. - Nie, wyłącznie w zapomnienie. - Co będziemy teraz robili? - Do łaźni idzie się tędy. - Wprowadziła go między filary, a potem skręciła na prawo. Ukazała się posadzka wykładana spękanymi i wytartymi błękitnymi płytkami. Kiedyś były tutaj mozaiki. Pojedyncze błękitne oko spojrzało na Elijaha z pękniętej płytki. Na drugiej widniał wygięty ogon lwa. Jemma zeszła w dół szerokimi schodami. W powietrzu zaczęła unosić się para. Szła teraz przed nim poprzez ciepłą mgiełkę, która osiadała jej na włosach i na pelisie, tak że okrycie zmieniło kolor z ciemnej czerwieni na śliwkowy. A potem znaleźli się w łaźni, bardzo obszernym pomieszczeniu wypełnionym czystą, parującą wodą. Z trzech stron otaczały je ściany różnej wysokości, a z czwartej wielka kępa wybujałych bzów. Nigdzie nie było ani śladu małego mnicha. Jemma bez wahania obeszła sadzawkę wokoło i stanęła po jej drugiej stronie. Elijah chciał pójść za nią, ale ona pokręciła głową. - Nie widzisz, że są tu osobne miejsca dla mężczyzn i kobiet? -powiedziała, wskazując coś w przejrzystej wodzie. Płytki na dnie były nietknięte i wyraźnie podzielone na dwa odrębne działy. Domyślił się, że kiedyś musiała między nimi stać ściana, ale widocznie rozpadła się albo też ją zburzono. Na posadzce części męskiej, tam gdzie stał on, wyobrażono scenę bitwy z mnóstwem koni i lanc. Mozaiki części kobiecej ukazywały niewiasty, które przędły, słuchając harfiarza. 171
Jemma uśmiechnęła się do niego, zdjęła pelisę i położyła ją na ^awie. Pod spodem miała dużo prostszy niż zwykle strój, sznurowany z przodu. Zaczęła rozsupływać tasiemki, a Elijah z całej siły starał się opanować. - Będziemy się kąpać? Skinęła głową, unosząc palec. - Ale osobno. Jak przystoi w świętym miejscu. Rozejrzał się naokoło. - W świętym... - Poświęcone jest Apollinowi. Rzymskiemu bogowi medycyny. - Skąd, u licha, wiesz o istnieniu tego miejsca, Jemmo? - spytał zdumiony. Nigdy by nie przypuścił, że jego wyrafinowana, wykwintna żona chodzi do zrujnowanych łaźni. Pod wodą lśniły kolorami kafelki mozaiki. Wiosenna aura była na tyle chłodna, że para wodna tworzyła między nimi obojgiem coś w rodzaju przejrzystej kurtyny. - Jak ona jest ogrzewana? Kiedy tu przyszłaś pierwszy raz? Kim był ten mężczyzna i gdzie on teraz jest? - Na dole. Podsyca ogień. Pytanie zamarło mu na ustach, bo Jemma skończyła właśnie roz-sznurowywać swój ubiór i jednym ruchem odrzuciła suknię. Nie miała na sobie gorsetu ani robronu, była w samej koszuli i Elijah mógł dojrzeć linię jej bioder, krągłych i bujnych, talię i uwodzicielski zarys piersi. - Jemmo - wykrztusił. Uniosła ramiona i zaczęła wyjmować szpilki z włosów, które opadły jej na ramiona i plecy, lśniąc barwą starego złota. Była najpiękniejszą kobietą, jaką widział w całym swoim życiu. Mogłaby zmusić do jęku zachwytu nawet samego Apollina. Należała do niego, niech to licho. Była jego żoną, a on jej nie miał, nie wziął jej... Zrzucił perukę, zdarł z siebie surdut i cisnął go za siebie. Ściągnął koszulę przez głowę. Dostrzegł fascynację w jej oczach, spoglądając na nią pomiędzy wzniesionymi ramionami. Zamarł na chwilę w miejscu, z rękami skrzyżowanymi nad głową, przytrzymując jedną dłonią koszulę. 193
- Czy naprawdę muszę zostać po tej stronie? - spytał. Ogarnął spojrzeniem swoje ciało. Lepiej się czuł w bokserskim salonie niż po długich nocach bezużytecznych rozmów. Pierś miał więc bardziej muskularną niż wielu innych mężczyzn. Najwyraźniej Jemmie się to podobało, bo jej wargi utworzyły idealny, czerwony krąg w kształcie litery „o". Pochylił się powoli i ściągnął buty. - Czy mam zdjąć wszystko? Kiwnęła głową. - Wszystko? Chrząknęła. Niech to licho, zaczynał się dobrze bawić. - Wszystko - powiedziała stanowczo. - Ale ty masz jeszcze coś na sobie. Spojrzała na siebie, jakby teraz dopiero dotarło do niej, że o czymś zapomniała. - Myślę, że mogę zostać w koszuli - odparła i znów spojrzała na niego. - W takim razie ja mogę nie zdejmować spodni. Zaczął jednak je rozpinać, patrząc jej przy tym w oczy. Byli małżeństwem od dawna, co miało swoje bardzo dobre strony. Żadnemu z nich nie brakło doświadczenia. - Zmieniłeś się!-parsknęła. - Jak bardzo? - spytał i odpiął powoli kolejny guzik. - Znam kształt twojego ciała - powiedziała, gestykulując dłonią w powietrzu, jakby coś rysowała. Znam je od lat i mogę wyczuć formę twojego ramienia lub biodra czubkami palców. Podniecenie opadło w nim na chwilę, ustępując miejsca żalowi. - O Boże, ja... Uprzedziła go jednak. - Teraz jesteś o wiele... o wiele bardziej... rozrośnięty. Twoje ramiona. .. twój wzrost... Musisz... Żal go opuścił i Elijah roześmiał się; rozśmieszyło go zaskoczenie w jej głosie, widoczne w oczach pragnienie i sposób, w jaki na niego patrzyła. 173
Rozpiął czwarty i ostatni guzik. - Czy nie jesteś ciekawa reszty? - Możesz się rozebrać do końca - odparła wspaniałomyślnie. Z sadzawki uniosła się para i przeobraziła Jemmę w nimfę, lśniąc na jej białej koszuli. Poczekał, aż woda z powrotem nabrała przejrzystości, tak by Jem-ma mogła zobaczyć każdy ruch jego rąk. Ściągnął pończochy i odwrócił się do niej tyłem. Rozległ się cichy, zduszony dźwięk. Odwrócił się do niej, wciąż jeszcze z ręką na spodniach. - Czy coś mówiłaś? - Nie... Śmiała się, ona także, lecz śmiech przeistoczył się w falę pożądania. Znowu odwrócił się do niej plecami. - Tak! Nie rób tego! Tym razem się odwrócił. Spodnie miał już częściowo opuszczone. Wiedział, że chętnie by ujrzała przód. A jeśli chodziło o męskie przyrodzenie, to jego nie należało do najmniejszych. - Jak długo żyliśmy ze sobą w tamtym czasie? - spytał. Oderwała wzrok od jego ciała. - Dwa, może trzy tygodnie. - Uniosła jedno ramię. - Myślę, że dłużej. Może miesiąc. - Z pewnością jedna część twojego ciała wcale się nie zmieniła -powiedziała z przewrotnym uśmieszkiem. Elijah czuł się jednak tak, jakby było inaczej. Jakby sam jej widok sprawiał, że niemal szalał z pożądania, co mu się nigdy nie zdarzyło. Nie pragnął wcale swojej młodej żony, którą ledwie pamiętał. Nie pragnął też Sarah Cobbett, kochanki posłusznej, ale pozbawionej wyobraźni. - Nie przerywaj tego w tej chwili! - zawołała Jemma, a w jej zdławionym głosie zabrzmiało coś, co wyzwoliło w Elijahu kogoś innego niż mężczyznę, którego znał. Ogarnął całą jej postać wzrokiem, zatrzymał oczy na piersiach, a potem ściągnął wreszcie pantalony razem ze spodnią bielizną. Wie195
dział, że Jemma na niego patrzy, więc opuścił dłoń i pogładził się lekko z przodu. Usłyszał wybuch śmiechu z drugiej strony sadzawki i spojrzał żonie w oczy, czując, że całe jego ciało pulsuje jednym pragnieniem. Długo przyszło mu na to czekać i może dlatego pragnienie było o wiele potężniejsze, niż się spodziewał. Kopnął na bok pantalony i stał, pozwalając żonie oglądać go całego. Ileż ona właściwie miała tych osławionych romansów w Paryżu? Dwa, jak słyszał, może trzy? Wtedy myślał, że to jest jej zemstą i jej prawem. Uraził jej godność i zniszczył ufność. Wolno jej było odpłacić mu tym samym. Wybrała sobie jednak w tym celu jakichś nędznych wymoczków, niewartych jej pod żadnym względem. Jemma odwróciła od niego wzrok bez słowa i zbadała temperaturę wody, zanurzając w niej jeden palec u nogi. - Mam nadzieję, że nie pozostaniesz w koszuli? Rzecz jasna, nie słuchała. Nigdy nie słuchała rad, jeśli jej nie odpowiadały. Czekał, gdy schodziła po stopniach do sadzawki, radując się krągłością jej bioder, różową barwą skóry, a wreszcie formą, w jakiej wilgotna koszula przylgnęła jej do łydek, kiedy Jemma weszła głębiej w wodę. Ku jego rozczarowaniu usiadła na środkowym stopniu, woda sięgała jej tam do pasa. Końce odrzuconych na ramiona włosów dotykały powierzchni wody. On również zszedł niżej. Woda była ciepła niczym w wanience dla niemowlęcia. Znajdował się jednak w takim stanie, że samo zetknięcie z nią wzmagało żar w jego ciele. - Jemmo... - szepnął gardłowo. - Co? - spytała, odchylając się w tył. Biała koszula nabrała przejrzystości, gdy tylko się zanurzyła. Widział długie, smukłe nogi, rozchylone lekko na stopniach. Wystarczyło to, by krew zaczęła w nim wrzeć. Woda sięgała jej już do piersi. - Zostanę po mojej stronie sadzawki, a ty pozostań po swojej -zaproponował. - Zgoda. 175
- Ale podejdę do ciebie, żeby cię lepiej poznać. Otworzyła szeroko oczy. Podobnego spojrzenia należałobyjej zakazać dla dobra ludzkości. - Może porozmawiamy? - podsunęła mu. - O Boże - wychrypiał. - No, dalej... - Co takiego? - Był tak oszołomiony, jakby w łaźni zabrakło nagle powietrza. - Naucz mnie czegoś o sobie - powiedziała. Głos miała łagodny, lecz patrzyła na niego z podziwem. - O Boże - powtórzył, a jego ręka ponownie powędrowała tam, gdzie przedtem. Jemma, zafascynowana, zanurzyła się głębiej, tak że woda zakryła jej piersi. Gdy się uniosła, koszula, całkiem już przejrzysta, przylgnęła do ciała. Elijah nie chciał już dłużej dotykać siebie samego. Pragnął dotknąć Jemmy. Wciąż patrzył w wodę, tam, gdzie pomiędzy jej długimi, zgrabnymi nogami widniał mroczny cień. - Czy możemy tu wrócić, kiedy nam się spodoba? - zapytał. Takją zafascynowały jego ręce, że zdołała mu odpowiedzieć dopiero po chwili. Potem spojrzała wyżej, a on niemal się roześmiał na widok jej przymglonych oczu. Wytworna, wyrafinowana księżna gdzieś zniknęła. Jej miejsce zajęła kobieta o zaróżowionych policzkach i oczach pociemniałych bynajmniej nie dzięki sztuce makijażu. - Czy o coś pytałeś? - Chciałem się tylko dowiedzieć, czy możemy tu później wracać. - W jej wzroku było coś takiego, że radość zaczęła w nim narastać z równą siłą, jak pożądanie. Może ci Francuzi umizgali się do jego księżny, ale nie zdołali rozbudzić jej zmysłowości. On pragnął to uczynić. - Oczywiście. Trzeba tylko przysłać lokaja dzień wcześniej, żeby zdążono nagrzać wodę do kąpieli. Ci, którzy opiekują się tym miejscem, żyją z niego, chętnie więc widzą tu gości. 176
- Jak, u licha, zdołałaś je znaleźć? - spytał tonem zwykłej rozmowy. Rozstawił szeroko nogi, ciesząc się sprawnością własnych mięśni. Był bardzo szczodrze obdarzony przez naturę i pantalony zawsze marszczyły się mu nieelegancko na udach, co raziło jego lokaja, ale Jemma jakoś nie zwróciła na to uwagi. - Moja matka uwielbiała kąpiele - powiedziała dość roztargnionym tonem. Elijah przesunął ręką po udzie, a jego męskość desperacko domagała się kolejnego dotyku. - Nie wygląda to na miejsce dla zaspokojenia macierzyńskich uczuć. - Hm... - mruknęła jedynie. - Czemu twoja matka cię tu przyprowadziła? - To stary zwyczaj... - zaczęła, z trudem usiłując znaleźć odpowiednie słowa. - Kiedy młoda dziewczyna dojrzewa... - ...przychodzi tutaj? - Dłoń zacisnęła mu się odruchowo na myśl ojemmie jako nierozkwitłej jeszcze dziewczynce. Nieśmiałej, smukłej... Jego żona nigdy nie była nieśmiała. Zmodyfikował swoje rojenia. Raczej zbuntowana... Jemma mówiła coś nadal o starych zwyczajach i kąpielach na cześć Apollina. - Jaka byłaś w tym wieku? - spytał. - Romantyczna. Wierzyłam w dobre wróżki i czarodziejskie, uzdrawiające źródła. - Czy to magiczna sadzawka? - Nie. - Pokręciła głową. - Magiczne źródełka można znaleźć tylko w głębi lasów, po długiej wędrówce pośród wzgórz i kolczastych krzewów zaczepiających o włosy. Moja niania wspaniale umiała opowiadać baśnie. Czy nadal będziesz to robić? - Co? Wskazała dłonią na jego uda. - Czy chciałabyś na to spojrzeć? - spytał, sięgając tam ponownie. - Nigdy nie widziałam czegoś takiego. 177
- Czy nie zaspokajałaś się w ten sposób? - Co ty sobie myślisz? - Myślałem, że na pewno tak było - szepnął i odchrząknął. Bez dwóch zdań. Uśmiechnęła się. - Czy mi to zademonstrujesz? - spytał. Poczerwieniała jeszcze bardziej. - Nie. Nie w tej chwi... - Nie? - Nie dzisiaj. On jednak poczuł się wyuzdany niczym rzymski bożek. - Przecież ten stary mnich chyba się tu nie pokaże, co? - Nigdy by się nie zbliżył do kobiecego kąpieliska. Kiedy będziemy stąd wychodzić, też go nie ujrzymy. - Myślę o tobie - powiedział zniżonym głosem. Dłoń zacisnęła mu się na własnej męskości. Nie spuszczał oczu zjemmy i wypowiadał zdławionym, gardłowym głosem słowa, na które szanujący się polityk nigdy by sobie nie pozwolił. Ojej piersiach, o tym, gdzie pragnął ją całować. Jemma leżała w ciepłej wodzie tak bezwładnie, jakby jej ciało było pozbawione kości, i patrzyła na niego, a on mówił i mówił, co chciałby z nią robić. Miał przecież dar słowa. - Nigdy mnie nie całowałeś w ten sposób! - parsknęła. Zatopił się w swoich wyobrażeniach tak mocno, że zacisnął powieki, a gdy je uniósł, ona siedziała już w wodzie z przymkniętymi oczami. Elijah przestał zajmować się swoją męskością, choć przyszło mu to z największym trudem. - Nigdy nie całowałem w ten sposób żadnej kobiety - odparł gwałtownie - byłem zbyt młody i głupi, kiedy się pobraliśmy; nic mnie też specjalnie nie ciągnęło do Sarah. A sposób, w jaki to z nią robiłem, wykluczał jej satysfakcję - ciągnął z goryczą. - Choć nie powiem, była to pewna wygoda.
Jemma wstała i zstąpiła w dół po pozostałych stopniach. Woda obmywała teraz jej piersi, jakby je pieszcząc. Czyżby szła do niego, łamiąc te bezsensowne reguły? 178
Szła ku niemu, póki jej różowe palce nie dotknęły linii między męskim i kobiecym kąpieliskiem, a potem nagle zanurkowała i wyłoniła się spod wody niczym ociekająca kroplami nimfa, mieszkanka wód, lśniąca, gładka, przepiękna. Elijah zbiegł ze stopni tak szybko, że woda wokół niego zafalowała. Nie musiał nawet patrzeć w dół, żeby się przekonać, czyjego męskość w pełni ożyła. - Chyba wolno się całować podczas kąpieli? - spytał, podchodząc do niej. Pokręciła głową. Wyglądała niezwykle tajemniczo, wzrok miała rozmarzony. Mógł w niej teraz ujrzeć romantyczną dziewczynkę, która przychodziła tu z matką, i młodą żonę zakochaną w mężu, choć było to zaaranżowane przez innych małżeństwo, które on zmarnował. - Tylko bez dotykania - powiedziała, a przewrotny uśmiech powrócił. - Bo... Była na wyciągnięcie ręki. Ręce same mu się kierowały ku jej piersiom. Pragnął smakować brodawki wargami, przeciągnąć dłonią po gładkich plecach. Serce waliło mu jak oszalałe, ale regularnie i równo. Nie dbał zresztą o to. - Masz jakieś pomysły, których nigdy nie próbowałeś urzeczywistnić, kiedy się pobraliśmy zauważyła. - Ale byliśmy małżeństwem, tak czy owak. - Wiesz, co mam na myśli. Byliśmy... - i gwałtownie zanurzyła ręce w wodzie. Krople osiadły jej na piersiach, których tak pragnął dotknąć. - .. .dokładnie okryci kołdrą - powiedział z rezygnacją. - Byłem wtedy bardzo młody. I głupi, ma się rozumieć. A także bardzo się bałem. To ją zaskoczyło. Stał tuż przed nią, przed jej ciałem, a trzymał ręce przy sobie! To go wręcz zabijało. Jego męskość rwała się w przód, nie pozwalając się zmusić do posłuszeństwa. - Czy ktoś ci mówił, jak i gdzie umarł mój ojciec? - spytał. 201
Nienawidził współczucia, ale nie z jej strony. Ono by mu pomogło przezwyciężyć coś, co mu ciążyło. - Był wtedy u pewnych pań - zaczęła ostrożnie. - W Pałacu Salome. Udało nam się zataić przed opinią publiczną szczegóły. - Słyszałam, że chodziło o dwie kobiety. - Prawdziwy skandal nie dotyczył wcale kobiet - odparł, gotów wyjawić jej wszystko. - Mężczyzny? - spytała tak zaskoczona, że otworzyła usta. - Nie. Ale mój ojciec był... - słowa z trudem przechodziły mu przez gardło - .. .przywiązany do łóżka. Miał dość szczególne upodobania. - Aha... - Dopiero po jakimś czasie zrozumiałem, że chodziło tu o chłostę. Jemma się zaśmiała. Był to uroczy, zachwycający śmiech, który zdawał się do czegoś zapraszać, ale świadczył o zaszokowaniu. - Wybacz mi - powiedziała rozbawiona - ale sama myśl o tym, że ktoś mógłby chłostać ciebie, Elijahu, wydaje się absurdalna. Przecież taki z ciebie książę! Nawet teraz. Nawet gdy jesteś nagi. - Teraz jestem mężczyzną i nikim więcej. - Nie! - Pokręciła głową ze śmiechem. - Stoisz tak, jakbyś brał ziemię w posiadanie stopami. A w dodatku sposób, w jaki unosisz podbródek... Jest w tobie coś do szpiku kości władczego. - Coś sztywnego, chciałaś chyba powiedzieć? - Chętnie by odrzucił tę swoją wyniosłą, moralistyczną osobowość, ale zapewne było już na to za późno. - Chyba nie będę cię musiała przywiązywać do łóżka tasiemką od gorsetu? Elijah oniemiał, lecz po chwili zrozumiał, że to był tylko żart. A ona wciąż się śmiała. Do niego. Gotów już był objąć ją i przeciągnąć na swoją stronę, do męskiej części kąpieliska. - Mówię bzdury, prawda? - spytał chwilę później. - Nie! Tylko że... cóż... zawsze myślałam, że mogłoby to być zabawne... 180
- Naprawdę chciałabyś mnie przywiązać do łóżka?! - Nie! - parsknęła, cała czerwona. Jej spojrzenie mówiło, że woli chwile wspólnej rozkoszy między mężczyzną a kobietą od tych budzących wstręt praktyk. - Moja matka chyba nie powinna mi była opowiadać o tym równie szczegółowo - stwierdził, poruszając rękami tak, by widzieć, jak fale opływają jej piersi. - Ile lat wtedy miałeś? - Siedem, może osiem. Jemma pobladła. - Czy matka opowiedziała ci dokładnie o śmierci ojca tuż po niej? Ze wszystkimi szczegółami? Nie zdawał sobie dotąd sprawy, jak bardzo go matka tym skrzywdziła. Nie chodziło zresztą tylko o szczegóły: drżenie jej głosu świadczyło o obrzydzeniu, gdy mówiła o obydwu kobietach, o rzemieniach, którymi zmarły książę był spętany, o całej tej upokarzającej prawdzie. Jemma mogła to poznać z wyrazu jego twarzy. - Postąpiła bardzo niewłaściwie - uznała. - Nieważne, jak skandaliczne upodobania miał twój ojciec. Powinna była oszczędzić szczegółówjedynemu dziecku. - Myślę, że nie była w stanie pohamować gniewu. Po chwili milczenia Elijah poczuł z zadowoleniem, że cały jego dziecięcy wstręt i strach rozpływają się, jakby je zmyto z niego ciepłą wodą. - Czy któryś z tych Francuzów cię wiązał? - odważył się spytać. Znów się zaczerwieniła. - Oczywiście, że nie! Zresztą nie było ich znów tak wielu, a ty mówisz, jakby chodziło co najmniej o setki! Tylko dwóch. - Wiem. Wątpił, czy czułby się wygodnie w takiej pozycji, lecz wyobraził sobie nagle, jak oplata miękką wstążką jej nadgarstki. Jak przywiązuje ją do łóżka, tak żeby jego wyrafinowana żona nie mogła go powstrzymać od tego, co zamierzał robić z jej ciałem. 203
Musiała to wyczytać w jego oczach, bo zakryła piersi rękami, jakby w nagłym odruchu obrony. - Nie! - zawołał, mając dosyć narzuconych mu ograniczeń. W następnej chwili trzymał ją w ramionach, a w przerwach między pocałunkami mówił jej o wszystkim, co zrobi, jeśli wreszcie wpuści go do swojego łóżka. Na stercie poduszek. - Jemmo - powiedział, unosząc twarz znad jej ust i przesuwając rękami po plecach aż do krągłych pośladków. - Jeśli naprawdę upierasz się przy tym, żebyśmy nie pozwolili sobie na nic w tej kąpieli, to czy mogę wrócić z tobą do naszego domu i znaleźć się w twojej sypialni wieczorem? Jemma poczuła się tak, jakby para unosiła się raczej znad jej ciała niż znad wody. Elijah wpatrywał się w nią, wciąż trzymając ją mocno w ramionach, tuż przy swoim spragnionym ciele. - Tak - wyszeptała. Wiedziała, że to złamie jej serce, ale nie była w stanie dłużej mu się opierać. Prawdę mówiąc, było już za późno. O wiele za późno. Był mężczyzną, którego kochała. Kimś, kto cenił honor bardziej niż życie, a z pewnością bardziej niż żonę. Mogła się jedynie podporządkować jego żądaniom. A jednak ją zaskoczył. Powiódł dłońmi po jej ciele w sposób do bólu wręcz delikatny, a potem się cofnął. Woda, która opływała jej uda, brzuch i wszystkie inne miejsca, gdzie przedtem gościły jego ręce, stała się nagle lodowata. - Wczoraj mi odmówiłaś. Jakiż był piękny z tym poważnym spojrzeniem i mocno zarysowanymi kośćmi policzkowymi. - Kobietom przysługuje prawo do zmiany zdania - odparła, usiłując nie zdradzić się z tym, że kocha go nad życie. Bardziej niż on cenił własne. Uśmiech męża zawrócił jej w głowie mocniej od wina i wydał się słodszy od miodu. A że Elijah był mężczyzną, w uśmiechu tym był widoczny co najmniej triumf. 204
17 Później JLrady Banistre wydaje dziś wieczór bal dobroczynny - powiedziała Jemma, wchodząc do gabinetu Elijaha. Pomyślała, że wie, jaka będzie jego odpowiedź, ale... Elijah uniósł znad papierów roztargniony wzrok. - Co mówiłaś? Przepraszam, ale pisałem... - Czy to coś ważnego? Czy mam przyjść później? - Mogę to skończyć potem - odparł, kładąc bibułę na karcie. Jemma przysiadła na poręczy jego fotela. - Och! - zawołała, widząc, jak szybko zakrył rękopis. Nie miała wprawdzie ochoty tam zaglądać, a jednak... - Chyba muszę złożyć krótką wizytę memu radcy prawnemu -powiedział Elijah. - Mogę nie wrócić do domu przed zachodem słońca. Jemma zmarszczyła nos. - Co za nudy. Czy to nie może poczekać? - Niestety, nie. Myślałem, że moglibyśmy tego wieczoru pograć w szachy. - W szachy? - W łóżku - dodał niewymuszonym tonem. W głowie jej zawirowało. - Chodzi ci o ostatnią partię naszego turnieju? Dzisiaj? Spojrzał na nią spokojnie; był w każdym calu księciem. - Myślę, że powinniśmy oszczędzić Klubowi Szachowemu zbędnej fatygi i sami rozstrzygnąć kwestię, kto jest najlepszym graczem. Jemma poczuła, że się czerwieni, przypominając sobie ich umowę. - Z zawiązanymi oczami? Uśmiech Elijaha sprawił, że krew w niej zawrzała. Bez słowa mąż posadził ją sobie na kolanach. W jego pocałunku, jak z trudem sobie uświadomiła, było coś dzikiego i rozpaczliwego, coś... 183
- Elijahu - powiedziała, usiłując uchylić się od uścisku jego mocnych ramion. - Co ci jest? O co chodzi? - Po prostu sporządzam niełatwy tekst - odparł, całując ją w czoło. - Zirytowało mnie to. Przepraszam cię. - Och. - A więc nasza partia zacznie się tego wieczoru, księżno. Punkt o jedenastej. Dam ci godzinę na próbę wygrania, obojętne, z zawiązanymi oczami czy też nie. - Zęby jego wydały się jej bardzo białe, gdy się uśmiechnął. - A potem zwycięzcą zostanę ja. Jemma prychnęła i zadarła nos do góry. - Pycha prowadzi do zguby... proszę księcia. - Twoja zguba nastąpi wcześniej od mojej - odparł, uśmiechając się wyzywająco. - Padniesz na wznak. Obaj francuscy kochankowie, których sobie wzięła tyle lat temu, byli skryci i nieufni, przejęci do głębi tym, że kobieta uważana za najpiękniejszą Angielkę w Paryżu wybrała właśnie ich. Nadskakiwali jej ochoczo. Nie byli władczy, aroganccy ani zaborczy, tylko wdzięczni. Można by to przypisywać temu, że nie byli też książętami, i pozostać przy tym wyjaśnieniu. Tytuł nie wyjaśnia jednak wszystkiego, tak przynajmniej uważała Jemma. Ani zachowania Elijaha, ani sposobu, w jaki na nią patrzył. - Nie rozumiem - wyszeptała, mówiąc to raz jeszcze, choć już jej wcześniej wyjaśnił - dlaczego tak łatwo pozwoliłeś mi odjechać. Co się zmieniło? - Nie przyszło mi to wcale z łatwością. - Elijah zacisnął zęby. -Zresztą pojechałem za tobą aż do Gravesend, nie wiedziałaś o tym? - Pożegnałeś się ze mną poprzedniego wieczoru, jeśli można nazwać to w ten sposób. Dokładnie pamiętam, co powiedziałeś. Ze wyjazd do Francji to moja decyzja, nie chcesz mi więc stać na drodze. - Nie mogłem zasnąć, aż wreszcie pojechałem powozem do Gravesend, przybyłem tam o świcie i wypytałem kapitana, żeby się upewnić, czy statek jest bezpieczny. A potem czekałem. - Niemożliwe! 206
- Stałem na nabrzeżu, nie mogłaś mnie tam zobaczyć. A ty... - Płakałam. - Płakałaś, kiedy wchodziłaś na pokład - przytaknął głucho. -Zrozumiałem wtedy, że zniszczyłem wszystko, że zrujnowałem nasze życie. Miałaś prawo mnie opuścić. To był twój wybór, a ja musiałem ci na niego pozwolić. - Wolałabym, żebyś tego nie robił - szepnęła, obejmując go. - Gdybym w ten sposób postąpił, nie byłbym lepszy od mojego ojca. - Jestem innego zdania. Mogłeś mi powiedzieć, że żałujesz... a ja bym wtedy została. - Potraktowałbym cię wówczas jak swoją własność. To byłoby nieetyczne. Zaczęła się śmiać, z głową przytuloną do jego piersi, nasłuchując bicia jego serca. - A teraz? - A teraz jesteś moja - mruknął gniewnie. Uścisk jego ramion się wzmógł. - No i, Jemmo... - Co? - Dziś wieczór nie powinnaś nic mieć na sobie. Uśmiech, który widniał w jego wzroku, był czystą arogancją. - Nie rozumiem ciebie. - Jemma spojrzała mu w oczy. - Chyba zresztą nigdy cię nie zrozumiem. A gdybym tak powiedziała, że dziś wieczór chciałam grać w szachy z Villiersem, nie z tobą? Oczy mu błysnęły. - Nie myśl sobie, że kiedykolwiek mnie znów opuścisz - powiedział miękko, cichym głosem. Jemma zjadła kolację u siebie, a potem wzięła kąpiel. Zaprzątały ją dwie kwestie, obie związane ze wspomnieniami z pierwszych tygodni ich małżeństwa. Może nie miała wielu romansów w Paryżu, może trwały one krótko, lecz jej zdaniem najwięcej o tym, co robić w łóżku, dowiedziała się podczas rozmów z innymi kobietami. I nauczyła się wiele. 185
Podczas jej nieobecności Elijah zerwał jednak z kochanką i żył sam. Czy nie zgorszy się nabytą przez żonę wiedzą? Co powinna robić, czego zaś unikać? A jeśli on się rozgniewa, nabierze do niej wstrętu i dojdzie do wniosku, że nie jest lepsza od byle latawicy? Słyszała na przykład o tym, gdzie kobiety całują mężczyzn, choć sama nigdy nie miała takich chęci, a było to czymś wręcz nie do pomyślenia względem Elijaha. Sama myśl o jego ciele sprawiała, że zaczynała się rumienić. Chciałaby... tak, chciałaby... żeby... Nie mogła. Trzeźwy umysł Jemmy, który tak zręcznie radził sobie z intrygami Wersalu, przestrzegał ją przed tym wyraźnie. Nawet gdyby zabrała się do tego zręcznie, Elijah poczułby się nieswojo i byłby zażenowany. Sądząc z jego słów, że pozwolił jej odjechać, bo „miała do tego prawo", wydałaby mu się niewierną żoną. Była bliska paniki. Nie przerażały jej co prawda męskie emocje, a jeśli nawet miała jakieś romanse, to bardziej tu zawinił Elijah, jego sztywna moralność i chłodna obojętność, którają od niego odepchnęła. Jakim głupcem musi być mężczyzna, jeśli nie odwiedzi żony, póki się nie dowie, że wzięła sobie kochanka! Była to doprawdy gorzka myśl. A tymczasem Jemma chciała po prostu być sobą. W łóżku i poza łóżkiem. W jej wieku nie mogła już udawać niewinności. Dawno ją straciła i zyskała zbyt wiele doświadczenia, by utrzymywać, że nie obchodzi ją erotyczna satysfakcja. Przeciwnie, obchodziła. Jeśli zaś pamiętała coś z samych początków ich współżycia, był to właśnie prawie zupełny brak tej satysfakcji. Mężczyzna łatwo może ją sobie zapewnić sam jeden, kobietom przychodzi to trudniej. Gdyby chciała udawać naiwność, mogłaby odgrywać kobietę niezaspokojoną, nieznającą tego, co Francuzi zwą la petite moń, szczytem rozkoszy. Było to jednak nie do przyjęcia. Wstała od stołu po prostym posiłku, całkowicie opanowana. Choć władczy ton Elijaha zachwycał ją, jej mąż powinien się też nauczyć, jak być posłusznym. 208
- Dzisiejszego wieczoru sama podam małą kolację jego wysokości - powiedziała Brigitte. - Przyjdzie do mnie na partię szachów. - Wiem, wasza wysokość. Cały Londyn wie... wreszcie ten turniej się skończy! Jemma była zaskoczona. Już sam fakt, że służba chciała zachęcać własnych państwa do dzielenia łoża, był dość żenujący, ale żeby cały Londyn... - To z powodu zakładów - wyjaśniła Brigitte, widząc minę swojej pani. - Mnóstwo ludzi się założyło. Fowle mówi, że cały londyński Klub Szachowy nie może się wprost doczekać wyniku. A są w nim tylko dwie kobiety, o czym jej wysokość dobrze wie: - pani i pani Patton. - Słyszałam o tym - mruknęła Jemma. - Większość założyła się, że pani wygra - ciągnęła rozanielona Brigitte - a jeśli tak się stanie, zostanie pani pierwszym z graczy. - Powinnam wygrać - oznajmiła Jemma. Przez całe lata grała w szachy z samą sobą - ona czarnymi (bo grzeszyła), a Elijah białymi (bo był cnotliwy). Lub raczej, skoro Elijah był w Anglii, a ona we Francji, udawała Elijaha, grając białymi. Znała styl jego gry: miał umiejętność przewidywania, odwagę i tajemniczą zdolność stawiania przeciwnika w sytuacji bez wyjścia, a potem druzgotania jego - lub jej - oporu. - Jak pani zdoła to zrobić? - próbowała ją wypytywać Brigitte. -Jeśli obydwoje państwo będziecie mieć zawiązane oczy, to jak rozróżnicie figury? Czy powie mi pani, jaki ruch chce zrobić, a ja go mam wykonywać? - Och nie - odparła Jemma z roztargnieniem - na szczęście Elijah i ja jesteśmy obydwoje mistrzami. Zaskoczyło to Brigitte. - Nie potrzeba nam szachownicy - uśmiechnęła się do niej Jemma. - Rozegramy partię w wyobraźni. - W wyobraźni? - Najwyraźniej Brigitte nie mieściło się to w głowie. - Chyba że jego wysokość uzna, iż nie ma dość wprawy, by sobie wyobrazić szachownicę. - Jemma uśmiechnęła się szeroko. 187
Nie miała pojęcia, czy Elijah grał kiedykolwiek bez szachownicy, ale mógł to zrobić. Był w końcu jednym z najlepszych graczy, z jakimi się zmierzyła w całym życiu. Lepszym niż francuski geniusz Philidor, lepszym (niekiedy) od Villiersa, choć jej zdaniem Elijah, Villiers i ona sama byli sobie w gruncie rzeczy równi. Nie. To nieprawda. Każde z nich miało swoją mocną stronę: Elijah - zdolność przewidywania, Villiers - rozmach strategii, a ona - chwile błyskotliwej i pięknej gry. Mieli też jednak i słabości. Elijah zawsze postępował bezkompromisowo, było to jego namiętnością. Widział wszystko - także życie -w kategoriach czerni i bieli, dobra i zła, słuszności i błędu. A w szachach wszystko to było. Nawet z zawiązanymi oczami i w łóżku... Musiała podnieść stawkę. Wiedziała dokładnie, jak Elijah widział dzisiejszą grę: jako środek do celu, a tym celem było jej ciało i jej łóżko. Chciał wygrać, ale to, czego pragnął naprawdę, miało nastąpić potem. Szachy były jej najukochańszym towarzyszem podczas lat rozstania i teraz też miały się nim stać. Należało wyciągnąć z tego korzyść, dostarczając Elijahowi rozrywki. Gdyby mąż mógł teraz widzieć jej dyskretny uśmiech, wycofałby się zapewne z gry. - Brigitte - powiedziała. - Tak, wasza wysokość? - Dzisiaj wieczorem będzie mi potrzeba jeszcze kilku innych rzeczy. Gdybyś była tak dobra... 18 Jemma była ciekawa zwłaszcza jednego: co będzie miał Elijah na sobie, kiedy stanie w jej drzwiach? Po namyśle uznała, że przyjdzie cał210
kiem ubrany. Ukazanie się w szlafroku oznaczałoby brak dżentelmeńskiej dyskrecji, zważywszy zainteresowanie służby ich rozgrywką. Ona zaś włożyła cudowną nocną koszulę z delikatnego kremowego jedwabiu, lamowaną koronką, i dobrany do koloru szlafroczek. Kiedy leżała, a dekolt uniósł się nieco, można było jednak dojrzeć niespodziewanie, że podszewka jest ze wspaniałego wiśniowego jedwabiu. To było coś, czego się już przed laty nauczyła od znajomych Francuzek. - Zaskocz go! - Śmiała się pewna stara Francuzka. - Włóż skromny szlafrok, ale z podszewką o barwie szkarłatu godnego nierządnicy. Udawaj niewiniątko, a potem bądź łotrzycą! - Postąpiła zgodnie z jej radą, pamiętając też o kilku bardzo przyziemnych pouczeniach tyczących męskiej anatomii; do żadnego z nich się wprawdzie nie chciała stosować, ale przeciw ich wypróbowaniu nic nie miała. Makijaż jej był tak artystyczny, że tylko równie bystry człowiek jak Corbin mógłby dostrzec, iż się w ogóle umalowała. Na włosach nie było ani okruszka pudru. Spływały na ramiona, lśniące jak słońce. - Jego wysokość będzie uszczęśliwiony - powiedziała Brigitte, nim wyszła z pokoju. Jemma spojrzała na nią zaskoczona. - Dziękuję! Choć tylko ty i ja wiemy, ile moja piękność zawdzięcza błyskotliwym kreacjom signory Angelico, nie mówiąc już o moim ulubionym różu do ust. - Nie to miałam na myśli - odparła Brigitte - tylko myślę, że... że pani jest dzisiejszym wieczorem zainteresowana, no nie? Jemma westchnęła w duchu. Czy życie może być jeszcze bardziej kłopotliwe? - Tak. Brigitte zaśmiała się radośnie. - Szczęściarz z niego! Elijah pojawił się dokładnie o dziesiątej, wykazując, jak uważała, spore zainteresowanie grą, a również, bez wątpienia, i tym, co zapewne miało po niej nastąpić. Oczywiście był całkiem ubrany. 189
Jemma otworzyła drzwi, jak najbardziej świadoma tego, że świece ustawione wokół pokoju rzucają niezwykle korzystny blask na jej skórę. Elijah nie odrywał oczu od jej twarzy. Wszedł jednak do sypialni tak, jakby to był salon. Spojrzał na wytworny stoliczek przy jej łóżku, na wspaniałe przekąski, przysłane przez panią Tulip, i starannie udra-powaną przepaskę, którą wybrała do zawiązania oczu. Ku jej zaskoczeniu zaczął się śmiać. - Czuję się, jakbym wszedł do apartamentówjakiejś słynnej kurtyzany. Jemma przygryzła wargę, a potem się uśmiechnęła. - Czy mam zażądać zapłaty z góry, czy też zaufać twemu honorowi dżentelmena, który zobowiązuje cię do zapłaty później? - Och, z góry - powiedział poważnie, podchodząc do niej. Coś wjego oczach złagodziło i napięcie, i zażenowanie, jakie w niej wzbudził jego komentarz. - Czy mogę cię pocałować? - Pytanie było proste, a jednocześnie bardzo wjego stylu. Z trudem opanowała dławienie w gardle. - Tylko wtedy, jeśli będę się mogła zrewanżować tym samym. Pocałował ją więc. Tak jak żaden mężczyzna nie całuje kurtyzany ani kochanki. Ani żadnej kobiety, której płaci się za intymną satysfakcję. Pocałunek zaczął się zetknięciem warg i niemym pytaniem. Kurtyzana nie odpowiedziałaby na nie, bo nie byłaby zdolna odczytać mnóstwa zawartych w nim sygnałów, od dotknięcia jego dłoni na jej ramionach przez kontrolowany bezruch warg aż do nachylenia głowy. - Tak - powiedziała, odpowiadając mu, również bez słów, muśnięciem jego dolnej wargi. - Tak. Cofnął się i spojrzał jej w oczy, a potem wziął ją w ramiona. Było to coś w rodzaju przeżywania przez nich na nowo nocy poślubnej. Wtedy prawie się nie znali, ona była nim zauroczona, a on ledwie mógł sobie przypomnieć jej imię. Tym razem wszystko wyglądało inaczej. 212
Elijah pozwolił jej działać, nic nie mówiąc. Ujęła jego dłoń i spytała: - Czy chcesz zawiązać sobie oczy sam, czy może ja mam to zrobić? - Zawahała się. - A jeśli zanadto ci to przypomina upodobania twego ojca* możemy po prostu zrezygnować z opaski. To był zresztą głupi pomysł. - Przenigdy - odparł, a jego uśmiech nie miał nic wspólnego ze smutnym losem ojca. Ujął pasek różowego jedwabiu, który dobrała kolorem do koszuli. - Sam go zawiążę, dobrze? Chwilę później pasek ściśle przylegał do jego oczu, a ona zaśmiewała się, patrząc, jak Elijah zderzył się z łóżkiem i wyciągnął ręce, usiłując ją złapać. Dopiero gdy zaczął robić jej wyrzuty, że zachowuje się nie fair, wzięła niczym nieozdobiony biały szaliczek, który wybrała dla siebie. Elijah złapał ją i żartem próbował przewrócić na łóżko. Cały świat zniknął, gdy zawiązała sobie opaskę wokół głowy. - Och, Boże - westchnęła. - Dziwne to, prawda? - spytał leniwie Elijah zadowolonym głosem, który dotarł do niej gdzieś z prawej strony. - Czy siedzisz na łóżku? - spytała niepewnie. - Tak. Leżę tu, wyobrażając sobie, jak się potykasz, szukając mnie. - Och, ty łotrze! - parsknęła, odwracając się w stronę, skąd dochodził jego głos, z wyciągniętymi rękami. Potknęła się o łóżko i padła na wznak. Objął ją i przyciągnął do siebie. - Powinienem był zdjąć buty - stwierdził. - Czy nie złamię reguł, jeśli tak zrobię? Nie wiem, czy zdołam tego dokonać z zawiązanymi oczami. - Dobrze - zgodziła się i przesuwała z miejsca na miejsce, póki nie nabrała pewności, że nie spadnie z łóżka. - Ty także o czymś zapomniałaś. - Dał się słyszeć głuchy dźwięk, jakby but uderzył o podłogę.
- Ale nie o szampanie. - Wiedziała dokładnie, gdzie się teraz znajdował - po lewej stronie łóżka, przy wezgłowiu, a to znaczyło, 191
że mały stoliczek z kieliszkami szampana ma tuż koło swojej ręki. Istotnie, był tam. Zdołała go wymacać końcami palców, a potem objąć dłonią butelkę. Zrozumiała też, że może się go nawet napić. - Zapomniałaś o szachownicy - powiedział z rozbawieniem. -O Boże, będziemy musieli zająć się czymś innym. - Nie potrzebujemy szachownicy. Czy ty... - wyciągnęła rękę -wracasz do łóżka? Materac ugiął się nieco; była to odpowiedź na jej pytanie. - Tak. - Mogę dać ci kieliszek szampana. - Zawsze możemy przenieść się do mojego łóżka, jeżeli to przemoknie - zauważył pogodnie Elijah. Jemma zdołała odstawić własny kieliszek na stolik i wziąć z niego kieliszek Elijaha. Choć ręce ich się zetknęły, nie upadł. - Wypiję cały kieliszek teraz - powiedział jej prosto do ucha. -W przeciwnym razie nie odpowiadam za jego bezpieczeństwo. - Chętnie bym cię zobaczyła tak wstawionego jak markiza - odezwała się, próbując ponownie wymacać swój kieliszek. - Co ty wyprawiasz? - Ja tylko... - rozległ się brzęk, a potem odgłos pękającego szkła. -Chciałam jedynie znaleźć mój kieliszek - powiedziała ze smutkiem. - Butelka wciąż jeszcze stoi. Nie ruszaj się. - Elijah wyciągnął rękę ponad nią i najwyraźniej udało mu się ją chwycić. - Przypuszczam, że powinienem ci nalać. - Co? Ajak zamierzasz tego dokonać? - O, tak. - Nagle poczuła, że ciepła, duża dłoń przesuwa się po jej włosach, głaszcząc je najdelikatniej, jak tylko można sobie wyobrazić. Jeden z palców zatrzymał się na jej nosie, a potem zastąpił go pocałunek.
Drugi palec dotknął jej warg. I po nim również nastąpił pocałunek. - Wyobraź sobie - szepnął - że gdzie tylko może trafić moja ręka, trafią też moje wargi. Możliwości są... nieograniczone. 192
Nie mogła powstrzymać się od chichotu, ale z przewiązanymi oczami czuła się jednak niepewnie. Nigdy jeszcze się nie kochała, nie kontrolując jednocześnie tego, jaki efekt wywiera jej ciało na partnerze - czy to był Elijah przed laty, czyjej dwaj francuscy kochankowie. W istocie jej satysfakcja w dużej mierze zależała od tego właśnie zmysłu kontroli i od wrażenia, jakie wywierała na mężczyźnie, który patrzył na jej piersi. Gdy zmieniała nieco pozycję nóg, mężczyzna wydawał stłumiony jęk. Gdy patrzyła w jego oczy, pociemniałe od żądzy, wyglądał tak, jakby go coś bolało. Ale teraz... Z opaską na oczach była bezbronna, jakby cała jej zręczność i atrakcyjność zniknęły razem ze wzrokiem. - Dziwnie się czuję - szepnęła. - Może powinniśmy to przerwać? Poczuła na wargach jego palce, a potem zimną szyjkę butelki z szampanem. - Nie pijam prosto z butelki! - prychnęła. - Dzisiaj to zrobisz. - Głos Elijaha był łagodnie wymruczanym rozkazem, który sprawił, że poczuła się jeszcze bardziej bezbronna. Zrobiła tak. Doznała dziwnego wrażenia, jakby wszystkie jej zmysły ograniczyły się do zmysłu smaku zimnego wina. Elijah wcale jej nie dotykał, a jednak czuła jego obecność: oddech męża unosił jej włosy, ciało spoczywało tuż przy jej ciele. Pachniał wspaniałe korzennymi przyprawami, mydłem i czystą męską skórą. - Już dosyć - krzyknęła, usiłując odzyskać kontrolę nad sobą. Usłyszała odgłos odstawiania butelki. - A teraz pozwól mi się przekonać, czy dobrze rozumiem, na czym będzie polegać ta gra. Czy mamy leżeć jedno przy drugim -w końcu reguły żądają, byśmy nie wychodzili z łóżek - i wyobrażać sobie szachownicę? - Tak. - Nigdy nie grałem w szachy bez niej - mruknął zamyślony. - Możesz przegrać - stwierdziła. 193
Potarł jej ucho nosem, aż podskoczyła. - Albo... ty możesz przegrać - uznał. - Oczywiście, tak też może być. - Nagle poczuła, że przesunął po jej skórze językiem. - Elijah! - Czuję się, jakbyśmy byli figurami na średniowiecznych nagrobkach. - Co takiego? Elijah bawił się jej uchem, zataczając kciukiem szerokie kręgi po jej szyi. - No wiesz, na tych nagrobkach, gdzie lady jakiegoś tam imienia i jej małżonek leżą przy sobie jako postacie z marmuru i patrzą prosto w górę. A w dodatku mają zwykle ręce złożone do modlitwy. Czy właśnie tak zrobimy... kiedy będzie już po wszystkim? - głos mu lekko drgnął pod koniec zdania. - Hm... - Jemma usiłowała odzyskać kontrolę nad sobą, lecz czuła się całkowicie wytrącona z równowagi. Leżała wyciągnięta na łóżku, a więc chyba z niego nie spadnie. Elijah przekomarzał się z nią, jakby była jedną z potraw czekających na nich z boku, lecz ona czuła się unieruchomiona, bo nic nie widziała. - Nie sprawią ci to przykrości? - spytała, zwracając ku niemu twarz, choć nie mogła go zobaczyć. - Nie. - Z tonu jego głosu mogła wywnioskować, że czuł się całkiem normalnie. - A ty jak się czujesz? - spytał. - Jakbym była osamotniona - odparła niepewnie. - Nie jesteś osamotniona. - Cień rozbawienia w jego głosie sprawił jej przykrość. - Nie podoba mi się to zbytnio. - Jemma sięgnęła ku opasce, jakby miała ją zdjąć. Ale on, rzecz jasna, jakimś dziwnym sposobem to przewidział. Nagle znalazł się na niej, a duża dłoń chwyciła za obie jej ręce i uniosła je ponad głową. - Łamiesz reguły - szepnął, przesuwając wargami po jej ustach. 194
Ciało miał twarde. Właściwie nocnej koszuli z jedwabiu mogłoby w ogóle nie być, bo czuła przez nią każdy guzik jego pantalonów, siłę napiętych mięśni, wyprężoną męskość. Okropna, bulwersująca niepewność, której powodem była niemożność oglądania męża, przeobraziła się w coś innego, niewiarygodnie erotycznego. Ręce Elijaha przytrzymywały jej ręce, uniesione nad ich głowami. Powinna czuć się jeszcze bardziej bezsilna, a tymczasem było na odwrót. Powoli wyprężyła się pod nim, ocierając się o niego niczym kotka. Nie tyle słyszała jego pomruki, ile je czuła każdym calem ciała. - O, tak już lepiej - powiedziała. - A skoro ty jesteś białymi szachami, to zrób pierwszy ruch. - i uniosła nieznacznie ku górze swoje biodra. - Trzeba ustalić pewne reguły. - Głos Elijaha stał się głębszy. - Ja też tak uważam. - Co masz na myśli? - Za każdym razem, gdy gracz utraci jakąś figurę, wystąpi - on lub ona - z prośbą lub też życzeniem. Może wtedy żądać, czego tylko zapragnie. - A więc teraz poprosisz o coś? - Głos Elijaha był gardłowym pomrukiem. Zrozumiała, że to, co robiła, sprawiło mu wielką przyjemność. - Istotnie - odparła z powagą i znów legła płasko na łóżku. - W zamian za każdą figurę? To by było... - Dwanaście. Albo tylko pięć. To będzie zależało od tego, jak dobrze zagrasz. - To z kolei zależy od tego, jak dobrze potrafię sobie wyobrazić szachownicę - powiedział i dotknął końcem palca jej dolnej wargi. Zaśmiała się. - A teraz, jak sądzę - mruknął - będziesz szaleć po całej szachownicy i strącać z niej moje figury. - Przecież często wygrywam dzięki poświęceniu wielkiej ich liczby. Elijah leżał dotąd bez ruchu, pozwalając jej ocierać się o niego. Teraz przygniótł ją sobą, choć na tyle tylko, by poczuła jego siłę. 219
Instynktownie jej ciało wyczuło jego potrzeby. Oplotła go nogami. Rozchyliła wargi, a on je nakrył swoimi. Całowali się zachłannie, gwałtownie, ulegle, powoli. Elijah puścił jej ręce. Objęła go za szyję. Z wolna pojęła, że najlepsze pocałunki są zawsze na ślepo. Pozwoliła mu wniknąć w swoje usta. Czuła, co robił, i wyczuwała, co się z nim działo. Zniknął gdzieś jej mąż dżentelmen. Mężczyzna, który ją przygniatał swoim ciałem, nie był dżentelmenem. Nie był jej Elijahem, małżonkiem bezpiecznym i etycznym, przypominał raczej rozbójnika, wyrzutka niewolącego niewinne dziewczę, mężczyznę, który najpierw przemocą całuje damę, później robi to raz jeszcze, a potem nagle znika bez słowa. Czuła, jak zrywa się na kolana i zdziera z siebie surdut, który odrzuca na bok. Leżała bez ruchu, niesłychanie podniecona, wyobrażając go sobie takiego, jakiego widziała w rzymskiej łaźni. W ślad za surdutem poszła koszula. - Dotknij mnie! - mruknął jej prosto w ucho. Jemma z szerokim uśmiechem założyła ręce pod głowę. - Czy zdobyłeś prawo do prośby? - spytała. - Bo, jak mi się zdaje, białe zaczynają grę i powinieneś wykonać jakiś ruch. Elijah wydał z siebie pomruk i coś, co brzmiało jak przekleństwo, choć nigdy nie klął. - Przesuwam pionek na d4. - Mój ruch będzie taki sam - odparła. - O Chryste - jęknął i zaczął ciężko dyszeć. - Muszę się skoncentrować. Nie mogę myśleć! Nadal obejmował ją mocno nogami. - Nie mogę cię zobaczyć! - rzuciła ze śmiechem. - Wiem o tym - wymamrotał. - Ale chyba już się nie obawiasz tego, że nic nie widzisz? - Rzeczywiście. Cofnął się. - Siedzę przed szachownicą - powiedział chwilę później. - Czemu nie przyłączysz się do mnie? 196
Jemma siadła ostrożnie. Teraz, kiedy jej nie dotykał, wrażenie bezradności i bezbronności zniknęło. - Gdzie jesteś? Głos jej musiał zadrżeć, bo chwilę później poczuła wokół siebie jego ramiona i Elijah przytulił ją do siebie. - Tutaj. Trzymam cię. Znów poczuła się dobrze. - Twój ruch - powiedziała. - Poczekaj chwilę. - Pomacał wokoło i odnalazł butelkę. Dotknął palcami jej warg, potem poczuła na nich szyjkę butelki. - Pij - rozkazał. Pozwoliła, by szampan ochłodził jej gardło. Gdy odstawił butelkę, kilka kropel stoczyło się jej po twarzy na szyję. Otarł je palcami, a za chwilę językiem. - Elijah! - wydyszała, gdy zlizywał krople wina z jej szyi. Przeszedł ją dreszcz. Zacisnęła uda. - Lubisz to? - spytał. - Twoja kolej - powtórzyła, usiłując nie zwracać uwagi na to, co czuła. - Pionek na e4. Jej odpowiedź była natychmiastowa. - Pionek bije pionka. Elijah wydał pomruk, w którym pobrzmiewał śmiech. - Czyja mam cię o coś prosić, czy też ty mnie? Bo zapomniałem. - Utraciłeś figurę, więc masz prawo do prośby. - Jak szczegółowa może być? - Bardzo - odparła, planując w wyobraźni cztery następne ruchy. Zamierzała poświęcić trzy figury z rzędu. Zamierzała też wyrazić niezwykle szczegółowe życzenia i byłaby niesłychanie zdumiona, gdyby Elijah zdołał po tym dalej prowadzić grę. - Chciałbym, żebyś dotknęła mojej piersi.
Mogła sobie wyobrazić, jak się uśmiecha, górując nad jej ciałem. - Chętnie to zrobię, ale czemu się nie położysz? Skoro przedtem przywarła ściśle do niego, znalazła się teraz nad nim, kiedy położył się płasko na plecach. 222
Przeciągnęła ręką po jego piersi, czując ciepło skóry pod palcami. Miał wspaniałą klatkę piersiową, twardą, muskularną. Zupełnie inną niżjej.Jemmie nie wystarczyło jednak dotykanie jej końcami palców. Piersi jej nabrzmiały i stały się ciężkie. Nachyliła się, muskając wargami jego twarz. Delikatny jedwab nocnej koszuli opływał całe jej ciało niczym fale wody. Elijah milczał. - Czy lubisz, żeby cię tak właśnie dotykać? - wyszeptała. - Tak - odparł wręcz modlitewnym tonem. - Tak. - Ręce Elijaha powędrowały ku jej włosom, prześlizgując się po opasce, a o wszystkim, czego nie mogła ujrzeć na jego twarzy ani wyczuć w jego głosie, dowiedziała się z dotyku jego palców. - Jak mi dobrze - mruknęła gardłowo, wracając do pozycji siedzącej. Dłonie męża zsunęły się ku jej biodrom i je ścisnęły. Dziwne, ale i cudowne było nie móc tego widzieć. Wyczuła jego brodawki i najpierw ledwie ich dotknęła, a potem mocniej nacisnęła je kciukiem. Nadal nic nie mówił, czuła jednak drżenie jego ciała. - Królowa bije pionka - oznajmił tonem zbyt opanowanym, by się jej to spodobało. Ostrożnie ześlizgnęła się z niego, bojąc się trochę, że mogłaby spaść z łóżka i rozpłaszczyć na podłodze. - Jak wygląda pani życzenie, milady? - spytał. - Jestem do usług. - Moja nocna koszula! Może zechcesz ją ze mnie zdjąć? Nie ociągał się z tym. Uniosła ręce nad głową, oczekując szelestu jedwabiu, lecz mocne dłonie schwyciły za brzeg dekoltu i zdarły z niej koszulę jednym gwałtownym ruchem. Nagle poczuła, że jej skóra styka się już tylko z powietrzem. Elijah cisnął koszulę jak najdalej, prawie jej nie dotykając. Wciąż czuła jego ciało ponad sobą. - Skoczek na c3 - powiedziała zachłannym szeptem. - Królowa na h4. Jemma oprzytomniała, usiłując zdusić w sobie pragnienie jego dotyku. - Skoczek na f4.
- Skoczek na c3. Jak głos Elijaha mógł być tak opanowany? 224
- Goniec na f4 - ciągnęła niemal szeptem. Partia, którą rozgrywała w głowie, stawała się coraz bardziej skomplikowana. Elijah grał defensywnie, lecz błyskotliwie. Zaatakowała, przygotowując się do zabezpieczenia swego króla dzięki roszadzie. Elijah odpowiedział na to atakiem na jednego z jej skoczków. Balet figur szachowych stał się jeszcze bardziej zawiły w miarę ruchów na szachownicy. - Pionek bije pionka - powiedział Elijah kilka minut później. -Milady... Poczuła lekkie oszołomienie. - Mam dwustopniowe życzenie. - Nie wiem, czy to zgodne z regułą - odparł Elijah stłumionym, niskim głosem, który podziałał na nią jak brandy. Mówił teraz inaczej niż wtedy, gdy przeciwstawiał się Pittowi w Izbie Lordów jako młody, budzący ogromne nadzieje polityk, który chciał ratować angielski naród. - Chciałabym, żebyś... dotknął moich piersi, tak jak ja przedtem twoich. Nigdy jeszcze nie powiedziała czegoś takiego na głos i musiała opanować jego drżenie. - Gdybyś był taki dobry... No i chciałabym też, żebyś mi powiedział, co wtedy czujesz. - Co ja czuję? - Tak - odparła, kładąc się na plecach i wyciągając ręce ponad głową, aż sięgały do drewnianej deski zagłówka. - Powiedz mi, co czujesz, bo przecież widzieć moich piersi nie możesz. Tak mi się podobało to, co mówiłeś mi w łaźni. Czuła szalone pożądanie, czekając na jego dotknięcie. Gdy nareszcie - nareszcie! -mocne dłonie ujęły jej piersi, wydała bezwiednie jęk. A gdy zaczął wodzić po nich kciukiem, poczuła, że cała drży i gwałtownie dyszy. - No, powiedz! - wydyszała z trudem. - Masz najpiękniejsze na świecie piersi - odparł, a gardłowy dźwięk jego głosu zdradził jej wszystko, co chciała wiedzieć. Stał się teraz nieco brutalniejszy i nic nie mogła poradzić na to, że drży pod jego dotknięciem. 199
- Nie potrafię dobrze opisać tego, co czuję, ale... Wargi Elijaha budziły w jej ciele żar. Mówił o słodkich, falistych liniach jej ciała i porównywał coś do wiśni, ale go nie słuchała. Niczego nie widziała, ale coś przejęło władzę nad jej ciałem. Musiała się bez przerwy poruszać, wyginać pod dotykiem jego dłoni i warg, błagając go o coś, choć bez słów. Z największym trudem przypomniała sobie o szachownicy. Zdołała to jednak zrobić i grali, dopóki... - Goniec bije skoczka - powiedział Ełijah swoim łagodnym, głębokim głosem. - Mój ruch - odparła Jemma, oddychając głęboko. Głowa Elijaha znalazła się w jej rękach. Przyciągnęła ją do swoich ust. - Pocałuj mnie - szepnęła ledwo dosłyszalnie. Pocałunki Elijaha były podobne do jego słów. Ten pocałunek był szorstką pieszczotą, kontrolowanym ostrzeżeniem króla piratów przesłanym niewinnemu dziewczęciu. Poczuła narastanie żaru w dole brzucha. - Królowa bije gońca - oznajmiła, zdumiona pożądaniem skrytym w jej głosie. - A ja całuję cię, o tak - szepnął i naparł twardą męskością w nasadę jej podbrzusza. Kolejny pocałunek był jak ogień. Jemma instynktownie wygięła się pod nim w łuk. - Przesuwam pionek na c3 - mruknął Elijah. Spróbowała sobie przypomnieć, jaki ruch powinna teraz wykonać ona. Wiedziała to wszystko... wiedziała też, jaki ma być następny. Gdy jednak niemalże go sobie przypomniała, Elijah powiódł dłonią w dół po jej ciele i nie była już w stanie myśleć o niczym. Czy miała wykonać ruch pionkiem? Czy może strącić jego skoczka? Elijah przesunął się w stronę stolika, unosząc się nad nią. Próbowała zignorować gwałtowne sygnały wysyłane przez jej ciało, gdy nagle wydała lekki okrzyk. Elijah napił się widocznie szampana prosto z butelki, bo po jej szyi przesunęły się chłodne wargi. Skóra za to paliła ją żywym ogniem. - Nie! - wyszeptała cicho, zwracając głowę ku niemu. 226
- To nie twoja kolej. Nie możesz teraz prosić o pocałunek - odparł na wpół ze śmiechem. Nawet gdybyś o niego błagała, księżno. - Nigdy o nic nie błagam. - Jemma wreszcie sobie przypomniała planowany ruch. - Skoczek bije gońca. Ty wyrażasz życzenie. Zimny język przesunął się po jej szyi. - Och... Wargi Elijaha paliły i jednocześnie mroziły jej policzki, krążyły koło kącika jej ust. Rozwarła je, ale jego wargi umknęły. - Chcę, żebyś błagała - powiedział. - Właśnie tego chcę. Bardziej niż życzenia. - Och... - Wieża bije skoczka - wyszeptał jej prosto w ucho. Już sam dźwięk jego głosu sprawił, że poczuła żar w dole brzucha. Próbowała obmyślić następny ruch, ten, który miał zakończyć nieodwołalnie całą grę i zapewnić jej czołową pozycję w Klubie Szachowym. Ale Elijah ściskał jej ciało nogami, trącając nosem podbródek. Pachniał cudownie, a wargami wodził po jej policzkach. Nie mogła o niczym myśleć. Chciała tylko jednego: żeby zedrzeć z głowy opaskę i zanurzyć palce w jego włosach. A potem całować go i całować bez końca. - Twój ruch! - rozkazał. Nie odpowiedziała i całym ciałem odczuła jego rozradowanie. Nagle uświadomiła sobie coś, co powinna była wiedzieć od samego początku. Czasami wygrana w szachy się nie liczy. Kochała Elijaha. Kochała go całym sercem, co oznaczało, że chciała, by zwycięzcą został on. A raczej nie dbała o zwycięstwo. Nie musiała wygrywać każdej partii szachów. - Wygrałeś - powiedziała schrypniętym głosem i ucałowała go z całego serca, a ten pocałunek nie miał już nic wspólnego ani z życzeniami, ani z figurami szachowymi. - Wygrałeś - powtórzyła. A potem zdecydowanym ruchem ściągnęła opaskę. Tylko po to, by spojrzeć w ciemne, roześmiane oczy Elijaha. 201
19 miałeś zawiązanych oczu! - wydusiła. - Oszukiwałem. - Elijah zsunął się z niej i siadł. Jemma zrobiła to samo. - Ty... ty oszukiwałeś? Nie mogła mu uwierzyć! Elijah, to wcielenie prawości, nie tylko oszukał ją, zsuwając swoją opaskę z oczu, lecz również, jak się wydawało, nie czuł z tego powodu żadnej skruchy. - Czemu to zrobiłeś? Czekaj! Przecież zanurzyłam palce w twoich włosach! Powinnam była to wyczuć... Roześmiał się jej w twarz. - Widocznie byłaś nieuważna. - Ale dlaczego... - Bo nie chciałem wygrać. - Elijah pochylił się i musnął wargami jej usta. - Zdjąłem opaskę, gdy tylko rozpoczęliśmy grę. Nie chciałem tracić ani na chwilę twojego widoku. - Powinieneś był mi powiedzieć! - zawołała oburzona. Elijah spojrzał na nią jednocześnie z czułością i bezwzględnością. - Jesteś taka piękna, a prawie wcale cię nie widziałem, kiedy się przedtem kochaliśmy. Zawsze byłaś nakryta kołdrą. - A ja ciebie tak. Zwykle leżałam bardzo spokojnie, udając, że usnęłam, kiedy ty się ubierałeś. Pamiętasz? Mieliśmy wtedy spać w pokoju pana domu. Rozejrzał się wokoło z obojętnością. - Nie widzę różnicy. - Różnicą jest to, żeś ty przyszedł do mnie. - Przyjdę do ciebie wszędzie, gdzie zechcesz - obiecał. - Zrób to, a będę szczęśliwa - zaśmiała się. Elijah jednak nie odwzajemnił się jej uśmiechem. - Nie przypominam sobie, żebyś ty choć raz przyszła do mnie przez te wszystkie lata. Jemma czuła się wprawdzie cudownie, ale ogarnęło ją zażenowanie. 228
- Nie przyszłam. - A czy dziś powiesz mi dokładnie, co lubisz? - No... - Czy zamierzasz mi wmawiać, że reputacja Francuzów jest przesadzona? Z trudem przeszło jej przez gardło: - Być może. Jeżeli już miała wisieć, to przynajmniej chciała wiedzieć, za co. - Ja nigdy... ja nie byłam tam tak długo, żeby... Jemma nagle dostrzegła i zrozumiała, że jej mąż się śmieje. On się śmiał! - Usiłuję ci powiedzieć coś ważnego! - zaprotestowała i odepchnęła go nieznacznie. - Szkoda, że o tym nie wiedziałem. A tymczasem ja tu, w Anglii, przeżywałem męki piekielne, bo byłem przeświadczony, że znalazłaś tam dużo lepszych kochanków ode mnie. - Odrzucałam ich nie dlatego, że pożycie z nimi nie dawało mi satysfakcji, ale z powodu ciebie. - Mnie? - Zawsze czułam, że cię zdradzam. Usiłowałam nawiązywać romanse na zimno, ale nigdy mi się to nie udawało. Oni byli tacy nudni, że sypianie z nimi niewiele mi dawało radości. - Byliśmy obydwoje niemądrzy, Jemmo. - Czy dzięki kochance nauczyłeś się czegoś, co chciałbyś uzyskać ode mnie? - Są pewne rzeczy, których chciałbym spróbować, ale żadna z nich nie ma nic wspólnego z biedną Sarah. Chyba jednak powinniśmy o niej porozmawiać, skoro już do tego doszło. Jemma przygryzła wargę, ale chciała wiedzieć, co to takiego. - Kochanka musi sobie czymś smarować intymne miejsca. Wiedziałaś o tym? - A więc mężczyzna... - Jemma otworzyła szeroko oczy ze zdumienia. - Właśnie. Przed naszym ślubem usiłowałem dać jej choć trochę rozkoszy. Próbowałem dotykać jej piersi. Sarah była dobrą kobietą, 203
lubiłem ją. Kiedy jednak ożeniłem się z tobą, przestało mi to sprawiać jakąkolwiek satysfakcję. Po prostują brałem i tyle. Jak najmniej mówiąc i możliwie jak najszybciej. Jemma przygryzła wargę. Nagle poczuła, że robi się jej zimno. - Obydwoje popełniliśmy ogromne błędy. Powinnam była walczyć o ciebie, a zamiast tego uciekłam. Milczeli przez chwilę. - Nie przespałabyś się teraz trochę? - spytał w końcu. - Bez wątpienia po tym wszystkim nie będzie ci wesoło - mruknął z poczuciem winy. - Czy zamierzasz siedzieć tutaj, nękany wyrzutami sumienia z powodu kobiety, której zapłacono sporo pieniędzy za to, żeby kochała się z kimś, kto miał do dyspozycji jedno z najpiękniejszych ciał w całej Anglii? - spytała. - Czy też prześpisz się wreszcie z własną żoną? Mina Elijaha złagodniała, nadal jednak patrzył na nią tak, jakby się spodziewał, że Jemma powie coś więcej. Przewróciła się więc na plecy ze słowami: - Oczywiście, wciąż jeszcze potrzebujemy ze sobą porozmawiać. Skinął głową. - Powiem ci, czego się nauczyłam we Francji. Elijah zmarszczył czoło, dodała więc pospiesznie: - Nie od moich dwóch kochanków. Obawiam się zresztą, że niewiele mi te romanse dały, bez wątpienia z mojej winy, bo byłam obojętna i apatyczna. Dużo więcej nauczyłam się od Francuzek rzuciła z rozmarzeniem, przesuwając dłonią po piersiach. - Chcę usłyszeć wszystko. - Elijah nachylił się nad nią, ale jej nie dotykał. - Czy wiedziałeś, że kobiety lubią być całowane tutaj? - spytała, przesuwając palcem w dół brzucha. - Słyszałem o tym i chętnie zrobiłbym coś takiego - mruknął gardłowo i całkiem szczerze. - A wiedziałeś, że niektórym mężczyznom bardzo się podoba, kiedy kobiety ich całują o, tu..., prawie tak bardzo, jak w usta? I że 230
czasami kobieta doznaje większej przyjemności, jeśli kochanek dotknie jej tam w odpowiednim momencie? Wzrok Elijaha świadczył dobitnie o tym, że ledwie może się pohamować. - Jemmo, może byś tak przestała? Jemma, nie dając mu czasu na następne zdanie, przekręciła się na brzuch, stanęła na czworakach i spojrzała na niego przez ramię. - Chciałam jeszcze powiedzieć tylko jedną rzecz, której dowiedziałam się od pewnej starej Francuzki. Ze to jest najlepsza pozycja, żeby począć dziecko. Elijah wydał nagle dziwny, zduszony dźwięk i legł na niej gwałtownie, a potem spojrzał jej w twarz. - Czy tak będzie, jak należy? - spytał. Ujęła jego twarz w obie dłonie. - Kocham cię. Zabrzmiało to jak błogosławieństwo. Jak chłodny deszczyk w gorące lato. Elijah po chwili wykrztusił z trudem: - O Boże, Jemmo, naprawdę? - Ponad życie - odparła po prostu. - Elijah... Patrzył na nią tak, jakby była ze szczerego złota. - Czy rzeczywiście? - Czy miałbyś coś przeciwko temu, żebyśmy się teraz kochali? Bo zdaje mi się, że już dłużej nie wytrzymam. Całe ciało ją piekło, nogi drżały. Elijah uśmiechnął się samym kątem ust, a jego dłoń spoczęła na jej piersi. Sprawiło jej to taką radość, że wyprężyła się pod nim, tracąc dech, i dopiero po chwili zdołała wykrztusić: - Pragnę... - Tego? - jego usta zastąpiły dłoń, co jej nie wystarczyło. Trwało to już wszystko tak długo, że zapragnęła go wprost szaleńczo. - Pragnę ciebie. - Zabrzmiało to w jej odczuciu dość infantylnie, wsunęła więc mocno palce w jego włosy i przyciągnęła jego usta ku swoim, a gdy się całowali, powtórzyła: - Pragnę cię teraz. 205
Książę Beaumont był człowiekiem, któremu wielu członków angielskiego rządu nauczyło się ufać. Gdy mu mówiono, że istnieje jakaś rozpaczliwie pilna potrzeba, robił wszystko, by ją zaspokoić, nawet gdy było to trudne lub niemożliwe do urzeczywistnienia. Bez słowa więc dotknął palcem najintymniejszych części jej ciała. Jemma wyprężyła się pod nim z krzykiem, a w jego głosie nie było nic, co by przypominało opanowanego polityka, gdy mówił: - Jesteś cudowna. A to, co robił, sprawiło, że ponownie się pod nim wyprężyła. - Elijah! - wyszeptała, ale nie zdołała powiedzieć nic więcej, bo w ślad za dłonią poszły jego usta, a jego język wywoływał wręcz dzikie doznania w całym jej ciele. Zacisnęła powieki, jakby znów były przewiązane opaską. Elijah bezlitośnie kontrolował jej pożądanie, każąc jej wzlatywać coraz wyżej. Kiedy zaś wreszcie się cofnął, mruknął: - Otwórz oczy, Jemmo. Spójrz na mnie. Nie mogła mu się w żaden sposób sprzeciwić. - Błagam cię! - zdołała wreszcie wykrztusić. - Błagam! Była mała, a on potężny, zdołał w nią jednak wniknąć tak łatwo, jakby kochali się co noc przez całe lata. Jakby wreszcie znalazł się tam, gdzie było jego miejsce. Jakby nie minęło aż tyle czasu. To, co ją teraz ogarnęło, sprawiło, że krzyknęła. Namiętność, jaką teraz czuła, nie miała nic wspólnego z lękliwymi doznaniami w początkach małżeństwa. Była wtedy niepewna, zażenowana, przygryzała w milczeniu wargi, żeby nic nie wzbudziło w nim niesmaku. Teraz nie mogła już hamować jęków, jakie wydawała, podobnie jak nie mogła zerwać się z łóżka. Ajednak nie poruszali się jeszcze w idealnie równym rytmie, niekiedy on nacierał, a ona wyginała się nie wtedy, kiedy trzeba. Raczej ścierali się ze sobą, niż tworzyli harmonijną jedność. Elijah zamarł nagle bez ruchu.
- Nie! - krzyknęła bez tchu, bo gdzieś w jej nogach zaczął narastać żar dużo silniejszy niż ten, jakiego kiedykolwiek doznała, i rozpaczliwie go łaknęła. 233
- Proszę cię, nie przerywaj! - zawołała, drżąc cała, i znów wygięła się pod nim w łuk. - Ty prowadź, Jemmo-szepnął ochryple. - Co takiego? - spojrzała na niego ze zdumieniem. Elijah zręcznie uniósł jej ręce nad głową i unieruchomił je jedną dłonią. - Wpuść mnie - powiedział przez zaciśnięte zęby. Nie zrozumiała go jednak, mimo że już się w nią zagłębił. Ciepło, jakie rozchodziło się po jej nogach, było czymś tak zachwycającym, że krzyknęła na głos. Elijah znów w nią wniknął, powoli i głęboko. Było to coś tak oszałamiającego, że wręcz wiła się pod nim, nie mogąc powstrzymać jęku. Elijah wydał z siebie coś pośredniego między pomrukiem a śmiechem i puścił jej ręce, unosząc z kolei jej biodra, tak że Jemma otoczyła go nogami, niezdolna do żadnego innego ruchu. - Elijah! - krzyknęła, zatrwożona swoją pozycją, w której stała się zupełnie bezradna. Nie słuchał jej jednak, tylko poruszał się w niej nadal, aż nagle odwzajemniła jego ruchy we właściwym momencie. - O tak - wycedził, patrząc na nią w napięciu, a jego ruchy stały się zdecydowane, głębokie, ona zaś wyginała się pod nim gwałtownie w zgodnym rytmie. Zar ogarnął całe jej ciało, drżała z pragnienia i podniecenia. Elijah nie spuszczał z niej wzroku, a jego spojrzenie brało ją w posiadanie i sprawiało, że wszystko, co czuła, wzmagało się coraz bardziej. - Jemmo - wydyszał głosem równie twardym, jak jego ciało, a ona objęła go kurczowo ramionami, czując, że coś przetacza się w niej niczym huragan. Już nie było dawnej Jemmy. Pojawiła się nowa. Elijah dotarł do szczytu w tej samej chwili, co ona, a jedynym słowem, jakie usłyszała, nie była „ukochana", tylko „moja!" Ale całkiem jej ono wystarczyło. 207
235 1 kwietnia, rano Villiers spojrzał z niesmakiem na kartkę przysłaną mu przez Tem-pletona. Zawierała dokładnie osiem imion i osiem adresów. Dlaczego akurat osiem? Wiedział przecież najlepiej ze wszystkich, że miał sześcioro dzieci. Lub raczej, by powiedzieć dokładniej, miał ich pięcioro, a płacił za sześcioro. Lista jednak nie wyjaśniała niczego. Czuło się w niej coś złowieszczego, jakby Templeton, ten chytry niczym szczur doradca, zaszył się w jakiejś norze, z której więcej nie będzie chciał wychynąć. A jeśli tak się właśnie sprawy miały, to zabrał zapewne ze sobą niemało książęcych pieniędzy. Lista nasuwała także wniosek, że Villiers ma teraz ośmioro dzieci, w co nie chciało mu się wierzyć, lub też, że dwoje znalazło się na niej przez nieporozumienie albo z powodu pomylenia adresów. Villiers westchnął i kazał przygotować powóz. Pod pierwszym z adresów mieścił się dom w całkiem przyzwoitej części Stepney. Viłliers najpierw zamierzał polecić lokajowi, by zapukał i po prostu zabrał dziecko, lecz zmienił zdanie. Mieszkał tam bowiem -już sama myśl o tym sprawiła, że poczuł się nieswojo - jego pierworodny syn. Kobieta, która otworzyła drzwi, wyglądała na osobę przyzwoitą, ale coś w jej spojrzeniu mówiło mu, że postanowiła stać się taką, gdy już innego, weselszego życia pędzić nie mogła. - Dzień dobry - zaczął. - Jestem książę Villiers. Czy mówię z panią Jobber? - A bo co? - spytała, najwyraźniej zaskoczona pojawieniem się księcia. Villiers nigdy się zresztą nie łudził, by ktokolwiek w całym królestwie wyglądał bardziej po książęcemu od niego. Tego ranka miał na sobie strój z bladoróżowego aksamitu, który mógłby wywołać podziw nawet na królewskim dworze. 208
A tymczasem stał przed mizernym domkiem - jak na ironię, co zresztą ciągle czuł. Można chadzać w najlepszych aksamitach, a jednak mieć dziecko żyjące w nędznej ruderze. - Przyjechałem po mojego syna. W oczach pani Jobber błysnęło coś na kształt żalu. - Zabiera go pan? Oczywiście, mogła się przywiązać do chłopca. Każdy rozumny rodzic wolałby, żeby tak właśnie było. - Gdyby pani była na tyle uprzejma... - powiedział z ukłonem. Kobieta cofnęła się, nie zamykając drzwi, Villiers mógł więc zostawić lokaja na zewnątrz i wejść za nią do mrocznego pomieszczenia, gdzie unosiła się woń mąki i jabłek. - Właśnie śpi - szepnęła niewiasta. - Śpi? - jak się Villiersowi zdawało, chłopiec musiał mieć teraz jakieś dwanaście lat. W tym wieku już się nie sypia za dnia, przynajmniej tak sądził. - Musimy nie robić hałasu, bo one, rzecz jasna, śpią wszystkie razem. - Czy opiekuje się pani wieloma dziećmi? - Teraz pięciorgiem, czterema dziewczynkami i nim. - Kobieta zatrzymała się i założyła ręce na piersiach. - Czy ktoś nagadał, coś panu, względem tego, że źle je traktuję? Wierutne kłamstwo! Nigdy nie ma ich tu więcej niż pięcioro i każde śpi we własnym łóżeczku. Co niedziela chodzą do kościoła i każdego dnia noszą czyste fartuszki. Tu nie ma... - Nikt na panią nie nagadał - przerwał piastunce, lecz należało się jej przecież jakieś wyjaśnienie, choć był to dla niego nieprzyjemny obowiązek - Postanowiłem zabrać syna do mojego domu. - Do pańskiego domu? Villiers świadomie zrobił zniecierpliwioną minę, a potem oświadczył: - Będę wychowywał moje nieślubne dzieci u siebie. - O rety - kobieta nie wyglądała wcale na zmartwioną. - Lepiej przecie, żeby się tam znalazł, choć go lubię. 209
Otworzyła drzwi pokoju pełnego podniszczonych, ale czystych mebli. - Niech pan tu siądzie, a ja go zaraz przyniosę, tylko się boję, że będzie trochę kaprysić. - Nieraz sam bywałem rozkapryszony - stwierdził Villiers, siadając. - Syn musiał odziedziczyć po mnie tę cechę. Nie chodziło jednak o jego syna. Dziecko było pulchne niczym wyściełana kanapa, jeśli może istnieć niemowlę o rozmiarze kanapy. Dwoje małych, ciemnych oczu patrzyło z pyzatej buzi. Villiers z miejsca poczuł do niego fizyczną niechęć. Dziecko, sądząc z odgłosów, jakie zaczęło wydawać, czuło dokładnie to samo. Villiers wstał. - Obawiam się, że zaszła jakaś pomyłka - zwrócił się do kobiety, która energicznie poklepywała tłuste niemowlę i coś mu szeptała do ucha. - Mój syn ma dwanaście lat, a na imię mu Tobias. - Nie było to imię, które sam by wybrał, ale też nie uważał go za odstręczające. - Co też pan mówi? Villiers podniósł głos, chcąc zagłuszyć popłakiwanie dziecka. - No, może ma z dziewięć czy nawet dziesięć lat - poprawił się, choć sam nie był pewien wieku chłopca. Kobieta siadła ciężko na krześle i patrzyła na niego głęboko zaskoczona. - Przecie pan jest tatą Juby'ego, nie? Tyle tylko wiem, że jego tatko to ktoś wysokiego rodu. Templeton zarzekał się, że właśnie ktoś taki. - Książę musi być wysokiego rodu - wyjaśnił jej Villiers, z trudem powściągając chęć, by wyjąć z kieszeni listę i spojrzeć na nią dokładniej. - A mój syn z pewnością nazywa się Tobias, nie Juby. - Wszyscy mówimy na niego Juby. - Ach tak? - Villiers nie był zachwycony. Brzmiało to raczej jak imię konia wyścigowego, który o mały włos nie wygrał derby. - Niech pani łaskawie zawoła Tobiasa i zaraz sobie stąd pójdziemy. - Nie ma go tu - kobieta wciąż wlepiała w niego oczy. - Podobne ma do pana wzięcie, widzę teraz. 210
- Niechże go pani zawoła. - Przecie mówię, że już go tu nie ma. Templeton gadał, że musi iść do szkół - powiedziała ze smutkiem. - Nie powiem, żebym ja tego Templetona lubiła. - Dlatego, że posłał chłopca na naukę? - spytał Villiers, dziwiąc się po cichu, że prawnik podał mu ten właśnie adres, a nie szkoły. - O, kiedy przychodził, to się po całym domu rozglądał, jakby sam był jakim księciem! - burknęła niechętnie, kołysząc niemowlę, żeby znów usnęło. - No i nigdy nic nie przynosił mu na imieniny. Nawet na Trzech Króli! A potem przyszedł ni stąd, ni zowąd, żeby zabrać Juby'ego do szkół i ledwie powiedział „do widzenia"! - Nie chciałem szczędzić pieniędzy na dzieci - powiedział Vil-liers. - Szkoda, że Templeton nie zadbał należycie o moje polecenia co do prezentów - dodał, choć nigdy od niego tego nie żądał. Za-konotował sobie w pamięci, że pani Jobber trzeba dać później sporą kwotę. - Coś mi się widzi, że nic pan o tym nie wiedział - westchnęła z rezygnacją, kołysząc niemowlę. - No, ale choć raz pan tutaj zajrzał. Dużo jest takich, co na swoje dzieci ani nie spojrzą. Idą one potem ode mnie do terminu i tak się wszystko kończy. - Czy może mi pani dać adres tej szkoły? - spytał. Tłuste dziecko śliniło się, przytulone do jej ramienia, a on chciał jak najprędzej znaleźć się z dala od tego domu. - Posłał go do jakiegoś Grindela w Wapping - odparła. - Ja bym tego nie zrobiła. Nie z Jubym! On przecie taki ładny, mógłby go pan wykie-rować na złotnika. Jeszcze którego dnia zostanie burmistrzem Londynu. Villiers westchnął po cichu i się wycofał. Kobieta wyszła w ślad za nim, wciąż mówiąc coś o Jubym. - Przez ile lat opiekowała się pani Tobiasem? - Ledwie parę tygodni miał, jak mi go przynieśli, a Templeton go zabrał ode mnie ze dwa lata temu. Okrutnie było z niego mizerne maleństwo, nie uwierzyłby pan - i kobieta przytuliła do siebie tłuste niemowlę. - Nie tak, jak Edward. O, Edward to syn barona, wie pan? -Wyprostowała się dumnie. - Ja tam biorę tylko samych najlepszych. 238
- Czy płacono pani należycie za starania? - Cztery gwinee na miesiąc, tak jak żądałam, i dziękuję panu za to. A prócz tego za wydatki na doktora, choć Juby nie jest chorowity. Kiedy go już odkarmiłam, ciągle ciała nabierał. Viłliers jęknął w duchu i spojrzał na grube baroniątko o dziwnym imieniu. - O, pan Tobiasa polubi! - powiedziała. - Brakuje go nam bardzo. Robił dziewczynkom lalki z drewna i sznurków. Zawsze się do niego garnęły, żeby im bajki opowiadał. Juby nie mógł w żaden sposób być jego synem, pomyślał Villiers. - Dziwne, że pan zabiera synka. Czy zostanie stajennym? Bo on lubi konie. - Madame - odparł - nie, on nie będzie stajennym. - Ale Juby nie nada się do kuchni, bo strasznie lubi jeść — powiedziała, uśmiechając się z dumą. Kucharka dostałaby apopleksji. - Zrobię, co mogę, żeby go dobrze żywić. Piastunka schwyciła go za rękaw. Villiers, który nie znosił, żeby go ktoś dotykał, zesztywniał. - Pozwoli mi pan na niego spojrzeć od czasu do czasu? Odkąd Templeton zabrał go do Grindela, ledwie ze dwa czy trzy razy widziałam małego na oczy. Dał raz stamtąd nogę, ale go zaraz złapali. Strasznie mi go brak. - Oczywiście, że pozwolę - odparł uprzejmie, odsuwając się spiesznie, tak by nie mogła dotknąć go po raz drugi, a potem ukłonił się jej i zostawił na progu, razem z dzieckiem drzemiącym w jej ramionach. Rozbolała go głowa i poczuł szczerą chęć, żeby dać sobie z tym wszystkim spokój. Nie mógł mieć takiego dziecka jak Juby, to wprost nie do pomyślenia. Był przecież Villiersem. Księciem. Skąd czerpał pewność, że Juby nie jest właśnie jego? Powiedziała, że to syn kogoś wysoko urodzonego. Pewnie Templeton mówił jej, że chodzi o dziecko książęce. Wszystko się w nim wzdrygało na wspomnienie zaślinionego niemowlęcia, nonsensownego imienia i całego tego nędznego domo239
stwa. Dżentelmeni nie powinni mieć takich trosk. Nieślubny malec nie mógł być jego prawdziwym synem - tylko że nie wiedział tego z całą pewnością. Tobias nim za to był. Dosyć dobrze pamiętał jego matkę, ponętną włoską śpiewaczkę operową imieniem Fenela. Jakże się rozzłościła, kiedy stwierdziła, że j est w ciąży! Krzyczała i tupała, a on się śmiał i w końcu przyrzekł opiekować się dzieckiem, gdy ona będzie na tournee. Przypomniał sobie, że utrzymywał wówczas tę operową trupę przez jakieś siedem miesięcy. Nie zaprzestali wtedy wcale miłych nocnych spotkań, póki Fenela nie oświadczyła, że nienawidzi i jego, i swoich spuchniętych w kostkach nóg. W końcu Templeton powiadomił go o istnieniu syna, a potem o tym, że dziecko umieszczono w przyzwoitym miejscu. I to było wszystko. Wiedział nawet, czemu go nazwano Tobiasem. Fenela śpiewała akurat partię niewinnej dziewczyny uwiedzionej przez niegodziwego barona o tym imieniu, któremu udało się zdobyć uczucia dziewczęcia i przywieść je do zguby. Tylko że złowieszczy baron przeobraził się w tłuste, różowiutkie niemowlę. Juby. Też coś. Villiers wzdrygnął się, wsiadając do powozu. 21 Później tego samego ranka Elijah zbudził się z wyraźnym wrażeniem, że coś jest nie w porządku. Cóż to jednak mogło być? Oboje z Jemmą zasnęli wreszcie bladym świtem, gdy światło zaczęło już przenikać przez zasłony. Leżał teraz za nią, mając tuż przed sobą jej krągłe pośladki, i obejmowął ją ramionami. 213
Poczuł gwałtowny przypływ radości... a jednak nieznośne wrażenie czegoś niepokojącego nie ustępowało. Po chwili zsunął się z łóżka. Jemma jęknęła lekko, nie czując już na sobie jego ramion, a potem zagłębiła się znów w pościel. Włosy miała splątane, ale jedwabiste, koloru wschodzącego słońca, takie właśnie, jak jej powiedział. Niepokój pojawił się znowu. Zazwyczaj już sam widok Jemmy wpływał na niego pobudzająco. Ale nie tego ranka. Uświadomił sobie i to, i jeszcze coś innego. Jego serce nie chciało należycie bić. Właśnie dlatego się zbudził, co nie zdarzyło mu się nigdy przedtem. Wstał z łóżka i zrobił kilka kroków. Niekiedy nawet drobny wysiłek fizyczny wystarczał, by powrócił regularny puls. Tym razem jednak serce tłukło mu się chaotycznie w piersi, jakby zapomniało o właściwym rytmie. Przejażdżka konna często go wyrównywała. Elijah opuścił pokój Jemmy i wrócił do własnych apartamentów. Gdy skończył się myć, lokaj zastukał do drzwi. Po kilku słowach wypowiedzianych szeptem, służący wrócił i oznajmił: - Fowle z przykrością musi przeszkodzić waszej wysokości, bo Howard Cheever-Chittlesford czeka na pana. - Chryste - stęknął Elijah - czy wysłał go Pitt? - Nie mówił tego, wasza wysokość. - Vickery podał mu perukę. - Razem z nim przyszedł inny dżentelmen, lord Stibblestich. Elijah stłumił jęk. Cheever-Chittlesford był pomniejszym biurokratą, który szczycił się swoją elokwencją, ale jedynie Elijah uważał, że zawsze jej używał w niewłaściwej sprawie. Cheever-Chittlesford mógł na przykład twierdzić, że handel niewolnikami jest czymś całkiem na miejscu, a Pitt nie powinien zbyt energicznie się starać o jego zniesienie.
Był on jednak bliskim doradcą Pitta, a Stibblestich pośredniczył między Pittem a burmistrzem. Elijah poprawił więc perukę i zaczął schodzić na dół. Na szczęście serce uspokoiło się i biło teraz spokojnie, choć niezbyt równo, ale też bez zatrważającej nieregularności. Cheever-Chittlesford stał przy oknie. Stibblestich przyjął ofiarowany mu kieliszek brandy, choć był to ranek. 242
Elijah wszedł energicznym krokiem do biblioteki. Kiedy był jednym z doradców Pitta, czuł się rozdarty między swoją godnością a funkcją. W obecności Pitta stawał się bardziej doradcą niż księciem. Teraz czuł się jednak księciem w każdym calu. A Cheever-Chit-tlesford, przebiegły polityk, zrozumiał to natychmiast. Ukłonił mu się niżej i z większym szacunkiem niż wtedy, gdy spotykali się w Izbie Lordów. - Co dla panów mogę zrobić? - spytał żywo Elijah. Cheever-Chittlesford nie lubił sam zaczynać rozmowy. Elijah widział już, jak pozwalał to wielokrotnie robić innym. Umiał jednak sprowokować ostrą dyskusję, podczas której obie strony siliły się na najlepsze argumenty. Słuchał ich wtedy w milczeniu, nic nie mówiąc, a potem podejmował decyzję, kiedy ma przejąć kontrolę nad debatą. Stibblestich natomiast potrafił ją doskonale zainaugurować. Rzadko myślał, nim zaczął mówić, a gdy już mówił, nieodmiennie komuś urągał. - Chodzi o statki skazańców - rzucił tonem ważnej osobistości. - Król we własnej osobie polecił nam znaleźć jakieś rozwiązanie w kwestii tych pływających monstrów. Elijah przybrał uprzejmą i obojętną minę. - Są trudnym problemem, jak już przedtem uznaliśmy - mruknął. - Radziłem, żebyśmy je spalili - powiedział Stibblestich. - To najlepsze rozwiązanie. - Spalmy je! rzucił, kręcąc energicznie głową. - Pełno tam krwiożerczych kryminalistów. To pływająca zaraza. Oni są jak... jak szczury. Tak, właśnie szczury - zakończył, najwyraźniej niezdolny znaleźć innego słowa. Elijah zwrócił się do Cheevera-Chittlesforda: - Rzecz jasna, wykorzystanie starych okrętów wojennych jako więzień było znakomitym pomysłem. Zbiło to z tropu jego rozmówcę, co było rzeczą niezwykłą, Elijah zaś ciągnął dalej sardonicznym tonem: - Co właściwie miał pan na myśli, mówiąc „spalmy je"? - spytał, zwracając się do Stibblesticha. 215
- Po prostu zniszczenie ich ogniem i już - odpowiedział ten z miejsca. - To rozwiąże wszystkie nasze problemy. Oczywiście, będziemy wtedy ponownie w punkcie wyjścia, ale możemy przecież znaleźć jakieś inne miejsce, żeby w nim zamknąć kolejnych przestępców. Podczas buntu sam król znalazł się w niebezpieczeństwie! -dodał, wytrzeszczając oczy tak mocno, że cała twarz naprężyła mu się gwałtownie. Serce Elijaha uderzyło potężnie o żebra. - Czy mam przez to rozumieć, że pan radzi spalić te statki razem z więźniami? Zrobiło się tak cicho, że usłyszał tykanie zegara wahadłowego, równie głośne jak łomot własnego serca. To było coś niepojętego, barbarzyńskiego. Poczuł, że musi mieć teraz bardzo groźną minę, bo targnęła nim taka wściekłość, że cały zesztywniał. Stibblestich znów zaczął swoją śpiewkę o zarazie. Elijah zwrócił się ku Cheever-Chittlesfordowi, który spoglądał na niego przepraszająco, dzięki czemu Elijah zrozumiał, że rząd istotnie zamierzał tak właśnie postąpić. Coś się w nim zaczęło burzyć, a jednocześnie pełen był rozpaczy. Jacyż oni byli głupi. Jacyż głupi! Jacyż bezwzględni! Z wysiłkiem przemówił logicznie i ze spokojem, jak wtedy gdy wykazywał tym szaleńcom błąd w ich postępowaniu. - A więc zamierzają panowie spalić te statki? - No właśnie - potwierdził Stibblestich z satysfakcją w głosie. - Spalić je tam, gdzie-są zakotwiczone? - W tym właśnie rzecz! Powinno się to stać nauczką po takim buncie. Nie można pozwolić, by im uszedł płazem: na łódź samego króla wdarło się gwałtem występne pospólstwo. Do szlachetnych poddanych królewskich strzelano! Ale to jeszcze nie jest najgorsze! Elijah się zaniepokoił. - A co w takim razie okazało się najgorsze?
- Na łodzi była księżna Cosway! Wpadła w łapy złoczyńców, którzy ją sponiewierali, a może nawet zgwałcili... Cheever-Chittlesford mu przerwał: 216
- Nie trwało to długo, bo uratował ją mąż. - Przecież oni wrzucili księcia Cosway do wody! - Stibblestich jeszcze bardziej podniósł głos. - Książę i księżna musieli wpław dotrzeć do brzegu! - A to dopiero - rzekł Elijah, zastanawiając się, czyjego żona wie, iż jej przyjaciółka Isidore została zmuszona do kąpieli w Tamizie. - Zdarzały się już przedtem bunty na tych statkach - powiedział Stibblestich - ale, jak panu wcześniej mówiłem, tym razem zaszło to za daleko! Musimy rozprawić się z nimi, jak należy. Poturbowali przecież - nie, dopuścili się napaści na kogoś wysokiego rodu. Nie, na dwoje ludzi wysokiego rodu! Cheever-Chittlesford odchrząknął. - Oczywiście, księciu i księżnej nic złego się właściwie nie stało. - Dzięki Bogu, który czuwa nad sprawiedliwymi i niewinnymi - mruknął Stibblestich, zionąc brandy. Elijah poczuł skurcz w żołądku. - A także dlatego, że książę Cosway zdołał zwalić z nóg tych, którzy napadli na jego żonę - dodał Cheever-Chittlesford. - Jeśli ich przykładnie nie ukarzemy - ciągnął Stibblestich - nie będzie końca takim ekscesom. Pospólstwo zacznie wtenczas atakować dobrze urodzonych w ich wiejskich siedzibach i napastować ludzi błękitnej krwi. Nie możemy pozwolić na coś równie odrażającego! - Spalenie jednego ze statków, które wzięły udział w buncie, będzie przestrogą dla innych - stwierdził Cheever-Chittlesford, kołysząc się na obcasach. Cheever-Chittlesford nie był złym człowiekiem, lecz jedynie pragmatykiem, a Elijah domyślał się, że wywarto na niego presję. Nic innego nie wyjaśniało jego obecności w tym domu poza faktem, że Elijah był czymś w rodzaju sumienia Pitta, jedynego człowieka, któremu żądza bogactw i władzy nie odebrała bez reszty rozumu i pozbawiła zasad moralnych. - Spalenie tych ludzi wraz ze statkiem będzie błędem - powiedział Elijah i dodał - a przy tym urąga prawom boskim i naszym. 246
- To parlament stanowi prawa - sprzeciwił mu się Stibblestich -wraz z królem. Czasami zaś trzeba użyć najbezwzględniejszych sposobów w imię wspólnego dobra. Rzecz jasna, każdemu z tych ludzi pozwoli się przystąpić do świętej spowiedzi. Nie jesteśmy barbarzyńcami. Tylko że, oczywiście, byli nimi. Elijah widział, że należałoby odwołać się do nakazów przyzwoitości. Cheever-Chittlesford o tym wiedział. Wiedział też, że popełnią błąd. Nie był to argument, który by mógł ich powstrzymać. - Zamierzacie, panowie, spalić statek pełen skutych skazańców? - spytał Elijah. - Na oczach całego Londynu? Chcecie nadać temu rozgłos? - Jak najbardziej! - odparł żwawo Stibblestich. - Jakże inaczej kryminalny element ma pojąć, że za atak na dobrze urodzonych powinny mu grozić poważne konsekwencje, a za bunt słuszna kara wymierzona przez organa sprawiedliwości? Będzie to nauczką dla wszystkich wichrzycieli nieustannie knujących podobne zamachy. - Większość z więźniów, jak panowie wiedzą, służyła przedtem we flocie królewskiej. - Elijah pozwolił tym słowom niejako zawis-nąć w powietrzu. - Na tych statkach więzi się niegdysiejszych marynarzy. Za byle kradzież popełnioną z głodu. Nawet Stibblestich wiedział, że powracający z wojny żołnierze byli w Anglii poważnym problemem. - Powinny się tym zająć hrabstwa, gdzie mieszkają - rzucił bez przekonania. Jednakże owych hrabstw nie było stać na wyżywienie i odzianie kalek bez nogi lub bez ręki. - Proszę sobie tylko wyobrazić - ciągnął Elijah - co pomyślą lon-dyńczycy i co będą czuli, patrząc na płonący statek. Stibblestich miał oczywiście własne zdanie na ten temat. - Londyńczycy lubią egzekucje! Setki ludzi przyglądają się wieszaniu morderców w Tyburn, a jeszcze więcej widzów gromadzi włóczenie końmi albo ćwiartowanie. - Ależ tam nie ma już morderców - sprzeciwił mu się Elijah - bo ci dawno zostali powieszeni przy aplauzie tłumów. Ci więźniowie to po prostu biedacy, którzy dopuścili się kradzieży. 218
- Rabusie! - parsknął Stibblestich, jakby to słowo eksplodowało na jego języku. - Biją i rabują ludzi, zwłaszcza starszych. Obrabowują starą kobietę, ledwie ją spostrzegą! - Londyńczycy bez wątpienia będą się temu przyglądać z brzegów - ciągnął Elijah - i słyszeć krzyki. W oczach Cheevera-Chittlesforda coś błysnęło. - Więźniowie zostaną zgromadzeni pod pokładem, gdzie dosięgnie ich dym. Tak w dawniejszych, niecywilizowanych czasach palono czarownice. .. Obawiam się, że historia dostarcza nam tu złych wzorców. - Wątpię... - wpadł mu w słowa Stibblestich. Elijah nie dał sobie jednak przerwać. - Więźniowie zaczną krzyczeć. Płomienie ukażą się wszędzie. A każda osoba na brzegu będzie znała kogoś, kto zna z kolei któregoś ze skazańców. Matki zaczną się wtedy rzucać w wodę i wrzeszczeć na całe gardło. Cheever-Chittlesford zacisnął wargi. - O tak, będą wrzeszczeć - Elijah skrzyżował ręce na piersi - a ja się spodziewam, że ten płonący statek naznaczy na zawsze całe panowanie Jerzego III. Nikt tego nie zdoła zapomnieć. Nikt, kto się będzie temu przyglądać z brzegu, nie przestanie wspominać strasznej rzezi, aż do samej śmierci. - Elijah odwrócił się nagle ku Cheeverowi-Chittlesfordowi. - Czy król zdaje sobie sprawę, że tym jednym ruchem przekreśla swoje dziedzictwo? Kwestia dziedzictwa Pitta wisiała w powietrzu, nie mówiąc już 0 dziedzictwie Cheevera-Chittlesforda. - Wątpię - odparł ten ostatni. - A ja wątpię, czy można bardziej dramatyzować! - wybuchnął Stibblestich. - Doprowadza nas pan do łez tym gadaniem o matkach 1 tak dalej. A prawda jest taka, że londyńczycy lubią solidne wieszanie!
- O tak, lubią. Lubią wieszanie, jak należy, przestępcy, którego przyłapano i któremu pozwolono spisać swoje wyznania, bo oni zawsze to robią, nawet gdy potrafią co najwyżej nagryzmolić własne nazwisko. Ale nie palenie żywcem, powolną, okrutną agonię za to tylko, że skradli kawałek chleba. 249
- W takim razie znajdzie się zapewne jakieś inne wyjście -chrząknął Cheever-Chittlesford. Elijah nie pozwolił sobie na najmniejszą nawet oznakę satysfakcji. Gdyby ją okazał po swoim zwycięstwie, przegrałby tę debatę. Wzrok Cheevera-Chittlesforda był nieprzenikniony, lecz Elijah wiedział, że go przekonał. Ten człowiek nie pozwoli na spalenie statków. Spojrzał na Stibblesticha, a potem znów na Cheevera-Chittles-forda. - Politycy powinni podlegać ocenie otoczenia. Ludzie największej prawości są zaporą przeciw niegodnym decyzjom. - Cóż tu jest niegodnego? - spytał Stibblestich. Mówił spokojniejszym tonem, kiedy już przegrał, ale wyglądał na rozczarowanego. On pierwszy by się pewnie radował widokiem płonącego statku. - Może należałoby wziąć pod uwagę zsyłanie winnych pomniejszych przestępstw do Australii ciągnął Elijah. - To rozległa kraina i położona bardzo daleko. - Cheever-Chittlesford nie wyglądał na przekonanego, więc Elijah dodał: - Z biegiem lat stanie się zapewne kwitnącą kolonią, którą będzie można opodatkować. Cheever-Chittlesford zamyślił się jeszcze bardziej. Nagle Elijah szczerze zapragnął, żeby obaj się wynieśli z jego domu, wraz ze swoją chęcią do dyskusji na temat palenia ludzi żywcem, całkiem jakby to była w ogóle rzecz możliwa do brania pod uwagę. Wściekłość go opuściła, jej miejsce zajęło znużenie. Skłonił się im. - Obawiam się, że muszą mi panowie wybaczyć. Mam już umówione uprzednio spotkanie. - Oczywiście - mruknął Cheever-Chittlesford. Wreszcie ruszyli do wyjścia. Elijah zdołał jeszcze usłyszeć, jak Stibblestich mówi z pogardą: - Rzecz jasna, że Sprośny Beaumont jest z kimś umówiony. Pewnie z lekarzem. Słyszałem, że nabawił się francy, domyśla się pan gdzie. Jaki ojciec, taki syn. Zawsze to mówiłem. Głos jego przycichł, gdy Cheever-Chittlesford znalazł się już za drzwiami. 220
Elijah nie przejął się nim wcale. Szumiało mu w głowie niczym górski strumień. Był tak znużony, że ledwie powłóczył nogami. Koniecznie musi wrócić do łóżka. Jednakże odległość między biblioteką a sypialnią wydawała mu się drogą nie do przebycia. Jemma nie mogła zobaczyć go w takim stanie. Zmusił się do ruszenia z miejsca, a serce uderzyło gniewnie w odpowiedzi. Pragnął się już tylko położyć, osunąć w ciemność, która zdawała się czekać na niego. Przebył schody tylko dzięki ogromnej sile woli. Wślizgnął się do pokoju, zamknął za sobą drzwi i wsparł o nie głowę. Coś złego działo się z jego wzrokiem, bo ściany zaczęły falować. Przemknęło mu przez myśl, że tym razem może się już nie ocknąć. Tylko raz czuł się tak okropnie jak teraz, po omdleniu rok temu w Izbie Lordów. Poczuł, że wzbiera w nim żal, ale zdołał się opanować. Przeżył przecież jedną cudowną noc z Jemmą. Zrobił pierwszy krok, potem drugi. Do łóżka nie było zbyt daleko. Ściany stały się nagle szarawe i zamglone, jakby boazeria topniała w oczach. Czuł, że jego serce bije wjakimś zająkliwym i zwolnionym rytmie. Jeśli ma teraz umrzeć, to w łóżku: w ten sposób wszystko będzie wyglądać przyzwoiciej. Czuł się tak, jakby wdrapywał się na jakąś górę, sądząc z wysiłku, lecz wreszcie dotarł do łóżka. Wyciągnął przed siebie ręce i opadł na pościel. Potem pomyślał, że powinien przewrócić się na bok, i zabrało mu to mnóstwo czasu. Kiedy tak leżał w ubraniu, a znana mu dobrze ciemność zaczęła go już ogarniać, pomyślał o swoim ojcu. Przez większą część życia nienawidził go za okoliczności jego śmierci i za nieobliczalność, bo to, w jaki sposób umarł, naznaczyło na zawsze jego życie. A jednak gdyby ojciec nie prowadził tak ostentacyjnie niemoralnego życia, czyż on sam stałby się osobą, którą politycy proszą o radę, gdy rozważają podjęcie najokrutniejszych środków? Byłby kolejnym księciem, zawsze w rozjazdach między wiejskim majątkiem a miejską rezydencją, poślubiłby kobietę przeznaczoną 251
mu na żonę i od kołyski aż do grobu nie dbałby ani o wagę własnych słów, ani o życie. Wraz z tą myślą doznał uspokojenia. Ojciec zmarł młodo i dlatego właśnie Elijah czuł, że nie ma zbyt wiele czasu. To zaś kazało mu ciężko pracować i niekiedy przeciwdziałać wielkiej krzywdzie wyrządzanej słabym lub wydziedziczonym. Właśnie dlatego wezwał do siebie Jemmę z Paryża i dlatego doznał z nią wczoraj niewyobrażalnej wprost rozkoszy. Ojcu nie było nigdy dane zaznać takiej miłości. Zmarły książę żył w domu pełnym obrazów, na których widnieli mężczyźni z uciętymi głowami. Jemu tymczasem przyszło żyć, choć tylko przez rok, w domu rozjaśnionym urokiem Jemmy. Osunął się w ciemność z uśmiechem. 22 Elijah był bardziej zaskoczony tym, że się ocknął niż widokiem Jemmy stojącej przy jego łóżku i przyglądającej mu się z przerażeniem. Powtarzała jego imię ze szlochem. - Wszystko w porządku - powiedział, z trudem wymawiając słowa. - Wróciłem. - Myślałam, że te ataki minęły. Ależ byłam głupia! - Jemma ścisnęła kurczowo jego rękę. - Przestałam o nich myśleć. Czy wróciły dlatego, że... - Nie! - zaprzeczył pospiesznie. - To przez Stibblesticha. Przyszedł tu z samego rana. Jemma z trudem przełknęła ślinę, a on mógł dostrzec, że żona z wysiłkiem powstrzymuje się od kolejnych próśb, żeby opuścił parlament. - Daj mi trochę czasu - mruknął. - Wypiję ten lek, który Vickery już z pewnością przygotował, i przedrzemię się trochę. Jemmie zadrżały wargi, ale opanowała się i puściła jego rękę. W godzinę później Elijah wstał, już bez bólu głowy, czując tylko trochę żalu. 252
Znalazł Jemmę w bibliotece, wpatrzoną w pustą szachownicę. Nie przypuszczał jednak, by rozgrywała partię w wyobraźni. Ucałował delikatnie jej włosy. - Nie poszłabyś ze mną na spacer? Spojrzała na niego oczami zamglonymi łzami. - Tak mi przykro - powiedział bezradnie. - Chętnie bym się przespacerowała, ale nie tutaj. Nie mam ochoty ujrzeć w sąsiednich drzwiach lady Lister ani żadnej innej znanej mi osoby. - A co powiesz na ogrody przy rzymskiej łaźni? Mówiliśmy przecież, że kiedyś tam wrócimy. Obydwoje rozumieli bez słów, że jeśli nie zrobią tego teraz, może to nie nastąpić już nigdy. Służba zazwyczaj dobrze wie, że czasem lepiej jest się usunąć w cień. Znaleźli się w powozie, nie spotykając po drodze ani Fowle'a, ani lokajów. Jemma tuliła się do niego jak zraniony ptak. A potem pojechali do łaźni. Padał lekki deszczyk, taki, który jedynie podkreśla wiosenną zieleń. Każdy listek wyglądał jak świeżo pociągnięty farbą. Nawet światło miało zielonkawy odcień. Mały mnich wpuścił ich bez żadnego zdziwienia, tak jak poprzednio. Naciągnął kaptur tak nisko na twarz, że widać mu było tylko czubek nosa. Kiwnął nim, gdy Elijah powiedział, że chcieliby się przejść po ogrodach, i zaraz zniknął pomiędzy zrujnowanymi filarami. - Kim on jest? - spytał Elijah, przerywając milczenie. - Czy wiesz, dlaczego właściwie czuwa nad tymi łaźniami? - Jest ich tu pięciu - odparła Jemma zbyt opanowanym tonem. W rzeczywistości, jak się domyślił, pragnęłaby zapłakać. - Nie robią nic prócz tego, że dbają o łaźnie. - Z pewnością nie zaprzątają sobie głowy dbaniem o ogrody. -Były one w równie kiepskim stanie, jak łaźnie. Szli po ledwo widocznej, zarośniętej zielskiem ścieżce. Kwitnące pnącza zwisały z niskich ścian, strącając z nich na dół pecyny gruzu. 223
Pnie drzew połyskiwały ciemno pod deszczem, listowie odbijało się w mijanych przez nich kałużach. - Myślę też, że się modlą - odparła po tak długim milczeniu, że Elijah zdążył już zapomnieć, o co ją pytał. - DoApollina? - Do boga uzdrowiciela - odparła, zaciskając nagle palce wokół jego dłoni. - Och, czy nie byłoby to niedorzeczne, gdyby ich poprosić, żeby pomodlili się za nas? Ucałował ją w czubek nosa. - Z pewnością. Nie wydaje mi się, żeby ludzie prosili Apollina o łaskę. Dał im sztukę medycyny, ale nie obiecywał, że na przykład wyleczy lorda Piddletona z podagry. - Przecież nie cierpisz na podagrę. - No, ale w każdym razie możesz ich poprosić. Jemma zaczęła się jednak zastanawiać. - Cała rzecz w tym, gdzie się należy zatrzymać? Jeśli poproszę mnichów, będę też musiała poprosić kogoś z kościelnych dostojników. - Co najmniej arcybiskupa - podsunął jej Elijah. Na przekór wszystkiemu zaczął się czuć dziwnie zadowolony. - Jak śmiesz kpić sobie ze mnie! - parsknęła. - Nie umarłem dzisiaj - odparł pogodnie. - Spaceruję sobie z tobą, a ty jesteś bez rękawiczek, czuję więc całkiem nieodpowiednią chęć, żeby pocałować twoje palce. - I zrobił to. - A także twoje usta. Co także zrobił. - Masz najpiękniejsze ze wszystkich usta, Jemmo - szepnął jakiś czas później. Miękkie, pełne. Aż mnie bierze chęć, żeby spróbować ich zębami. Śmiech Jemmy był tak uroczy, że pocałował ją znowu, a że mężczyzna nie może jednocześnie całować powabnej kobiety i być w rozpaczy, zaczął odczuwać coś całkiem innego niż rozpacz. Jemma zarzuciła mu ręce na szyję i nie protestowała, gdy rozpiął jej pelisę i wsunął pod nią ręce. O mało nie jęknął głośno. Ciężar trzymanych w dłoniach piersi przyprawił go o zawrót głowy. Za chwilę zsunął pofałdowaną tkaninę osłaniającą ich piękno. 224
W ogrodach było cicho jak makiem zasiał. Musieli już odejść dość daleko, bo łaźnia zniknęła im z oczu. Elijah nie słyszał nic prócz ptaka rozradowanego, że deszcz przestaje padać. Nigdy chyba nie było lepszej pory na zabawę w Adama i Ewę. Elijah bez ceregieli okręcił Jemmę wkoło i posadził ją na wąskiej ławce przy zakręcie ścieżki. Wydała lekki okrzyk, zapewne z powodu kropel deszczu błyszczących na marmurowej powierzchni. Elijah jednak ukląkł przed nią, ignorując jej protesty. Przesuwał po krągłościach piersi dłonią, a potem ustami. Jemma próbowała się oczywiście buntować, szarpnęła go nawet za włosy. On jednak nie przestawał ich próbować wargami, na wpół z żalem, na wpół z radością. Objął ją w talii właśnie w chwili, gdy przestała mu się opierać. Odchyliła w tył głowę, wydając gardłowy okrzyk. Jej gładka skóra była dla niego niczym miód i mleko, niczym najcudowniejsze w świecie jadło. Jęknęła, czując lekkie ugryzienie, a ten dźwięk sprawił, że Elijah poczuł ogień w całym ciele. - Kochana - szepnął, obciągając suknię jeszcze niżej, tak by mógł robić z lewą piersią to samo, co przedtem z prawą - ty mnie po prostu zabijasz. Jemma zesztywniała. Elijah znów ją lekko chwycił zębami. - Oczywiście, nie bierz tego dosłownie, głuptasku - mruknął, jakby przepraszając ją za tę obrazę. - Jak śmiesz mnie przezywać? - spytała, ale tak pogodnym tonem, że Elijah już wiedział: zdobył ją. Za nic nie chciał teraz umierać. Za nic. I robił dalej to samo, póki nie zaczęła drżeć i póki nie chwyciła go za ramiona, raczej chcąc przyciągnąć do siebie, niż odepchnąć -a wtedy wstał. - Już na nas czas, kochanie - powiedział i pomógł jej się podnieść, patrząc z uwielbieniem na nią, na kontrast międzyjej wykwintnym strojem a nagimi piersiami, między nieprzytomnymi oczami a czerwonymi ustami. - Co... co takiego? 225
Najbardziej go cieszyło, gdy jego wytworna Jemma miała taki wyraz oczu, jakby nie mogła znieść tego, że przestał jej dotykać. Jakby tak bardzo go pragnęła, że nie mogła dłużej myśleć ani o szachach, ani o logice czy też o czymkolwiek, z czym doskonale sobie radziła. Pocałował ją więc jeszcze raz, aby mieć pewność, że zyskał jej zgodę, a potem poprowadził ją dalej ścieżką. W powietrzu wisiała mgła po porannym deszczu, lecz Elijah dojrzał, że ścieżka kończyła się małym okrągłym placykiem ze statuą pośrodku. Znakomicie! Nie dając Jemmie czasu do namysłu, położył ją płasko na swoim rozpostartym płaszczu i na jej pelisie. Ściągnął również buty, czego zresztą wcale nie zauważyła. - Tylko jeden pocałunek - poprosiła - nie mam nic przeciwko niemu, Elijahu, choć to jest okropnie... Musiał się spieszyć, wsunął więc dłoń pod jej suknię. Była tam miękka i wilgotna, a dźwięk, jaki wydała, zastąpił wszystkie pełne niepokoju słowa, które próbowała wypowiedzieć. Za każdym razem, kiedy znów usiłowała coś mówić, zmieniał ruch ręki z lekkiego na mocniejszy, z muskania na głaskanie. Udało się jej jedynie wyjąkać zduszonym głosem coś w rodzaju „nie powinniśmy" lub „czy to deszcz?" albo „nie!" Elijah nie spieszył się, jego palce tańczyły, a usta tłumiły jej jęki, póki nie wyprężyła się pod jego dłonią, wyginając całe ciało. On zaś czekał... czekał... i ponawiał pieszczoty, póki Jemma nie mogła mu się już dłużej opierać. Deszcz znów zaczął kropić, ale na tyle jedynie, by obydwoje ochłonęli. Jemma przestała mówić „nie" i wciąż powtarzała ledwie dosłyszalnym szeptem jego imię, jak piosenkę. Było w tym dźwięku coś takiego, że zalała go fala czułości i pokręcił instynktownie głową. Zamiast mówić coś szaleńczego, uniósł jej suknię i osunął się niżej, tak by wyczuć palcami i ustami każdy dreszcz przeszywający jej ciało. Wsunęła palce w jego włosy i wydała krótki okrzyk, okrzyk absolutnej błogości. - Elijah! Ja... - i dotarła do szczytu z taką siła, że wstrząsnęło to jej ciałem aż po czubki palców. 226
Teraz nadszedł czas na niego. Zsunął pantalony i wszedł w nią głęboko. Była nabrzmiała, jedwabista i ciasna. Wydał głuchy, stłumiony jęk. - Och, twoje serce! - zawołała. Spojrzał w szeroko otwarte z przerażenia oczy i musnął jej wargi swoimi. - Nigdy nie czułem się lepiej! Wiesz, co najbardziej lubię? - spytał, wchodząc w nią powoli, aż jęknęła. - Chyba się nie spodziewałaś, że będziesz dziś naga. - Oczywiście, że nie. - Wyprężyła się pod nim tak, że omal nie stracił wątku. - Nie powinniśmy być nadzy - podkreśliła, ale bez przekonania. - Perfumujesz się, kiedy sądzisz, że będziesz obnażona. - Tak - wydyszała, cofając się dokładnie w tym momencie, co trzeba. - Lubię, kiedy tego nie robisz. Twój zapach jest taki piękny -szepnął, trącając ją nosem. - Pachniesz jak czysty deszcz i pełna temperamentu kobieta. - Elijahu! - zawołała, starając się, by w jej głosie zabrzmiało zgorszenie, ale on nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. - A teraz... - Elijah zbliżył usta do jej ucha i powiedział jej ze szczegółami, co zamierza zrobić. A że zabrzmiało to w sposób przeraźliwie wręcz szczery, po słowach nastąpił pocałunek tak słodki, że aż go to zaskoczyło. Nigdy by nie przypuszczał, że można się kochać z takim zapamiętaniem. Poniechał tej myśli, odrzucił głowę w tył i poruszał się coraz szybciej. Jemma jęknęła przenikliwie u szczytu i wczepiła się palcami w jego ramiona. Był to jednak jęk podszyty strachem. Otworzył oczy. - Jemmo... - Boję się o ciebie - wyszeptała. Krople deszczu osiadły na jej nosie, lśniły we włosach i wydała mu się tak piękna, że zrobił, co mógł, byle tylko pohamować ruchy bioder. Mimo to nie zdołał się zatrzymać i musiał unieść się nieco na łokciach. Na tyle, by zyskać pewność, że ona przeżywa teraz to samo, co on. 257
I tak właśnie było, bo zaczerpnęła gwałtownie tchu, a jej palce wpiły się w jego ramiona. - Cały się spociłem - zauważył, gdy już położył się obok niej. - Czy to źle? - Nie! To dobrze. Pamiętasz chyba, jak ci mówiłem, że regularny wysiłek fizyczny pomaga memu sercu? - Tak, ale to nie jest... - Owszem, jest. Jeśli teraz mnie powstrzymasz, będzie to strasznym wstrząsem dla mojego ciała. Zrobiła nadąsaną minę. - Moje serce bije równo - uspokoił ją. - Posłuchaj. Drobna dłoń Jemmy dotknęła jego piersi przez koszulę. - Nie mogę wyczuć niczego! - krzyknęła zgnębiona. Elijah z westchnieniem żalu wstał i ściągnął koszulę przez głowę. - Teraz możesz kontrolować moje serce - powiedział, nie mogąc się powstrzymać od uśmiechu. - Przecież kochaliśmy się na łonie natury. Czy nie zdajesz sobie z tego sprawy? A gdyby nadszedł ten mnich? - Co, podczas deszczu? - prychnął. - Z pewnością siedzi sobie gdzieś wygodnie przy kominku i popija poncz. Tak właśnie robią mnisi. Z pewnością nie biorą się do ogrodnictwa. - Jesteś pewny? - spytała, ale była bardziej podobna do siebie podczas tej słownej utarczki. Nie wyglądała już na przerażoną, pobladłą kobietę, której nie poznawał. - A teraz, jak mówiłem, skontroluj moje serce. Nic się z nim nie dzieje. - Skąd możesz wiedzieć? - Bo nigdy nie mdleję, kiedy moje serce bije równo. Wysiłek najwyraźniej mu pomaga. Dopiero kiedy siedzę bezczynnie lub spieram się ze Stibblestichem, zaczyna ono tracić właściwy rytm. - Och Boże, przecież teraz siedzisz bezczynnie! -Jemma uchwyciła się go kurczowo. - Masz rację - odparł, radując się każdą chwilą. - Lepiej już przestanę. Dla mojego własnego dobra. 228
Spojrzała na niego gniewnie, a on wiedział, że udało mu się ją oszukać, i nim znów zaczęła się z nim spierać, osunął się ponownie w kołyskę jej bioder. Oczywiście zaprotestowała. Mogła zacząć się zastanawiać w ciągu dwóch minut, które zajęło mu ściąganie odzieży. - Elijah! Doprawdy, nie powinniśmy tego robić! Przecież jesteśmy na widoku! - Daj spokój! - mruknął. Widok Jemmy sprawił, że znikła gdzieś cała jego uprzejmość i znowu był teraz tylko mężczyzną. - Pragnę cię. Deszcz mżył i mżył, kropla za kroplą. Jedna z nich spadła na jej pierś, błyszcząc niczym diament. Zlizał ją językiem, a potem znów lekko ugryzł Jemmę, ona zaś zapomniała, że jest na widoku i że nawet mnich skryty za kamienną ścianą mógłby słyszeć odgłosy, jakie wydawała. A potem wszystko zaczęło się na nowo. Najwyraźniej ta osobliwa księżna lubiła kochać się na łonie natury. Wreszcie, kiedy miał ją już pod sobą, gdy tego pragnął, uniósł się na kolanach i wszedł w nią jednym potężnym pchnięciem. AJemma doszła do szczytu z dzikim okrzykiem i z takim spazmem, że i on znalazł się niemal na krawędzi utraty przytomności. Jemma jednak nie byłaby sobą, gdyby nie zaczęła szukać dłonią jego serca. Nie zatrzymał się jednak; jego ciało dążyło do spełnienia jednej jedynej misji. - Gdzież ono jest? - jęknęła, przesuwając ręką po prawej stronie jego piersi. - Nie tutaj - zdołał wykrztusić. Jemma nie zamierzała jednak zrezygnować z tego, co robiła, ujął więc jej rękę i przyłożył do serca. Biło tak gwałtownie, że czuł jego puls w uszach, ale w idealnie równym tempie. - Moje serce - wychrypiał - jest szczęśliwe, Jemmo. Palce jej przywarły do jego piersi, a potem dojrzał, że zaczęła się uśmiechać. - No, dość już tego - odparł, cofając się. 259
- Ależ... - Kochaliśmy się znowu, Jemmo. Ja... - zaczął, ale nie potrafił znaleźć właściwych słów, patrzył więc tylko na nią, gdy w nią wchodził, na jej piękność, na niezmierną dobroć. Ona też zresztą nie mogła mu się oprzeć. Z przymkniętymi oczami oplatała wciąż rękami jego barki, jego pierś, przesuwała nimi coraz niżej po jego plecach. Wykonywał coraz mocniejsze ruchy, póki obydwoje nie zapomnieli o tym, że pada deszcz. Byli dwiema istotami na tyle szczęśliwymi, żeby doświadczyć zsyłanej im przez niebo największej rozkoszy. Świat Elijaha zawęził się do zapachu ciała żony, smaku jej skóry, ruchów jej bioder. Nadal czekał na to, by jej lęk zniknął, póki nie krzyknęła na głos i nie uniosła się cała ku niemu. A potem odpłynął w niebyt. Cały świat przeistoczył się w dojmującą rozkosz, która płonęła w jego ciele. Chwilę później opadł na śliskie kamienie, radując się ich wilgocią i chłodem. Serce biło mu równo i rytmicznie. - Czemu się śmiejesz? - spytała Jemma, choć i w jej głosie zabrzmiała wesołość. - Bo moje ciało jest szczęśliwe - odparł, przeciągając się. Jemma siedziała już, poprawiając na sobie ubranie. Elijah podłożył ręce pod głowę i patrzył na nią. Cudownie mu się leżało na ciepłym deszczu. Nic by go nie wytrąciło z równowagi, nawet obecność mnicha. Byłoby mu najzupełniej obojętne, gdyby nawet cała Izba Lordów postanowiła pójść na spacer i zastała go tutaj, leżącego nago na wyłożonej kamieniem ścieżce. Nikt mu nigdy nie mówił, że na krawędzi śmierci można czuć się wyzwolonym ze wszystkiego. - Mógłbym tu żyć - zaczął sennie - a ptaki śpiewałyby nade mną dniem i nocą. - A gdzie byś spał? - Pod tym wielkim kasztanowcem. Leżelibyśmy tam na puchowym łożu i kochalibyśmy się co dzień o świtaniu, nim jeszcze ptaki zaczęłyby się budzić. 260
- Brakowałoby mi porannej herbaty - zauważyła Jemma. Podciągnęła gwałtownym ruchem suknię ku górze, na tyle by zakryć sutki. - Ta suknia będzie już do niczego - stwierdził. - Wygląda, jakby pies ją trzymał w pysku. - Owszem, jeden się właśnie do niej dobrał - prychnęła. Rozejrzała się wokoło i zauważyła, że Elijah ani myśli się ubierać. - Czy w tym stanie wrócisz do domu? A może naprawdę chcesz spać pod kasztanem? Elijah był zbyt szczęśliwy, by się ruszyć. - Czemu nie? Za kołdrę mogłyby mi posłużyć te małe kwiatuszki z czerwonymi środeczkami. Jemma zgodnie ze swoim usposobieniem nie robiła mu żadnych wymówek. Zaskoczyła go za to jeszcze raz, kładąc głowę na jego obnażonym brzuchu. Deszcz rosił jej twarz. - Nigdy sobie nawet nie wyobrażałem, żeby księżna mogła leżeć na ziemi i w deszczu - powiedział po jakimś czasie. - Właściwie to nie deszcz, ale masz rację. Księżne raczej na nim nie leżą. - Zwłaszcza wraz z nagimi mężami - dodał. -vTo coś jeszcze gorszego - zgodziła się. Włosy miała potargane. Elijah zerwał garść kwiatków i zaczął je wpinać w ich pasma. - Co ty robisz? - spytała, przekręcając głowę na bok, tak by mogła go dojrzeć. - Przemieniam cię w pogańską boginię - mruknął. - A dlaczego? - Widzisz tam Apollina? - W środku małego, wykładanego kamieniami placyku wznosiła się statua bóstwa okrytego jedynie skąpą przepaską. Stał na wysokim kamiennym piedestale obrośniętym zielenią. - Co się stało z ramionami nieboraka? - spytała. - Utrącono je. Zdołał jednak zachować figowy listek. Jako mężczyzna, a co więcej, bóstwo, wolał pewne części ciała zakrywać przez stulecia. 231
- Wygląda jakoś słabowicie - mruknęła. - Twoje nogi bardziej mi się podobają. Kto tam wie, co się kryje pod jego figowym listkiem? Ty byś potrzebował większego. - Cicho bądź! Urągasz bóstwu, i to w świętym okręgu. - Elijah wpiął jej we włosy kilka ostatnich kwiatków. - Całe szczęście, że Apollo nie może ożyć, bo zażądałby, żebym mu cię oddał. - Pamiętasz chyba, że nie miał szczęścia do kobiet? Czyż Dafne nie wolała przemienić się w drzewo, niż mu ulec? Teraz już wiemy dlaczego. Miał zbyt szczupłe nogi, nie mówiąc już o zbyt małym figowym listku! - Jemma usiłowała usiąść, lecz Elijah ponownie pociągnął ją w dół. - Chcę się stać na powrót księżną, bo mi tu zimno od spodu! - Mogę ci to zapewnić. - Elijah zaczął jej rozcierać wspomniane części ciała. Wyczuł przez wilgotną suknię miękkie krągłości. -O Boże, jaki szczęściarz ze mnie. Uśmiechnęła się tak zachwycająco, że musiał przerwać, żeby ją pocałować. Wsparła głowę o jego pierś. - Kocham cię - powiedziała, ale nie dodała, że jest szczęśliwa. - Ja ciebie też. - Te słowa Elijaha płynęły prosto z serca. - Kocham cię, Jemmo. Kocham. Nie zasłużyłem na to, żeby na końcu zaznać czegoś tak cudownego - dodał, obejmując ją mocno. - Nie zasłużyłem też na ciebie. - Może to nie jest wcale koniec? - spytała gwałtownie. - Jeśli jest, doznałem więcej radości w ostatnich dniach niż przez całą resztę mojego życia. Ramiona Jemmy oplotły go mocno. Powiedziała coś, ale tak cicho, że nie dosłyszał. Czuł jednak, że wyznała mu miłość, o czym już wiedział. Podniósł się i pocałował ją jeszcze kilka razy, a potem poszli obydwoje ku małym drzwiom, za którymi czekał powóz. 262
23 Wieczorem tego samego dnia .Elijah odprawił Fowle'a i lokaja. Zostali tylko we dwoje przy długim mahoniowym stole, gdzie mnóstwo srebrnych naczyń połyskiwało w blasku świec. - Nie wiem, jak z tym teraz mamy żyć - odezwała się Jemma, daremnie usiłując coś zjeść. Za każdym razem, gdy spoglądała na męża, gardło się jej ściskało i czuła się okropnie. - Nie myśl o tym - poradził Elijah. On jadł. Jakże mógł jeść? Jak ktokolwiek mógłby jeść, spać czy myśleć w tej sytuacji? Musiał istnieć jakiś sposób, żeby wyleczyć serce Elijaha. - Byłeś u doktora? - spytała. - To bez sensu. - Ale czy poszedłeś do jakiegoś? Uparty, irytujący małżonek Jemmy wzruszył tylko ramionami. - Villiers zaciągnął mnie do jakiegoś medyka, specjalisty od chorób serca. A on powiedział, że mogę z tym żyć całe lata. - Albo i nie. - Podobno w Birmingham mieszka jakiś doktor, który potrafi robić istne cuda z takimi sercami jak moje. Villiers wyprawił tam kogoś powozem. - Co za wielkoduszność. To całkiem nie w jego stylu. - Jemma chwyciła za dzwonek. - Fowle, poślij kogoś do księcia Villiersa i dowiedz się, czy oczekuje na powrót powozu z Birmingham. Poczekaj koniecznie na odpowiedź. Fowle zniknął z miną człowieka, który ma świadomość, że jakaś kobieta jest na samej krawędzi załamania nerwowego. - Kochanie... - zaczął Elijah. - Przestań! Nie teraz. - Zaczęła gorączkowo rozmyślać. - Przecież musi istnieć jakaś kuracja. Ten doktor z Birmingham powinien tu przyjechać i cię leczyć. - Jedz kolację. 233
Ale Jemma odmownie pokręciła głową. - Kiedy Villiers wysłał ten powóz? Słyszałam kiedyś o bardzo dobrym lekarzu. Chyba nazywał się Siffle. - Pisano o nim w „Morning Post" - powiedział Elijah, dokładając sobie szparagów. - Podobno jest nadzwyczajny, jeśli chodzi o złamania. - Może by on... - Chodź tu do mnie. - Elijah odsunął krzesło i wyciągnął ku niej ręce. Nie pozostała obojętna na to zaproszenie i przytuliła się do niego, czując, jak gwałtownie wali mu serce. Biło jednak regularnie. Jęknęła mimo woli. Gładził ją po głowie, jakby była kotką. - Wszystko w porządku, Jemmo. - Nie, wcale nie w porządku - wydusiła. Milczeli obydwoje przez chwilę. - No cóż, masz rację, ale... - Nie mów mi, że to jest możliwe do przyjęcia, bo nie można się z tym zgodzić i już. - Nic na to nie poradzę - powiedział z takim bólem, że umilkła. - A ty też nie. - Czemu nie wyjawiłeś mi prawdy, kiedy wróciłam z Paryża? -wyszeptała, wsparta o jego pierś. Wiedziałeś o wszystkim tylko ty. Mogłeś mi wtedy powiedzieć! - Rozgrywałaś wówczas swój turniej szachowy z Villiersem. A ja chciałem pokonać potem ciebie. - Przecież byłam i tak twoja - odparła z bólem. - Zawsze byłam twoja. - Chciałem całej ciebie. Kiedy rozgrywałaś ten turniej z Villier-sem, skorzystałem ze sposobności, żeby wygrać samemu. - Mogłeś mi powiedzieć. - A co by nastąpiło potem? Czy pokochałabyś mnie ponownie, jak się w końcu stało? - Nie odpowiadała, więc potrząsnął nią lekko. - Bo tak się stało, prawda? 234
- I tak cię już kochałam. - Aleja chciałem, żebyś się we mnie zakochała na dobre. - To było samolubne. Nie przypuszczałeś, że potrzebuję trochę czasu? - Żeby mi przebaczyć? Jemma pociągnęła nosem i położyła głowę na jego ramieniu. - Nie. - Nigdy nie byłem szczęśliwszy niż w ostatnich dniach. Wtedy, kiedy ty mnie uwodziłaś. Kiedy się do mnie uśmiechałaś lub pozwalałaś mi się z tobą kochać. Kiedy to ze mną robiłaś. Poczuła, że ma oczy pełne łez. - Mogło tak być już rok temu. - Może mamy przed sobą kolejny rok. Zemdlałem w Izbie Lordów ponad rok temu. Poznała po jego tonie, że kłamał. On wiedział. Wiedział! Poczuła słony smak łez na wargach. - Dałaś mi coś, czego - tak sądziłem - nigdy nie zaznam. - Nie mów tak, jakbyś miał jutro umrzeć! Nie zniosę tego! Nie zniosę! - Byłaś na tyle silna, żeby mnie opuścić, kiedy należało tak zrobić, a także by wrócić do mnie, gdy cię potrzebowałem. Zajmiesz się moim domem, moimi ziemiami i tymi biedakami z Cacky Street. Potrafisz.. - Nie. Elijah objął ją mocno. - Nie płacz. - Będę płakać, jeśli zechcę - odparła gniewnie. - Och Boże, teraz rozumiem, czemu wdowy noszą żałobę. - Nie wolno ci tak mó... Ale Jemma już go nie słuchała.
- Bo jeśli umrzesz, nie będę w stanie nosić niczego poza czarnym strojem - wyszlochała. - Będę płakać dniem i nocą i nikt mnie za to nie zgani. A nie mogłam pojąć, dlaczego Harriet wciąż opłakuje swego męża, choć minęły już całe dwa lata! 266
- Nie! - Elijah niemal krzyknął, lecz Jemma zaniosła się łkaniem gdzieś z samych głębi trzewi. Elijah nachylił się nad nią, a jego mocne, ciepłe ciało podtrzymało ją i ogrzało. - Nie mogę uwierzyć, że to prawda - szlochała - to nie jest prawda, nie, nie! Wziął ją na ręce i zaniósł do łóżka, gdzie położyli się koło siebie. Jemmą wstrząsnął ciężki szloch. Bo to była prawda. Elijah miał ją opuścić. I tak się stanie, chyba że zdarzy się cud... a żadne z nich nie wierzyło w cuda. Byli szachistami, ludźmi logicznymi, racjonalnymi. A jednak mieli złamane serca. Gdy szloch Jemmy ucichł, Elijah powiedział: - Myślę, że powinnaś mnie zostawić. Siadła na łóżku i spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Co ty powiedziałeś? - To straszne, żebyś musiała przejść przez wszystko wspólnie ze mną. Ty... Urwał, bo uderzyła go gwałtownie w pierś otwartą dłonią. - Nie odeślesz mnie stąd nigdzie! Nie rozumiesz? Dlaczego tego nie rozumiesz?! Znowu zaczęła płakać. - Nigdy ci się nie uda odesłać mnie stąd! - Przepraszam cię - powiedział, biorąc ją w ramiona. - Strasznie przepraszam. Jemma miała twarz boleśnie ściągniętą, ale spojrzała na niego z ogniem w oczach. - Popełniłeś błąd i znasz tylko połowę prawdy - rzekła cichym, ale gwałtownym tonem. - Możesz sobie mówić, że jestem twoja, ale i ty jesteś przecież mój. I Elijah nagle zrozumiał: ona go kochała. Tak bardzo, że wybaczyła mu i kochankę, i to, że nie pojechał za nią do Paryża. Musiał się wszakże upewnić co do jednego. Ujął jej twarz w obie dłonie i ledwie do niego dotarło, że drżą mu palce. - Czy mi wybaczysz? 267
- Co? - zdziwiła się. - Ze nie zdołałem zatrzymać cię przy sobie. Bo chciałem tego, Jemmo, zapewniam cię. - Wiem - wyszeptała, całując go lekko. - Wiem. 24 2 kwietnia Następnego ranka Jemma zaczęła się zastanawiać, jak ma żyć z tą świadomością. Nie mogła przecież chodzić wszędzie za Elijahem i prosić go, by jej pozwolił posłuchać bicia jego serca. Nie zniósłby tego. Poza tym za każdym razem, gdy wyczuwała w jego piersi nierówny rytm, jej własne serce zdawało się palić ją żywym ogniem. Zżerał ją lęk. Drżały jej palce, gdy ujmowała w nie szachową figurę. Już miała zostawić szachy i pójść do gabinetu Elijaha, kiedy wszedł z ponurą miną Fowle. Jemma zerwała się tak pospiesznie, że wywróciła szachownicę. Figury potoczyły się po podłodze. - Czy on... Fowle spojrzał na nią z głębokim współczuciem. - Z jego wysokością wszystko w porządku. Gdyby znowu omdlał, zawołam jej wysokość natychmiast. Jemma siadła z powrotem w fotelu. - Dziękuję, Fowle - odparła, ale palce trzęsły się jej niczym liście na wietrze. - Przyjechała księżna wdowa - oznajmił kamerdyner. Zapomniała, że musiał przecież przyjść z jakąś wiadomością. - Księżna... wdowa? Matka jego wysokości? - Umieściłem ją w różowym pokoju - powiedział Fowle. -Księżna wyraziła chęć widzenia się natychmiast z jej wysokością. Najwyraźniej zamierza zaraz wracać do Szkocji. 237
- Wracać do Szkocji? Niemożliwe! Jestem pewna, że zmieni zdanie. Miała tu przecież przyjechać na dłużej. Proszę powiadomić panią Tulip. Teraz już rozumiała, czemu Fowle miał taką ponurą minę, gdy wszedł. Ona również bardzo niemile wspominała swoją teściową. Księżna wdowa była kobietą wysokiego wzrostu, gniewnego usposobienia i było w jej zachowaniu coś dziwnie męskiego, co Jemmę przejmowało lękiem. Jemma spędziła kilka pierwszych tygodni małżeństwa w domu pełnym obrazów Judyty z głową Holofernesa (choć bez jego ciała) i bała się, co by powiedziała księżna wdowa, gdyby ona zechciała je usunąć. Zrobiła to jednak bez wahania po powrocie z Paryża. - Witam waszą wysokość - powiedziała z szacunkiem chwilę później, składając teściowej ukłon. Gdy się zaś wyprostowała, stwierdziła, że księżna wdowa nic a nic się nie zmieniła. Nadal była wysoka i choć podpierała się teraz laską, nie wyglądała ani trochę na osobę słabą. Laska była dla niej najwyraźniej czymś takim jak dla Villiersa szpada, która bardziej miała świadczyć o władczości, niż służyć jako broń. Księżna była urodziwą kobietą, miała wyraziste rysy i zamaszyste ruchy, tylko że to, co u niego świadczyło o spokoju, u niej przeradzało się w zawziętość i irytację. - Jemmo - zaczęła - wdzięczna ci jestem za twój powrót z Paryża. Początek zdawał się dobrze wróżyć rozmowie. - Musimy usiąść - ciągnęła księżna. - Biodro strasznie mi w tych dniach dokucza. - Przykro mi to słyszeć - odparła Jemma, siadając naprzeciw niej. - Czy Elijah napisał do pani? - Nie. - Ale... pani wie? - Na twarzy księżnej widniało coś bardzo zbliżonego do jej przygnębienia. - Wiedziałam, odkąd tylko zemdlał w Izbie Lordów. Nie wyglądasz mi na kobietę brzemienną. 269
- Obawiam się, że nie - przyznała Jemma, usiłując nie okazywać rozdrażnienia. - To znaczy... możliwe, że jestem w ciąży, ale jeszcze nie wiem o tym. - Boję się, że ten głupiec, daleki kuzyn Elijaha, i tak odziedziczy w końcu jego tytuł. On musi ratować figurę krawieckimi sztuczkami, od łydek po piersi, ale przynajmniej jest roztropny. Niemądra chęć zyskania podziwu dla swego wyglądu jest mimo wszystko lepsza niż jej odwrotność. - Oczywiście - przytaknęła Jemma, nie wiedząc dobrze, czy ma coś ganić, czy pochwalać. Przez chwilę siedziały w milczeniu. - Przybyłam, żeby cię o coś spytać, moja droga - zaczęła księżna wdowa, bawiąc się wysadzanym diamentami rogiem obfitości, który nosiła na piersi. Palce miała zniekształcone reumatyzmem i Jemma poczuła, że ogarniają współczucie. Pamiętała, że teściowa chodziła przedtem po domu energicznym krokiem i mówiła ostrym, przenikliwym głosem. Miała wtedy mniej zmarszczek i mocniejsze palce. - Proszę bardzo - powiedziała Jemma. Wdowa utkwiła w niej wzrok. Oczy miała zaś tak podobne do Elijaha, że Jemma dodała: -Proszę pytać o wszystko, co pani zechce. - Chcę - oświadczyła księżna stanowczo - nie, nalegam, abyś nie współżyła z mężem i sypiała odtąd w swojej sypialni - oznajmiła z miną jednocześnie posępną i wojowniczą. - Ależ ja... - Mój mąż znany był pod przydomkiem Sprośnego Beaumon-ta - ciągnęła księżna. - Wiedziałaś o tym? Jemma przytaknęła. - A zmarł podczas haniebnych igraszek, mając na sobie koronkową nocną koszulę i przywiązany do łóżka! - W głosie księżnej nie było właściwie złości, mówiła rzeczowo, beznamiętnie. - W otoczeniu kilku kobiet, które go chłostały, ubrane w skórzane stroje. Czerpał widocznie przyjemność z tego, czego dzieci za wszelką cenę chcą uniknąć. Sporo to mówi o jego charakterze. 239
Jemma z trudem zdołała coś wyjąkać. Nie potrafiła jednak znaleźć właściwych słów, by upewnić wdowę, że Elijah nie miał najmniejszych skłonności do noszenia koronkowych koszul. - Zawsze chciał za wiele - ciągnęła księżna. - Jednej ladacznicy było mu za mało. Musiał mieć trzy lub cztery naraz! Robiliśmy, co tylko można, żeby te szczegóły nie wyszły na jaw. Zapłaciłam setki funtów właścicielce zamtuza pod nazwą Pałac Salome. Teściowa wlepiła oczy w Jemmę. - Odczekałam cały rok, a potem kazałam tę osobę uwięzić. Wychłostano ją i oprowadzono po Londynie, karając za nierząd, a potem musiała przez cały dzień stać pod pręgierzem. Wreszcie zamknięto ją w domu poprawczym. Zmarła tam po kilku miesiącach... - W głosie księżny zabrzmiało szczere zadowolenie. - Ależ Elijah nie ma wcale pociągu do takich praktyk - wtrąciła się pospiesznie, nim księżna wdowa zaczęła mówić dalej. - Wychowywałam go na cnotliwego człowieka, ale on się nim wcale nie stał. - Doprawdy? - Jemma wręcz oniemiała. Nikt w Anglii nie ośmieliłby się kwestionować cnotliwości Elijaha, choć nie wiedziano wcale o wytwórni szkła z Cacky Street. Księżna wdowa spojrzała na nią bez drgnienia powiek. - Wiem, czemu uciekłaś do Paryża. Mój syn odziedziczył haniebne skłonności po swoim ojcu. Ładnie postąpiłaś, wracając, żeby mu umożliwić spłodzenie dziedzica. Gdybym ja wówczas nie miała syna, też pragnęłabym opuścić kraj. - Mężczyźni dosyć często biorą sobie kochankę - zaczęła desperacko, choć ledwie mogła uwierzyć, że broni teraz Elijaha, po tylu latach pretensji o tę właśnie kobietę. - Pani syn nie ma żadnych skłonności do... do dziwacznych praktyk, jakim hołdował poprzedni książę. Księżna się skrzywiła. - O kochankę nie miałabym pretensji, tak jak ty, ale Elijah nie zachowywał dyskrecji jak inni mężczyźni, tylko afiszował się z nią publicznie. We własnym urzędzie! 240
Księżna wyprostowała się na krześle i dodała ze spokojem: - To wprost odrażające, ale mój mąż również lubił, by mu się wtedy przyglądano. - Ależ to wcale nie było celem jego syna! - jęknęła Jemma. - On pragnął tylko udowodnić wszystkim, że nie ma spaczonego gustu, jak ojciec. Był wtedy bardzo młody, wasza wysokość, i chciał dowieść, że jest całkiem normalny. Nie chodziło o żadne zboczenie! Jakiś cichy dźwięk kazał się jej obejrzeć. W otwartych drzwiach stał Elijah, z twarzą przerażająco spokojną. - Żądam jedynie - rzuciła księżna znużonym i pełnym rozdrażnienia głosem - byście się powstrzymali od małżeńskiego pożycia. Jeśli Algernon Tobier odziedziczy tytuł Beaumontów, bo obecny książę mdleje w Izbie Lordów, przejdzie to bez echa. Jeśli jednak Beaumont umrze w łóżku koło kobiety, nawet gdyby była to jego żona, nigdy już nie podźwigniemy się z tej hańby, bo przejdzie do historii jako Sprośny Beaumont. - Obawiam się, że nie może pani wybrać godziny zgonu syna -głos Jemmy zadrżał; była tak bardzo wstrząśnięta, że zapomniała 0 obecności Elijaha w pokoju. - Gdyby dane mu było zgasnąć w momencie największej satysfakcji, byłabym temu rada. - Jesteś niemądra - westchnęła ciężko księżna. - Widzisz, nam, księżnym, może przypaść w udziale długie życie. Mój mąż zabrał swoją rozpustę do grobu, a mnie zostawił, żebym żyła wśród drwin i zawoalowanych docinków. Zostawił mi jednak syna. Wystawił mnie na pośmiewisko, a mój syn zrobi to samo z tobą. - Nie musimy martwić się o syna, skoro nie mamy dzieci... -rzuciła Jemma, tak rozgniewana, że nie mogła dłużej mówić. Elijah wszedł wreszcie do pokoju. Skłonił się przed matką i ucałował jej doń. - Przypuszczam, że słyszałeś, o czym mówimy - powiedziała ze spokojem, lecz jej palce wciąż obracały diamentowy brelok na piersi. - Trochę inaczej widzę moje obowiązki względem rodu, matko - odparł, siadając koło Jemmy. Będziemy się z żoną nadal starać o dziedzica. 241
- Jestem odmiennego zdania - oznajmiła księżna. Nie mogła jednak być tak wyniosła teraz, kiedy syn siedział naprzeciwko. Jemma zauważyła to i jej gniew przygasł. - Elijah ma mocniejsze serce od ojca - oświadczyła, walcząc raczej z własnym rozżaleniem niż z obraźliwymi słowami teściowej. -Słyszeliśmy też o pewnym doktorze z Birmingham, który osiągnął świetne wyniki dzięki odkrytemu przez siebie lekowi. My... Elijah położył dłoń na jej ręce. Jemma zamilkła. - Przepraszam, jeśli ci przysporzyłem jakichkolwiek upokorzeń - zwrócił się do matki. Palce wdowy zacisnęły się wokół klejnotu. - Nie mogę tutaj zostać. Wyjeżdżam natychmiast do Aberdeen. - Niechże wasza wysokość przynajmniej spędzi tu noc - powiedziała Jemma. Oczy wdowy prześlizgnęły się po jej twarzy. - Czy mnie powiadomisz, gdy... - Ja się nim zajmę! - odparła łagodnie Jemma, wstając, i zmusiła w ten sposób męża, żeby również się podniósł. Księżna wdowa podźwignęła się z fotela i spojrzała na syna tak, jakby dzielił ich niezmierny dystans. - Byłeś prześlicznym dzieckiem. Elijah wyciągnął ku niej rękę, którą ujęła. - I tak się uroczo uśmiechałeś. Zawsze miałeś piękny uśmiech. Jemma poczuła, że łzy pieką ją pod powiekami. Elijah uśmiechnął się swoim pięknym uśmiechem, jakby matka nigdy nie nazwała go zboćzeńcem, i ucałował ją w policzek. - Mogę jeszcze żyć przez długie lata, matko. Księżna spojrzała na Jemmę i obie zrozumiały, że znają prawdę. Przymknęła na chwilę oczy, z palcami nadal zaciśniętymi wokół diamentowego breloka. - Zostanę na podwieczorek - oznajmiła, wspierając się na lasce. - A potem ruszam w drogę. Podczas posiłku rozmawiali o niczym. Ruchy księżny były niezręczne, widelec wypadł jej kilka razy ze zniekształconych palców, 242
aż wreszcie potrącił kieliszek z winem. Jemma uznała jednak, że to zmartwienie uczyniło teściową tak niezgrabną. i Tej nocy Elijah przyszedł do jej sypialni. Wyciągnęła ku niemu ręce, a on zbliżył się do niej, ciepły, silny i wsunął rękę pod jej nocny strój. - Musimy porozmawiać - wyszeptał, lecz jego dłonie wzbudziły w niej chęć na coś innego niż rozmowa. Zrozumiała, że czekała na to przez cały dzień. Nie miała powodów do zmartwienia. Serce Elijaha biło mocno i równo. - Porozmawiamy później - odparła, a jej ręce ześlizgnęły się niżej po jego ciele. - Ale... - Chcę cię poczuć przy sobie - powiedziała, a wtedy jego oczy pociemniały, może tak samo jak u matki, ale odepchnęła od siebie tę myśl. Jej lęk w jakiś cudowny sposób znikł, bo czuła, jak w całym jego ciele pulsuje krew. Rzucił jakieś niezrozumiałe słowo, ale nachylił się nad nią, a ona się roześmiała. Należał teraz do niej i był żywy, a to jej jak na razie zupełnie wystarczało. 25 3 kwietnia Elijah spędził większą część następnego dnia w jej łóżku. Wczesnym wieczorem obydwoje leżeli na plecach, ciężko dysząc, ze zmię-toszonymi poduszkami wokół nóg. - Muszę się wykąpać - powiedziała słabym głosem Jemma. Czuła się wyczerpana i szczęśliwa. Leżała z jedną ręką wspartą na piersi Elijaha, wewnątrz której serce biło mocno i równo. - Całkiem jakbyśmy naprawili zegar - ciągnęła, zmieniając temat. 274
Elijah wyciągnął ręce nad głową i uśmiechał się, wpatrzony w gobelin przy łóżku. - Moje serce może bić normalnie, kiedy sobie o tym przypomni. - Kochaliśmy się przez cały dzień - wyliczała Jemma. - Dwa razy. Rano i wieczorem. Twoje serce mogło więc zapamiętać właściwy rytm. Elijah się zaśmiał. - Jeśli rozpowiesz o tym ludziom, każdy mężczyzna w Anglii będzie udawać, że mdleje. Przewrócił się na drugi bok i wsparł głowę na dłoni. - Słyszałem twoją rozmowę z moją matką. Jemma spróbowała zebrać myśli. - Hm... - Nie sądziłem, że się domyślisz, dlaczego Sarah Cobbett przyszła akurat do moich apartamentów w Izbie. Jemma uniosła głowę. - A więc to było właściwym powodem? Myślałam, że chodziło ci o oszczędzanie czasu. - Nie mogłem pozwolić, żeby myślano, że wieczorem wymykam się chyłkiem do Pałacu Salome. Miałem już po dziurki w nosie przezywania mnie Sprośnym Beaumontem. Zawsze czaiła się w tym drwina. Wiedziałem, że za moimi plecami inni lordowie stroją sobie żarty na temat lania, jakie tam miałem jakoby odbierać. Jemma splotła palce z jego palcami. - W gruncie rzeczy wcale nie miałem ochoty brać sobie kochanki. Och, oczywiście, bardzo chciałem przespać się z kimś... w tym wieku nie myśli się o niczym poza kobietami i każda wydaje się wtedy niezwykle ponętna. - Każda z nich ci się taką wydawała? - spytała Jemma zafascynowana. - Kobiety mają przecież piersi - odparł takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. - No i także te inne części ciała. Jemma zachichotała, wyobrażając sobie Elijaha, jak idzie ulicą, wpatrując się w kobiece piersi. Wydawało się to czymś tak niepodobnym do niego! 244
- Nie miałem jednak czasu, zanadto byłem zajęty naprawianiem szkód, jakie ojciec wyrządził naszej reputacji. Chciałem to zmienić. - Matka nie powinna ci była o tym mówić. - Jemmie było szczerze żal ośmioletniego chłopca, któremu opowiedziano wszystko ze szczegółami, czyniąc to o wiele za wcześnie. - Ona ma istną obsesję na punkcie reputacji Beaumontów. Słyszałaś chyba. Zresztą ucierpiała o wiele bardziej ode mnie. Wiedziała oczywiście o jego kochankach, ale nie miała pojęcia, jaki skandal wybuchnie po jego śmierci. - Miał pecha, że umarł akurat w takiej chwili. - Wiele o tym rozmyślałem jako chłopiec, bo wszystko wydawało mi się takie zagadkowe. Dlaczego był w damskiej koszuli nocnej? Po co ta chłosta? Wreszcie dorosłem na tyle, by zrozumieć, że nie sposób wyjaśnić tych szczegółów. Stąd pewnie moja skłonność do logiki - dodał. - Przepraszam cię. Musiałeś dźwigać przygnębiające brzemię. - No i znalazłem sobie Sarah Cobbett - ciągnął, nadal wpatrzony w gobelin. - Z początku myślałem, że wystarczy wziąć kochankę; potem jednak zrozumiałem, że nikogo nie obchodzi, co robię poza Izbą. Wszyscy przypuszczali, że noszę damskie koszule i błagam Sarah, żeby mnie biczowała. Pewnego dnia powiedziałem jej więc, żeby tam do mnie przyszła. Jemma kreśliła palcem kółka na jego piersi. Nie lubiła myśleć o Elijahu współżyjącym z inną kobietą. Nie potrafiła jednak być zazdrosna o Sarah, zważywszy okoliczności. A serce męża nadal biło równo pod jej dłonią. - Och, to było okropne - odezwał się, przekręcając głowę na bok, tak by mógł widzieć Jemmę. - Biurko okazało się straszliwie niewygodne. Nie było jej miło, ale cóż mogła robić? Już po chwili miała wszystkiego dość, a ja także. - Czy to zadziałało? - Och, tak. Po jakimś miesiącu. Wszyscy klepali mnie wtedy po plecach, mówiąc, że miałem świetny pomysł. Wszystko jakby przycichło. Ale byłem nieufny i nadal kazałem Sarah tam przychodzić, dwa razy tygodniowo. 276
- Czemu jej nie odprawiłeś, kiedyśmy się pobrali? - spytała, dziwiąc się, że te słowa przeszły jej przez gardło. - Nie myślałem o niej w tych kategoriach. Każda z was była zupełnie inna, a ty - taka urocza i atrakcyjna. Wiem, nie mieliśmy wtedy zbyt wielkiego doświadczenia, ale myślałem wiele o tobie. - Naprawdę? - Pamiętasz, że kochaliśmy się każdej nocy? - spytał z uśmiechem. - Zakochałem się w tobie nieprzytomnie. Kiedy miałem przemawiać w Izbie Lordów, zaraz zaczynałem myśleć, jak miękkie masz usta, jak pięknie zarysowane pośladki i zapominałem wówczas, o czym mam mówić. - Kochaliśmy się tamtego ranka - przypomniała mu Jemma. -Właśnie to zabolało mnie najbardziej. Odwróciłeś się ode mnie, byłam dla ciebie jedynie - hors d'ceuvre, przystawką, a potem wziąłeś się do niej. - Mimo wszystkich wysiłków w jej głosie zabrzmiało rozżalenie. - Nie mogę ci powiedzieć niczego - jęknął - żeby cię pocieszyć. Pamiętam, że zaspokoiłaś mnie w zupełności i nie miałem wcale ochoty na tamtą. Ale kiedy jakaś kobieta legnie przed młodzieńcem z rozchylonymi nogami, poradzi sobie z nią, choćby nawet był do cna wyczerpany. Jakżebym mógł wytłumaczyć Sarah, że już jej dłużej nie chcę? Stała się w jakiś sposób częścią moich obowiązków w Izbie. Jeśli ma to jakiś sens. W męskim rozumieniu tych spraw miało, bo w końcu ledwie się wówczas z Elijahem oboje znali, a o ich małżeństwie zadecydowali ojcowie wiele lat wcześniej. Jemma była w nim wprawdzie zakochana, ale on nie musiał być zakochany w niej. Nagle nakrył ją swoim ciałem i poczuła go między udami, wyprężonego i sztywnego. - Jesteś najbardziej ponętna ze wszystkich. - Naprawdę? - Ale jego ręka sięgała już ku jej piersiom i jego odpowiedź okazała się tylko nieartykułowanym pomrukiem. Kochali się przez kilka godzin. Elijah całował ją w łopatki, pod kolanami, w czoło i koniuszki palców. A potem wziął ją szybko, bezwzględnie, bez żadnych wstępów. 246
Jemma nie zamknęła oczu i patrzyła mu w twarz, czując się jak młoda żona zakochana we własnym mężu. - Tak bardzo cię kocham - szepnęła. Czuła już narastanie żaru w ciele, który przenosił ją gdzieś daleko, w jakieś miejsce, gdzie nie istniał żaden lęk. Elijah trzymał w dłoniach jej twarz i mówił schrypniętym głosem coś, czego nie słyszała, ale wiedziała, o co mu chodzi, bo obydwoje przepełniła miłość. Nie trzeba było tego wyrażać słowami. 26 4 kwietnia Fowle wszedł do gabinetu i skłonił się przed Jemmą. - Książę Villiers z żalem każe zawiadomić, że jego powóz wrócił z Birmingham pusty; ten lekarz przeniósł się widocznie do Londynu, ale nie zostawił nikomu nowego adresu. Prócz tego pan Twiddy z dwiema córkami przybył tu dziś rano. Odesłałem go do majątku na wsi, tak jak pan sobie życzył. Elijah skinął głową. - Dziękuję ci, Fowle. Jemma przyjęła tę wiadomość, zaciskając jedynie powieki. Mąż objął ją i usiłował pocieszyć. - Nigdy przecież nie spodziewaliśmy się, że ten lekarz w czymś mi pomoże - powiedział, żałując, że w ogóle o nim usłyszała. - Chcę przeczytać tę rozprawę - zażądała, uwalniając się z jego objęć. - Villiers ją ma. Ja... Odwróciła się tyłem. - Muszę ją mieć. - Czekaj! Nie możesz... Jemma już jednak wybiegła z pokoju. Elijah zgrzytnął zębami i wrócił do swego zajęcia. Robił spis całego majątku, po kolei. Jeśli 278
Jemma nie była przy nadziei, to jego łysawy, bezmyślny kuzynek odziedziczy wszystko. Elijah chciał, żeby spis był jasny i przejrzysty. Godzinę później pisał list, pouczając dokładnie kuzyna, jak nadzorować kolejne żniwa, gdy Jemma wpadła jak bomba do pokoju. - Mam ją! Doktor nazywa się William Withering. Zaraz wynajmę agenta z Bow Street, żeby go znalazł. - Agenta? - Czemu nie? Już posłałam Fowle'a, żeby tu przyprowadził któregoś. Ta rozprawa Witheringa jest bardzo ciekawa - ciągnęła, siadając naprzeciw niego i wymachując kartkami w powietrzu. - Uzyskał tę leczniczą substancję z kwiatów. Jeśli weźmie się zbyt dużą dawkę, działa ona jak trucizna, ale w małych ilościach zdaje się regulować akcję serca i... - urwała. Elijah odłożył pióro. - Czy on naprawdę uzyskał tę truciznę z kwiatu? - Targ na Covent Garden! - Jemma zerwała się z krzesła. - Przecież musi istnieć wiele trujących kwiatów o leczniczych właściwościach. Pamiętasz, co nam o nich mówił ten stary sprzedawca? - Nazwał je dzwonkami nieboszczyka. - Jemma szukała czegoś w artykule. - Ale Withering pisze o jakimś zielu, które nazywa się Digitalis purpurea. Nie rozumiem tego. Preceptor Elijaha zamęczał go jednak łaciną aż do znudzenia. - Purpurea znaczy fioletowa. A te kwiaty były fioletowe. - Chodźmy tam zaraz! - krzyknęła Jemma. Elijah nie wstał jednak zza biurka. - Nie rób sobie daremnych nadziei. - Nie robię sobie nadziei, tylko pragnę działać. Nie chcę siedzieć i czekać, aż przy mnie umrzesz. Nie chcę! Kiedy dotarli do Covent Garden, targ kwiatowy był zamknięty.
- Czynny jest we wtorki, czwartki i soboty - powiedział im lokaj, który poszedł zasięgnąć języka. - Zostań w powozie - powiedział do niego Elijah i podążył za Jemmą. Przeciskała się między straganami z niesłychaną szybkością, zmierzając ku miejscu, gdzie kwiatami handlował stary sprzedawca, który nie miał własnego kramu, tylko kilka wiaderek. 248
Gdy skręcił za róg, zastał Jemmę wpatrzoną w ścianę, pod którą siedział przedtem staruszek. - Tak, to było tutaj - przypomniał sobie. -Wrócimy tu w sobotę i znajdziemy go. - Do soboty zostało trzy dni. Elijahowi nie podobała się myśl, że mógłby nie przeżyć trzech następnych dni, ale nie był w stanie protestować. Jemma krążyła wokół najpierw powoli, a potem coraz szybciej. Elijah szedł w ślad za nią. Zamknięte stragany wyglądały przygnębiająco, jakby szykowały się znużone do snu. Wreszcie zrozumiał, gdzie Jemma się kieruje. Wypatrzyła jeden kram, w którym ktoś siedział, i nachylona nad kontuarem gawędziła z niską, starą kobietą okutaną w wełniany szal. - Czy rozumie pani, o którego dżentelmena mi chodzi? - usłyszał, gdy podszedł bliżej. - Jaki tam z niego dżentelmen! - parsknęła śmiechem kobieta. -To Stubbins. Ponder-Stubbins. - Oczywiście. Czy zechce mi pani łaskawie powiedzieć, gdzie można znaleźć pana Stubbinsa? Kobieta znów parsknęła śmiechem. - Dziwnie mi to brzmi, kiedy ktoś go zwie panem! - Czy mieszka tu w pobliżu? - O nie. Musi pani zaczekać, aż znowu otworzą targ. To tylko kilka dni. Ja tu przyjdę z żonkilami, całe mnóstwo ich będzie. I tulipany. Lubi pan tulipany? - spytała Elijaha. Ukłonił się handlarce. - Dobry wieczór, madame, owszem, lubię tulipany - choć nie miał najmniejszego pojęcia, co to za kwiaty. Jego kucharka, pani Tulip, z pewnością w niczym nie przypominała kwiatu. - Chyba się pan nie pogniewa, jak coś powiem. Stara już jestem i pozwalam sobie czasem językiem mleć. Pan to mi wygląda na prawdziwego księcia! - mruknęła, wspierając się na kontuarze i znów zachichotała. - Chociaż nie ma w państwie nic śmiesznego. Ale jaki znowu książę szukałby na targu starego Stubbinsa? Elijah uśmiechnął się do niej, a stara handlarka okryła się rumieńcem. 281
- Święci pańscy, ale pan ładniutki! Zawsze powiadam mojemu staremu, że spotkam kiedy prawdziwego księcia. Tak sobie żartujemy. A ten książę zabierze mnie stąd, wsadzi w karetę na złotych kołach i zrobi ze mnie pannę młodą, ładną jak ta lala. - A co na to pani mąż? - spytała Jemma. - Ano gada, że daje mi co dzień coś lepszego od złotych kół! -zaśmiała się na całe gardło. - Ale choćby pan był i księciem, nie znajdzie pan tu Stubbinsa, póki targu nie otworzą. W paskudnym miejscu mieszka. Nie chodzę tam nigdy, chyba że już muszę. - A gdzie to jest? - W Spitalfields. Państwo byście się tam nigdy nie wybrali. - Owszem, byliśmy w Spitalfields niecały tydzień temu. Czy może nam pani powiedzieć, gdzie go szukać? Nie mieszka przypadkiem gdzieś koło Cacky Street? Kobieta przestała chichotać i przymrużyła oczy. - Chyba z was misjonarze, co? Już ja takich znam. Pewnie chcecie go namówić, żeby chodził do kościoła, a potem mu dacie kapelusz i resztę łachów! - Byłbym w takim razie cudotwórcą, a nie misjonarzem. - Ano, choć tyle to pan wie. - Chcemy tylko znaleźć doktora, który z kwiatów Stubbinsa robi lekarstwa - wyjaśniła Jemma. - To ogromnie ważne. Może nam pani pomóc? - Stubbins mieszka na Wiggo Lane - powiedziała kramarka. - Znajdziecie go albo tam, albo za stajniami, to drugie pewniejsze. Hoduje w tym miejscu cały swój towar, a myślę, że nieraz i sypia. Przeszła jej najwyraźniej ochota do śmiechu. - Pan pewnie z policji, co? Patrzcie no, wygląda pan niczym książę, a tak naprawdę to z pana gliniarz? - Gdzież tam! - oburzyła się Jemma. - Jeszcze go z mojej winy wsadzicie do domu pracy przymusowej! Szkoda, że zaczęłam z wami gadać!
- Nigdy byśmy tego nie zrobili - tłumaczył jej łagodnie Elijah. -A ja nie mam nic wspólnego z policją. Tak się też składa, że naprawdę jestem księciem. - No no, coś podobnego! 283
Elijah złożył jej ekstrawagancki ukłon. - Książę Beaumont, do usług, madame. Owszem, zabrałbym panią ze sobą, ale... - Jego złote koła tak naprawdę są z mosiądzu - wyjaśniła Jemma, biorąc go pod rękę. - O rety, całkiem jak w bajce! - wrzasnęła kwiaciarka. - Książę i księżna. Może się jeszcze kochacie jak dwa gołąbki, co? Jemma poczuła, że jej uśmiech blednie. - Coś w tym rodzaju. - A macie powóz ze złotymi kołami? - Nie. Ale mam za to piękną pannę młodą - pospieszył z wyjaśnieniem Elijah. Znaleźli Wiggo Lane bez trudności. Była to jedna z tych wąskich jak tunel uliczek odchodzących od Cacky Street, niedaleko wytwórni szkła. Po południu Spitalfields wyglądało zupełnie inaczej niż rankiem. Ludzie siedzieli na schodkach, wszędzie kręciły się dzieci, wrzeszcząc i piszcząc z uciechy. Suszono na powietrzu pranie, mimo że zaraz osiadał na nim dym z kuchenek ulicznych. Trudniej jednak było znaleźć Stubbinsa niż Wiggo Lane. - Mieszkał tu przedtem - powiedział jakiś mężczyzna, nieżyczliwie spoglądając na ich lokaja. Większość pozostałych nie chciała nawet odpowiedzieć na pytania, tylko odwracała się tyłem albo gapiła z niechęcią na powóz. - To nam nic nie da - uznał Elijah, patrząc, jak James podchodzi do kogoś, kto raczej mógłby lokaja powalić na ziemię, niż udzielić mu informacji. Zawołał na sługę: - Idziemy na Cow Cross, Jamesie! Drzwi, jak przedtem, nie były zamknięte, korytarz mroczny, a na spotkanie znów wyszedł im Knabby i tak samo mrużył oczy. - To jeszcze raz ja, książę, a ze mną jest księżna - powiedział Elijah. Knabby był wyraźnie zaskoczony. - Jak miło znowu gościć księcia! Wszyscy są na podwórzu -oświadczył i zaraz tam pospieszył. 251
- Próbujemy znaleźć kogoś, kto mieszka w Spitalfields - powiedział Elijah, ale Knabby stał już w drzwiach wychodzących na podwórze. Nie panowało tam takie samo ożywienie jak przedtem. - Cully śpi - wyjaśnił Knabby. - Mąż Sophisby znów ją stąd zabrał, a pani Nibble jest u siostry, która ma wrzód żołądka. Elijah pozdrowił wszystkich i spytał: - Próbujemy znaleźć Pondera Stubbinsa, który żyje w Spitalfields i hoduje kwiaty. Czy ktoś go zna? Po chwili ciszy Waxy powiedział: - Książę to, rzecz jasna, książę. - Wyraźnie jednak toczyła się tu walka między lojalnością wobec Spitalfields a lojalnością wobec wytwórni szkła. - Nie zrobimy mu nic złego - odezwała się Jemma. - Chcemy tylko znaleźć doktora, który kupuje od niego kwiaty. - Och - Knabby'emu wyraźnie ulżyło - w takim razie powiem. Stubbins mieszka tuż za rogiem. Gdzieś chyba na Wiggo, ale rzadko kiedy tam bywa, bo jego żona to prawdziwa megiera. A sypia za stajniami na Fish Street. - Świetnie. Jesteśmy niezwykle wdzięczni za pomoc. - Elijah obszedł podwórze wokoło, potrząsając dłońmi, które wyciągały się ku niemu. A potem odeszli. Stajnie były drewnianą budą o dwóch kondygnacjach. Na dole znajdowało się pomieszczenie dla koni, ochoczo produkujących nawóz, co ułatwiło znalezienie Stubbinsa. Wystarczyło kierować się węchem. Był to szczególny, intensywny odór - może dlatego, że tył stajni wychodził na wschód, a słońce prażyło na końskie bobki przez cały ranek. Stubbins miał tam wszystko starannie uporządkowane. Po lewej znajdowały się grządki kwiatowe, a po prawej świeże kopczyki końskiego łajna. - Och, to państwo przyszli? - spytał, odkładając łopatę. - Takem sobie i myślał, że państwo wrócicie. - Naprawdę? - zdumiała się Jemma. - Myślał pan, że tu za nim przyjdziemy? 285
- Nie pani, madame, ale panin mąż. Widziałem, że ciekaw jest nawozu. Nie pomyliłem się, co? - I nie czekając nawet na odpowiedź, zaczął pokazywać wszystko Elijahowi. - Nie może być za duży gorąc, boby kwiaty powiędły. Zbieram go tutaj, a potem czekam jakie cztery czy pięć dni. Czasami kropię go świeżym mlekiem. Wyjaśniało to, jak uznała Jemma, czemu smród był tak przenikliwy. - A potem nasypuję go tu, to tam, trochę mieszam i wreszcie sadzę moje kwiaty. Pokazał im potem budkę, gdzie trzymał nasiona, a Elijah patrzył na wszystko z wielką powagą i zadawał bardzo wnikliwe pytania. Jemma dopiero teraz pojęła, dlaczego wytwórnia szkła na Cacky Street działa tak dobrze. Właśnie dzięki niemu. Elijah był poważny, litościwy i tak prawy, że przyciągał do siebie ludzi. Kilka minut później Elijah spytał Stubbinsa o doktora. - Kiedyś żył w Birmingham - potwierdził Stubbins - a potem się przeniósł do jakiegoś dalekiego hrabstwa, ale nie wyszło to na dobre jego płucom. Wrócił wtenczas do Londynu. Ma chyba mieszkanie na Harley Street. Ja tam nigdy nie chodzę, rzecz jasna, a on tylko przysyła tu człowieka po moje kwiaty. Serce podeszło Jemmie do gardła. - To on! - powiedziała, chwytając Elijaha za rękę. - Doktor Withering! Mówię ci, to musi być on! Chwilę później wsiedli do powozu i szybko pojechali na Harley Street. 27 4 kwietnia Dyrektorowi szkoły St. Paul nie jest znany żaden Grindel z Wap-ping - powiedział Ashmole, zaglądając z miną godną drapieżnego 253
ptaka do gabinetu Villiersa. - On zresztą sądzi, że w Wapping nie ma żadnych szkół. - Templeton nie dał znaku życia? W oczach Ashmole'a ukazał się błysk satysfakcji, jak zawsze gdy ktoś ze służby wpadał w tarapaty. Villiers już to widywał. Nie ma okrutniejszych ludzi niż słudzy, gdy odkryją na przykład, że któraś z pokojówek jest w odmiennym stanie. Kamerdyner wyprostował się, prezentując w całej okazałości wzrost godny dwunastoletniego chłopca. - Pana Templetona nie ma w jego mieszkaniu. Villiers był zwykle dumny z tego, że przyjmuje złe wieści z kamienną twarzą, ale tym razem zaklął soczyście, co go samego zdziwiło. - Ano właśnie, wasza wysokość, ptaszek wyfrunął. - Ashmole pokiwał cienką szyją w geście solidarności. - Dlaczego uciekł? - Pieniądze, jak zawsze. - Ashmole nie darmo od lat stał na czele książęcej służby. - Dużo pan mu zapłacił? - spytał i cmoknął językiem. - Czy mam posłać ogrodnika, żeby powiedział kucharce, że trzeba oszczędzać na kuchni? - Nie przypuszczam, żeby dużo nakradł, ale z pewnością będzie się miał teraz za co urządzić. - Villiers dorzucił jeszcze kilka innych przekleństw. - Możemy napuścić na niego agenta z Bow Street powiedział Ashmole. - Nie odzyskamy dzięki temu pieniędzy - odparł Villiers, coś go jednak zmartwiło znacznie bardziej. - Ale dlaczego uciekł właśnie teraz, Ashmole? Musi to mieć coś wspólnego z dziećmi. Stary kamerdyner spojrzał na niego zaskoczony. - Do diabła z nim! - prychnął Villiers. Dawał Templetonowi o wiele za dużo swobody. - Owszem, każę go aresztować, ścigać, ale nie z powodu pieniędzy, bo i tak nie dostanę ich z powrotem. Chcę tylko wiedzieć, co się dzieje z tymi przeklętymi dziećmi. 287
- Tak, wasza wysokość. Czy mam wysłać lokaja do Wapping, żeby odnalazł tę szkołę i przywiózł chłopca? Villiers wyciągnął listę sporządzoną przez Templetona, nim ten się ulotnił. - Pozostańmy na razie tylko przy tej kwestii. Sam pojadę do Wapping. Każ mi przygotować powóz. A wieczorem chcę się zobaczyć z Plammelem i Philasterem, obojętnie, czy są wolni, czy nie. Oba te liryczne miana nosili zgoła nieskłonni do liryzmu ludzie, którzy kierowali jego interesami. Ashmole znów cmoknął językiem. Villiers spojrzał na niego. - Oni już tutaj są - mruknął z niechęcią kamerdyner. - Templeton nie był kimś, kto chciałby się dzielić zyskiem z innymi. Villiers siedział w powozie pięć minut później. Na ogół spędzał co najmniej pół godziny z lokajem, nim wyszedł z domu. Skoro pozwalał sobie na to, żeby nigdy nie nosić peruki, żądał perfekcyjnego ułożenia włosów, nie mówiąc o połysku butów i śnieżnej bieli koszuli... A tym razem po prostu wyszedł z domu. Co, u diabła, stało się z tymi dziećmi? Z tymi samymi dziećmi - zdawał się powtarzać mu jakiś cichy, uparty głos w jego głowie - o które nie dbał ani trochę jeszcze miesiąc temu. O tak, z tymi właśnie dziećmi. Czemu Templeton uciekł? Pani Jobber wydawała się sympatyczną osobą i najwyraźniej zapewniała im dobry dom. Ale... u licha... czemu nie było u niej innych? Przecież pozostawało jeszcze pięcioro? Dlaczego nie trzymano ich razem? A co się zdarzyło dwa lata temu, kiedy Templeton oddał najstarszego chłopca do szkoły? Villiers był pewien, że on sam wcale o tym nie decydował. Unikał mówienia i myślenia o tych dzieciach. Nigdy nie prosił Templetona o żadne sprawozdanie na kształt tych, które tyczyły jego zboża czy dzierżawców. Poczucie winy to bardzo uciążliwe doznanie. Wioska Wapping wydawała się wyrastać wprost z Tamizy. Inne miejscowości składały się z budynków na brzegu rzeki, w Wapping 255
natomiast wszystko się od niej zaczynało, a dopiero potem byle jak pięło się ku wybrzeżu. Wietrzyk przynosił woń błota i śniętych ryb. Drzwi powozu się otworzyły. - Wasza wysokość, Ashmole wspominał, żebyśmy poszli do kościoła. Czy chce pan, żebym tam zasięgnął języka? Villiers gestem dłoni odprawił lokaja i zamknął drzwi. Czuł się jak głupiec, wyglądając przez okienko, ale Wapping go fascynowało. Właściwie nie zasługiwało na miano biednego, zbyt wiele w nim było ożywienia, żeby je można tak określić. Tuż za oknem powozu widniały wielkie schody wiodące w dół ku Tamizie. Pełno na nich było chłopców z podwiniętymi spodniami, którzy babrali się w błocie. Przypływ zalewał stopnie, a potem się cofał, pozostawiając gruby kożuch namułu. Villiers przyglądał się chłopcom przez jakiś czas, a potem opadł na siedzenie. Obaj z Elijahem taplali się niegdyś w rzeczce przepływającej między ich majątkami. Odzwyczaił się potem od tego, ale ona zapewne płynie tam nadal. Po co jednak uważać to za przeszłość? Nigdy już wprawdzie nie odwiedził swego majątku, co nie znaczy, że przestał on istnieć. Lokaj znów otworzył drzwi. - Pastora nie ma w domu, ale zakrystian twierdzi, że nic mu nie wiadomo o żadnej szkole dla chłopców prowadzonej przez Grinde-la... - służący się zawahał. - Gadaj zaraz, co masz do gadania. - Podobno mieszka tu jakiś niezbyt godny szacunku człowiek nazwiskiem Elias Grindel, który się zadaje z pięcioma czy sześcioma ulicznikami. Zakrystian mówi, że chodzi o sieroty. Ale to nie może być ten, kogo wasza wysokość szuka, bo... - Spytałeś, gdzie go można znaleźć? - przerwał mu Villiers. - Tak, jaśnie panie. Villiers dał znak, żeby drzwi zamknięto. Chciał odszukać Tem-pletona, a potem wtrącić go do więzienia, żeby tam gnił. Powóz znów ruszył, ale zatrzymał się już po pięciu minutach. Villiers wysiadł i znalazł się na ulicy, która opadała stromo ku rzece. Było tu więcej stopni i jeszcze więcej wyrostków. 256
Villiers poczuł, że żołądek podchodzi mu do gardła z obrzydzenia. Chłopcy nie bawili się w błocie, oni w nim brodzili, żeby wydobyć coś, co można sprzedać. A jego syn znajdował się zapewne pośród nich. Potomek książąt brodził w tej kloace, choć słowo „brodził" było zbyt łagodnym określeniem. Grindel, gdy Villiers zdołał go wreszcie znaleźć w zapuszczonej ruderze tuż nad rzeką, okazał się bardzo wojowniczym człowiekiem. - Żadnemu z moich chłopaków nie jest na imię Tobias czy Juny! - warknął, a dolna warga obwisła mu przy tym jak u wielbłąda. - Juby - poprawił go Villiers. Grindel spojrzał na niego złowrogo. - Nie mam nic wspólnego z żadnym Templetonem. Nie prowadzę szkoły dla chłopców. Pomylił mnie pan z kimś. Villiers pomacał niby od niechcenia swoją szpadę u boku, jakby była laską, a on chciał sprawdzić jej wagę. - Słyszałem o jakimś innym Grindelu w Bagnigge Wells. Może to o niego chodzi - oświadczył jego rozmówca. Villiers obrócił szpadę w palcach. Pochwa, w której kryło się ostrze, dawała wyraźnie do zrozumienia, że mieści w sobie broń, która może wyrządzić krzywdę. Potem zwrócił ją czubkiem w dół. Ostrze wbiło się w spróchniałe drewno u jego stóp. - O, do licha - powiedział spokojnie - ale to tylko pochwa. Grindel spojrzał na niego wrogo. - Szukam chłopca imieniem Tobias, na którego czasem mówią Juby. Niech pan zaraz pośle kogoś po niego albo... - Albo co? - warknął Grindel. - Chcesz mnie pan może poszat-kować za to, że nie prowadzę szkoły dla chłopców? Wcale ich nie lubię! Nie cierpię mieć ich koło siebie. Villiers rozejrzał się po brudnej izbie, którą Grindel szumnie nazwał „gabinetem". Był to jednak gabinet bez żadnych książek. Stały tam natomiast spaczone drewniane kubełki, baryłki i wiklinowe
koszyki. Wiaderko u jego stóp pełne było guzików najróżniejszego kształtu. Dojrzał też uchylone wieko kosza z węglem i dużą beczkę, na wpół zapełnioną drzazgami. 257
- Z czego pan w takim razie żyje? - spytał. - Nie pana interes! - burknął Grindel, nie ruszając się z miejsca. Był niski, spocony, na głowie miał pożółkłą perukę. Wystawały spod niej pasma tłustych włosów, świadczące, że jej właścicielowi niezbyt zależało na schludności. Villiers trącił szpadą kolejny, stojący na samym skraju kredensu koszyk, który zachwiał się i wypadła z niego istna kaskada zębów. Ludzkich, jak uznał Villiers. Cofnął się o krok, a zęby potoczyły mu się z grzechotem pod nogi. - Gromadzę różne rzeczy - odparł Grindel z niewinną miną. Villiers szczycił się tym, że potrafi zachować pokerową twarz, ale najwyraźniej trafił na lepszego od siebie. - Wolałbym, żeby jaśnie pan więcej mi ich nie wywracał. Powiada się, że dom Anglika to jego twierdza - ciągnął z jawnym już zuchwalstwem - i muszą się z tym liczyć nawet tacy, co się wynoszą ponad innych. - Dumny jestem z tego, że się wynoszę nad takich, co gromadzą zęby nieboszczyków - odparł Villiers. Trącił szpadą pokrywę kolejnego koszyka. Leżała w nim cała kolekcja srebrnych łyżeczek do herbaty. Można było, mimo nalotu mułu, dostrzec, że wiele z nich miało wygrawerowane inicjały lub nawet książęcą koronę. - Czy zamierza je pan zwrócił właścicielom? - Co wpadło do rzeki, to wpadło i należy mi się z prawa. Drzwi za Villiersem otworzyły się nagle i ledwie zdążył odskoczyć. I takjuż martwiło go, że znów miał na sobie surdut z różowego aksamitu. Tylko cudem mógłby opuścić „gabinet" Grindela, nie brudząc się o coś. - Czego, u diabła pan chcesz?! - ryknął Grindel, a jego brwi złączyły się w jedną linię na zmarszczonym czole. Villiers uśmiechnął się dyskretnie. Najwyraźniej Grindel nie mógł być już tak obojętny, jaki chciał się wydać. Do pokoju wszedł mały, wychudzony chłopiec, nie zdradzając specjalnego lęku, i powiedział: - Fillibet skaleczył się tak paskudnie w nogę, że mu prawie pięta odpadła. 258
- Co mnie to obchodzi? - spytał Grindel i zwrócił się do Villiersa: - Zaprzyjaźniłem się z okolicznymi chłopcami, a oni przychodzą do mnie po radę - wyjaśnił, potem zaś powiedział do malca ze sztucznym uśmiechem: - Nic na to nie poradzę, synu. Musisz z nim pójść do chirurga. Chłopiec zerknął na Villiersa, a potem znów na Grindela. - Pan chciał, żebyśmy już do niego więcej nie chodzili, ale Juby mówi, że inaczej Fillibet wykorkuje, a konstabl pana za to zamknie. - Co takiego?! - ryknął Grindel. Gdy Villiers usłyszał imię „Juby", wyciągnął szpadę. Ostrze błysnęło, gdy jego czubek wsparł się o brudną grdykę Grindela. - Aha, Juby mówi - powtórzył cicho. - A pan, zdaje się, nie zna nikogo takiego? - Wszyscy znają Juby'ego - burknął Grindel - ale ja nigdy nie mówiłem, że go nie znam, tylko że nie mam szkoły dla chłopców. Juby ze mną nie mieszka. - My wcale z nim nie mieszkamy - wyjaśnił chłopiec, patrząc z zaciekawieniem na szpadę. - On mówi, że śmierdzimy. Śpimy albo nad rzeką, albo w kościele. Juby'emu się tam podoba. Villiers nacisnął mocniej szpadę. - Pytam raz jeszcze - powiedział spokojnie - czy zna pan Tem-pletona? - Może go i gdzieś spotkałem - stęknął Grindel pewny, że szpada przeszyje mu zaraz gardło. - Od czasu do czasu przysyła mi chłopców. - W jakim celu? - Nie ma w tym nic zdrożnego, nie tak, jak to, co się tu dokoła dzieje! Ja się z chłopakami nie zadaję w bezwstydnych celach! Prowadzę porządny dom, zawsze to mówię. Może pan spytać strażników! Oni nie... - Juby mówi, że straż mu nic nie zrobi, bo on jej za to płaci - wyjaśnił chłopiec, najwyraźniej zachwycony tym, co się działo. Villiers przyjrzał mu się. Malec miał mizerną, brudną twarzyczkę i podobny był do myszy. - Sprowadź mi tu Juby'ego, słyszysz? 293
Chłopiec wybiegł. - Na co panu ten chłopak? - spytał Grindel. - Pewnie do jakichś bezwstydnych praktyk, co? Villiers z uśmiechem wzmocnił nieco nacisk na szpadę. Oczy Grindela wyszły z orbit, gdy czubek ostrza przekłuł mu skórę. - Nie jestem z tych zboczeńców - powiedział Villiers. - Ile pan dostał od Templetona za tę „naukę" Juby'ego? - Ani szylinga! - wychrypiał Grindel. - Biorę chłopaków, żeby zrobić dobry uczynek, bo inaczej znaleźliby się w przytułku i musiałaby za nich płacić parafia. Może pan spytać każdego z konstablów! Oni wiedzą, co robię. Płacę smarkaczom porządnie za robotę, po trzy pensy dziennie. To daje ponad szylinga tygodniowo! Villiers cofnął szpadę tak raptownie, że Grindel o mało nie upadł. Na szyi wykwitła mu plamka krwi, ale jakoś nie zamierzał jej ścierać. - Wiem ja, coś ty za jeden - warknął. - Naszła cię chęć dobrego uczynku i przyszedłeś tutaj, żeby sobie wybrać smarkacza z przytułku, a potem zrobić z niego porządnego człowieka. Ha, może ci się powiedzie! Ten Juby to urodzony szubienicznik, smarkacz z rynsztoka, zepsuty niczym... Villiers uśmiechnął się w tak szczególny sposób, że przestraszony Grindel zamilkł. - Spodziewałem się tego. - A to czemu? - Ten chłopak z przytułku... ten urodzony szubienicznik... smarkacz z rynsztoka, którego zmuszałeś, żeby dla ciebie harował w straszliwych warunkach... - Gadaj sobie zdrów! - Grindelowi znów obwisła warga jak zwierzęciu. - .. .to mój syn - dokończył Villiers. Wyjął z kieszeni pięknie haftowaną chusteczkę i ostrożnie wytarł krew z czubka szpady, a potem ze wstrętem rzucił ją na stół Grindelowi. - Możesz dostać za nią co najmniej osiem pensów. To belgijskie koronki. Grindel nawet na nią nie spojrzał. - Twój... syn? 260
Villiers wsunął szpadę z powrotem do pochwy. - Zabieram go stąd, rzecz jasna. A potem w mgnieniu oka podjął kolejną decyzję. - I wszystkich innych chłopców także. - Ty podły sukin... - Zrobię to dla twego własnego dobra - wycedził Villiers. - Przecież mówiłeś, że tych chłopców nie cierpisz. Tyle kłopotu sprawia trzymanie ich w ryzach. Dobrze ci zrobi, jeśli sam będziesz musiał babrać się w błocie. Stracisz wtedy to wielkie brzuszysko. Najwyraźniej nie brakuje ci żarcia. Grindel chętnie by wyskoczył zza biurka, gdyby nie strach przed szpadą. Villiers dojrzał go w jego oczach, podobnie jak nienawiść, od której brzuchaczowi trzęsły się palce. - Dodam tylko, że Templeton uciekł i zaszył się gdzieś jak szczur w norze. Jeśli go znajdę, jego następnym miejscem pobytu będzie ciężkie więzienie. Dożywotnie, panie Grindel. Dożywotnie. Do licha! - dodał, przewracając kopniakiem następny koszyk. Kawałki węgla rozsypały się po podłodze. Och, przepraszam za moją niezręczność - powiedział i szybko wywrócił cztery lub pięć kolejnych. Odłamki węgla zatrzeszczały pod stopami chłopca, który wszedł do izby. Był niewyobrażalnie wprost brudny i cuchnący. Villiersowi wystarczyło jednak spojrzeć na jego nos i dolną wargę, by zyskać pewność. Zresztą te szczegóły nie miały aż tak wielkiego znaczenia, jak jego chód i kanciasty zarys podbródka. Juby podszedł prosto do biurka i spojrzał zimno na Grindela. - Zapłacisz pan zaraz za to, żeby Fillibeta obejrzał doktor, albo doniosę konstablom na ciebie, ty zapijaczona beko łoju. Tak, to musiał być jego syn, choć miał w sobie dużo więcej ludzkich uczuć niż on sam kiedykolwiek. Yilliers czekał jedynie na odpowiednią chwilę. Juby był tak wychudzony, że mógłby współzawodniczyć z Ashmole'em pod względem wyglądu. Trzymał się jednak prosto. Villiers mógł dojrzeć jego łopatki sterczące pod podartą koszulą. 295
Odchrząknął. Chłopiec spojrzał na niego przelotnie spod długich rzęs. - Gdzie pan masz tę szpadę? - spytał na samym wstępie. - Ropuch gadał, że przyszedł tu jakiś jaśnie pan i o mało gardła nie poderżnął temu podlecowi, co nas żyłuje. - Hej, kogo ty śmiesz przezywać?! - huknął wściekle Grindel, zaciskając pięści, jakby chciał rąbnąć nimi chłopca, mimo że dzielił go od niego stół. Ale chłopiec tylko się zaśmiał, a ten jego śmiech był ostatecznym dowodem, jeśli w ogóle Villiers go potrzebował. Grindel aż się cofnął na sam jego dźwięk. - Nie ośmielisz się mnie tknąć, Grindel - stwierdził z jawną satysfakcją chłopak. - Pamiętasz, co się stało w zeszłym tygodniu? - A bierz go pan sobie - parsknął Grindel, spluwając na podłogę. - W Londynie roi się od smarkaczy, którzy będą mi wdzięczni za pieniądze i mieszkanie. Każdy z chłopców ci to powie. Ja słynę z uczciwości! - Zabieram wszystkich - powtórzył Villiers, odzywając się po raz pierwszy, odkąd Juby wszedł do pokoju. Każ się tu zebrać chłopcom - powiedział, patrząc synowi w oczy. - Ktoś ty niby taki, żeby mi rozkazywać? - spytał Juby, opuszczając dolną wargę całkiem jak Grindel. Grindel wybuchnął śmiechem. - A to dobre! Doigrałeś się! - zawołał z nagłą uciechą. Chłopiec spojrzał spod rzęs na Villiersa po raz drugi. - Czego od nas chcesz? - Niczego specjalnego. - Nie za wiele umiemy. A ty ani trochę nie wyglądasz na kogoś, kto by się rozglądał za terminatorem. Villiers czuł się tak, jakby to ktoś inny, a nie on sam rozmawiał z tym chłopcem, podobnym do niego jak dwie krople wody, z wychudzoną, gniewną wersją Leopolda Dautry, księcia Villiers, tylko że on sam był muskularny, a syn wynędzniały. Chłopiec jednak ani myślał ustąpić. 262
- Nie mamy niczego, co by pan chciał. - Zostań ze mną, synu - Grindel zachichotał niczym wariat. -Będę cię dobrze traktować. Zapłacę nawet za kurację Fillibeta, jak mnie ładnie poprosisz! Villiers po raz pierwszy chyba zapomniał języka w gębie. - Co mi tam Fillibet! - mruknął Juby, rozglądając się wokół. Skinął podbródkiem na mniejszego od siebie malca, który czekał koło drzwi. - Zawołaj tu chłopców! Chłopiec wybiegł z izby pędem. Juby zwrócił się ponownie do Villiersa: - Jeśli jesteś pan z tych, co lubią sprośności, to pożałujesz, że mnie spotkałeś! - Jego oczy były lodowate. Villiers znał ten wzrok. Widywał go co rano w lustrze. - A on nie chce! - Grindel aż gwizdnął. - Nie przekonasz go pan! Villiers rzucił mu spojrzenie, które zmusiło Grindela do milczenia. - Jesteś moim synem - powiedział do chłopca. - Zabieram cię do domu. Pozostałych chłopców także. Znajdą tam czystość i dobrą opiekę. Tobias nie odpowiedział mu ani słowem. Villiers czuł szczere rozbawienie i, ku swemu zaskoczeniu, niejaką dumę. Nie wiedział, jakiej odpowiedzi ma się spodziewać, ale poczułby obrzydzenie, słysząc radosne „tatusiu!" Zamiast tego Tobias bez słowa przypatrywał się jego upudrowa-nym włosom i różowemu surdutowi. Oczy chłopca prześlizgnęły się po żółtych rozetkach wyhaftowanych pracowicie wokół dziurek na guziki, a potem po idealnie dopasowanych pantalonach i butach, trochę teraz zabrudzonych skutkiem kopania koszyków Grindela. Pewne uznanie wzbudziła w nim szpada, ale nietrudno było dostrzec w jego wzroku krańcową wzgardę, jaką obdarzył całą resztę. - Jesteś pan pewien, że tego chcesz? - spytał w końcu z taką dumą, jakby każdy musiał się radować, mając śmierdzącego obdartusa imieniem Juby za potomka. Nie był to radosny wybuch miłości synowskiej, ale Villiers wcale się jej nie spodziewał. 297
- Nie bądź durniem! - wrzasnął Grindel. - Tyle tylko zyskasz, że cię będą teraz zwać bękartem! No i słusznie! - Lepiej być bękartem księcia niż podłym bękartem - stwierdził Villiers, odsuwając czubkiem buta rozsypane na podłodze zęby i podszedł do biurka. Familijne spotkanie dobiegło końca, a on miał jeszcze jeden dług do uregulowania. Grindel cofnął się razem ze swoim obskurnym fotelem. - Mój syn ma siniaka pod okiem - powiedział Villiers. Po raz pierwszy rozpoznał własny ton, miarowy i chłodny, dojrzałą wersję tego, który dopiero co słyszał. Nieraz robił z niego użytek. - Pewnie się pobił z innymi. - Grindel spojrzał zezem na Tobia-sa. Wiedział równie dobrze jak Villiers, że chłopiec nie daruje nikomu doznanego obrażenia. Nie było to w jego zwyczaju. Villiers westchnął w duchu. Jego rękawiczki były tak nieskazitelnie czyste tego ranka... Grindel runął z trzaskiem za biurko, przewracając dwa kolejne koszyki i wydając z siebie kwik godny zarzynanego wieprzka. Jeszcze jeden koszyk zachwiał się, a potem przechylił. Wypadł z niego stos srebrnych łyżek, rezultat poszukiwań w błocie i mule. Gdy Villiers się odwrócił, w drzwiach stała gromadka chłopców -pięciu lub sześciu - i gapiła się na niego w milczeniu. Byli niewiarygodnie wprost brudni, a chude nóżki mieli pokryte licznymi skaleczeniami. Grindel jęknął boleśnie, lecz nie był w stanie sam podnieść się z podłogi. - Niech któryś z was pozbiera te łyżki i wsadzi je do koszyka -rozkazał Villiers. - A tam na podłodze jest ich jeszcze więcej. - No i srebrne guziki - dodał Tobias, nie zdradzając najmniejszej satysfakcji z powodu tego, co spotkało Grindela. - Zabierzcie je stąd. Możecie nimi zapłacić za terminowanie -powiedział chłopcom. Wydawało się, że go nie zrozumieli, lecz Tobias powkładał łyżki do koszyków kilkoma szybkimi ruchami i podał je chłopcu ze słowami: - No, jazda! 264
Kolejny koszyk łyżek, pudło ze srebrnymi guzikami i drugie z pokrywką zniknęły z pokoju, nim Grindel zdołał wstać. - Hej, wy! - ryknął. - Co robicie? To moje! Ku satysfakcji Villiersa prawe oko Grindela znikło w sinej opu-chliźnie. - Okradłeś mnie! - wrzasnął. - Żaden tam z ciebie książę, tylko zwyczajny złodziej! Bo zawołam straże! - Nie zrobisz tego. Znajdziesz sobie inny sposób, żeby się utrzymać. Dopilnuję tego, ajeśli tylko usłyszę, że jakiś chłopiec znów jest w tej budzie, każę ją spalić. Obojętne, z tobą w środku czy bez ciebie - dodał z absolutnym spokojem. - Widzę teraz podobieństwo! - To zaszczyt dla mnie - uznał Villiers, dodając: - Miałem na myśli mego syna. A to moje ostatnie słowo. - I zdzielił go pięścią w drugie oko. Po czym wyszedł natychmiast. - Gdzie jest ranny chłopiec? - spytał. Tobias wskazał mu wyrostka leżącego po drugiej stronie ulicy. Krew przesiąkała przez brudną szmatę, którą okręcił nogę. Villiers skinął na stajennego, który stał koło powozu. - Zawieź go do najbliższego chirurga, a potem dostarcz dorożką do panijobber z Whitechapel. Woźnica będzie wiedział, gdzie to jest. Później odwrócił się ku pięciu pozostałym chłopcom. Tobias stał na ich czele, wyprostowany, z uniesionym podbródkiem i wyzwaniem w oczach. Villiers polecił jednemu ze swoich lokajów: - Zawieź ich także do pani Jobber. Adres dostaniesz od naszego stangreta. Przeproś ją w moim imieniu i poproś, żeby umyła ich i odziała najlepiej, jak może. Każę Ashmole'owi znaleźć zaraz dla nich jakąś szkołę. A potem daj to panijobber - dodał, wręczając mu całą garść gwinei. - Szkoła! - stęknął jeden z malców, wytrzeszczając oczy. Tobias jakby złagodniał. - Będziemy się tam dobrze sprawować... - oznajmił i dodał, choć nie bez oporu - .. .sir. 299
- Żaden tam „sir" - powiedział Villiers. - Trzeba się do mnie zwracać „wasza wysokość" - dodał niczym jakiś pyszałkowaty głupiec. - A ty sam nie pojedziesz wcale do pani Jobber, tylko do mnie. - Nie chcę. A na imię mi Juby. - Nazywasz się Tobias. Jesteś moim synem i wrócisz ze mną do domu. - Chcę być u pani Jobber, a nie mieszkać z panem. - Skrzywił się. Chłopcy gapili się na nich z otwartymi ustami. Villiers przez chwilę zastanawiał się, czy nie byłoby rozsądniej przekazać Tobiasa w ręce drugiego lokaja. Z bólem pomyślał o błocie - a może jeszcze i czymś gorszym - w powozie. Ale woźnica i lokaj nie byliby chyba temu radzi. Postawiłoby to Tobiasa w niewłaściwej sytuacji wobec służby, choć Bóg jeden raczył wiedzieć, czy on, Villiers, sam rozumiał, jak ta jego sytuacja ma wyglądać. - "wsiadaj do powozu. - Nie wsiądę! Nie pozostało mu nic innego. Rękawiczki i tak były już do niczego, a różowy surdut podzielił ich los. Jednym błyskawicznym ruchem Villiers złapał Tobiasa i przerzucił go sobie przez ramię. Lokaj otworzył pospiesznie drzwi karety, a Villiers wrzucił syna do środka. Potem wsiadł do powozu, zatrzaskując drzwi. Chłopiec momentalnie oprzytomniał i usiadł z oczami utkwionymi w twarzy Villiersa. Villiers nie widział powodu, żeby kontynuowali rozmowę. Siadł naprzeciwko i zdjął zniszczone rękawiczki. Zaprzątały go teraz dwie sprawy. Jedną z nich była przykra świadomość, że musi odnaleźć pozostałych pięcioro dzieci. A drugą to, że potrzebował żony. W dodatku od razu. Może kobieta dogada się jakoś z tą młodszą wersją jego samego. On z pewnością tego nie potrafił. Potrzeba mu było żony jeszcze dziś, a najpóźniej jutro. 266
28 Doktor William Withering okropnie kaszlał. Gdy Elijah i Jemma weszli do przedpokoju, usłyszeli, że z pokoju niosą się przygnębiające dźwięki: ktoś krztusił się i jednocześnie zanosił od kaszlu. - Doktor umiera! - zawołała z przerażeniem Jemma. Elijah szybko doszedł do wniosku, że chory jest chyba w agonii, ale uznał, że lepiej tego nie mówić. Jemma miała w oczach przerażenie, które teraz opuszczało ją w gruncie rzeczy tylko wtedy, kiedy się kochali. On sam natomiast czuł dziwne zadowolenie. Od czasu wizyty w ogrodzie Apollina nie troszczył się więcej o przyszłość, obojętne, ile czasu mu zostało. Podprowadził Jemmę do krzesła, a potem sam również usiadł. Jemma znalazła na stole jakiś opublikowany już artykuł i zaczęła go czytać. - Robił doświadczenia z jamajskim pieprzem w terapii płuc -rzekła po chwili. Doktor Withering wszedł do przedpokoju, nim Elijah zdążył jej odpowiedzieć. Był wysoki i żywo marszczył krzaczaste brwi, ostro kontrastujące z upudrowaną peruką. Oczy błyszczały mu pod nimi tak, jakby myślał o czymś w napięciu lub miał gorączkę. - Witam waszą wysokość - powitał go i skłonił się, a potem dodał, dostrzegając Jemmę, z jeszcze głębszym ukłonem - i jej wysokość. - Przyszedłem zasięgnąć rady co do pańskich badań nad Digitalis purpurea - powiedział Elijah. Oczy doktora błysnęły jeszcze mocniej, jeśli było to w ogóle możliwe. - Fascynujący temat! Mam powód do umiarkowanego optymizmu w mojej pracy. - Cierpię na chorobę serca - ciągnął Elijah - i zapragnąłem pańskiej konsultacji, jeśli może pan poświęcić mi czas. 301
- Lepiej przejdźmy do pokoju, tak bym mógł dokładnie pana przebadać. Serce to skomplikowany organ i obawiam się, że Digitalis purpurea albo naparstnica, jak się ją pospolicie nazywa, ma zastosowanie w niewielu cierpieniach. Choć jeden z moich kolegów uważa... Doktor zamilkł i wyszedł razem z Elijahem. Nie spojrzał już drugi raz najemmę, upewniwszy się, że nie będzie jego pacjentką. Jemma zdjęła pelisę, kapelusz i ponownie usiadła. Po raz pierwszy została sama, odkąd dowiedziała się o chorobie Elijaha. Naraz zrozumiała, że jeśli mężowi przyjdzie umrzeć, będzie przecież sama przez większość czasu, i zmusiła się z wysiłkiem, żeby o tym nie myśleć. Nigdy jeszcze sama nie przychodziła do lekarza. (Jeśli potrzebna była porada medyczna, to zawsze lekarz przychodził do niej, a nie odwrotnie). Całą ścianę przedpokoju Witheringa zajmowała masywna orzechowa sekretera z mnóstwem małych szufladek. Niektóre były na wpół wyciągnięte, inne zamknięte, tak że razem składało się to na widok zadziwiającego chaosu. Mebel wyglądał jak poukładany przez dziecko z klocków. Jemma podniosła się i podeszła ku niemu, sądząc, że kiedy się wyprostuje, łatwiej jej będzie oddychać. Każdą z szufladek opatrzono nalepką z pobieżnie nakreślonym napisem, jakby komuś nie wystarczało czasu na dokładniejsze pisanie. Część zawartości bez wątpienia była lekami. Szufladkę z napisem „Laudanum" wypełniały małe fiolki, o czym się przekonała, zaglądając do środka. Napis na innej głosił: „Kamień migdałowcowy". Otworzyła ją ostrożnie i zobaczyła stosik drobnych granulek. Szufladka oznaczonajako „Czarne pióra" zawierała dwa zakurzone piórka kosa, a inna, z „Wodą rzeczną", fiolki z kilkoma jej kroplami lub całkiem wyschnięte. Jemma zajrzała jeszcze do kilku innych. W wielu znalazła proszek z suszonych liści, a samo wysunięcie szufladki z „Gorczycą" zmusiło ją do gwałtownego kichania. W końcu usiadła z powrotem na krześle. Wskazówki zegara jakby przestały się poruszać. Jemma siedziała w ciszy i patrzyła, jak promień słońca wędruje po klawesynie, który 302
zajmował resztę miejsca w pokoju. Kazało jej to sądzić, że doktor jest również muzykiem. Zazwyczaj nigdy się nie nudziła, a w chwilach bezczynności po prostu rozgrywała w myśli partię szachów, poprawiając błędy własne lub przeciwnika. Teraz jednak nie potrafiła wyobrazić sobie dobrze szachownicy i pogubiła się w grze już po siedmiu czy ośmiu ruchach. Spróbowała czytać traktat doktora o zastosowaniu pieprzu jamajskiego, ale uznała go za beznadziejnie nużący. Minuty płynęły jedna za drugą. Wreszcie wyciągnęła chyłkiem z szufladek ziarnka czarnego i białego pieprzu, czyniąc z nich zaimprowizowane szachy. Ledwie sobie zdała sprawę, że przegapiła okazję zagrożenia białym skoczkiem czarnej królowej, gdy Elijah i doktor Withering wrócili. Zerwała się na nogi. - Czy potrafi pan pomóc mojemu mężowi? - spytała, nie bawiąc się w ceregiele. Doktor zaczął nagle kasłać tak mocno, że aż zgiął się wpół. - Istnieje możliwość terapii - zaczął Elijah, biorąc ją za ręce, lecz spojrzał przy tym na nią tak, że jej uśmiech zbladł. - Możliwość? - Naparstnica może pomóc - powiedział doktor, odzyskując oddech. - Konsekwencje niepowodzenia byłyby jednak poważne, a więc, niestety, jak wyjaśniłem to pani małżonkowi, nie mogę podjąć się leczenia jego wysokości. Jemma zbladła i zacisnęła dłonie. - Czy dlatego, że jest to trucizna? - Doktor Withering uzyskał godne uwagi rezultaty - wyjaśnił Elijah - ale jego badania wciąż jeszcze znajdują się w początkowej fazie. - Możliwość zaaplikowania komuś zbyt wielkiej dawki jest prawdopodobna. Odradziłem jego wysokości zażywanie tego leku. Doktor skłonił się i najwyraźniej oczekiwał, że obydwoje z miejsca sobie pójdą. Jemma spojrzała Elijahowi w twarz. - Co chcesz zrobić? 269
- Wrócić z tobą do domu. Niełatwo mi to przychodzi powiedzieć, Jemmo. Doktor miał już wielu chorych na serce pacjentów i nie uważa, żeby mi zostało wiele czasu. - Pani mąż ma nitkowate tętno, a serce bije nieregularnie -stwierdził Withering. - Muszę jednak podkreślić, że nikt nie potrafi przewidzieć, jak długo ktoś może żyć. Niektórzy z moich pacjentów, którzy moim zdaniem stali już nad grobem, żyli jeszcze miesiącami, a nawet całymi latami. Jemma zdołała jednak wyczytać prawdę z jego wzroku. Withering nie sądził, by Elijah mógł być jednym z nich. Wysunęła ręce z uścisku Elijaha i spytała doktora: - Ale pańskie lekarstwo pomogło niektórym chorym, prawda? - Pomogło, ale... - lekarz zawahał się - w wielu wypadkach się to nie udało. - Czy sądzi pan, że tych pacjentów zabiła naparstnica? - Jemma nie zamierzała bawić się w półsłówka. - Umarliby i tak, czy to z powodu puchliny wodnej, czy też nieregularnego tętna - odparł, jakby chcąc się usprawiedliwić. Elijah stanął za nią i położył jej ręce na ramionach. - Księżna nie mówi wcale, że to nastąpiło skutkiem jakiegoś zaniedbania z pańskiej strony. - Laikowi trudno przeniknąć tajemnice nauki. Zbliżam się już do ustalenia właściwej dawki. Ostatnio odkryłem, że sproszkowane liście mają dwukrotnie większą moc niż kwiaty. A któregoś dnia będę zapewne mógł przypadkiem stwierdzić, że wywar z tego proszku działa cztery razy mocniej. Jemma zrozumiała, co chciał przez to powiedzieć. Siły działania leku dowodziła zapewne śmierć pechowych pacjentów. - W jaki sposób odkrył pan właściwości naparstnicy? - spytała. - Powiedziałem pewnemu choremu, że nic więcej dla niego nie mogę zrobić. Był cały spuchnięty, a ja próbowałem wszelkich znanych mi sposobów, żeby go wyleczyć z puchliny. Nie zgodził się z moją diagnozą i poszedł po radę do pewnej starej Cyganki znanej z umiejętności uzdrawiania. 304
- Do Cyganki? Withering kiwnął głową. - Dała mu jakiś napój i symptomy puchliny ustąpiły. A co ciekawsze, serce zaczęło równiej bić. Rzecz jasna odszukałem ją, kiedy tylko o tym usłyszałem. - A ten napój był z naparstnicy? - Nie, z prawie dwudziestu różnych ziół - wyjaśnił Withering z niejaką dumą. - Blisko rok zajęło mi jego badanie, nim doszedłem do wniosku, że to działanie naparstnicy, i wtedy sobie zdałem sprawę z niezwykłych właściwości tej rośliny. Najwyraźniej potrafi leczyć nierówne bicie serca. - Nierówne bicie serca? - spytała Jemma niepewnie. - Nieregularne tętno - wyjaśnił Withering. - Może też przyspieszyć zbyt powolne. - Musimy znaleźć tę Cygankę! - Jemma chwyciła kapelusz. Elijah, rzecz niebywała, się roześmiał. - Gdybym nawet ją znalazł i zażył ten lek, musiałbym potem stale go przyjmować. Czy mam spędzić resztę życia, szukając jakiejś Cyganki po wiejskich drogach? No bo przecież Cyganie wciąż wędrują. - Poszukasz jej, skoro ma ci to uratować życie! Elijahowi wystarczyło spojrzeć na żonę, która stanęła przed Wi-theringiem z błyskiem w oczach. Niewielu ludzi potrafiło się jej przeciwstawić, kiedy czegoś bardzo chciała, a doktor nie okazał się jednym z nich i zrezygnował. - Czy pan jest zdania, że mój mąż ma przed sobą dość życia, by znaleźć tę Cygankę? - Nie doradzałbym mu podróży. - Proszę mi odpowiedzieć na pytanie. Doktor spojrzał na nią niespokojnie, a potem powiedział: - Moim zdaniem pani mężowi zostało niewiele czasu. - Jemmo, moje serce kilkakrotnie traciło właściwy rytm - wtrącił się Elijah - gdy doktor Withering mnie osłuchiwał. Choć, rzecz jasna, leżałem przy tym, a to jest najgorsza pozycja. 271
Skinęła głową. Czuła, że Elijah ma przed sobą najwyżej kilka dni życia. Znów zwróciła się do doktora. - Czy wszyscy pańscy pacjenci przeżyli, czy tylko ten od Cyganki? - Nie badałbym dłużej naparstnicy, gdybym nie miał sukcesów -żachnął się. - Znaczna liczba chorych miewa się dobrze. A jednak nie mogę zaaplikować jej księciu. To bardzo niebezpieczne. Pani tego nie rozumie. - Jak najbardziej rozumiem. Eksperymentował pan na biednych. - Jemma podeszła do niego bliżej. Brał pan sobie pacjentów ze Spitalfields, bo nikt nie podnosił szumu, kiedy umierali. - Czyniłem to dla dobra nauki! - odparł zduszonym głosem. -Przychodzili do mnie, kiedy byli w beznadziejnej sytuacji, bo nikt już nie mógł im pomóc. Oddałem ubogim niemało przysług. Leczyłem nie tylko choroby serca. Robiłem, co mogłem, żeby im ulżyć w różnych chorobach, od puchliny wodnej po skrofuły! - Ale książę to coś całkiem innego? - Musi pani zrozumieć, że nie ukończyłem jeszcze moich badań, po których mógłbym należycie... - Da pan mojemu mężowi ten lek z samego rana - postanowiła Jemma. - Nie pozwolę mu umrzeć, skoro istnieje specyfik, który go być może uzdrowi. - Ale mój ostatni pacjent zmarł! - jęknął Withering. - W godzinę po zażyciu tego lekarstwa! Może się okazać za silne. Wywar ze sproszkowanych liści dał lekowi żądaną moc, ale była widocznie zbyt duża. - No to niech się pan postara nie przesadzić z dawką jutro rano -mruknęła posępnie Jemma. Może przez noc zdoła pan określić właściwą, rozpatrując ponownie przypadek tego ostatniego pacjenta? Przyjdziemy tu punkt o ósmej. - Nie mogę! - krzyknął Withering. - Nie mogę! Nie rozumie mnie pani, wasza wysokość! Jeśli książę umrze tu, w moim mieszkaniu, pójdę na szubienicę! Nie będą chcieli słuchać moich usprawiedliwień. A moje badania? Co z nimi będzie? - On ma słuszność, Jemmo - powiedział Elijah. - Nie, nie ma! - krzyknęła. 272
- Prowadzi poważne badania. Kilku jego pacjentów wprawdzie zmarło, ale to, co odkrył, wydaje mi się bardzo ważne. Jeśli zmusimy go, żeby mi podał ten lek, a ja umrę, powieszą go tylko dlatego, że jestem księciem - powiedział beznamiętnym tonem. - Nie mogę pozwolić, Jemmo, żeby z mego powodu kogoś powieszono. To zahamuje badania, które mogłyby pomóc mnóstwu ludzi. - Nie bądź taki! - niemalże wrzasnęła. - Nie mogę być inny, niż jestem - odparł z kamienną twarzą. - Przestań być tak prawy! Pomyśl o sobie choć raz! Czy nie chcesz żyć? Nie chcesz zostać na tym świecie? A jeśli zaszłam w ciążę? A co, jeśli... - głos się jej załamał. - Dałbym wszystko, żeby nadal żyć z tobą. - Elijah ujął ją za ramiona tak mocno, że aż poczuła ból. Oddałbym mój tytuł, wszystkie pieniądze co do grosza, nawet prawą rękę, żeby pozostać z tobą i z dzieckiem, gdybyśmy je mieli. Jakże możesz mnie o coś takiego pytać? Spojrzała w jego piękne, ciemne oczy. - W takim razie... - Tak. Oddałbym moje pieniądze, Jemmo, mój tytuł książęcy, moje prawe ramię. Ale nie życie kogoś innego i nie jego pracę. Nawet gdybym jakimś sposobem zdołał mu zapewnić uniewinnienie, doktor nie mógłby prowadzić dalej swoich badań. Dałbym wszystko, co moje, żeby zostać wśród żywych. Wszystko. Twarz mu się ściągnęła, a Jemma zrozumiała wreszcie, że naprawdę tak myślał. - Nie mogę ryzykować cudzego życia, żeby ratować własne - powtórzył. Rozpacz zwyciężył honor. Kochała Elijaha z całego serca. Niestety, nie mógł jednak być inny. Szepnęła więc tylko „o mój Boże!", kiedy ją objął. - Co za szkoda - rzekł bezradnie Withering - bo za jakieś sześć miesięcy zdołałbym dużo lepiej poznać właściwości naparstnicy. Jemmie szumiało w głowie niczym pijakowi. - Nie mogę pozwolić, żebyś umarł - wyszeptała Elijahowi w surdut. 273
Objął ją jeszcze mocniej, ale nic nie mówił. Poczuła jego usta na własnych. Wszystko przepadło. Wrócą teraz do domu, a tej nocy lub rano Elijah ją opuści - o wiele za wcześnie. Jemma wysunęła się z jego ramion i zwróciła do Witheringa. - Jakie objawy miałby pacjent umierający z powodu zbyt dużej dozy pańskiego lekarstwa? - Mdłości i wymioty. Widziałby też świetliste kręgi wokół przedmiotów. Zgon nastąpiłby wkrótce potem. - Byłabym panu wdzięczna za dokładne podanie na piśmie ilości wywaru z proszku, którą zażył zmarły pacjent. Zabierzemy ten opis ze sobą razem z lekarstwem. - Nie mogę pozwolić... - Nikt się o tym nie dowie. Cała nasza służba dobrze wie, że książę cierpi na serce. Oboje tej nocy będziemy sami. Gdyby nastąpiło najgorsze, wszyscy uznają, że serce księcia nie wytrzymało, bo przecież tak będzie w istocie. Spojrzała Witheringowi w oczy. - Ja nigdy nie kłamię i teraz wyraźnie mówię: za nic pana nie zdradzę. - Co za szkoda, że brak mi tych sześciu miesięcy! - jęknął Withering, załamując ręce. - Czy mógłby pan sporządzić dla nas notatkę, gdybyśmy postanowili wypróbować ten lek? - spytał Elijah. Withering spojrzał na niego półprzytomnie. - Szkoda, że państwo tu w ogóle przyszli. - Nie udałoby się nam to - wyjaśniła Jemma - gdyby Elijah nie był równie dobrze znany biedakom w Spitalfields, jak pan. - Proszę nas na chwilę zostawić samych, doktorze - poprosił Elijah. - Dobrze, napiszę, co chcecie, ale nie pochwalam tego. Nie pochwalam! - Withering podreptał do swego pokoju, wciąż załamując ręce. - Zdecydowałaś się już, prawda? - spytał Elijah. - To twoja jedyna szansa. - A co, jeśli przez całe lata będziesz tego żałować? 274
Chętnie by nim potrząsnęła, gdyby nie to, że nie dałaby rady. - Jesteśmy małżeństwem. Będę przy tobie. Nie musisz o wszystkim sam decydować. Proszę cię, zrób tak! - Chyba to właśnie ty podejmujesz tę decyzję. - Trzecia reguła małżeńska brzmi: nigdy nie pozwól, żeby znów nas rozdzieliło morze. Śmierć jest czymś dużo rozleglejszym niż kanał La Manche. Będę walczyć o tę regułę. - Rozumiem. - Twarz mu złagodniała. - Może dziś w nocy umrzesz - ciągnęła - ale ze mną przy boku. A jeśli umrzesz, zawsze będę świadoma, że próbowaliśmy wszystkiego, co można, żebyś tylko żył dłużej. Stali, trzymając się w objęciach, póki Withering nie wrócił. A potem odeszli z małą karteczką i pięcioma niedużymi fiolkami zawierającymi roztwór wyciągu z „dzwonków nieboszczyka". 29 Jemma. przeżyła następnych kilka godzin jak we śnie. Fowle przygotował posiłek, więc go zjedli. Wszystko odczuwała z dziwną precyzją. Ryba pachniała morzem. Marynowane brzoskwinie zostawiały jej na języku smak lata. Rozchyliła usta, jakby chciała coś powiedzieć Elijahowi, ale zamknęła je ponownie, bez jednego słowa. Wreszcie obiad się skończył. Elijah powiedział do Fowle'a, co usłyszała jakby z daleka, że dziś pójdą spać wcześnie. A potem poprosił o przygotowanie kąpieli. Jemma wiedziała dlaczego. Nie chciał, żeby służba musiała myć jego martwe ciało. Wolał to zrobić sam. Poszła na górę, pewna słuszności swojej decyzji. - Myślę, że wypiję pół fiolki - powiedział Elijah, wchodząc do jej sypialni po kąpieli. Był w szlafroku i przyniósł ze sobą szklaneczkę do brandy. 309
- Czy Withering nie dał swemu ostatniemu pacjentowi całej fiolki? Przeczytali nagryzmoloną przez niego karteczkę w powozie. Elijah potwierdził. - W takim razie czemu nie zaczniemy od jednej czwartej? -spytała. - Jeśli nie poskutkuje, będziesz mógł wziąć następną ćwiartkę. - To brzmi rozsądnie - uznał Elijah. Wlał jedną czwartą fiolki do szklaneczki. Mikstura była mętnawa i robiła wrażenie całkiem nieszkodliwej. Jemma zapragnęła nagle, żeby było tam więcej składników. Wydało się jej dziwne, by zawdzięczać życie jednemu jedynemu kwiatkowi. Elijah postawił ostrożnie szklaneczkę na gzymsie kominka, a potem wziął Jemmę w ramiona. - Jakież to szczęście, że mogę cię kochać. - Oboje mamy szczęście. Tak mi strasznie żal, że ja... Łagodnie zakrył jej dłonią usta. - Już się przeprosiliśmy za stracone lata A potem ujął jej twarz w swoje dłonie i spojrzał żonie w oczy. Jemma usiłowała zawrzeć w tym ostatnim pocałunku całą swoją miłość i oddanie. Wiedziała, że to samo mówi jego czuły dotyk. Elijah się cofnął. O wiele za wcześnie, jej zdaniem. - Może poczujesz mdłości, ale nie umrzesz - powiedziała mu. - Bo ty na to nie pozwolisz? - Przecież jestem księżną! - odparła i nawet się nie uśmiechnęła. Znów ją pocałował; trwało to krótko, ale było tak błogie, że serce powinno jej było pęknąć, lecz ono zmieniło się tymczasem w coś twardszego niż kamień, nic mu się więc nie stało. Elijah bez słowa opróżnił szklaneczkę. A potem usiedli i czekali. Jemma trzymała mu rękę na piersi. Dwa lub trzy razy już zaczynała mieć nadzieję, ale znów wyczuła uderzenia niemiarowe lub przerywane. - Myślę, że powinienem zażyć kolejną ćwiartkę - stwierdził Elijah dziesięć minut później. - Pacjent Witheringa - ten, który zażył 276
całą - był podobno pulchny. A ja ważę pewnie więcej od niego, bo chyba nie odznaczał się wysokim wzrostem. - Przecież nie jesteś pulchny - zaprotestowała. - Mięśnie są cięższe od tłuszczu - wyjaśnił. - Zauważyłem to u tych, co się boksują. Tłusty mężczyzna waży mniej od muskularnego o tym samym wzroście. Wlał kolejną ćwiartkę do szklaneczki i wypił, nim zdołała zaprotestować. Prawie natychmiast powiedział: - Trochę mi niedobrze. - Świetnie. To znaczy, że lekarstwo działa. Czy widzisz jakąś aurę wokół tej świecy? Podbiegła do kominka i zdjęła jedną z gzymsu. - Skąd mogę wiedzieć? - spytał. - Świeca ma przecież naturalną aurę. - No, to spójrz na moją głowę. Nie, spójrz na mnie! Czy widzisz świetlisty krąg wokół mojej głowy? - Co, próbujesz zmienić się w anioła? - spytał z uśmiechem. -Tak! Widzę też skrzydła! - Jak możesz żartować w takiej chwili? - Jeśli nie można śmiać się w obliczu śmierci, to w takim razie kiedy? A potem dodał jakby od niechcenia: - Moje serce bije równo. Nie mogła wydobyć z siebie głosu i zdołała jedynie przyłożyć głowę do jego piersi, w której pulsował teraz cudowny, regularny rytm. Mijały sekundy - jedna, druga, trzecia - ale on nadal był wyrównany. - Nie skacze ci - powiedziała z przejęciem. - Naparstnica zmusiła je do normalnego rytmu. Całkiem jak kochanie się z tobą. Lekarstwo w butelce, a nie w łóżku. Jemma przygryzła wargę. - Po czym poznamy, kiedy powinieneś wypić go więcej? Zapomnieliśmy o to spytać. 311
Elijah wstał i się przeciągnął. - Jest tylko jeden sposób, żeby się o tym przekonać. -Jaki? Uśmiechnął się przebiegle, jak ktoś, kto niczego się nie lęka. - Muszę się czymś zmęczyć. Pozwól mojemu sercu popracować. Jemma pokręciła głową. - Nie, nie sądzę, żeby to... - ale on już po nią sięgał. Zdołała jedynie powiedzieć: - Tylko jeśli pozwolisz mi kłaść dłoń na twoim sercu, kiedy będę tego chciała. - Zamierzam się zmęczyć, kochając się z tobą. A potem wypiję lampkę koniaku i legnę płasko na podłodze. - To zbyt ryzykowne. Ale on już kładł ją w łóżku na plecach i całował. - Ze mną wszystko w porządku. Przekonaj się sama. -1 przycisnął dłoń Jemmy do swojej piersi. A tam, pod jej palcami, poczuła najprawdziwszy cud: jego serce biło mocno i równo, jakby nigdy w życiu nic mu nie dolegało. A przecież jeszcze nie zaczęli się nawet kochać. Łzy napłynęli jej do oczu. - Elijah... Nie zdołały jednak spłynąć po policzkach, bo jego ręce - i wargi -były dosłownie wszędzie. Wieczorem, kiedy służba poszła już spać, zeszli do biblioteki. Jemma miała włosy rozpuszczone i była tylko w nocnej koszuli, a ramiona owinęła kołdrą. Elijah nalał sobie dużą szklaneczkę koniaku, a potem napełnił drugą, dla niej, bo nie chciał pić sam. Zar koniaku przeniknął ją aż po końce palców, lecz nadal krążyła wokół pokoju, nie mogąc usiedzieć na miejscu. - Powinniśmy wysłać list do twojej matki z samego rana - mówiła pospiesznie. - No i, oczywiście, do Villiersa. - A do doktora Witheringa nie? - przerwał jej Elijah. Leżał na podłodze, jak się przedtem odgrażał. 278
- Co z twoim sercem? Uśmiechnął się tylko i upił więcej koniaku. Jemma stanęła nad nim. - Pij prędzej. Nie będę mogła należycie sprawdzić, póki się nie upijesz! - Wpadłem na pewien pomysł - powiedział tak sennie, że - jak Jemma uznała - miał chyba zamiar wrócić do łóżka. Schwycił ją za kostkę u nogi i lekko ścisnął. - Pocałuj mnie. - Och, Elijah... - Uklękła jednak przy nim. Pocałunek ich był raczej radosny niż desperacki i Jemma zamiast chęci do płaczu poczuła coś dużo silniejszego: wiarę, że mąż będzie żył. Powoli pocałunki zmieniły się i stały się gorętsze. - Nie możemy tego zrobić jeszcze raz - wyjąkała. - Kobieto małej wiary! - zaśmiał się, a poprawa jego stanu była już więcej niż oczywista. - Tylko, rzecz jasna, muszę nadal leżeć na plecach. Postaraj się mnie zmęczyć! - zażądał. Jemma uniosła się ku górze, pozwalając mu, by połączył się z nią jednym potężnym ruchem. Z ust wyrwał się jej okrzyk. - Czy to cię boli? - spytał zduszonym głosem. - Nie - szepnęła. - Zrób tak jeszcze... Och! Próbowała przechylać się to do przodu, to w tył. Pozwoliła mu całować swoje piersi, póki nie zaczęła cała drżeć i unosić się nad nim w równym, zgodnym rytmie. - Błagaj mnie - zażądała, przygryzając dolną wargę zębami - żebym robiła to szybciej. Palce Elijaha wpiły się w jej biodra. - Lubię, kiedy mnie upominasz. Jemma uklękła. - Błagaj mnie. - Ja... nigdy... nie błagam - wykrztusił Elijah. Jemma zaśmiałaby się chętnie, ale musiała skoncentrować się na tym, by pożądanie nie wzięło nad nią górę. Ujeżdżała go bezlitośnie, zatrzymując się na samej granicy rozkoszy. 313
- Nie mogę... - jęknął przez zaciśnięte zęby, wyginając ciało, by z wysiłkiem spełnić jej życzenie. - A będziesz teraz błagał? - spytała, unosząc biodra tak, że z gardła wydarł się jej zdławiony jęk, a potem ześlizgując się w dół z równą łatwością. - Nie. Błaganie to coś haniebnego, jak możesz... - ale głos mu się załamał, kiedy sięgnęła ręką do tyłu. - O Boże! Jemmo! - Mmm... - mruknęła, poruszając się tak wolno, że nerwy paliły ją ogniem. Każdy cal jej ciała pragnął, by nadal wszystko robiła tak zapamiętale, jak tylko mogła. Ale w małżeństwie, w prawdziwym małżeństwie, nie mogła być jedyną, która wiedziała, jak błagać. Elijah nabrał głęboko tchu, jego muskularna pierś uniosła się, lecz Jemma była nieugięta i swoim ciałem, palcami, wargami doprowadzała go do szaleństwa. Wreszcie, choć nie bez oporu, odrzucił głowę w tył i jęknął gardłowo: - No, dobrze. Błagam cię! Nim zdołała zareagować, jakby nawet najmniejsze podporządkowanie było zbyt haniebne, byje znieść, jednym gwałtownym ruchem podrzucił ją w górę, wchodząc w nią głęboko. Uchwyciła się go desperacko, szepcąc mu do ucha: - Błagam, błagam, błagam! Elijah wsparł ręce na podłodze i uderzał w nią z tak pierwotną siłą, że zaczęła krzyczeć. - Powiedz to! No, powiedz! - syczał z zaciśniętymi zębami. -Powiedz! - Błagam cię - zaszlochała - kocham cię! - A ja ciebie! I znaleźli się obydwoje tam, gdzie istniały już tylko dwa ich ciała i dwa serca. Bijące w jednym rytmie. 280
30 5 kwietnia Villiers nie mógł spać. Wciąż myślał o chłopcu w pokoju dziecinnym na górze, jeśli można go było nazwać chłopcem. A co z Elija-hem? Czy jeszcze żył? Z pewnością by już do niego doszły wieści o śmierci Elijaha. Wstał o brzasku i zaczął krążyć po pokoju, nie mogąc zebrać myśli. Nie wiedział, co ma teraz robić. Czy sprowadzić do domu kolejne dziecko? Sama myśl o tym była wręcz przerażająca. Może byłoby lepiej pomyśleć najpierw o żonie, żeby się wszystkim zajęła kobieca ręka. Jak wiele czasu mu to zabierze? No i jeszcze Elijah! Villiers krążył po pokoju tak szybko, że się potknął o dywan. Wyrównał go kopnięciem. Wreszcie zaklął i zadzwonił na służącego. Potrzebował kobiecej porady w sprawie małżeństwa. Jemma była kobietą, ale też żoną Elijaha, najpierw musiał się więc upewnić, co z nim jest. W każdym zaś razie nie mógł znieść przebywania we własnym domu. Nie z tym chłopakiem na górze. Może jeszcze miałby tam pójść i powiedzieć coś do niego? Wzdrygnął się na samą myśl. Przybył do rezydencji Beaumontów w groteskowo nieodpowiedniej porze, punkt o ósmej, mając całkowitą pewność, że kamerdyner go nie wpuści. Szczęściem kamerdynera Elijaha nie było na miejscu. Pyzaty lokaj wyjaśnił mu, że książę jeszcze nie wstał. - Znakomicie - rzekł gwałtownym tonem, rzucając słudze swój płaszcz, tak że lokaj ledwo zdołał go złapać, a Villiers przeszedł koło niego. - Będę w bibliotece. Kiedy książę się obudzi, powiedz mu, że tam czekam. Pchnął drzwi do biblioteki i zatrzymał się bez ruchu na progu. Potem przestąpił go i zamknął drzwi za sobą. - No, no, no - zdołał tylko powiedzieć. 315
- Nie budź jej - mruknął Elijah. Jemma, rzecz jasna, wyglądała zachwycająco. Otulona jedynie w kołdrę, spała błogo jak dziecko w ramionach jego przyjaciela. Tylko że Elijah przynajmniej miał na sobie szlafrok. W jakiś dziwny, niewytłumaczony sposób Villiers zdołał patrzeć na tę scenę niemalże bez zazdrości. Odzyskanie syna sprawiło, że jego uczucie względem Jemmy było już tylko dalekim wspomnieniem. - Bardzo wcześnie wstałeś - stwierdził Elijah. - Przeżyłem wczoraj ciekawy dzień - zaczął Villiers, lecz nagle coś do niego dotarło. - Wyglądasz... - Naparstnica działa. - Działa? - Moje serce biło normalnie przez trzynaście godzin po jej zażyciu. - Elijah uśmiechnął się od ucha do ucha. - Kiedy Jemma się obudzi, wezmę następną dawkę, bo w ciągu ostatnich kilku minut jego rytm już zaczął nieco utykać. - Przyniosę ci to lekarstwo. Gdzie ono jest? - Nonsens - odparł Elijah. - Książętom niczego się nie przynosi. Jemma popędziła do ciebie po ten artykuł o naparstnicy, a ty teraz robisz to samo. - Nie dorastamy do twoich książęcych oczekiwań? - spytał Vil-liers. - W pewien sposób tak. Co ci się stało? Zmieniłeś się niesłychanie, podobnie jak ja. Czy wiesz, że kolor wstążki, którą związałeś włosy, nie pasuje do twego surduta? Villiers złapał ją rano ze stołu, nie zważając na lamenty służącego. - Przywiozłem wczoraj do siebie mojego najstarszego syna. - Udało ci się go znaleźć? Jemma zamruczała coś i odwróciła się na drugi bok. Jasne włosy rozsypały się na kolanach Elijaha. Villiers z niejakim zaskoczeniem zdał sobie sprawę, że jest mu to obojętne. - Powierzono go jakiemuś podejrzanemu typowi, który kazał chłopcom szukać cennych przedmiotów w nadbrzeżnym błocie. 316
Elijah zmarszczył czoło. On, jako jedyny z książąt w tym kraju, wiedział dokładnie, czym się trudnią tacy chłopcy i jak ryzykowne prowadzą życie. - Czy spotkała go tam jakaś krzywda? - Ma pokaleczone nogi, ale chyba poza tym nic mu nie jest. Inny chłopiec o mało nie stracił ciężko zranionej stopy. - Wśród tych dzieci panuje wysoka śmiertelność. Villiers poczuł się, jakby ktoś go pchnął prosto w żołądek. - Ach, tak. No cóż, mój syn jest najwyraźniej żywy. Bardzo żywy. Prawdę mówiąc, to prawdziwe półdiablę. - Wyobrażam sobie. No, no, kto by pomyślał? Villiers zignorował sarkazm Elijaha. - Gdzie on jest? - spytał Elijah. - Powierzyłem go opiece pani Ferrers, mojej gospodyni. - Przekazałeś syna gospodyni? Nie wiesz nawet, gdzie on śpi? - Jakiej gospodyni? - powiedziała Jemma, siadając i ziewając. -Która godzina? - spytała i z jękiem opadła z powrotem na pierś Elijaha. - A któż inny mógłby zająć się chłopcem? Był strasznie brudny. Czy może ja miałbym to robić? Villiers sam jednak zadawał sobie to pytanie. Czy powinien pójść do pokoju dziecinnego i coś powiedzieć? Zabrać chłopca dokądś? Jemma siadła po raz drugi i odrzuciła do tyłu włosy. - Co ty tutaj, u licha, robisz, Villiers? - spytała, otulając się szczelniej kołdrą. - Przyszedłem usłyszeć dobre nowiny. - Ach! - uśmiechnęła się promiennie. - Czy nie są cudowne? - Tak. - Ale co ty mówiłeś o twojej gospodyni?
- Poleciłem jej zająć się jednym z moich dzieci. Muszę znaleźć jeszcze pięcioro innych. Bóg jeden wie, co z nimi zrobił mój radca prawny. Nawiasem mówiąc, on gdzieś przepadł i, jak się spodziewam, razem z nim przepadły też pieniądze. - Kazałeś go odszukać agentowi? - dopytywał się Elijah. 283
- Owszem. Nie z powodu pieniędzy, ale w razie gdybym nie mógł odnaleźć któregoś z tych dzieci. - Musisz odszukać pozostałe - uznała Jemma. - No, na co czekasz? - Naradę. - Niczego nie wiem o dzieciach - odparła. - Zapewne powinieneś wynająć piastunkę, nawet niejedną. A prócz tego guwernantkę. Może je wyszukać twoja gospodyni. - Nie o to mi chodzi. - Villiers ujął szpadę i patrzył na nią tak, jakby jej nigdy przedtem nie widział. Potrzeba mi żony. To znaczy, mogę nająć dwie czy nawet trzy piastunki. Ale muszę mieć i żonę. A straciłem, jak dotąd, już dwie narzeczone. - Potrzeba ci, oczywiście, kogoś z niemałym temperamentem. -Jemma się zawahała. - A czy jesteś pewien, Leopoldzie, że chcesz wychowywać te dzieci we własnym domu? Mógłbyś przecież ulokować je na wsi, u jakiejś zacnej rodziny, i często przyjeżdżać z wizytą. - Nie. - Choć Villiers sam nie wiedział dlaczego, nie mógł jednak umieścić Tobiasa gdzieś, gdzie nie byłby bezpieczny. Nigdy więcej. Nawet gdyby się okazał odpychającym potworkiem. - Miałem wrażenie, że lubiłaś nieślubne dziecko twego brata? - Ale w zeszłym roku Elijah wpadł w złość na samą myśl, że chłopiec mógłby mieszkać pod naszym dachem, a poza tym to było jedno dziecko, nie sześcioro - odparła Jemma, trącając łokciem męża. - Próbowałem wówczas skutecznie działać w parlamencie, ale nie zabrałem się do tego we właściwy sposób - powiedział Elijah, całując żonę we włosy. - Potrzeba ci kobiety, której nie przerazi sama myśl o twoich dzieciach - ciągnęła Jemma - co, jak sądzę, wyklucza większość de-biutantek. Zgodzisz się ze mną, Elijahu? - Wcale nie chodzi o to - rzekł z wolna Elijah - co teraz zrobić z tym dziećmi, tylko co się z nimi stanie, kiedy dojrzeją do małżeństwa. - Mogę je wyposażyć - odparł Villiers - jestem w końcu jednym z najbogatszych ludzi w Anglii, a większa część tego, co mam, nie jest majoratem. Te dzieci będą się mogły żenić, z kim tylko zechcą. – Wy319
czuł w swoim głosie arogancję własnego ojca, a także ojca swego ojca, ale nie przejął się tym ani trochę. - W takim razie może jakaś miła wdówka? - Nie - wtrącił się po namyśle Elijah. - Księżna musi być równa stanem Villiersowi. - Rozumiem. Gdybyśmy mogli znaleźć jakąś książęcą córkę -przyznała Jemma - może mógłbyś zmusić dobre towarzystwo do zaakceptowania tych dzieci. - Wątpię, czy purytanie by to kiedykolwiek zrobili - powiedział Elijah. Villiers poczuł, że narasta w nim złość. - To w końcu moje dzieci - rzekł z naciskiem. - Piętna nieślubnego urodzenia łatwo się nie zetrze. - W takim razie potrzeba mi książęcej córki - uznał Villiers, pozbywając się wątpliwości. - Cały problem w tym, jak znaleźć książęcą latorośl zdatną do małżeństwa - zastanawiała się Jemma. Nie mówiąc już o tym, że musi być skłonna do poślubienia mężczyzny w twojej sytuacji. - Znajdź mi tylko jakąś zdatną do małżeństwa, a ja od razu ją biorę - mruknął Villiers. - Nie możesz jej tak po prostu wziąć! - zbeształa go Jemma. - Zróbcie mi przegląd. - Może córka księcia Montague? - spytał Elijah. - Montague ma aż trzy córki - zaznaczyła Jemma. - Najstarsza z nich to Eleonora, ale ona jest dosyć dumna. Słyszałam, że nie bierze pod uwagę nikogo poniżej hrabiego. - Przecież jestem kimś stojącym wyżej od hrabiego - podkreślił Villiers. - A czy następne dwie też tak zadzierają nosa? - Spotkałam młodszą z nich ledwie dwa czy trzy razy, ale zdaje mi się, że jest równie wyniosła, jak siostry. Chyba to ich rys rodzinny. - Czy książę Gilner nie ma czasem córki? - spytał Elijah. - Zawsze go lubiłem. Nieczęsto się pojawia w Izbie, ale jest bardzo inteligentny. - Ma na imię Lisette, ale ona nie nadaje się na żonę. - Dlaczego? - spytał Yilliers. 285
- Bo to jest niespełna rozumu. Wszyscy mówią, że właśnie dlatego nie może pokazać się publicznie. - Przecież muszą być jeszcze jakieś. Jemma pokręciła głową. - W takim razie pozostaje mi tylko wybór pomiędzy siostrami Montague. Mówiłaś, że najstarszej na imię Eleonora? - One się nazywają Eleonora, Anna i Elizabeth, na cześć trzech angielskich królowych. Chyba nie ma ich teraz w Londynie, ale mogę je zaprosić na herbatę, kiedy tu przyjadą. - Będę ci bardzo wdzięczny - powiedział Villiers. Zaczął się niepokoić o Tobiasa, całkiem jakby chłopiec mógł uciec, jeśli się go nazbyt długo zostawi samego. - Dziękuję, że na to wpadłeś - zwrócił się do Elijaha. - A teraz niech ci lokaj przyniesie ten cudowny medykament. - To my powinniśmy ci dziękować, bo ty nam znalazłeś doktora, od którego dowiedzieliśmy się o istnieniu Witheringa. - W takim razie nie czuję się dłużej winien tego, iż w zeszłym roku uratowałeś mi życie po tym pojedynku. Nie ucałowali się jednak. Angielscy książęta nie okazują ostentacyjnie swoich uczuć, nawet w podobnych okolicznościach. Elijah odprowadził jednak Villiersa do drzwi, idąc z nim ramię w ramię, jak w dzieciństwie. Villiers wyszedł w wilgotny poranek, myśląc o książęcych córkach noszących imiona na cześć angielskich królowych. 31 Dwa miesiące później, wjtofowie czerwca 1784 roku Cały Londyn mówił o dobroczynnym balu kostiumowym na rzecz renowacji dawnej rzymskiej łaźni. Krążyły pogłoski, że będą na nim co najmniej cztery księżne, a może nawet zaszczyci go swoją obec321
nością sam król. Każdy uczestnik, rzecz jasna, miał wystąpić w odpowiednim rzymskim kostiumie. Pani Mogg i jej przyjaciele już na długo przed rozpoczęciem balu czekali w małej uliczce koło łaźni. Patrzyli, jak całe mnóstwo lokajów nieustannie przywozi girlandy kwiatów, - Na pewno porozwieszają je na drzewach - powiedziała z ważną miną pani Mogg. - Księżna Beaumont właśnie tak zrobiła na przyjęciu w Paryżu. - Wszyscy jej znajomi przytaknęli. Panią Mogg uważano za kogoś w rodzaju eksperta od Beaumontów. W każdym razie dwukrotnie rozmawiała z księciem we własnej osobie. Wydawała się też wiedzieć wszystko, co tylko można, o książęcej parze. - To było wtedy, kiedy żyli z daleka od siebie - ciągnęła. - Księżna mieszkała w Paryżu, a książę tutaj. Ale potem wróciła i oboje są w sobie zakochani; całkiem jak w bajce! - Ona jest najlepszą szachistką w całej Anglii - oznajmił pan Mogg, który odkrył, że gdyby nie obsesja żony na punkcie książęcej rodziny, to nie mieliby o czym rozmawiać ze sobą. No i na swój sposób on również stał się pod tym względem ekspertem. - Nie, myli się pan - wtrącił się jeden z widzów - to książę najlepiej gra w szachy. Właśnie pisano w gazetach, że został graczem numer jeden w Klubie Szachowym. - Ale tylko dlatego, że książę i księżna odmówili grania ze sobą w tym turnieju - upierała się pani Mogg. - Postawiłam szylinga i sześć pensów na rzecz zwycięstwa księcia, a on przysłał do mojego domu lokaja, żeby mi powiedzieć, że jednak rozegrali potem tę partię. - A to dopiero! - zawołał widz, spoglądając na nią ponownie. Pani Mogg wyprostowała się dumnie. - Posłał tego lokaja prosto do mnie, żeby o tym powiadomić! - No, a dlaczego nie chcieli wcześniej zagrać ze sobą? - spytał ktoś z respektem, jaki należało okazywać w konwersacji z kimś, kto zna pewnego księcia osobiście. - Spodziewam się, że z miłości - odparła pani Mogg. - Kochają się, wie pan. Ona do niego mówi „Elijah", sama wyraźnie słyszałam, jak teraz pana słyszę. 287
- Czy naprawdę goście będą w prześcieradłach? - spytał ją ktoś z małym notatnikiem w ręce. - Jestem reporterem „Morning Post", madame. Wszyscy spojrzeli na nią z respektem. - Tak przynajmniej słyszałam - odparła pani Mogg, patrząc, jak reporter zapisuje odpowiedź. Niektórzy jednak za nic nie chcieli włożyć togi. Na przykład markiza de Perthuis wrzuciła otrzymane zaproszenie do kominka, wzdrygnąwszy się uprzednio. Nie interesowało jej noszenie bezkształtnego białego stroju. Poza tym pakowała się właśnie, bo wracała do Francji. Nie mając żadnych wieści od męża, postanowiła zaszokować go (i resztę francuskiego dworu) olśniewającymi szmizjerkami. Lorda Corbina też to wzburzyło. Jakże bowiem można nosić porządną perukę razem z togą? A co z obuwiem? Czyż starożytni Rzymianie nie nosili prymitywnych sandałów odkrywających wielkie palce u stóp? Poszedł zamiast tego do opery. Jednakże większość angielskich arystokratów miała więcej odwagi albo też była bardziej zaciekawiona. - To się nosi tylko na jednym ramieniu! - narzekała Roberta, księżna Gryffyn. - Co sobie ta Jemma myśli? Jeszcze ten strój ze mnie spadnie na ziemię podczas tańca! Damon, brat księżnej Beaumont, ucałował delikatnie jej gołe ramię. - Będziesz wprost zachwycająco wyglądać w todze - powiedział nieco schrypniętym głosem. Roberta spojrzała na niego w lustrze, a ich oczy się spotkały, lecz tak się pechowo złożyło, że ta wyjątkowa para przybyła na bal ze znacznym opóźnieniem. Dopiero kilka godzin później, gdy pani Mogg, pan Mogg, reporter z „Morning Post" i mały tłumek widzów stali już dość długo, by poczuć prawdziwe zmęczenie, a wszyscy lokaje, kucharze i inni zniknęli z małej uliczki - pani Mogg zyskała prawdziwą sławę. Książę i księżna Beaumont przybyli pierwsi. Było to całkiem rozsądne, bo przecież pomysł wyszedł od nich. 288
Reporter zaczął skwapliwie notować, albowiem była to para, dla której toga wydawała się wręcz wymarzonym ubiorem. Księżna miała nieupudrowane włosy, a jedno czy dwa pasma spływały jej na ramiona. We włosach i na pantofelkach migotały klejnoty. Książę wyglądał niczym sam Apollo, jak napisał reporter, i przerwał na chwilę swoją pracę, żeby się zastanowić, czy Apollo był bóstwem greckim, czy też rzymskim. Zresztą to i tak nie miało znaczenia. - Witam, pani Mogg. - Książę zatrzymał się przed nią z ukłonem. Reporter przestał z wrażenia notować. Czyżby książę naprawdę skłonił się przed panią Mogg? Rzecz jasna, pani Mogg dygnęła również i zamieniła z księciem kilka słów, jakby nie był kimś lepszym od byle tragarza. Reporter pokiwał głową. Nie, nie opisze tego, bo nikt by mu nie uwierzył. Kilka godzin później ogrody zaroiły się od rzymskich arystokratów, a przynajmniej takimi się wydawali. Na drzewach wisiały festony, a w ciemniejszych zakątkach błyszczały lampiony. - To istny triumf. - Elijah szepnął Jemmie do ucha. Uśmiechnęła się do niego. - Czy król ci mówił, że sam zajmie się restauracją łaźni, bo to prawdziwy skarb narodowy? Elijah objął ją mocno. - Trochę mi szkoda, że tracimy nasz sekretny zakątek, ale on ma rację. Mozaiki powinny być odrestaurowane. - Wiem - mruknęła, a potem dodała: - Czemu się tak chytrze uśmiechasz? Ucałował ją w czubek nosa, jak już nieraz robił. - Bo kiedy bal się skończy, księżno... - zaczął i wsunął dłoń pod togę - .. .będę miał dla ciebie niespodziankę. - Czy mam udawać, że nie widzę? Nadal będziecie robić z siebie widowisko? - wycedził ktoś. - Daj spokój. - Elijah odwrócił się plecami do swego starego przyjaciela, żeby wziąć żonę w objęcia. - Potrzeba mi Jemmy - z rozbawieniem oznajmił Villiers. - To znaczy raczej potrzeba mi żony, ale ona obiecała mi w tym pomóc. 289
- Och! - zawołała. - Pozwól mi odejść, Elijahu. Obiecałam przedstawić Leopolda siostrom Montague. Właśnie widziałam Eleonorę. Przebrała się za żonę Cezara. Elijah pozwolił jej się oddalić, ale niechętnie. - Później się spotkamy - szepnął jej do ucha. A potem popatrzył w ślad za nią i Villiersem, wiedząc, że żywy rumieniec na policzkach żony nie jest dziełem makijażu. W miarę jak robiło się coraz później, gości stopniowo ubywało. Niektóre z lampionów migotały, nadając ścieżkom tajemniczy nastrój. Powozy odjeżdżały, zabierając grupy rozgadanych arystokratycznych gości. Rąbki ich kostiumów były zabrudzone, a oni sami rozplotkowani. W sumie nocną zabawę uznano za wyjątkowo udaną. Wreszcie tylko pan i pani Mogg czekali wciąż w uliczce. - Książę i księżna jeszcze nie wyszli! - upierała się pani Mogg. - Przecież jesteśmy tu już od wielu godzin, Marge - narzekał Henry. - Wiesz, że cię kocham, ale mam już dość tego wystawania tutaj. Musieliśmy przegapić ich odjazd. A może wyszli na inną ulicę. Spójrz, już cała służba sobie poszła i wszędzie jest ciemno. Pani Mogg wreszcie pozwoliła się odciągnąć, choć nadal nie dowierzała mężowi. - Nie mogłam ich przegapić. Musi tu gdzieś być inna brama. - Z pewnością jakaś jest - upierał się Henry. - Pewnie wyszli wcześniej. Za dużo ludzi było w tym ogrodzie, jeśli chcesz znać moje zdanie. Nie wszystkie jednak lampiony zgaszono. Wciąż jeszcze świeciły się latarnie wiszące na kolumnach łaźni, a książę i księżna zdążali zgodnie w ich kierunku. - Nigdy tu nie byliśmy w nocy - zauważyła Jemma. - To wprost magiczne miejsce, Elijah. Spójrz tylko na gwiazdy. - Mam niespodziankę dla ciebie. Przeszli pomiędzy zrujnowanymi kolumnami, skręcili na prawo i zeszli po stopniach ku sadzawce. Jemma stanęła jak wryta. - Och! 290
W złotawym świetle wiszących naokoło latarń sadzawka wyglądała jak fioletowe morze. Całą jej powierzchnię pokrywały setki pływających fiołków. - Jak pięknie! - Część kwiatów wyhodował w swoich nowych inspektach Stubbins - stwierdził z satysfakcją Elijah a resztę przysłano ze wsi. - Ależ jesteś rozrzutny! - Czekałem na tę chwilę przez cały wieczór. - Elijah zsunął togę z ramienia żony. Opadła na ziemię, co ujawniło, że Jemma nie ma sobie nic poza bardzo śmiałym wiśniowym gorsetem. - Nie spodziewałem się znaleźć czegoś takiego pod antyczną szatą! - stwierdził Elijah. Urwał na widok smukłych, długich nóg. Gorset unosił jej piersi ku górze. Zdawały się wręcz tęsknić za męskim dotykiem. Jemma zbliżyła się do niego o krok, kołysząc biodrami. - Twój kostium, książę... Jednym palcem ściągnęła go z ramienia. W przeciwieństwie do księżny książę wolał nie mieć niczego pod kostiumem. Jemma wybuchnęła śmiechem. - To był dobry pomysł. - Elijah chwycił ją w objęcia. Przesunął dłonią po jej plecach i po gorsecie. - Niestety, za każdym razem, gdy mogłem cię ujrzeć, musiałem się odwracać i myśleć z wysiłkiem o szachach, bo przód tej przeklętej togi wydymał się w jednoznaczny sposób. Wziął Jemmę na ręce i zaniósł prosto do wody. Utorowali sobie drogę przez fiołki, których zapach unosił się w powietrzu. - Och, Elijah - westchnęła - to jest najbardziej romantyczna noc, o jakiej mogłam marzyć. - Czy wiesz, jakiej interesującej rzeczy dowiedziałem się od Stub-binsa tego ranka? spytał, przedzierając się przez fiołkowe morze. - Czy to ma coś wspólnego z końskim nawozem? - spytała, przybliżając głowę ku jego piersi, żeby jeszcze raz usłyszeć regularne uderzenia serca. 326
- Ze można fiołki jeść. - Posadził ją ostrożnie na brzegu sadzawki, gdzie na zimnym marmurze rozłożono długie poduszki, jak za rzymskich czasów. - Co ty właściwie zamierzasz robić? - spytała Jemma, przeciągając się z rozmarzeniem. Z zadowoleniem dostrzegła, że jego oczy łakomie powędrowały wzdłuż linii jej nóg. - Zamierzam zrobić z ciebie pogańską boginię - oznajmił, zwinnie wyciągając z jej włosów szpilki. Potem zabrał się do sznurówki gorsetu. Jemma położyła się na plecach i uśmiechnęła do otwartego nieba. Wysoko nad nią błyszczały wprawdzie gwiazdy, lecz mimo to pozbawiona dachu łaźnia wydawała się najlepszym schronieniem na całym świecie. Elijah powpinał kwiaty w każdy z loków Jemmy, a potem odstąpił w tył i przyjrzał się jej. Przekręciła się na bok i wsparła głowę na dłoni. - No i jakże wyglądam? - Bardziej jak rozwiązła Rzymianka niż bogini - zauważył i znów się do niej zbliżył. - Czy tu również?! - jęknęła. - Wszędzie - powiedział z satysfakcją. - Zważywszy zaś, że fiołki są jadalne, możemy uznać twoje ciało za ucztę. Wetknij fiołki wszędzie tam, gdzie mógłbym ich... spróbować. Czy widzisz, co robię? - Przeobrażasz mnie w grządkę z kwiatami. - Nie, bawię się. Właśnie tak, jak mnie nauczyłaś. Uniosła się, żeby go pocałować. - Owszem, jestem rozrzutny - ciągnął. - Ryzykuję bankructwo, żeby pokryć cię kwiatami. Flirtuję z tobą, a teraz mam też zamiar się z tobą kochać. - Hm... - Jemma położyła się na plecach i wyciągnęła rękę po fiołki. - Tutaj - powiedziała, kładąc je na swoich piersiach. - O, i tu. -Uwielbiała, kiedy całował jej brzuch. - A także... Następna godzina (lub coś koło tego) była zachwycająca zarówno z kulinarnego, jak i cielesnego punktu widzenia. Dopiero gdy siedli wspólnie na stopniach wiodących w dół, do sadzawki, otoczeni przez ciepłą wodę, Jemma się odezwała: 327
- Elijahu... - Hm... - odparł. - Spójrz na te popękane kafelki nad nami, Jemmo. Jestem przekonany, że niegdyś były mozaiką przedstawiającą Apollina i Dafne. - To również niespodzianka. - Zaskoczyła cię? - Nauczyłam cię, jak można się bawić. A ty mnie czegoś równie ważnego. - Lubię pochwały - powiedział. - Chwal mnie w dalszym ciągu. - Nauczyłeś mnie, że nie we wszystkich grach trzeba koniecznie zwyciężać. I że nie zawsze muszę się tak nieustannie kontrolować. - To prawda - potwierdził. W jego głosie zabrzmiała satysfakcja. - Nauczyłaś się błagać. - I mam dla ciebie pewien podarek. - Jakich to darów od ciebie nie otrzymałem, Jemmo, prócz mego życia? - spytał z powagą, zaglądając jej w oczy. Znów go pocałowała, a potem ujęła jego dłoń i położyła delikatnie na swoim łonie. - Tu jest mój dar. - Jemmo! Zaczęła się śmiać, widząc, jak na nią patrzy. - Żartujesz - rzucił. - Nigdy w życiu. - Ty... ty będziesz miała dziecko? - My będziemy je mieli - poprawiła go. Położył tam obydwie ręce. - Jesteś pewna? Widywałem już kobiety przy nadziei, a ty jesteś taka smukła. - Skądże! - zaprotestowała. - Po prostu niczego nie zauważyłeś. Spójrz! - Wstała. Uznała, że to chyba najpiękniejsza, najdelikatniejsza wypukłość, jaką w życiu widziała.
Elijah wyszedł z sadzawki, ociekając wodą, i bez chwili namysłu ukląkł przed nią, przyciskając usta do jej łona. Jemma położyła dłoń na jego ciemnych włosach. 293
- Jakże cię kocham - powiedział zdławionym głosem. - Drugi raz podarowałaś mi życie. A ona w końcu się rozpłakała. On był zbyt szczęśliwy, by płakać.
Epilog Wiele lat później Bywały chwile, gdy księżnę Beaumont bardzo irytowało, że się starzeje. Prawa noga bolała ją niekiedy w kostce, a biodra stały się bardziej zaokrąglone, niżby tego chciała. Włosów zaś, niestety, nie można było już nazywać złotymi. Gdy się schylała, by poprawić pantofelek z perłową klamrą, coś j ej strzykało w kolanie i musiała się z powrotem prostować. - Co cię tak martwi? - spytał Elijah, wchodząc do pokoju i zdejmując kurtkę do konnej jazdy. Wrócił właśnie z Hyde Parku wraz z ich najstarszym synem, Evanem. Nie czekając na odpowiedź, ciągnął: -Muszę ci powiedzieć, co się zdarzyło podczas naszej przejażdżki. Twoja przyjaciółka, księżna Cosway, zatrzymała mnie, chcąc się dowiedzieć czegoś więcej o hełmach ochronnych używanych na Cac-ky Street. Wpadła na pomysł, że jej wioskowy kowal używa czegoś w tym rodzaju. - Och, jak się miewa Isidore? - spytała żywo Jemma. - Nie widziałam jej od czasu balu na Trzech Króli. - Nic się nie zmieniła - odparł Elijah, ściągając jeździeckie buty. -Nadal jest piękną kobietą. Nie takjak ty, oczywiście. Myślę jednak, że miała dobry pomysł z tymi hełmami chroniącymi oczy kowali. Jemma wzięła do ręki manuskrypt. Pracowała cały ranek nad swoim ostatnim projektem, traktatem pod tytułem: Seria szachów Beaumonta. Złożone zadania dla zaawansowanych graczy. 331
- To nadzwyczajne, mój drogi, pisałam przez cały ranek, ale myślę, że zostawię rękopis w bibliotece i pójdę na spacer. Czy chciałbyś mi towarzyszyć? - Ale nie zdążyłem ci jeszcze opowiedzieć, co się zdarzyło -mruknął z niezadowoleniem Elijah, zdejmując koszulę. Jemma odłożyła rękopis i spojrzała spod oka na męża, który się rozbierał. Nawet teraz, dobiegając sześćdziesiątki, Elijah był wciąż szczupły i muskularny. Ona sama nieco przytyła, lecz Elijah utrzymywał, że ćwiczenia fizyczne, przy których wykonywaniu się upierał, przynajmniej w połowie przyczyniały się do dobrego stanu jego serca; nadal biło tak regularnie jak wahadło zegara. - Isidore towarzyszyła jedna z jej córek. Ta młodsza, o wspaniałych oczach. - Lucia ma oczy matki, tak samo skośne. - Między nami mówiąc, Lucia wygląda jak tancerka z haremu -zauważył Elijah. Ściągał teraz krótkie spodnie i Jemma pomyślała, że wygląda zachwycająco. Nogi jego miały równie imponujący kształt jak wtedy, gdy liczył sobie trzydzieści pięć lat. Jakże ją cieszyło, że mąż wydawał się jej wciąż pociągający. Nie mogła się powstrzymać od uśmiechu. - Nie bądź takim moralistą. Lucia jest bardzo miłą dziewczyną, a nie tancerką z haremu. Kiedy w zeszłym roku debiutowała, doczekała się przynajmniej czterech propozycji małżeństwa, a jedną z nich złożył jej dziedzic hrabiego Derby! - No właśnie! - zaprotestował Elijah. - Wszyscy normalni, nieżonaci mężczyźni - z wyjątkiem Evana krążą wokół niej, przyciągani jak opiłki żelaza do magnesu. - Evan nie zwraca na nią uwagi - westchnęła ze smutkiem Jemma. - Bo jest podobny do mnie - powiedział Elijah po raz nie wiadomo który od czasu, gdy po raz pierwszy uniósł malca na rękach. Bez wątpienia było prawdą, że poważne, rozumne oczy ich najstarszego syna spoglądały dokładnie tak samo, jak oczy ojca. - Niezwykle się pasjonuje swoją pracą o chorobach serca i myśli jedynie o najnow332
szych eksperymentach, nawet gdy interesuje się nim kobieta tak piękna, jak Lucia. Kiedy urodziła się Rosalind, Jemma rozpoznała niektóre własne cechy w jednym ze swoich dzieci. Jasne włosy i śmiech Rosie chroniły Evana przed zbytnią powagą w dzieciństwie. Dopiero trzecie dziecko, Marguerite, połączyło w sobie cechy obojga rodziców. Marguerite namiętnie walczyła o życie żaby, którą Evan zamierzał poddać wiwisekcji, a potem z równą pasją upierała się, że podczas debiutu będzie ubrana w hiszpański błękit, a nie w biel. - Wiem, mój drogi - uśmiechnęła się Jemma. - Evan po prostu wdał się w ciebie. - On... - Elijah spojrzał na żonę. - Śmiej się z tego, jeśli chcesz, ale Evan nie zdradza najmniejszego zainteresowania wybraniem sobie żony. Może powinniśmy zaaranżować jego małżeństwo? - Zaaranżowane małżeństwo okazało się w naszym przypadku udane. W takim razie on nigdy się nie ożeni. Chyba Cosway mógłby się życzliwie odnieść do sugestii, że chcemy Evana ożenić z Lucią. Może go o to poproszę? - Nie. Marguerite przekonała Evana, żeby jej towarzyszył na balach w tym sezonie. Znajdzie sobie kogoś sam. - Słyszałaś - prychnął - że Marguerite pobiła na głowę Villiersa w szachach zeszłego wieczoru? A w takim razie on nie złoży nam wizyty. - Hm - mruknęła Jemma - myślę, że twoje serce może jednak utracić równy rytm. - Naprawdę? - Elijah nie przejął się jej słowami. - Wątpię. - A ja nie. Ale ty wiesz dobrze, jakie jest najlepsze lekarstwo w takim wypadku. Uśmiech Elijaha był wręcz przewrotny. - Jest druga po południu - powiedział z udaną surowością. - Czy próbujesz sprowadzić mnie z właściwej drogi? Zamierzałem pracować nad... Dotknęła wargami jego piersi. Elijah urwał. 297
Chwilę później wziął ją na ręce i położył na łóżku. - Nie powinieneś mnie dźwigać - zaprotestowała Jemma. - Jestem zbyt tęga. - Ależ ja ubóstwiam brać cię na ręce. Czy już mówiłem, jak bardzo ci jestem wdzięczny za to, że przestałaś nosić wszystkie te krynoliny i robrony? - Tak - powiedziała, z trudem chwytając oddech, bo jego ręce zaczęły się przesuwać po całym jej ciele. - No i nie ważysz wcale za dużo, Jemmo, a wciąż jesteś tak pociągająca, że gdy tylko cię widzę, zawsze mam ochotę się z tobą kochać. - Och! - westchnęła. - Podczas wczorajszej kolacji - Elijah przerwał na moment i spojrzał jej w oczy - Marguerite gawędziła z jednym z chłopców Villiersa, a ty rozmawiałaś z Rosalind o jakiejś krawcowej. Ja zaś wcale nie mogłem uważnie słuchać tego, co mówił Villiers, bo patrzyłem na ciebie i myślałem o tym, jak pachniesz, jaki smak ma twoja skóra i jak miękko... Tu Elijah urwał, ale tylko po to, by ją pocałować.
O d autorki Będę absolutnie szczera: gdy Elijah po raz pierwszy zemdlał w Izbie Lordów (zarówno w moim życiu pisarki, jak i w czasach georgiańskich), nie miałam pojęcia, jak go wyleczyć. Z fascynacją jednak odkryłam dzieło doktora Williama Witheringa (1741-1799). Withering wynalazł lek digitalis dokładnie w taki sposób, jaki opisałam w tej powieści, a mianowicie wpadł na ślad cygańskiego remedium, wyizolował z niego naparstnicę i doszedł do tego, jak otrzymać aktywną substancję. Jednakże nie ryzykował bynajmniej życia ubogich pacjentów; przeciwnie, poświęcał wiele czasu dobroczynnej działalności medycznej. Nawiasem mówiąc, ciekawe jest, że stał się jedną z pierwszych ofiar plagiatu naukowego. Erazm Darwin (dziadek Karola Darwina) poprosił go o konsultację w przypadku pacjenta cierpiącego na wodną puchlinę. Wkrótce potem przedłożył An Account of the Successful Use oj Foxglove in Some Dropsies and in Pulmonary Consumption (Rozprawa o skutecznym zastosowaniu naparstnicy w niektórych przypadkach puchliny wodnej i gruźlicy płuc) Kolegium Lekarskiemu w Londynie, odnotowując eksperymenty Witheringa jedynie w przypisie. Withering wpadł we wściekłość i nie bez powodu! Darwin jednak żył dłużej od Witheringa i dokonał wielu odkryć, choć w innej dziedzinie niż jego wnuk; wynalazł również mechanizm, który potrafił wyliczać dziesięć przykazań (można mieć nadzieję, że nie zacinał się przy ósmym!). Niestety, statki-więzienia istniały naprawdę. W epoce georgiań-skiej były przycumowane na Tamizie i, na co słusznie wskazywał 335
Elijah, panowała na nich zastraszająca śmiertelność. Bunt, o którym piszę, jest tworem wyobraźni, choć pewne szczegóły zapożyczyłam z autentycznego buntu Gordona, który zdarzył się cztery lata wcześniej. Spłonęło wówczas całkowicie londyńskie więzienie o ponurej sławie, zwane Clink.