2 3 James Herriot Wszystkie stworzenia (PrzełoŜył: Zbigniew A. Królicki) 4 Bądźcie płodni i rozmnaŜajcie się, abyście zaludnili ziemie, i uczynili ją ...
16 downloads
10 Views
2MB Size
2
James Herriot
Wszystkie stworzenia (PrzełoŜył: Zbigniew A. Królicki)
3
Bądźcie płodni i rozmnaŜajcie się, abyście zaludnili ziemie, i uczynili ją sobie poddaną; abyście panowali nad rybami morskimi, nad ptactwem powietrznym i nad wszystkimi zwierzętami pełzającymi po ziemi.
1 Wczesnym rankiem nigdy nie jestem w najlepszej formie, szczególnie w takie zimne poranki, jakie bywają w Yorkshire na wiosnę, gdy przenikliwy marcowy wiatr nadciąga z wrzosowisk, wpychając się pod ubrania, szczypiąc w nosy i uszy. To nieprzyjemna pora, szczególnie gdy stoisz na brukowanym podwórzu farmy, spoglądając na pięknego konia kończącego się z powodu twojej niekompetencji. Wszystko zaczęło się o ósmej. Pan Kettlewell zadzwonił, gdy moje śniadanie miało się ku końcowi. – Mam tu porządnego kunia pociągowego, który dostał plam. – Naprawdę? Jakiego rodzaju są to plamy? – No, okrągłe i płaskie, i ma je wszędzie. – Czy to zaczęło się nagle? – Tak, wczora wieczór był zdrów jak ryba. – W porządku. Zaraz przyjadę go obejrzeć. Prawie zatarłem ręce. Pokrzywka. Zazwyczaj ustępowała samoistnie, ale zastrzyk przyspieszał ten proces, a właśnie miałem nowy lek przeciwhistaminowy, który chciałem wypróbować, podobno w takich przypadkach szczególnie skuteczny. Poza tym była to jedna z tych sytuacji, kiedy weterynarz bez trudu moŜe się popisać. Miły początek dnia. W latach pięćdziesiątych do większości prac polowych wykorzystywano juŜ traktory, lecz na farmach wciąŜ jeszcze było sporo koni pociągowych; przyjechawszy do pana Kettlewella, natychmiast zrozumiałem, Ŝe mam przed sobą niezwykły okaz. Farmer wyprowadził go z boksu na dziedziniec. Wspaniały shire, całe sto osiemdziesiąt sześć centymetrów wysokości; kiedy do mnie podchodził, dumnie podrzucał szlachetnym łbem. Spojrzałem nań z niemal naboŜnym podziwem, chłonąc wzrokiem muskularną szyję, szeroką pierś i potęŜne kończyny pokryte gęstą i długą sierścią nad szerokimi kopytami. – Jaki piękny koń! – westchnąłem. – Jest ogromny! Pan Kettlewell uśmiechnął się z cichą dumą. – Tak, przystojniak z niego. Kupiłem go ledwie miesiąc temu. Lubię mieć w gospodarstwie dobrego kunia. Ten drobny męŜczyzna, niemłody, lecz energiczny, był jednym z moich ulubionych klientów. Podniósł rękę, Ŝeby poklepać masywny kark konia, który 4
w odpowiedzi trącił go pyskiem, – I łagodny. Naprawdę spokojny. – No cóŜ, to wspaniale, kiedy koń nie tylko dobrze wygląda, ale w dodatku ma łagodne usposobienie. – Przesunąłem dłonią po charakterystycznych plamach na skórze. – Tak, to rzeczywiście pokrzywka. – A co to takiego? – Czasem nazywa się to liszajem pokrzywkowym. To reakcja alergiczna. MoŜe zjadł coś nieodpowiedniego, ale często trudno określić przyczynę. – Czy to cuś powaŜnego? – Och nie. Dam mu zastrzyk, który zaraz postawi go na nogi. Ogólnie czuje się dobrze? – Tak, zdrów jak ryba. – To dobrze. To lek, który mógłby zaszkodzić zwierzęciu, ale ten koń to okaz zdrowia. Wypełniając strzykawkę środkiem przeciwhistaminowym, byłem przekonany, Ŝe nigdy nie wypowiedziałem prawdziwszych słów. Ten wielki koń tryskał zdrowiem i dobrym samopoczuciem. Nawet nie drgnął, gdy robiłem mu zastrzyk, i juŜ miałem schować strzykawkę, kiedy przyszedł mi do głowy pewien pomysł. Dotychczas w przypadkach pokrzywki stosowałem inny specyfik, który zawsze był skuteczny. MoŜe dobrze byłoby na wszelki wypadek wspomóc nim działanie leku przeciwhistaminowego. Chciałem, by ten cudowny koń wydobrzał szybko i całkowicie. Pobiegłem kłusem do samochodu, przyniosłem sprawdzony lek i wstrzyknąłem zwykłą dawkę. Wielkie zwierzę ponownie nie zwróciło na to uwagi. – O rany, wcale mu to nie przeszkadza, no nie? – zaśmiał się farmer. Schowałem strzykawkę do kieszeni. – Rzeczywiście. Chciałbym, Ŝeby wszyscy nasi pacjenci byli tak spokojni jak on. Jest wspaniały. Oto, rozmyślałem, weterynaria w całej swej krasie. Łatwy, niekłopotliwy przypadek, miły farmer i łagodny pacjent będący ucieleśnieniem końskiego piękna, na które mógłbym patrzeć przez cały dzień. Nie chciało mi się odjeŜdŜać, chociaŜ czekały mnie jeszcze inne wizyty. Stałem więc, jednym uchem słuchając pana Kettlewella, który rozprawiał o nadchodzącej porze kocenia się owiec. – No cóŜ – powiedziałem po dłuŜszej chwili.– Muszę juŜ jechać. Właśnie miałem się odwrócić i odejść, kiedy uświadomiłem sobie, Ŝe gospodarz zamilkł. Milczał przez jakiś czas, po czym mruknął: – Trochę nim rzuca. Spojrzałem na konia. Lekko drŜały mu mięśnie nóg. Ledwie widoczne dreszcze powoli zaczęły się rozszerzać na inne partie ciała, aŜ objęły skórę szyi, tułowia 5
i zadu. Były prawie niedostrzegalne, ale nie ulegało wątpliwości, Ŝe stopniowo się nasilają. – Co się dzieje? – Och, to tylko reakcja na lek. Zaraz mu przejdzie. Usiłowałem bagatelizować sytuację, ale wcale nie byłem tego pewny. Męcząco powoli dreszcze przeszły w drŜenie, które objęło całe ciało i stopniowo się wzmagało. Obaj z farmerem spoglądaliśmy na to w milczeniu. Miałem wraŜenie, Ŝe stoję tam juŜ od bardzo dawna, starając się wyglądać na spokojnego i pewnego siebie, podczas gdy nie mogłem uwierzyć własnym oczom, nie rozumiejąc, skąd taka nagła i niewytłumaczalna zmiana bez Ŝadnego powodu. Serce zaczęło mi bić jak młotem; zaschło mi w ustach, gdy drŜenie przeszło w silne drgawki, które wstrząsały całym ciałem konia. PrzeraŜone zwierzę wybałuszyło ślepia, jeszcze przed chwilą tak jasne, i zaczęło toczyć pianę z pyska. Gorączkowo usiłowałem znaleźć jakieś wytłumaczenie. Być moŜe nie powinienem był łączyć tych zastrzyków, ale przecieŜ nie mogły mieć aŜ tak straszliwego działania. To niemoŜliwe. Powoli mijały sekundy, a ja czułem, Ŝe nie mogę juŜ tego znieść. Krew szumiała mi w uszach. Na pewno koń zaraz dojdzie do siebie, bo gorzej juŜ być nie moŜe. Myliłem się. Niemal niedostrzegalnie wielkie zwierzę poczęło się chwiać. Z początku tylko troszeczkę, potem coraz mocniej i mocniej, aŜ zaczęło przechylać się z boku na bok jak potęŜny dąb podczas burzy. O mój BoŜe, zaraz upadnie i to będzie koniec. Ów koniec rzeczywiście wkrótce nastąpił. Kamienie bruku zadrŜały pod moimi nogami, gdy wielki koń runął na ziemię. Przez długą chwilę leŜał na boku, konwulsyjnie grzebiąc nogami, a potem znieruchomiał. No i masz. Zabiłem tego wspaniałego konia. To było nieprawdopodobne, wprost niewiarygodne: zaledwie kilka minut temu zwierzę stało w całym swym pięknie i zdrowiu, a potem pojawiłem się ja z moimi cudownymi nowymi lekarstwami i oto leŜy przede mną martwe. Co miałem powiedzieć? Strasznie mi przykro, panie Kettlewell, po prostu nie pojmuję, jak do tego doszło. Otworzyłem usta, ale nie wydobył się z nich Ŝaden dźwięk, nawet chrapliwy jęk. Jakbym spoglądał na tę scenę z boku, nagle zdałem sobie sprawę z istnienia kwadratu otaczających nas budynków, ciemnych i usianych pasmami śniegu połonin wznoszących się pod ołowiane niebo, z mroźnych podmuchów wiatru owiewających farmera, mnie i nieruchome ciało konia. Byłem zmroŜony i zgnębiony, ale musiałem coś powiedzieć. Nabrałem tchu i juŜ miałem zacząć mówić, gdy koń nieco uniósł łeb. Nie odezwałem się, pan Kettlewell równieŜ, gdy wielkie zwierzę obróciło się, oparło na mostku, przez kilka sekund toczyło wokół wzrokiem i stanęło na nogi. Koń potrząsnął łbem, 6
a potem podszedł do swego pana. Wyzdrowienie było równie błyskawiczne i niewiarygodne jak poprzedzający je upadek na kamienie podwórza, który na szczęście nie pozostawił Ŝadnego śladu. Farmer wyciągnął rękę i poklepał konia po szyi. – Wie pan co, panie Herriot, te plamy prawie znikły! Podszedłem i obejrzałem pacjenta. – Ma pan rację. JuŜ prawie ich nie widać. Pan Kettlewell z podziwem potrząsnął głową. – No tak, to naprawdę cudowna kuracja. Jednak powiem panu cuś. Mam nadzieję, Ŝe nie weźmie mi pan tego za złe, ale... – PołoŜył dłoń na moim ramieniu i spojrzał mi w oczy. – Wydaje mi się troszkę brutalna. Wyjechałem z farmy i zatrzymałem samochód pod osłoną kamiennego murku. Poczułem głębokie znuŜenie. Takie emocje to nie dla mnie. Nie byłem juŜ taki młody – dobrze po trzydziestce – i nie tak odporny na stresy jak kiedyś. Przechyliłem lusterko i przejrzałem się w nim. Byłem trochę blady, ale nie wyglądałem tak okropnie, jak się czułem. Mimo to nie mogłem się pozbyć poczucia winy i zdziwienia, a wraz z nimi nieodparcie powracającej myśli, Ŝe muszą być łatwiejsze sposoby zarabiania na Ŝycie niŜ praktyka wiejskiego weterynarza. Dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu cięŜkiej i brudnej pracy, pełnej takich stresujących przypadków jak ten przed chwilą. Wyciągnąłem się na fotelu i zamknąłem oczy. Kiedy otworzyłem je kilka minut później, słońce przedarło się przez chmury, budząc do Ŝycia zielone zbocza gór i roziskrzone ośnieŜone granie, malując złotem skalne występy. Opuściłem szybę i wdychałem zimne czyste powietrze, świeŜe i wonne, spływające z wysokich połonin. Zakrzyczał kulik, przerywając głuchą ciszę, a na trawiastej skarpie obok drogi dostrzegłem pierwsze pierwiosnki. Powoli się uspokajałem. MoŜe nie popełniłem Ŝadnego błędu z tym koniem pana Kettlewella. MoŜe leki przeciwhistaminowe czasem wywołują takie reakcje. W kaŜdym razie, kiedy włączyłem silnik i ruszyłem, z wolna zacząłem odzyskiwać zwykły spokój ducha i po chwili znów nabrałem przekonania, Ŝe dobrze jest opiekować się zwierzętami w tak pięknej okolicy. Miałem szczęście, Ŝe zostałem weterynarzem w Yorkshire.
7
2 Niewątpliwie takie wstrząsy wyostrzają zmysły, poniewaŜ gdy z mocno bijącym sercem odjeŜdŜałem z farmy pana Kettlewella, by dokończyć poranny obchód, miałem wraŜenie, Ŝe widzę wszystko po raz pierwszy. Podczas codziennej pracy zawsze zdawałem sobie sprawę z otaczającego mnie piękna, z niesłabnącym podziwem patrząc na to, co urzekło mnie od chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałem Yorkshire, lecz tego ranka magia gór Dale była silniejsza niŜ kiedykolwiek. Mój wzrok raz po raz błądził po stromych zboczach wzgórz, przemykając po szachownicy otoczonych murkami zielonych pól wydartych Ŝółtym trawom wrzosowisk, i z dreszczem podniecenia, jaki zawsze czułem na widok tej urokliwej krainy, spoglądałem na wysokie szczyty. Po wizycie na odludnej farmie nie mogłem się oprzeć pokusie: zjechałem z drogi i wysiadłem razem z Dinah, moim psem, by przejść się po wabiących mnie wzgórzach. Śnieg znikł niemal w ciągu jednej nocy, pozostawiając tylko białe pasy za murkami; wydawało się, Ŝe wiosenne słońce odurzająco słodkimi falami wyzwalało teraz wszystkie uwięzione zapachy ziemi i roślin. Kiedy dotarłem na szczyt, byłem zdyszany i łapczywie chwytałem ustami kryształowe powietrze, jakbym nigdy nie miał się go dosyć nawdychać. Wokół nie było widać Ŝadnych śladów ludzkiej obecności, gdy przechadzałem się z psem wśród ciągnących się przez wiele kilometrów torfowisk i grzęzawisk, stawków o pomarszczonej wiatrem ciemnej toni, wrzosowisk oraz gnących się i kołyszących na wietrze kęp trzcin. Kiedy ogarnął mnie cień gnanej wiatrem chmury, rzucającej smugi światłocienia na bezkres mchów i paproci, poczułem uniesienie wywołane pobytem na dachu Yorkshire. Na pustkowiu nic się nie poruszało, ciszę przerywał jedynie krzyk ptaków w oddali, a mimo to miałem wraŜenie bliskości, zjednoczenia z naturą. Syreni śpiew wyŜyn kusił mnie jak zawsze, bym został dłuŜej, jednak czas płynął nieubłaganie, a miałem odwiedzić jeszcze kilka farm. Z głębokim poczuciem spełnienia dokończyłem obchód i ruszyłem do Darrowby, miejscowości, w której mieszkałem. Gdy zjeŜdŜałem ze wzgórz, ujrzałem kwadratową wieŜę kościelną wyłaniającą się nad stromymi dachami miasteczka. Niebawem jechałem juŜ przez brukowany rynek otoczony z czterech stron sklepami i pubami słuŜącymi czterem tysiącom mieszkańców. W przeciwległym rogu skręciłem w Trengate, przy której znajdowała się nasza przychodnia, po czym zatrzymałem wóz przed Skeldale House – porośniętym bluszczem dwupiętrowym budynkiem z czerwonych cegieł, będącym moim miejscem pracy i pełnym szczęścia domem, w którym razem z Helen wychowywaliśmy nasze dzieci. 8
Z tym miejscem wiązały się wspomnienia niezapomnianych chwil, gdy za kawalerskich czasów mieszkał tu mój wspólnik, Siegfried Farnon, i jego niezrównany brat, Tristan. Obaj byli juŜ Ŝonaci i mieszkali z rodzinami we własnych domach. Tristan podjął pracę w ministerstwie rolnictwa, a Siegfried nadal był moim wspólnikiem i po raz tysięczny dziękowałem niebiosom, Ŝe obaj bracia wciąŜ darzą mnie przyjaźnią. Mój syn, Jimmy, miał juŜ dziesięć lat, a Rosie sześć. Oboje byli w szkole, ale dla odmiany Siegfried właśnie wyszedł na schody, wpychając do kieszeni butelki z lekarstwami. – Ach, Jamesie! – zawołał z szerokim uśmiechem. – Właśnie odebrałem wiadomość dla ciebie od jednej z twoich najszacowniejszych klientek, pani Bartram. Puppy potrzebuje twoich usług. – Och, świetnie – uśmiechnąłem się Ŝałośnie w odpowiedzi. – A moŜe ty zechciałbyś tam pojechać? – Nie, nie, mój chłopcze. Ani myślę pozbawiać cię tej przyjemności. – Wesoło pomachał mi ręką i wsiadł do samochodu. Spojrzałem na zegarek. Do lunchu pozostało jeszcze pół godziny, a Puppy mieszkał niedaleko. Postanowiłem udać się tam natychmiast. W wiosennym powietrzu unosił się boski zapach ryby z frytkami i poczułem ostre ukłucie głodu, gdy za oknem smaŜalni zobaczyłem odziane na biało postacie zdejmujące z rusztów świeŜo upieczone łupacze i kładące je obok złocistych pagórków frytek, by ociekły z tłuszczu. Sprzedawcy uwijali się i kolejka posuwała się raźnie. Ludzie odbierali owinięte w gazetę paczuszki, aby pospieszyć z nimi do domu lub posoliwszy i pokropiwszy danie octem, zjeść ciepły posiłek na ulicy. Zawsze kiedy szedłem z wizytą do psa pani Bartram, mieszkającej nad tą smaŜalnią, odczuwałem wzmoŜone wydzielanie soków Ŝołądkowych. Teraz teŜ z przyjemnością wdychałem te aromaty, wchodząc do budynku i wspinając się po schodach. Pani Bartram jak zwykle siedziała na krześle w kuchni; otyła, masywna, z nieprzeniknioną miną i zawsze tkwiącym w ustach papierosem. Na kolanach trzymała papierową torebkę z frytkami, które rzucała siedzącemu naprzeciw niej psu, Puppy’emu. Wprawnie chwytał jedną za drugą. Puppy wcale nie był szczeniakiem. Był wielkim włochatym stworzeniem niewiadomej rasy, obdarzonym nielichym temperamentem. Zawsze traktowałem go z szacunkiem. – Nadal jest za gruby, pani Bartram – powiedziałem. – Czy nie próbowała pani zmienić mu diety, tak jak radziłem? Pamięta pani, Ŝe stwierdziłem, iŜ nie moŜe się Ŝywić wyłącznie rybą i frytkami. Wzruszyła ramionami, przy czym deszcz popiołu spadł jej na bluzkę. 9
– Och tak, próbowałam. Przestałam dawać mu frytki i karmiłam go tylko rybą, ale to mu się nie podobało. On uwielbia frytki i juŜ. – Rozumiem. Nie mogłem krytykować takiego Ŝywienia, poniewaŜ miałem wraŜenie, Ŝe sama pani Bartram nie jada prawie nic innego; byłoby nietaktownie wykazywać, iŜ ogromne ilości smaŜonej na oleju ryby nie są najlepszą dietą wyszczuplającą, gdyŜ jej figura, tak samo jak tusza jej psa, była tego najlepszym dowodem. Prawdę mówiąc, kiedy patrzyłem na te dwie sztywno wyprostowane, siedzące naprzeciw siebie postacie, wyraźnie dostrzegałem istniejące między nimi podobieństwo. Oboje byli masywni i ocięŜali, lecz wyczuwało się drzemiącą w nich siłę. Tłuste psy często są leniwe i dobroduszne, lecz wielu listonoszy, gazeciarzy i komiwojaŜerów musiało salwować się rozpaczliwą ucieczką przed Puppym, który nagle zmieniał się w potwora dybiącego na całość ich łydek. Szczególnie dobrze pamiętałem pewnego sprzedawcę szczotek, który niespiesznie jechał ulicą na rowerze obwieszonym towarem i zwolnił przed domem pani Bartram, a potem gwałtownie przyspieszył w sposób godny zwycięzcy Tour de France, gdy Puppy wypadł z bramy jak wystrzelony z katapulty. – Hm, w czym więc problem, pani Bartram? – zapytałem, zmieniając temat. – Jego oko. WciąŜ mu ropieje. – Ach tak, widzę. Lewe oko psa było prawie całkiem zamknięte, a struŜka ropy pozostawiła ciemny ślad na porastającej pysk sierści, wskutek czego wyglądał jeszcze groźniej. – Jest podraŜnione, zapewne w wyniku infekcji. Dobrze byłoby znaleźć jej przyczynę. Być moŜe wywołało ją jakieś obce ciało albo po prostu zapalenie spojówki. Wyciągnąłem rękę, by podnieść powiekę, ale Puppy, nie poruszywszy się, zmierzył mnie zdrowym okiem i ściągnął wargi, ukazując rząd potęŜnych zębów. – Tak... tak... – Cofnąłem rękę. – Dam pani jakąś maść z antybiotykiem i będzie pani musiała smarować mu oko trzy razy dziennie. MoŜe pani to zrobić, prawda? – Oczywiście. On jest łagodny jak baranek. – Z niewzruszoną miną zapaliła następnego papierosa od poprzedniego i głęboko zaciągnęła się dymem. – Mogę zrobić z nim wszystko. – Dobrze, doskonale. – Szukając w torbie maści, miałem poczucie poraŜki, ale nic nie mogłem na to poradzić. W przypadku Puppy’ego zawsze musiałem się ograniczać do leczenia na odległość. Nigdy nie próbowałem zrobić czegoś tak głupiego, jak na przykład zmierzyć mu temperaturę. Szczerze mówiąc, nigdy w Ŝyciu nawet go nie dotknąłem. Dwa tygodnie później znów odebrałem telefon od pani Bartram. Stan oka 10
Puppy’ego nie uległ poprawie, a nawet się pogorszył. Pospieszyłem z wizytą, wdychając po drodze rozkoszne zapachy ze smaŜalni. Puppy siedział przed swoją panią w tej samej pozycji co przedtem, na tylnych łapach. Niewątpliwie ropa jeszcze bardziej sączyła mu się z oka. Tym razem jednak wydało mi się, Ŝe dostrzegam coś więcej, i nachyliłem się, uwaŜnie obserwując psa, który cichym, lecz groźnym warczeniem ostrzegał mnie, Ŝebym za duŜo sobie nie pozwalał. Mimo to dostrzegłem przyczynę kłopotów, maleńki brodawczak wyrastający na brzegu powieki i ocierający się o rogówkę. – Ma tam małą narośl – zwróciłem się do pani Bartram. – Ona podraŜnia oko i powoduje ropienie. – Narośl? – Twarz tej damy rzadko zdradzała jakiekolwiek uczucia, lecz teraz lekko uniosła jedną brew i papieros zadrŜał w jej ustach. – To mi się nie podoba. – Och, nie jest złośliwa – zapewniłem. – Nie ma powodu do obaw. Bez trudu ją usunę, a potem będzie zdrowy. Mówiłem to z przekonaniem, gdyŜ takie brodawczaki były bardzo częste i bez trudu usuwaliśmy je pod miejscowym znieczuleniem jednym cięciem chirurgicznych noŜyczek, ale patrząc na tego wielkiego psa, który mierzył mnie zimnym spojrzeniem jedynego zdrowego ślepia, poczułem dreszcz niepokoju. Z Puppym mogło nie pójść tak łatwo. Moje złe przeczucia okazały się w pełni uzasadnione, kiedy pani Bartram następnego dnia rano przyprowadziła go do przychodni i zostawiła w małym gabinecie. Niewątpliwie przed zabiegiem naleŜało podać mu narkozę. Wśród wielu nowych specyfików mieliśmy doskonałe środki uspokajające, takie jak acetylopromazyna, jednakŜe pozostawał do rozwiązania jeden drobny problem, a mianowicie kto z nas przytrzyma lwi łeb tego psiska, by drugi mógł chwycić fałd skóry i wprowadzić igłę. Puppy wyraźnie dawał nam do zrozumienia, Ŝe nie ma ochoty na takie zabawy. Na obcym terenie poczuł się zagroŜony, więc rzucił się na nas, rycząc i szczerząc kły, gdy tylko spróbowaliśmy z Siegfriedem wejść do pokoju. Pospiesznie wycofaliśmy się i zamknęliśmy drzwi. – Psi arkan? – zaproponował bez przekonania Siegfried. Potrząsnąłem głową. Psi arkan był elastyczną pętlą na długim kiju; uŜywaliśmy go do łapania oraz przytrzymywania agresywnych psów, aby podać im zastrzyki, ale w przypadku Puppy’ego byłoby to jak próba łapania na lasso niedźwiedzia grizzly. Gdybyśmy nawet zdołali zarzucić mu pętlę na kark, stanowiłoby to zaledwie wstęp do morderczych zapasów. JednakŜe miewaliśmy juŜ agresywne psy i mieliśmy w zanadrzu pewną sztuczkę. – Wygląda na to, Ŝe potrzebny będzie nembutal – mruknął Siegfried, a ja potakująco kiwnąłem głową. Dla szczególnie złych psów trzymaliśmy w lodówce trochę soczystego mielonego mięsa. śaden pies nie potrafił się oprzeć temu przy11
smakowi i wystarczyło po prostu podać mielone z zawartością paru kapsułek nembutalu, a potem czekać, aŜ zwierzę zapadnie w błogi narkotyczny sen. Był to sposób niezawodny, ale czasochłonny. Usunięcie maleńkiej narośli zajęłoby nam zaledwie kilka minut, ale musieliśmy zaczekać co najmniej dwadzieścia, aby środek uspokajający zaczął działać. Przygotowując mielone z narkotykiem, starałem się nie myśleć o nie cierpiących zwłoki nagłych przypadkach w całej okolicy. W gabinecie znajdowało się wychodzące na ogród podnoszone okno, uniesione teraz na kilka centymetrów. Wrzuciłem mięso przez tę szczelinę i obaj z Siegfriedem poszliśmy do biura, aby przygotować się do obchodu. Spodziewaliśmy się, Ŝe po powrocie zastaniemy Puppy’ego spokojnie śpiącego, lecz kiedy zajrzeliśmy przez okno do pokoju, rzucił się na nas, warcząc jak głodny wilk. Na podłodze leŜało nietknięte mięso. – Spójrz tylko! – zawołałem. – To nie do wiary. Jeszcze Ŝaden pies nie wzgardził tym przysmakiem! – Co za cholerny kłopot! – Siegfried klepnął się w czoło. – Myślisz, Ŝe wyczuł zapach nembutalu? Spróbujmy podać mu większy kawałek mięsa. Przygotowałem następną porcję i znów wrzuciłem ją przez szparę. Wycofaliśmy się, Ŝeby nie budzić jego podejrzeń, ale kiedy po dziesięciu minutach podkradliśmy się do okna, zobaczyliśmy ten sam widok co poprzednio. Puppy nawet nie tknął mięsa. – Co mamy z nim zrobić, do diabła? – wybuchnął Siegfried. – Nie skończymy do lunchu! Rzeczywiście zbliŜała się pora lunchu, gdyŜ łagodny wietrzyk przynosił zapowiedź cudownego zapachu ze znajdującej się nieopodal smaŜalni. – Zaczekaj – powiedziałem. – Chyba mam na to sposób. Po chwili wróciłem z torbą frytek. Wystarczyła chwila, by wepchnąć kapsułkę do frytki i wrzucić ją przez szparę. Puppy rzucił się na nią jak błyskawica i połknął bez chwili wahania. Jeszcze jedna frytka z następną kapsułką, i kolejna, aŜ otrzymał odpowiednią dawkę. Na naszych oczach groźny pies powoli się uspokajał, a kiedy zrobił kilka niepewnych kroków i przewrócił się na bok, byliśmy pewni wygranej. Kiedy w końcu weszliśmy do pokoju, Puppy leŜał pogrąŜony w błogim transie; w ciągu kilku minut przeprowadziliśmy zabieg. Kiedy po południu właścicielka przyszła go odebrać, nadal był odurzony i niezwykle spokojny. Weszli razem do gabinetu, a Puppy prawie uśmiechał się do mnie, kiedy siadałem za biurkiem. – Usunęliśmy tę małą narośl, pani Bartram – oznajmiłem. – Oko ma juŜ zdrowe, ale przepiszę mu linkocynę w tabletkach, aby zapobiec wtórnej infekcji. Sięgając po pióro, Ŝeby wypisać zalecenia, zerknąłem na kilka innych niedawno wystawionych recept. W tamtych czasach, zanim najbardziej rozpowszech12
nionym sposobem podawania leków stały się iniekcje, wiele preparatów podawano doustnie. Na tych receptach znajdowały się rozmaite zalecenia: „Mieszanka dla byka. Podawać w kwarcie wody z melasą”. Albo: „Płukanka dla cielęcia. Podawać w kwarcie kaszy jęczmiennej”. Przez moment trzymałem pióro nad kartką, a potem po raz pierwszy w Ŝyciu napisałem: „Tabletki dla psa. Podawać trzy razy dziennie po jednej, wepchnięte do frytki”.
13
3 Wykańczał mnie ból gardła. Po trzech kolejnych nocnych cieleniach, podczas których trzeba pracować w podkoszulku bez rękawów na smaganych wiatrem zboczach gór, byłem lekko przeziębiony i odczuwałem gorącą potrzebę nabycia opakowania cukierków przeciwkaszlowych Geoffa Hatfielda. Być moŜe była to nienaukowa kuracja, ale miałem wręcz dziecięce zaufanie do tych aromatycznych cukiereczków, które zdawały się eksplodować w ustach, wysyłając do oskrzeli chmurę leczniczego oparu. Sklep znajdował się przy bocznej uliczce, prawie ukryty i tak malutki – niewiele większy od wnęki – Ŝe ledwie starczało miejsca na szyld nad wystawą: GEOFFREY HATFIELD, CUKIERNIK. Jednak był pełny. Zawsze był pełny, a w ten targowy dzień wprost pękał w szwach. Dzwoneczek zabrzęczał, gdy otworzyłem drzwi i wepchnąłem się w tłum miejscowych dam i Ŝon farmerów. Musiałem chwilę zaczekać, ale nie miałem nic przeciwko temu, poniewaŜ widok pana Hatfielda w akcji był jedną z najbardziej interesujących rzeczy, jakie widziałem w Ŝyciu. Przyszedłem o odpowiedniej porze, gdyŜ właściciel właśnie był w trakcie dokonywania jednego ze swych trudnych wyborów. Odwrócony do mnie plecami, lekko kołysząc siwą, lwią głową osadzoną na szerokich ramionach, przeglądał stojące pod ścianą rzędy wysokich szklanych słoi ze słodyczami. Na przemian zaciskał i rozluźniał splecione na plecach dłonie, tocząc wewnętrzne zmagania, po czym zrobił kilka szybkich kroków wzdłuŜ rzędu, uwaŜnie przypatrując się kaŜdemu słoikowi. Doszedłem do wniosku, Ŝe admirał Nelson przechadzający się po śródokręciu „Victory” i rozmyślający, jak najlepiej związać walką nieprzyjaciela, nie mógł myśleć równie intensywnie. Napięcie w sklepiku wyraźnie wzrosło, gdy wyciągnął rękę, lecz zaraz cofnął ją, kręcąc głową; zgromadzone damy odetchnęły z ulgą, gdy z powagą wypiąwszy pierś, wyciągnął obie ręce, ujął słój i odwrócił się do klienteli. Jego szeroka twarz rzymskiego senatora zmarszczyła się w dobrotliwym uśmiechu. – No, pani Moffat – zagrzmiał do postawnej matrony i oburącz trzymając szklane naczynie, podsunął je klientce z gracją i zręcznością wziętego jubilera prezentującego diamentowy naszyjnik. – MoŜe to panią zainteresuje. Pani Moffat, ściskając koszyk na zakupy, spojrzała z bliska na cukierki w papierkach. – Hm, nie wiem... – Jeśli dobrze pamiętam, podobno szukała pani czegoś w rodzaju rosyjskiego karmelu, więc z pełnym przekonaniem mogę polecić te cukiereczki. Nie są rosyjskie, ale to bardzo dobre toffi o łagodnym smaku. – Przybrał bardzo powaŜną, wyczekującą minę. 14
W tak apetyczny sposób opisywał smak tych słodyczy, Ŝe zapragnąłem złapać je i zjeść natychmiast, a jego słowa najwidoczniej wywarły taki sam wpływ na klientkę. – Dobrze, panie Hatfield – rzuciła pospiesznie. – Wezmę ćwierć kilo. Sklepikarz obdarzył ją lekkim ukłonem. – Bardzo pani dziękuję, z pewnością nie poŜałuje pani tej decyzji. Na jego twarzy pojawił się łagodny uśmiech; gdy czule wysypywał toffi na wagę, a potem fachowo pakował do torebki, znów nabrałem ochoty na te cukierki. Pan Hatfield, oburącz opierając się o ladę, nie odrywał oczu od klientki, dopóki nie poŜegnał jej uprzejmym: „śyczę pani dobrego dnia”, po czym odwrócił się do pozostałych. – Ach, pani Dawson, miło mi panią widzieć. Czym mogę pani dziś słuŜyć? Dama, wyraźnie zadowolona, odpowiedziała z promiennym uśmiechem: – Panie Hatfield, chciałabym trochę tych galaretek w czekoladzie, które kupiłam w zeszłym tygodniu. Były cudowne. Ma pan je jeszcze? – Istotnie mam, madame, i jestem zachwycony, Ŝe aprobuje pani mój wybór. Ten delikatny kremowy smak. Tak się składa, Ŝe właśnie otrzymałem partię w specjalnym wielkanocnym opakowaniu. – Wziął z półki jedno pudełko i trzymał je na otwartej dłoni. – Naprawdę bardzo ładne, nie uwaŜa pani? – Och, rzeczywiście śliczne – odparła pospiesznie pani Dawson. – Wezmę pudełko i chcę coś jeszcze. Naprawdę duŜą torbę twardych cukierków do ssania dla całej rodziny. W róŜnych kolorach, pan wie. Jakie pan ma? Pan Hatfield złoŜył palce, popatrzył na nią uwaŜnie i powoli zaczerpnął tchu. Wytrzymał w tej pozie przez kilka sekund, po czym odwrócił się, załoŜył ręce do tyłu i ponownie rozpoczął inspekcję słoików. To było moje ulubione przedstawienie i jak zawsze świetnie się bawiłem, obserwując ten znajomy widok: maleńki, zatłoczony sklepik, właściciela biedzącego się z wyborem i Alfreda siedzącego na drugim końcu lady. Alfred był kotem Geoffa i zawsze siedział, wyprostowany i majestatyczny, na politurowanych deskach opodal zasłoniętych kotarą drzwi wiodących do saloniku Hatfielda. Jak zwykle wydawał się Ŝywo zainteresowany przebiegiem wydarzeń, wodząc spojrzeniem od twarzy właściciela do klientki. Być moŜe wyobraźnia płatała mi figle, ale odnosiłem wraŜenie, Ŝe jego mina zdradza szczere zainteresowanie przebiegiem negocjacji i głęboką satysfakcję z ich wyniku. Nigdy nie opuszczał swojego miejsca i nie przechadzał się po pozostałej części kontuaru, ale czasem jedna czy druga dama głaskała go za uchem, na co reagował gromkim mruczeniem i z gracją nadstawiał łeb. Nigdy nie okazywał Ŝadnych emocji. To byłoby poniŜej jego godności, która wyraźnie cechowała jego charakter. Nawet jako kociak nigdy nie brał udziału w nieokrzesanych zabawach. Trzy lata wcześniej wysterylizowałem go – za co 15
wydawał się nie Ŝywić do mnie urazy – a teraz był wyrośniętym, łagodnym kotem. Przyglądałem się, jak siedzi na swoim miejscu, wielki, niewzruszony, pogodzony ze światem. Niewątpliwie prezentował się świetnie. Zawsze uderzała mnie myśl, Ŝe pod tym względem niezwykle przypomina swego pana. Byli tak do siebie podobni, Ŝe nic dziwnego, iŜ zostali oddanymi przyjaciółmi. Kiedy nadeszła moja kolej, zdołałem dosięgnąć ręką Alfreda i pogłaskać go pod brodą. Lubił to i wysoko podniósł głowę, a z jego okrytej futerkiem piersi wydobyło się donośne mruczenie, aŜ echo poszło po sklepiku. Nawet odbiór cukierków przeciwkaszlowych miał w sobie coś z rytuału. Wielki męŜczyzna za ladą uwaŜnie obwąchał paczkę, a potem kilkakrotnie uderzył się dłonią w pierś. – Czuje pan, panie Herriot, jak pachną te dobroczynne opary? Wyleczą pana w mgnieniu oka. Skłonił się z uśmiechem i mógłbym przysiąc, Ŝe Alfred uśmiechnął się razem z nim. Przecisnąłem się do wyjścia przez tłumek kobiet i idąc ulicą, po raz nie wiadomo który zastanawiałem się nad fenomenem, jakim był Geoffrey Hatfield. W Darrowby było kilka innych sklepów ze słodyczami, wielkich lokali z podwójnymi drzwiami i wystawami zapełnionymi atrakcyjnymi wyrobami, lecz Ŝaden nie był tak popularny jak ten maleńki sklepik, który przed chwilą opuściłem. Nie było wątpliwości, iŜ działo się tak dzięki unikalnej technice sprzedaŜy stosowanej przez Geoffa, który z pewnością wcale nie udawał, lecz był po prostu szczerze przywiązany do swego zawodu i zadowolony z tego, co robił. Jego maniery i lekko arystokratyczny akcent prowokowały kpiące komentarze męŜczyzn, którzy kończyli razem z nim miejscową szkołę; w pubach często nazywano go „biskupem”, ale bez złośliwości, gdyŜ był powszechnie lubiany. A kobiety, oczywiście, uwielbiały go i schodziły się tłumnie, by zaszczycił je swą uwagą. Mniej więcej miesiąc później znów zaszedłem do sklepu, Ŝeby kupić ulubioną mieszankę czekoladową dla Rosie. Ujrzałem ten sam obraz: uśmiechnięty i kłaniający się Geoff, Alfred na swoim miejscu, obaj tryskający godnością i dobrym samopoczuciem. Gdy brałem cukierki, sklepikarz szepnął mi do ucha: – O dwunastej w południe robię przerwę na lunch, panie Herriot. Byłby pan tak miły i wpadłby pan, Ŝeby zbadać Alfreda? – Tak, oczywiście. – Spojrzałem nad ladą na wielkiego kota. – Czy jest chory? – Och nie, nie... Czuję jednak, Ŝe coś jest nie tak. 16
Gdy nieco później zastukałem do drzwi, Geoffrey wpuścił mnie do sklepu, wyjątkowo pustego, a potem za kotarę i do saloniku. Pani Hatfield siedziała za stołem, pijąc herbatę. W przeciwieństwie do męŜa, mocno stała nogami na ziemi. – A więc przyszedł pan obejrzeć tego małego kotka. – Nie jest taki mały! – zaśmiałem się. Rzeczywiście, siedzący przy kominku i spokojnie spoglądający w płomienie Alfred wyglądał jeszcze potęŜniej niŜ zwykle. Na mój widok wstał, niespiesznie przeszedł po dywanie i otarł się o moje nogi. Poczułem się dziwnie zaszczycony. – Jest naprawdę piękny, prawda? – zamruczałem. Od dawna nie przyglądałem mu się z bliska i jego przyjazny pyszczek z ciemnymi pasami biegnącymi do inteligentnych oczu wydał mi się jeszcze ładniejszy. – Tak – powiedziałem, głaszcząc pięknie lśniące w migoczącym świetle futro – wspaniały z ciebie kot. – Wygląda nieźle – zwróciłem się do pana Hatfielda. – Co pana niepokoi? – Och, moŜe to nic takiego. Jego wygląd wcale się nie zmienił, ale juŜ od ponad tygodnia nie ma takiego apetytu jak dawniej i nie jest taki Ŝywotny. Właściwie nie jest chory... tylko inny. – Rozumiem. No cóŜ, zobaczymy. Starannie zbadałem kota. Temperaturę miał w normie, błony śluzowe zdrowe, jasnoróŜowe. Wyjąłem stetoskop i osłuchałem serce oraz płuca, ale nie usłyszałem niczego niezwykłego. Badanie palpacyjne brzucha nic nie wykazało. – No cóŜ, panie Hatfield – powiedziałem. – Nie widzę powodu do niepokoju. MoŜe jest trochę zmęczony, ale wcale na to nie wygląda. Na wszelki wypadek dam mu witaminy w zastrzyku. To powinno go wzmocnić. Proszę dać mi znać za kilka dni, czy jego stan się polepszył. – Bardzo panu dziękuję. Jestem bardzo zobowiązany. Rozwiał pan mój niepokój. Wielki męŜczyzna wyciągnął rękę do swego ulubieńca. Jednak malująca się na jego twarzy troska kolidowała z tonem głosu. Widząc ich razem, znów zauwaŜyłem łączące ich podobieństwo: męŜczyzna i kot wyglądali jednakowo godnie. Przez tydzień nie słyszałem o Alfredzie, więc uznałem, Ŝe wszystko wróciło do normy, ale pewnego dnia odebrałem telefon od jego właściciela. – Jest tak, jak było, panie Herriot. Prawdę mówiąc, wydaje mi się nawet, Ŝe jego stan się pogorszył. Byłbym zobowiązany, gdyby zbadał go pan ponownie. Tak jak poprzednio, nawet dokładne oględziny niczego nie wykazały. Przepisałem rozmaite preparaty witaminowe i odŜywcze. Nie było sensu rozpoczynać leczenia antybiotykami, gdyŜ brak podwyŜszonej ciepłoty ciała nie wskazywał na infekcję. PoniewaŜ codziennie przechodziłem tą uliczką, która znajdowała się zaledwie trzydzieści metrów od Skeldale House, zacząłem przystawać i zaglądać do sklepu przez małą wystawę. Zawsze widziałem to samo: Geoff kłaniający się 17
i uśmiechnięty oraz Alfred siedzący na swoim miejscu na końcu kontuaru. Wszystko wydawało się w porządku, a jednak... rzeczywiście wyglądał inaczej. Któregoś wieczoru wstąpiłem do Geoffa i znów zbadałem kota. – Traci wagę – zauwaŜyłem. – Tak, tak sądzę. – Geoffrey skinął głową. – Nadal sporo je, ale nie tyle co poprzednio. – Proszę jeszcze przez kilka dni dawać mu tabletki – powiedziałem – a jeśli jego stan się nie poprawi, zabiorę go do przychodni i przeprowadzę dokładniejsze badania. Miałem niemiłe przeczucie, Ŝe stan kota nie ulegnie poprawie, i tak teŜ się stało, zatem pewnego wieczoru zabrałem klatkę z kotem do przychodni. Alfred był tak duŜy, Ŝe z trudem zmieścił się w pojemniku, ale nie opierał się, gdy delikatnie wpychałem go do środka. W przychodni pobrałem próbkę krwi i zrobiłem prześwietlenie. Zdjęcie było idealnie czyste, a nadesłane z laboratorium wyniki analiz równieŜ nie wykazały Ŝadnych anomalii. Właściwie było to pocieszające, ale stan zdrowia Alfreda wciąŜ się pogarszał. Następne tygodnie były koszmarne. Niespokojne zaglądanie przez okno stało się dla mnie codzienną udręką. Wielki kot nadal siedział na swoim miejscu, ale chudł coraz bardziej, aŜ stał się nie do poznania. Wypróbowałem wszystkie leki i preparaty, jakie przychodziły mi do głowy, lecz Ŝaden mu nie pomógł. Poprosiłem Siegfrieda o pomoc, ale on teŜ niczego nie stwierdził. Takie postępujące wychudzenie moŜe być objawem choroby nowotworowej, ale kolejne prześwietlenia niczego nie wykazywały. Alfred musiał mieć serdecznie dosyć tego noszenia, kłucia i miętoszenia brzucha, ale nigdy nie okazywał złości. Akceptował sytuację z właściwym sobie spokojem. Sytuację pogarszał inny fakt. Geoff teŜ marniał ze zgryzoty. Powoli tracił swoją obfitą tuszę, jego zawsze rumiane policzki pobladły i zapadły się, a najgorsze było to, Ŝe zarzucił swój pełen ekspresji styl sprzedaŜy. Pewnego dnia opuściłem mój punkt obserwacyjny za oknem i przecisnąłem się w tłumek kobiet robiących zakupy w sklepiku. Ujrzałem przygnębiający widok. Geoff, zgarbiony i chudy, bez uśmiechu przyjmował zamówienia i niemrawo wsypywał słodycze do torebek, zaledwie mruknąwszy słowo czy dwa. Ucichł jego donośny głos, skończyły się wesołe rozmowy z klientami, więc w sklepiku panowała dziwna cisza. Teraz był to jeden z wielu sklepów cukierniczych. Najsmutniejszy był widok Alfreda, nadal dzielnie siedzącego na swoim miejscu. Był niewiarygodnie chudy, a jego futro straciło połysk; tępo wpatrywał się przed siebie, jakby juŜ nic go nie interesowało, i wyglądał jak koci strach na wróble. Nie mogłem tego znieść. Tego wieczoru poszedłem porozmawiać z Geoffem 18
Hatfieldem. – Dziś widziałem pańskiego kota – powiedziałem. – Jego stan gwałtownie się pogarsza. Czy są jakieś nowe objawy? – Tak, rzeczywiście są. – MęŜczyzna ponuro skinął głową. – Miałem do pana zadzwonić. Zaczął trochę wymiotować. Wbiłem paznokcie w dłoń. – Znowu. Wszystko wskazuje na jakieś schorzenie wewnętrzne, ale nic nie mogę znaleźć. – Pochyliłem się i pogłaskałem Alfreda. – AŜ Ŝal na niego patrzeć. Proszę spojrzeć na jego futro. Było takie lśniące. – Właśnie – odparł Geoff – zaniedbał się. Przestał się myć, tak jakby mu się nie chciało. A przedtem tak to lubił, lizał się i lizał całymi godzinami. Wytrzeszczyłem oczy. Te słowa rozbudziły w moim umyśle iskierkę jakiegoś skojarzenia. – Lizał, lizał... – powtórzyłem. – Tak, kiedy o tym myślę, to chyba Ŝaden kot nie wylizywał się tak starannie jak Alfred... Iskierka nagle buchnęła płomieniem i gwałtownie wyprostowałem się na krześle. – Panie Hatfield – powiedziałem – chcę zrobić mu laparotomię! – Co to takiego? – Podejrzewam, Ŝe w jego Ŝołądku tkwi kłąb sierści i chcę przeprowadzić operację, aby sprawdzić, czy się nie mylę. – Chce go pan rozciąć? – Właśnie. Zasłonił dłonią oczy i głowa opadła mu na pierś. Pozostał w tej pozycji przez dłuŜszą chwilę, a potem obrzucił mnie udręczonym spojrzeniem. – Och, sam nie wiem. Nigdy nie brałem pod uwagę takiej moŜliwości. – Musimy coś zrobić, inaczej ten kot umrze. Pochylił się i raz po raz gładził łeb Alfreda, a potem nie podnosząc głowy, powiedział chrapliwym głosem: – Dobrze. Kiedy? – Jutro rano? Nazajutrz, w sali operacyjnej, pochylając się z Siegfriedem nad śpiącym kotem, gorączkowo zastanawiałem się nad sytuacją. Ostatnio przeprowadzaliśmy wiele zabiegów na małych zwierzętach, ale zawsze wiedziałem, czego moŜna oczekiwać. Tym razem miałem wraŜenie, Ŝe zapuszczam się na nieznany mi teren. Przeciąłem skórę, mięśnie brzucha i otrzewną, a kiedy sięgnąłem w kierunku przepony, poczułem w Ŝołądku pod palcami ciastowatą masę. Przeciąłem ścianę Ŝołądka z dreszczem satysfakcji. Była tam wielka matowa kula włosia, przyczyna wszystkich kłopotów. Coś, czego nie wykazałoby Ŝadne prześwietlenie rentgenowskie. 19
– No, teraz juŜ wiemy, co mu dolega! – uśmiechnął się Siegfried. – Tak – odparłem z ulgą. – Teraz juŜ wiemy. To jednak jeszcze nie był koniec zabiegu. Kiedy opróŜniłem i zaszyłem Ŝołądek, wykryłem następne, niniejsze kulki włosów tkwiące w jelitach. Wszystkie musiałem usunąć i w kilku miejscach pozszywać ściany jelita. Nie podobało mi się to. Oznaczało to rozleglejsze obraŜenia wewnętrzne i wstrząs dla pacjenta, ale wreszcie zakończyłem operację, po której jedynym śladem był równy rząd szwów na skórze. Kiedy odniosłem Alfreda do domu, jego pan ledwie mógł na niego patrzeć. W końcu nieśmiało zerknął na kota, nadal śpiącego po środku znieczulającym. – PrzeŜyje? – zapytał. – Ma spore szanse – odparłem. – Przeszedł powaŜną operację i moŜe nie od razu dojdzie do siebie, ale jest młody i silny. Powinien wyzdrowieć. Geoff najwyraźniej nie był przekonany; trwało to przez kilka następnych dni. Zachodziłem do pokoiku na zapleczu sklepu, Ŝeby robić kotu zastrzyki penicyliny, i widziałem, Ŝe Geoff jest przeświadczony, iŜ Alfred nie przeŜyje. Pani Hatfield była optymistką, ale martwiła się o męŜa. – CóŜ, on stracił nadzieję – mówiła. – A wszystko dlatego, Ŝe Alfred przez cały dzień tylko leŜy na posłaniu. Próbowałam mu wytłumaczyć, Ŝe minie trochę czasu, zanim kot znów zacznie biegać, ale nie chce mnie słuchać. Popatrzyła na mnie z niepokojem w oczach. – I wie pan co, panie Herriot, to bardzo go przygnębia. Stał się zupełnie innym człowiekiem. Czasem się zastanawiam, czy znów będzie taki jak przedtem. Podszedłem do kotary i zajrzałem do sklepu. Geoff pracował jak automat. Wychudły i ponury, w milczeniu waŜył słodycze. Jeśli się odzywał, to głuchym i monotonnym głosem, który – co z przykrością stwierdziłem – całkiem stracił swą dawną dźwięczność. Pani Hatfield miała rację. Stał się zupełnie innym człowiekiem. A jeśli nie dojdzie do siebie, pomyślałem, to co się stanie z jego klientelą? Na razie pozostała mu wierna, ale obawiałem się, Ŝe wkrótce moŜe ją stracić. Minął tydzień, zanim sytuacja zaczęła się poprawiać. Pewnego dnia nie zastałem Alfreda w saloniku. Pani Hatfield zerwała się z krzesła. – Poczuł się znacznie lepiej, panie Herriot – rzuciła pospiesznie. – DuŜo je i najwyraźniej miał ochotę pójść do sklepu. Teraz siedzi tam z Geoffem. Znów ostroŜnie zerknąłem przez szparę w zasłonie. Alfred wrócił na swoje miejsce; wprawdzie był chudy, ale trzymał się dzielnie. Jego pan równieŜ. Wróciłem do pokoju. – No cóŜ, juŜ nie będę musiał tu przychodzić, pani Hatfield. Kot wraca do zdrowia. Wkrótce będzie jak nowy. Byłem tego zupełnie pewien, ale nie wiedziałem, czy tak samo będzie z Geoffem. 20
Zaraz potem, jak co roku, wpadłem w wir wiosennego kocenia się owiec oraz związanych z tym kłopotów, więc nie miałem czasu rozmyślać o innych przypadkach. Upłynęły chyba trzy tygodnie, zanim znów wstąpiłem do sklepiku, Ŝeby kupić czekoladki dla Helen. W środku był tłok i kiedy przeciskałem się przez tłum, znów odŜyły moje poprzednie obawy. Niespokojnie spojrzałem na męŜczyznę i kota. Alfred, znów masywny i godny, siedział jak król na końcu kontuaru. Geoff oburącz opierał się o ladę, spoglądając prosto w oczy klientki. – Jeśli dobrze zrozumiałem, pani Hird, szuka pani słodyczy o nieco delikatniejszym smaku. – Jego dźwięczny głos odbijał się echem w sklepie. – MoŜe ma pani na myśli „Turecki przysmak”? – Nie, panie Hatfield, to nie było to... Głowa opadła mu na pierś i przez chwilę w głębokim skupieniu wpatrywał się w politurowane deski kontuaru. Potem znów spojrzał w oczy klientki. – MoŜe pralinki...? – Nie... nie... – Trufle? Karmelki? Miętowe? – Nie, nic takiego. Wyprostował się. Oto trudny orzech do zgryzienia. ZałoŜył ręce na piersi, spojrzał w dal i powoli zaczerpnął tchu w sposób, który tak dobrze znałem. Zobaczyłem, Ŝe znów nabrał ciała, był barczysty, a twarz miał okrągłą i rumianą. Niczego nie wymyśliwszy, wysunął szczękę i spojrzał w sufit, szukając na nim inspiracji. ZauwaŜyłem, Ŝe Alfred teŜ spojrzał w górę. W głębokiej ciszy Geoff trwał w tej pozycji, po czym szlachetne rysy jego twarzy powoli rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. Podniósł palec. – Madame – rzekł – chyba wiem, w czym rzecz. Białawe, powiedziała pani... czasem róŜowe... dość miękkie. MoŜe chodzi o... korzeń prawoślazu? – No właśnie, panie Hatfield. – Pani Hird klasnęła dłonią w kontuar. – Po prostu nie mogłam sobie przypomnieć tej nazwy. – Ha, ha, tak myślałem – zagrzmiał dźwięcznym basem sklepikarz. Zaśmiał się, klientki teŜ się roześmiały i jestem przekonany, Ŝe Alfred śmiał się takŜe. Wszystko wróciło do normy. Wszyscy obecni w sklepie byli szczęśliwi – Geoff, Alfred, klientki, a takŜe James Herriot.
21
4 – Mieni się pan weterynarzem, ale jest pan zwykłym rabusiem! Pani Sidlow, wściekle błyskając czarnymi oczkami, wyrzuciła z siebie te słowa, a ja, patrząc na długie ciemne włosy okalające jej wychudłą twarz ze sterczącą brodą, pomyślałem – nie po raz pierwszy – Ŝe bardzo przypomina wiedźmę. Łatwo było sobie ją wyobrazić siadającą na miotłę i śmigającą po niebie na tle księŜyca. – Cała okolica gada o panu i pańskich wygórowanych rachunkach – ciągnęła. – Nie wiem, jak uchodzi to panu na sucho, to rozbój w biały dzień! Rabuje pan biednych farmerów, a potem przyjeŜdŜa tu pięknym nowym wozem jakby nigdy nic! Właśnie od tego się zaczęło. PoniewaŜ mój stary pojazd rozpadał się na kawałki, przesiadłem się na uŜywanego austina dziesięć. Miał na liczniku trzydzieści tysięcy kilometrów, ale był dobrze utrzymany i wyglądał jak nowy, gdy lśnił w słońcu czarnym lakierem, co zirytowało panią Sidlow. Zakup nowego samochodu wywołał docinki ze strony większości farmerów. „Praktyka chyba się opłaca” – powiadali z uśmiechem. Jednak mówili to przyjaźnie, bez cienia jadu, którym ociekały słowa pani Sidlow. Sidlowowie nienawidzili weterynarzy. Nie tylko mnie, ale wszystkich przedstawicieli tego zawodu, a znali ich wielu, gdyŜ korzystali z usług kaŜdego mieszkającego w pobliŜu i z Ŝadnego nie byli zadowoleni. Rzecz w tym, Ŝe sam pan Sidlow był jedynym człowiekiem w okolicy, który wiedział wszystko o leczeniu zwierząt – co jego Ŝona i dorośli członkowie rodziny uwaŜali za niepodwaŜalny fakt – i ilekroć zachorowało któreś z ich zwierząt, niezwłocznie brał się do pracy. Dopiero kiedy wyczerpał swój zapas sekretnych środków, wzywał weterynarza. Widywałem na jego farmie jedynie dogorywające zwierzęta, których nie dało się juŜ uratować, co oczywiście umacniało Sidlowów w przeświadczeniu, Ŝe nie jestem lepszy od innych przedstawicieli mojej profesji. Dzisiaj z dobrze znanym uczuciem bezsilności spoglądałem na wychudzone zwierzę skulone w ciemnym kącie zagrody i wydające ostatnie tchnienie po trwającym tydzień zapaleniu płuc, podczas gdy cała rodzina stała wokół, dysząc wrogością i posyłając mi kosę spojrzenia. Kiedy zrezygnowany wracałem do samochodu, pani Sidlow zauwaŜyła mnie przez kuchenne okno i wypadła na podwórze. – Tak, panu to dobrze – ciągnęła. – My musimy cięŜko pracować, Ŝeby przeŜyć, a tacy jak pan tylko przychodzą, biorą pieniądze i nic nie robią. Wiem, o co chodzi, chce się pan szybko wzbogacić! Tylko nabyte z wiekiem przeświadczenie, Ŝe klient zawsze ma rację, powstrzymało mnie przed ciętą ripostą. Zamiast tego uśmiechnąłem się z przymusem. – Pani Sidlow – powiedziałem. – Zapewniam, Ŝe bynajmniej nie jestem bogaty. Prawdę mówiąc, gdyby zobaczyła pani wyciąg z mojego konta bankowego, 22
wiedziałaby pani, co mam na myśli. – Chce pan powiedzieć, Ŝe nie ma pan wiele pieniędzy? – Zgadza się. Machnęła ręką w kierunku austina i posłała mi kolejne palące spojrzenie. – A więc ten fikuśny nowy samochód jest tylko na pokaz! Nic nie odpowiedziałem. Przyparła mnie do muru – albo byłem nadzianym wyzyskiwaczem, albo paskudnym pozerem. OdjeŜdŜając stromą drogą, spojrzałem za siebie – na okazały dom i liczne zabudowania gospodarskie. Pięćset akrów urodzajnej ziemi na nizinie u podnóŜa wzgórz. Sidlowowie byli bogatymi farmerami, nie znającymi trosk mieszkańców wyŜej połoŜonych terenów, którzy z trudem utrzymywali się na jałowej ziemi. Trudno było zrozumieć, dlaczego moje wyimaginowane bogactwo tak bardzo kłuło ich w oczy. Przyszło mi teŜ do głowy, iŜ ten atak nastąpił w chwili, gdy moje finanse były w naprawdę opłakanym stanie. Zmieniając bieg, zauwaŜyłem błysk ciała przezierającego przez przetarty na kolanie sztruks moich starych spodni. Do licha, te sztruksy były juŜ na wykończeniu, tak samo jak znaczna część mojej garderoby, ale potrzeby dwojga dorastających dzieci były waŜniejsze od moich własnych. Ponadto nie było sensu, Ŝebym wyruszając w obchód, ubierał się jak na pokaz mody – wykonywałem przecieŜ jedno z najtrudniejszych i najbrudniejszych zajęć na świecie, więc mój strój musiał być przede wszystkim wygodny; zresztą zawsze pocieszała mnie myśl, Ŝe mam jeden porządny garnitur, który przetrwał wiele lat po prostu dlatego, Ŝe był rzadko noszony. Jednak to rzeczywiście dziwne, Ŝe wciąŜ brakowało mi pieniędzy. Prowadziliśmy z Siegfriedem dobrze prosperującą przychodnię. Pracowałem prawie cały czas, siedem dni w tygodniu, wieczorami i często po nocach, a była to cięŜka praca; przy cieleniach nie raz trzeba było tarzać się aŜ do wyczerpania po kamiennych posadzkach, będąc kopanym, przygniatanym, deptanym i obryzgiwanym fekaliami. Często bolały mnie wszystkie mięśnie. Pomimo to na koncie wciąŜ miałem niepokojący debet w wysokości tysiąca funtów, którego nie udawało mi się zlikwidować. Oczywiście większość czasu spędzałem w samochodzie. Za to nikt mi nie płacił i moŜe to właśnie było powodem tej sytuacji. A jednak tłem tej jazdy, pracy i całego mojego bogatego Ŝycia była ta cudowna kraina. Naprawdę kochałem to wszystko i dopiero kiedy oskarŜono mnie, Ŝe jestem swego rodzaju naciągaczem, zdałem sobie sprawę z sytuacji. W miarę jak droga pięła się coraz wyŜej, zacząłem dostrzegać wieŜę kościoła i dachy Darrowby, a w końcu, na skraju miasteczka, gościnną bramę do uroczego domu pani Pumphrey. Spojrzałem na zegarek – była dwunasta. Dzięki wieloletniej wprawie zawsze składałem tutaj wizyty tuŜ przed lunchem, kiedy mogłem uciec od 23
wymogów wiejskiej praktyki i przez chwilę cieszyć się gościną u starszej pani, która od tak dawna umilała mi Ŝycie. Gdy opony mojego samochodu zachrzęściły na Ŝwirze, uśmiechnąłem się na widok Trickiego Woo, który pojawił się w oknie, Ŝeby mnie przywitać. Był juŜ stary, ale nadal potrafił się wdrapać na parapet; jego pyszczek pekińczyka jak zawsze rozdziawił się w szerokim powitalnym uśmiechu. Wchodząc po schodach do znajdujących się między dwiema bliźniaczymi kolumnami drzwi, widziałem, Ŝe opuścił parapet, i usłyszałem jego wesołe poszczekiwanie w holu. Ruth, zatrudniona od wielu lat pokojówka, otworzyła mi drzwi, uśmiechając się z zadowoleniem, gdy Tricki rzucił mi się do kolan. – On tak się cieszy, Ŝe pana widzi, panie Herriot – powiedziała, kładąc dłoń na moim ramieniu. – Jak my wszyscy! Zaprowadziła mnie do eleganckiego saloniku, w którym pani Pumphrey siedziała na fotelu przy kominku. Uniosła siwą głowę znad ksiąŜki i zawołała radośnie: – Ach, pan Herriot, jakŜe mi miło! Tricki, czy to nie cudowne, Ŝe wujek Herriot znów przyszedł nas odwiedzić! – Wskazała mi fotel naprzeciwko. – Spodziewałam się, Ŝe przyjdzie pan zbadać Trickiego, ale zanim pan to zrobi, musi pan usiąść i rozgrzać się trochę. Jest tak strasznie zimno. Ruth, moja droga, zechciej przynieść panu Herriotowi szklaneczkę sherry. Z pewnością pan nie odmówi, panie Herriot. Wymamrotałem słowa podziękowania. Nigdy nie odmawiałem tej znakomitej sherry, która była podawana w ogromnych szklankach i doskonale rozgrzewała, szczególnie w takie chłodne dni. Opadłem na miękki fotel i wyciągnąłem nogi w kierunku skaczących w kominku płomieni, a kiedy upiłem pierwszy łyk i Ruth postawiła obok mnie talerzyk z herbatnikami, piesek zaś wspiął mi się na kolana, natychmiast zupełnie zapomniałem o wrogo nastawionych Sidlowach. – Tricki znakomicie się czuł od pańskiej ostatniej wizyty, panie Herriot – powiedziała pani Pumphrey. – Wiem, Ŝe juŜ zawsze będzie trochę sztywny z powodu artretyzmu, ale świetnie sobie radzi i ten kaszelek wcale się nie pogorszył. A co najlepsze – klasnęła w dłonie i szeroko otworzyła oczy – wcale juŜ nie ma bolipupki. Ani razu! MoŜe więc nie będzie pan juŜ musiał wyciskać mojego biedaka. – Och, na pewno nie. Z całą pewnością. Robię to tylko wtedy, kiedy naprawdę trzeba. Przez wiele lat wyciskałem pupę Trickiego Woo, który cierpiał z powodu przerostowego zapalenia ujść gruczołów okołoodbytowych, tak obrazowo opisanego przez jego panią, ale piesek nigdy nie Ŝywił do mnie z tego powodu urazy. Pogłaskałem go po głowie, a pani Pumphrey mówiła dalej: – Muszę panu powiedzieć, Ŝe zauwaŜyłam coś ciekawego. Jak pan wie, Tricki zawsze doskonale znał się na wyścigach konnych, jest świetnym znawcą wierz24
chowców i prawie zawsze wygrywa. A ostatnio... – Podniosła palec i dokończyła konfidencjonalnym szeptem: – Ostatnio zaczął się interesować wyścigami psów! – Naprawdę? – Och tak, zaczął bywać na gonitwach na torze wyścigowym w Middlesbrough i daje mi rady, jak obstawiać. Nie uwierzy pan, ale wygrał juŜ sporo pieniędzy! – O rany! – Tak, dziś rano Crowther, mój szofer, odebrał od bukmachera dwanaście funtów wygranych na wyścigach z wczorajszego wieczoru. – Och, to wspaniale. Serce mi krwawiło na myśl o miejscowym bukmacherze; Honest Joe Prendergast od lat musiał wypłacać pieskowi wygrane na wyścigach koni, a teraz jeszcze wygrane na wyścigach psów. – Podziwu godne osiągnięcie. – Prawda, prawda? – Pani Pumphrey obdarzyła mnie promiennym uśmiechem, a potem spowaŜniała. – Zastanawiam się jednak, co spowodowało to nowe zainteresowanie. Jak pan sądzi? – Trudno powiedzieć. – PowaŜnie pokiwałem głową. – Bardzo trudno. – Mam pewną teorię – powiedziała. – Nie sądzi pan, Ŝe z wiekiem bardziej ciągnie go do przedstawicieli własnego gatunku i dlatego woli obstawiać zakłady na gonitwach psów niŜ koni? – MoŜliwe... moŜliwe... – A poza tym moŜna uznać, iŜ dzięki temu pokrewieństwu i lepszej znajomości rzeczy ma większe szansę wygranej. – No tak, to moŜliwe. Bardzo prawdopodobne. Tricki, doskonale wiedząc, Ŝe o nim rozmawiamy, pomachał puszystym ogonem i spojrzał na mnie, rozdziawiając pyszczek i wywieszając język. Usadowiłem się wygodnie w fotelu, a sherry zaczęła powoli rozgrzewać moje zziębnięte ciało. Lubiłem te chwile, kiedy siedziałem, słuchając, jak pani Pumphrey relacjonuje mi osiągnięcia Trickiego Woo. Ta miła, inteligentna i zadbana dama była powszechnie podziwiana i brała udział w niezliczonych akcjach charytatywnych. NaleŜała do róŜnych komisji i w wielu istotnych sprawach zasięgano jej rady. Jednak gdy rozmowa dotyczyła jej psa, zapominała o wszystkich waŜnych kwestiach i mówiła tylko o rzeczach dziwnych i cudownych. – Jest jeszcze coś, o czym chcę z panem porozmawiać, panie Herriot. Czy pan wie, Ŝe w Darrowby otwarto chińską restaurację? – Tak, w dodatku bardzo ładną. – I kto by to pomyślał? – Zaśmiała się. – Chińska restauracja w takiej małej mieścinie jak Darrowby, to zdumiewające! – Zgadzam się, to bardzo zaskakujące. Jednak w ciągu ostatniego roku czy 25
dwóch wyrastały w całej Anglii jak grzyby po deszczu. – Owszem, chcę panu jednak powiedzieć, Ŝe to wywarło wpływ na Trickiego. – Nie do wiary! – Tak, był bardzo zły z tego powodu. – Dlaczego, u licha... ? – No cóŜ, panie Herriot. – Zmarszczyła brwi i obrzuciła mnie powaŜnym wzrokiem. – JuŜ wiele lat temu powiedziałam panu o tym i dobrze pan wie, Ŝe Tricki pochodzi z długiej linii ulubieńców chińskich cesarzy. – Tak, tak, oczywiście. – No cóŜ, sądzę, Ŝe zdołam wyjaśnić ten problem, jeśli zacznę od początku. Pociągnąłem długi łyk sherry, mając miłe wraŜenie, Ŝe jestem w baśniowym świecie. – Bardzo proszę. – Kiedy otwarto restaurację – ciągnęła – niektórzy z miejscowych okazywali zaskakująco wrogie uczucia. Krytykowali jedzenie oraz tego małego Chińczyka i jego Ŝonę, rozpowiadając, Ŝe w Darrowby nie ma miejsca dla takiej restauracji i nie powinno się tu wpuszczać obcych. Tak się złoŜyło, Ŝe kiedyś spacerowaliśmy z Trickim po mieście i usłyszał takie wzmianki na ulicy. Był wściekły. – Naprawdę? – Tak, obraził się. Wiem, kiedy tak się czuje. Chodzi z uraŜoną miną i trudno go przebłagać. – Ojej, tak mi przykro. – MoŜna zrozumieć, jak się czuł, kiedy pogardliwie wyraŜano się o jego ziomkach. – Och tak, z pewnością, to oczywiste. – JednakŜe... jednakŜe, panie Herriot – ponownie uniosła palec i obdarzyła mnie porozumiewawczym uśmiechem – ten mały spryciulek sam wymyślił lekarstwo. – Tak zrobił? – Tak, powiedział mi, Ŝe powinniśmy zacząć bywać w tej restauracji i skosztować ich dań. – Aha. – I tak zrobiliśmy. Crowther zawiózł nas tam na lunch i bawiliśmy się świetnie. Ponadto okazało się, Ŝe moŜna zabrać jedzenie do domu – ładnie zapakowane w paczuszki – co za zabawa! Teraz Crowther często wpada tam wieczorami i przywozi nam kolację. Wie pan, w tej restauracji jest teraz dość tłoczno. Mam wraŜenie, Ŝe naprawdę pomogliśmy tym ludziom. – Z całą pewnością – powiedziałem i tak teŜ uwaŜałem. Wciśnięty w kąt rynku ,,Lotus Garden” był zaledwie sklepikiem z czterema stoliczkami w środku, więc widok zaparkowanej przed nim lśniącej czarnej limuzyny oraz szofera w liberii 26
musiał niezwykle korzystnie wpłynąć na obroty. Bez powodzenia usiłowałem wyobrazić sobie mieszkańców zerkających przez szybę na panią Pumphrey i Trickiego, posilających się przy jednym z tych stolików. – Cieszę się, Ŝe pan tak myśli. Świetnie się tam bawiliśmy. Tricki uwielbia char sul, a moim ulubionym jest chow mein. A ten mały Chińczyk uczy nas posługiwać się pałeczkami. Odstawiłem pustą szklankę i strzepnąłem z marynarki okruchy herbatnika... Nie lubiłem przerywać tych pogawędek i wracać do rzeczywistości, ale zerknąłem na zegarek. – Jestem bardzo rad, Ŝe wszystko dobrze się skończyło, pani Pumphrey, ale sądzę, Ŝe powinienem obejrzeć tego malca. Postawiłem Trickiego na sofie i starannie obmacałem mu brzuch. Nie wykryłem niczego złego. Potem wziąłem stetoskop i osłuchałem serce oraz płuca. Usłyszałem szmery w sercu, o których wiedziałem, i słabe odgłosy bronchitu, których się spodziewałem. Prawdę mówiąc, po trzech latach badań bardzo dobrze wiedziałem, jak pracują wewnętrzne organy mojego starego przyjaciela. Teraz zęby – moŜe następnym razem przydałoby się trocheje spiłować. Oczy lekko zasnuwające się bielmem, jak to u starego psa, ale nie zanadto. Obróciłem się do pani Pumphrey. Trickiemu podawano prednoleukotropinę na artretyzm i oxytetracyklinę przeciw bronchitowi, ale nigdy nie rozwodziłem się na temat jego chorób, gdyŜ panią Pumphrey irytował nadmiar medycznych terminów. – Jest w cudownej formie jak na swój wiek, pani Pumphrey. Zostawiłem pani te tabletki do podawania w razie potrzeby, a gdyby to było konieczne, wie pani, gdzie mnie szukać. Jeszcze jedno. Ostatnio doskonale przestrzegała pani jego diety, ale proszę nie dawać mu za duŜo przekąsek – nawet dodatkowych char sui. – Och, proszę mnie nie karcić panie Herriot – zachichotała z łobuzerską miną. – Obiecuję, Ŝe juŜ będę grzeczna. – A po chwili dodała: – Muszę wspomnieć o jeszcze jednej sprawie, która jest związana z artretyzmem Trickiego. Czy pan wie, Ŝe Hodgkin juŜ od lat rzucał mu kółko? – Tak, wiem. Jej słowa przywołały obraz starego ogrodnika, który z kwaśną miną rzucał gumowe kółka na trawnik, by poszczekujący ze szczęścia piesek przynosił mu je z powrotem. Hodgkin, który najwyraźniej nie znosił psów, zawsze wyglądał przy tym na bezgranicznie zniechęconego i nieustannie poruszał ustami, mamrocząc coś do siebie lub do Trickiego. – No cóŜ, sądząc po stanie zdrowia Trickiego, pomyślałam, Ŝe Hodgkin rzucał kółeczka za daleko, i kazałam mu rzucać je tylko kilka metrów. W ten sposób mój kochany pieseczek będzie miał tyle samo zabawy przy znacznie mniejszym wysiłku. 27
– Rozumiem. – Niestety – tu na jej twarzy pojawiła się dezaprobata – Hodgkin okazał się bardzo złośliwy. – Jak to? – Nie dowiedziałabym się o tym – odparła, zniŜając głos – ale Tricki mi o wszystkim opowiedział. – Naprawdę? – Tak, wyjaśnił mi, Ŝe Hodgkin strasznie narzekał, Ŝe będzie musiał znacznie częściej się schylać, aby podnieść kółka, a on teŜ ma artretyzm. Nie przejmowałabym się tym – zniŜyła głos do szeptu – ale Tricki był zaszokowany. Mówił, Ŝe Hodgkin kilkakrotnie uŜył słowa „cholerny”. – Ojej, no tak, to rzeczywiście problem. – To było takie przykre dla Trickiego. Jak pan sądzi, co powinnam zrobić? PowaŜnie pokiwałem głową i po namyśle wyraziłem swoje zdanie. – Sądzę, pani Pumphrey, Ŝe byłoby dobrze, gdyby te ćwiczenia odbywały się rzadziej i były krótsze. W końcu zarówno Tricki, jak i Hodgkin nie są juŜ młodzi. Spoglądała na mnie przez chwilę, a potem uśmiechnęła się z rozczuleniem. – Dziękuję, panie Herriot, z pewnością ma pan rację, jak zwykle. Posłucham pana rady. JuŜ miałem się poŜegnać, kiedy pani Pumphrey połoŜyła mi dłoń na ramieniu. – Zanim pan odejdzie, panie Herriot, chcę, Ŝeby pan coś zobaczył. Zaprowadziła mnie do pokoju w głębi holu i otworzyła drzwi wielkiej garderoby. Zobaczyłem długi rząd eleganckich garniturów; poza duŜymi sklepami nigdy nie widziałem tylu naraz. – Te ubrania – powiedziała, powoli wodząc dłonią po marynarkach róŜnych fasonów, ciemnych i jasnych, cienkich i tweedowych – naleŜały do mojego nieŜyjącego męŜa. – Przez chwilę milczała, dotykając jednego rękawa po drugim, a potem nagle otrząsnęła się z zadumy i popatrzyła na mnie z promiennym uśmiechem. – Uwielbiał dobre ubrania i wszystkie garnitury kupował w Londynie. Na przykład ten – sięgnęła po marynarkę oraz spodnie z najlepszego tweedu – został uszyty przez jednego z najlepszych krawców przy Saville Row. Och, jest taki cięŜki, moŜe zechce pan przytrzymać, proszę? Z westchnieniem połoŜyła garnitur na mojej wyciągniętej ręce. Mnie równieŜ zadziwił jego cięŜar. – No tak – mówiła dalej – to piękne ubranie, a jak pan wie, on nigdy go nie włoŜył. – Pokręciła głową i oczy jej się zaszkliły, gdy pogładziła klapy. – Nie, nigdy. Umarł kilka dni po tym, jak uszyto ten garnitur, a tak bardzo na niego czekał. Uwielbiał przechadzki na świeŜym powietrzu i lubił być przy tym dobrze ubrany. – A potem nagle powiedziała, spoglądając na mnie ze stanowczą miną: – Panie Herriot, chciałby pan mieć taki garnitur? 28
– Hm? – Chcę, Ŝeby go pan wziął. Z pewnością bardzo się panu przyda, a marnuje się, wisząc w tej garderobie. Nie wiedziałem, co powiedzieć; wróciłem myślą do naszej rozmowy przy kominku, kiedy to, podnosząc kieliszek, zauwaŜyłem, jak jej wzrok przez chwilę zatrzymał się na moim wystrzępionym mankiecie i przetarciach na kolanach. Milczałem, a ona nagle się zaniepokoiła. – Czy pana uraziłam? – Nie, nie, wcale nie. To bardzo miło z pani strony. Z pewnością mi się przyda. – Och, tak się cieszę! – Klasnęła w dłonie. – To strój akurat dla pana, odpowiedni dla wiejskiego weterynarza. Bardzo chciałabym wiedzieć, Ŝe to pan go nosi. – Pewnie... pewnie... – mamrotałem, nadal zaskoczony. – Bardzo pani dziękuję. – Zaśmiałem się. – Taka przyjemna niespodzianka. – Dobrze, dobrze – odparła równieŜ ze śmiechem, po czym zawołała w głąb holu: – Ruth! Ruth, moja droga, zechciej przynieść duŜy arkusz papieru pakunkowego i zawinąć ten garnitur. Gdy pokojówka pospieszyła wykonać polecenie, pani Pumphrey przechyliła głowę na bok. – Jest tylko jeden problem, panie Herriot. Mój mąŜ był dość postawnym męŜczyzną. Garnitur będzie wymagał przeróbki. – Och, nic nie szkodzi – powiedziałem. – Jakoś to załatwię. Idąc z cięŜką paczką po Ŝwirowym podjeździe do samochodu, rozmyślałem o dziwnych wydarzeniach tego dnia. Parę godzin temu umykałem jak parias z farmy, na której spotkałem się z niechęcią, dezaprobatą i w końcu ze zniewagami, a teraz, spójrzcie tylko! Pani Pumphrey i Ruth uśmiechały się, stojąc w drzwiach i machając do mnie. Tricki znów siedział w oknie i z szerokim uśmiechem szczekał na poŜegnanie, a firanki falowały poruszane jego merdającym ogonem. Sherry grzała mnie w zapchanym herbatnikami Ŝołądku, a w ręku niosłem paczkę z eleganckim garniturem. Nie po raz pierwszy podziękowałem opatrzności za niezliczone niespodzianki, jakie przynosił mi mój zawód.
29
5 – Spójrz tylko, Helen! – zawołałem, odwijając brązowy papier w Skeldale House. – Pani Pumphrey podarowała mi garnitur! Moja Ŝona westchnęła z podziwu, gdy pokazałem jej swój nowy strój. – Jest piękny, Jim. I wygląda na kosztowny! – Prawda? Nigdy nie mógłbym sobie na taki pozwolić. Spoglądaliśmy na szykowny tweed z delikatnym, ledwie widocznym wzorem brązowych nitek między zielonym splotem. Helen wzięła marynarkę, Ŝeby bliŜej się jej przyjrzeć. – O rany, jest taka gruba i cięŜka, Ŝe ledwie mogę ją unieść! Nigdy nie widziałam takiego materiału – w tym nigdy nie zmarzniesz. Nie chcesz go przymierzyć? Zostało trochę czasu do lunchu. Zajrzę tylko do kuchni i sprawdzę, czy nic nie wykipi. Pospieszyłem do sypialni i płonąc z niecierpliwości, zdjąłem spodnie i włoŜyłem nowe, a potem nałoŜyłem marynarkę i spojrzałem w lustro. Nie musiałem patrzeć; od początku zdawałem sobie sprawę, Ŝe moje nadzieje legły w gruzach. Spodnie zwijały się w harmonijki przy kostkach, a rękawy marynarki były o kilka centymetrów za długie. Nieboszczyk pan Pumphrey był nie tylko postawnym męŜczyzną – musiał być olbrzymem. Ze smutkiem oglądałem się w lustrze, gdy od drzwi dobiegły mnie jakieś zduszone odgłosy. Oparta o ścianę Helen zaśmiewała się do rozpuku, wskazując na mnie drŜącym palcem. – O rany – sapnęła. – Przepraszam, ale... cha, cha! – W porządku – powiedziałem. – Wiem, wiem, jest za duŜy. – Potem ponownie zobaczyłem siebie w lustrze i nie zdołałem powstrzymać krzywego uśmiechu. – Masz rację, wyglądam śmiesznie. Co za rozczarowanie! Taki piękny garnitur. Myślałem, Ŝe będę najlepiej ubranym męŜczyzną w Darrowby. Co u licha z tym zrobimy? Helen otarła oczy i podeszła do mnie. – Och, jaka szkoda... ale poczekaj chwilkę. – Podwinęła rękawy, odsłaniając mi dłonie, a potem uklękła i podciągnęła nogawki. Później wstała, by ocenić wynik. – Wiesz co, naprawdę uwaŜam, Ŝe da się go przerobić, Ŝeby na ciebie pasował. – Daj spokój, nic z tego nie będzie. Topię się w nim. – Znów ze złością spojrzałem na swoje odbicie. – Wcale nie jestem tego pewna. – śona energicznie pokręciła głową. – JuŜ teraz mogę sobie wyobrazić, jak będzie ci ładnie. Zaniosę go do pana Bendelowa i postaram się go namówić, Ŝeby zrobił to szybko. Uśmiechnąłem się na myśl o naszym miejscowym krawcu robiącym coś w pośpiechu. 30
– To byłby cud. – Nigdy nie wiadomo – powiedziała Helen. – W kaŜdym razie zamierzam spróbować. Po południu dowiedziałem się, Ŝe pan Bendelow był tak urzeczony jakością materiału i fasonem, Ŝe obiecał szybko przerobić garnitur. Zaraz, po lunchu odebrałem telefon i natychmiast zapomniałem o podnieceniu wywołanym garniturem. W słuchawce usłyszałem udręczony i drŜący głos Teda Newcombe’a. – To Clover... Cieli się, ale wyszła tylko głowa i nic więcej. Próbowałem jej pomóc, lecz nie mogę dosięgnąć nóg – to wielgaśny cielak. I jest mi bardzo potrzebny, pamięta pan? – Tak, oczywiście, Ŝe pamiętam. – MoŜe pan przyjechać tu szybko, panie Herriot? – JuŜ jadę. Clover była jego najlepszą jałówką i została pokryta rasowym bykiem. Dla farmera z gór, jakim był Ted, utrata cielaka jest katastrofą. Zawołałem do Helen, Ŝe wyjeŜdŜam, i pobiegłem do samochodu. Gospodarstwo Teda było szarą smugą wysoko na zboczu, pod samym szczytem wzgórza. Nie prowadziła tam Ŝadna droga, więc mój samochód podskakiwał na trawiastym stoku, a butelki z lekarstwami i narzędzia brzęczały i grzechotały na tylnym siedzeniu. Brukowany dziedziniec i budynki o grubych murach miały setki lat. Prawdę mówiąc, w tym trudno dostępnym miejscu mogli próbować przetrwać tylko tacy twardzi ludzie jak Ted. Czynsz był niski i jedynie na taki było go stać. Kiedy zatrzymałem samochód, wychodził z obory. Wysoki i chudy, mniej więcej w moim wieku, ojciec chłopca i dziewczynki, którzy codziennie schodzili ze wzgórza i szli trzy kilometry do wiejskiej szkoły. Był zaniepokojony, ale zdobył się na uśmiech. – Ładny wóz, panie Herriot! śartobliwie przetarł rękawem lśniącą maskę i w typowy dla niego sposób na tym zakończył towarzyską pogawędkę. Poszedłem za nim do obórki i zrozumiałem, dlaczego nie ma ochoty na Ŝarty. Uśmiech natychmiast znikł mi z twarzy, gdy ujrzałem piękną jałówkę postękującą i robiącą bokami oraz ogromny pysk cielaka sterczący z jej pochwy. śaden weterynarz nie lubi takiego widoku. Nie był to zwyczajny przypadek nieprawidłowego ułoŜenia płodu; wielki cielak najwyraźniej nie mógł wyjść na świat. – Próbowałem go wyciągnąć – rzekł Ted, gdy rozebrałem się i zacząłem myć ręce w wiadrze z parującą wodą. – Jednak nie wyczułem nóg – racice są bardzo daleko. Przypomniałem sobie, Ŝe kiedyś radził mi pan wepchnąć łeb z powrotem, Ŝeby dosięgnąć nóg. Próbowałem to zrobić, ale ona jest dla mnie za silna. 31
Kiwnąłem głową. W jego chudych Ŝylastych ramionach kryła się niemała siła i wiedziałem, co to oznacza. – śaden człowiek nie jest tak silny jak to wielkie zwierzę, Ted. – Cały czas zastanawiam się, czy cielak jeszcze Ŝyje. JuŜ piekielnie długo tkwi tak ściśnięty. Ja teŜ się o to martwiłem. Namydliłem rękę i wepchnąłem dłoń do pochwy wzdłuŜ masywnego łba cielaka, lecz gdy sięgnąłem do barku, Clover znów zaczęła przeć i przez kilka sekund boleśnie ściskała mi ramię. – To na nic – wysapałem – tam nie ma ani centymetra miejsca. Spróbuję szczęścia z głową. Oparłem dłoń o pysk i zacząłem pchać; łeb cofnął się o kilka centymetrów, ale nie dalej. Kolejny potęŜny skurcz macicy sprawił, Ŝe powróciłem do punktu wyjścia. Znowu zacząłem mydlić dłonie i ramiona. – Nic z tego, Ted. Cielak nie wyjdzie, dopóki nie obrócimy go nogami do przodu, a w Ŝaden sposób nie moŜna ich dosięgnąć. To wielka, silna jałówka; nie uda się nam wepchnąć go z powrotem. – Do licha! – Spojrzał na mnie szeroko otwartymi oczami. – To co zrobimy? Cesarka? To piekielna robota! – MoŜe nie – powiedziałem. – Mam w zanadrzu jeszcze jedną sztuczkę. Poszedłem do samochodu i po kilku chwilach wróciłem ze środkiem miejscowo znieczulającym i strzykawką. – Złap ją za ogon, Ted – powiedziałem – i poruszaj nim w górę i w dół jak rączką pompy. O tak. Wymacałem przestrzeń między kręgami i wprowadziłem nadtwardówkowo dziesięć centymetrów sześciennych, po czym cofnąłem się i patrzyłem. Nie musiałem długo czekać. Po niecałej minucie Clover zaczęła się uspokajać, jakby jej kłopoty juŜ się skończyły. Ted wskazał ją palcem. – Niech pan patrzy, przestała przeć! – Teraz nie moŜe tego robić – odparłem. – Otrzymała znieczulenie rdzeniowe i nic nie czuje. Prawdę mówiąc, nawet nie wie, co się dzieje. – Skoro nie będzie przeć, to moŜe uda nam się wepchnąć głowę z powrotem? – O to chodzi. Znów namydliłem rękę i nacisnąłem dłonią szeroki pysk. Och, jak miło było poczuć, Ŝe głowa, szyja i cały cielak bez oporu odsuwają się ode mnie. Wkrótce miałem dość miejsca, by wprowadzić do środka pętlę i złapać w nią najpierw jedną, a potem drugą nogę, tak Ŝe za chwilę obie raciczki wystawały z pochwy. Chwyciłem je rękami, a kiedy pociągnąłem, ponownie pojawił się łeb cielaka, który ku mojej wielkiej uldze poruszył nozdrzami. – Cielak Ŝyje, Ted – zaśmiałem się. 32
– Och, dzięki za to Bogu – rzekł farmer, wydymając policzki . – Teraz juŜ wszystko będzie dobrze, prawda? – Tak, ale jest jeszcze jeden problem. Ona nie moŜe nam pomóc, bo nie moŜe przeć. Będziemy musieli wszystko zrobić sami. Sytuacja nadal była trudna i przez pół godziny ostroŜnie pracując, wyciągnęliśmy nogi i łeb, często uŜywając Ŝelu dającego poślizg. Wkrótce spływaliśmy potem, podczas gdy Clover zupełnie obojętnie, nie zwracając na nas uwagi, z zadowoleniem skubała siano. Najbardziej obawiałem się tego, Ŝe cielę moŜe utknąć biodrami, ale po naszym ostatnim pociągnięciu stworzonko wyślizgnęło się na świat, a ja chwyciłem jego śliskie ciało. Ted uniósł mu tylną nogę. – To byczek. Tak pomyślałem, kiedy zobaczyłem, Ŝe jest taki duŜy – uśmiechnął się uszczęśliwiony. – Zwykle potrzebuję jałówek, ale tego dobrze sprzedamy jako rozpłodowego. Ma niezłe pochodzenie z obu stron. Zaczął wycierać wiechciem słomy boki i łeb cielaka, który w odpowiedzi uniósł łeb, węsząc. Gdy Clover usłyszała ten dźwięk, szybko odwróciła łeb, cicho zamuczała z zadowolenia i – jak mi się zdawało – ze zdziwienia, poniewaŜ nie zdawała sobie sprawy z naszych zabiegów i najwyraźniej była nieco zaskoczona niespodziewanym pojawieniem się czarującego malca. Podsunęliśmy go bliŜej, a ona entuzjastycznie zaczęła wylizywać małe ciałko od stóp do głów. Uśmiechnąłem się. Nigdy nie spowszedniał mi ten widok, najbardziej satysfakcjonujący w moim zawodzie. – Miło na to patrzeć, prawda, Ted? Chciałbym, Ŝeby wszystkie cielenia kończyły się w ten sposób. – O rany, ma pan rację, panie Herriot. Nie wiem, jak panu dziękować. Naprawdę myślałem, Ŝe tym razem będę miał martwe cielę. Kiedy pochyliłem się nad wiadrem, przyjaźnie poklepał mnie po plecach. Wycierając ręce, spojrzałem na oborę i na rząd dobrze utrzymanych krów. W ciągu kilku miesięcy Ted całkowicie wyremontował budynek, usuwając stare drewniane przepierzenia i wstawiając na ich miejsce metalowe barierki, tynkując ściany, zastępując kamienną podłogę betonową. Wszystko zrobił sam. Powiódł wzrokiem w ślad za moim spojrzeniem. – I co pan teraz myśli o moim gospodarstwie? – Jest wspaniałe. Dokonałeś tu cudów Ted. I masz ładną obórkę. – Tak, zamierzam jakoś zdobyć licencję TT. – Podrapał się po brodzie. – Tylko Ŝe pod pewnymi względami nie odpowiada standardom, na przykład odległość między kanałem a tylną ścianą jest za mała. Nic nie poradzę na to i jeszcze na kilka innych rzeczy. Jeśli jednak ministerstwo da mi licencję, zarobię cztery pensy na kaŜdym galonie mleka, a to dla mnie ogromna róŜnica. – Roześmiał się, jakby czytał w moich myślach. – MoŜe pan uwaŜa, Ŝe cztery pensy to niewiele, ale wie pan, nam nie potrzeba duŜo pieniędzy. Nigdzie nie wychodzimy wieczorami; 33
z przyjemnością gramy z dziećmi w karty i domino, a mając te krowy, które trzeba doić, karmić i obrobić dwa razy dziennie przez trzysta sześćdziesiąt pięć dni w roku, jestem tu uwiązany. – Znów się zaśmiał. – Nawet nie pamiętam, kiedy byłem w Darrowby. Nie, nie potrzeba nam duŜo pieniędzy, ale na razie tylko wegetuję, ledwie wiąŜę koniec z końcem. No nic, wszystko okaŜe się w przyszły czwartek. Wtedy odbędzie się posiedzenie, na którym podejmą decyzję. Milczałem. Nie mogłem mu powiedzieć, Ŝe to ja muszę złoŜyć przed komisją do spraw mleczarstwa poufne sprawozdanie o stanie jego farmy i wszystko zaleŜy od tego, czy zdołam przekonać jej członków. Los tych wymarzonych przez Teda czterech pensów za galon spoczywał w moich rękach. Trochę mnie to przeraŜało, gdyŜ wolałem nie myśleć, jak długo farmer zdoła się utrzymać na tej smaganej wiatrem jałowej ziemi, jeśli nie otrzyma licencji na dostawy mleka. Spakowałem swój sprzęt i wyszliśmy na zewnątrz. Wdychając zimne, czyste powietrze, spojrzałem na cienie chmur pędzące po pofalowanym bezkresie zielonych wzgórz i po tych kilku akrach, które były całym światem Teda. Jego ziemia tworzyła ogrodzoną murkiem wysepkę omywaną ostrą trawą wrzosowisk, która wciąŜ usiłowała się wedrzeć i ją pochłonąć. Te pola musiały być uprawiane i nawoŜone, aby znów nie stały się ugorem, a nadwątlone i powykrzywiane przez wieki murki trzeba było stale naprawiać – kolejne zajęcie dla jednego człowieka. Przypomniałem sobie, jak Ted powiedział mi kiedyś, Ŝe jedna z jego przyjemności polega na tym, Ŝe budzi się w środku nocy, Ŝeby się odwrócić na drugi bok i znów zasnąć. Gdy uruchomiłem silnik, pomachał mi, podnosząc szeroką, stwardniałą od pracy dłoń. ZjeŜdŜając po wyboistym stoku, obejrzałem się i popatrzyłem na chudą, lekko zgarbioną postać stojącą przed otoczonym karłowatymi drzewkami domem. Po raz kolejny zdałem sobie sprawę z jego sytuacji. W porównaniu z jego Ŝyciem moje było piknikiem.
34
6 Kiedy zbudziłem się w ten czwartkowy ranek, w głowie wirowały mi słowa przemówienia popierającego podanie Teda i powtarzałem je sobie w samochodzie, składając kilka porannych wizyt. W biurze ministerstwa miałem być o jedenastej, więc o dziesiątej wróciłem do domu, Ŝeby się przebrać. JuŜ miałem wejść na górę, gdy zjawiła się Helen. – Nie uwierzysz – powiedziała zdyszana – ale pan Bendelow zobaczył mnie, gdy przechodziłam pod jego oknem, i oddał mi garnitur. – Ten od pani Pumphrey? – Tak, jest przerobiony i moŜesz go nosić. Patrzyła na mnie wyczekująco. Ze zdumieniem spojrzałem na paczkę.. – No, coś takiego jeszcze nigdy się nie zdarzyło. Prosiliśmy o cud i rzeczywiście nastąpił. – Racja – przytaknęła Helen. – I jeszcze jedno. Jestem pewna, Ŝe to dobry omen. – O czym mówisz? – MoŜesz włoŜyć go na spotkanie z komisją do spraw mleczarstwa. W takim garniturze na pewno zrobisz na nich wraŜenie. Jej słowa trafiły mi do przekonania. Jako mówca nie jestem Winstonem Churchillem i potrzebowałem wszelkiej moŜliwej pomocy. W sypialni zdarłem z siebie ubranie i włoŜyłem przerobione spodnie. Teraz miały odpowiednią długość, ale było jeszcze coś, czego nie zauwaŜyłem, przymierzając je poprzednio. Pasek był na wysokości piersi, sięgając prawie pod pachy. W tym czasie modne były spodnie z paskiem wygodnie umieszczonym wysoko powyŜej bioder, lecz postura pana Pumphreya przesadnie akcentowała ten fakt. Byłem zdruzgotany. Odwróciłem się i spojrzałem na Helen. Zobaczyłem, Ŝe drŜą jej wargi. Nagle spuściła głowę i zatrzęsła się od tłumionego chichotu. – Nie zaczynaj znowu! – zawołałem. – Wyglądam prawie równie śmiesznie jak poprzednio. Nie musisz mi mówić. Trudno, nie mogę ich nosić, nie ma mowy. Wyglądałbym jak para chodzących spodni, z których wystaje tylko głowa i ramiona. JuŜ miałem zdjąć ten przeklęty ciuch, kiedy Helen podniosła rękę. – Zaczekaj... zaczekaj... – powiedziała. – WłóŜ marynarkę. – Po co? – Klapy są wysoko... Po prostu ją włóŜ. Ze zniechęceniem włoŜyłem marynarkę i odwróciłem się do Ŝony. Helen spoglądała na mnie z podziwem. – To cudowne – szepnęła. – Niewiarygodne. – Co? 35
– Spójrz na siebie. Popatrzyłem w lustro, z którego spojrzał na mnie lord Herriot z Darrowby. Marynarka leŜała tak dobrze, jakby została uszyta na miarę, a ponadto skryła zbyt wysoki pas i widać było tylko wspaniały materiał oraz doskonały krój. – Mój BoŜe – westchnąłem. – Nie przypuszczałem, Ŝe ubranie moŜe tak zmienić człowieka. Wyglądam jak zupełnie inna osoba. – Tak, rzeczywiście – potwierdziła ochoczo Helen. – Jak powaŜny człowiek na stanowisku. Musisz włoŜyć ten garnitur na spotkanie z komisją. Zrobisz na nich piorunujące wraŜenie! Myjąc się i czesząc, miałem miłe wraŜenie, Ŝe mimo początkowych obaw wszystko układa się po mojej myśli, a gdy wychodziłem, jeszcze raz z podziwem przejrzawszy się w lustrze, przepełniało mnie poczucie radosnej pewności siebie. Na zewnątrz nad polami powiewał chłodny wiatr, lecz ja go nie czułem. Nie mógł mi dokuczyć, kiedy miałem na sobie ten strój. Prawdę mówiąc, byłem przekonany, Ŝe w takim ubraniu mógłbym spokojnie pomaszerować do bieguna północnego. W samochodzie szybko zrobiło mi się ciepło i musiałem opuścić szyby. Byłem rad, gdy dotarłem na miejsce i mogłem zaczerpnąć trochę świeŜego powietrza. Ta ulga była bardzo krótkotrwała, gdyŜ zaledwie zamknęły się za mną drzwi ministerstwa, uderzyła mnie fala potwornego gorąca. Podczas poprzednich wizyt zastanawiałem się, jak ludzie mogą pracować w takiej temperaturze przy centralnym ogrzewaniu nastawionym na pełną moc. Idąc korytarzem i patrząc przez szklane przepierzenia na maszynistki, techników oraz urzędników ministerstwa swobodnie wykonujących swoje obowiązki, znów zacząłem się dziwić. Tylko Ŝe tym razem było znacznie gorzej. O wiele gorzej. Tym razem byłem spowity niemal po szyję w dwie warstwy grubego jak chodnik materiału. Oczywiście sytuację pogarszały spodnie, stalowym uściskiem obejmujące moją klatkę piersiową, tak Ŝe miałem dziwne wraŜenie, iŜ to one niosą mnie korytarzem do podwójnych drzwi sali konferencyjnej. W wielkim pokoju było jeszcze cieplej; przez chwilę obawiałem się, Ŝe nie będę mógł oddychać, ale odzyskałem spokój, gdy członkowie komisji przywitali mnie w zwykły przyjazny sposób, a przewodniczący wskazał mi miejsce przy długim stole. Komisja do spraw mleczarstwa liczyła około dwudziestu członków; byli wśród nich farmerzy, doradcy ministerstwa, dwaj wielcy posiadacze ziemscy w osobach lorda Darbrough i sir Henry’ego Brookly’ego, jeden lekarz i jeden weterynarz, czyli ja. Poczułem się zaszczycony, kiedy zaproszono mnie do tego grona i starałem się jak najlepiej wypełniać swoje obowiązki, lecz ten dzień był dla mnie szczególny. Przewodniczącym był sir Henry. Kiedy rozpoczął obrady, modliłem się, Ŝeby trwały krótko. Wiedziałem, Ŝe ubrany tak grubo nie wytrzymam długo w tym 36
skwarze, lecz w miarę jak przeraŜająco wolno płynęły minuty, zorientowałem się, Ŝe właśnie tego dnia zebrało się mnóstwo spraw do załatwienia. Długie dyskusje o sterylizacji, budynkach gospodarczych i rolnictwie, o chorobach zwierząt i przepisach prawnych ciągnęły się w nieskończoność, a ja czułem, Ŝe jest mi coraz cieplej. Często pytano mnie o zdanie, a ja odpowiadałem z lekką zadyszką, mając nadzieję, Ŝe nikt jej nie zauwaŜy, lecz wyglądało na to, Ŝe mój najwaŜniejszy występ zostanie zachowany na koniec. Czułem się coraz gorzej i po godzinie nabrałem pewności, Ŝe zaczynam się dusić i jest tylko kwestią czasu, kiedy zemdleję i zostanę wyniesiony z sali. Oddychałem z wysiłkiem, pot spływał mi po szyi za kołnierz i z trudem powstrzymywałem przemoŜną chęć rozpięcia marynarki w celu wypuszczenia chociaŜ części ciepła. Jednak powstrzymywała mnie myśl o tym szacownym gronie pokładającym się ze śmiechu na widok sięgających mi po pachy spodni. Minęły prawie dwie godziny, zanim sir Henry rozejrzał się wokół i przeszedł do kolejnego punktu obrad. – CóŜ, panowie – rzekł – na zakończenie dzisiejszego zebrania musimy rozpatrzyć wniosek farmera Edwarda Newcombe’a o udzielenie zezwolenia na sprzedaŜ mleka z obory spełniającej normy badań przeciwgruźliczych. Jak mi wiadomo, nasz młody przyjaciel, pan Herriot, zajął się tą sprawą w naszym imieniu. Panie Herriot...? – uśmiechnął się do mnie. Ktoś zaczął mówić o Tedzie Newcombie i dopiero po chwili zorientowałem się, Ŝe to ja zabrałem głos. Słowa brzmiały znajomo, ale zdawały się dobywać z cudzych ust, zdyszane i chrapliwe. ChociaŜ pot zalewał mi oczy, widziałem, Ŝe wszyscy członkowie komisji spoglądają na mnie Ŝyczliwie. Ci ludzie zawsze byli dla mnie mili, moŜe dlatego, Ŝe byłem wśród nich najmłodszy. Kiedy teraz mamrotałem o „znakomitym hodowcy”, „nienagannym stanie zwierząt”, „cięŜkiej pracy”, „ścisłym przestrzeganiu higieny” oraz „człowieku godnym najwyŜszego podziwu”, uśmiechali się i zachęcająco kiwali głowami. A gdy wydusiłem z siebie ostatnie zdanie, Ŝe „budynki gospodarskie Edwarda Newcombe’a moŜe nie są idealne, ale to solidny człowiek i jeśli uzyska licencję, z pewnością nie zawiedzie naszych oczekiwań”, otaczały mnie same uśmiechnięte, przyjazne twarze. Rozpromieniony sir Henry rzekł do mnie: – Ach, bardzo panu dziękujemy, panie Herriot, to było niezwykle pomocne i serdecznie panu dziękujemy. Sądzę, panowie, iŜ moŜemy przyjąć, Ŝe nie będzie kłopotów z przyznaniem tej licencji? Wszyscy zgodnie podnieśli ręce. Niezbyt dobrze pamiętam, jak opuściłem salę, wiem tylko, Ŝe zbiegłem po schodach do męskiej toalety, zamknąłem się w jednej z kabin, zdjąłem marynarkę i z szeroko otwartymi ustami opadłem na sedes. Kiedy cięŜko dysząc, rozpiąłem te potworne spodnie oraz koszulę i wyciągnąłem nogi, poczułem miły chłód zmieszany z ulgą i uczuciem triumfu. Dokonałem tego. Ted uzyskał licencję, a ja prze37
Ŝyłem tę naradę – jakimś cudem. Gdy powoli dochodziłem do siebie, usłyszałem, Ŝe do toalety weszli dwaj męŜczyźni. W szparze pod drzwiami widziałem ich nogi, a po głosach rozpoznałem sir Henry’ego i lorda Darbrough. Nogi znikły, gdy obaj panowie wycofali się pod przeciwległą ścianę. Po chwili ciszy usłyszałem: – Powiem ci coś, Henry – zagrzmiał jego lordowska mość – z przyjemnością patrzyłem, jak ten młodzieniec walczy o interesy farmera. – Masz całkowitą rację, George. Uznałem, Ŝe to było piekielnie dobre wystąpienie. – Wielkie nieba, dał z siebie wszystko. Wcale się nie oszczędzał. Nigdy nie widziałem czegoś podobnego – aŜ pot spływał mu z czoła. – Mhm, ja teŜ to zauwaŜyłem. To się nazywa poświęcenie. – No właśnie, poświęcenie. Przyjemnie widzieć takie oddanie pracy u kogoś w jego wieku. – Zapadła kolejna chwila milczenia, a potem: – Wiesz co, Henry, trzeba powiedzieć jeszcze coś o tym młodym człowieku. – Co takiego, George? – Umie się ubrać. Wspaniały garnitur. Zazdroszczę mu krawca.
38
7 – Spójrz pan na tego malca! Farmer Dugdale z rozbawieniem obserwował Jimmy’ego, który przyświecał mi latarką, gdy pomagałem cielącej się krowie. Mój dziesięcioletni syn bardzo powaŜnie traktował ten obowiązek. W oborze było zupełnie ciemno, a on dokładnie śledził kaŜdy mój ruch, wodząc strumieniem światła, świecąc na krowi zad, przy którym pracowałem, lub na wiadro z gorącą wodą, ilekroć mydliłem ręce lub zanurzałem sznury w środku dezynfekcyjnym. – Tak – przyznałem – on uwielbia nocne wezwania. Prawdę mówiąc, Jimmy po prostu lubił pracę weterynarza, a szczególnie chętnie wyjeŜdŜał ze mną wieczorem, jeśli otrzymałem wezwanie, zanim poszedł spać. Siedział obok mnie, ze skupieniem obserwując, jak reflektory samochodu oświetlają zakręty i serpentyny wiejskich dróg. A tego wieczoru, kiedy przyjechaliśmy na miejsce, pierwszy otworzył bagaŜnik i wyjął róŜnokolorowe pętle do chwytania za łeb i nogi cielaka, po czym zajął się wsypywaniem do wiadra odpowiedniej ilości środka dezynfekcyjnego. – Musisz zarzucić czerwoną pętlę na głowę, tato? – Tak. – AŜ za uszy? – Zgadza się. Kiwnął głową. Nie tylko chciał to wiedzieć, ale takŜe sprawdzał mnie, upewniając się, Ŝe nie popełnię jakiegoś błędu. Ku memu ogromnemu zaskoczeniu nasze dzieci były zafascynowane moją pracą. Często myślałem, iŜ na całe Ŝycie zniechęcą się do tej profesji, widząc ojca wyjeŜdŜającego na wezwania o róŜnych porach dnia i nocy, opuszczającego posiłki, pracującego w soboty i niedziele, kiedy nasi nie będący weterynarzami znajomi grali w golfa. Tymczasem oboje z najwyŜszą przyjemnością towarzyszyli mi podczas obchodów, chłonąc kaŜdy szczegół moich diagnostycznych i terapeutycznych wysiłków. Sądzę, iŜ najprostszym wyjaśnieniem jest fakt, Ŝe podobnie jak ja i jak Helen były urzeczone zwierzętami. Praca z nimi była warta wszelkich trudów i nasze dzieci nie miały Ŝadnych wątpliwości, Ŝe chcą być weterynarzami. Teraz przyszło mi do głowy, Ŝe dziesięcioletni Jimmy jest juŜ na najlepszej drodze, aby nim zostać. Gdy cielę wyślizgnęło się na ściółkę, szybko otarł śluz z nozdrzy i pyska zwierzęcia, po czym chwycił wiecheć słomy i zaczął je mocno wycierać. – To jałówka, tato – rzekł, rzuciwszy okiem znawcy między tylne nogi. – To dobrze, panie Dugdale, prawda? – O tak – zaśmiał się farmer. – Potrzebujemy wielu jałówek. Ta, którą teraz 39
wycierasz, pewnego dnia moŜe będzie dawać duŜo mleka. Nazajutrz była wolna od szkolnych zajęć sobota i po śniadaniu nasze dzieci juŜ czekały, gotowe do działania. Właściwie juŜ zaczęły mi pomagać. Otworzyły bagaŜnik i powyjmowały puste butelki oraz opakowania, sprawdzając, czy mam wszystko, czego mogę potrzebować. – Kończy ci się wapno, tato – powiedziała Rosie. Miała sześć lat, a jeździła ze mną na wizyty, odkąd ukończyła dwa, więc doskonale znała zawartość wielkiej skrzynki z przegródkami na lekarstwa i instrumenty, którą zrobił dla mnie znajomy. – Racja, moja miła – odparłem. – Lepiej idź i przynieś trochę. Bez wapna nie moŜemy się obejść. Zarumieniona z dumy pobiegła do magazynku, a ja kolejny juŜ raz zastanawiałem się, dlaczego zarówno w domu, jak i na farmach ona zawsze biegła, kiedy miała mi coś przynieść, podczas gdy Jimmy szedł statecznym krokiem. Często podczas zabiegu mówiłem: – Przynieś mi drugą igłę, Jimmy. A mój syn maszerował do samochodu, pogwizdując, całkowicie odpręŜony. Nawet gdy był bardzo zainteresowany tym, co się dzieje, nigdy się nie spieszył. Teraz, kiedy jest juŜ bardzo doświadczonym lekarzem weterynarii, widzę, Ŝe nadal się nie spieszy. To chyba dobrze, gdyŜ nasza praca jest bardzo stresująca i zachowanie spokoju to pewnie najlepszy sposób, by sobie z tym poradzić. Kiedy byliśmy gotowi, pojechaliśmy na wzgórza. Był pogodny ranek; promienie słońca zmiękczały surowe zarysy szczytów i grani. W nocy padał deszcz i przez otwarte okna napływały wszystkie zapachy wsi. Do pierwszej farmy wiodła droga z kilkoma bramami, więc Rosie była uradowana, gdyŜ to było jej zadanie. Gdy dojechaliśmy do pierwszej, w mgnieniu oka wyskoczyła z samochodu. Zarumieniona i powaŜna otworzyła bramę, a ja przejechałem i zaczekałem, aŜ ją zamknie. – Dobrze, Ŝe pojechałam dziś z tobą, tato – orzekła. – Są jeszcze dwie. Widzę je. – Masz rację, kochanie – skinąłem głową. – Jeśli jest coś, czego nie znoszę, to bramy. Moja córeczka usiadła wygodnie, zadowolona. Zanim zaczęła chodzić do szkoły, naprawdę się martwiła. – I co ty zrobisz beze mnie? – pytała. – Niedługo pójdę do szkoły, tak jak Jimmy. Zostaniesz sam. Jimmy zawsze wydawał się przekonany, Ŝe jakoś sobie poradzę, ale Rosie miała powaŜne wątpliwości. Dla niej weekendy nie były czasem zabawy, lecz miłą okazją, by zaopiekować się ojcem. A i dla mnie były to cudowne i niezwykle 40
szczęśliwe chwile. Wielu męŜczyzn na odpowiedzialnych stanowiskach rzadko widuje swoje rodziny, podczas gdy ja tak często mogłem w pracy cieszyć się towarzystwem syna i córki. Naprawdę było mi bardzo przyjemnie, Ŝe ktoś otwiera za mnie bramy. Kiedy przejeŜdŜałem przez ostatnią, Rosie stała sztywno wyprostowana, trzymając dłoń na skoblu, a na jej twarzy malowało się zadowolenie z dobrze wykonanej pracy. Kilka minut później stałem w oborze, ze zdumienia drapiąc się po głowie. Pacjentka miała wysoką temperaturę, lecz kiedy zobaczyłem białe i czyste mleko, musiałem zweryfikować moją wstępną diagnozę i wykluczyć zapalenie sutka. – To dziwne – powiedziałem do farmera. – Płuca ma w porządku, Ŝadnych zaburzeń Ŝołądkowych, a jednak ma wysoką gorączkę i mówi pan, Ŝe nic nie je. – No właśnie, zgadza się. Dziś rano nawet nie tknęła siana ani paszy. I widzi pan, jak się trzęsie. Oglądałem krowi łeb, szukając innych objawów, kiedy za plecami usłyszałem głos syna. – Myślę, Ŝe to jest zapalenie sutka, tato. Klęczał przy wymieniu, puszczając struŜki mleka na dłoń. – W tej ćwiartce mleko jest naprawdę gorące. Ponownie sprawdziłem strzyki i rzeczywiście, Jimmy miał rację. Mleko z tej ćwiartki wyglądało normalnie, ale było zdecydowanie cieplejsze niŜ z innych, a kiedy puściłem sobie kilka strumyków na dłoń, wyczułem, jak uderzają w nią jeszcze niewidoczne płatki. śałośnie spojrzałem na farmera, który ryknął śmiechem. – Wygląda na to, Ŝe uczeń przerósł mistrza. Kto cię tego nauczył, synu? – Tato. Powiedział, Ŝe często moŜna tego nie zauwaŜyć. – No i tak się stało, no nie? – Farmer klepnął się w udo. – Dobrze, dobrze – mruknąłem i idąc do samochodu po ampułki z penicyliną, zastanawiałem się, czego jeszcze nauczył się mój syn podczas tych wspólnych wypraw. Później, gdy wracaliśmy, pokonując kolejne bramy, pogratulowałem mu. – Dobra robota, chłopie. Wiesz więcej, niŜ sądziłem! – Tak. A pamiętasz, jak nawet nie umiałem wydoić krowy? – uśmiechnął się Jimmy. Skinąłem głową. Na duŜych farmach powszechnie uŜywano mechanicznych dojarek, ale w wielu małych gospodarstwach nadal dojono ręcznie, co fascynowało mojego syna. Pamiętam, jak stał obok starego Tima Suggetta, który doił jedną ze swoich sześciu krów. Zgarbiony na stołku, opierając głowę o krowi bok, farmer bez wysiłku kierował syczące i pieniące się białe strumyki do trzymanego między kolanami wiadra. Podniósł głowę i dostrzegł zapatrzonego chłopca. 41
– Chcesz spróbować, młody człowieku? – zapytał. – Och tak, proszę! – Dobra, tu jest puste wiadro. Zobaczymy, czy potrafisz je napełnić. Jimmy przykucnął, chwycił w kaŜdą rękę jeden strzyk i zaczął energicznie ciągnąć. Nic się nie stało. Spróbował pozostałe dwa strzyki, z tym samym skutkiem. – Nic nie wypływa – zawołał z urazą. – Ani kropli. – Tak, to nie takie łatwe, jak się zdaje, no nie? – roześmiał się Tim Suggett. – Pewnie wydojenie wszystkich moich sześciu krów zajęłoby ci sporo czasu. Mój syn był zdruzgotany, ale staruszek pogłaskał go po głowie. – Zajdź tu kiedyś, to cię nauczę. Szybko zrobię z ciebie dojarza. Kilka tygodni później wróciłem pewnego popołudnia z obchodu i zastałem Helen z zaniepokojoną miną stojącą w progu Skeldale House. – Jimmy nie wrócił ze szkoły – oznajmiła. – Czy mówił ci, Ŝe zamierza pójść do któregoś z kolegów? – Nie, nie pamiętam. MoŜe po prostu bawi się gdzieś. – To dziwne. – Helen spojrzała na ciemniejące niebo. – Zwykle najpierw przychodzi do domu, Ŝeby powiedzieć, dokąd idzie. Obdzwoniliśmy jego szkolnych kolegów – bez rezultatu. Potem zacząłem krąŜyć po Darrowby, zaglądając na ciasne podwórka, dzwoniąc do drzwi znajomych i wszędzie otrzymując tę samą odpowiedź: „Nie, przykro mi, nie widzieliśmy go”, co usiłowałem kwitować uprzejmym: „Och, bardzo dziękuję i przepraszam, Ŝe zawracam głowę”; czułem jednak zimną dłoń strachu ściskającą mi serce. Kiedy wróciłem do Skeldale House, Helen była bliska łez. – Jeszcze nie wrócił, Jim. Gdzie on mógł się podziać? Jest juŜ zupełnie ciemno. Nie bawiłby się tak długo. – Och, na pewno zaraz się zjawi. Nie martw się, z pewnością wszystko się wyjaśni. Miałem nadzieję, Ŝe mój głos brzmiał spokojnie, ale nie powiedziałem Helen, Ŝe zajrzałem juŜ nawet do beczki z wodą na końcu ogrodu. Zacząłem odczuwać pierwsze objawy paniki, kiedy coś przyszło mi do głowy. – Poczekaj, czy on nie mówił kiedyś, Ŝe któregoś dnia pójdzie po lekcjach do Tima Suggetta, Ŝeby nauczyć się doić? Farma Suggetta znajdowała się na skraju Darrowby i dotarłem tam w kilka minut. Łagodny blask sączył się przez otwartą górną połowę drzwi obórki. Kiedy zajrzałem do środka, ujrzałem syna siedzącego na stołku, trzymającego wiadro między nogami i opierającego głowę o bok cierpliwej krowy. – Cześć, tato – powiedział wesoło. – Tylko popatrz! – Pokazał mi wiadro zawierające kilka litrów mleka. – JuŜ umiem. Pan Suggett pokazał mi, jak się to robi. 42
Wcale nie pociąga się za strzyki. Trzeba tylko poruszać palcami. Poczułem bezgraniczną ulgę. Miałem ochotę złapać Jimmy’ego i ucałować jego, pana Suggetta, a nawet krowę, ale zrobiłem kilka głębokich wdechów i powstrzymałem się. – To bardzo miło, Ŝe go nauczyłeś, Tim. Mam nadzieję, Ŝe nie sprawił ci kłopotu. – Nie, skądŜe – zachichotał staruszek. – Mielim niezłą zabawę, a ten młodzik szybko łapie, o co chodzi. Powiedziałem mu, Ŝe jeśli chce być weterynorzem, to powinien wiedzieć, jak wydoić krowę. Ten wieczór, kiedy Jimmy nauczył się doić, Ŝywo utkwił mi w pamięci, a dzięki temu mój syn mógł rozpoznać zapalenie wymienia i okazać się lepszy od ojca. Do dziś się zastanawiam, czy dobrze zrobiłem, zniechęcając Rosie do zawodu weterynarza. MoŜe popełniłem błąd, lecz w latach czterdziestych i pięćdziesiątych praktyka weterynaryjna znacznie się róŜniła od dzisiejszej. Dziewięćdziesiąt procent przypadków dotyczyło duŜych zwierząt i chociaŜ kochałem to zajęcie, wciąŜ byłem kopany, przewracany i obryzgiwany róŜnymi nieczystościami. Pomimo licznych uroków i zalet była to brudna i często niebezpieczna praca. Kilkakrotnie byłem proszony o pomoc przez innych weterynarzy, którzy doznali złamań, a sam kulałem kilka tygodni, gdy wielki koń pociągowy kopnął mnie w udo podkutym kopytem. Często nie najładniej pachniałem, gdyŜ nawet długotrwała kąpiel w środkach dezynfekcyjnych nie usuwała całkowicie woni rozkładającego się płodu i usuwanego łoŜyska. Przyzwyczaiłem się do tego, Ŝe ludzie kręcą nosami, gdy podchodzę za blisko. Czasem po długim cieleniu lub prosieniu, często trwającym godzinami, przez kilka dni bolały mnie wszystkie mięśnie, jakby ktoś pobił mnie grubym kijem. Teraz jest zupełnie inaczej. UŜywamy długich plastikowych rękawic, co chroni przed przykrym zapachem, mamy metalowe klatki do unieruchamiania duŜych zwierząt, dzięki czemu nie musimy się wpychać między spędzone na podwórze farmy stado, a cesarskie cięcie wyeliminowało większość kłopotów z cieleniem. Poza tym ponad wszelkie oczekiwania wzrosła liczba zabiegów na małych zwierzętach, które obecnie stanowią przeszło połowę naszych pacjentów. Kiedy rozpocząłem studia, na moim roku była jedna dziewczyna, co wówczas uznawano za ewenement, natomiast teraz roczniki w co najmniej pięćdziesięciu procentach składają się z dziewcząt i w naszej przychodni takŜe pracowało kilka wspaniałych przedstawicielek tego zawodu. Czterdzieści lat temu nie mogłem tego przewidzieć i chociaŜ bez trudu wyobraŜałem sobie twardego małego Jimmy’ego wiodącego takie Ŝycie jak ja, nie mogłem znieść myśli, Ŝe miałoby to czekać Rosie. Podstępnie wykorzystałem 43
wszelkie sposoby, jakie przyszły mi do głowy, aby zniechęcić ją do pracy weterynarza i namówić, by została lekarzem ludzi, a nie zwierząt. Jest zadowolona ze swej pracy, ale – jak juŜ mówiłem – czasem zastanawiam się, co by było...
44
8 – Krótko mówiąc, Herriot, uwaŜam, Ŝe jest pan nieuczciwy. – Co takiego? – RóŜnie o mnie mówiono, ale jeszcze nikt w Ŝyciu nie zarzucał mi nieuczciwości, więc mocno ubodły mnie te słowa, szczególnie Ŝe padły z ust wysokiego, dostojnego weterynarza, który spoglądał na mnie z obrzydzeniem. – O co panu chodzi, do diabła? Jak pan moŜe tak mówić? Władcze niebieskie oczy Hugo Mottrama spojrzały na mnie z odrazą. – Mówię tak, poniewaŜ jestem zmuszony wyciągnąć takie wnioski. UwaŜam nieetyczne postępowanie za rodzaj nieuczciwości, a z pewnością moŜna to panu zarzucić. Ponadto pańskie próby usprawiedliwienia swoich działań uwaŜam za zwykłe krętactwo. To naprawdę miłe, pomyślałem, szczególnie tutaj, w Brawton, gdzie usiłowałem cieszyć się wolnym popołudniem. Z przyjemnością kręciłem się w księgarni Smitha, gdy zauwaŜyłem przechadzającego się między półkami Mottrama. Prawdę mówiąc, patrzyłem na niego z pewną zazdrością, Ŝałując, Ŝe nie jestem choć trochę do niego podobny. Wyglądał dokładnie tak, jak moim zdaniem powinien wyglądać wiejski weterynarz: kraciasta czapka, nienagannie skrojona kurtka, pumpy, pończochy i wygodne buty, władcze zachowanie i orle rysy urodziwej twarzy. Był po pięćdziesiątce, lecz kiedy z wysoko uniesioną głową i wysuniętą dolną szczęką przechadzał się między regałami, wydawał się znacznie młodszy. Nabrałem tchu i usiłowałem zachować spokój. – Panie Mottram, pańskie słowa są obraźliwe i uwaŜam, Ŝe powinien pan za nie przeprosić. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę z tego, Ŝe ani mój wspólnik, ani ja nie usiłujemy odebrać panu klientów. To był po prostu nieszczęśliwy zbieg okoliczności. W tej sytuacji nie mogliśmy postąpić inaczej i gdyby pan tylko zechciał się zastanowić... Wysoki męŜczyzna jeszcze bardziej wysunął dolną szczękę. – Zastanawiałem się nad tym i wiem, co mówię. Nie zamierzam tracić więcej czasu na omawianie tej kwestii i mam nadzieję, Ŝe w przyszłości nie będę miał z panem Ŝadnych kontaktów. Odwrócił się na pięcie i wymaszerował z księgarni, zostawiając mnie pieniącego się ze złości. Stałem, wpatrując się w czubki swoich butów. W kaŜdej chwili mogła dołączyć do mnie Helen, która poszła do fryzjera, a wtedy miał się zacząć nasz wymarzony odpoczynek: zakupy, herbatka, kino i wieczorny posiłek połączony z przyjemną pogawędką z moim kolegą weterynarzem z Boroughbridge, Gordonem Rae, oraz jego Ŝoną Jean. Był to niewyszukany program, ale pozwoliłby nam oderwać się od trudów pracy i czekaliśmy na ten dzień od tygodnia. Teraz cały plan legł w gruzach. Ta historia z Mottramem zaczęła się kilka tygodni wcześniej. Badałem 45
w przychodni spaniela z wypryskiem skórnym, kiedy jego właścicielka nagle oznajmiła: – Tego psa przez pewien czas leczył pan Mottram ze Scanton. Twierdził, Ŝe to egzema, ale psu wcale się nie poprawia i sądzę, Ŝe to musi być coś innego. Chciałam usłyszeć opinię innego fachowca. – Szkoda, Ŝe nie powiedziała mi pani o tym na początku. Powinienem poprosić Mottrama o pozwolenie, zanim obejrzałem tego psa. – Och, nie wiedziałam. – No cóŜ, tak to jest; będę musiał z nim porozmawiać, zanim coś zrobię. Przeprosiłem klientkę i poszedłem do gabinetu, Ŝeby zadzwonić. – Tu Mottram. Głos brzmiał tak, jak go pamiętałem. Głęboki, pewny siebie, chłodny. Wcześniej spotkałem go kilkakrotnie i stwierdziłem, Ŝe jest wyjątkowo nieprzystępny. Jego arystokratyczne maniery uznałem za zdecydowanie odpychające. Mimo to starałem się mówić przyjaźnie. – Halo, tu Herriot z Darrowby. Jak się pan miewa? – Całkiem nieźle, Herriot. Wierzę, Ŝe pan równieŜ. Do licha, te jego paternalistyczne gadki. – No cóŜ, mam tu jedną z pana klientek, panią Hickson. Przyszła z psem, który ma wyprysk skórny. Chce zasięgnąć opinii innego specjalisty. – Oglądał pan to zwierzę? – Jego głos nagle stał się lodowaty. – Chyba powinien pan najpierw skonsultować się ze mną. – Przykro mi, ale to nie było moŜliwe. Pani Hickson powiedziała mi o tym dopiero, kiedy pies juŜ był na stole. Przepraszam i proszę o pańską zgodę na zbadanie pacjenta. Zapadło długie milczenie, a potem znów odezwał się lodowaty głos: – Jeśli pan musi, to trudno – po czym usłyszałem trzask rzucanej słuchawki. Byłem czerwony ze złości. Co się dzieje z tym facetem? PrzecieŜ takie sytuacje są na porządku dziennym w naszym zawodzie. Często muszę się kontaktować z moimi kolegami po fachu, a oni ze mną. Po obu stronach zazwyczaj odpowiedź brzmi: „Och tak, oczywiście, proszę robić swoje. Chętnie dowiem się, co pan o tym myśli”. Po czym następuje opis dotychczasowej kuracji. Tak robią wszyscy, tylko nie Mottram. Nie zamierzałem więcej do niego dzwonić. MoŜe od właścicielki dowiem się czegoś o dotychczasowym leczeniu. Później opowiedziałem o tym Siegfriedowi. – Nadęty bubek – mruknął. – Pamiętasz, jak dawno temu zaprosiłem go na obiad? Powiedział, Ŝe jego zdaniem weterynarze powinni utrzymywać poprawne stosunki z kolegami z sąsiedztwa, ale nie wierzy w przyjaźń między konkurentami. – Tak, pamiętam. – Szanuję jego punkt widzenia, ale ta jego draŜliwość jest niepotrzebna. 46
Kilka tygodni później obmacując tylną nogę kulawego psa, z poczuciem nadciągającej katastrofy usłyszałem od jego właściciela, miłego starszego pana: – Och, powinienem panu powiedzieć, Ŝe leczył go pan Mottram ze Scanton, ale nie widzę Ŝadnych postępów i chciałem zasięgnąć pana rady. Włos zjeŜył mi się na głowie, lecz nie miałem innego wyjścia – ponownie zadzwoniłem do naszego sąsiada. – Tu Mottram – powiedział ten sam zniechęcający głos. Wyjaśniłem mu, co zaszło, i poprosiłem o zgodę. Znowu zapadło długie milczenie, a potem usłyszałem wzgardliwe: – A więc znów pan próbuje? – Próbuję...? O czym pan mówi? Niczego nie próbuję. Ja tylko proszę pana o zgodę na przeprowadzenie badań, których zaŜądał pański klient! – Och, do diabla, niech pan robi, co pan chce. I usłyszałem znajomy trzask rzucanej na widełki słuchawki. Zacząłem podejrzewać, Ŝe los sprzysiągł się przeciwko nam, gdy kilka dni później Siegfried z zamyśloną miną wszedł do przychodni. – Nie uwierzysz, Jamesie. Dziś rano wezwano mnie do Bollandsa, jednego z klientów Mottrama. Był strasznie zdenerwowany. Jego koń złamał nogę, a on nie mógł się dodzwonić do weterynarza. Zrozpaczony zwrócił się do mnie. Chciałem porozmawiać z Mottramem, ale juŜ wyjechał na obchód, a ja musiałem zaraz ruszać do Bollandsa. Okropny przypadek – otwarte i skomplikowane złamanie. Zwierzę strasznie cierpiało. śadnej moŜliwości wyleczenia. Nie było innego wyjścia – musiałem natychmiast zastrzelić biedaka. Nie mogłem pozwolić, Ŝeby męczył się dłuŜej. Tylko Ŝe powinien to zrobić Mottram... Ponownie usiłowałem się z nim skontaktować, ale jeszcze nie wrócił. Pomagałem Siegfriedowi oczyścić owrzodzone uszy psa i właśnie kończyliśmy zabieg, gdy ku naszemu bezgranicznemu zdumieniu w progu gabinetu zabiegowego pojawił się Mottram. Jak zwykle nienagannie ubrany, najwyraźniej wściekły, ale opanowany. – Ach, jesteście tu obaj – rzekł tym swoim wyniosłym tonem. – To dobrze, bo to, co mam do powiedzenia, dotyczy was obu. Ten ostatni wypad do Bollandsa to juŜ naprawdę za wiele, Farnon. Mogę uznać to jedynie za kampanię zmierzającą do odebrania mi klientów. Siegfried poczerwieniał. – Posłuchaj, Mottram. To śmieszne. Nie mamy zamiaru podkradać ci klientów. A co do konia Bollandsa, to na próŜno usiłowałem się z tobą skontaktować, ale... Mottram uniósł rękę. – Nie chcę nic więcej słyszeć. MoŜesz mówić, co chcesz, ale ja wierzę w uczciwość w interesach. Teraz jestem rad, Ŝe trzymałem się moich zasad 47
w kwestii tego nonsensownego zaproszenia na obiad. – Wyniośle skinął nam głową i odszedł. – No, to juŜ koniec. – Siegfried spojrzał na mnie Ŝałośnie. – Chcę Ŝyć w przyjaźni ze wszystkimi sąsiadami, ale z tym po prostu się nie da. Wspominając w brawtońskiej księgarni te minione wydarzenia, czułem, Ŝe nie zasłuŜyłem na ten ostatni atak. Stojąc wśród gruzów mojego wolnego popołudnia i patrząc na plecy odchodzącego Mottrama, wiedziałem, Ŝe ma o mnie jak najgorsze zdanie. Tak samo jak mojego wspólnika martwiła mnie ta sytuacja, ale chwilowo zapomniałem o całej sprawie, do momentu gdy – mniej więcej miesiąc później – o pierwszej w nocy zadzwonił telefon na moim nocnym stoliku. Zaspany wyciągnąłem rękę. – Mówi Lumsden ze Scanton. Asystent pana Mottrama – usłyszałem w słuchawce wzburzony głos. – Jego koń dostał ataku kolki i nie mogę sobie z tym poradzić. Potrzebuję pomocy. Gwałtownie się obudziłem. – Gdzie jest Mottram? – Na urlopie na północy Szkocji. – Młodemu człowiekowi drŜał głos. – Och, Ŝe teŜ to musiało się stać pod jego nieobecność. On uwielbia tego konia, to jego ulubieniec. Jeździ na nim codziennie. Próbowałem wszystkiego, ale wygląda na to, Ŝe zwierzę dogorywa. Nie wiem, jak spojrzę w oczy Mottramowi, gdy wróci. – I po krótkiej pauzie dodał: – Właściwie chciałem mówić z panem Faraonem. On dobrze zna się na koniach, prawda? – Tak, owszem – odpowiedziałem. W ciemności oparłem słuchawkę o pierś i zastanawiałem się przez chwilę, podczas gdy Helen niespokojnie kręciła się u mego boku, po czym powiedziałem: – Posłuchaj, Lumsden, porozmawiam z moim wspólnikiem. Tej nocy ma wolne, ale zapytam, co on na to. W kaŜdym razie obiecuję, Ŝe co najmniej jeden z nas przyjedzie ci pomóc. Zakończyłem rozmowę, nie słuchając jego podziękowań, po czym zadzwoniłem do Siegfrieda. Przekazałem mu wiadomość i wyczułem, Ŝe gwałtownie się ocknął. – O mój BoŜe! Mottram! – Tak. Co o tym myślisz? Usłyszałem przeciągłe westchnienie, a potem: – Muszę tam pojechać, Jamesie. – Pojadę z tobą. – Naprawdę? Jesteś pewny? – Oczywiście. PrzecieŜ to mój dyŜur, a poza tym moŜe przyda ci się pomoc. W drodze do Scanton nie rozmawialiśmy wiele, lecz Siegfried wyraził nasze wspólne odczucia. 48
– Wiesz co, to niesamowite. Wygląda na to, Ŝe niepotrzebnie nadstawiamy karku, bo Mottram z pewnością nie pokocha nas bardziej, kiedy się dowie, Ŝe byliśmy przy śmierci jego ukochanego konia. Kolka to paskudna rzecz i nawet jej najprostsze przypadki zawsze są niebezpieczne, a załoŜę się, Ŝe ten będzie skomplikowany. Dom Mottrama stał na przedmieściach Scanton. Reflektory naszego wozu oświetliły szpaler kasztanowców wiodący do imponującego budynku z okazałą kolumnadą ganku. Zajechaliśmy na brukowany dziedziniec na tyłach domu, gdzie znaleźliśmy Lumsdena machającego do nas latarką. Gdy zatrzymaliśmy samochód, pobiegł do stajni w kącie podwórza. Poszliśmy za nim i natychmiast zrozumieliśmy przyczynę jego pośpiechu. Widok był przeraŜający. Serce stanęło mi w gardle i usłyszałem, jak Siegfried mruknął: „O dobry BoŜe!” Okazały kasztan zlany potem, ze zwieszonym łbem i wytrzeszczonymi ślepiami chwiejnie krąŜył po zagrodzie. Kolana uginały się pod nim i wyraźnie starał się połoŜyć na ziemi, Ŝeby się po niej tarzać, co – jak wie kaŜdy weterynarz – moŜe spowodować skręt jelit i nieunikniony zgon. Młody człowiek rozpaczliwie ciągnął go za kantar, zmuszając zwierzę do krąŜenia wokół. Lumsden był tak drobny, Ŝe wyglądał na szesnastolatka, lecz jako wykwalifikowany weterynarz musiał być co najmniej dziesięć lat starszy. Jego chłopięca twarz była blada i zmęczona. – Dobrze, Ŝe przyjechaliście – wysapał. – Przykro mi, Ŝe wyciągnąłem was z łóŜek, ale walczę z tą kolką od wczoraj i do tej pory nie widzę Ŝadnej poprawy. Z koniem jest coraz gorzej, a ja jestem juŜ wykończony. – W porządku, kolego – rzekł uspokajająco Siegfried. – James przytrzyma konia, a ty powiedz mi, co robiłeś. – Podałem istin na przeczyszczenie i wodnik chloralu jako środek przeciwbólowy. Potem largactil i kilka zastrzyków arekoliny, ale tej boję się podać więcej, bo to wygląda na skręt jelit i nie chcę doprowadzić do ich rozerwania. Gdyby tylko oddał choć trochę kału, ale od ponad czterdziestu ośmiu godzin ma zaparcie. – Nie szkodzi, chłopcze, nie popełniłeś Ŝadnego błędu, więc nie masz powodu do obaw. Siegfried wsunął dłoń pod łokieć konia i sprawdził puls. Potem uniósł zwierzęciu powiekę i obejrzał spojówkę. Przez chwilę przyglądał się jej w zadumie, po czym zmierzył temperaturę. – No tak... tak... – mruknął z nieprzeniknioną miną, po czym zwrócił się do młodego człowieka: – Zechce pan skoczyć do domu i przynieść nam wiadro gorącej wody, mydło i ręcznik. Chcę przeprowadzić badanie przez prostnicę. Gdy Lumsden wybiegł, Siegfried odwrócił się do mnie. – Na Boga, Jamesie, to mi się nie podoba. Paskudnie słaby puls, ledwie wyczuwalny, spojówki czerwone jak cegły, a temperatura ciała prawie czterdzieści 49
stopni. Nie chciałem załamywać tego młodego człowieka, ale myślę, Ŝe to przegrana sprawa. – Skrzywił się. – I znów ten Mottram! Czy to jakieś fatum? Nie odpowiedziałem, przytrzymując chwiejące się zwierzę. Słaby puls u konia to złowrogi objaw, a pozostałe symptomy wskazywały na ostre zapalenie jelit. Kiedy młodzieniec wrócił, Siegfried podwinął rękaw i wepchnął rękę głęboko w odbyt zwierzęcia. – No tak... tak... rzeczywiście kiepsko to wygląda. – Przez chwilę cicho pogwizdywał pod nosem. – No cóŜ, najpierw musimy złagodzić ból. Wprowadził środek uspokajający do Ŝyły szyjnej, przez cały czas łagodnie przemawiając do konia. – Zaraz poczujesz się lepiej, stary. Biedaku. Potem podał doŜylnie wlew soli fizjologicznej, Ŝeby zwalczyć wstrząs, oraz antybiotyk niezbędny przy zapaleniu jelit. – Teraz wlejemy w niego galon płynnej parafiny, Ŝeby naoliwić to, co ma w środku. Szybko wepchnął sondę Ŝołądkową w nozdrze konia, wprowadził ją do Ŝołądka i przytrzymał, gdy ja wlewałem olej. – Następnie środek rozkurczający. Ponownie zrobił zastrzyk doŜylny. Zanim oczyścił i zwinął sondę, koń juŜ trochę się uspokoił. Kolka jest niezwykle bolesną przypadłością i zawsze Ŝywiłem przekonanie, iŜ konie cierpią bardziej od innych zwierząt, czasem tak strasznie, Ŝe nie moŜna na to patrzeć. Z ulgą zobaczyłem, Ŝe wielkie zwierzę się uspokaja, zaprzestaje nieustannych prób wyciągnięcia się na ziemi i najwyraźniej czuje się nieco lepiej. – No cóŜ – powiedział cicho Siegfried. – Teraz zaczekamy. – Na pewno? – Lumsden spojrzał na niego badawczo. – Mam poczucie winy, Ŝe wyciągnąłem was z łóŜek. Jest juŜ po drugiej. MoŜe poradzę sobie sam? Mój wspólnik posłał mu słaby uśmiech. – Z całym szacunkiem, chłopcze, ale musimy tu zostać. Koń jest tylko odurzony, a nie muszę ci mówić, Ŝe jest w bardzo cięŜkim stanie. Obawiam się, Ŝe padnie, jeśli nie uda się nam udroŜnić jelit. Będzie wymagał jeszcze wielu zabiegów, z wprowadzaniem sondy do Ŝołądka włącznie. Zostaniemy tu do końca, takiego czy innego. Młodzieniec usiadł na beli siana i ponuro spojrzał na czubki swoich butów. – O BoŜe, mam nadzieję, Ŝe z tego wyjdzie. Pan Mottram na poŜegnanie powiedział mi: „Teraz ty masz się opiekować Matchem”. – Matchem? – Match Box. Tak się zwie. Szef jest do niego bardzo przywiązany. – Przykro mi – rzekł Siegfried – Ŝe znalazłeś się w takim nieprzyjemnym połoŜeniu. Nie sądzę, Ŝeby Mottramowi łatwo było cokolwiek wytłumaczyć. 50
– No właśnie... właśnie... – Lumsden przeganiał palcami czuprynę i spojrzał na nas. - Wiecie, to nie jest zły gość. Zawsze traktował mnie przyzwoicie. Po prostu ma taki sposób bycia. Kiedy obrzuci mnie jednym z tych swoich spojrzeń, czuję się malutki jak krasnoludek. – Znam to uczucie – mruknąłem. Siegfried przez chwilę spoglądał na młodego człowieka. – Jak ci na imię? Jak nazywa cię mama? – Harry. – No cóŜ, Harry, pewnie masz rację. MoŜe ma taki sposób bycia, a James i ja najwidoczniej zawsze spotykamy go, kiedy ma szczególnie zły humor. No cóŜ, czy mógłbyś zaparzyć kawę? Ta noc moŜe być bardzo długa. Istotnie taka była. Kolejno oprowadzaliśmy konia, gdy zdradzał chęć wyciągnięcia się na ziemi. Siegfried ponownie zrobił mu zastrzyki, zmieniając środek uspokajający i rozkurczowy, które wspomógł kolejnym zastrzykiem arekoliny. O piątej rano znów wprowadził mu sondę do Ŝołądka i podał siarczan magnezu. Wyciągnięci na sianie, drzemiąc i ziewając, wypatrywaliśmy oznak złagodzenia bólu, ustępowania depresji i przede wszystkim ruchów jelit. Kiedy patrzyłem na zwieszony łeb i niepewny chód Match Boxa, najbardziej niepokoiła mnie świadomość, Ŝe konie tak łatwo umierają. Bydło i większość innych zwierząt wykazuje znacznie większą odporność, podczas gdy stare, lecz prawdziwe farmerskie porzekadło głosi: „Kun niewiela strzymo”. W miarę jak mijała noc i osłabiał się metabolizm mojego organizmu, gasła we mnie nadzieja. Spodziewałem się, Ŝe koń w kaŜdej chwili moŜe przestać chwiejnie krąŜyć po zagrodzie, upaść na bok i ze stęknięciem wyzionąć ducha. A my, przygnębieni, wrócimy do Darrowby. Przez otwartą górną połowę drzwi widziałem, jak gwiazdy stopniowo bledną, a niebo na wschodzie jaśnieje. Około szóstej, gdy ptaki zaczęły śpiewać w koronach kasztanów, a do stajni wdarło się szare światło świtu, Siegfried wstał i przeciągnął się. – Świat znów zaczął się kręcić, panowie, a więc co robimy? Czekają na nas nasi pacjenci, więc kto przypilnuje Match Boxa? Nie moŜemy zostać tu obaj. Patrzyliśmy na siebie przekrwionymi z niewyspania oczami, gdy nagle koń podniósł ogon i złoŜył na podłodze kupkę parujących odchodów. – Och, cóŜ za cudowny widok! – zakrzyknął Siegfried i nasze zmęczone twarze rozpromieniły się w radosnych uśmiechach. – Teraz wygląda to znacznie lepiej, ale nie powinniśmy cieszyć się za wcześnie. Nadal ma lekkie zapalenie jelit, więc przed odjazdem podam mu jeszcze jedną dawkę antybiotyku. Harry, myślę, Ŝe teraz spokojnie moŜemy go zostawić i odjechać, ale nie wahaj się i dzwoń do nas, gdyby coś było nie tak. Na podwórzu uścisnęliśmy sobie dłonie. Młodzieniec sennie mrugał, ale wy51
glądał na uszczęśliwionego. – Nie wiem, co powiedzieć – wymamrotał. – Jestem wam bardzo wdzięczny. Wyciągnęliście mnie z okropnych tarapatów i nie wiem, jak mam dziękować. – Nie ma za co, chłopcze – rzucił niedbale Siegfried. – Pomogliśmy ci z największą przyjemnością. Odezwij się kiedyś – byle tylko nie w ciągu najbliŜszych dwóch dni w sprawie koni z kolkami. Wszyscy trzej wybuchnęliśmy śmiechem, poŜegnaliśmy się, po czym Siegfried zapuścił silnik i wyjechaliśmy z dziedzińca. Przez następny dzień nie mieliśmy Ŝadnej wieści od Lumsdena; zadzwonił później. – Match Box jest zupełnie zdrowy. Jelita pracują normalnie, je siano, czuje się świetnie – usłyszałem. – Dziękuję, jeszcze raz dziękuję! Upłynęły trzy tygodnie i w ferworze pracy scantoński epizod zaczął powoli blednąć w naszej pamięci, lecz pewnego ranka Siegfried oderwał się od ksiąŜki wizyt, którą uwaŜnie studiował, i rzekł: – Wiesz co, Jamesie, sądzę, Ŝe Mottram mógłby jakoś podziękować nam za pomoc, której udzieliliśmy jego koniowi. Nie oczekuję głębokiej wdzięczności, ale uwaŜam, Ŝe mógłby się odezwać. – Z irytacją nagryzmolił coś w dzienniku. – Myślę, Ŝe tego nadętego bubka nie stać nawet na to. – Och, nie wiem, Siegfriedzie. MoŜe nadal jest na wakacjach. Nie wiemy. – Kto wie. – Wspólnik spojrzał na mnie z powątpiewaniem. – MoŜe jestem wobec niego niesprawiedliwy, ale przynajmniej mamy tę satysfakcję, Ŝe uratowaliśmy tego wspaniałego konia. – Natychmiast złagodniał. – Wspaniały rumak. Nazajutrz po powrocie z porannego obchodu zastałem Siegfrieda pochylonego nad otwartą skrzynką, z której wystawały złote szyjki butelek. – Co to takiego? – zdziwiłem się. – Szampan. Tuzin butelek. – Wyjął jedną i spojrzał na etykietkę. – W dodatku to Bollinger! – O rany, od kogo? – Nie mam pojęcia. Dostarczono to, kiedy byliśmy na obchodzie, a w środku nie ma Ŝadnej wiadomości. Jednak nie ma wątpliwości, to na pewno dla nas. Spójrz. „Panowie Farnon i Herriot, Skeldale House”. – Cudownie. Zastanawiam się... Gdy to mówiłem, ktoś zapukał do drzwi i po chwili do środka wszedł Hugo Mottram. Zamilkliśmy i wytrzeszczyliśmy oczy. Zerknął na skrzynkę. – Ach, widzę, Ŝe dostaliście szampana. – To pan go przysłał? – zapytaliśmy jednocześnie. – Tak... tak... to skromny wyraz wdzięczności. Dopiero wczoraj wieczorem 52
wróciłem z urlopu i... ee... Lumsden powiedział mi, co zrobiliście dla Matcha. – Och, naprawdę, niepotrzebnie... było nam miło... – Siegfried chyba po raz pierwszy w Ŝyciu zaczął się jąkać. Mottram najwidoczniej teŜ czuł się nieswojo. Wysoki i dostojny jak zwykle, był jednak mocno zmieszany i rozpaczliwie szukał odpowiednich słów. – Wprost przeciwnie, musiałem... musiałem wyrazić moją wdzięczność, która... jest głębsza, niŜ jestem... zdolny wypowiedzieć. A ponadto muszę takŜe... przeprosić was, panowie, za głupie i niewybaczalne uwagi, jakie poczyniłem podczas naszego ostatniego spotkania. – Mój drogi, nic juŜ nie mów – wypalił Siegfried. – Nie Ŝywimy... – Proszę, pozwólcie mi powiedzieć... – Mottram przerwał mu, podnosząc rękę. – Bardzo mi przykro i jest mi wstyd. Nie wiem, dlaczego mówiłem takie rzeczy... Czasem mi się to zdarza. Chyba jestem trochę... nadpobudliwy. Obawiam się, Ŝe nic na to nie poradzę. Kiedy mówił, nadal wysuwał dolną szczękę, spoglądając na nas z góry. MoŜe na to teŜ nic nie mógł poradzić. Jednak nie ulegało wątpliwości, Ŝe to wyznanie wiele go kosztowało, i czułem narastające w pokoju napięcie. Siegfried najwidoczniej uznał, Ŝe trzeba rozładować sytuację. Szeroko rozłoŜył ramiona i zawołał wielkodusznie: – Mottramie, mój drogi Mottramie! O czym tu mówić? Zwyczajne nieporozumienie, natychmiast zapomniane. Błagam cię, nie mówmy juŜ o tym. Zapewniam cię, Ŝe jedynym zmartwieniem Jamesa i moim jest to, czy twój piękny koń w pełni wyzdrowiał. – Jest piękny, prawda? – Twarz gościa natychmiast złagodniała. – Powiem ci coś – rzekł cicho Siegfried. – Chciałbym mieć takiego wierzchowca. Zazdroszczę ci. Widziałem, jak między dwoma miłośnikami, koni błyskawicznie zawiązuje się nić porozumienia. – Och, tak się cieszę – mruknął gość. – A przy okazji, mam dla was coś od Lumsdena. On teŜ jest ogromnie wdzięczny. Wręczył Siegfriedowi paczkę. Mój wspólnik szybko ją rozwinął i zawołał z zadowoleniem: – Butelka słodowej whisky! Poczciwy stary Harry! To nasz szczęśliwy dzień. Myślę, Ŝe powinniśmy uczcić powrót do zdrowia Match Boxa i nie tylko to. Mamy tu wszystkie niezbędne składniki. – Wyjął ze skrzynki butelkę szampana. – Co ty na to, Mottram, stary druhu! Mamy trochę czasu do lunchu. – Jesteś bardzo uprzejmy, Farnon. Z przyjemnością. – Wspaniale, wspaniale, usiądź, proszę, i czuj się jak u siebie w domu. Przynieś kieliszki, Jamesie! Po kilku minutach strzelił korek od szampana i usiedliśmy wokół stołu. Sieg53
fried podniósł kieliszek i z uznaniem spojrzał na pieniącą się zawartość. – Zdrowie Match Boxa, niech juŜ nigdy nie rozboli go brzuch! Gdy wypiliśmy, Mottram odchrząknął. – Mam jeszcze coś do powiedzenia. Od dawna chciałem, Ŝebyśmy poznali się lepiej. MoŜe moglibyście przyjść do mnie na obiad w przyszły piątek?
54
9 Zawsze niepokoiłem się i czułem nieswojo, gdy brałem na stół chorowitego psa pani Featherstone, lecz tym razem byłem spokojny i pewny siebie. Zawsze taki byłem, kiedy miałem atak moich specyficznych objawów brucelozy. Ta zakaźna choroba, powodująca niezliczone poronienia u bydła, zrujnowała tysiące farmerów z mojego pokolenia i stanowiła nieustanne zagroŜenie dla weterynarzy odbierających przedwcześnie przychodzące na świat cielęta i usuwających łoŜyska. Dzięki Bogu, bruceloza jest obecnie prawie zlikwidowana, ale w latach pięćdziesiątych nikt jeszcze o tych nie marzył, więc ja i moi koledzy niemal codziennie stykaliśmy się z tą okropną chorobą. Pamiętam, jak rozebrany do pasa zabierałem się do pracy – fartuchy ochronne były wciąŜ rzadko stosowane, a o długich plastikowych rękawicach nikomu się jeszcze nie śniło – jak godzinami grzebałem w macicach zakaŜonych krów, z ponurą miną patrząc na skórzaste łoŜysko oraz jasne, martwicze liścienie świadczące, Ŝe stykam się z milionami bakterii. Kiedy później oblewałem się środkiem dezynfekcyjnym, wokół unosił się charakterystyczny draŜniący zapach związany z tymi zabiegami po poronieniu. Ta choroba w rozmaity sposób objawiała się u moich kolegów weterynarzy. Pewien wielki i tęgi jegomość wychudł na wiór z gorączki i chorował całe lata, u innych rozwijał się artretyzm prowadzący do kalectwa, a jeszcze inni wymagali leczenia psychiatrycznego. Jeden z nich napisał w „Veterinary Record”, Ŝe pewnej nocy po powrocie do domu doszedł do wniosku, Ŝe dobrze byłoby zamordować Ŝonę. Wprawdzie nigdy tego nie zrobił, ale przytoczył ten fakt jako interesujący przykład tego, co Brucella abortus moŜe uczynić z człowiekiem. Często gratulowałem sobie i dziękowałem Bogu, Ŝe jestem na nią odporny. Całe lata stykałem się z tą chorobą i nigdy nie zauwaŜyłem u siebie Ŝadnych objawów, a patrząc na niektórych moich znajomych, dziękowałem losowi, Ŝe oszczędził mi ich cierpień. PoniewaŜ udawało mi się uniknąć zachorowania przez tak długi czas, nabrałem pewności, Ŝe to mi się nigdy nie przydarzy. A potem zacząłem miewać te dziwne napady. Tak moja rodzina nazywała zagadkowe ataki, które następowały niespodziewanie i równie szybko mijały. Z początku uznałem je za nawracające objawy przeziębienia; przecieŜ często musiałem rozbierać się w terenie, nawet w środku nocy. Potem pomyślałem, Ŝe to rodzaj krótkotrwałej grypy. Objawy zawsze były takie same – depresja, potem zimne dreszcze, które przykuwały mnie do łóŜka, po czym w ciągu godziny temperatura podnosiła się do czterdziestu lub czterdziestu jeden stopni. Z tak wysoką gorączką czułem się doskonale: było mi ciepło i przyjemnie, śmiałem się i mówiłem do siebie, a w końcu zaczynałem śpiewać. Nie mogłem się powstrzy55
mać – tak mi było dobrze. To ogromnie bawiło nasze dzieci. Kiedy wchodziłem w fazę śpiewów, zawsze słyszałem, jak chichoczą pod drzwiami sypialni, ale to mi nie przeszkadzało. Nic mi nie przeszkadzało. JednakŜe w końcu postanowiłem się dowiedzieć, co mi jest. Wykonane przez doktora Allinsona badanie krwi rozwiało wszelkie wątpliwości, wykazując dodatni wynik próby na obecność przeciwciał Brucella abortus. Niechętnie przyznałem, Ŝe zostałem następnym członkiem klubu. Ten atak choroby, który dopadł mnie, kiedy pani Featherstone przyprowadziła swojego psa do przychodni, zdarzył się w sobotę. Wracałem z przyjaciółmi z meczu piłkarskiego w Sunderlandzie. Nasza druŜyna wygrała i wszyscy byliśmy w doskonałych humorach. Śmialiśmy się i Ŝartowaliśmy, jednak nie wiadomo kiedy przestałem być duszą towarzystwa i zamilkłem. Dopiero kiedy dotarłem do Skeldale House i skuliłem się przy kominku, drŜąc jak w ataku malarii, zrozumiałem, Ŝe mam kolejny napad. Helen natychmiast wygoniła mnie na górę, po czym zaczęła szykować termofory z gorącą wodą. PółŜywy wpełzłem pod kołdrę; leŜałem przytulony do jednego i trzymając nogi na drugim, a łóŜko dygotało od wstrząsających mną dreszczy. Helen przykryła mnie drugą puchową kołdrą, wyłączyła światło i zostawiła mnie samego. Oboje wiedzieliśmy, co będzie. Nie musiałem długo czekać. Atak zaczął rozwijać się w znajomy sposób. Wkrótce poczułem się trochę lepiej; zrobiło mi się cieplej i weselej, apotem ciepło zaczęło się wzmagać i rozchodzić po całym ciele, aŜ unosiłem się w cudownym odrętwieniu zupełnie spokojny, zapomniawszy o wszystkich troskach i kłopotach. Było mi jak w niebie. Mógłbym pozostać w takim błogostanie na zawsze, ale ciepło zmieniło się w prawdziwy skwar, w którym poczułem się jeszcze lepiej. JuŜ nie byłem odrętwiały, lecz silny, potęŜny i idiotycznie szczęśliwy. W takich momentach zazwyczaj wyciągałem rozpaloną rękę, by wziąć z nocnej szafki termometr i wsunąć go sobie pod pachę. No właśnie, czterdzieści jeden stopni, tak jak myślałem. Zachichotałem z zadowolenia. Wszystko szło znakomicie. LeŜałem tak zadowolony z Ŝycia, Ŝe zacząłem mówić do siebie, omawiając interesujące wydarzenia, a potem przepełniająca mnie radość musiała znaleźć jakieś ujście i poczułem, Ŝe po prostu muszę zaśpiewać. – Piękne są Maxwelltown wzgórza, gdy świt z rosy je wynurza, i tam Annie Laurie mi dała, to co kiedyś obiecała! – ryknąłem ile tchu w piersi i mój głos jeszcze nigdy nie brzmiał tak donośnie i melodyjnie. Za drzwiami rozległy się chichoty, a potem szept Jimmy’ego: „Znów zaczyna” i zduszony śmiech Rosie. Te małe łobuziaki znów tam są, ale co z tego? – Dała, co mi obiecała, i nigdy nie zapomniała! – Nieświadomie wziąłem wy56
sokie tony, ignorując kolejne wybuchy śmiechu za drzwiami. Potem znów dyskutowałem sam ze sobą, z całego serca zgadzając się ze wszystkim, co mówiłem, aŜ wreszcie doszedłem do wniosku, Ŝe powinienem spróbować własnej aranŜacji RóŜy z Tralee Johna McCormacka. Nabrałem tchu. – Blady księŜyc lśnił nad zielonym wzgórzem... – Cha, cha, cha! Moje dzieci bawiły się wspaniale. Nagle usłyszałem dzwonek do drzwi wejściowych, a po chwili odgłos kroków na schodach i pukanie do drzwi sypialni. W szparze pojawiła się głowa Jimmy’ego. – Cześć, tato. – Rozpaczliwie usiłował zachować powagę. – Na dole jest pani Featherstone ze swoim psem. Mówi, Ŝe to pilne, a mama musiała wyjść na kilka minut. – JuŜ lecę, stary. – Usiadłem na łóŜku. – Zaraz będę na dole. – Jesteś pewny? – Syn szeroko otworzył oczy. – Absolutnie. Będę tam raz dwa. Zaprowadź ją do poczekalni. Posławszy mi ostatnie zdumione spojrzenie, Jimmy zamknął drzwi i odszedł. Kiedy wkładałem koszulę i spodnie, szumiało mi w uszach, a twarz płonęła jak w ogniu. Zazwyczaj kuliłem się na samo wspomnienie pani Featherstone. Ta bogata i władcza dama w średnim wieku od lat nękała mnie wyimaginowanymi chorobami swojego pudelka o imieniu Rollo. Rollo był niezwykle zdrowym pieskiem. Prawdę mówiąc, jak wiele pudli był zadziornym zwierzęciem potrafiącym w charakterystyczny dla tej rasy sposób podskoczyć na wysokość prawie dwóch metrów, jakby miał w nogach spręŜyny, ale zdaniem pani Featherstone był jedną chodzącą chorobą. Z czysto materialnego punktu widzenia bogata osoba chcąca regularnie płacić za opiekę nad psem, któremu nic nie dolega, to idealny klient, lecz jej wizyty stawały się coraz bardziej męczące. Ciągłe powtarzanie: „Naprawdę, pani Featherstone, opisywane przez panią objawy są najzupełniej normalne” lub: Zapewniam panią, pani Featherstone, niepotrzebnie się pani martwi”, podczas gdy dama sztywnieje i wysuwa dolną szczękę. – Sugeruje pan, panie Herriot, Ŝe uroiłam to sobie? Jakbym nie widziała na własne oczy! Mój biedny Rollo cierpi i spodziewam się, Ŝe coś pan z tym zrobi. Nie potrafiąc jej się przeciwstawić, zwykle zapisywałem jakieś placebo, które nie mogło wyrządzić zwierzęciu krzywdy, ale było mi wstyd. Musiałem przyznać, Ŝe wobec tej kobiety jestem bezradny. W jej obecności zmieniałem się w galaretę, pozwalając, by zbywała moje słowa machnięciem ręki. Dlaczego nie umiałem się postawić? JednakŜe teraz, gdy wiązałem krawat i wesoło pogwizdywałem pod nosem, a z lustra spoglądały na mnie błyszczące oczy i cynobrowa twarz, moja dotychczasowa potulność wydała mi się zupełnie niezrozumiała. Naprawdę niecierpliwie 57
wyglądałem ponownego spotkania z tą władczą damą. Zbiegłem po schodach, zerwałem z wieszaka biały fartuch, potruchtałem korytarzem i zastałem panią Featherstone stojącą przy stole zabiegowym. Do licha, była całkiem przystojną kobietą! Naprawdę bardzo, ale to bardzo ładną. Zabawne, Ŝe nigdy dotychczas tego nie zauwaŜyłem. No cóŜ, nie miałem nawet cienia wątpliwości, co zaraz zrobię. Koniecznie. Złapię ją, uścisnę i serdecznie ucałuję, a nasze dotychczasowe nieporozumienia znikną jak poranna rosa w słońcu. Zmierzałem ku niej, gdy nagle wydarzyło się coś dziwnego. Znikła. A przecieŜ byłem najzupełniej pewny, Ŝe przed sekundą tu stała. Mrugając ze zdziwienia, rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, Ŝe weszła pod stół. To cudownie, Ŝe i ona była w dobrym humorze i miała ochotę pobawić się w chowanego. W następnej chwili wystawiła głowę zza stołu, a ja powitałem ją wesoło. – A kuku, widzę panią! – zawołałem, ale wyglądało na to, Ŝe tylko pochyliła się, by podnieść psa, którego teraz postawiła na stole. Obrzuciła mnie dziwnym spojrzeniem. – Był pan na wakacjach, panie Herriot? Ma pan takie rumieńce. – Nie, nie. Po prostu wspaniale się czuję. To fakt. Mam... Dama wydęła usta i niecierpliwie ucięła: – Naprawdę strasznie martwię się o biednego Rolla. Na dźwięk swojego imienia rozbawiony pudel zaczął skakać po stole, usiłując polizać mnie po twarzy. – Ach tak? Och, to okropne. Proszę mi o tym opowiedzieć. – Stłumiłem chichot. – No cóŜ, właśnie zaczęliśmy wieczorny spacer, kiedy całkiem niespodziewanie zakaszlał. – Tylko raz? – Nie, dwa razy. O tak: khe, khe. – Khe, khe, tak? – Z największym trudem zachowywałem powagę. – I co było potem? – Nic! Czy to nie wystarczy? Taki paskudny kaszel? – Hmm, proszę mi powiedzieć, czy chodzi o „khe, khe” czy „hę, hę”? Nie zdołałem opanować chichotu, rozbawiony własnym Ŝartem. – Mówię, panie Herriot, o bardzo nieprzyjemnym i budzącym obawy kaszlu. – W oczach damy pojawił się groźny błysk. – Ach tak. Wyjąłem stetoskop oraz termometr i rozpocząłem dokładne badanie pacjenta. Oczywiście nic mu nie dolegało i mógłbym przysiąc, Ŝe dostrzegłem, jak zerka na mnie przepraszająco. Przez cały czas tłumiłem chichot, aŜ w końcu nie mogłem juŜ wytrzymać i parsknąłem śmiechem. Pani Featherstone uniosła brwi i spojrzała na 58
mnie ze zdumieniem. – Dlaczego pan się śmieje? – zapytała lodowatym tonem. Przeciągając słowa, sprawiła, Ŝe zabrzmiały jeszcze groźniej. – No cóŜ, widzi pani, to jest takie zabawne. Oparłem się o stół i śmiałem się dalej. – Zabawne? – Na twarzy pani Featherstone zgroza mieszała się z niedowierzaniem. Kilkakrotnie bezgłośnie poruszyła wargami. – Nie widzę nic zabawnego w tym, Ŝe zwierzę cierpi. Spowity w płaszcz gorączki i euforii pogroziłem jej palcem. – PrzecieŜ on nie cierpi, oto, co jest zabawne. Nigdy nic mu nie dolegało. – Bardzo przepraszam! – To prawda, pani Featherstone. Wszystkie jego choroby są wytworem pani wyobraźni. Stół zadygotał, gdy wstrząsnął mną nowy paroksyzm śmiechu. – Jak pan śmie mówić takie rzeczy! – Dama patrzyła na mnie z gniewem i odrazą. – ObraŜa mnie pan i nie mogę... – Chwileczkę, proszę zaczekać. Zaraz wyjaśnię. – Otarłem łzy z oczu i zrobiłem kilka głębokich wdechów. – Czy pamięta pani, jak strasznie niepokoił panią zwyczaj Rolla polegający na tym, Ŝe stawiał kilka kroków z uniesioną jedną łapą, a potem znów szedł normalnie? Mówiłem pani, Ŝe to drobiazg, po prostu nawyk, ale pani upierała się, Ŝebym leczył go na artretyzm. – No tak, ale to mnie bardzo niepokoiło. – Wiem, ale pani mi nie uwierzyła, a on nadal to robi. Nie ma w tym nic złego. Wiele psów tak się zachowuje. – Być moŜe, ale... – Jeszcze jedno – wymamrotałem między kolejnymi atakami śmiechu. – Kiedyś kazała mi pani przepisać mu tabletki nasenne z powodu dręczących go koszmarów. – Tak, i nie bez powodu. śałośnie skomlił we śnie i poruszał łapami, jakby uciekał przed czymś okropnym. – On śnił, pani Featherstone! Zapewne przyjemny sen o tym, Ŝe goni za piłką. Wszystkie psy miewają takie sny. – Chwyciłem Rolla za łebek. – I proszę spojrzeć na to, cha, cha! Chyba pani pamięta, jak upierała się pani, Ŝe coś wyrasta mu na oczach. Nie chciała mi pani uwierzyć, kiedy mówiłem, Ŝe są to trzecie powieki, zupełnie normalna rzecz, cha, cha, cha! Widzi pani? Nadal tu są, prawda? A jemu wcale to nie przeszkadza, cha, cha, cha, cha! Zupełnie się zapomniałem i juŜ chciałem szturchnąć ją w Ŝebra, ale pospiesznie się cofnęła. Spoglądała na mnie, przyciskając dłoń do ust. Jej brwi na stałe przemieściły się na nowe miejsce w połowie czoła. – Chyba... chyba pan tak nie myśli! 59
– AleŜ tak. Mógłbym przytoczyć więcej przykładów. – No cóŜ, nie wiem, co powiedzieć. A co z jego kaszlem? – MoŜe go pani juŜ zabrać – powiedziałem. – Gdyby znów zaczął kaszleć, proszę przyjść, ale na pewno nie zacznie. Otarłem łzy i zdjąłem pieska ze stołu. Dama szła jak w transie, gdy prowadziłem ją korytarzem do frontowych drzwi. WciąŜ przyciskała dłoń do ust i zerkała na mnie z ukosa, ale milczała jak głaz. Kiedy wyszła, wróciłem do łóŜka i zapadłem w sen z błogim poczuciem naleŜycie spełnionego obowiązku. Nazajutrz rano to przeświadczenie zupełnie mnie opuściło. Napad miał zwykły przebieg. Uniesienie, w jakie wpadłem poprzedniej nocy, zastąpiła depresja; czułem letarg, smutek, przygnębienie i potworne wyrzuty sumienia. LeŜąc w łóŜku nakryty aŜ po szyję, z trudem odtwarzałem w myślach wydarzenia poprzedniego wieczoru. Po kilku minutach z zamętu wyłoniło się okropne wspomnienie. Pani Featherstone! O mój BoŜe! Co ja jej powiedziałem? Co zrobiłem? Rozpaczliwie i daremnie usiłowałem sobie przypomnieć wszystkie szczegóły naszego spotkania, ale pozostawało niezaprzeczalnym faktem, Ŝe się śmiałem, drwiłem z niej, a moŜe nawet ją molestowałem. Czy naprawdę próbowałem ją objąć? A moŜe lekko przytuliłem, idąc z nią korytarzem? Z moich ust wydobyła się seria głuchych jęków. Jednego mogłem być pewny – zachowałem się w najwyŜszym stopniu nieodpowiednio i niewątpliwie drogo za to zapłacę. Z pewnością jej noga juŜ nigdy więcej nie postanie w mojej przychodni. A cała ta wstydliwa historia wyjdzie na jaw. Pani Featherstone moŜe złoŜyć na mnie skargę w Royal College. JuŜ widziałem nagłówki w „Darrowby and Houlton Times”: „LEKARZ WETERYNARII OSKARśONY, HERRIOT POSTAWIONY PRZED KOMISJA DYSCYPLINARNĄ”. Z jękiem skuliłem się pod kołdrą, patrząc niewidzącym wzrokiem na filiŜankę herbaty, którą Helen postawiła na nocnym stoliku. Po takich napadach zawsze odpoczywałem przez jeden dzień, a potem szybko wracałem do zdrowia. Tym razem jednak psychiczne rany będą się goić znacznie dłuŜej. A jakie mogą być konsekwencje mojego wczorajszego wyczynu? Nie mogłem dłuŜej znieść niepewności. Wypiłem herbatę, ubrałem się i zwlokłem po schodach. – Czujesz się lepiej, Jim? – zapytała raźnie Ŝona, myjąc naczynia. – Szybko dojdziesz do siebie, jak zawsze. Co za dziwne objawy, ale dzieciom bardzo się to podoba. Jeśli dobrze zrozumiałam, wczoraj wieczorem dopisał ci głos. – Zachichotała, sięgając po ręcznik. Doszedłem do wniosku, Ŝe świeŜe powietrze dobrze mi zrobi, więc postanowiłem się przejść po mieście. Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy ujrza60
łem nadchodzącą z przeciwka panią Featherstone. W panice czmychnąłem na drugą stronę ulicy, lecz dama zauwaŜyła mnie i teŜ przeszła przez jezdnię. Gdy odziana w drogi tweed postać zbliŜała się do mnie majestatycznym krokiem, wiedziałem, Ŝe nie ma odwrotu. No cóŜ, pomyślałem, zaraz się zacznie. „Panie Herriot, być moŜe zainteresuje pana wiadomość, Ŝe sprawę sobotniego zajścia przekazałam moim adwokatom. Pańskie zachowanie było godne poŜałowania i uwaŜam, iŜ moim obowiązkiem jest chronić bezbronne kobiety przed podobnymi atakami z pana strony. Wprost nie mogę uwierzyć, Ŝe przedstawiciel pańskiego zawodu uczynił coś takiego, Ŝe wykorzystał sytuację i zawiódł pokładane w nim zaufanie. A co do pańskiej niewiarygodnej obojętności wobec cierpienia mojego biednego psa... cóŜ, po prostu brak mi słów”. Tymczasem pani Featherstone nie powiedziała nic takiego. Podeszła do mnie i połoŜyła mi dłoń na ramieniu. – Panie Herriot, wczoraj wieczorem oddał mi pan ogromną przysługę. – Hę? – Tak, wykazał pan tyle zrozumienia. Teraz zdaję sobie sprawę, jaka byłam głupia, zbytecznie martwiąc się o Rolla. Z pewnością przysporzyłam panu wiele kłopotów. – Och nie, wcale nie... – Jest pan miły, ale wiem, Ŝe byłam nieznośna, niepotrzebnie zawracając panu głowę o róŜnych porach dnia i nocy, nawet w sobotę wieczorem. – Zapewniam panią... – A pan zamiast się gniewać, tylko się śmiał. To cudowne, Ŝe potrafił pan sprawić, iŜ dostrzegłam zabawną stronę tej sytuacji. Teraz wstydzę się, Ŝe nigdy nie chciałam słuchać, kiedy słusznie próbował mi pan wyjaśnić, Ŝe niepotrzebnie się martwię. Mam nadzieję, Ŝe mi pan wybaczy. Od tej pory zamierzam być rozsądną właścicielką psa. A Rollo naprawdę jest zupełnie zdrowy, prawda? Poczułem ogromną ulgę i spojrzałem na pieska, który z błyszczącymi ślepkami i wywieszonym języczkiem zaczął podskakiwać na dźwięk swojego imienia. – Hmm, nie jestem pewny. Nie wygląda na zdrowego. – Och, znów chce mnie pan rozbawić. – Znanym mi juŜ gestem zasłoniła usta dłonią, a potem spojrzała na mnie z zakłopotaniem. – Mam wraŜenie, Ŝe od dziś znacznie częściej będę się śmiać. JuŜ od trzydziestu lat nie miałem Ŝadnego napadu. Po prostu stopniowo mi przeszły. Kiedy jednak myślę o tym sobotnim wieczorze z panią Featherstone, znów dostaję dreszczy.
61
10 Nie mogłem uwierzyć, Ŝe mam puścić tego chłopca samego w dŜunglę weterynaryjnej praktyki. Twarz młodego Johna Crooksa stała mi się tak bliska po kilku miesiącach praktyki, którą odbywał u nas podczas wakacji, obserwując naszą pracę, ucząc się praktycznych sztuczek i sposobów, czasem osobiście wykonując jakieś zabiegi, ale zawsze pod naszą opieką. A teraz stoi przy moim biurku, wesoły i uśmiechnięty jak zwykle, ale jakŜe młody! Wyglądał na mniej więcej siedemnaście lat. Pozbawianie go naszej opieki wydawało się głęboko niesłuszne. JednakŜe nie było cienia wątpliwości, Ŝe oto mam przed sobą szanownego pana J.L. Crooksa, MRCVS* [*MRCVS – Member of the Royal College of Veterinary Surgeons (przyp. tłum.).]. Z walizką w ręku i błyskiem w oku szykował się do wyjazdu w teren. Musiałem się oswoić z tym faktem. – No cóŜ, John – powiedziałem z uśmiechem. – Gratuluję dyplomu. Zdałeś juŜ wszystkie egzaminy, jesteś teraz pełnoprawnym lekarzem weterynarii i miło cię tu widzieć. Jak wiesz, to szczególna okazja. Jesteś pierwszym asystentem zatrudnionym przez Farnona i Herriota. – Naprawdę? – roześmiał się. – To brzmi tak, jakbym był kimś bardzo waŜnym. A przecieŜ kiedy byłem tu jako student, mieliście ludzi, którzy dla was pracowali? – Owszem, zgadza się. Był na przykład Tristan, ale on naleŜy do rodziny i nigdy nie uwaŜaliśmy go za asystenta. Raz czy dwa zatrudniliśmy kogoś tymczasowo, ale ty jesteś naszym pierwszym stałym współpracownikiem. – Och, to miło. A skoro juŜ tu jestem, to moŜe zacznę zarabiać na swoją pensję. – Dobrze, załadujemy sprzęt do twojego wozu, a potem chyba powinieneś zgłosić się na kwaterę. Zamieszkasz u pani Barrie, prawda? Gdy młody człowiek wypełnił bagaŜnik samochodu lekarstwami i niezbędnymi instrumentami, zrozumiałem, Ŝe chce jak najprędzej rzucić się w niespokojną toń praktyki. Zastanawiałem się, jak bardzo niepokoi go perspektywa samodzielnego stawiania czoła twardym farmerom z Yorkshire. Czy zda ten egzamin? Niektórym absolwentom się nie udawało, więc gdy odjeŜdŜał swoim fordem osiem z grzechoczącym w bagaŜniku wyposaŜeniem, trzymałem za niego kciuki. Mam w sobie coś ze starej kwoki, co chętnie potwierdzi moja rodzina, dlatego przez cały dzień załamywałem ręce. Jak sobie radzi ten biedaczek? Byliśmy tak zajęci, Ŝe nie miałem okazji z nim porozmawiać. Miałem nadzieję, Ŝe nie znalazł się w tarapatach. ChociaŜ niemal wszystkich naszych farmerów znałem jako rzeczowych i uprzejmych ludzi, był wśród nich jeden szczególnie trudny klient. Wspominałem swoje niedawne spotkanie z majorem Sykesem, do którego do62
szło kilka dni wcześniej. Ten zapalczywy człowieczek warczał na mnie, gdy leczyłem jego konia. – Herriot, dobry BoŜe, człowieku! Nie stać cię na więcej? Najwyraźniej nie masz zielonego pojęcia, jak leczyć to przeklęte zwierzę! A potem wrzeszczał na stajennego: – Nie, nie stawiaj tutaj tego wiadra, ty przeklęty głupcze! Był wiecznie niezadowolony i dosłownie wdeptywał ludzi w ziemię, traktując wszystkich, a chyba szczególnie weterynarzy, jak tępawych szeregowców. Prawdę mówiąc, często bezwiednie przyciskałem dłonie do szwów spodni, przypominając sobie czasy słuŜby w RAF-ie. Kiedy późnym popołudniem wróciłem do przychodni i zajrzałem do ksiąŜki wizyt, rzuciły mi się w oczy słowa: „Major Sykes, hunter, ochwat”. Pod wezwaniem podpisał się John i zapewne juŜ był na miejscu. Wytrzeszczyłem oczy. Jeden z tych podziwianych i cennych koni do polowań miał ochwat, schorzenie mogące prowadzić do wielu przykrych komplikacji. W Ŝadnym razie nie był to przypadek dla świeŜo upieczonego weterynarza. Major poŜre go Ŝywcem. Musiałem to sprawdzić. Pospieszyłem do Roova Grange. Wysiadając z samochodu, usłyszałem dochodzący ze stajni napastliwy głos majora i zacząłem się obawiać, Ŝe John wpadł jak śliwka w kompot. Zajrzałem przez otwartą górną połówkę drzwi. Piękna gniada klacz stała skulona z bólu w pozycji charakterystycznej przy ochwacie, z tylną nogą podciągniętą pod brzuch. TuŜ obok stał źrebak, najwidoczniej kilkudniowy. Major, podparty pod boki, prawie wrzeszczał Johnowi w twarz: – Posłuchaj pan, panie... panie... jak się pan nazywa? Crooks, tak, posłuchaj, do licha, Crooks, mówisz, Ŝe ta klacz ma paskudny ochwat. Ma cholernie wysoką temperaturę, kuleje, a ty mi mówisz, Ŝe nic jej nie będzie. Kupiłem ją źrebną i kupiłem w dobrej wierze. Czy ona zawsze będzie to miała? Słyszałem o koniach, które wciąŜ to mają. Myślisz, Ŝe wcisnęli mi kit? Znasz się na tyle na swojej robocie, Ŝeby mi to powiedzieć? JednakŜe młody człowiek wcale się nie przejmował tymi wrzaskami. Powiedział uspokajająco: – Majorze Sykes, wyjaśniłem panu powód tych kłopotów. Klacz po wyźrebieniu nie wydaliła łoŜyska i doszło do zapalenia macicy. Lamintis jest często spotykaną komplikacją w tej sytuacji, ale to zwykły przypadek. Podałem jej antybiotyk w zastrzyku i powtórzę iniekcję jeszcze raz lub dwa. To powinno wyleczyć zapalenie macicy. WciąŜ zjeŜony major wysunął dolną szczękę. – A co z tym cholernym ochwatem, co zamierzasz pan z tym zrobić? – CóŜ, jak pan widział, na to równieŜ dałem jej zastrzyk – odparł John z anielskim uśmiechem. – A jeśli przez kilka dni będzie ją pan karmił tylko otrę63
bami i wprowadzał do stawu, Ŝeby ochłodzić kopyta, tak jak zaleciłem, to z pewnością szybko dojdzie do siebie. – Myśli pan, Ŝe juŜ na to chorowała? – Nie, nie, nie. – A skąd moŜe pan to wiedzieć, do licha? – No cóŜ, nie ma bruzd wokół kopyt i niech pan spojrzy tutaj... – Podniósł przednią nogę klaczy. – Śliczna, wklęsła podeszwa. Ona jeszcze nigdy nie była ochwacona. – I to juŜ się nie powtórzy? – Nawroty są wykluczone. – Mam nadzieję, Ŝe ma pan rację. – Na pewno. Przekona się pan. Wie pan co, za bardzo się pan martwi. ZadrŜałem i zamknąłem oczy, gdy John wyciągnął rękę i przyjaźnie poklepał go po plecach. Przez moment myślałem, Ŝe major wybuchnie, ale ku memu zdumieniu nagle na jego twarzy pojawił się grymas przypominający nieśmiały uśmiech. – Tak pan uwaŜa? – Oczywiście. Naprawdę nie powinien się pan tak wszystkim denerwować. Dla wybuchowego człowieczka było to zupełnie nowe doświadczenie. Przez kilka sekund patrzył Johnowi w oczy, a potem zdjął czapkę i podrapał się po głowie. – No, moŜe masz rację. MoŜe masz rację, młody człowieku. Hę, hę, hę! Nie wierzyłem własnym oczom. Śmiał się. John odchylił głowę i zaśmiał się takŜe. Wyglądało to na radosne spotkanie dwóch starych kumpli. Nagłe zdałem sobie sprawę z tego, Ŝe nie patrzę na młodego Johna Crooksa, naszego asystenta, lecz na wysokiego, przystojnego, pewnego siebie lekarza weterynarii o donośnym i dźwięcznym głosie przydającym autorytetu wszystkiemu, co mówił. Chyłkiem umknąłem do samochodu i odjechałem, podjąwszy stanowczą decyzję. Nie będę się juŜ martwił o Johna. Był z nami kilka tygodni, kiedy pewnego ranka odebrałem telefon. – Halo, czy to pan Herriot? – spytał miły głos. Poznałem jednego z naszych farmerów. – Tak, panie Gates – odparłem. – Co mogę dla pana zrobić? – Wszystko w porządku, chcę pogadać z tym młodzieńcem. Poczułem się dotknięty niespodziewanie głęboko i boleśnie. „Co się stało? To ja zawsze byłem tym młodzieńcem”. Tak zawsze mówili o mnie klienci, chociaŜ byłem tylko sześć lat młodszy od Siegfrieda. To na pewno jakaś pomyłka. – Z kim chce pan mówić? – zapytałem. – Z tym młodym, z panem Crooksem. A więc to tak. Nie zdawałem sobie, sprawy z tego, Ŝe tak bardzo przywiąza64
łem się do mojego przydomka. Gdy szedłem korytarzem, by zawołać Johna, czułem dziwny Ŝal wywołany faktem, Ŝe chociaŜ byłem dopiero po trzydziestce, przestałem juŜ być „młodzieńcem”. Od tej pory musiałem przywyknąć do coraz częściej zdarzających się próśb o usługi młodego człowieka, którym nie byłem juŜ ja. JednakŜe wywołane tym przygnębienie nie trwało długo, gdyŜ ta sytuacja miała ogromne zalety. Kiedy John podjął pracę, moje Ŝycie w cudowny sposób stało się łatwiejsze. Naprawdę dobrze było mieć asystenta, szczególnie tak zdolnego jak on. Zawsze go lubiłem, lecz kiedy wzywano mnie do cielenia o trzeciej nad ranem, a ja mogłem przekazać mu to wezwanie i odwrócić się na drugi bok, moja sympatia zdecydowanie przeradzała się w znacznie cieplejsze uczucie. John miał swoje własne poglądy na leczenie i nie obawiał się ich wygłaszać. Pewnego dnia Siegfried zastał nas obu w pokoju zabiegowym. – Właśnie przeczytałem artykuł o tym inductothermie. To nowy, rewolucyjny sposób leczenia naciągniętych ścięgien u koni. Wystarczy codziennie na jakiś czas owinąć nogę kablem, a ciepło uleczy kontuzję. Niechętnie mruknąłem coś pod nosem. Rzadko miewałem jakieś pomysły i prawdę mówiąc, byłem z natury przeciwny wszelkim zmianom i nowinkom. Wiedziałem, Ŝe moje nastawienie strasznie irytowało wspólnika, więc się nie odzywałem. Jednak John nie zmilczał. – Ja teŜ o tym czytałem, ale nie podoba mi się ten pomysł. – Dlaczego? – uniósł brwi Siegfried. – Trąci mi czarami – odparł John. – Nonsens! – Siegfried zmarszczył brwi. – Ja uwaŜam, Ŝe brzmi całkiem racjonalnie. W kaŜdym razie zamówiłem jeden taki przyrząd i mogę się załoŜyć, Ŝe bardzo nam się przyda. Siegfried był specjalistą od koni, więc się nie spierałem, ale bardzo byłem ciekaw, jak działa to urządzenie. Wkrótce mieliśmy okazję to zobaczyć. Właściciel zamku Darrowby, zwykle zwany dziedzicem, trzymał konie w stajniach na końcu naszej ulicy, zaledwie pięćdziesiąt metrów dalej. Kiedy zgłosił przypadek naciągniętych ścięgien, wydawało się, Ŝe to zrządzenie losu. – Właśnie tego było nam trzeba. – Siegfried zatarł ręce. – Ja muszę jechać do Whitby, Ŝeby obejrzeć ogiera, więc tobie zostawiam ten przypadek, John. Mam przeczucie, Ŝe uznasz ten sposób leczenia za ogromny postęp. Wiedziałem, Ŝe mój wspólnik niecierpliwie czeka na okazję, by powiedzieć naszemu młodemu koledze: „A nie mówiłem?”, lecz po tygodniu stosowania tej kuracji John nadal był sceptykiem. – Codziennie owijałem nogę konia tym przewodem i czekałem przepisowy czas, ale nie widzę Ŝadnej róŜnicy. Dziś po południu spróbuję ponownie, ale jeśli 65
nadal nie będzie poprawy, zamierzam zaproponować powrót do starej metody leczenia. Około piątej po południu w gęstym i zacinającym deszczu podjechałem pod przychodnię i zamarłem za kierownicą. Moim oczom ukazał się okropny widok. Kilku ludzi dziedzica niosło czyjeś ciało. Gdy wysiadłem z samochodu, zobaczyłem, Ŝe jest to John. Wnieśli go do domu i połoŜyli na schodach. Był nieprzytomny. – Co się stało, do licha? – wykrztusiłem, ze zgrozą spoglądając na nieprzytomnego kolegę. – Tego młodego człowieka poraził prąd – rzekł jeden z męŜczyzn. – Co? – Był mokry od deszczu, a kiedy próbował włączyć maszynę do gniazdka, pewnie dotknął gołego metalu. Zaczął wrzeszczeć, ale nie mógł wypuścić przewodu z rąk. WciąŜ krzyczał, ale ja musiałem trzymać konia i nie mogłem mu pomóc. Zaczął się zataczać, aŜ w końcu potknął się o tylną nogę konia i padając, wypuścił z rąk przewód, inaczej pewnikiem byłoby po nim! – Mój BoŜe! Co robić? – Odwróciłem się do Helen, która wyłoniła się z kuchni. – MoŜesz zadzwonić po lekarza? – zawołałem. – Zaczekaj, chyba dochodzi do siebie. LeŜący na schodach John zaczął się poruszać, a kiedy spojrzał na nas półprzymkniętymi oczami, z jego ust wydobył się potok zdumiewająco barwnych słów, płynący przez dłuŜszą chwilę. Helen wytrzeszczyła oczy i szeroko otworzyła usta. – Posłuchaj go, Jim! A to taki grzeczny młodzieniec! Rozumiałem jej zdumienie, poniewaŜ John był uprzejmym i bardzo dobrze wychowanym człowiekiem, który w przeciwieństwie do wielu weterynarzy wcale nie przeklinał. Okazało się jednak, iŜ miał niezwykle bogate słownictwo, poniewaŜ niektóre wyraŜenia były nowe nawet dla mnie, co naleŜy uznać za niezwykłe, zwaŜywszy na fakt, Ŝe dorastałem w Glasgow. Po chwili potok wymowy zmienił się w nieartykułowany bełkot i Siegfried, który właśnie wrócił z obchodu, zaczął aplikować mu czysty dŜin, co, jak sądzę, jest raczej niewskazane w takich przypadkach. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe John mógł stracić Ŝycie, ale na szczęście powoli dochodził do siebie, aŜ w końcu zdołał usiąść na schodach. Potem chociaŜ radziliśmy mu odpocząć i nie ruszać się z miejsca, otrząsnął się, wstał, wyprostował i spojrzał na Siegfrieda. – Panie Farnon – rzekł z godnością. – Jeśli zaŜąda pan, abym ponownie uŜył tego cholernego aparatu, to natychmiast złoŜę rezygnację. W ten sposób zakończyła się krótka kariera inductothermu. 66
Kilka dni później jak zawsze czujnie patrzyłem na okazałą postać Sepa Craggsa, nadchodzącego korytarzem Skeldale House. – Ej, Herriot – warknął. – Chcę zamienić z tobą słówko! Był nieokrzesanym człowiekiem, ale przywykłem juŜ do jego sposobu mówienia i tolerowałem go, gdyŜ był dobrym klientem. Miał sporą farmę. Prowadził ją z czterema dorosłymi synami, których zastraszył i sterroryzował. – Tak, panie Craggs, w czym problem? – zapytałem pokojowo. Posłał mi gniewne spojrzenie z wysokości swoich dwóch metrów i przysunął twarz do mojej. – Powiem panu, w czym problem! Marnuje pan mój czas! – Tak? W jaki sposób? – Pamięta pan te proszki na zapalenie sutka, które miał pan dla mnie przepisać? O BoŜe, proszki z sulfanilamidem. Zupełnie o nich zapomniałem. – Strasznie przepraszam, ja... – Zapomniał pan, prawda? „Niech pan przyjdzie dziś po południu” – powiedział pan. „Będą czekały na pana w skrzynce przy drzwiach”. No, byłem tu o trzeciej, ale w skrzynce niczego nie znalazłem i nikt nie miał pojęcia, o co chodzi. Mówię panu, jestem cholernie zły! – CóŜ, jak powiedziałem, panie Craggs, bardzo mi przykro... – Tak, panu jest przykro, ale to mnie wcale nie cieszy. Do Darrowby jest ode mnie kawał drogi i musiałem przerwać sianokosy. W dodatku na próŜno. Jestem zajętym człowiekiem i nie stać mnie na takie marnowanie czasu! Och, do diabła, strasznie marudził, ale miał rację. Wziąłem proszki z apteki i wręczyłem mu. Nadal narzekał. – Niech pan zapamięta, Ŝe na przyszłość nie Ŝyczę sobie czegoś takiego. Jeśli kaŜe mi pan tu po coś przyjść, to niech to będzie gotowe i czeka na mnie. Kiwnąłem głową, ale jeszcze nie skończył. – To panu potrzebne są proszki – warknął. – Proszki na myślenie! Po raz ostatni obrzucił mnie gniewnym wzrokiem i odszedł. Zrobiłem kilka głębokich wdechów. Miałem wielką nadzieję, Ŝe nigdy więcej nie naraŜę mu się w taki sposób. Ten incydent był wciąŜ świeŜy w mojej pamięci, gdy tydzień później po powrocie z obchodu znów zastałem Sepa Craggsa czekającego na mnie w przychodni. Miał nieprzeniknioną minę, lecz gdy znów stanął nade mną, poczułem lekkie ukłucie niepokoju. – Byłem tu rano odebrać butelkę mazidła, ale nie było jej w skrzynce – mruknął. O nie! Tylko nie to. CzyŜbym tracił pamięć? Wbiłem paznokcie w dłonie. 67
– Bardzo mi przykro... Ja... Naprawdę nie przypominam sobie, Ŝeby miał pan przyjść. Tym razem jednak nie wybuchnął gniewem. Był dziwnie cichy. – To nie pan, tylko ten młody człowiek. A wiec to biednemu Johnowi miało się oberwać. Jak go wybronić? Uśmiechnąłem się. – Och... rozumiem... no cóŜ, pan Crooks to wspaniały weterynarz, ale ma nie najlepszą pamięć. – Nie, nie, niech go pan nie krytykuje! I tak ma dość na głowie, więc mógł zapomnieć o takim drobiazgu jak buteleczka mazidła. – Hę? – Tak, niech go pan nie obwinia! Nie chcę tego słyszeć! – Patrzył na mnie z dezaprobatą, marszcząc brwi. – Musi myśleć o tylu sprawach, Ŝe nie moŜna oczekiwać, by pamiętał o wszystkim. Otworzyłem usta, ale nie wydobył się z nich Ŝaden dźwięk. Nigdy nie widziałem, by pan Craggs się uśmiechał, lecz jego granitowe rysy odrobinę zmiękły, a oczy przybrały niemal rozmarzony wyraz. – O rany, ten chłopak naprawdę duŜo wie. Jeszcze nigdy nie spotkałem kogoś tak uczonego. I powiem coś panu, Herriot. Przyjechał do byczka z owrzodzeniem racicy i nie bawił się przez tydzień ze smołą i solą tak jak pan. Nawet nie dotknął tej zakichanej nogi. Zrobił tylko zastrzyk w łopatkę i za dwa dni zwierzę wydobrzało. I co pan na to, hę? – Postukał mnie w pierś. Wiedziałem, Ŝe nie uwierzyłby mi, gdybym mu powiedział, Ŝe teraz i ja stosuję zastrzyki z sulfadimidyny, więc się nie odezwałem. – I powiem panu coś jeszcze – ciągnął. – Byczek kulał na prawą nogę, a on zrobił zastrzyk w lewą łopatkę. – Szeroko otworzył oczy ze zdziwienia. – To było jak czary! – To dobrze... Dobrze... – wymamrotałem. – No cóŜ, przyniosę panu to mazidło. Przyniosłem butelkę z apteczki i wręczyłem mu. – Proszę, panie Craggs. Przykro mi, Ŝe się pan fatygował. – Nie, to nic takiego. – Olbrzymi męŜczyzna pokręcił głową. – Kilka minut drogi. Jak we śnie zobaczyłem, jak wychodzi za drzwi, a gdy odprowadzałem go wzrokiem, w mojej głowie tłukła się tylko jedna myśl. Johna czeka wspaniała przyszłość, skoro potrafił zjednać sobie Sepa Craggsa. Chyba wówczas zdałem sobie sprawę z tego, Ŝe John jest przeznaczony do wielkich rzeczy. Od początku dostrzegałem w nim ziarna wielkości i niesamowitą umiejętność porozumiewania się z ludźmi z kaŜdej warstwy społecznej. Nie był to tylko jego wygląd, pewność siebie czy dźwięczny głos, lecz coś więcej, czego nie 68
potrafiłem określić. Cokolwiek to jednak było, czyniło go „młodzieńcem, który z pewnością odniesie sukces w Ŝyciu”.
69
11 Rodzinnym miastem Johna było Beverley, słynące ze wspaniałej katedry. LeŜało osiemdziesiąt kilometrów od Darrowby, więc w wolne popołudnia zazwyczaj jeździł tam na kilka godzin. W swych relacjach z tych wizyt coraz częściej wspominał o pewnej dziewczynie imieniem Heather; ilekroć o niej mówił, jego oczy przybierały nieobecny wyraz, a twarz rozpromieniała się w uduchowionym uśmiechu. Te objawy nasilały się z upływem miesięcy, aŜ któregoś dnia wyznał mi, Ŝe zaręczył się z Heather i mają nadzieję niebawem wziąć ślub. Pewnego zimowego dnia strząsałem śnieg z butów na ganku Skeldale House, gdy w drzwiach pojawił się John. – W środku jest Heather – oznajmił lekko zasapany. – Jest w biurze. Chciałbym, Ŝebyś ją poznał. Ja teŜ chciałem ją poznać. Po tym wszystkim, co o niej słyszałem, wprost nie mogłem się doczekać. Poprawiłem krawat, spróbowałem przygładzić włosy i raźnie wmaszerowałem do pokoju. Niestety, do podeszwy miałem przyklejoną kulę śniegu i gdy tylko przestąpiłem próg, poślizgnąłem się na gładkim linoleum, przeleciałem w powietrzu i z ogłuszającym łoskotem wylądowałem na plecach pod przeciwległą ścianą. Kiedy otworzyłem oczy, stwierdziłem, Ŝe patrzę na bardzo atrakcyjną ciemnowłosą dziewczynę, która dzielnie usiłuje zachować powagę. W ten sposób poznałem Heather – rozciągnięty u jej stóp – i od tego czasu z tej pozycji ją podziwiam. Kiedy później pobrali się z Johnem, była dla niego nie tylko doskonałą partnerką, ostoją i świetnym kompanem, ale takŜe matką trojga wspaniałych dzieci. Po tym pierwszym spotkaniu John robił szybkie postępy w zalotach i widziałem, Ŝe coraz powaŜniej myśli o małŜeństwie. Dotychczasowe symptomy przybierały ostrzejszą postać; przyznał mi się do krótkich ataków amnezji, z powodu których podczas obchodu musi zatrzymywać samochód na poboczu i przypominać sobie, dokąd oraz po co jedzie. Czasami widziałem, Ŝe uśmiecha się do swoich myśli, i nie wątpiłem, Ŝe dotyczyły one bardzo przyjemnych rzeczy, które go czekały. Pewnego deszczowego popołudnia zrozumiałem, jak bardzo absorbują go te myśli o przyszłości. Zadzwonił do mnie jeden z naszych farmerów. – Miałem przekazać wiadomość, Ŝe narzeczona pana Crooksa zachorowała. Właśnie ode mnie wyjechał; myślałem, Ŝe śmignął drogą, zanim go zauwaŜyłem, ale potem zobaczyłem, Ŝe jego samochód ugrzązł w błocie tuŜ za bramą. – O rany, moŜe po niego pojadę. – Nie, nie trzeba. Wskoczyłem do mojego wozu i przekazałem wiadomość panu Crooksowi, a on przesiadł się i poprosił, Ŝebym zawiózł go na dworzec w Darrowby. Wsiadł do pociągu i pojechał. 70
– Ale szybko. – Tak, niech mnie kule biją, ten chłopak nie traci czasu! – A gdzie jest teraz jego samochód? – Nadal tkwi w błocie. – Dobrze. Dziękuję, Ŝe mnie pan zawiadomił. Przyjedziemy z panem Farnonem i wyciągniemy go. Kiedy dotarliśmy z Siegfriedem do stawku, ujrzeliśmy scenę, która pozostała jednym z najŜywszych wspomnień z czasów naszej współpracy z Johnem. Wąską i krętą górską drogę przecinał rów wyrzeźbiony przez przepływający strumień. Mały ford ósemka Johna stał właśnie tam, po osie w wodzie. Dostrzegliśmy oznaki pospiesznej ewakuacji – otwarte drzwiczki po stronie kierowcy i wciąŜ włączone wycieraczki leniwie przesuwające się po szkle. John nie tracił ani sekundy. Na szczęście choroba Heather nie była cięŜka i niebawem John znów nam pomagał, załatwiając swoją porcję cieleń, źrebień, koceń lub kastrowania źrebaków, codziennie udowadniając, Ŝe jest odpowiednim człowiekiem do takiej pracy. Młoda para wzięła ślub w piękny majowy dzień i zamieszkała w domu Siegfrieda. Heather była nauczycielką i w czasie swego pobytu uczyła dwoje jego dzieci. Z Ŝalem powitaliśmy ten nieunikniony dzień, kiedy John postanowił się usamodzielnić. Wyjechałby otworzyć praktykę w Beverley, co odczułem jako utratę nie tylko wspaniałego asystenta, ale i przyjaciela. Byłem zaledwie dziesięć lat starszy od niego, a więc wystarczająco zbliŜony wiekiem, aby mieć wspólne zainteresowania i tematy do rozmów. Zdaje się, Ŝe z biegiem lat i w miarę jak pojawiali się u nas i odchodzili kolejni „młodzi ludzie”, stawałem się najpierw starszym kolegą, potem statecznym nudziarzem i starym wapniakiem, lecz za kadencji kilku pierwszych asystentów naleŜałem jeszcze do ich świata, a z Johnem naprawdę doskonałe mi się pracowało. W Skeldale House zawsze było wesoło, a John, dzięki Bogu, teŜ wniósł tu swoje Ŝywe poczucie humoru. Jak kaŜdy z nas miewał niepowodzenia i poraŜki, a opowiadając o nich, wykorzystywał swój cudowny talent mimiczny. Pomimo silnej osobowości był wraŜliwy i całkowicie pozbawiony próŜności. Zawsze myślę o nim jako o typowym, niemal staroświeckim Angliku lubiącym krykieta, niezmiennie wierzącym w dawne wartości i kochającym tę piękną krainę, w której pracowaliśmy. Kiedy wyjechałby otworzyć praktykę w Beverley, z powodu nawału obowiązków spotykaliśmy się coraz rzadziej. Oczywiście widywaliśmy się przy specjalnych okazjach. Helen i ja mieliśmy zaszczyt być rodzicami chrzestnymi Annette, pierworodnej w rodzinie Crooksów, potem otrzymaliśmy zawiadomienie o przyjściu na świat Jamesa, a później Elizabeth. Od czasu do czasu spotykaliśmy 71
się z Heather i Johnem w Scarborough, Johna często widywałem równieŜ na zjazdach weterynarzy, ale pewien rozdział został juŜ zamknięty. Byłem przekonany, iŜ John wysoko zajdzie w naszym zawodzie, więc śledziłem jego karierę i widziałem, jak jego praktyka rozwinęła się do tego stopnia, Ŝe musiał zatrudnić paru asystentów. Coraz częściej doceniano jego siłę przebicia oraz zdolności organizacyjne, angaŜując go do rozmaitych specjalistycznych komisji i ciał administracyjnych. Moje prognozy okazały się trafne: kariera Johna zakończyła się dopiero wtedy, kiedy juŜ nie mógł zajść wyŜej. W 1983 roku, trzydzieści lat po opuszczeniu Darrowby, został wybrany na prezesa British Veterinary Association. Bardzo się wzruszyłem, gdy po tak długim czasie przypomniał sobie swego pierwszego pracodawcę i poprosił mnie o wygłoszenie przemówienia na inauguracji jego kadencji. – Tamte lata w Darrowby były najszczęśliwszym okresem w Ŝyciu Heather i moim – rzekł. – Chcę, Ŝebyś ty wygłosił tę mowę. Tak teŜ się stało. Wielki dzień zastał mnie siedzącego w sali konferencyjnej Lancaster University wśród setek weterynarzy z całego świata. Byli tu wszyscy notable – mnóstwo znanych nazwisk – lecz kiedy wygłosiłem moją przemowę i patrzyłem na szacowne grono zasiadające na podium, z ogromną przyjemnością uświadomiłem sobie, Ŝe najwaŜniejszy wśród nich jest teraz ten „młody człowiek” z Darrowby. Powiedziałem swoje, ceremonia się rozpoczęła, a wyprostowanemu jak struna Johnowi nałoŜono strój prezesa. Sekretarz pomógł mu włoŜyć elegancką czarną togę z jasnozielonymi wyłogami, a potem poprzedni prezes zawiesił na jego szyi łańcuch będący symbolem urzędu. Patrzyłem, jak zapina Johnowi ten łańcuch, i nagle ta scena przypomniała mi nakładanie fartucha połoŜniczego przed cieleniem, kiedy farmer musi ci zawiązać tasiemki na plecach. Widocznie John teŜ o tym pomyślał, gdyŜ w tej samej chwili powiedział: – Czy mogę prosić o wiadro z gorącą wodą, mydło i ręcznik? Zebrani ryknęli chóralnym śmiechem – większość z nas wypowiadała te słowa tysiące razy. Wreszcie juŜ w pełnej gali odwrócił się i spojrzał na audytorium. Był tęŜszy niŜ w czasach Darrowby i miał srebrne nitki we włosach, lecz wyglądał imponująco. Spojrzałem na pierwszy rząd widzów, gdzie siedziała Heather i cała rodzina, patrząc na niego z dumą. Zobaczyłem wśród nich małą Emily, pierwszą z wnucząt, siedzącą na kolanach Jamesa, i nagle minione lata uleciały w dal. No dobrze, John nie był juŜ młodym człowiekiem, ale był sławny i szczęśliwy. W moim przemówieniu usiłowałem podkreślić jego rzadką umiejętność porozumiewania się z ludźmi, a kiedy nie potrafiłem znaleźć odpowiednich słów, sparafrazowałem reklamę piwa, mówiąc, Ŝe potrafi dotrzeć tam, gdzie nie docierają 72
inni lekarze weterynarii. Obserwując przebieg uroczystości, nagle przypomniałem sobie tamtą pustą drogę wśród wzgórz oraz stojące w wodzie porzucone auto z otwartymi drzwiami i wycieraczkami poruszającymi się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Przyszło mi do głowy, iŜ moŜna to uznać za alegorię, gdyŜ ten widok uosabiał dwie cechy charakteru Johna, które wyniosły go na szczyt naszej profesji – poświęcenie i umiejętność podejmowania natychmiastowych decyzji.
73
12 – Ten dom to dla kobiety udręka, panie Herriot. Odprowadzałem farmera, który spojrzał na Helen, szorującą frontowe schody. Jego słowa ugodziły mnie jak nóŜ. Wyraził bez ogródek to, co dręczyło mnie od dłuŜszego czasu. – Tak – powtórzył. – To piękny dom, ale udręka dla kobiety. W tym momencie zdecydowałem, Ŝe muszę uwolnić Helen od Skeldale House. Kochaliśmy ten stary dom, lecz pod wieloma względami nie nadawał się dla młodej pary dysponującej skromnymi funduszami. Niewątpliwie byliśmy w nim szczęśliwi, był czarujący i ładny, lecz o wiele za duŜy i w czasie chłodów zamieniał się w istną lodówkę. Popatrzyłem na porośnięty bluszczem front i okna sypialni, a potem na piętro, gdzie zamieszkaliśmy zaraz po ślubie. WyŜej były jeszcze maleńkie pomieszczenia na poddaszu, z dzwonkiem, którym na początku wieku przywoływano pokojówkę. Stary lekarz, który mieszkał w Skeldale House przed nami, zatrudniał sześcioro słuŜby, w tym gospodynię, Helen natomiast miała do pomocy tylko jedną sprzątaczkę, a i to nie zawsze, gdyŜ kolejne zatrudnione szybko miały dość cięŜkiej pracy i licznych niewygód starego domu. Zanim wróciłem do środka, spojrzałem na Ŝonę, która nadal szorowała schody. Uznałem ten trud za syzyfowy i cisnęły mi się na usta słowa: „Przestań, proszę!” Jednak nic nie powiedziałem, wiedząc, Ŝe to nic nie da. WciąŜ próbowałem ją przekonać, Ŝe nie powinna się tak przemęczać, ale tylko traciłem czas. Taka juŜ była. Jako doskonała gospodyni nie potrafiła się przyznać do poraŜki i siedzieć bezczynnie. Z Ŝelazną konsekwencją starała się utrzymać porządek w domu i wokół niego. To mnie niepokoiło i irytowało. Poślubiłem piękną, inteligentną, wraŜliwą dziewczynę, ale z całego serca pragnąłem, Ŝeby była dla siebie bardziej wyrozumiała i przeznaczała więcej czasu na odpoczynek. Zaraz po ślubie próbowałem prośbą, a czasem nawet robiąc sceny – co nie wychodziło mi najlepiej – nakłonić ją, by zmieniła swoje postępowanie, ale równie dobrze mógłbym mówić do ściany. Ona i tak robiła swoje. Nie znam nikogo, kto potrafiłby dokonywać takich cudów w kuchni, Jako namiętny obŜartuch doceniałem swoje szczęście, ale często Ŝałowałem, Ŝe spędza tyle czasu przy kuchni. Tak więc kiedy wszystkie argumenty trafiały w próŜnię i Helen nadal robiła swoje, pocieszałem się tym, Ŝe słyszę, jak śpiewa, krąŜąc po domu ze ściereczką i odkurzaczem. W tym momencie teŜ cicho podśpiewywała, szorując te przeklęte schody. Nawet teraz, po pięćdziesięciu latach, kiedy zbliŜa się chwila, gdy zdjęcie z naszych złotych godów pojawi się w „Darrowby and Houlton Times”, nadal nuci, krzątając się po innym, na szczęście znacznie mniejszym domu. Dawno juŜ zro74
zumiałem, Ŝe domowe zajęcia sprawiają jej przyjemność. Ruszyłem od frontowych drzwi wykafelkowanym korytarzem, który latem był pełen słońca i uroku, lecz w ten zimny wiosenny dzień mroził chłodem. Minąłem pokój stołowy i salon, później skręciłem w lewo ku aptece, a potem w prawo i znów w lewo kolejnym korytarzem obok gabinetu, jadalni, aŜ w końcu dotarłem do kuchni i spiŜarni w długiej przybudówce na tyłach domu. Przeszedłem chyba ze dwadzieścia metrów. Czy moŜna było gniewać się na Tristana, który kiedyś jeździł do frontowych drzwi na rowerze? Po drodze minąłem małą Rosie postukującą w kafelki podeszwami mocnych bucików, ubraną w grube rajtuzy tak jak kiedyś Jimmy. Czasem zastanawiałem się, jak się nam udaje chować dzieci w tym zimnie, i dziękowałem losowi, Ŝe nie częściej od innych zapadają na anginy i przeziębienia. Najbardziej cierpiała Helen, która często miewała wokół kostek plamy po odmroŜeniach. Następnego ranka podjąłem stanowczą decyzję. Musimy się przeprowadzić. Skeldale będzie nam dalej dobrze słuŜyć jako przychodnia, ale musimy znaleźć jakieś mniejsze mieszkanie. Zaczynałem wpadać w obsesję na tym punkcie i o niczym innym nie potrafiłem myśleć. Tego ranka, gdy wyskoczyłem z łóŜka, daremnie usiłowałem zobaczyć coś przez zamarznięte szyby, a potem pospiesznie ubrałem się w lodowato zimnym pokoju, otworzyłem drzwi sypialni i rączym truchtem ruszyłem na spotkanie nowego dnia. Zbiegłem po schodach, przeskakując po dwa stopnie naraz, i przemknąłem przez zimny korytarz – sekret polegał na tym, Ŝeby nie przestać biec – do kuchni, gdzie nastawiłem czajnik z wodą. Z powrotem biegiem do pokoju stołowego, gdzie uparty piec węglowy znów zgasł. Był jedynym źródłem ciepła w tym domu, ale nie miałem teraz czasu rozpalać ognia. Znów podąŜyłem długim korytarzem do kuchni, gdzie zaparzyłem herbatę, po czym zaniosłem filiŜankę Helen. Potem zacierając ręce i podskakując, Ŝeby utrzymać krąŜenie krwi, rozpaliłem ogień w kuchni. Nigdy nie szło mi to jak sprawnemu skautowi, w przeciwieństwie do Helen, która potrafiła w mgnieniu oka rozpalić w piecu; jednak zanim rodzina w końcu zeszła na dół, nad węglem juŜ pełgały wesołe płomienie. Śniadanie przebiegało w minorowym nastroju, gdyŜ mały jednoŜarnikowy promiennik toczył nierówną walkę z chłodem, a my usiłowaliśmy opanować szczękanie zębami. Milczałem podczas posiłku, całkowicie pochłonięty rozmyślaniami nad moją najnowszą decyzją, wspominając minione zimy, kiedy cisnęliśmy się do kominka i marzły nam plecy, a boŜonarodzeniowe dekoracje kołysały się w przeciągach. Nadal o tym myślałem, gdy podjechałem do bliźniaka na przedmieściach Darrowby, gdzie mieszkała pani Dryden. Leczyłem jej kota, który miał niezwykle uporczywy świerzb uszu. 75
– No, Sooty – powiedziałem, podnosząc go i kładąc na stole. – Wyglądasz dziś znacznie lepiej. – Och tak – uśmiechnęła się jego pani. – Przestał potrząsać głową i juŜ się nie drapie. A zanim przeczyścił mu pan uszy, był bliski szału. Przemyłem uszy zwierzęcia, potem wlałem do nich trochę mazidła, a wielki czarny kocur mruczał z zadowoleniem. – Tak. JuŜ nie potrzebuje moich zabiegów. Proszę tylko jeszcze przez kilka dni wkrapiać mu te krople do uszu rano i wieczorem, a na pewno wyzdrowieje. Podszedłem do kuchennego zlewu, by umyć ręce, i spojrzałem na dobrze utrzymany ogródek za oknem. – To ładny domek, pani Dryden. – Tak, panie Herriot, ale wkrótce go opuszczę. – Naprawdę, dlaczego? – No cóŜ, potrzebuję pieniędzy. Oto początek i koniec tej historii. Kiedy Robert umarł, nie zostawił mi wiele. Mogłem w to uwierzyć. Była wdową po emerytowanym farmerze i wiedziałem, z jakim trudem wiązali koniec z końcem w tym małym gospodarstwie. Bob Dryden i ja przeŜyliśmy kilka cięŜkich chwil w górach. Trudne cielenia i kocenia, a pewnej paskudnej wiosny wiele sztuk jego bydła padło na ostrą biegunkę. Był porządnym człowiekiem i uwaŜałem go za przyjaciela. – Gdzie pani zamieszka? – spytałem. – U mojej siostry w Houlton. Będzie mi tam dobrze, ale przykro mi rozstać się z tym miłym domkiem. Byliśmy z Robertem bardzo zadowoleni, kiedy kupiliśmy go na stare lata. Mimo to mam nadzieję dostać za niego dwa tysiące funtów, a to będzie manna z nieba i zabezpieczenie dla mnie na starość. W tym momencie doznałem nagłego olśnienia. PrzecieŜ to miejsce akurat dla nas. Było idealne i czułem, Ŝe dostanę kredyt na jego zakup. – Sprzeda mi go pani? – zapytałem pospiesznie. – Sprzedałabym, gdybym mogła, panie Herriot, ale juŜ ogłoszono licytację. Odbędzie się w środę w ,,Drovers’ Arms”. Serce zabiło mi szybciej. – Będziemy wśród licytujących, pani Dryden. Byłem przekonany, Ŝe ten dom będzie mój, a kiedy rozglądałem się po kuchni, wszelkie obawy zaczęły się rozwiewać. Co za szczęśliwy traf! JuŜ widziałem Helen w oknie spoglądającą na ogródek, na zielone pola i na wieŜę kościoła wyłaniającą się spośród drzew na drugim brzegu rzeki. Ten domek był taki mały. W kuchni było okienko do pokoju stołowego – nie trzeba wędrować dwadzieścia metrów z jedzeniem. Niewielki hol ze schodami wiodącymi do trzech sypialń umieszczonych blisko siebie. Wszystko było tutaj na wyciągnięcie ręki, co bardzo mi się podobało. W tym momencie i w takim nastroju małe wydawało mi się pięk76
ne. Nic poza tym nie miało znaczenia. Odwiedziłem firmę zajmującą się udzielaniem kredytów budowlanych – nie widzieli problemu. Dadzą mi kredyt hipoteczny. Ten domek dziś zapewne byłby wart pięćdziesiąt lub sześćdziesiąt tysięcy funtów, lecz na początku lat pięćdziesiątych dwa tysiące było umiarkowanie atrakcyjną ceną. Bujałem w obłokach aŜ do środy, kiedy pojechałem z Helen do gospody, aby wziąć udział w licytacji. Sala była pełna i kiedy zajęliśmy z Ŝoną miejsca, jeden z moich klientów farmerów trącił mnie w bok. – Jest tu stary Seth Bootland – mruknął. – Chce kupić ten dom dla syna, który właśnie się oŜenił. Pewnie wygra licytację. Śpi na pieniądzach, ale to twardy biznesmen. Popatrzyłem na bogatego kupca. Orle rysy jego rumianej twarzy i płaszcz z wielbłądziej wełny robiły wraŜenie. Miał minę ponurą i pewną siebie. Poczułem dreszcz niepokoju, ale natychmiast zastąpiła go zaciekła determinacja. Zamierzałem kupić ten dom. Licytacja zaczęła się od tysiąca pięciuset i szybko – szybciej, niŜ oczekiwałem – doszła do mojej górnej granicy dwóch tysięcy. Bootland podniósł do dwóch tysięcy stu. Najwidoczniej był przyzwyczajony do takich sytuacji, więc tylko ze znudzeniem poruszył palcem. Ja niecierpliwie uniosłem rękę, dodając jeszcze sto – byłem przekonany, Ŝe mój kredyt hipoteczny da się trochę powiększyć – lecz Bootland znów kiwnął palcem i po chwili przyszła kolej na mnie. Niebawem zostaliśmy tylko my dwaj. Pozostali chętni zrezygnowali i czułem się jak eksponat wystawiony na widok publiczny. Zgłoszenia zmniejszono do pięćdziesięciu funtów i gdy cena powoli, lecz nieuchronnie rosła do trzech tysięcy, serce zaczęło mi walić jak młotem i czułem, Ŝe spotniały mi dłonie. Helen ściskała moje kolano i przy kaŜdym nowym zgłoszeniu szeptała rozpaczliwie: – Nie, Jim! Nie mamy pieniędzy! Mnie jednak ogarnęło dziwne szaleństwo. Pieniądze nie miały Ŝadnego znaczenia. Widziałem tylko Helen w tym zgrabnym domku, spoglądającą przez okno ślicznej kuchni na ogródek. Z tą wizją przed oczami brnąłem dalej. Kiedy cena doszła do trzech tysięcy, widownia w zapchanej sali zaczęła wydawać okrzyk podniecenia przy kaŜdym kolejnym zgłoszeniu. Stawkę minimalnego podbicia zmniejszono do dwudziestu pięciu funtów. – Pan Bootland oferuje trzy tysiące dwieście dwadzieścia pięć. Zaschło mi w ustach, a licytator patrzył na mnie badawczo. Zaciśnięta na moim kolanie dłoń Helen była jak imadło. DrŜała przy kaŜdym zgłoszeniu. – Nie, Jim, nie! Podniosłem rękę. – I pięćdziesiąt. Dziękuję. – Zerknął na Bootlanda. – I siedemdziesiąt pięć. Oczy licytatora i wszystkich obecnych były zwrócone na mnie. Jak we śnie 77
podniosłem rękę. – Mamy trzy tysiące trzysta funtów. Bootland kiwnął palcem. – I dwadzieścia pięć. I znów w dzwoniącej ciszy oczy wszystkich obecnych spoczęły na mnie. Czułem się kompletnie wyczerpany, wyschnięty, wykończony. DrŜałem i ledwie zdawałem sobie sprawę z tego, Ŝe Helen szturcha mnie prawie ze szlochem. – Przestań! Proszę, przestań! Myślałem, Ŝe się rozpłacze. Przecząco potrząsnąłem głową licytatorowi, który zakończył aukcję. W sali wybuchł gwar oŜywionych rozmów, lecz ja nadal bezwładnie półleŜałem na fotelu, ledwie zdając sobie sprawę z tego, Ŝe Bootland podchodzi do licytatora i rozmawia z nim o czymś, a Helen siedzi nieruchomo obok mnie. W końcu wstałem i spojrzałem na nią. – Wielkie nieba, Jim, jesteś biały jak prześcieradło! – jęknęła. Bez słowa skinąłem głową. Czułem się równieŜ bardzo blado. Wychodząc, podchwyciłem gniewne spojrzenie pana Bootlanda. Przeze mnie musiał zapłacić tysiąc trzysta dwadzieścia pięć funtów – czyli około trzydziestu tysięcy funtów w przeliczeniu na dzisiejsze ceny – więcej, niŜ był wart ten domek. Z pewnością nie byłem jego ulubieńcem. Jednak nic mnie to nie obchodziło. Miałem poczucie druzgoczącej poraŜki. Moja piękna wizja Helen spoglądającej przez okno na zielone pola w oddali rozsypała się w gruzy i wróciłem do punktu wyjścia. Niczego nie zdziałałem. Wyszedłszy na zewnątrz, przez chwilę stałem na rynku, wdychając chłodne powietrze. Wziąłem Helen za rękę i juŜ miałem ruszyć, gdy ktoś połoŜył dłoń na moim ramieniu. Ujrzałem miłą twarz pani Dryden. Uśmiechała się do mnie. – CóŜ, panie Herriot, przykro mi, Ŝe nie kupił pan tego domu, ale oddał mi pan ogromną przysługę – nawet pan nie wie jak wielką. Dzięki panu dostanę znacznie więcej pieniędzy. Proszę mi wierzyć, to dla mnie bardzo waŜne. Naprawdę nie wiem, jak mam panu dziękować. Kiedy odchodziła, patrzyłem na jej chudą, zgarbioną postać i białe włosy. Była Ŝoną zacnego starego Boba Drydena, który byłby rad z tego, co się stało. Mimo wszystko udało mi się coś zdziałać.
78
13 Wykręciłem spiralę instrumentu Hudsona ze strzyku krowy i puściłem silny strumień mleka. – To cudowne, wspaniałe! – westchnął z naboŜnym podziwem pan Dowson. – Nie wiem, jak pan to robi. Znów mnie pan ocalił. Jest pan wielki, panie Herriot. Nadal wykonywaliśmy wiele takich zabiegów, gdyŜ mechaniczne dojarki jeszcze nie weszły do powszechnego uŜytku, a farmerzy uciskający strzyki stwardniałymi rękami często powodowali uszkodzenia ich wyściółki i blokadę. Nie był to zabieg lubiany przez weterynarzy, gdyŜ krowa łatwo mogła kopnąć w głowę pochylonego przy wymieniu człowieka, lecz przywrócenie sprawności zatkanemu strzykowi niewątpliwie dawało satysfakcję. Tak zwana „trzycylindrowa” krowa znacznie traciła na wartości. Mimo Ŝe pomyślny wynik takiej operacji miał wymierne znaczenie finansowe dla farmera, rzadko który wyraŜał swoją wdzięczność tak otwarcie, jak robił to pan Dowson. Jednak on taki juŜ był. WciąŜ mnie wychwalał i chociaŜ z biegiem lat nabrałem przekonania, Ŝe nie wszystkie moje działania na jego farmie zakończyły się sukcesem, on tak to widział. Jeśli nawet coś było nie tak, to nigdy o tym nie wspominał. Jego zachowanie stanowiło całkowite przeciwieństwo postępowania większości naszych klientów. Obojętnie jak błyskotliwą metodę leczenia udało nam się zastosować, bardzo rzadko słyszeliśmy coś na ten temat. Według teorii Siegfrieda nie chcieli wspominać o naszych sukcesach, Ŝebyśmy nie podwyŜszyli im rachunku. Chyba miał trochę racji, poniewaŜ nigdy nie omieszkali poinformować nas o naszych poraŜkach. Uwagi w rodzaju: „Hej, to zwierzę, które pan leczył, w ogóle nie doszło do siebie” często wykrzykiwano na zatłoczonym miejskim rynku. Dlatego teŜ zachowanie pana Dowsona zawsze było jak balsam dla mojej duszy. Teraz gapił się na mnie, gdy chowałem instrument do butelki ze spirytusem, a jego ogorzała twarz pomarszczyła się w łagodnym uśmiechu. Zdjął czapkę i odgarnął z czoła niesforny kosmyk siwych włosów. – To nie do wiary. Jest pan taki mądry. Właśnie przypomniałem sobie tę moją krowę z niedoborem magnezu. LeŜała jak nieŜywa i byłem przekonany, Ŝe przestała oddychać, a pan podłączył butelkę do jej Ŝyły i spojrzał pan na zegarek. „Panie Dowson – powiedział pan. – Ta krowa dokładnie za dwie i pół minuty stanie na nogi”. – Tak powiedziałem? – Nie zmyślam i nie Ŝartuję – tak pan powiedział i moŜe mi pan wierzyć lub nie, ale dokładnie w chwili, gdy wskazówki pańskiego zegarka odmierzyły dwie i pół minuty, krowa zerwała się z ziemi i odeszła. – Wielkie nieba! Naprawdę? 79
– Tak jest i powiem panu jeszcze cuś: od tamtego czasu nigdy nie chorowała. – O, to wspaniale. – Zawsze z lekkim niedowierzaniem wysłuchiwałem panegiryków pana Dowsona. Nie pamiętałem cudów, które podobno czyniłem, ale jednak przyjemnie było tego posłuchać. Czy rzeczywiście byłem taki błyskotliwy, czy teŜ wszystko zmyślał? Jego zwyczajowe stwierdzenie „wierzcie lub nie” sugerowało, Ŝe sam teŜ moŜe mieć co do tego pewne wątpliwości, co nie zmieniało faktu, Ŝe zawsze wygłaszał swoje peany z niezachwianym przekonaniem i emfazą. Nawet otoczenie jego farmy wyglądało sielankowo i gdy podąŜałem do samochodu, owiewany przez łagodny wietrzyk niosący zapachy lata, obejrzałem się na małą farmę przytuloną do zielonego zbocza, które opadało na łeb na szyję do rzeki skrzącej się w promieniach słońca. Jak zawsze odjechałem we wspaniałym humorze, a pan Dowson machał mi ręką, dopóki nie zniknąłem mu z oczu. Po tygodniu znów tam wróciłem, by pomóc cielącej się jałówce. Pan Dowson niepokoił się, poniewaŜ ciąŜa była przenoszona, poród jednak przebiegł bez Ŝadnych komplikacji i wkrótce miałem w obórce nowego, węszącego i parskającego byczka. – No, wszystko w porządku – powiedziałem. – Czasem takie duŜe cielęta przychodzą na świat nieco później. Matka trochę się potrudziła, ale wszystko jest w porządku. – Tak, tak – rzekł farmer. – Nie było powodów do obaw. Powinienem wiedzieć. JuŜ miesiąc temu powiedział pan, Ŝe ta jałówka spóźni się dokładnie pięć dni, i jak zawsze miał pan rację. – Naprawdę tak powiedziałem? Nie mam pojęcia, skąd mogłem... – CóŜ, panie Herriot, to pańskie słowa. – Wzruszył ramionami. – Chyba pamiętam. Gdy opuściliśmy oborę, pan Dowson przystanąłby poklepać małego kucyka, który z zadowoleniem skubał trawę obok domu. – Pamięta pan tego malca? Miał takie paskudne zaparcie. – Och tak, oczywiście. Teraz wygląda doskonale. – W istocie, a był taki chory! Myślałem, Ŝe go stracimy. Napuchł i rŜał z bólu. Dawałem mu róŜne leki, Ŝeby pobudzić wnętrzności, ale wszystko na nic. Przez całe dwa dni nic z niego nie wychodziło. Potem wezwałem pana i nigdy nie zapomnę tego, co pan zrobił. – Co takiego? – Mówię panu, to było jak cud. Przyjechał pan rano, dał mu dwa zastrzyki i powiedział do mnie: „Panie Dowson, jego wnętrzności zaczną pracować o drugiej po południu”. – Tak powiedziałem? 80
– Oczywiście, a potem dodał pan: „Z początku wydali tylko garść, o tyle”. – ZłoŜył dłonie, demonstrując ile. – I dokładnie o drugiej tak się stało. Ni mniej, ni więcej. – Ojej! – Tak, a potem powiedział pan: „A o drugiej trzydzieści wydali tyle, ile mieści się na łopacie”. Pan Dowson podbiegł do domu i pokazał mi łopatę stojącą przy schowku na węgiel. – Właśnie tę. Punktualnie o pół do trzeciej zrobił tyle, ile pan zapowiedział. Sprawdziłem. – No nie! Jest pan pewny? – MoŜe mi pan wierzyć albo nie. Potem rzekł pan: „Dopiero o trzeciej dobrze go przeczyści” i tak teŜ się stało. Właśnie spojrzałem na zegarek, kiedy podniósł ogon i pozbył się wszystkiego, co go męczyło. Od tej pory jest zdrów jak ryba. – No to cudownie, panie Dowson. Miło mi to słyszeć. Potrząsnąłem głową, Ŝeby rozwiać opar samozadowolenia, który zaczął mnie otaczać. Jestem zwyczajnym lekarzem weterynarii, cięŜko pracującym i sumiennym, ale nic więcej, więc czuję się zaŜenowany, kiedy obwołuje się mnie geniuszem. Jak zawsze słowa pana Dowsona były jak balsam na moje nadwątlone ego. Muszę przyznać, Ŝe słuchałem go z przyjemnością i nie przerywałem, kiedy podjął przerwaną opowieść. – A skoro juŜ pan tu jest, proszę spojrzeć na tę świnię. – Wziął mnie za rękę i zaprowadził do chlewika. – Tu jest – powiedział, opierając się o przegrodę i wskazując na ładną duŜą maciorę, wyciągniętą na słomie wśród stadka prosiaków energicznie ją ssących. – To ta, która miała taką paskudną opuchliznę na nodze. Była kulawa i bardzo się o nią martwiłem. Zrobił jej pan zastrzyk, zostawił mi jakąś maść do nacierania i następnego ranka opuchlizna znikła! – Chce pan powiedzieć, Ŝe ustąpiła w ciągu nocy? Zupełnie? – Tak, tak było! Nie zmyślam i nie Ŝartuję. Znikła! – CóŜ... to zdumiewające. – Nie dla mnie, panie Herriot. Wszystko, co pan dla mnie robi, zawsze się udaje. Nie wiem, co bym bez pana zrobił. Nie wiedziałem, co o tym myśleć. Jego wiara we mnie była rozczulająca. Miałem nadzieję, Ŝe nigdy się nie zawiedzie. Sądziłem, Ŝe ten moment nadszedł, kiedy kilka tygodni później pan Dowson znów mnie wezwał. – Jaki problem ma pan tym razem? – zapytałem. Staruszek potarł brodę. – No, to dziwna sprawa, powiadam panu. Chodzi o tego cielaka. – Wskazał na 81
krzepkie młode zwierzę, mniej więcej miesięczne. – Nie chce pić mleka. Proszę spojrzeć. PokaŜę panu. Nalał trochę mleka do wiadra i postawił je przed cielakiem, który zamiast wypić, spuścił łeb i gwałtownym uderzeniem odrzucił wiadro. Mleko prysnęło na wszystkie strony. – Robi tak za kaŜdym razem? – Tak, wciąŜ je przewraca. To okropny kłopot. I marnuje się sporo mleka. Zbadałem cielę, a potem zwróciłem się do farmera. – Wydaje się zupełnie zdrowy. – Och tak, jest zdrowy. Zdrów jak ryba i pełen Ŝycia. Tylko ten numer z wiadrem. Pomyślałem, Ŝe moŜe mógłby pan dać mu jeden z tych swoich czarodziejskich zastrzyków, Ŝeby przestał to robić. – Nie, naprawdę, panie Dowson – odparłem ze śmiechem. – To nie jest problem dla weterynarza, tylko dla psychologa. On po prostu nie lubi wiader. Obawiam się, Ŝe tym razem nie zdołam panu pomóc. MoŜe powinien pan trzymać wiadro, kiedy on pije? – Tak, właśnie tak robię, ale nawet wtedy trąca je łbem. – Wbił ręce w kieszenie i spojrzał na mnie z przygnębieniem. – Na pewno moŜe pan coś zrobić. Mówi pan, Ŝe to nie jest problem dla weterynarza, ale to problem ze zwierzęciem, a dotychczas wszystko, co pan robił z moimi zwierzętami, przynosiło skutek. Niech pan spróbuje. Proszę dać mu zastrzyk. Popatrzyłem na Ŝałosną minę staruszka. Miałem wraŜenie, Ŝe jeśli odjadę, nie zrobiwszy czegoś, będzie naprawdę zły. Jak go zadowolić, nie uciekając się do szarlatańskich sztuczek? Będzie załamany, jeśli nie dam zwierzęciu jakiegoś zastrzyku... tylko jakiego? W myślach przejrzałem zawartość bagaŜnika i juŜ byłem bliski rozpaczy, gdy oczami duszy ujrzałem butelkę tiaminy, czyli witaminy B. Stosowaliśmy ją w schorzeniu zwanym martwicą kory mózgowej i chociaŜ ten cielak, rzecz jasna, nie cierpiał ani na tę, ani na podobną chorobę, w końcu najwyraźniej miał coś z głową. No cóŜ, uspokoiłem wyrzuty sumienia, postanawiając w duchu, Ŝe nic nie policzę staruszkowi za usługę. Pospieszyłem do samochodu. – Zrobię mu zastrzyk – powiedziałem i w nagrodę otrzymałem promienny uśmiech. Wstrzyknąłem kilka centymetrów sześciennych, mając świadomość, Ŝe przynajmniej nie zaszkodzi to zwierzęciu. Zastrzyk był niepotrzebny, ale osiągnąłem swój cel. Staruszek był zadowolony, a ja po namyśle doszedłem do wniosku, Ŝe moŜe dobrze się stanie, jeśli ta kuracja okaŜe się nieskuteczna. Dzięki temu pozbędę się opinii nieomylności i pan Dowson nie będzie oczekiwał po mnie cudów. Minął ponad miesiąc, zanim znów zobaczyłem pana Dowsona. Stał na rynku oparty o poręcz zagrody. Pomachał ręką i podszedł do mnie. Intrygowało mnie, 82
w jaki sposób potraktuje moje pierwsze niepowodzenie. Jakich uŜyje słów? Jeszcze nigdy nie musiał informować mnie o poraŜce. Byłem przekonany, Ŝe przyjdzie mu to z trudem. Spojrzał mi prosto w oczy. – CóŜ, znowu pan to zrobił, panie Herriot! – Co znowu zrobiłem? – Spojrzałem na niego, nie pojmując. – No, z tym cielakiem. Ten zastrzyk podziałał. – Co takiego? – Załatwił sprawę. – Twarz farmera rozpromienił znany mi uśmiech zadowolenia. – Od tego czasu ani razu nie przewrócił wiadra!
83
14 Czasem, kiedy umierali nasi mali pacjenci, właściciele przynosili do nas ich ciała. Były to zawsze smutne chwile. Kiedy zobaczyłem minę starego Dicka Fawcetta, ogarnęły mnie złe przeczucia. PołoŜył na stole prowizoryczne pudełko dla kota i spojrzał na mnie smutnymi oczami. – To Frisk – powiedział. Wargi zadrŜały mu, jakby nie mógł powiedzieć nic więcej. Nie zadając pytań, zacząłem odwiązywać sznurki z kartonowego pudełka. Dicka nie było stać na prawdziwy pojemnik dla kota, więc uŜywał zwykłego kartonu z dziurami wyciętymi na bokach. Rozwiązałem ostatni węzeł i spojrzałem na nieruchome ciało. Frisk. To czarne jak smoła, wesołe stworzonko, które tak dobrze znałem, zawsze mruczący, wierny towarzysz i przyjaciel Dicka. – Kiedy umarł, Dick? – spytałem łagodnie. Przesunął dłonią po zgnębionej twarzy i rozczochranych siwych włosach. – CóŜ, dziś rano znalazłem go wyciągniętego obok łóŜka. Tylko Ŝe... Ja właściwie nie wiem na pewno, czy on nie Ŝyje, panie Herriot. Ponownie zajrzałem do pudełka. Nie dostrzegłem oznak Ŝycia. PołoŜyłem bezwładne ciało na stole i dotknąłem rogówki. Brak odruchu. Sięgnąłem po stetoskop i przyłoŜyłem go do piersi. – Serce jeszcze bije, Dick, ale bardzo słabo. – Chce pan powiedzieć, Ŝe w kaŜdej chwili moŜe przestać bić? – No cóŜ – zawahałem się – niestety, wszystko na to wskazuje. Kiedy mówiłem te słowa, klatka piersiowa kota lekko uniosła się i opadła. – On nadal oddycha – powiedziałem – ale ledwo ledwo. Starannie zbadałem kota i nie odkryłem nic niezwykłego. Spojówki miały właściwy kolor. Prawdę mówiąc, nie znalazłem Ŝadnych anomalii. Przesunąłem dłonią po gładkim futerku. – To takie dziwne, Dick. Zawsze był taki energiczny, a teraz leŜy tu bezwładnie, a ja nie mam pojęcia dlaczego. – MoŜe dostał zawału albo czegoś takiego? – To chyba moŜliwe, ale wtedy nie byłby zupełnie nieprzytomny. Zastanawiam się, czy to nie jest skutek mocnego uderzenia w głowę. – Nie sądzę. Kiedy kładłem się spać, był zdrów jak ryba, a nigdy nie wychodzi w nocy. – Staruszek wzruszył ramionami. – W kaŜdym razie źle to wygląda? – Obawiam się, Ŝe tak, Dick. On ledwie zipie. Zrobię mu zastrzyk pobudzający, a ty zanieś go do domu i połóŜ w ciepłym miejscu. Jeśli doŜyje jutra rana, przynieś go, Ŝebym mógł go zbadać. 84
Siliłem się na optymizm, ale byłem przekonany, Ŝe juŜ nigdy więcej nie zobaczę Friska; wiedziałem, Ŝe staruszek myśli tak samo. DrŜącymi rękami zawiązywał sznurki i nie odzywał się, dopóki nie doszliśmy do frontowych drzwi. Na moment odwrócił się do mnie i kiwnął głową. – Dziękuję panu, panie Herriot. Patrzyłem, jak powłócząc nogami, odchodzi ulicą. Wracał do pustego domku z umierającym ulubieńcem. Stracił Ŝonę przed wieloma laty – nigdy nie znałem pani Fawcett – i mieszkał sam, Ŝyjąc z emerytury. Był cichym, uprzejmym człowiekiem, rzadko wychodził z domu i miał niewielu znajomych, ale był z nim Frisk. Kotek przybłąkał się do niego sześć lat temu i całkowicie zmienił jego Ŝycie, wnosząc oŜywienie i śmiech do cichego domu, rozśmieszając staruszka swoimi figlami i zabawami, chodząc za nim krok w krok i ocierając się o jego nogi. Dick nie był juŜ samotny i widziałem, jak łącząca ich więź wzmacnia się z biegiem lat. Prawdę mówiąc, było to coś więcej – staruszek zdawał się polegać na Frisku. A teraz to. No cóŜ, rozmyślałem, idąc korytarzem, takie rzeczy się zdarzają. Ulubieńcy z reguły krótko Ŝyją. Tym razem jednak było gorzej, gdyŜ nie wiedziałem, na co cierpi mój pacjent. Nie miałem zielonego pojęcia. Następnego ranka ze zdumieniem ujrzałem Dicka Fawcetta siedzącego w poczekalni. Na kolanach trzymał tekturowe pudło. Wytrzeszczyłem oczy. – Co się stało? Nie odpowiedział i z nieprzeniknioną miną poszedł za mną do gabinetu, gdzie rozwiązał sznurki. Kiedy otworzył pudełko, byłem przygotowany na najgorsze, lecz ku mojemu zdumieniu kotek wyskoczył z niego na stół i otarł pyszczek o moją rękę, mrucząc jak motocykl. – No i co pan o tym sądzi? – roześmiał się staruszek. – Nie wiem, co myśleć, Dick. – Dokładnie zbadałem zwierzątko. Kot był zdrowy. – Wiem tylko, Ŝe bardzo się cieszę. To chyba cud. – Nie, wcale nie – rzekł. – To ten zastrzyk, który mu pan zrobił. Zdziałał cuda. Jestem bardzo wdzięczny. No cóŜ, to ładnie z jego strony, ale sprawa nie była wcale taka prosta. Czegoś nie rozumiałem, ale to nie było waŜne. Całe szczęście, Ŝe wszystko dobrze się skończyło. ZdąŜyłem juŜ zapomnieć o tym wydarzeniu, kiedy trzy dni później Dick Fawcett ponownie pojawił się w przychodni, niosąc tekturowe pudełko. W środku był Frisk, nieruchomy i nieprzytomny tak jak przedtem. Zupełnie zbity z tropu powtórzyłem badanie oraz zastrzyk i nazajutrz kot był zdrowy. Tak więc znalazłem się w sytuacji dobrze znanej kaŜdemu weterynarzowi – mając do czynienia z zagadkowym przypadkiem, z niedobrymi przeczuciami czekałem, aŜ dojdzie do tragedii. Przez tydzień nic się nie działo, a potem zadzwoniła pani Duggan, sąsiadka 85
Dicka. – Dzwonię w imieniu pana Fawcetta. Jego kot jest chory. – Co mu dolega? – Po prostu leŜy jak nieprzytomny. O mało nie wrzasnąłem. – Kiedy to się stało? – Znalazłam go rano. Pan Fawcett nie moŜe przyjść z nim do pana, bo sam się źle czuje. LeŜy w łóŜku. – Przykro mi to słyszeć. Zaraz przyjadę. Było prawie tak samo jak za pierwszym razem. Bliskie śmierci stworzonko leŜało rozciągnięte na łóŜku Dicka. Sam Dick teŜ wyglądał okropnie; był upiornie blady i chudszy niŜ zwykle, a mimo to zdołał się uśmiechnąć. – Wygląda na to, Ŝe potrzebny mu jeszcze jeden czarodziejski zastrzyk, panie Herriot. Gdy napełniałem strzykawkę, dręczyła mnie myśl, Ŝe istotnie są to jakieś czary, ale niezwiązane z robionym przeze mnie zastrzykiem. – Wpadnę jutro, Dick – zapowiedziałem. – I mam nadzieję, Ŝe ty teŜ poczujesz się lepiej. – Och, na pewno, jeśli tylko ten mały wydobrzeje. Staruszek wyciągnął rękę i pogładził lśniące futerko kota. Ramię miał bardzo chude, a w zapadniętych oczach krył się niepokój. Rozejrzałem się po spartańsko urządzonym pokoiku, mając nadzieję na następny cud. Wcale się nie zdziwiłem, gdy następnego ranka ujrzałem Friska biegającego po łóŜku i usiłującego złapać kawałek sznurka, który trzymał staruszek. Poczułem ogromną ulgę, ale bardziej niŜ kiedykolwiek doskwierała mi bezsilność. Co dolega temu kotu, do licha? To nie miało sensu. śadna znana choroba nie dawała takich objawów. Byłem głęboko przekonany, Ŝe gdybym nawet przeczytał całą bibliotekę podręczników weterynarii, nic by mi to nie dało. W kaŜdym razie widok mruczącego i ocierającego się o moją rękę kotka był dla mnie wystarczającą nagrodą, a dla Dicka wszystkim. Staruszek był spokojny i uśmiechnięty. – Znów mu pan pomógł, panie Herriot. Nie wiem, jak panu dziękować. – Potem w jego oczach znowu pojawił się niepokój. – Czy to się jeszcze powtórzy? Boję się, Ŝe za którymś razem juŜ się nie ocknie. CóŜ, w tym rzecz. Ja teŜ się tego obawiałem, ale musiałem robić dobrą minę do złej gry. – MoŜe mu to przejdzie, Dick. Mam nadzieję, Ŝe te kłopoty juŜ się skończyły. Niczego jednak nie mogłem obiecać i wątły męŜczyzna leŜący w łóŜku dobrze o tym wiedział. Pani Duggan odprowadzała mnie do wyjścia, kiedy zobaczyłem pielęgniarkę 86
wysiadającą z samochodu przed frontowymi drzwiami. – Czołem, siostro – powiedziałem. – Przyjechała siostra do pana Fawcetta? Przykro mi, Ŝe choruje. – Tak, biedny staruszek – skinęła głową. – Jaka szkoda. – O czym pani mówi? Czy to coś powaŜnego? – Tak, niestety. – Zacisnęła wargi i odwróciła głowę. – On umiera. To rak. Jego stan szybko się pogarsza. – Mój BoŜe! Biedny Dick. A zaledwie kilka dni temu przyniósł kota do mojej przychodni. Nic mi nie powiedział. Czy on wie? – Tak, wie, ale to cały on, panie Herriot. Jest twardy jak krzemień. Nie powinien był wychodzić. – Czy on... cierpi? Wzruszyła ramionami. – Trochę go boli, ale staramy się łagodzić ból środkami przeciwbólowymi. W razie potrzeby robię mu zastrzyk, ma teŜ lekarstwa, które moŜe zaŜywać sam, jeśli nie ma mnie w pobliŜu. Tylko Ŝe trzęsą mu się ręce i z trudem nalewa lekarstwo na łyŜeczkę. Pani Duggan chętnie by go wyręczyła, ale on jest taki samodzielny – uśmiechnęła się. – Nalewa lekarstwo na spodeczek, a potem nabiera je łyŜeczką. – Spodeczek... ? – Nagle ujrzałem światło w tunelu. – Co to za lekarstwo? – Och, mieszanina heroiny z petidenem. Doktor Allinson zwykle przepisuje ten preparat w takich przypadkach. – Wracam tam z panią, siostro. – Wziąłem ją pod rękę. Staruszek zdziwił się na mój widok. – Co się stało, panie Herriot? Zapomniał pan czegoś? – Nie, Dick. Chcę cię o coś zapytać. Czy twoje lekarstwo ma przyjemny smak? – Tak, jest słodkie. Całkiem niezłe. – I nalewasz je na spodeczek? – Zgadza się. Trochę drŜą mi ręce. – A kiedy zaŜywasz je wieczorem, czasem trochę zostaje na spodku? – Owszem, ale dlaczego... ? – PoniewaŜ zostawiasz ten spodek na nocnym stoliku, prawda? A Frisk śpi na twoim łóŜku... Staruszek znieruchomiał i wytrzeszczył oczy. – Chce pan powiedzieć, Ŝe ten mały drań je wylizuje? – Dałbym za to głowę. Dick odchylił głowę do tyłu i wybuchnął śmiechem. Śmiał się długo i głośno. – I dlatego zasypiał! Nic dziwnego! Ja teŜ po tym śpię! – Przynajmniej teraz wiemy, co mu jest, Dick – śmiałem się razem z nim. – 87
Będziesz chował ten spodek do szuflady po zaŜyciu lekarstwa, prawda? – Jasne, panie Herriot. I Frisk juŜ nie będzie tracił przytomności? – Nie, na pewno nie. – Och, to świetnie! Usiadł na łóŜku, podniósł kotka, przytulił go, a potem odetchnął z ulgą i uśmiechnął się do mnie. – Panie Herriot – powiedział – teraz juŜ nie mam powodu do obaw. Wyszedłem na ulicę i ponownie Ŝegnając się z panią Duggan, spojrzałem na domek. – Teraz juŜ nie ma powodu do obaw? To naprawdę nadzwyczajne, Ŝe potrafi tak powiedzieć. – Och tak, on naprawdę tak myśli. Wcale nie przejmuje się sobą. Nie widziałem Dicka przez dwa tygodnie. Dopiero kiedy poszedłem odwiedzić znajomego w szpitalu w Darrowby, zobaczyłem staruszka leŜącego na łóŜku w kącie sali. Usiadłem przy nim. Twarz miał okropnie wychudłą, ale spokojną. – Cześć, Dick – powiedziałem. Spojrzał na mnie sennie i szepnął: – O, pan Herriot. – Na chwilę zamknął oczy, a potem znów je otworzył i na jego ustach pojawił się cień uśmiechu. – Cieszę się, Ŝe udało się ustalić, co dolegało temu kotkowi. – Ja teŜ, Dick. – Wzięła go pani Duggan – dodał po chwili. – Tak, wiem. U niej będzie mu dobrze. – No tak... tak... – mówił coraz słabszym głosem. – ChociaŜ często Ŝałuję, Ŝe go tu nie ma. Koścista dłoń pogładziła ramę łóŜka, a jego wargi znów się poruszyły. Nachyliłem się bliŜej, Ŝeby usłyszeć, co mówi. – Frisk... – szeptał. – Frisk... Potem zamknął oczy i zobaczyłem, Ŝe zasnął. Nazajutrz dowiedziałem się, Ŝe Dick Fawcett umarł i bardzo moŜliwe, Ŝe byłem ostatnią osobą, która z nim rozmawiała. Wcale mnie to nie dziwiło, Ŝe w ostatnich chwilach Ŝycia mówił o swoim kotku. – Frisk... Frisk...
88
15 Znów powrócę do tych dawno minionych dni, kiedy John Crooks otworzył własną praktykę, a ja z trudem oswajałem się z myślą, Ŝe odszedł na dobre. Nie mogłem uwierzyć, Ŝe juŜ nie usłyszę w słuchawce jego tubalnego głosu mówiącego, Ŝe w porządku, mogę zostać w łóŜku, a on wyjdzie w nocny chłód, by pomóc jałówce przy cieleniu. Jednak nie chodziło tylko o to. Jak juŜ mówiłem, byłem wówczas dostatecznie młody, by zaprzyjaźnić się z asystentem, więc kiedy John z Heather wyjechali ułoŜyć sobie Ŝycie w Beverley, straciłem przyjaciela, a nawet dwoje przyjaciół, i nagle poczułem się osamotniony. JednakŜe ponure rozmyślania nic by nie dały. Musieliśmy znaleźć innego asystenta, więc zamieściliśmy ogłoszenie w „The Veterinary Record”. Właśnie do nas jechał. Spojrzałem na zegarek. Była prawie druga trzydzieści. Pociąg wiozący Caluma Buchanana przyjedzie do Darrowby za kilka minut. Pobiegłem do samochodu i ruszyłem na stację. Kiedy pociąg przyjechał, wysiadł z niego tylko jeden pasaŜer, wysoki młodzieniec z truchtającym przy nodze wielkim mieszańcem charta i szkockiego owczarka. Kiedy szli do mnie po peronie, zauwaŜyłem sfatygowaną walizkę, obfity czarny wąs i bardzo ciemne oczy, ale najbardziej niezwykłe było spore puszyste zwierzę siedzące na lewym ramieniu przybysza. – Pan Herriot? – Uśmiechając się, młodzieniec wyciągnął rękę. – Tak... tak... – Uścisnąłem mu dłoń. – Zapewne pan Calum Buchanan. – Zgadza się. – To dobrze... dobrze... ale co to siedzi panu na ramieniu? – To Marilyn. – Marilyn? – Tak, mój borsuk. – Borsuk! – Przepraszam, moŜe powinienem był wspomnieć o tym w liście – zaśmiał się beztrosko. – To moja maskotka. Wszędzie mi towarzyszy. – Wszędzie? – Oczywiście. Gwałtownie wezbrały we mnie złe przeczucia. Jak asystent weterynarza moŜe wykonywać swoje obowiązki z dzikim zwierzęciem siedzącym mu na ramieniu? I co to za jegomość, który zjawia się w nowej pracy nie tylko z borsukiem, ale i z olbrzymim psem? No cóŜ, wiedziałem, Ŝe niebawem się tego dowiem, więc przestałem snuć ponure myśli i poszedłem z gościem do samochodu, odprowadzany zdumionymi spojrzeniami kasjera, dwóch dam siedzących na ławce na peronie oraz tragarza, który o mało nie wjechał załadowanym wózkiem w ścianę. 89
– Widzę, Ŝe pan teŜ ma psa – zauwaŜyłem. – Tak, to Storm. Cudowne, dobroduszne zwierzę. Pies pomachał ogonem i spojrzał na mnie łagodnymi oczami. Poklepałem go po kosmatym łbie. – Na takiego wygląda. Nawiasem mówiąc – dodałem – spodziewałem się, Ŝe nosząc takie nazwisko, będzie pan mówił ze szkockim akcentem. – Nie, wychowałem się w Yorkshire, ale mam szkockich przodków– odparł z uśmiechem. Dostrzegłem błysk w jego oczach i lekko uniesioną brodę. – I jest pan z tego dumny, co? – Istotnie. Bardzo dumny. – PowaŜnie skinął głową. W Skeldale House pokazałem mu jego samochód i pomogłem załadować niezbędne wyposaŜenie, które wszyscy woziliśmy ze sobą: lekarstwa, narzędzia, fartuchy i ubrania ochronne. Potem zaprowadziłem go do jego pokoju, gdzie najbardziej zainteresowało go nie wyposaŜenie, ale ptaki i kwiaty, które widział z okna wychodzącego na długi ogród. – Przy okazji – dodałem. – Powinienem był zapytać wcześniej, czy jadł pan lunch? – Lunch? – Tak, czy jadł pan coś? – Jadł... jadł...? – Czarne oczy przybrały zamyślony wyraz. – Tak, na pewno coś wczoraj jadłem. – Wczoraj! Mój BoŜe, jest prawie czwarta po południu. Musi pan być głodny jak wilk! – Och nie, wcale nie, bynajmniej. – Chce pan powiedzieć, Ŝe nie jest pan głodny? Najwidoczniej uznał to pytanie za niezwykłe, a nawet nieistotne, bo odpowiedział obojętnym wzruszeniem ramion. – Pomimo to – powiedziałem – skoczę na dół i zobaczę, co uda mi się znaleźć. W kredensie był duŜy niepokrojony placek owocowy; Helen właśnie upiekła go do kawy, którą czasem udawało się nam wypić między kolejnymi wizytami. Wziąłem talerz, nóŜ i zaniosłem wszystko na górę. – Proszę – powiedziałem, stawiając ciasto na stole. – Niech pan się częstuje, a później dostanie pan porządny posiłek. Mówiąc to, usłyszałem kroki na schodach i do pokoju wpadł Siegfried. – Calum Buchanan, Siegfried Farnon – dokonałem prezentacji. Uścisnęli sobie ręce, a potem Siegfried drŜącym palcem wskazał na ramię młodzieńca. – A cóŜ to takiego, do licha? 90
– Marilyn, mój borsuk – odparł Calum ze swym ujmującym uśmiechem. – I zamierza pan trzymać go tutaj? – Zgadza się. Siegfried zrobił głęboki wdech i powoli wypuścił powietrze przez nos, ale nic nie powiedział, nadal uwaŜnie przyglądając się naszemu nowemu asystentowi. Młody człowiek swobodnie mówił o swoich kwalifikacjach, zadowoleniu z przyjazdu do tak czarującego miasteczka jak Darrowby oraz o tym, co widzi w ogrodzie. Zabrał się do ciasta, ale nie przejmował się jego krojeniem. Zamiast tego machinalnie łamał je palcami, nie przerywając rozmowy. – Jaka piękna wistaria! Najładniejsza, jaką kiedykolwiek widziałem. ZauwaŜyłem teŜ ślicznego małego gila, a na jabłonce mieszka pełzacz; ostatnio rzadko się je widuje. – Wkładając do ust spory kawał ciasta z owocami, dodał: – Daję słowo, Ŝe widzę tam teŜ białego kosa, co za cudo! Siegfried był zapalonym przyrodoznawcą i ornitologiem, więc zazwyczaj taki temat bardzo go interesował, ale teraz milczał, z niedowierzaniem spoglądając na borsuka, psa i szybko znikające ciasto. W końcu Calum wybrał palcami ostatnie okruszki – miałem wraŜenie, Ŝe nawet nie wiedział, co zjadł – i odwrócił się od okna. – CóŜ, bardzo dziękuję. Jeśli moŜna, to chciałbym teraz rozpakować bagaŜ. Przełknąłem ślinę. – Racja, zobaczymy się później. Zeszliśmy na dół i Siegfried zaciągnął mnie do pustego gabinetu. – Jamesie, do diabła, kogo my tu mamy? Asystenta z cholernym borsukiem na karku! I psa wielkości osła! – Hmm, tak... ale wygląda na porządnego gościa. – MoŜliwe, ale jest dziwny. Czy widziałeś? Zjadł całe to cholerne ciasto! – Tak, widziałem. Był bardzo głodny, nie jadł od wczoraj. – Od wczoraj?! – Siegfried wybałuszył oczy. – Jesteś pewny? – Na tyle, na ile to moŜliwe. On sam nie wie. Mój wspólnik jęknął i uderzył się dłonią w czoło. – O BoŜe, powinniśmy byli porozmawiać z nim, zanim go zatrudniliśmy. Jednak miał takie doskonałe referencje z uniwersytetu. Powiedzieli, Ŝe jest nadzwyczajny. Uznałem, Ŝe nie mogą się mylić. – Nigdy nie wiadomo. MoŜe zna się na robocie, a tylko to się liczy. – No cóŜ, miejmy taką nadzieję, ale jest cholernie dziwny i przeczuwam kłopoty. Nic nie powiedziałem, ale ja teŜ miałem złe przeczucia. John Crooks ze wszystkimi swoimi zaletami był w zasadzie po prostu zwyczajnym miłym facetem, a w tym ciemnookim przybyszu nie było niczego zwyczajnego. 91
Dzwonek telefonu przerwał mi te rozmyślania. Przyjąłem wezwanie i zwróciłem się do Siegfrieda. – To Miles Horsley. Krowa mu się cieli. Mój wspólnik skinął głową, a potem w zadumie wydął usta. Po chwili stanowczo podniósł palec. – Dobrze, poślemy tam nowego. Zastanawialiśmy się, jak sobie poradzi w pracy. Teraz mamy okazję to sprawdzić. – Zaczekaj chwileczkę, Siegfriedzie – powiedziałem. – Ten młody człowiek niedawno skończył studia, a chodzi o Milesa Horsleya. To ekspert, on nigdy nie wzywa nas do łatwego cielenia. W dodatku chodzi o młodą jałówkę. To moŜe być trudny zabieg. MoŜe lepiej sam pojadę. Siegfried energicznie pokręcił głową. – Nie, chcę się dowiedzieć, czy on sobie poradzi, a im prędzej, tym lepiej. Zawołaj go, dobrze? Calum spokojnie wysłuchał wskazówek, cicho pogwizdując, gdy pokazywaliśmy mu na mapie drogę do farmy. Kiedy odwrócił się, by odejść, Siegfried wypuścił ostatnią strzałę. – To moŜe być trudny zabieg, ale nie wracaj, dopóki ta krowa się nie ocieli. Rozumiesz? Krew zastygła mi w Ŝyłach, ale Calum wcale nie wyglądał na uraŜonego. Kiwnął głową, skinął nam ręką na poŜegnanie i poszedł do samochodu. Kiedy odjechał, Siegfried zwrócił się do mnie z ponurym uśmiechem. – MoŜesz myśleć, Ŝe jestem surowy, Jamesie, ale nie chcę, Ŝeby wrócił tu za pół godziny, mówiąc, Ŝe to trudny poród i powinniśmy się tym zająć. Nie, trzeba go rzucić na głęboką wodę, powiadam. To najlepszy sposób. Wzruszyłem ramionami. Miałem tylko nadzieję, Ŝe ten młodzieniec umie pływać. Było to mniej więcej o piątej trzydzieści; o pół do ósmej odczuwałem juŜ nieznośne napięcie. Przed oczami miałem obraz nieszczęsnego nowicjusza tarzającego się po podłodze obory, pokrytego krwią i gnojem. Co pięć minut spoglądałem na zegarek. Byłem juŜ bliski tego, Ŝeby zacząć nerwowo krąŜyć po pokoju, kiedy wszedł Siegfried, niosąc pieska z wymagającą szycia raną w boku. – Jak poszło Buchananowi? – zapytał. – Nie wiem. Jeszcze nie wrócił. – Nie wrócił! – Wspólnik obrzucił mnie przeciągłym spojrzeniem. – A więc coś się stało. Zaszyjmy tę ranę, a potem jeden z nas pojedzie, Ŝeby sprawdzić, co się dzieje. Milczeliśmy, kiedy znieczulałem pieska, a potem Siegfried zaczął oczyszczać ranę. Wiedziałem, Ŝe obaj myślimy o tym samym; popełniliśmy błąd, posyłając tego nowego na farmę Horsleya. Gdy Siegfried zakładał szwy, zauwaŜyłem, Ŝe 92
i on wciąŜ zerka na zegarek. Kilka minut po ósmej drzwi salki operacyjnej otworzyły się i wszedł Calum Buchanan. Mój wspólnik spojrzał na niego, trzymając w ręku igłę. – No i...? – Niestety, to było nieprawidłowe ułoŜenie – odparł Calum. – Mała jałówka i duŜe cielę z bocznie odchyloną głową, daleko odsuniętą, poza zasięgiem. W Ŝaden sposób nie mogła urodzić. Siegfried poczerwieniał i w jego oczach pojawił się groźny błysk. – I co...? – Tak więc zrobiłem cesarkę. – Co pan zrobił? – Cesarskie cięcie – uśmiechnął się Calum. – Nie było innego wyjścia. Cielę było Ŝywe, więc embriotomia nie wchodziła w grę. Siegfried spojrzał na niego i rozdziawił usta. – I co... co... co się stało? – Och, poszło jak z płatka. Jałówka stała na nogach i wyglądała normalnie, kiedy odjeŜdŜałem, a cielę jest zdrowe i ładne. – No... no... – W latach pięćdziesiątych bardzo rzadko wykonywano cesarskie cięcie u krów, więc nic dziwnego, Ŝe mojemu wspólnikowi zabrakło słów, lecz w końcu zwycięŜyło poczucie sprawiedliwości. – No cóŜ, chłopcze, wykonałeś wspaniałą robotę i muszę ci pogratulować. W dodatku zrobiłeś to podczas swojego pierwszego wezwania. Naprawdę dobra robota. – Bardzo dziękuję. – Młodzieniec wesoło błysnął ciemnymi oczami i spojrzał na swoje ręce. – Jeśli moŜna, to chętnie wziąłbym teraz kąpiel. – AleŜ proszę, mój drogi. I musisz coś zjeść. Kiedy drzwi zamknęły się za naszym nowym asystentem, Siegfried popatrzył na mnie ze zdumieniem. – No i co ty na to? – Niesamowite! – odparłem. – KaŜdy, kto potrafi poradzić sobie z czymś takim zaraz po przyjeździe, musi być dobry. Mój BoŜe, ledwie miał czas poukładać instrumenty w bagaŜniku! – Tak... tak... – Siegfried ze skupioną miną skończył szyć i nic nie mówiąc, odłoŜył igłę, po czym podszedł do zlewu, Ŝeby umyć ręce. Później nagle odwrócił się do mnie. – Wiesz co, Jamesie, nadal nie mogę w to uwierzyć! Myślisz, Ŝe nas nabiera? – Och nie, jasne, Ŝe nie – zaśmiałem się. – Nie odwaŜyłby się. – No nie wiem – mruknął Siegfried. – Ten gość jest jakiś dziwny. Nie mam pojęcia, co o nim sądzić. – Skończył wycierać ręce, a potem jego twarz powoli rozpromienił uśmiech. – Wiesz, kiedy tu sprzątniemy, skoczymy do Milesa 93
Horsleya. To tylko dziesięć minut jazdy, a przy okazji wstąpimy na piwo do wiejskiego pubu. Jest tuŜ obok farmy. Nie uspokoję się, dopóki nie zobaczę tego na własne oczy. Miles Horsley był szczupłym, wysokim męŜczyzną i porządnym facetem, któremu jednak lepiej było nie wchodzić w drogę. Doświadczony hodowca i perfekcjonista. Jego granitowa twarz rozpogodziła się, gdy otworzył nam drzwi. – CóŜ, panowie, dziś wieczorem mamy urodzaj na weterynarzy. O co chodzi? – Wiesz co, Miles – rzucił niedbale Siegfried – wyskoczyliśmy z Jamesem na piwko do Blacksmith’s Arms i pomyśleliśmy, Ŝe przy okazji rzucimy okiem na twoją jałówkę. – Ach tak. – Farmer kiwnął głową. – Chodźcie zobaczyć. Przeprowadził nas przez ciemne podwórko, otworzył drzwi do obory i włączył światło. Ładna krasula spokojnie skubała siano ze Ŝłobu, a cielę ssało jej wymię. Na lewym boku jałówki był niemal idealnie równy trójkąt wygolonej sierści, przez środek którego biegł najrówniejszy rząd szwów, jaki widziałem w Ŝyciu. – Ten wasz młody człowiek jest niezły – rzekł farmer. – ChociaŜ muszę przyznać, Ŝe zastanawiałem się, kogo mi przysłaliście, kiedy zobaczyłem tego borsuka na jego ramieniu! Siegfried nadal ze zdumieniem spoglądał na ślady operacji. – Tak... tak, istotnie. – Ten chłopak ma pewną rękę – ciągnął farmer. – I podobało mi się to, jak pracuje. Dokładnie i bardzo czysto. Wniósł wszystkie instrumenty do domu i starannie je wygotował, zanim zabrał się do pracy. Gwarantuję, Ŝe nie będzie Ŝadnej infekcji. A w dodatku cielę jest naprawdę ładne. Siegfried przesunął dłonią po grzbiecie jałówki i pogłaskał cielaka po łbie. – Bardzo się cieszę, Ŝe wszystko dobrze poszło. Serdeczne dzięki, Miles, Ŝe pozwoliłeś nam rzucić okiem. W Blacksmith’s Arms mój wspólnik w zadumie pociągnął solidny łyk piwa. – Wspaniała robota, Jamesie, ale wciąŜ mam dziwne przeczucie, Ŝe w tym wszystkim tkwi jakiś haczyk. – Co masz na myśli? Nie ulega wątpliwości, Ŝe trafił się nam pierwszorzędny weterynarz. – Och, na to wygląda. Jednak to taki dziwak, wciąŜ myślę o tym cholernym borsuku. I tych zabawnych wąsiskach. A to ciasto! Nigdy nie widziałem, Ŝeby ktoś za jednym podejściem zjadł całą blachę ciasta z owocami – a on zrobił to zupełnie bezwiednie. – Och tak, wiem – roześmiałem się. – Niewątpliwie to bardzo niezwykły młodzieniec. Jednak wygląda na miłego faceta, jest bardzo ujmujący i dobrze radzi sobie z robotą. A to najwaŜniejsze. 94
– Racja, racja... – Siegfried przygładził dłonią włosy i znów je zmierzwił. – Pewnie niepotrzebnie się martwię, ale... czas pokaŜe.
95
16 – Ładny pies – powiedziałem, wyciskając gruczoły okołoodbytowe wielkiemu zwierzęciu, które stało na stole. Z jego pyska wydobywał się głuchy pomruk, więc dobrze było widzieć, Ŝe przyjaźnie macha ogonem, chociaŜ z pewnością nie cieszyły go moje manipulacje przy jego zadzie. – Cieszę się, Ŝe merda ogonem. – Tak, tylko Ŝe... – zaczęła stara pani Coates, ale było juŜ za późno. Gdy chciałem zajrzeć mu w oczy, pies ku memu zdumieniu z wściekłością rzucił się na mnie, warcząc, szczerząc kły i usiłując ugryźć mnie w twarz. Przez lata pracy udoskonaliłem technikę uników, lecz tym razem ledwie uniknąłem paskudnej rany. – Przestań, Wolfie! Ty niedobry stary psie! – wrzasnęła starsza pani. – Zachowuj się albo tak oberwiesz, Ŝe zobaczysz! Skarcone przez właścicielkę wielkie zwierzę połoŜyło uszy po sobie, a ja wycofałem się na bezpieczną odległość. – Wie pani co, Wolfie to niezwykły przypadek – zauwaŜyłem, ze zdziwieniem spoglądając na psa. – WciąŜ macha ogonem jak szalony, a jednocześnie warczy i szczerzy kły, jakby chciał rozerwać mnie na strzępy. – Właśnie w tym cały problem, panie Herriot. Ludzie zawsze się mylą. Widząc, jak merda ogonem, myślą, Ŝe jest łagodny, a potem są zaskoczeni. – No cóŜ, mnie z pewnością zaskoczył, pani Coates. To jedyny pies, jakiego widziałem, który jednocześnie warczy i merda ogonem. Wszystko zaleŜy od tego, z której strony się do niego podejdzie, prawda? Pani Coates mieszkała w jednym z szeregu miejskich baraków dla starszych ludzi. Jakiś czas później byłem z wizytą u pary staruszków, państwa Hart, mieszkających nieco dalej w tym samym rzędzie. Ich kot, który tak jak i oni był w podeszłym wieku, gubił sierść i miejscami zupełnie wyłysiał. Gdy rozchyliłem futerko i obejrzałem skórę, zauwaŜyłem wyraźne oznaki wyprysku prosówkowego. – Ta choroba często dotyka kastrowane kocury, takie jak wasz Peter. MoŜna ją wyleczyć zastrzykiem hormonów i tabletkami. Peter nie przestał mruczeć, nawet kiedy wprowadziłem mu igłę pod skórę – był kotem lubiącym wszelkie przejawy zainteresowania – ale zauwaŜyłem, Ŝe jego właściciele mają niewyraźne miny. Zmieszali się jeszcze bardziej, kiedy odsypałem trochę tabletek do pudełka i zacząłem notować sposób ich podawania. – Jesteśmy trochę zmartwieni, panie Herriot – rzekł nagle starszy pan. – To leczenie będzie kosztowało, a my nie moŜemy panu zapłacić. W kaŜdym razie nie dzisiaj. – Właśnie – dodała jego Ŝona. – Zawsze lubimy płacić od razu, ale w tej chwili nie mamy pieniędzy. Zostaliśmy okradzeni. – Okradzeni? 96
– Tak, niestety. Ostatnio mąŜ źle się czuł i ogród trochę zarósł. Dwaj męŜczyźni przyszli i powiedzieli, Ŝe go uporządkują, ale kiedy rozmawialiśmy z jednym z nich w saloniku, drugi zakradł się do kuchni i ukradł nasze emerytury oraz trochę gotówki, którą trzymaliśmy na kominku. – Och, co za podłość! – powiedziałem. – Proszę się nie martwić o moje honorarium. Zapłacicie państwo, kiedy będziecie mogli. Naprawdę bardzo mi przykro. Musieliście się okropnie zdenerwować. Wychodząc od nich, z odrazą myślałem o tym, Ŝe są tacy niegodziwcy, którzy potrafią wejść do domu porządnych starych ludzi i ukraść im skromne oszczędności. Niestety słyszałem juŜ tę smutną historię. Ci dwaj męŜczyźni kręcili się ostatnio po Darrowby, pod byle pretekstem wchodząc do domów i dokonując tych odraŜających przestępstw. Specjalizowali się w okradaniu starszych ludzi. Nie byli zbyt odwaŜni. Kilka dni później przechodziłem obok domku pani Coates, więc pomyślałem, Ŝe przy okazji mogę sprawdzić, jak się miewa Wolfie. Starsza pani wpuściła mnie, a ja spojrzałem na wielkiego psa, który energicznie machał ogonem i jednocześnie warczał. – Czuje się znakomicie – powiedziała pani Coates. – Przestał trzeć zadem o podłogę. – Och, to dobrze – odparłem. – To bardzo nieprzyjemne dla psa. – Mam panu jeszcze coś do powiedzenia. – Złapała mnie za rękę. – Wpuściłam tu złodziei! – Och nie, tych dwóch? Pani teŜ? Tak mi przykro. – Owszem, ale niech pan posłucha! – powiedziała z oŜywieniem. – Jeden z tych facetów rozmawiał ze mną, a drugi był w kuchni z Wolfiem. Usłyszałam, jak mówi: „Grzeczny piesek, grzeczny”, a potem rozległ się straszny wrzask, szamotanina i facet z krzykiem przebiegi obok drzwi salonu z Wolfiem wiszącym mu u tyłka. Ten drugi teŜ rzucił się do ucieczki, ale Wolfie dopadł go, zanim tamten zdąŜył wybiec, i dał łobuzowi popalić! Po chwili zobaczyłam, jak zmykają ulicą, a Wolfie pędzi za nimi. Zza kominka wyjęła spory strzęp zakrwawionego materiału, najwyraźniej wydarty z siedzenia spodni. – Wolfie przyniósł mi to, gdy wrócił. Uśmiałem się tak, Ŝe musiałem się oprzeć o kominek. – Och, co za cudowna historia. ZałoŜę się, Ŝe juŜ nigdy więcej nie zobaczymy tutaj tych opryszków. – Na pewno nie. – Starsza pani wzięła się za boki z uciechy. – Chi, chi, nie mogę się powstrzymać od śmiechu, kiedy pomyślę, jak ten facet powiedział: „Grzeczny piesek, grzeczny”. 97
– Tak, to bardzo zabawne – powiedziałem. – Widocznie podszedł do niego z niewłaściwej strony.
98
17 W dziewięciu przypadkach na dziesięć powodem tego, Ŝe koń kuleje, są nogi. Tak głosi stare powiedzenie i w tym przypadku się sprawdziło. Wielki clydesdale unosił lewą tylną nogę, trzymał drŜące kopyto kilkanaście centymetrów nad ziemią, a potem ostroŜnie ją stawiał. Setki razy widywałem ten objaw i nie miałem trudności z postawieniem diagnozy. – Zapaprał ją sobie – powiedziałem do farmera. W ten sposób miejscowi określali infekcję kopyta. Dochodziło do niej, kiedy podeszwa pękła lub została uszkodzona w inny sposób, co umoŜliwiało wtargnięcie bakterii. Tworzył się ropień i jedynym wyjściem było zestruganie kopyta i wypuszczenie ropy. W tym celu naleŜało podnieść kopyto i w przypadku tylnej nogi oprzeć je na kolanie, a jeśli chodziło o przednią, trzeba było ścisnąć je między nogami i w tej pozycji posłuŜyć się noŜem kopytowym. Czasem róg bywał twardy jak marmur, a dokładne połoŜenie ropnia było trudne do znalezienia, więc miałem za sobą wiele męczących zabiegów, podczas których zawzięcie strugałem, a koń opierał się na mnie całym cięŜarem, tak Ŝe pot spływał mi z czoła i kapał na kopyto. – Dobrze – powiedziałem. – Obejrzyjmy to. Przesunąłem dłonią po nodze i sięgałem do kopyta, kiedy koń gniewnie zarŜał, szybko się obrócił i wierzgnął, lekko zawadzając mnie kopytem o udo. – W kaŜdym razie nadal moŜe wierzgać chorą nogą – mruknąłem. Farmer mocniej ujął kantar i zaparł się nogami w ziemię. – Tak, to kawał drania. Niech pan uwaŜa. Mnie teŜ kopnął raz czy dwa razy. Spróbowałem ponownie z tym samym rezultatem, a przy trzeciej próbie, kiedy ledwie uniknąłem uderzenia kopytem, koń obrócił się i pchnął mnie na ścianę boksu. Kiedy wstałem i z ponurą determinacją znów próbowałem złapać go za nogę, stanął dęba, obrócił się w miejscu i przednim kopytem trafił w moje ramię, po czym próbował mnie ugryźć. Farmer był drobnym męŜczyzną w podeszłym wieku. Miał niewyraźną minę, kiedy szalejące zwierzę miotało nim na wszystkie strony. – Niech pan posłucha – wysapałem, rozcierając ramię. – Są trudności. Dziś po południu mam tu przyjechać z Dennym Boyntonem do innego konia z zapapranym kopytem. Wpadniemy około drugiej i wyleczymy tego łobuza. Jest podkuty, wiec nawet lepiej będzie zrobić to w obecności kowala. Farmer Hickson przyjął to z ulgą. – Tak będzie najlepiej. Wyglądało na to, Ŝe będziemy tu mieli rodeo! OdjeŜdŜając, rozmyślałem o Dennym. Byliśmy starymi znajomymi. Trochę młodszy ode mnie, regularnie towarzyszył mi podczas wyjazdów do chorych koni. W latach pięćdziesiątych na większości farm uŜywano juŜ traktorów, ale niektórzy farmerzy nadal trzymali konie pociągowe i byli z nich dumni. PrzewaŜnie były to 99
wielkie, spokojne zwierzęta i zawsze z sympatią patrzyłem, jak wykonują swą codzienną prace, ale ten koń był wyjątkiem. Zwykle bez problemu zdjąłbym podkowę, aby zbadać kopyto. Wszyscy weterynarze potrafią wykonać ten zabieg. Jednak mimo Ŝe nie brakowało mi potrzebnych narzędzi, miałbym nielichą zabawę, usiłując zrobić to ze zwierzęciem Hicksona. To było zadanie dla Denny’ego. Kuźnia Boyntonów stała na samym końcu wioski Rolford; gdy podjechałem do przysadzistego budynku stojącego wśród drzew na tle zielonego zbocza, jak zwykle odniosłem wraŜenie, Ŝe spoglądam na relikt przeszłości. Kiedy przyjechałem do Yorkshire, w kaŜdej wiosce był warsztat kowalski, a w Darrowby znajdowało się ich kilka. Jednak w miarę jak zaprzestawano uŜywać koni pociągowych, tych warsztatów było coraz mniej. Ludzie, którzy pracowali w nich od pokoleń, odeszli, a ich miejsca pracy, w których jeszcze rozbrzmiewały echa stukotu końskich kopyt i szczęk Ŝelaza, stały opuszczone i ciche. Warsztat Boyntonów był jednym z niewielu, które przetrwały, głównie dlatego, Ŝe Denny był mistrzem w swoim fachu, biegłym w specjalistycznym podkuwaniu, jakiego wymagały konie wierzchowe. Kiedy wszedłem, pochylał się nad kopytem potęŜnego huntera, śmiejąc się i Ŝartując z atrakcyjną młodą właścicielką, która stała opodal. – Witam, panie Herriot – zawołał na mój widok. Właśnie przykładał rozgrzaną podkowę do kopyta; woń przypalanego rogu, blask paleniska oraz dźwięczne „bang, bang”, z jakim jego wciąŜ sprawny ojciec obrabiał na kowadle rozŜarzony metal, wszystko to budziło setkę wspomnień z niezbyt odległej przeszłości. Denny nie był wysoki, ale chudy i Ŝylasty. Kiedy pracował, mięśnie jego przedramion napinały się i rozluźniały. Miał szerokie bary, niezbędne w jego zawodzie, lecz niezaleŜnie od tego wyglądał na twardego i wytrzymałego męŜczyznę, jak większość farmerów z gór Dale, z którymi miałem na co dzień do czynienia. Zaczął przybijać podkowę. Po kilku minutach wyprostował się i klepnął konia po zadzie. – W porządku, Angelo, moŜesz juŜ zabrać tego starego drania – powiedział, błyskając w uśmiechu białymi zębami. Zachichotała i przyszło mi na myśl, Ŝe jestem świadkiem typowej sceny. Denny ze swym łobuzerskim spojrzeniem i zuchwałym wyrazem twarzy niewątpliwie podobał się wielu młodym damom, które przyprowadzały do niego swoje konie, a on zawsze przekomarzał się z klientami podczas pracy. Wizyta u kowala Boyntona była wydarzeniem towarzyskim. Gdy koń i jego właścicielka opuścili kuźnię, sięgnął po swoją torbę z narzędziami. – JuŜ, panie Herriot. Jestem do pańskich usług! 100
– Znajdziesz chwilę czasu, Ŝeby po drodze pomóc mi przy jeszcze jednym koniu z zapapranym kopytem? – ZdąŜymy – zaśmiał się. – Klient nasz pan! Kiedy ruszyliśmy, postanowiłem mu opowiedzieć o koniu Hicksona. Musiałem go ostrzec, mimo iŜ wiedziałem, Ŝe od dziecka miał do czynienia z płochliwymi, często niebezpiecznymi końmi, i wielokrotnie widziałem, jak bez wysiłku radził sobie z wielkimi, szalejącymi zwierzętami, jakby były kociakami. – Denny – powiedziałem – ten koń Hicksona moŜe sprawiać kłopoty. To dzika bestia, ledwie zdołałem do niego podejść. – Ach tak? Z torbą na kolanach i tkwiącym w ustach papierosem młodzieniec leniwie obserwował krajobraz za oknem. Wydawało się, Ŝe nie słucha. Spróbowałem ponownie. – Kilka razy chciał mnie kopnąć tylną nogą, a potem stanął dęba i... – Wszystko będzie dobrze, panie Herriot, będzie dobrze – wymamrotał machinalnie, tłumiąc ziewnięcie i niechętnie odrywając wzrok od okna. – I jest złośliwy. O mało nie ugryzł mnie w ramię, gdy próbowałem... – Hej, proszę się zatrzymać! – zawołał Denny, gdy mijaliśmy stojącą przy drodze farmę. – Na podwórku jest George Harrison. Niech pan przystanie na chwilkę, dobrze, panie Herriot? – Szybko opuścił szybę. – No i co, George, jak się masz? – zawołał do młodego farmera, który niósł na ramieniu belę słomy. – JuŜ wytrzeźwiałeś? Cha, cha! Wymienili kilka uprzejmych zdań, po czym pojechaliśmy dalej, a Denny wyjaśnił: – O rany, George zalał się zeszłej nocy na balu dostawców. WciąŜ jest zielony, cha, cha, cha! Zrezygnowałem z dalszych prób ostrzegania go. Najwyraźniej nie był tym zainteresowany. Z oŜywieniem relacjonował mi barwne szczegóły poprzedniego wieczoru, lecz kiedy podjechaliśmy do farmy Hicksona, nagle zamilkł. Z powaŜną miną rozglądał się na boki. Wiedziałem, co zaraz będzie. – Czy są tu jakieś złe psy, panie Herriot? Powstrzymałem uśmiech. Przez te wszystkie lata, od kiedy go znałem, zawsze o to pytał. – Nie, ani jednego, Denny – odparłem. Podejrzliwie spojrzał na starego owczarka z zadowoleniem chłepczącego mleko przy kuchennych drzwiach. – A ten? – To stary Zak. Ma dwanaście lat! Łagodny jak owieczka. – Tak, moŜe, ale to nie oznacza, Ŝe moŜna mu ufać. Niech pan go zamknie 101
w domu. Przeszedłem przez podwórze, zaczekałem, aŜ stary pies wyliŜe miskę, a potem wprowadziłem go do domu, radośnie merdającego ogonem. Robiłem to juŜ wiele razy, ale Denny wcale się nie kwapił z opuszczeniem samochodu. W końcu bacznie rozejrzawszy się na wszystkie strony, wysiadł i przez chwilę stał czujnie na podwórzu, po czym pospieszył do stajni, gdzie czekaliśmy na niego z Hicksonem. Farmer mocniej chwycił kantar i niepewnie uśmiechnął się do wchodzącego Denny’ego. – UwaŜaj na niego, chłopcze. To paskudny drań. – Paskudny, tak? Młodzieniec, trzymając w ręku młotek, uśmiechnął się i podszedł do konia, który – jakby postanawiając dowieść prawdziwości tych słów – połoŜył uszy po sobie i wierzgnął. Denny uchylił się wprawnie i ryknął gromkim śmiechem. – Aha! Taki jesteś, co? No dobrze, łobuzie, zobaczymy! Znów podszedł do konia. Nie wiem, jak udało mu się uniknąć wciąŜ ponawianych ataków, ale po chwili wetknął płaski koniec młotka pod podkowę i przyciągnął do siebie. – No dobra, ty łobuzie, jednak cię mam, no nie? Stojący na trzech nogach koń jeszcze kilkakrotnie bez przekonania próbował się uwolnić z rąk trzymającego go i łagodnie przemawiającego Denny’ego, ale najwidoczniej zrozumiał, Ŝe ma do czynienia z fachowcem. Denny, opierając jego kopyto o swoje kolano, sięgnął po narzędzia, przez cały czas mamrocząc coś pod nosem. Patrzyłem z niedowierzaniem, jak obciął zagięcia podkowiaków, wyjął obcęgami gwoździe i zdjął podkowę. Koń stał nieruchomo, lekko robiąc bokami, zupełnie poskromiony. – W którym miejscu, panie Herriot? – zapytał Denny, pokazując mi podeszwę kopyta. Ostukałem je, aŜ znalazłem czuły punkt. Aby się upewnić, nacisnąłem to miejsce kleszczami kopytowymi i zwierzę drgnęło. – Tutaj, Denny – powiedziałem. – Tu jest pęknięcie. Młody kowal wprawnymi ruchami zaczął strugać kopyto swoim ostrym noŜem. Bardzo często robiłem to sam, ale z przyjemnością patrzyłem, jak zajmuje się tym ekspert. W mgnieniu oka powiększył szczelinę; rozległ się syk, a potem gdy dotarł do źródła zakaŜenia, pociekła struŜka ropy. Był to jeden z najbardziej satysfakcjonujących zabiegów weterynaryjnych, gdyŜ nie przecięty ropień sprawia zwierzęciu okropny ból. Czasem ropa przedostaje się pod ścianę kopyta i po długich cierpieniach tryska przy koronce, a zdarzało się, Ŝe trzeba było dobić konia, gdy wszelkie sposoby leczenia infekcji zawiodły i biedne zwierzę leŜało, stękając, 102
z potwornie spuchniętą nogą. Ze zgrozą wspominam takie przypadki z dawnych czasów. Tym razem nie miało do tego dojść, więc jak zwykle poczułem przemoŜną ulgę. – Dzięki, Denny, to było wspaniałe. – Podałem antybiotyk i zrobiłem zastrzyk przeciwtęŜcowy, po czym powiedziałem do farmera: – Wkrótce będzie zdrowy, panie Hickson. Następnie udaliśmy się z Dennym do kolejnego pacjenta. WyjeŜdŜając z podwórza, spojrzałem na młodego kowala. – Świetnie sobie poradziłeś z tym dzikim koniem. To zdumiewające, jak udało ci się go uspokoić. Wyciągnął się na fotelu, zapalił następnego papierosa i odparł leniwie: – Był głupi i tyle. To drobiazg. Jest mnóstwo takich jak on – wielki głupi drań. Podjął przerwaną relację z wydarzeń poprzedniego wieczoru, czasem zaśmiewając się cicho, a kiedy patrzyłem na niego, zupełnie odpręŜonego, z czapką zsuniętą na tył głowy i zuchwałym uśmiechem na ustach, wyglądał tak, jakby nic nie mogło wytrącić go z równowagi. Jednak kiedy zajechałem na farmę, gdzie mieliśmy powtórzyć ten zabieg na następnym koniu, beztroski nastrój opuścił go jak zduszony niewidzialną ręką. Mocno ściskając torbę z narzędziami, niespokojnie spoglądał na kaŜdy zakamarek podwórka. Czekałem, aŜ padną sakramentalne słowa: – Czy są tu jakieś złe psy, panie Herriot?
103
18 – Co to? CóŜ to jest, do diabła? Borsuk? A niech mnie! W Drovers’ Arms wybuchło pandemonium. Właśnie wróciliśmy z Calumem z obchodu i zaproponowałem mu kufel piwa; wysiadł z samochodu, posadził sobie Marilyn na ramieniu i pomaszerował ze mną do baru. Bywalcy wytrzeszczyli oczy, zakrztusili się piwem i po kilku sekundach znaleźliśmy się w środku podekscytowanego tłumu. Odszedłem na bok i spokojnie usiadłem nad szklanicą piwa, podczas gdy młodzieniec bawił towarzystwo, rzeczowo i z cichą satysfakcją odpowiadając na grad pytań. Najwyraźniej lubił pokazywać swoją ulubienicę wszystkim zainteresowanym, a w przypadku większości ludzi nie było to tylko zaciekawienie, ale istna sensacja. Tak samo było, gdy przedstawiłem go mojej rodzinie w salonie Skeldale House. Nasze dzieci grały, Rosie na pianinie, a Jimmy na harmonijce, gdy do pokoju weszła ta wysoka, wąsata postać ze zwierzęciem na ramieniu. Zawsze przy takich okazjach z upodobaniem patrzyłem na uniesione brwi i otwarte usta. Helen zareagowała typowo, lecz Jimmy i Rosie zrobili wielkie oczy z uciechy. – Och, jaka śliczna! Czy moŜna ją pogłaskać? Skąd ją pan wziął? Jak się wabi? – zasypały go gradem pytań, a Calum, śmiejąc się i Ŝartując, był dla dzieci prawie taką samą atrakcją jak jego kosmata towarzyszka. Wszystko szło jak z płatka, gdy z ogrodu przybiegła Dinah, nasz drugi beagle i następczyni Sama. – To jest Dinah – przedstawiłem ją. – Ho, ho, mała tłusta Dinah – rzekł grzmiącym basem Calum. Nie był to komplement, poniewaŜ mój piesek był zdecydowanie za gruby i przynosił wstyd weterynarzowi, który nieustannie radził ludziom, by odchudzili swoje psy, ale Dinah z pewnością nie poczuła się uraŜona. Tak zawzięcie machała ogonem, Ŝe bałem się, iŜ zawiąŜe go sobie na supeł. Jej reakcja była znamienna – najwyraźniej uznała ten nowy głos za niezmiernie atrakcyjny. Calum pochylił się nad nią, a ona w ekstazie podstawiła mu brzuch do drapania. – O rany, naprawdę pana lubi! – roześmiała się Helen. Wówczas tego nie wiedzieliśmy, lecz jej słowa miały jeszcze wielokrotnie przychodzić mi na myśl w podobnych sytuacjach. Przekonałem się, Ŝe wszystkie zwierzęta lubiły Caluma, który potrafił wspaniale się z nimi obchodzić. Uwielbiały jego głos, widok i zapach, co jest dla lekarza weterynarii darem boŜym. Kiedy skończyliśmy z uprzejmościami, a Marilyn wesoło baraszkowała na podłodze, z upodobaniem poddając się pieszczotom dzieci, Calum usiadł przy pianinie i zaczął grać. Nie był Rubinsteinem, ale potrafił bez trudu wygrywać skoczne melodie. Dzieci klaskały w dłonie i tupały nóŜkami z zachwytu. 104
– Na tym teŜ potrafi pan grać? – Jimmy podał mu harmonijkę. Calum wziął harmonijkę i przyłoŜył ją do ust na sposób Larry’ego Adlera. JuŜ po kilku nutach dało się zauwaŜyć, Ŝe reprezentuje znacznie wyŜszy poziom niŜ mój syn, którego popisowym kawałkiem był hymn Wielkiej Brytanii. Po kilku utworach Mozarta nasz nowy asystent z uśmiechem oddał mu harmonijkę. Młodzi ludzie byli urzeczeni. – Pójdę po harmonię! – zawołał Jimmy. Wybiegł z pokoju i wrócił z jednym z moich trofeów, przyniesionych do domu z wyprzedaŜy wkrótce po ślubie. W tamtych czasach często bywałem na wyprzedaŜach w poszukiwaniu takich niezbędnych sprzętów jak stoły i krzesła, ale zazwyczaj wracałem z zupełnie niepotrzebnymi przedmiotami, jak ozdobne kałamarze i tym podobne bibeloty. Pewnego razu przyniosłem harmonię. Był to stary instrument z sześcioma rejestrami, rzeźbionymi drewnianymi okładzinami oraz wytartymi i postrzępionymi skórzanymi pasami. Kojarzył się z widokiem marynarza grającego szanty na pokładzie starego Ŝaglowca i nie zdołałem się oprzeć jego urokowi, ale niestety nikt nie potrafił wydobywać z niego dźwięków, więc instrument od lat spoczywał na strychu razem z wieloma równie bezuŜytecznymi nabytkami. Calum wyjął harmonię z drewnianej skrzynki i czule obrócił ją w rękach. – Jaka ładna. Wsunął pasy na ramiona, przebiegł palcami po klawiszach z kości słoniowej i po chwili w pokoju zabrzmiały słodkie dźwięki melodii. Grał Shenandoah, a kiedy w ciszy słuchaliśmy nieoczekiwanie bogatych akordów płynących z instrumentu, przez chwilę znalazłem się na pokładzie tego Ŝaglowca, który wyobraŜałem sobie przed wieloma laty. Z Calumem wiąŜe się wiele wspomnień, ale najbardziej utkwiła mi w pamięci ta chwila, gdy siedział z moją rodziną, spoglądając swymi ciemnymi i nieprzeniknionymi oczami w dal, podczas gdy jego palce wydobywały z naszej harmonii tę cudowną muzykę. Kiedy skończył, nagrodziliśmy go spontanicznym aplauzem, a dzieci skakały z radości, klaszcząc w dłonie. Uznały Caluma za cudownego człowieka. Miał borsuka, umiał grać na wszystkim, potrafił wszystko zrobić. Nagle zaczęliśmy się zastanawiać, gdzie jest Marilyn. Spokojnie wędrowała po pokoju, ale teraz gdzieś znikła. Zajrzeliśmy pod kanapę, bezskutecznie przesuwaliśmy fotele i z niedowierzaniem spoglądaliśmy po sobie, kiedy usłyszeliśmy szmery w kominku; po chwili wyskoczyła z niego Marilyn pokryta grubą warstwą sadzy. Nie dawała się złapać i kilka razy obiegła pokój, zanim Calum chwycił ją i wyniósł na zewnątrz. Jimmy i Rosie turlali się ze śmiechu. Od dawna tak się nie ubawili, ale Helen i ja, patrząc na zdewastowany dywan i brudne meble, nie byliśmy w tak dobrym 105
humorze. Był to gwałtowny upadek z duchowych wyŜyn w otchłań chaosu i w przebłysku intuicji przyszła mi do głowy pewna myśl. Czy Calumowi zawsze przydarzają się takie rzeczy!
106
19 Słyszałem, Ŝe kaŜdy krawiec siedział kiedyś podczas pracy ze skrzyŜowanymi nogami na stole, ale jedynym, którego widziałem w tej pozycji, był pan Bendelow. Drzwi domku otwierały się prosto na ulicę, ukazując wnętrze kuchni i tę znajomą scenę. Ciasne pomieszczenie z tysiącami ścinków zalegających na podłodze, maszyna do szycia w kącie, Blanco, ogromny biały pies, wyciągnięty przy kominku i merdający na powitanie ogonem oraz pan Bendelow siedzący po turecku na stole i rozmawiający z klientem, trzymający w rękach igłę i jakąś część garderoby. Nie po raz pierwszy uderzyła mnie myśl, Ŝe pan Bendelow zawsze trzyma igłę w powietrzu. Chyba nigdy nie widziałem, jak wbija ją w materiał, poniewaŜ był zbyt zajęty rozmową. Tak było teŜ i teraz; właśnie przemawiał do rozbawionej Ŝony farmera. – Pewnie nie moŜe pani uwierzyć w to, co powiedziałem, prawda, pani Haw? – To prawda, panie Bendelow, ale zastanawiam się, czy zdąŜył pan uszyć tę kamizelkę dla mojego męŜa. Obiecał pan... – Wszystko wydarzyło się przed wieloma laty, to pewne jak to, Ŝe tu siedzę. Wprost trudno uwierzyć, Ŝe... – Chciałabym, Ŝeby mi pan powiedział, czy ją pan skończył. MąŜ chce włoŜyć ją na... – Nie jestem jeszcze stary, zaledwie po pięćdziesiątce, ale w tamtych czasach... pamiętam... – zachichotał pan Bendelow. – Szyje pan tę kamizelkę od trzech miesięcy. Obiecał pan ją na... – Och tak, wiem, wiem. Tyle mam na głowie. Nie wiem, gdzie się obrócić. Wróć tu za dwa tygodnie, kochana, wtedy będzie gotowa. – Ale on chciał... – Tylko tyle mogę zrobić, kochana. Pa. Pani Haw z pustymi rękami i ponurą miną minęła mnie w drzwiach, a ja zająłem jej miejsce, siląc się na uśmiech. – Co cię sprowadza, młodzieńcze? Chude, cygańskie oblicze pana Bendelowa nie zmieniło wyrazu, lecz gdy zerknął z ukosa na spodnie, które trzymałem na ręce, w jego oczach ujrzałem nienawistny błysk. – Co mi pan tu przyniósł? – mruknął. – Chodzi o mankiety spodni, panie Bendelow. Są trochę wystrzępione i pomyślałem... – Taa, pomyślał pan, Ŝe sprawię, iŜ będą jak nowe. śaden problem. Zamęczycie mnie, wie pan? Po prostu mnie zamęczycie. Uwijam się jak w ukropie, a święta za pasem. We dnie i w nocy ani minuty spokoju. – CóŜ, to tylko mankiety, panie Bendelow... 107
– A jeszcze moja chora noga. Od jak dawna mnie boli? Och, od lat. Poszedłem do doktora Allinsona. Zapytał: „Miał pan to juŜ wcześniej?” „Tak” – odpowiedziałem. Na to on: „No to ma pan to znowu”. Dał mi sześćdziesiąt tabletek, a kiedy zjadłem połowę, poczułem się trochę lepiej. Kiedy zjadłem wszystkie, byłem prawie wyleczony. Doktor tak to zaplanował. ,,Panie Bendelow – powiedział. – Kiedy zje pan połowę tych tabletek, poczuje się pan znacznie lepiej, a gdy zaŜyje pan drugą połowę, pomyśli pan, Ŝe juŜ jest pan zdrowy. Jednak nie będzie pan, o nie. Dobrze pana znam i wiem, Ŝe nie zechce pan znów do mnie przyjść. Mimo to chcę, Ŝeby wrócił pan do mnie, kiedy zaŜyje pan wszystkie tabletki. Nie zwlekając”. Tak więc przychodzę do niego od razu, tak jak mi kazał, a on mówi: „No, panie Bendelow, znów pan tu jest”. A ja na to: „Tak, doktorze, dokładnie tak jak pan kazał”. „I zaŜył pan wszystkie sześćdziesiąt tabletek?” Mówię: „Owszem, połknąłem wszystkie”. Na co on daje mi następną setkę. – No cóŜ, to świetnie. Moja Ŝona prosiła, Ŝeby pan tylko rzucił okiem na te wystrzępione mankiety... – I mówi: „Musi pan przestać tak zwijać się jak w ukropie”. A ja: „Nie mogę, doktorze, nie mogę. WciąŜ pracuję. Nigdy nie odpoczywam”. Niech pan posłucha, panie Herriot. Teraz coś panu powiem. Nigdy nie zbiłem majątku. I powiem panu jeszcze coś. Jeśli nie dorobi się pan przed czterdziestką, to nigdy nie będzie pan bogaty. – Jak pan widzi, te mankiety są tylko trochę wystrzępione... – Pewnie zaraz pan powie, Ŝe moŜna zbić majątek na zakładach totalizatora, panie Herriot. Opowiem panu o Littlewoods. Niech pan posłucha. Gdy z powaŜną miną nachylił się nad stołem, drzwi na ulicę otworzyły się i wszedł wysoki męŜczyzna. Poznałem Jeremy’ego Boothby’ego, syna jednego z bogatych ziemian i człowieka o budzącym respekt wyglądzie. – Przepraszam – zagrzmiał, przeciskając się koło mnie. – Przyszedłem po mój garnitur, Bendelow. Miał być gotowy w zeszłym tygodniu. Krawiec nawet na niego nie spojrzał. – Czy pan wie, Ŝe regularnie wygrywałem na Littlewoods? Ale zawsze nisko obstawiałem i nigdy nie wygrałem więcej niŜ sześć funciaków. Dlatego powiedziałem sobie, Ŝe trzeba duŜo postawić, Ŝeby duŜo wygrać. – Słyszysz mnie, Bendelow? – potęŜny głos wypełnił pomieszczenie. – Przychodzę tu co tydzień od października i... – Tak więc wypełniłem kupon na trypla i od razu trafiłem. Czekałem na czek na siedemdziesiąt pięć tysięcy, ale nigdy nie przyszedł. Zamiast niego dostałem list od jednego z członków zarządu. – Posłuchaj, Bendelow! – Od krzyku pana Boothby’ego zabrzęczały szyby w oknach. – Trzymasz ten garnitur juŜ od roku i... Urwał w połowie zdania. Blanco opuścił swoje miejsce przy kominku 108
i podszedł do stołu, spoglądając na klienta. Nie musiał zanadto podnosić łba, bo był chyba największym psem, jakiego widziałem w Ŝyciu. Pan Bendelow mówił mi, Ŝe to szwedzki pies górski; pamiętam jego pełen wyŜszości uśmiech, kiedy odpowiedziałem, Ŝe nigdy nie słyszałem o takiej rasie. Byłem głęboko przekonany, Ŝe Blanco jest mieszańcem, lecz czymkolwiek był, wyglądał imponująco: śnieŜnobiały i ogromny. Teraz, gdy zupełnie nieruchomo stanął przed panem Boothbym, lekko unosząc lwi łeb i mierząc klienta nieruchomym spojrzeniem, z głębi jego gardła wydobył się głuchy warkot. Gdy człowiek i pies spoglądali na siebie, warkot się nasilił i wargi Blanca na moment się uniosły, ukazując rząd krokodylich zębów. Boothby cofnął się o krok i zapytał łagodniejszym tonem: – Czy mogę odebrać mój garnitur... ? Ja... Pan Bendelow, najwyraźniej zirytowany tym, Ŝe mu przerywają, machnął igłą. – Jeszcze nie jest gotowy. Niech pan wpadnie za tydzień. Miły list z przeprosinami – ciągnął krawiec. – Napisali mi, Ŝe rzeczywiście trafiłem porządek, ale nie mogą mi wypłacić tych siedemdziesięciu pięciu tysięcy z pewnego drobnego powodu. Tak, mówię panu, z pewnego drobnego powodu. Zakreśliłem szesnaście kratek zamiast ośmiu. To był miły list i facetowi chyba naprawdę było przykro, ale nic nie mógł na to poradzić. – No tak, jaka szkoda. Czy mógłby pan zrobić te spodnie na przyszły tydzień? Byłbym bardzo... – Tylko Ŝe wszystkie te pieniądze na nic by mi się nie zdały. Mogę coś panu powiedzieć o bogatych ludziach... PołoŜyłem spodnie na stole, pospiesznie się poŜegnałem i uciekłem. Kiedy powoli szedłem ulicą i w głowie kręciło mi się od gwałtownego potoku słów, które dzięki zdobyczom współczesnej techniki zdołałem przytoczyć dosłownie, rozmyślałem nad fenomenem pana Bendelowa. Po pewnym czasie wywiązywał się ze wszystkich zleceń, tak więc zapewne większość krojenia i szycia wykonywał po nocach. W rzeczywistości był dobrym krawcem i spod jego ręki wychodziły niezwykle dopasowane i ładnie skrojone garnitury, więc wcale się nie dziwiłem, Ŝe wciąŜ odwiedzali go tacy klienci jak pan Boothby. Wszystko było kwestią szczęścia; czasem zaskakiwał mnie, wykonując szycie lub przeróbki w całkiem przyzwoitym terminie. Niezłomnie wierzył w swoje umiejętności i intelekt. Przekonany, iŜ wie wszystko o wszystkim, a szczególnie o zasadach zarządzania domowym budŜetem, uwaŜał za swój obowiązek dzielić się tą wiedzą z kaŜdym rozmówcą; jednak poniewaŜ był starym kawalerem, mógł obdarzać nią tylko klientów. Tylko raz widziałem, jak zabrakło mu słów. Było to kilka lat wcześniej, kiedy szył spódnicę dla Helen i skończył robotę po paru miesiącach. Gdy wreszcie nad109
szedł ten dzień, spódnica była o kilka centymetrów za ciasna. Spojrzał na nią z niedowierzaniem, po czym kilkakrotnie szarpnął materiał, bezskutecznie usiłując go naciągnąć. Szybko zmierzył talię Helen, sprawdził zapiski w notesie i zmierzył ponownie. Klęcząc, spojrzał na nas, kompletnie zbity z tropu. Helen uśmiechnęła się i zakończyła jego męki. – Powinnam panu powiedzieć – wyjaśniła. – Jestem w ciąŜy. Spojrzał na nią zmruŜonymi oczami, ale poniewaŜ to on ponosił winę za zwłokę, nie mógł narzekać. Ta nieoczekiwana utrata twarzy mogła ochłodzić nasze wzajemne stosunki, gdyby nie moja wieloletnia przyjaźń z Blankiem, do którego był bardzo przywiązany. Blanco miał chyba pięć lat i chociaŜ był bardzo zdrowym psem, od czasu do czasu wymagał mojej pomocy, szczególnie przy wyciąganiu szpilek tkwiących w poduszeczkach jego łap. Był jedynym znanym mi psem krawca i często rozmyślałem o tym, Ŝe takie dolegliwości to w jego przypadku ryzyko zawodowe, na które naraŜa się codziennie, leŜąc wśród resztek materiałów. Szpilki często wbijały mu się w łapy i trzeba je było wyciągać, głęboko chwytając kleszczami. Blanco zawsze wydawał się za to wdzięczny. Prawdę mówiąc, był jednym z niewielu psów, które rzeczywiście lubiły przychodzić do naszej lecznicy. Niektóre psy, gdy znalazły się na Trengate, zmykały na drugą stronę ulicy i z podkulonymi ogonami mijały przychodnię, Blanco zaś prawie zwalał pana Bendelowa z nóg, usiłując przeciągnąć go przez nasz próg. W zeszłym tygodniu przechodził doroczne szczepienie przeciw nosówce; pamiętam, jak wesoło biegł korytarzem, gwałtownie machając ogonem i w drodze do gabinetu przyjaźnie zaglądając do biura, w przeciwieństwie do przyprowadzonej po nim okropnie przeraŜonej Ŝółtej suki rasy labrador, którą trzeba było ciągnąć na smyczy po kafelkach przez całą długość korytarza, chociaŜ miałem jej tylko zabandaŜować łapę. Blanco był z natury dobroduszny i zdradzał oznaki gniewu tylko wtedy, kiedy sądził, Ŝe coś grozi panu Bendelowowi. Taki obrońca był nieoceniony dla krawca, którego styl pracy wciąŜ wywoływał oburzenie klientów. Kilkakrotnie widziałem awanturujących się męŜczyzn i wrzeszczące kobiety, rozwścieczone nieustannym przekładaniem terminów ukończenia pracy. Jednak wielki biały łeb i zimne ślepia wyłaniające się zza stołu wywoływały cudownie uspokajający efekt. Czasem potrzebne było ciche warknięcie lub znaczące obwąchiwanie kostek klienta, ale nigdy nie zauwaŜyłem, Ŝeby to nie poskutkowało. Zastanawiając się nad tym, często dochodziłem do wniosku, Ŝe Blanco stanowi Ŝywy dowód potwierdzający moją teorię, iŜ wielkie psy mieszkają w małych mieszkaniach, a małe w wielkich. Prawdę mówiąc, wciąŜ utwierdzał mnie w przekonaniu o słuszności tej teorii fakt, Ŝe w największych i otoczonych murami wielohektarowych posiadłościach trzymano teriery i jamniki, podczas gdy 110
w maleńkich, jednopokojowych mieszkankach widywało się takie psy jak Blanco. Wieczny optymista, po tygodniu wróciłem do warsztatu pana Bendelowa. Siedział na swoim stałym miejscu na stole ze skrzyŜowanymi nogami niczym gnom. Inny klient, wyglądający na niezadowolonego farmer, właśnie wychodził, ale na poŜegnanie rzucił krawcowi kilka słów. – Mam dość przychodzenia tu co tydzień i słuchania obiecanek – powiedział gniewnie. – Pan się tym nie przejmuje, ale to nie w porządku, chyba pan wie. – Za tydzień... za tydzień... – Pan Bendelow znajomym gestem machnął igłą. – Zawsze pan tak mówi – warknął farmer, a ja zerknąłem na Blanca wyciągniętego przy kominku. Słysząc gniewne słowa, zawsze zrywał się na równe nogi, tymczasem teraz nie okazał Ŝadnego zainteresowania i nawet nie drgnął, gdy farmer z pogardliwym prychnięciem odwrócił się i wyszedł, trzasnąwszy drzwiami. – Dzień dobry, panie Bendelow – powiedziałem raźnie. – Wpadłem, Ŝeby zapytać o... – O, pan Herriot! – Mały człowieczek wycelował we mnie igłę. – Właśnie miałem powiedzieć panu coś o bogatych ludziach, kiedy pan wyszedł. Stary Crowther, ten z Applegate, zostawił osiemdziesiąt tysięcy, a kiedy łatałem mu spodnie, musiał zostać w łóŜku. Nie zmyślam i nie Ŝartuję, musiał zostać w łóŜku. – Skoro mowa o spodniach, panie Bendelow... – Miał gospodynię; nazywała się Maud jakoś tam, wszystko za niego robiła. Ubierała go i rozbierała, gotowała mu, tyrała dla niego przez trzydzieści lat. I wie pan co? Nie zostawił jej ani grosza. ZaskarŜyła testament, wie pan, ale dostała tylko pięćset funtów. Wszystkie pieniądze otrzymali jacyś dalecy krewni. – Czy moje spodnie są gotowe? Potrzebuję je na... – I mógłbym przytoczyć panu jeszcze gorsze przykłady niŜ ten, panie Herriot. Kiedy byłem chłopcem, pracowałem u pewnego farmera. Miał tysiące, ale nigdy nie chodził do pubu ani do kina, ani nigdzie. Oszczędzał kaŜdy pens. Nie wiem, co robił z pieniędzmi. MoŜe trzymał je w domu. Och, to mi przypomina inną historię. Właśnie miałem zapytać go ponownie, gdy krzepka kobieta za moimi plecami wypaliła: – Posłuchaj pan, nie chcę przerywać, ale bardzo się spieszę. Chcę odebrać moją sukienkę. Obiecał ją pan na dziś. – Nie jest gotowa. – Krawiec pomachał igłą. – Byłem zbyt zajęty. Niech pani przyjdzie za tydzień. – Zajęty! Chyba gadaniem. Miała wysoki, piskliwy głos i wydarła się na krawca co tchu w płucach. Spojrzałem na Blanca, nadal nieruchomo leŜącego przy kominku. Ten brak zainteresowania był u niego dość niezwykły. Najwyraźniej panu Bendelowowi brakowało wsparcia ze strony psa, poniewaŜ 111
w niezwykły dla niego sposób okazał zaskoczenie tym atakiem. – No dobrze – wymamrotał – będzie gotowa za tydzień, na pewno. – Zerknął na mnie z ukosa. – Pana spodnie teŜ, panie Herriot. Kiedy przyszedłem po tygodniu, przystanąłem w drzwiach urzeczony zdumiewającym widokiem. Pan Bendelow naprawdę szył. Siedział na stole nisko pochylony nad marynarką, a jego dłoń ze zdumiewającą szybkością migała nad klapą. I nic nie mówił. Robił to za niego agresywny klient i jego Ŝona, którzy zasypywali go lawiną wymówek. Krawiec, milczący i nieszczęśliwy, nie odpowiadał. A Blanco nadal spał przy kominku. Usiłując odzyskać swoje spodnie, kilkakrotnie zachodziłem do krawca podczas obchodów, ale zawsze była tam kolejka, a ja nie miałem czasu czekać. JednakŜe zauwaŜyłem, Ŝe za kaŜdym razem pan Bendelow pracował, siedząc na stole, milczący i pokorny, a jego pies nieruchomo leŜał przy kominku. Ten widok mnie smucił. Pogawędki były całym Ŝyciem tego człowieka, jego pasją i jedyną przyjemnością kawalerskiego Ŝycia. Coś było nie tak. Pewnego wieczoru wpadłem tam po obchodzie i zastałem pana Bendelowa samego. Nadal szył. Nie wspomniałem o spodniach. – Co się stało z Blankiem? – zapytałem. Popatrzył na mnie ze zdziwieniem. – O ile wiem, to nic. – Czy je normalnie? – Tak, je. – Chodzi na spacery? – Tak, rano i wieczorem. Pan wie, Ŝe dbam o mojego psa, panie Herriot. – Tak, oczywiście. Jednak... on nie podchodzi do stołu, tak jak kiedyś. Nie... hm... nie interesuje się klientami. – No tak, tylko to – z przygnębieniem skinął głową. – Jednak nie jest chory. – Niech go obejrzę – powiedziałem. Podszedłem do kominka i pochyliłem się nad psem. – No, Blanco, wstań, staruszku. Gdy poklepałem go po zadzie, powoli się podniósł. Spojrzałem na krawca. – Wydaje się trochę sztywny. – Tak, moŜe, ale zaraz mu przejdzie, kiedy wezmę go na spacer. – Nie kuleje? Nie ma szpilki w łapie? – Nie, zawsze wiem, kiedy się to stanie. – Mimo to lepiej sprawdzę. Za kaŜdym razem, gdy podnosiłem łapę Blanca, miałem wraŜenie, Ŝe oglądam końskie kopyto, i z trudem powstrzymywałem cisnące się na usta słowa: „No, chłopie” oraz chęć przytrzymania kończyny kolanem. 112
Dokładnie obejrzałem kaŜdą łapę, naciskając opuszki, gdzie zwykle wbijały się niebezpieczne szpilki, ale wszystko było w porządku. Zmierzyłem mu temperaturę, osłuchałem płuca i serce oraz obmacałem brzuch, nie znajdując niczego. Pomimo to patrząc na to duŜe zwierzę, nie mogłem pozbyć się wraŜenia, Ŝe coś mu dolega. Blanco znuŜony moimi zabiegami usiadł, a zrobił to delikatnie, ostroŜnie opadając na dywanik przed kominkiem. To nie wyglądało dobrze. – Wstań, kolego – powiedziałem szybko. Z pewnością coś było nie w porządku z tylną częścią ciała. MoŜe zapalenie gruczołów okołoodbytowych? Nie, były w porządku. Przesunąłem rękami po masywnych udach i kiedy uciskałem potęŜne mięśnie po lewej stronie, pies nagle drgnął. Wyczułem bolesne obrzmienie i kiedy wystrzygłem w tym miejscu sierść, wszystko stało się jasne. Głęboko wbita w ciało tkwiła tam jedna z jego starych nieprzyjaciółek, szpilka. Wystarczyła chwilka, by wyjąć ją szczypczykami, a potem rzekłem do pana Bendelowa: – No, juŜ po wszystkim. Musiał wbić ją sobie, siadając na dywanie. To cud, Ŝe nie kulał, ale ta opuchlizna bardzo mu dokuczała. Ropień to bolesna dolegliwość. – Tak... tak... I co moŜe pan zrobić? – Spojrzał na mnie z niepokojem w oczach. – Zabiorę go do przychodni i osuszę ropień. Potem będzie zdrowy. Wizyta Blanca w Skeldale House przebiegła gładko. Usunąłem ropę, oczyściłem ranę i wypełniłem ją, wyciskając do niej kilka tubek niezawodnej maści penicylinowej. Nie byłem u pana Bendelowa przez tydzień. Czepiałem się nadziei, Ŝe moŜe przerobił moje robocze spodnie. Moja garderoba była bardzo skromna i bardzo mi ich brakowało. Zobaczyłem tę samą scenę co zawsze. Krawiec siedział na stole, a Blanco leŜał wyciągnięty przy kominku. Co najdziwniejsze, była tam pani Haw, Ŝona farmera, którą widziałem podczas mojej pierwszej wizyty. Usiłowała wydrzeć panu Bendelowowi kamizelkę, którą najwidoczniej przerobił, ale nie chciał jej oddać. Z jego ust jak zwykle płynął potok słów. – Tak powiedział mi ten facet. Nie uwierzy pani, prawda, a to jeszcze nie wszystko... Gwałtownym szarpnięciem dama zdołała wejść w posiadanie kamizelki. – Bardzo panu dziękuję, panie Bendelow. Teraz muszę juŜ iść. Skinęła głową, pomachała ręką i przebiegła obok wyczerpana, lecz zwycię113
ska. Krawiec spojrzał na mnie. – Ach, to pan, panie Herriot. – Tak, panie Bendelow. Zastanawiałem się... – Pamięta pan, Ŝe miałem powiedzieć panu tę historię o bogatym człowieku? – Jeśli chodzi o moje spodnie... – To był stary farmer i trzymał forsę w domu, w wiadrach. Kiedyś Ŝona pokazała mu jedno wiadro i powiedziała: „Tu jest tysiąc pięćset funtów”, a on na to: „Coś jest nie tak. W tym powinny być dwa tysiące”. Niech pan sobie wyobrazi, ten człowiek i jego Ŝona osobno płacili za Ŝywność. To prawda, co panu mówię – ona kupowała dla siebie, a on dla siebie. Powiem panu jeszcze coś, panie Herriot... – Czy moŜe zrobił pan... – Niech pan tylko posłucha, panie Herriot... – Hej, Bendy! – Do warsztatu wszedł wielki męŜczyzna i przez moje ramię ryknął na krawca: – Słyszę cię, ale nie będę słuchał! Gdzie moja cholerna marynarka?! Był to Gobber Newhouse, wielki grubas, wiecznie pijany awanturnik. Wokół rozszedł się odór skwaśniałego piwska, gdy ponownie wrzasnął: – Nie chcę słyszeć Ŝadnych cholernych wymówek, Bendy. JuŜ ja cię znam! Jak wynurzający się z wody wieloryb, Blanco podniósł się z dywanika i majestatycznie podszedł do stołu. Wydawał się wiedzieć, z kim ma do czynienia, i nie tracił czasu na subtelności. Uniósłszy wielki łeb, szeroko rozdziawił paszczę i ryknął prosto w czerwoną, spoconą twarz. – Hau! Hau! – Cholerny pies... siad... – Gobber cofnął się o krok. – Zabierz go, Bendy. – Hau! Hau! Hau! – szczekał Blanco. Grubas był juŜ prawie za drzwiami, gdy pan Bendelow machnął za nim igłą. – Przyjdź w przyszłym tygodniu. – Potem znów skupił uwagę na mnie. – Jak juŜ mówiłem, panie Herriot... – ciągnął. – Naprawdę potrzebne mi te... – W przyszłym tygodniu, na pewno, ale proszę mi pozwolić opowiedzieć... – Niestety, muszę juŜ iść – wymamrotałem i uciekłem na ulicę. Wyszedłem stamtąd z mieszanymi uczuciami, chociaŜ właściwie zadowolony. Nadał nie miałem spodni, ale Blanco odzyskał formę.
114
20 Piąta rano i telefon dzwoniący mi nad uchem. Kocenie owiec u Waltonów, na samotnej farmie wysoko w górach. Gramoląc się z ciepłego łóŜka i ubierając się w lodowatej sypialni, usiłowałem nie myśleć o najbliŜszej godzinie czy dwóch. Wpychając ramiona do rękawów koszuli, zacisnąłem zęby, gdy materiał ocierał mi ciało. W bladym świetle świtu widziałem niewielkie czerwone ranki pokrywające moje ręce aŜ po łokcie. W czasie kocenia się owiec rzadko miałem na sobie kurtkę, a ciągłe mycie rąk w otwartych zagrodach pod gołym niebem spowodowało, Ŝe skóra popękała mi do Ŝywego mięsa. Czułem nikły zapach glicerynowego kremu i wody róŜanej, którą Helen co wieczór nacierała mi ramiona, Ŝeby złagodzić ból. Moja Ŝona poruszyła się pod kocem, a ja podszedłem i pocałowałem ją w policzek. – Jadę do Waltonów – szepnąłem. Z zamkniętymi oczami skinęła głową, nie podnosząc jej z poduszki. Ledwie usłyszałem senny pomruk: – Tak... słyszałam. Wychodząc z sypialni, spojrzałem jeszcze raz na skuloną w łóŜku Ŝonę. Ona teŜ zaczęła powrót ze świata snu do pracy i obowiązków. W kaŜdej chwili mógł zadzwonić telefon, który będzie musiała odebrać. W dodatku czekało ją rozpalanie w piecach, zaparzanie herbaty i podawanie dzieciom śniadania; w tych drobnych obowiązkach zwykle ją wyręczałem, gdyŜ wcale nie były łatwe w naszym pięknym, wielkim i zimnym jak lodówka domu. Jechałem przez wyludnione, uśpione miasteczko, a potem wąską drogą wijącą się między murkami, aŜ drzewa skarlały i znikły, pozostawiając rozległe i smagane wiatrem wrzosowiska, puste i niegościnne o tak wczesnej porze. Zastanawiałem się, czy mogę mieć nadzieję, Ŝe owca będzie czekała na mnie w jakimś pomieszczeniu. Na początku lat pięćdziesiątych niewielu farmerom przychodziło do głowy, by wprowadzić kocące się owce pod dach, więc jagnięta przewaŜnie rodziły się pod gołym niebem. Zdarzało się, Ŝe prawie chichotałem z ulgi, widząc prowizoryczną zagrodę z opłotków lub z poukładanych jedna na drugiej bel siana, lecz tym razem moje nadzieje runęły w gruzy, gdy zajechałem na farmę i zobaczyłem, jak pan Walton wychodzi z domu i z wiadrem w ręku kieruje się do bramy. – Jest na zewnątrz? – zapytałem, siląc się na swobodny ton. – Tak, tuŜ obok. – Wskazał palcem na długie, usiane kępami paproci pastwisko i leŜący na nim biały kształt. „TuŜ obok” wyglądało na spory kawał drogi. Kiedy szedłem po oszronionej trawie, niosąc fartuch ochronny i torbę z narzędziami, smagał mnie bezlitosny wiatr niosący iście syberyjskie zimno znad 115
długich pryzm śniegu, które późną wiosną nadal zalegały pod kamiennymi murkami Yorkshire. Rozbierając się i klękając przy owcy, rozejrzałem się wokół. Znajdowaliśmy się na dachu świata, skąd roztaczał się piękny widok na góry i doliny, na szare budynki farm i kamieniste koryta rzek, lecz ta panorama zachwyciłaby mnie bardziej, gdybym miał przed sobą ciepłe słoneczne popołudnie i perspektywę pikniku z rodziną. Wyciągnąłem rękę i farmer połoŜył na niej mały kawałek mydła. Zawsze miałem wraŜenie, Ŝe farmerzy mają specjalny rodzaj mydła dla weterynarzy – maleńkie kostki, zbyt szorstkie i twarde, by mogły się do czegoś przydać. Energicznie tarłem nim dłonie, często zanurzając je w wodzie, ale zdołałem uzyskać tylko cieniuteńką warstewkę mydlin. Zbyt cienką, by ochroniła moje otarte ramię, gdy wsunąłem je w owcę. Farmer z zainteresowaniem słuchał moich ochów i achów, gdy przesuwałem dłoń w kierunku szyjki macicy. Znalazłem to, czego nie chciałem znaleźć. Jedno wielkie jagnię, mocno zaklinowane. Dwa jagnięta to norma, często rodzą się trzy, ale jedno duŜe zapowiada spore kłopoty. Jednym z najbardziej przeze mnie lubianych zabiegów była pomoc przy narodzinach dwojga lub trojga jagniąt; w przypadku jednego problemem jest brak miejsca, wskutek czego wielkie jagnię trzeba po prostu delikatnie wyciągnąć, co jest długotrwałym i Ŝmudnym procesem. Ponadto jagnię często bywa martwe na skutek uduszenia i trzeba je wówczas usunąć, przeprowadzając embriotomię lub cesarskie ciecie. Z rezygnacją przyjąłem fakt, Ŝe spędzę dłuŜszy czas, klęcząc na szczycie smaganego wiatrem wzgórza; sięgnąłem najdalej, jak mogłem i wepchnąłem palec do pyszczka jagnięcia. Z ulgą poczułem, Ŝe pod moim dotknięciem poruszyło języczkiem. NajwaŜniejsze, Ŝe Ŝyje; podniesiony na duchu rozpocząłem znajomy rytuał wprowadzania Ŝelu dającego poślizg, lokalizowania nóŜek i chwytania ich w pętle, aŜ w końcu przysiadłszy na piętach, by złapać oddech, wiedziałem, Ŝe pozostało mi juŜ tylko przeciągnąć łeb zwierzątka przez miednicę. To było najtrudniejsze. Jeśli łeb przejdzie, wszystko będzie dobrze, jeŜeli nie, będą kłopoty. Pan Walton, rozchylając sierść wokół sromu owcy, obserwował mnie w milczeniu. ChociaŜ przez całe Ŝycie zajmował się owcami, w tym przypadku był bezradny, poniewaŜ jak większość farmerów miał wielkie, stwardniałe od pracy dłonie z palcami jak banany, których nie mógł wepchnąć w owcę. Moja mała „kobieca rączka”, jak ją nazywano, była prawdziwym błogosławieństwem. Zahaczyłem palcem o oczodół – moja ulubiona sztuczka, nie ma lepszego punktu uchwytu poza dolną szczęką, która jest niebezpiecznie krucha – i niezwykle ostroŜnie zacząłem ciągnąć. Owca parła, przyciskając moją rękę do kości miednicy – nie tak mocno jak krowa, ale jednak boleśnie – a ja z szeroko otwartymi ustami popychałem, przekręcałem i ciągnąłem, aŜ z ulgą poczułem luz i głowa prześli116
zgnęła się przez kości miednicy. Wkrótce potem z pochwy wyłoniły się raciczki, nogi oraz nos i wreszcie połoŜyłem małe stworzenie na trawie. Przez moment leŜało nieruchomo, wąchając zimny świat, na który przyszło, a potem energicznie potrząsnęło głową. Uśmiechnąłem się. To był najlepszy znak. Znów stoczyłem krótką walkę z kawałeczkiem mydła, po czym farmer bez słów wręczył mi kawałek workowego płótna do wytarcia rąk. W tamtych czasach zdarzało się to często. Na farmach ręczniki były rzadkością i nie mogłem mieć za złe gospodyniom, Ŝe nie chciały dawać czystych ręczników człowiekowi, który dopiero co wyjął ręce z tylnej części ciała zwierzęcia. Zazwyczaj dostawałem uŜywany, a jeśli nie, to zawsze był pod ręką jakiś kawałek worka. Nie mogłem wytrzeć obolałych rąk tym szorstkim materiałem, więc zadowoliłem się ostroŜnym poklepywaniem, po czym wciąŜ mokre wepchnąłem w rękawy kurtki. Owca, słysząc piskliwe nawoływania jagnięcia, zaczęła odpowiadać łagodnym, głębokim beczeniem, które tak dobrze znałem. Kiedy wstała i zaczęła zapamiętale wylizywać stworzonko, patrzyłem na to, zapomniawszy o chłodzie, słuchając ich rozmowy jak zawsze urzeczony cudem narodzin. Kiedy jagnię, najwidoczniej uznawszy, Ŝe traci czas, podniosło się z ziemi i niepewnie pomaszerowało do mlecznego baru, uśmiechnąłem się z zadowoleniem i poszedłem do samochodu. Po śniadaniu otrzymałem następne wezwanie do „czyszczenia”, czyli usunięcia łoŜyska u krowy po cieleniu. Znów po zmaganiach z twardym jak kamień mydłem podano mi do wytarcia worek, tyle Ŝe w tym niedawno trzymano ziemniaki i obsypałem sobie otarte ręce ziemią. Nieco później tego ranka, po badaniu cielnej krowy przez prostnicę, zaproponowano mi „naprawdę brudny ręcznik z obory”, prawdopodobnie zawierający astronomiczne ilości bakterii. Zrezygnowałem z niego na rzecz kolejnego kawałka worka. Kiedy wjeŜdŜałem na podwórze farmy Birrella, ramiona paliły mnie Ŝywym ogniem, ale wiedziałem, Ŝe tutaj czekają mnie przyjemniejsze rzeczy. Po prostu cudowne. Nie wiedziałem, co George Birrell i jego Ŝona myślą o ręcznikach, lecz jego matka, stara babcia Birrell, miała w tej kwestii bardzo jasno określone zdanie. Kiedy skończyłem zszywać rozdarte krowie wymię, stanąłem na spryskanych krwią kamieniach, czekając na starszą panią. W tej samej chwili weszła do obory, prowadząc za rączkę czteroletnią Lucy, najmłodszą z wnucząt. Ustawiła stołek do dojenia i połoŜyła na nim idealnie równo złoŜony, świeŜo wyprany, śnieŜnobiały ręcznik, a na nim kostkę drogiego lawendowego mydła w dziewiczo całym opakowaniu. Tego obrazu, jednego z najpiękniejszych, jakie widziałem, dopełniało wyszorowane do czysta aluminiowe wiadro z parującą wodą. Z naboŜnym szacunkiem odwinąłem mydło z papieru (zawsze dostawałem nową kostkę) i kiedy zanurzyłem piekące ręce w wodzie, zmywając je pienistym 117
mydłem i wdychając zapach lawendy, prawie mruczałem z rozkoszy. Farmer stał obok nieruchomo z niemal niedostrzegalnym grymasem rozbawienia na twarzy, lecz babcia Birrell i Lucy ze szczerą radością obserwowały moje ablucje. U Birrellów zawsze tak było i uwielbiałem to, lecz nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak się dzieje. MoŜe Siegfried miał rację, mówiąc, Ŝe starsze panie mnie lubią, bo zawsze Ŝartował sobie z mojego „haremu” siedemdziesięcioparoletnich dam, które nalegały, abym opiekował się ich pieskami. Jakkolwiek było naprawdę, napawałem się luksusem, jaki zapewniała mi babcia Birrell. Jej zdaniem miałem do tego prawo. Pan Herriot zasługiwał na to, co najlepsze. W pewien sobotni ranek Siegfried połoŜył mi na biurku egzemplarz „Darrowby and Houlton Timesa”. – Niestety, mam dla ciebie złe wieści, Jamesie – mruknął, wskazując ogłoszenie. Znajdowało się w dziale nekrologów. „Pani Marjorie Birrell, lat 78, najukochańsza Ŝona nieŜyjącego Herberta Birrella...” Czytałem ze wzbierającym Ŝalem i smutkiem wywołanym świadomością utraty czegoś cennego. Siegfried posłał mi krzywy uśmiech. – Twoja przyjaciółka od czystych ręczników, tak? – Zgadza się. Te czyste ręczniki były wyrazem jej przyjaźni i zawsze będę ją pamiętał jako przyjaciółkę. Oczami duszy wyraźnie widziałem ją w tym fartuszku w kwiatki, stojącą wraz z Lucy obok stołka do dojenia. NaleŜała do pokolenia farmerów, którzy przetrwali trudne przedwojenne lata; jej chuda, lekko zgarbiona postać oraz pobruŜdŜona twarz były świadectwem tamtych dni. Takie twarze widywałem u wielu starych ludzi w Yorkshire – posępne, lecz miłe. Wiedziałem, Ŝe będzie mi brakować babci Birrell. Podczas następnej wizyty na farmie Birrellów uświadomiłem sobie, jak bardzo. Kiedy skończyłem pracę i spojrzałem na moje brudne ręce, poczułem ukłucie Ŝalu na myśl, Ŝe starsza pani juŜ nie pojawi się w drzwiach obory. Wiedziałem, Ŝe George Birrell nie zaproponuje mi worka, ale co teraz będzie? Gdy tak rozmyślałem, otworzyły się drzwi i do obory weszła mała Lucy, lekko chwiejąc się pod cięŜarem znajomego lśniącego wiadra z gorącą wodą. Łokciem przyciskała do boku ręcznik i mydło, które połoŜyła na stołku do dojenia. Znów był to nienagannie czysty, starannie złoŜony ręcznik i nieuŜywany kawałek mydła. Lekko zarumieniona dziewczynka popatrzyła na mnie. – Babcia mówiła, Ŝe mam się panem zająć – oznajmiła zasapana. – Powiedziała mi, co mam robić. – CóŜ, Lucy... – Przełknąłem ślinę. – To cudownie. Zrobiłaś wszystko jak naleŜy. 118
Kiwnęła głową zadowolona z pochwały, a ja ukradkiem zerknąłem na jej ojca stojącego obok krowy. Jednak z jego twarzy niczego nie zdołałem wyczytać. Wyjąłem mydło z opakowania i zacząłem myć ręce, a kiedy otoczył mnie zapach lawendy, wróciłem myślami do minionych dni. W milczeniu wytarłem ręce, a wtedy dziewczynka odezwała się znowu. – Panie Herriot, ja mam juŜ pięć lat i wkrótce pójdę do szkoły. Nie wiem, jak sobie pan wtedy poradzi. Nagle ogarnęło mnie silne wraŜenie deja vu. Moja córeczka Rosie, będąc w tym samym wieku, zamartwiała się o to, jak sobie bez niej poradzę, i pocieszała mnie, zapewniając, Ŝe nadal będzie mi pomagać w weekendy. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale wybawił mnie George Birrell. – Nie martw się, kochanie – rzekł. – Postaram się ciebie zastąpić, jeśli pokaŜesz mi jak, a poza tym od tej pory będziemy wzywać pana Herriota tylko w soboty.
119
21 Lekko zdyszany podniosłem słuchawkę. – Przepraszam, lordzie Hulton – powiedziałem. – Niestety, dziś rano nieco później przyjadę do pańskiego konia. Zeszłej nocy zwiało mi dom. Na drugim końcu linii zapadła cisza i wyczułem, Ŝe przyjacielski szlachcic ma pewne trudności ze zrozumieniem mojego stwierdzenia. Uznałem, Ŝe powinienem udzielić mu dalszych wyjaśnień. – Jak pan wie, w nocy wiał silny wiatr – o ile mi wiadomo, sto dwadzieścia kilometrów na godzinę – a dom, który właśnie stawiam, dopiero co został nakryty dachem. Jak kaŜdego ranka pojechałem rzucić na niego okiem i jak mówię, zwalił go wiatr. Wszędzie leŜą sterty cegieł i masa poskręcanych rusztowań. Muszę załatwić kilka spraw. Znów zapadła cisza, dość długa, a potem usłyszałem tylko dwa słowa: – O rany. Była to niezwykle przygnębiająca chwila i nigdy nie zapomnę tej krótkiej wypowiedzi ekscentrycznego, lecz sympatycznego markiza Hulton. Te dwa słowa, wypowiedziane jak zwykle starannie modulowanym tonem, zawierały ogrom zgrozy i współczucia, jakie niewątpliwie czuł. To wydarzenie było jednym z wielu problemów, z jakimi się borykałem, usiłując zamieszkać z moją rodziną w wygodniejszym domu, a które zaczęły się tuŜ po mojej nieudanej próbie zakupienia domku pani Dryden. Długo dochodziłem do siebie po licytacyjnej potyczce w Drovers’ Arms. Pokładałem w niej tyle nadziei i poczucie klęski ciąŜyło mi dokuczliwym brzemieniem, gdy musiałem nadal patrzyć, jak moja Ŝona haruje w ogromnym Skeldale House. Helen natomiast, niewątpliwie lepiej radząca sobie z niepowodzeniami niŜ ja, zbyła całą rzecz śmiechem. – Znajdziemy coś innego – mawiała, energicznie szorując i pucując. Chyba najgorsze było to, Ŝe wcale nie miała mi tego za złe. Ja jednak miałem do siebie Ŝal i obsesyjnie myślałem o tym, jak uwolnić ją od Skeldale House. Ujrzałem światło w tunelu, kiedy zauwaŜyłem anons w „Darrowby and Houlton Timesie”. – Spójrz na to, Helen! – zawołałem z entuzjazmem, pokazując jej zdjęcie umieszczone na pierwszej stronie wśród ogłoszeń biur obrotu nieruchomościami. – Znam ten dom. To bardzo ładne miejsce. – Och tak, przy drodze do Dennaby. – Zerknęła mi przez ramię. – Widziałam je, jest bardzo atrakcyjne. – Potem obrzuciła mnie badawczym spojrzeniem. – Tylko Ŝe to wolno stojący dom, wprawdzie niezbyt duŜy, ale większy od połówki bliźniaka pani Dryden. Będzie sporo kosztował. – Nie, stary Bootland i ja znacznie podbiliśmy cenę tamtego domku. Był wart 120
najwyŜej dwa tysiące funtów. Ten pójdzie za realną cenę – około trzech tysięcy. Myślę, Ŝe udzielą mi takiego kredytu. Tego dnia przyszedłem na lunch zarumieniony z radości. Rozmowa z urzędnikiem towarzystwa budowlanego była bardzo zachęcająca – mogłem zaciągnąć kredyt hipoteczny w takiej wysokości. – Sprawy wyglądają coraz lepiej, Helen – powiedziałem. – To nawet dobrze, Ŝe nie kupiliśmy tamtego domu. Ten jest akurat taki, jakiego nam trzeba. Trochę większy, ale wygodny, ze sporym ogrodem, sadem i cudownym widokiem na góry. Licytacja odbędzie się w przyszły piątek, więc nie będziemy musieli długo czekać. To jest to, Helen, wiem, Ŝe tak! śona popatrzyła na mnie w zadumie. – Jim, zgodzę się tylko pod warunkiem, Ŝe zachowasz spokój podczas licytacji. – Spokój? Co masz na myśli? – CóŜ, dobrze wiesz, Ŝe cię poniosło i podbiłeś cenę do kwoty, na którą nie było nas stać. Proszę cię tylko, Ŝebyś zachował spokój i nie doprowadził się do takiego stanu jak ostatnio. – Spokój... ? Stanu... ? Nie rozumiem – odparłem z urazą. – Och, na pewno pamiętasz – uśmiechnęła się wyrozumiale. – Pod koniec byłeś blady jak upiór i cały drŜałeś. Zastanawiałam się, czy zdołasz wstać i wyjść stamtąd. – Przesadzasz – odparłem z godnością. – PrzeŜyłem lekki stres, to wszystko. Uśmieszek Helen nagle zmienił się w szeroki uśmiech. – Och, wiem, ale nie pójdę tam z tobą, jeŜeli nie obiecasz, Ŝe będziesz licytował tylko do trzech tysięcy i ani pensa więcej. Mówię powaŜnie, Jim. – Dobrze... dobrze... oczywiście, obiecuję. PrzecieŜ nie zrobiłbym czegoś tak głupiego. Szybko zapomniałem o tamtym drobnym niepowodzeniu i wkrótce znów zacząłem snuć dawne marzenia, wyobraŜając sobie Helen odpoczywającą w nowym domu oraz dzieci wchodzące na drzewa i zrywające owoce w sadzie. Zmieniałem trasę moich obchodów, tak Ŝeby przejeŜdŜać drogą do Dennaby i paść oczy widokiem tego miejsca. Obejrzeliśmy je sobie z Helen. Było idealne. I wkrótce, wkrótce miało być nasze. Zszedłem z obłoków na ziemię dopiero w piątek po południu, kiedy przeszliśmy przez rynek i weszliśmy do Drovers. Gdy zobaczyłem zatłoczoną salę, w której miała się odbyć licytacja, ścisnęło mnie w Ŝołądku. Wszystko to w okropny sposób przypominało mi poprzednią aukcję. Ta sama sala, te same rzędy głów i ten sam licytator na podium, bębniący palcami po stole i z zadowolonym uśmiechem spoglądający na tłum. Zanim przecisnęliśmy się bliŜej i usiedliśmy, serce waliło mi jak młotem. 121
Niebawem licytator zaczął mówić, przedstawiając wszystkie znane mi juŜ zalety domu. Kiedy mówił, mocno przyciśnięta do mnie Helen, zapewne wyczuwając lekkie drŜenie moich kończyn, uścisnęła moją dłoń, splatając swoje palce z moimi. – Uspokój się, Jim – szepnęła. Prychnąłem. – Jestem zupełnie spokojny, zapewniam cię – wymamrotałem, usiłując ignorować szum w uszach, gdy zaczęła się licytacja. Pomimo to poczułem, Ŝe w tej sytuacji przyda mi się kilka głębokich wdechów. Byłem przy trzecim, gdy usłyszałem słowa licytatora: – Zaproponowano dwa tysiące dziewięćset. Zaskakująco szybko licytacja doszła do tej sumy. Podniosłem rękę. Wokół mnie uniosły się inne i usłyszałem: – Trzy tysiące. W tym momencie Helen mocno ścisnęła moją dłoń. Była duŜą i silną dziewczyną, a w tym momencie nabrałem pewności, Ŝe jeśli spróbuję licytować dalej, zgniecie mi palce na miazgę. Nawet gdybym spróbował, nie miałoby to Ŝadnego znaczenia, gdyŜ wydarzenia przybrały zupełnie nieoczekiwany obrót. – Trzy tysiące sto, trzy tysiące dwieście, trzysta, trzy tysiące czterysta... Siedziałem oniemiały, gdy wokół unosił się las rąk i cena błyskawicznie doszła do czterech tysięcy. Potem licytacja zaczęła przebiegać w nieco wolniejszym tempie, ale zanim skończyłem ćwiczenia oddechowe, usłyszałem uderzenie młotka o stół. Sprzedane panu Jakiemuś tam za pięć tysięcy funtów. Było po wszystkim, a ja nawet nie wszedłem do licytacji. Gdy wstaliśmy i powlekliśmy się do wyjścia, zobaczyłem siwowłosego męŜczyznę ściskającego dłoń licytatora z uśmiechem, który uznałem za objaw nieznośnego samozadowolenia. Po chwili byliśmy na zewnątrz i szliśmy po brukowanym rynku. Byłem tak samo zrezygnowany jak poprzednio. Helen nadal trzymała mnie za rękę. Zdobyłem się na uśmiech. – No cóŜ, znów to samo – mruknąłem. – MoŜe jednak tym razem nie jestem taki blady? śona przyglądała mi się przez chwilę. – Nie... MoŜe trochę bledszy, ale nie aŜ tak jak ostatnim razem. – Potem roześmiała się. – Biedaku, nawet nie zdąŜyłeś zblednąć. W mgnieniu oka było po wszystkim. No, nic nie szkodzi. Często myślę, Ŝe takie niepowodzenia prowadzą do czegoś dobrego. – Jednak to kolejne rozczarowanie – powiedziałem. – Poprzednim razem pocieszyła nas pani Dryden, ale dziś nikt tego nie zrobi. Ledwie to powiedziałem, ktoś pociągnął mnie za rękaw. Odwróciłem się 122
i zobaczyłem Berta Rawlingsa, którego niewielkie pola przylegały do terenu, na którym stał sprzedany dom. – Cześć, Bert – powiedziałem. – Byłeś na licytacji? – Tak, byłem, panie Herriot, i cieszę się, Ŝe nie kupił pan tego domu. – Hę? – Mówię, Ŝe miał pan szczęście, Ŝe go pan nie kupił, poniewaŜ wiele razy bywałem w środku i muszę powiedzieć, iŜ jest w gorszym stanie, niŜ się zdaje. – Naprawdę? – Tak, wygląda ładnie, ale dach przecieka jak diabli. – No nie! – Nie Ŝartuję. Byłem na strychu i widziałem mnóstwo wiader, garnków i patelni ustawionych, by łapać wodę. Od lat usiłowali naprawić ten dach, ale nigdy im się nie udało. – Wielkie nieba! – I belki sufitu przegniły od wilgoci. – Mój BoŜe! Poklepał mnie po ramieniu i zaśmiał się. – A więc widzi pan, miał pan szczęście. Tak sobie pomyślałem, Ŝe powinienem to panu powiedzieć. – CóŜ, dzięki, Bert. Teraz poczuliśmy się lepiej. PoŜegnałem się z nim, a kiedy pospiesznie oddalał się przez rynek, zwróciłem się do Helen. – Czy to nie dziwne? Ktoś nas jednak pocieszył. MoŜe następnym razem pójdzie nam lepiej. Do trzech razy sztuka. Ta ostatnia poraŜka nie osłabiła naszej determinacji, a raczej mojej, bo Helen wcale się tym nie przejęła. Ja jednak myślałem tylko o jednym. Przeglądałem wszystkie ogłoszenia w lokalnych gazetach, niecierpliwie przystawałem przed kaŜdą wystawioną w ogrodzie tabliczką „Do sprzedania”, ale niczego nie znalazłem, aŜ na pewnym przyjęciu poznaliśmy Boba i Elizabeth Mollisonów. Byli młodymi architektami, mniej więcej w naszym wieku, i otworzyli biuro w pobliskim mieście. – Wiecie co – powiedziała Elizabeth – będziecie mieli kłopoty ze znalezieniem odpowiedniego domu, podczas gdy my za trzy tysiące funtów moŜemy wam wybudować naprawdę ładny domek, uwzględniając wszystkie ewentualne Ŝyczenia. Prawdę mówiąc, wyjdzie to nawet taniej. Spojrzeliśmy z Helen po sobie. Nigdy nie braliśmy tego pod uwagę. – Jeśli znajdziecie kawałek ziemi, w ciągu kilku miesięcy moŜemy postawić na nim dom – ciągnęła Elizabeth. – Przemyślcie to. Wcale nie musiałem się namyślać. JuŜ widziałem tę świetlaną przyszłość. 123
– To jest myśl – powiedziałem, a Helen teŜ skinęła głową. – Dlaczego nie pomyśleliśmy o tym wcześniej? Wchodzimy w to! Mollisonowie spojrzeli na nas bez przekonania. – Jesteście pewni? MoŜe zastanowilibyście się przez kilka dni? – Nie, zaczniemy od razu – zdecydowanie pokręciłem głową. – Przygotujcie plany, a ja podczas obchodów znajdę odpowiednie miejsce. – Dobrze – uśmiechnął się Bob – ale najpierw musimy się naradzić i dowiedzieć, czego chcecie. Musimy poznać szczegóły. – Chcemy mieć okienko z kuchni do jadalni – powiedziałem. – Okienko? To wszystko...? Co ty na to, Helen? – Okienko – przytaknęła stanowczo Ŝona. Oboje ujrzeliśmy oczami duszy niebiańską wizję posiłków podawanych przez okienko z kuchni do jadalni. Po latach wędrówek długim korytarzem Skeldale House był to najwaŜniejszy punkt na naszej liście. Mollisonowie uśmiali się, ale oni jeszcze nie widzieli korytarzy w Skeldale House. – Dobrze – powiedziała Elizabeth, tłumiąc chichot – a więc zaprojektujemy dom, zaczynając od tego okienka? – Właśnie. Tym razem śmialiśmy się wszyscy, lecz dla Helen i dla mnie była to bardzo powaŜna sprawa. Potem naradziliśmy się i ustaliliśmy mniej waŜne szczegóły, takie jak liczba pokojów i łazienek, a niebawem nasi znajomi przedstawili niezwykle interesujący projekt. – To wspaniały dom – powiedziała Helen, studiując plan. – Ładny mały przedpokój, schody, tyle wnękowych szaf i szafek. Pomyśleliście o wszystkim. – A szczególnie o okienku! – powiedzieli chórem Mollisonowie i znów zaczęliśmy się śmiać. Tymczasem szukałem odpowiedniej działki, co okazało się trudnym zadaniem. Niedawno powstało coś, co nazywało się Miejskim Biurem Zagospodarowania Terenów, więc nie mogłem poprosić jednego z moich zaprzyjaźnionych farmerów, Ŝeby sprzedali mi kawałek pola, z którego rozpościera się ładny widok na góry. Ci mili ludzie chcieli mi pomóc, ale nie mogli. – Bardzo bym chciał, Jim – powiedział jeden z nich – ale to niedozwolone. Nie mogę postawić na własnym polu nawet domu dla mojego syna! Wszędzie słyszałem to samo i w końcu zrozumiałem, Ŝe muszę znaleźć działkę na gęsto zabudowanym terenie wokół Darrowby. Coraz bardziej desperackie poszukiwania zakończyły się znalezieniem parceli między dwoma domami na skraju miasta. Działka była ładnie połoŜona, ale bardzo wąska. 124
– Jest tylko jeden problem – rzekł Bob Mollison. – Jeśli kupisz tę działkę, będziemy musieli obrócić dom bokiem. Zmartwiliśmy się. – Jaka szkoda – powiedziała Helen. – A tak mi się podobał ten piękny front. – Niestety, nie ma innego wyjścia – Bob wzruszył ramionami. – Wiele osób próbuje znaleźć działki budowlane. MoŜecie czekać wieki, zanim znajdzie się coś innego. MoŜemy przerobić projekt. Postaramy się, Ŝeby po obróceniu teŜ wyglądał atrakcyjnie. Elizabeth przyjechała do nas ze zmodyfikowanym projektem, który rzeczywiście okazał się niezłym kompromisem. Kupiliśmy ten teren i przygotowaliśmy się do działania. Niemal natychmiast napotkaliśmy inne nieprzewidziane przeszkody. Na początku lat pięćdziesiątych Wielka Brytania odczuwała jeszcze skutki wojny. Brakowało wielu rzeczy, w tym budowniczych. Próbowaliśmy wszędzie, ale nie mogliśmy znaleźć Ŝadnej firmy, która przyjęłaby zlecenie. W końcu zdecydowaliśmy, Ŝe jedynym sposobem, by rozpocząć budowę, będzie zatrudnianie poszczególnych ekip budowlanych: cieśli, murarzy, hydraulików i tak dalej. Tak teŜ zrobiliśmy i niebawem mieliśmy juŜ fundamenty. Było to ekscytujące, ale takŜe irytujące, gdyŜ raz po raz, zajechawszy na budowę, zastawałem murarzy siedzących, palących papierosy i pijących herbatę. Zawsze słyszałem to samo wyjaśnienie: „Nie mamy co robić. Nie przyszli cieśle”. Innym razem to cieśle pili herbatę, poniewaŜ nie pojawili się murarze. Słysząc: „Nie mamy co robić”, dostawałem dreszczy. Tak więc prace postępowały powoli. Po kilku tygodniach ściany sięgały mi zaledwie do kolan. Wyjechaliśmy na letnie wakacje i kiedy wracając, przejechaliśmy obok działki, nasze nadzieje legły w gruzach, gdy okazało się, Ŝe budowa stanęła w miejscu. W końcu jednak problemy jakoś same się rozwiązały i po kilku tygodniach wzmoŜonej aktywności mury zaczęły rosnąć jak zaczarowane. Potem nadszedł wielki dzień, gdy murarze, porządni i pracowici ludzie, podciągnęli ścianę szczytową prawie na wysokość dachu. – Jutro połoŜymy dach, panie Herriot – rzekł wesoło jeden z nich. – Rzecz w tym, Ŝe cieśle powinni teraz połoŜyć kalenice i dźwigary, ale podciągniemy ścianę na pełną wysokość, a oni przyjdą po południu i ją wzmocnią. Wtedy wszyscy będziemy szczęśliwi i umocujemy flagę. Z przyjemnością pan to zobaczy! Miał rację. Byłbym więcej niŜ zadowolony, wręcz wpadłbym w ekstazę, gdybym zobaczył tradycyjną flagę powiewającą na dachu naszego nowego domu. Nie mogłem się doczekać następnego ranka, kiedy ujrzę ten widok. Była wietrzna noc; według komunikatów radiowych wiatr osiągał szybkość stu dwudziestu kilometrów na godzinę, ale nie myślałem o tym do chwili, gdy 125
wysiadłem z samochodu i ujrzałem rozmiary zniszczeń. Cieśle nie przyszli w porę i nie umocowana ściana frontowa od strony drogi leŜała w gruzach w ogrodzie. Wszędzie walały się poskręcane rusztowania. Nie potrafię opisać targających mną emocji. Tak, w tę jedną straszną noc przeszła wichura i zwaliła całą konstrukcję. Zwykły pech, nie było w tym niczyjej winy; to właśnie dlatego musiałem przepraszać lorda Hultona za to, Ŝe później przyjadę do jego konia. Jak z większością kłopotów, wkrótce poradziliśmy sobie i z tym. W ciągu kilku tygodni ściana została odbudowana i dom triumfalnie ukończony. Był świetny; dzięki wszystkim innowacyjnym i nowoczesnym rozwiązaniom stał się wspaniałym sukcesem i świadectwem umiejętności Boba i Elizabeth. Pomysł wybudowania nowego domu okazał się znakomity; w końcu mieliśmy to, czego chcieliśmy – szczęśliwą przystań dla naszej rodziny na wiele lat. Czasem jednak wracam myślą do tego ranka, kiedy przyjechałem drogą do Brawton i przez szybę samochodu ujrzałem sterty cegieł i poskręcane rusztowania, wśród których wciąŜ wył wiatr. To był naprawdę przykry moment. O rany!
126
22 Pewnego razu, za kadencji Caluma, byłem głęboko przekonany, Ŝe mam halucynacje. Wszedłem rano frontowymi drzwiami do Skeldale House i na korytarzu zobaczyłem jego borsuka, Marilyn, niespiesznie maszerującą w moją stronę. Kręciła się teraz po całym domu i polubiłem to przyjazne małe zwierzę. – Cześć, dziewczyno – przywitałem ją, klepiąc po ładnym, pasiastym łebku. – Naprawdę jesteś miła, wiesz? Zaczynam rozumieć, dlaczego twój pan tak cię lubi. Skręciłem do biura i stanąłem jak wryty. Calum siedział za biurkiem, a Marilyn na jego ramieniu. – Co... co... – wyjąkałem. Calum podniósł głowę i juŜ miał coś powiedzieć, gdy do pokoju wszedł Siegfried. Przez kilka sekund z niedowierzaniem spoglądał na młodzieńca. – Co jest, do licha? Przed chwilą prawie potknąłem się o twojego cholernego borsuka, a teraz jest juŜ tutaj. – Ach tak – odparł Calum ze zdawkowym uśmiechem. – To nie Marilyn jest na korytarzu, lecz Kelly. – Kelly? – Tak, mój drugi borsuk. – Drugi borsuk...!? – Siegfried poczerwieniał. – Nie wiedziałem, Ŝe masz jeszcze jednego. – No cóŜ, po prostu musiałem go wziąć. Widziałem, Ŝe Marilyn czuje się samotna; znam te objawy. Widzicie – rzekł szczerze – wiem, Ŝe ma mnie, ale kiedy zwierzę czuje się samotne, nic nie zastąpi mu towarzysza z jego własnego gatunku. – No tak, wszystko to bardzo ładnie – rzekł podniesionym głosem Siegfried – ale nie cieszyła mnie obecność jednego takiego zwierzęcia, a teraz są juŜ dwa. Wydaje ci się, Ŝe ten dom to przytułek dla samotnych borsuków? – Och nie, nie. Musicie jednak przyznać, Ŝe to miłe, przyjazne stworzenia i wcale nie sprawiają kłopotów. – Nie o to chodzi... – Mój wspólnik przerwał w połowie zdania, słysząc dzwonek telefonu. Kiedy podniósł słuchawkę, do pokoju wmaszerował Kelly. Po chwili Siegfried odłoŜył słuchawkę na widełki i zerwał się na równe nogi. – Do licha! Stan zdrowia tego pięknego konia Hultona wcale się nie poprawił, a wręcz pogorszył. Muszę jechać. Obrzuciwszy jeszcze jednym niedowierzającym spojrzeniem oba borsuki baraszkujące na podłodze biura, wypadł z pokoju. – Chyba się nie złości, co? – zapytał Calum. – No, moŜe troszeczkę, ale wkrótce mu przejdzie. Na twoim miejscu przez kilka dni nie wypuszczałbym Kelly’ego z pokoju. Kiwnął głową, a potem wskazał na okno. 127
– Właśnie podjechała furgonetka Roda Milburna. Przywiózł owcę. Myślę, Ŝe to dystocja szyjkowa macicy. Właśnie trwał sezon kocenia się owiec, a tego roku cesarskie cięcie, dotychczas rzadko stosowane u owiec, stało się niezwykle popularne. Było po temu kilka powodów. Farmerzy i weterynarze jednogłośnie stwierdzili, Ŝe w wielu przypadkach niewłaściwego ułoŜenia płodu lepiej operować owcę i „wyjąć małe bokiem”, jak to nazywano. Zbyt energiczne manipulacje przy rodzącej owcy mogły przynieść opłakane skutki, gdyŜ próba poszerzenia szyjki i wyciągnięcia duŜego jagnięcia często prowadziły do rozerwania tkanek, a z jakiegoś powodu bardzo często trafiały się przypadki zwęŜenia macicy. Tak nazywano stan, w którym szyjka macicy nie ma prawidłowego pofałdowanego kształtu, lecz jest gładkim kanałem, który nie rozszerza się nawet po podaniu środków rozkurczających. W takich wypadkach najlepiej było niezwłocznie operować, aby oszczędzić owcy cierpień i uratować jedno lub więcej jagniąt. Weterynarze wykonywali teŜ cesarskie cięcie w ostrych przypadkach toksemii ciąŜowej, poniewaŜ po usunięciu płodów owca miała większe szansę wyzdrowienia. Wykonywaliśmy tyle tych operacji, Ŝe często farmerzy sami przywozili zwierzęta do przychodni, Ŝeby oszczędzić nam fatygi. Skierowaliśmy Roda Milburna na tyły domu, gdzie Calum podwinął rękaw i zbadał owcę. – Typowe zwęŜenie szyjki, Rod – oznajmił – więc nie ma na co czekać. Wygotujemy narzędzia, a ty wystrzyŜ wełnę. Farmer wyjął z samochodu noŜyce, chwycił owcę i wprawnie wystrzygł jej wełnę na boku. Zanim wygoliłem, zdezynfekowałem i nasączyłem miejsce operacji środkiem miejscowo znieczulającym, Calum zdąŜył juŜ wrócić z wyjałowionymi narzędziami. Nigdy nie znałem weterynarza bardziej dbającego o sterylne warunki zabiegów. Ilekroć jechał na obchód, zabierał metalowy pojemnik ze świeŜo wysterylizowanymi skalpelami, kleszczami i igłami. Szybko zdaliśmy sobie sprawę z tego, jak wiele przeprowadzanych przez niego operacji kończy się sukcesem. Operowani przez Caluma pacjenci wracali do zdrowia. Pozwoliłem mu działać i z przyjemnością patrzyłem na jego szerokie dłonie o silnych palcach szybko nacinające skórę, mięśnie, otrzewną, a potem ściankę macicy, Ŝeby wyjąć dwa wijące się czarne jagnięta. Po chwili juŜ szył, z uśmiechem patrząc na stworzonka z determinacją drepczące do wymienia. – To wspaniałe! – Rod był zachwycony. – Dobrze, Ŝe przyjechałem od razu. Mamy Ŝywe bliźniaki i zdrową matkę. UłoŜył jagnięta na słomie na pace furgonetki, a owca wskoczyła tam za nimi, jakby nic się nie stało. Wykonywałem wiele takich zabiegów, ale nigdy nie przestała mnie dziwić niezwykła odporność owiec. Kiedyś zaledwie skończyłem zaszywać owcę po ce128
sarskim cięciu, gdy wyrwała łeb z rąk farmera, zeskoczyła z zaimprowizowanego z beli siana stołu operacyjnego, jednym susem dopadła drzwi i pogalopowała przez pastwisko. Gdy po kilku dniach spotkałem tego farmera i zapytałem o zdrowie owcy, powiedział: – Tak, wróciła do jagniąt, inaczej Bóg wie, kiedy znów bym ją zobaczył! Kiedy Rod Milburn odjechał z owczą rodziną, zabraliśmy się do pracy w przychodni. Zrobiłem laparotomię labradorowi, który połknął swoją ulubioną piłkę, a Calum ze zwykłą wprawą usunął nowotwór sutka suce spaniela. Kiedy sprzątaliśmy gabinet, wskazał na trzy kocie pojemniki stojące przy drzwiach. – Co jest tym kotom? – Trzeba je wysterylizować. Zawiozę je do Granville’a Bennetta. – Nie robicie tego sami? – Nie. Sterylizacje kotów zawsze robi Granville. – Dlaczego, u licha? – Calum wytrzeszczył oczy. – Och, on jest doskonały, najlepszy. Operuje szybko i wszystkie wracają w doskonałym stanie. – Na pewno. Wiele słyszałem o Granville’u Bennetcie, ale... Jim, doskonale poradziłbyś sobie z tym sam. – Wiem, ale zawsze posyłamy je do niego. My zajmujemy się głównie duŜymi zwierzętami. Małe to nasza uboczna działalność. – PrzecieŜ juŜ widziałem, jak robisz laparotomię, enterotomie czy histerektomie – roześmiał się. – Co za róŜnica? – Sam nie wiem. Te zabiegi są konieczne. Natomiast sterylizację wykonuje się na zdrowym zwierzęciu. Pewnie to brzmi głupio. – Wiem, o czym mówisz. Nie moŜesz znieść myśli, Ŝe jakiś klient mógłby ci przynieść zdrowe zwierzę, a operacja by się nie udała. – Coś w tym stylu. MoŜe wynika to z braku wiary w siebie. WciąŜ myślę o sobie jako o lekarzu duŜych zwierząt, który nie powinien robić czegoś takiego. – No, z całym szacunkiem, Jim – Calum podniósł palec – musisz zmienić poglądy. Praca z małymi zwierzętami to przyszłość i minęły juŜ czasy, kiedy wiejski weterynarz mógł wypinać się na takie rutynowe zabiegi jak kastracja tylko dlatego, Ŝe uwaŜa, iŜ nie ma na nie czasu. – MoŜe masz rację. Chyba powinniśmy kiedyś spróbować. – Dlaczego nie teraz? – Co? – Spróbujmy na tych trzech. Sterylizacja to łatwy zabieg – sporo ich przeprowadziłem w klinice uniwersyteckiej. Próbowałem się sprzeciwiać, ale Calum postawił klatkę na stole i wyjął ślicz129
nego dwunastotygodniowego kociaka. – Zaczynamy – zawołał. – Sterylizacja numer jeden i początek nowej ery w Skeldale House. Udzielił mi się jego entuzjazm i wkrótce nasz mały pacjent był znieczulony, a pole operacyjne przygotowane. Calum chwycił skalpel i zrobił małe nacięcie na boku. – NajwaŜniejsze jest prawidłowe nacięcie. Zabieg jest tak prosty, Ŝe nie potrzeba wiele miejsca. Po prostu wyciąga się macicę... o tak. – Wetknął szczypce w ranę. – To Ŝaden problem. – Wyłowił kleszczykami cienki pasek tkanki. – Jest, widzisz? Dziecinnie łatwe. – Nagle zamilkł. – Nie, to nie to. Wepchnął to z powrotem i znów zaczął grzebać w ranie. Kiedy jednak wyjął szczypczyki, tkwiło w nich znów to samo tajemnicze, róŜowo-białe włókno. – Do diabła! Nigdy nie miałem takich kłopotów – mruknął i znów podjął poszukiwania w małym brzuchu. Ponownie wyciągnął to coś, kiedy zadzwonił telefon. – Gorączka mleczna, ostry przypadek. Pilny. Niestety, Calumie, muszę jechać. Poradzisz sobie? – Oczywiście, wszystko w porządku. Tylko gdzie, do licha, jest ta macica? Pozostawiłem go patrzącego ze zniechęceniem na kotkę. Kiedy spotkaliśmy się po południu, posłał mi Ŝałosny uśmiech. – Przykro mi, Ŝe tak kiepsko się spisałem, Jim. Ledwie znalazłeś się za drzwiami, gdy znalazłem tę macicę i w kilka minut skończyłem zabieg. Na pozostałych dwóch kotach równieŜ – bez problemu. Uwierzyłem mu. Jeśli kiedykolwiek spotkałem urodzonego chirurga, to był nim Calum. Jednak to jeszcze nie koniec tej historii. Kilka dni później przyniesiono nam cztery następne koty do sterylizacji, a poniewaŜ w przychodni był wtedy tylko Calum, znieczulił je nembutalem zamiast mieszaniną tlenu z eterem, po czym sam je zoperował. Kiedy wszedłem do sali operacyjnej, zabierał się do ostatniego. – Cieszę się, Ŝe cię widzę, Jim – powiedział. – Właśnie załatwiłem te trzy – dodał, pokazując trzy uśpione koty. – Poszło jak z płatka. Bułka z masłem. Skoro juŜ tu jesteś, pokaŜę ci to. Wepchnął szczypce w nacięcie i wyciągnął, ale nie macicę, tylko takie samo podobne do sznurka włókno jak poprzednio. Gapił się na nie przez chwilę, a potem spróbował ponownie i jeszcze raz – zawsze z tym samym rezultatem. – Nie do wiary! – wybuchnął. – To jakieś czary! Roześmiałem się i poklepałem go po ramieniu. – Przepraszam, Calumie, ale nie mogę czekać. Wpadłem tylko na chwilkę, Ŝeby zobaczyć, jak ci idzie. – Szło mi świetnie, dopóki ty nie przyszedłeś! – zawołał za mną, gdy wychodziłem. 130
Kiedy wspominam te wydarzenia, zdaję sobie sprawę, Ŝe był to jeden z najdziwniejszych i najbardziej tajemniczych epizodów w moim Ŝyciu, gdyŜ mniej więcej tydzień później wszedłem do sali operacyjnej i po raz trzeci zastałem mojego kolegę pochylonego nad uśpionym kotem. Calum podniósł głowę i posłał mi wesoły uśmiech. – Ach, znów tu jesteś, Jim. Właśnie wykonałem kilka kastracji, poszły mi jak z płatka. Została tylko jedna. Popatrz, pokaŜę ci, jak się to robi. Szybko i pewnie sięgnął szczypczykami do wnętrza i zamiast spodziewanej macicy wyjął tę samą cienką nić niewiadomego przeznaczenia. Wepchnął ją z powrotem i spróbował znowu, a potem jeszcze parę razy – bezskutecznie. – Niech to szlag! – wrzasnął. – Co jest? Kiedy przydarzyło mi się to poprzednio, pomyślałem, Ŝe za bardzo się spieszyłem, ale teraz juŜ wiem. To przez ciebie! – Patrzył na mnie ze zgrozą. – To ty przynosisz mi pecha! Rzuciłeś na mnie urok! – O rany, strasznie mi przykro, Calumie – powiedziałem, powstrzymując chichot. – Co za pech... A przy okazji, co teŜ takiego wyciągasz za kaŜdym razem? Ma to jakąś nazwę? – Teraz juŜ tak – warknął kolega. – Nazywają to kanałem Herriota. To określenie weszło do naszego języka i nawet gdy kastrowanie straciło juŜ dla nas urok nowości i stało się rutynowym, prostym zabiegiem, ilekroć ujrzeliśmy ten dziwny kawałek tkanki, padał donośny okrzyk: – Hej, znów pojawił się kanał Herriota!
131
23 Kiedy zbudziłem się pierwszego ranka po przeprowadzce do Rowan Garth, poczułem dobrze mi znany stan natychmiastowej gotowości. Jak stojący w bloku sprinter byłem gotowy rzucić się galopem po schodach i podjąć codzienną bieganinę po lodowatych hektarach Skeldale House. Tak się przyzwyczaiłem do tych porannych czynności, Ŝe kiedy zadzwonił budzik, odruchowo podkuliłem nogi, szykując się do skoku. Minęła minuta lub dwie, zanim uświadomiłem sobie, Ŝe takie rzeczy jak palenie na kominkach, zmagania z piecem na węgiel i bieganie dla rozgrzewki to juŜ przeszłość. Wszystko było pod ręką. Niemal bezwiednie włoŜyłem szlafrok i zszedłem po kilku schodkach do kuchni, gdzie powitało mnie miłe ciepło olejowego pieca. Dinah, merdając ogonem, przybiegła ze swego koszyka, a drapiąc ją i obdarzając poranną pieszczotą, widziałem w jej ślepiach nieme pytanie: „CzyŜ tu nie jest cudownie?” Było jak w niebie. Jak w transie postawiłem dzbanek na palniku i wsypałem herbatę do czajniczka, a potem ledwie zauwaŜyłem, Ŝe wspiąłem się po schodach, zanosząc Helen poranną filiŜankę herbaty. Wróciwszy do kuchni, stałem przez chwilę ze swoją filiŜanką, popijając wonny płyn, grzejąc się przy piecu i spoglądając na zielone pola i góry za oknem. Czułem się jak król. śycie, pomyślałem, niewiele więcej ma do zaoferowania. Teraz wszystko było juŜ jasne. Moje nieudane próby kupienia tamtych domów w swoim czasie wyglądały na ponury kres wszelkich nadziei, podczas gdy w rzeczywistości były prawdziwym darem losu. Teraz miałem dom znacznie lepszy od tamtych – nowoczesny, niezbyt duŜy, wygodny i... ciepły. Przez chwilę patrzyłem na wymarzone okienko do kuchni. Tak oto ziściły się nasze sny. Ukojony tymi myślami z ulgą opadłem na fotel i błyskawicznie zerwałem się z niego, słysząc pod sobą przeraźliwy wrzask. Wstrząśnięty podniosłem nakrycie i znalazłem pod nim zabawkę imitującą ludzki śmiech. Na górze usłyszałem piskliwy chichot, a kiedy otworzyłem drzwi, ujrzałem roześmiane twarze Jimmy’ego i Rosie, przewieszonych przez barierkę. – Wy małe potwory! – wrzasnąłem, pędząc po schodach. – JuŜ pierwszego dnia! Zaraz was dopadnę! Zanim jednak wbiegłem na górę, zamknęli się w swoich sypialniach, więc nie zdąŜyłem wprowadzić w czyn tych pogróŜek. Ponownie zasiadając w fotelu, rozmyślałem o tym, Ŝe od tej pory będę musiał bardzo uwaŜać. Płatanie kawałów ojcu stało się ulubionym hobby moich dzieci. WciąŜ znajdowałem imitacje kleksów, ciastka piszczące przy ugryzieniu lub koperty wydające straszliwe dźwięki przy otwieraniu; szczególnie rano, kiedy byłem zaspany. Za kaŜdym razem, gdy odwiedzaliśmy moich rodziców w Glasgow, nasze 132
dzieci jak pracowite pszczółki znosiły takie zabawki ze sklepu Tama Shepherda na Queen Street. A w nowym małym domku stałem się łatwym celem. Wystarczyło kilka uspokajających łyków herbaty, Ŝeby znów ogarnęła mnie euforia. Nie mogłem wprost uwierzyć w to ciepło, komfort i wraŜenie, Ŝe wszystko znajduje się na wyciągniecie ręki. Helen będzie tu znacznie lŜej. Spokój nie trwał długo. Kilka minut później kuchnię wypełnił ogłuszający hałas. Jimmy podłączył głośnik domofonu do naszej ukochanej radioli Murphy’ego, która teraz stała w pokoju stołowym obok. W chwilę później Elvis Presley zaczął zawodzić mi nad uchem. Umknąłem, zanosząc Helen drugą filiŜankę herbaty. Przez długi czas naszego zamieszkiwania w Skeldale House – wielokrotnie ponawianymi prośbami, Ŝeby rano nie zrywała się od razu z łóŜka – w końcu zdołałem ją nakłonić do tego jednego ustępstwa i zamierzałem utrzymać ten zwyczaj w naszym nowym domu. Kiedy zszedłem na dół, zabrałem spod drzwi poranną gazetę, wziąłem filiŜankę i znów usiadłem przy stole. Siedząca obok mnie Rosie kołysała się do przodu i do tyłu w rytm muzyki, a robiła to tak energicznie, Ŝe w pewnej chwili krzesło obróciło się i opadło jedną nogą na moją obutą tylko w kapeć stopę. Rosie była wtedy pulchną i dość cięŜką dziewczynką, więc wrzasnąłem z bólu, a moja herbata trysnęła z filiŜanki i ciepłym prysznicem opryskała mi gazetę. Gdy zerwałem się na równe nogi i zacząłem skakać po kuchni, syn i córka pokładali się ze śmiechu, a Dinah przyłączyła się do rwetesu radosnym szczekaniem. Pomimo bólu trzeźwo zauwaŜyłem, Ŝe tych dwoje juŜ po raz drugi w ciągu kilku minut ubawiło się moim kosztem. Z pewnością będzie to dla nich pamiętny dzień. Słuchanie muzyki kaŜdego ranka przed lekcjami stało się naszym zwyczajem, choć z początku było dla mnie udręką, gdyŜ jako zagorzały miłośnik muzyki klasycznej ze zgrozą przyjmowałem utwory pop. Dla mnie był to po prostu nieprzyjemny hałas. W miarę jednak jak mijały miesiące i codziennie wysłuchiwałem Blue Suede Shoes, Don’t Be Cruel, Jailhouse Rock i innych piosenek, nabrałem sympatii dla starego Elvisa, a teraz, czterdzieści lat później, kaŜda z jego piosenek usłyszana w radiu przenosi mnie z powrotem do tych poranków w Rowan Garth, kiedy dzieci jadły płatki, pies siedział przy moim krześle, a cały świat był młody i beztroski. JednakŜe w tamtym czasie miewałem takŜe momenty melancholii. Byłem znacznie bardziej przywiązany do Skeldale House, niŜ sobie wyobraŜałem. Kiedy furgonetka zabrała ostatnie pakunki, wędrowałem po pustych pokojach, które jeszcze rozbrzmiewały echem śmiechu naszych dzieci. Wielki pokój stołowy, w którym czytałem przed snem i gdzie za kawalerskich czasów przesiadywaliśmy z Tristanem i Siegfriedem, zdawał się karcić mnie swym ponadczasowym wdzię133
kiem i czarem. Piękny kominek ze szklaną szafką nad gzymsem i stary cynowy kufel, w którym niegdyś przechowywaliśmy całą naszą gotówkę, wciąŜ tam były, tak samo jak wysokie okna wychodzące na długi, otoczony wysokim murem ogród, drzewa owocowe, grządki szparagów i truskawek; wszystko to było częścią ogromnego oceanu wspomnień. Na górze stanąłem w duŜym pokoju, gdzie sypialiśmy z Helen i gdzie przynosiliśmy dzieci, gdy były małe, Ŝeby spały w łóŜeczku stojącym kiedyś w kącie. Przeszedłem po deskach podłogi do pokoju dziecięcego, który Jimmy dzielił z Rosie, niemal słysząc ich śmiechy i przekomarzania, od których zaczynał się kaŜdy nowy dzień. Wszedłem jeszcze piętro wyŜej do pokoików na poddaszu, gdzie zaczęliśmy z Helen nasze wspólne Ŝycie i gdzie ława pod ścianą i gazowy palnik słuŜyły nam kiedyś za kuchenkę. Potem podszedłem do okna i spojrzałem nad stłoczonymi dachami miasteczka na zielone wyŜyny. Przełknąłem wielką kulę, która stanęła mi w gardle. Poczciwy stary Skeldale. Bardzo się cieszyłem, Ŝe zatrzymamy go jako przychodnię i codziennie będę wchodził w jego progi; jednak moja rodzina wyprowadziła się stąd i zastanawiałem się, czy kiedykolwiek będziemy jeszcze tak szczęśliwi, jak byliśmy tutaj.
134
24 – Czy mogę porozmawiać z weterynarzem z borsukiem? Podając słuchawkę naszemu nowemu asystentowi, uświadomiłem sobie, Ŝe to Ŝądanie zgłaszano coraz częściej; miło mi było to słyszeć. Oznaczało to, Ŝe Calum został zaakceptowany przez farmerów. Nie przeszkadzało mi, Ŝe niektórzy z nich woleli go ode mnie. Byłbym przeraŜony, gdybym usłyszał: „Nie przysyłajcie mi tego młodego niezdary!”, co podobno zdarzało się okolicznym weterynarzom, kiedy zatrudniali nowych asystentów. Mieliśmy wiele szczęścia z Johnem Crooksem, który okazał się nieocenionym nabytkiem dla naszej praktyki; wydawało się, Ŝe Ŝądalibyśmy zbyt wiele od losu, oczekując, Ŝe ześle nam następnego fachowca najwyŜszej klasy. Wszyscy nowi absolwenci byli lepiej wykształceni ode mnie, lecz z zupełnie innych powodów nie wszyscy sprawdzali się w pracy. Niektórzy po prostu nie mogli się przyzwyczaić do niespokojnego, nieregularnego trybu Ŝycia i pracy w nieokreślonych godzinach, inni nie potrafili porozumieć się z klientami, a jeszcze inni byli znakomicie przygotowani teoretycznie, ale nie mieli Ŝadnych zdolności manualnych. Calum, ku mojej ogromnej uldze, najwidoczniej bez trudu przywykł do tej pracy, lecz tak jak róŜnili się John i Tristan, tak on róŜnił się od nich. Bardzo. Zawsze towarzyszący mu borsuk fascynował wszystkich, a wysoki wzrost, bujny wąs, przyjazny stosunek do ludzi i niezwykle poglądy czyniły go interesującym zarówno dla farmerów, jak i dla właścicieli małych zwierząt; jednak, co najwaŜniejsze, znał się na robocie. Był świetnym weterynarzem. Phin Calvert, jeden z naszych klientów, który podczas moich wizyt na jego farmie zawsze nazywał mnie „Happy Harry”, we właściwy mu bezpośredni sposób wyraził swoją opinię o Calumie. – Ten facet – rzekł – to witerynarz! Właśnie tego dnia mój kolega, odłoŜywszy słuchawkę, powiedział: – Dzwonił Eddie Coates. Powiedział, Ŝe ma trochę „chrome” zwierzę. Zaczynam być ekspertem od chromych zwierząt. – Świetnie, Calumie – roześmiałem się. – No to lepiej tam jedź. – Chciałem cię o coś zapytać, Jim – rzekł po chwili zastanowienia. – Czy mógłbym trochę zmienić swoje godziny pracy? – W jaki sposób? Chcesz mieć wolną połowę innego dnia? – Nie. Chciałbym zaczynać codziennie rano o szóstej i kończyć o drugiej po południu. – A dlaczego? – spojrzałem na niego ze zdumieniem. – Miałbym czas, Ŝeby lepiej poznać okolicę i więcej dowiedzieć się o tutejszej faunie i florze. – CóŜ, bardzo mi przykro, Calumie. Wiem, Ŝe bardzo ci na tym zaleŜy, ale 135
trudno byłoby to zorganizować. Nie moŜemy tego zrobić, to się nie uda. – W porządku – obojętnie wzruszył ramionami i odwrócił się, chcąc odejść. – Chwileczkę, Calumie. Skoro juŜ rozmawiamy, chciałbym wspomnieć jeszcze o czymś. Bywasz nieuchwytny. – Hę? – Tak. Trudno cię znaleźć, kiedy jesteś potrzebny. Jak wiesz, na niektórych małych farmach nie ma telefonu i czasem jedyną okazją do rozmowy z asystentem jest spotkanie przy obiedzie. Tymczasem ty jadasz nieregularnie i często wychodzisz, nic o tym nie mówiąc, a przecieŜ w tym czasie moŜemy odebrać pilne wezwanie. Dlatego proszę, dawaj mi znać, kiedy wrócisz. Calum Ŝartobliwie zasalutował. – Tak jest, sir, będę się zawsze meldował. Kiedy szliśmy razem do apteki, w korytarzu poczułem potworny smród, mdlący i straszliwy; zdawał się dochodzić z góry. Dostrzegłem smuŜki pary wydobywające się z pokoju Caluma. – O rany, Calum, co za cholerny smród! Co tam się dzieje? Popatrzył na mnie z łagodnym zdumieniem. – Och, ja tylko gotuję potrawkę dla moich zwierząt. – Potrawkę! Jaką potrawkę? – Z krowich Ŝołądków. Resztki od rzeźnika. Powiedział, Ŝe ilekroć zechcę, moŜe mi dawać nieświeŜe kawałki. Zakryłem nos i usta chusteczką, po czym wrzasnąłem przez fałdy: – Zepsute mięso! Chyba Ŝartujesz! Na miłość boską, idź tam zaraz i zgaś gaz. I odwołaj zamówienie u rzeźnika! Wytoczyłem się do ogrodu na tyłach, wziąłem kilka głębokich oddechów i kiedy stałem tam oparty o mur, przyszła mi do głowy pewna nowa myśl. Byłem pewny, Ŝe moja współpraca z Calumem układa się wspaniale, ale na tym świecie nic nie jest doskonałe. Później tego dnia, kiedy przyszedłem na lunch, okazało się, Ŝe dotrzymał danego mi rano słowa. Zadzwonił telefon i w słuchawce usłyszałem głos Caluma. – Proszę o pozwolenie spoŜycia posiłku, sir! – Udzielam, młody człowieku – odparłem, podejmując jego Ŝartobliwy ton. Wtedy jeszcze o tym nie wiedziałem, lecz od tego dnia przez cały czas jego pracy u nas miałem słyszeć te słowa codziennie. Nigdy nie przychodził na posiłek, nie opowiedziawszy się wcześniej. Kiedy teraz wspominam tamte lata i myślę o nim, wciąŜ słyszę te słowa: – Proszę o pozwolenie spoŜycia posiłku, sir!
136
25 Kiedy po ślubie zamieszkaliśmy w Skeldale, często chodziłem na wyprzedaŜe, szukając potrzebnych nam podstawowych rzeczy, ale nie wiadomo dlaczego wciąŜ przynosiłem do domu bezuŜyteczne graty. Była ich długa lista: zamknięty w butelce statek z pełnym oŜaglowaniem, mosięŜny świecznik, mała harmonia oraz – moje pamiętne osiągnięcie – geografia świata w dwudziestu czterech tomach. Kiedy zamieszkaliśmy w Rowan Garth, znów zapaliłem się do urządzania. Między innymi wpadłem na pomysł, by w ogrodzie na tyłach zrobić trawiasty kort tenisowy, głównie dla dzieci, ale takŜe dla Helen i dla mnie, gdyŜ bardzo lubiliśmy grać w tę grę, kiedy tylko mieliśmy czas. Po wytyczeniu konturów kortu zdałem sobie sprawę, Ŝe największym problemem będzie zapobieŜenie wypadaniu piłek poza ogrodzenie. Najwyraźniej potrzebna była duŜa siatka. Uznałem problem za rozwiązany, gdy do moich drzwi zadzwonił rybak sprzedający stare sieci. Właśnie zamknął interes, powiedział, i sprzedaje te sieci za śmieszne pieniądze. Za dwanaście funtów kupiłem ogromną paczkę, mocno związaną nasmołowanym sznurem, po czym dumnie pokazałem nabytek Helen. Nie była zachwycona. – Jesteś pewny, Ŝe nie popełniłeś znowu jakiegoś głupstwa, Jim? Wiesz, Ŝe bardzo łatwo cię nabrać. – Nabrać? NiemoŜliwe! – Obraziłem się. – Widać było, Ŝe ten rybak jest kryształowo uczciwy. Pochodził z Fraserburgha i nosił granatowy marynarski dŜersej. Miał wesołą, rumianą, otwartą twarz i roztaczał zapach smoły oraz soli. Powiedział, Ŝe to ostatnie sieci i sprzedaje je niezwykle tanio, bo chce juŜ wrócić do domu. – Hm, to mi się nie podoba – mruknęła Helen. – Zajrzałeś do jego furgonetki i sprawdziłeś, czy nie ma więcej? – No nie... to było zupełnie niepotrzebne. Zapewniam cię, Ŝe tym razem zrobiłem dobry zakup. Chodź, pokaŜę ci. Poszliśmy na trawnik, gdzie rozwiązałem ogromny zwój sieci. Gdy tylko zacząłem je rozkładać, podupadłem na duchu. Ziały w nich wielkie dziury, niektóre wielkości metra. Helen zaczęła chichotać, a gdy odwijałem jedną dziurawą sieć po drugiej, dosłownie zataczała się ze śmiechu. – O rany – powiedziała, ocierając łzy z oczu – dobrze, Ŝe w tej rodzinie jest chociaŜ jedna trzeźwo myśląca osoba. Dzięki Bogu, ja nigdy nie robię takich głupstw. Przykro rozczarowany ponuro spoglądałem na bezuŜyteczne sieci. – MoŜe uda mi się załatać te dziury sznurkiem – mruknąłem. 137
– Och, przestań – powiedziała Helen, znów się śmiejąc. – Przestań mnie rozśmieszać. JuŜ mi słabo. Te sieci były draŜliwym tematem, którego przezornie nie poruszałem przez kilka następnych tygodni, lecz kilkakrotnie wymykałem się do ogrodu, kiedy nikt nie patrzył, i bezskutecznie usiłowałem je połatać. Po tej katastrofie usiłowałem odzyskać odrobinę wiarygodności, wprowadzając w Ŝycie kilka pomysłów na upiększenie ogrodu. W jednej z niedzielnych gazet znalazłem reklamę kloszy chroniących delikatne rośliny i doszedłem do wniosku, Ŝe to wspaniała rzecz w ostrym klimacie Yorkshire. Zdjęcie ukazywało klosze stojące w równych długich rzędach. Wyglądały porządnie i funkcjonalnie, a poza tym były niezwykle tanie. Zamówiłem je, nie wspomniawszy o tym Helen. Spodziewałem się, Ŝe zostaną przysłane w duŜej skrzyni, więc byłem bardzo zdziwiony, kiedy listonosz doręczył mi skromną i płaską paczkę. Czy to moŜliwe, Ŝeby w środku były zamówione przeze mnie klosze? Zagadka szybko się wyjaśniła, gdy okazało się, Ŝe to, co wziąłem za sztywny plastik, było w istocie zwykłą polietylenową folią. Reszta zestawu składała się z masy cienkich drutów ze złowieszczą instrukcją nakazującą wsunąć pręt A w nacięcie B i połączyć nakrętką C. Nigdy nie byłem w tym dobry i przez kilka godzin męczyłem się z tym paskudztwem pod zaciekawionym spojrzeniem Helen. W końcu byłem zmuszony wyjawić jej swój plan. Zirytowała mnie jej sceptyczna reakcja. Z powątpiewaniem popatrzyła na stos splątanych drutów i kąciki jej ust wygięły się do góry, jakby z trudem powstrzymywała śmiech. Zaciekle walczyłem dalej i w końcu udało mi się poskładać druciane szkielety. Zacząłem naciągać na nie polietylenowe powłoki. Rezultat był opłakany. Helen przyszła znów rzucić okiem akurat wtedy, gdy spoglądałem na coś, co wyglądało jak nisko zawieszony sznur z praniem. Zsuwające się z drucianych szkieletów polietylenowe worki wyzywająco łopotały na wietrze. Ten widok okazał się ponad siły mojej Ŝony. Bezwładnie oparła się o ścianę domu i przez minutę czy dwie zaśmiewała się do rozpuku, po czym musiała wrócić do domu, by usiąść. Ja zostałem w ogrodzie, usiłując odzyskać resztki godności, ale nie mogłem juŜ patrzeć na te klosze. Najszybciej jak mogłem, upchnąłem je z powrotem w pudełku i schowałem w garaŜu. Była to kolejna katastrofa, po której moje notowania spadły jeszcze bardziej. Tydzień później wróciwszy z obchodu, zastałem Helen w niezwykłym nastroju. Była zarumieniona i podekscytowana. – Chodź i zobacz, Jim – powiedziała bez tchu, prowadząc mnie do saloniku. Zobaczyłem poodsuwane meble i rozłoŜony na środku pokoju dywan, ogromny, 138
krzykliwy, gruby i szorstki. – Co to jest, do diabła? – zapytałem. – No – odparła podekscytowana Helen – dziś po południu przyszedł tu męŜczyzna z tym pięknym dywanem. To prawdziwy kasba. – Co? – Kasba. Bardzo rzadki orientalny rodzaj dywanu. – Orientalny? – Tak, ten człowiek właśnie wrócił z Indii. Kupił go od tubylca na pograniczu. – Od tubylca? Na pograniczu? – zaczęło mi się kręcić w głowie. – O czym ty mówisz? – To całkiem proste. – Helen wzięła się w garść. – Mamy okazję kupić ten piękny dywan. Jest nam potrzebny, a w dodatku to okazja. – Ile? – Dwadzieścia funtów. – Co? – To bardzo tanio – pokraśniała Helen. – PrzecieŜ to prawdziwy kasba. Ten człowiek powiedział, Ŝe powinien kosztować kilkaset funtów, ale spotkał tego tubylca na... – Nie zaczynaj znowu – przerwałem. – Nie wierzę własnym uszom. Gdzie jest ten facet? – Wróci lada chwila. Powiedziałam, Ŝe zechcesz się z nim zobaczyć. – Z całą pewnością. Pochyliłem się i pomacałem „kasbę”. Wydawał się utkany z jakiegoś kłującego włókna i przy oględzinach wychodziły z niego boleśnie kłujące nitki. Jaskrawo barwiony, co kilkanaście centymetrów miał wypukły splot tworzący fałdy dostatecznie wysokie, Ŝeby móc się o nie potknąć. Jeszcze nigdy nie widziałem niczego podobnego. Dosadne słowa cisnęły mi się na usta, ale zachowywałem spokój. Miałem za sobą wiele podobnych wpadek, więc stąpałem po niepewnym gruncie. Nie mogłem powiedzieć, Ŝe ten dywan jest okropny. Moim hasłem musiała być rozwaga. – Helen – powiedziałem delikatnie – czy jesteś pewna, Ŝe chcemy go kupić? Spójrz, jest tak gruby, Ŝe nie da się zamknąć drzwi. – Zademonstrowałem to. – I nie uwaŜasz, Ŝe kolory są trochę zbyt jaskrawe? Moja Ŝona zaczęła mieć wątpliwości. – CóŜ... moŜe trochę się pospieszyłam... Och, zdaje się, Ŝe to ten człowiek. Wprowadziła do pokoju specjalistę od dywanów, czterdziestolatka o miłej twarzy, najwyraźniej szkolonego w technice sprzedaŜy. Z ciepłym uśmiechem uścisnął mi dłoń i wręczył wizytówkę dowodzącą, Ŝe był za granicą. Potem tryskając potokiem słów i błyskając zębami, zaczął opiewać kasbę. Przez cały czas spoglądał mi w oczy, hipnotyzując spojrzeniem. Kiedy jednak doszedł do tubylca na 139
pograniczu, zdołałem wziąć się w garść i powstrzymać go. – Serdeczne dzięki, ale naprawdę nie chcemy tego dywanu. Był zaskoczony i wyglądał na szczerze zdumionego, Ŝe nie chcemy skorzystać z takiej wyjątkowej okazji, lecz ja ponuro, choć uprzejmie trwałem przy swoim. Był elokwentny i przekonujący, ale kiedy coraz bardziej obniŜał cenę, zacząłem wychwytywać znajome złowieszcze słowa: „Zrobię to tylko dla pana”, „naprawdę tanio” i „będę szczery”, aŜ w końcu zdołałem powstrzymać potok jego wymowy. – Pomogę panu go wynieść – powiedziałem. Głęboko rozczarowany posępnie skinął głową. Dywan był niewiarygodnie cięŜki i w ponurym milczeniu, uginając się pod jego cięŜarem, wyszliśmy na zewnątrz, sypiąc po drodze tysiącami róŜnokolorowych igieł. Kiedy sprzedawca odszedł, nie rozwodziłem się nad tym incydentem i muszę przyznać, Ŝe do dziś rzadko o nim wspominam. Z uwagi na moje liczne wpadki nie mogę zadzierać nosa. Helen jest niewątpliwie trzeźwiejsza i obdarzona większym zmysłem praktycznym niŜ ja, a chęć zakupu tego dywanu była jej jedyną aberracją, lecz w ciągu długich lat naszego małŜeństwa – ilekroć wpadłem w głębsze niŜ zwykle tarapaty – miło było mieć takiego asa w rękawie. W razie potrzeby zawsze mogłem poruszyć temat „prawdziwego kasby”.
140
26 Bouncer był jedynym znanym mi wszechstronnym graczem wśród psów. – No, chłopcze – wołał jego pan, Arnold Braithwaite – zobaczmy wspaniały serw Lwa Hoada. Pies, ładny owczarek angielski, stanął na tylnych łapach, uniósł prawą przednią nad głowę i machnął nią, idealnie naśladując serw. – To cudowne, Arnie – zaśmiałem się rozbawiony. – Nie wiedziałem, Ŝe umie teŜ grać w tenisa. – Tak. – Postawny właściciel pochylił się i czule spojrzał na swojego ulubieńca, a potem przykucnął i pogłaskał kudłaty łeb. – On potrafi wszystko. Jest jak jego pan – zna się na wszystkich sportach. Nauczyłem go tego serwu, poniewaŜ dobrze znam Lwa Hoada. – Znacie się, naprawdę? – Czy się znamy? To mój stary przyjaciel. Jesteśmy kumplami. Lew naprawdę liczy się z moim zdaniem. Spojrzałem na Arniego, czując rosnące zdumienie, jak zawsze w jego obecności. Był emerytowanym przedsiębiorcą budowlanym, a przynajmniej tak twierdził, ale nikt nie pamiętał, Ŝeby coś wybudował. Krępy, dobrze wyglądający kawaler pod siedemdziesiątkę, był fanatycznym miłośnikiem wszelkiego rodzaju sportów. Miał encyklopedyczną pamięć i wydawało się, Ŝe zna wszystkich. Pozostawało zagadką, jak to było moŜliwe, skoro rzadko opuszczał Darrowby, lecz najwyraźniej mało który z czołowych sportowców nie był jego bliskim przyjacielem. . – A teraz, mały – powiedział do psa – zagrajmy w krykieta. – Weszliśmy na trawniczek za domem. – Staniesz na bramce, dobrze? Podniósł kij oraz piłeczkę i gdy Bouncer niecierpliwie czekał, szybko skierował piłkę nieco w bok od psa. Bouncer skoczył, chwycił piłeczkę w zęby i przyniósł mu ją, po czym wrócił na swoje miejsce. Arnie powtórzył uderzenie, najpierw na prawo, potem na lewo, a pies za kaŜdym razem zręcznie wyłapywał piłkę. – Nigdy nie puszcza piłek – zachichotał Arnie z głęboką satysfakcją. Pokazał mi kij. – To ten kij, o którym ci opowiadałem. Lew Hutton poŜyczał go raz czy dwa na swoje najlepsze występy. Pamiętam, co mówił. „Niezły kawałek drewna, Arnie”, tak powiedział. JuŜ to słyszałem. Legendarny Lew Hutton, późniejszy sir Leonard, był wówczas kapitanem angielskiej reprezentacji, znanym na całym świecie i otoczonym iście boską czcią w oszalałym na punkcie krykieta Yorkshire. – A te buty... – Pokazał mi parę wypucowanych butów do krykieta. – Lew poŜyczał je takŜe. Bardzo często. Mówił, Ŝe przynoszą mu szczęście. – Tak, pamiętam, Ŝe opowiadałeś mi o tym, Arnie. 141
– CóŜ, wiele grywałem w krykieta. Jego oczy przybrały rozmarzony wyraz; wiedziałem, Ŝe zaraz zacznie snuć sportowe wspomnienia z czasów pierwszej wojny światowej. Wprawdzie wpadłem tylko na chwilę, Ŝeby przyciąć pazury Bouncerowi, ale wiedziałem, Ŝe to będzie musiało poczekać. – Tak, to było we Francji, kiedy nasz batalion grał z artylerzystami. Nasi nie mogli przedrzeć się przez ich obronę i przewaga tamtych rosła. Pułkownik rzucił mi piłkę. „Mogę liczyć tylko na ciebie, Braithwaite”, powiedział. „Kiepsko to wygląda”. A ja od razu wbiłem potrójnego. – Naprawdę? – Tak, trzy kosze, jeden po drugim. Wtedy pułkownik podszedł do mnie i rzekł: „Lepiej zejdź z boiska, Braithwaite. Wyrównałeś, ale nie chcemy dołować tamtych”. CóŜ, wkrótce historia się powtórzyła. Tamci zaczęli zdobywać szóstki i czwórki, a pułkownik znów do mnie przyszedł. „Przykro mi, Braithwaite”, powiedział. „Muszę wystawić cię jeszcze raz”. Arnie przerwał i spojrzał na mnie z powaŜną miną. – No cóŜ, zrobiłem to jeszcze raz. – Chcesz powiedzieć, Ŝe... znów wbiłeś potrójnego? – Zgadza się. – Nadzwyczajne. Zdumiewające. Wyjąłem noŜyczki do paznokci i szczęknąłem nimi kilkakrotnie, ale Arnie nie zwrócił na to uwagi. – PokaŜ nam Toma Finneya! – zawołał, chwytając piłkę i rzucając ją na trawę. Był to jeden z popisowych numerów Bouncera. JuŜ to widziałem, ale podzielałem rozbawienie właściciela psa, który dryblował na trawniku, wprawnie popychając piłkę łapami oraz robiąc zwody na prawo i lewo. – A teraz strzelaj! – krzyknął Arnie, po czym Bouncer ruszył w kierunku dwóch miniaturowych słupków na skraju trawnika i nosem skierował między nie piłkę. Obaj śmialiśmy się i klaskaliśmy, a pies skakał wokół nas, energicznie machając ogonem. Cieszyłem się, widząc Bouncera w tak dobrej formie, bo nie był juŜ młodym psem – miał ponad dziewięć lat. – On to uwielbia, prawda, Arnie? – spytałem. – Oczywiście, niczego nie lubi bardziej od sportu. Jest najszczęśliwszy, kiedy moŜe sobie trochę pograć. – W zadumie wydął policzki. – Minęło sporo czasu, od kiedy ostatnio widziałem Toma. Tom Finney był wtedy u szczytu swej wspaniałej kariery. Wspaniały zawodnik na wszystkich trzech pozycjach i prawdopodobnie największy angielski piłkarz wszech czasów. – Znasz go? – spytałem. – Och, pewnie, jesteśmy kumplami. Powinienem się z nim zobaczyć. Hej, 142
Bouncer! – Znów machnął na psa. – MoŜe trochę golfa? PokaŜ nam Bobby’ego Locke’a. – MoŜe innym razem, Arnie. – Podniosłem rękę. – Muszę wracać do pracy. – Dobrze, Jim, nie chcę cię zatrzymywać. – Uśmiechnął się w zadumie. – Kiedy tylko pomyślę o golfie, zaraz przypominają mi się dobre stare czasy z Bobbym. – Następny przyjaciel, co? – Jasne! Przycinając pazury Bouncerowi, zastanawiałem się, czy są jacyś sławni sportowcy, których Arnie nie zna. W owym czasie Locke był światowej klasy golfiarzem, a w dodatku kumplem Arniego. Jak większość psów, Bouncer nie przepadał za obcinaniem pazurów i gdy łapałem go po kolei za kaŜdą łapę, niespokojnie dyszał, wywiesiwszy język z szeroko otwartego pyska, ale jako dobroduszne zwierzę poddał się tym zabiegom bez warczenia i poszczekiwania. – Z tymi czarnymi pazurami trzeba uwaŜać – powiedziałem. – W przeciwieństwie do białych nie widać, gdzie zaczyna się opuszka, więc trzeba być ostroŜnym. Nigdy nie wybaczyłbyś mi, gdybym cię skaleczył, prawda, Bouncer? Pomimo strachu słysząc swoje imię, pies pomerdał ogonem, a kiedy po skończonym zabiegu poklepałem go po łbie, z ulgą zaczął biegać po trawniku. – Wejdź na filiŜankę herbaty, zanim ruszysz dalej, Jim – zaprosił mnie Arnie. Zawahałem się. Nie miałem na to czasu, ale wiedziałem, Ŝe uwielbia mówić, no i zawsze miał do powiedzenia coś ciekawego. – Dziękuję, Arnie – odparłem. – Bardzo chętnie, ale tylko na chwilkę. Była to typowa kawalerska kuchnia, funkcjonalna, lecz pozbawiona wygód, a kiedy zobaczyłem, jak Bouncer podąŜa za swoim panem, który nastawił czajnik i wyjął filiŜanki, zrozumiałem, jakim błogosławieństwem jest dla Arniego jego towarzystwo. Bez niego ta kuchnia byłaby jeszcze bardziej zimna i pusta, a Arnie cicho przemawiał do niego, parząc herbatę. Nie widać było jednak oznak ubóstwa, gdyŜ wydawało się, Ŝe Arnie zawsze jest przy pieniądzach. Z przyjemnością upił łyk z parującego kubka. – Nie ma to jak filiŜanka dobrej herbaty, no nie, Jim? – Bardzo odświeŜająca, Arnie. Zawsze lubiłeś dobrą herbatę, prawda? Musiałeś cierpieć podczas wojny, kiedy nie mogłeś jej kupić. – Nie, nie ja – energicznie pokręcił głową. – Nie miałem z tym problemów. Jeden czy drugi hinduski radŜa zawsze przysyłał mi trochę. – RadŜa, tak? – Zgadza się. Podczas pierwszej wojny przez jakiś czas stacjonowałem w Indiach i poznałem wielu radŜów. Mili faceci. Jak pragnę zdrowia, pamiętali 143
o mnie, więc kiedy wybuchła druga wojna światowa, zawsze miałem mnóstwo herbaty. – No to cudownie. Podczas słuŜby w armii Arnie zawędrował do zdumiewająco wielu krajów. Słyszałem o Francji, Belgii, Włoszech, Mezopotamii, Afryce, Egipcie, a teraz o Indiach. Wypiłem herbatę i wstałem, by dokończyć obchód. Gdy wychodziłem, Arnie zaczął uczyć psa gry w golfa. Często widywałem Arniego, nie tylko podczas pracy; co wieczór moŜna go było zastać na tym samym krześle na końcu baru Drovers’. Kiedy pewnego wieczoru wracałem po przeprowadzeniu porodu u krowy, podczas którego wypociłem z siebie sporo płynu, wpadłem tam, by ugasić pragnienie kufelkiem piwa. Staruszek siedział na swoim zwykłym miejscu, a Bouncer jak zawsze leŜał pod jego krzesłem. Przysiadłem się do Arniego. – Spędziłem miły dzień w Headingley – powiedział. – I obejrzałem niezły mecz krykieta. – Miałeś szczęście. śałuję, Ŝe nie mogłem tam być. ObjeŜdŜając farmy, słuchałem transmisji radiowej w samochodzie i pocieszałem się myślą, Ŝe moŜe uda mi się w sobotę pojechać z Helen do Leeds. – Tak, to był rzeczywiście ekscytujący pojedynek. Wyobraź sobie, siedziałem w pierwszym rzędzie i podszedł do mnie Denis Compton. „O, Arnie, miło cię widzieć – powiedział. – Miałem nadzieję, Ŝe cię tu znajdę. Jeden z chłopaków mówił, Ŝe będziesz tu dzisiaj, i przyszedłem zabrać cię na lunch. Wszędzie cię szukałem”. – To świetnie – odparłem. – A więc zjadłeś lunch z zawodnikami? – Tak, było bombowo. Byli tam Bili Edrich, Cyril Washbrook i wszyscy ci wspaniali Australijczycy, Keith Miller, Neil Harvey, Ray Lindwall oraz cała reszta. Ucieszyli się, Ŝe znów mnie widzą, bo oczywiście wszystkich ich juŜ znałem. – Oczywiście. W tym momencie przy stoliku pojawił się Kenny Ditchburn, otyły młodzieniec o czerwonej twarzy. – No, Arnie – rzekł z uśmiechem – mówisz o krykiecie, co? Czy ostatnio znów poŜyczałeś buty Lenowi Huttonowi? Arnie skierował ku niemu powaŜną twarz i zmruŜył oczy. – Daj spokój, Kenny – odparł szorstko i znów zwrócił się do mnie. Jego opowieści sprawiły, Ŝe cieszył się w mieście pewną reputacją i młodzi bywalcy Drovers wciąŜ próbowali stroić sobie z niego Ŝarty, lecz on zawsze wyczuwał takie zamiary i zamykał się w sobie. Podczas naszych licznych spotkań nigdy nie rozpoczynałem rozmowy o jego sportowych sukcesach i nie okazywałem szczególnego zainteresowania; wtedy, odpręŜony, otwierał się i zaczynał snuć te 144
fascynujące opowieści. Ten biedak był nie tylko obiektem kpin, ale i bohaterem licznych, nie zawsze prawdziwych anegdotek krąŜących wśród lokalnej społeczności. Niektórzy twierdzili, iŜ Arnie opowiadał, jak słuŜąc we Francji podczas pierwszej wojny światowej, zdobył taką sławę jako bramkarz, Ŝe w końcu mnóstwo sławnych i nieŜyjących juŜ piłkarzy ustawiło się w kolejce, Ŝeby strzelić mu karnego. Próbowali godzinami, ale nie mogli. Arnie był niepokonany. W końcu zrozpaczeni nabili piłką armatę i oddali strzał. Podobno Arnie zakończył tę opowieść lakonicznym stwierdzeniem: „No cóŜ, tę teŜ złapałem, ale złamałem kilka Ŝeber”. Twierdzono takŜe, iŜ opowiadał, jak podczas zimowych manewrów w Rosji Ŝołnierze urządzili zawody w kopaniu piłki. Arnie wygrał, bo posłał piłkę tak wysoko, Ŝe spadła oprószona śniegiem. Takie i inne historyjki miejscowi Ŝartownisie wkładali w usta Arniego, lecz ja nigdy ich nie słyszałem, więc nie wierzyłem w nie, tak samo jak w to, iŜ opowiadał, Ŝe podczas kryzysu w kampanii egipskiej osobiście przeniósł generała Allenby’ego przez Nil. JednakŜe wszystkie te anegdotki były częścią miejscowego folkloru i sądzę, Ŝe tak pozostało do dziś. Pamiętam, jak podczas koncertu dobroczynnego w sali ratusza w Darrowby skrzypek Ŝartowniś stanął na podium i oznajmił, budząc gromki śmiech: „Teraz zagram fantazję Arniego Braithwaite’a, opus drugi”. Mimo wszystko lubiłem staruszka. Ja równieŜ byłem zagorzałym kibicem, a Arnie, kiedy nie snuł wspomnień, z wielką znajomością rzeczy rozprawiał o sporcie. Zawsze chętnie z nim rozmawiałem. Był równieŜ miłośnikiem zwierząt i uwielbiał swojego psa, co zbliŜało nas jeszcze bardziej. Pewnego słonecznego popołudnia, kilka tygodni po przycięciu pazurów Bouncera, spacerowałem z moim małym beaglem po nadrzecznych polach, kiedy zobaczyłem Arniego z psem. Jak zwykle świetnie się bawili; pies skakał i uganiał się za piłką pod wysokimi wierzbami, które zwieszały się nad wodą. – Trochę schudł, Arnie – powiedziałem, spoglądając na zapadnięte boki i sterczące Ŝebra Bouncera. – Dobrze się czuje? – Tak, zdrów jak ryba i je jak koń. Jest w formie, to wszystko. Trenuje przed sezonem piłkarskim. No, mały, pokaŜ Stanleya Matthewsa. Bouncer zaczął dryblować, szybko popychając piłkę na prawo i lewo w sposób rzeczywiście przypominający ruchy wielkiego piłkarza. – JuŜ dawno nie widziałem Stana – rzekł w zadumie Arnie. – Pewnie jest ciekaw, gdzie się ukryłem. Minął miesiąc, zanim znów usłyszałem jego głos. Tym razem w słuchawce telefonu. – Chciałbym, Ŝebyś przyjechał zbadać mojego psa, Jim. Kiepsko z nim. – A co mu jest, Arnie? 145
– Właściwie nie wiem. Po prostu nie ma w nim Ŝycia. Kiedy przyjechałem, nierozłączna para czekała w ogrodzie. Byłem zaszokowany wyglądem Bouncera. Chorobliwie chudy, siedział nieruchomo na trawniku i nawet nie próbował się ze mną przywitać. – Mój BoŜe, Arnie! – zawołałem. – Dlaczego pozwoliłeś mu tak schudnąć? Wygląda okropnie! – No cóŜ, widziałem, Ŝe chudnie, ale tak dobrze jadł... jak koń. Myślałem, Ŝe ma za duŜo ruchu. AŜ tu w ciągu kilku ostatnich dni nagle mu się pogorszyło. Chyba nie myślisz, Ŝe go zaniedbywałem, co? – Nie, nie, jasne, Ŝe nie. I mówisz, Ŝe nadal ma apetyt? – Tak, jak nigdy. To najbardziej mnie dziwi. – I duŜo pije? – Tak. Bez przerwy. Zacząłem badać Bouncera, ale juŜ wiedziałem, co mu jest. Utrata wagi, niepohamowany apetyt, nieustanne pragnienie, krańcowa apatia. To mogło oznaczać tylko jedno. – Arnie – powiedziałem – myślę, Ŝe on ma cukrzycę. – O do diabła, czy to coś groźnego? – Obawiam się, Ŝe tak, jeŜeli wywołała takie objawy. MoŜe być źle. – Och, nie mów! Czy on umrze? – Staruszek spojrzał na mnie ze zgrozą. – Mam nadzieję, Ŝe nie. Zrobię, co będę mógł. – MoŜesz zacząć od razu, Jim? – Z roztargnieniem zmierzwił sobie włosy. – Nie mogę go stracić. – Postaram się, Arnie, ale najpierw muszę mieć pewność. Trzeba wykluczyć inne moŜliwości, takie jak schorzenia nerek. Jutro z samego rana przynieś mi próbkę jego moczu. Podstaw czysty talerz, kiedy podniesie nogę, a potem przelej płyn do butelki i zaraz przyjdź z Bouncerem do przychodni. – Dobrze... tak zrobię... – kiwnął głową. – MoŜe jednak nie jest z nim tak źle. – Podniósł piłkę i rzucił psu. – No, mały! – zawołał zachęcająco. – PokaŜ nam Toma Finneya. Bouncer nie ruszył się. Obojętnie trącił piłkę nosem, a potem spojrzał na nas apatycznymi ślepiami. Jego pan podszedł do niego i pogłaskał go po łbie. – Och, Bouncer, Bouncer – szepnął. Następnego ranka zrobiłem badanie moczu. Wykazało obecność glukozy. – Teraz juŜ wiemy na pewno, Arnie. To cukrzyca, a więc zrobimy tak. Podam mu teraz małą dawkę insuliny w zastrzyku, a ty musisz przychodzić z nim codziennie rano z nową próbką moczu do badania. Jeśli nadal będzie cukier, będę powoli zwiększał dawkę insuliny, aŜ stan pacjenta się ustabilizuje, czyli dopóki badanie juŜ nie wykaŜe obecności glukozy. – Dobrze, będę przychodził codziennie, tak długo jak będzie trzeba... jeśli tyl146
ko... jeśli przeŜyje. Twarz staruszka miała zgnębiony wyraz. Kiwnąłem głową. – Jeśli przeŜyje, Arnie. W przypadku cukrzycy czasem pierwszy zastrzyk przynosi spektakularną poprawę, ale nie u Bouncera. Choroba posunęła się za daleko. Przez kilka kolejnych poranków Arnie przyprowadzał go do przychodni, a ja daremnie wypatrywałem oznak powrotu do zdrowia. Ponury i apatyczny pies w niczym nie przypominał tego wszechstronnego sportowca, jakim był przedtem. Arnie, smutny i zdesperowany, zawsze przychodził punktualnie o dziewiątej rano. Po dziesięciu dniach zacząłem mu współczuć. – Arnie, na pewno cięŜko ci przychodzić tu codziennie. Wysunął dolną szczękę. – Będę przychodził tu na czworakach do sądnego dnia, jeśli to uratuje mojego psa. Mniej więcej wtedy dostrzegłem pewną zmianę w Bouncerze. WciąŜ był chudy i apatyczny, lecz w jego ślepiach pojawił się błysk – przestały być takie obojętne. Nabrałem nadziei, gdy pies powoli zaczął zdradzać objawy dawnej witalności i po trzech tygodniach kuracji badanie nie wykazało obecności cukru w moczu. Znów miałem przed sobą wesołe, merdające ogonem zwierzę, patrzące na mnie wzrokiem zachęcającym do zabawy. – Arnie – powiedziałem – jego stan w końcu się ustabilizował. Nic mu nie będzie. Jednak teraz wszystko zaleŜy od ciebie. Do końca jego Ŝycia będziesz musiał codziennie rano dawać mu zastrzyk insuliny. – Ja? Mam mu robić zastrzyki? – Arnie miał nieszczęśliwą minę. – Tak, przecieŜ moŜesz to robić, prawda? Po porannym posiłku. Szybko się przyzwyczaisz. Spojrzał na mnie z powątpiewaniem, ale nic nie powiedział, więc zaopatrzyłem go we wszystkie potrzebne utensylia. Kiedy Bouncer uciekł kostusze, zaczął zdrowieć w galopującym tempie i po kilku dniach Arnie niedbałym machnięciem ręki zbył moje wątpliwości co do jego umiejętności robienia zastrzyków. Okazało się nawet, Ŝe podczas kampanii na Bałkanach był asystentem lekarza wojskowego i umiał się posługiwać strzykawką. Moim ostatnim wspomnieniem związanym z tym przypadkiem cukrzycy był widok Arniego mocującego się z Bouncerem na ogrodowym trawniku. – Co robisz, Arnie? – zawołałem. – Pokazuję Bouncerowi prawidłowy chwyt. Uczę go rugby! – usłyszałem w odpowiedzi. Jesień przeszła w zimę i w Darrowby zapanowało zrozumiałe oŜywienie, kiedy ogłoszono, iŜ waŜny mecz hokejowy między druŜynami rywalizujących okrę147
gów Yorkshire i Lancashire ma się odbyć właśnie u nas. Te dwie druŜyny zajmowały miejsca na górze tabeli. Grało w nich kilku światowej sławy zawodników. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali przybycia tych sław; ja takŜe w sobotnie popołudnie przyszedłem na stadion nieco wcześniej. Ludzie otaczali juŜ boisko grubym pierścieniem. Nigdy nie widziałem tu takiego tłumu i zacząłem się zastanawiać, czy znajdę miejsce, z którego cokolwiek widać, gdy usłyszałem znajomy głos. – Hej, Jim, tu jest wolne miejsce. To był Arnie, wygodnie usadowiony w jednym z foteli przed szatnią. – Na pewno? – Jasne, zająłem je dla ciebie. Siadaj. Cudownie. Mecz zaraz się zacznie, a ja miałem idealne miejsce. Poczułem, Ŝe coś dotyka mojej nogi, i ujrzałem Bouncera trącającego mnie nosem. Jak zwykle siedział pod krzesłem pana i zdawał się mówić, Ŝe jest w świetnej formie. Podrapałem go za uchem, obserwując mecz. Tak jak przypuszczałem, poziom gry był wysoki, a cztery międzynarodowe gwiazdy świeciły pełnym blaskiem. Arnie nieustannie komentował grę. – To Pip Chapman, kapitan druŜyny Yorkshire i skrzydłowy reprezentacji Anglii, mój kolejny stary znajomy, a ci dwaj to Tim Mowbray i Johnnie Hart. Znam ich wszystkich od lat. W przerwie, kiedy gracze zgromadzili się na środku boiska, Arnie był w wyśmienitym humorze. – Miło widzieć, Ŝe znów zaczęły się zimowe rozgrywki, ale wciąŜ nie mogę zapomnieć o meczu krykieta zamykającym sezon w Scarborough. Siedziałem tam, grzejąc się w słońcu, kiedy zauwaŜył mnie Fred Trueman. „Arnie”, powiedział. „Wszędzie cię szukałem”. Ta ostatnia wzmianka dotycząca innego tytana krykieta najwidoczniej rozbawiła grupkę siedzących za nami młodych ludzi. Po kilku stłumionych chichotach jeden z nich powiedział: – Fred Trueman, Arnie? Prawdziwy Fred Trueman? Szukał cię wszędzie? Arnie ponuro skinął głową z wystudiowaną godnością, co wywołało kolejny wybuch śmiechu; słychać było powtarzane sotto voce zdanie „wszędzie cię szukałem”, które zdawało się najbardziej ich bawić. Mój przyjaciel zignorował zaczepkę. Siedział sztywno wyprostowany na fotelu, nieruchomo spoglądając przed siebie, gdy inny młodzieniec podjął atak. – Słyszę, Ŝe masz tam na lodzie kilku starych kumpli, co, Arnie? Ci czterej czołowi zawodnicy – znasz ich od lat, tak? Arnie ponownie kiwnął głową; poczułem ukłucie niepokoju. Tym razem wypływaliśmy na głębokie wody, gdyŜ mieliśmy przed sobą Ŝywe dowody mogące obalić jego twierdzenia. Arnie siedział na ostatnim fotelu w rzędzie, tuŜ przy przej148
ściu, którym zespoły miały przejść do szatni. Będą na wyciągnięcie ręki. Nie mogliby go nie zauwaŜyć. Kiedy rozległ się ostatni gwizdek i gracze ruszyli w naszą stronę, ścisnęło mnie w gardle. Z pewnością miało się zdarzyć coś strasznego i z całego serca zapragnąłem znaleźć się daleko stąd. Holroyd – wielki wąsaty zawodnik Lancashire – pierwszy wszedł na schody, spocony i ubłocony do kolan. Zerknął na Arniego i przeszedł obok, lecz nagle, gdy Ŝołądek juŜ zaczął podchodzić mi do gardła, przystanął i cofnął się o krok. Przez chwilę patrzył na nas, a potem wykrzyknął: – To Arnie Braithwaite! Cześć! Jak się masz, stary? – Uścisnął dłoń mojego przyjaciela i zawołał do swoich kolegów z zespołu: – Hej, Pip, Johnnie, Tim, patrzcie, kto tu jest. Nasz stary kumpel! W przejściu zrobił się korek, gdy czterej gracze otoczyli Arniego, klepiąc go po plecach, śmiejąc się i pokrzykując. Bouncer wyskoczył spod fotela i przyłączył się do zamętu, wesoło poszczekując. Pip Chapman z sympatią spojrzał na Arniego. – Wiesz co, Arnie, przypuszczaliśmy, Ŝe tu będziesz, i przez cały mecz patrzyliśmy na trybuny. Szukaliśmy cię wszędzie.
149
27 Klienci mieli o mnie róŜne zdania i chociaŜ moŜna by znaleźć jednego czy dwóch, którzy uwaŜali mnie za błyskotliwego, przewaŜająca większość miała mnie za solidnego, godnego zaufania weterynarza, a niektórzy za mocno ograniczonego. Chyba tylko jedna rodzina Ŝywiła głębokie przekonanie, Ŝe mam źle w głowie. Mam na myśli Hardwicków i bardzo tego Ŝałuję, poniewaŜ naleŜeli do moich ulubionych klientów. Ta sytuacja była wynikiem kilku niefortunnych przypadków; w ten mroźny, słoneczny styczniowy ranek nie miałem pojęcia, Ŝe właśnie tego dnia posieję ziarna, które całkowicie zniszczą mój wizerunek solidnego fachowca. W nocy spadło dość śniegu, by świat stał się biały, więc droga na farmę Hardwicków była cienką nitką wijącą się po roziskrzonej śnieŜnej wyŜynie pod bezchmurnym niebem. Była to bardzo, bardzo długa droga, a właściwie wyboisty trakt, biegnący w górę przez prawie dwa kilometry, od czasu do czasu znikający za wzniesieniami lub skalnymi garbami, by w końcu dotrzeć do farmy, której wyblakłe czerwone dachy były ledwie widoczne, kiedy podjechałem do pierwszej bramy. Te farmy o wielu bramach były utrapieniem w pracowite dni; pochłaniały cenne minuty i zmuszały do bezproduktywnych wysiłków. Jednak tego ranka, kiedy wysiadłem z samochodu, słońce grzało mi twarz, a mroźne powietrze draŜniło nozdrza. Otwierając pierwszą bramę, spojrzałem na okolicę, cichą i spokojną pod białym płaszczem, ciesząc się tym widokiem. Musiałem pokonać sześć takich bram, ale robiłem to z przyjemnością, a śnieg skrzypiał mi pod nogami. Seb i Josh Hardwickowie atakowali leŜącą na podwórku górę rzepy, ładując ją widłami na stojący na podwórzu wózek. Mimo zimna ich twarze lśniły od potu. – O, pan Herriot! Piękny ranek – powitali mnie wesoło. Byli typowymi farmerami z gór Dale, cichymi, uprzejmymi, dobrodusznymi; zawsze świetnie się z nimi porozumiewałem. – Jak tam dziś cielęta? – zapytałem. – Znacznie lepiej – odparł Seb. – Dzięki Bogu. Trochę się martwiliśmy. Ja teŜ przyjąłem to z ulgą. Salmonella to paskudztwo powodujące wysoką śmiertelność u młodych zwierząt i niebezpieczne dla ludzi; kiedy przed kilkoma dniami badałem te cielęta, sprawa wyglądała groźnie. Poszedłem z braćmi do obory. W sporej zagrodzie na końcu stali moi pacjenci – cała dwudziestka. Z satysfakcją patrzyłem na cielęta. Wyglądały zupełnie inaczej. Dwa dni temu nad zagrodą unosił się cień śmierci, a te stworzenia, osowiałe i zobojętniałe, stały ze zwieszonymi łbami, oddając rzadki kał. Teraz jednak były weselsze i bardziej oŜywione. Spoglądały na mnie z zaciekawieniem, gdy przechyliłem się przez pręty. W duchu gratulowałem sobie, gdyŜ byłem przekonany, Ŝe dobrze się spisa150
łem. Mogłem błędnie potraktować to jako przypadek zwykłej biegunki, ale zaalarmowała mnie wysoka temperatura i charakterystyczne pokasływanie. Pobrałem wymazy z odbytu, które potwierdziły moje podejrzenia. Podałem zwierzętom stosowany w takich przypadkach chloramfenikol w zastrzykach oraz furazolidon, co najwidoczniej załatwiło sprawę. – CóŜ, to dobrze – powiedziałem, wchodząc do zagrody. – Na razie jest nieźle. Powtórzę zastrzyk, a jeśli przez pięć dni będziecie podawali im proszki, powinny całkowicie wyzdrowieć. I pamiętajcie, Ŝeby za kaŜdym razem starannie umyć ręce. Josh zdjął czapkę i otarł spoconą twarz. – Właśnie to chcieliśmy usłyszeć, panie Herriot. Dobrze, Ŝe od razu pana wezwaliśmy, inaczej kilka z nich na pewno by padło. Kiedy zrobiłem zastrzyki, Seb zaprosił mnie do domu. – Wszyscy musimy się umyć, a poza tym juŜ czas na drugie śniadanie. Popijałem w kuchni herbatę i gryzłem domowe bułeczki, gawędząc z przystojnymi Ŝonami obu braci, jedną ciemnowłosą, a drugą ogniście rudą. Od pieca biło ciepło, małe dziecko raczkowało wokół moich nóg, a dwa nieco większe baraszkowały na posadzce. śycie było piękne. Czułem, Ŝe mógłbym tak siedzieć cały dzień, ale czekali na mnie inni klienci. Bracia, którzy towarzyszyli mi przy herbacie, równieŜ zaczęli się kręcić, niewątpliwie myśląc o stercie rzepy na podwórzu. Trudno – muszę jechać. Na podwórku poŜegnaliśmy się, bracia chwycili za widły, a ja nacisnąłem klamkę drzwiczek samochodu; niestety, bezskutecznie. Klamka ani drgnęła. Obszedłem wóz i spróbowałem z drugiej strony, z takim samym rezultatem. Nie mogłem dostać się do środka. Winowajczynią była Dinah, mój beagle. Kiedy zajmowałem się cielętami, słyszałem, jak szczekała na miejscowe psy, co było jednym z jej ulubionych zajęć; widocznie rzucając się do okien, po wciskała łapami blokady drzwi. Zawołałem braci. – Słuchajcie, bardzo was przepraszam, ale nie mogę się dostać do samochodu. – Ojej, co się stało? Zajrzeli do środka, gdzie siedziała machająca ogonem Dinah. Kluczyki tkwiły w stacyjce w zasięgu wyciągniętej ręki, ale irytująco nieosiągalne. Gdy wyjaśniłem sytuację, Josh spojrzał na mnie ze zdziwieniem. – Zawsze zabiera pan tego pieska ze sobą, prawda? – Tak. – I nie wyjmuje pan kluczyków ze stacyjki, kiedy wysiada pan z samochodu? – Nie... nie... Niestety nie. – To dziwne, Ŝe coś takiego nie zdarzyło się wcześniej. – Hm, pewnie tak, jeśli się nad tym zastanowić. Wielka szkoda, Ŝe zdarzyło 151
się to akurat tutaj. – Dlaczego? – CóŜ, obawiam się, Ŝe muszę was prosić, Ŝebyście podwieźli mnie do domu po zapasowe kluczyki. – Do Darrowby? – Seb rozdziawił usta. – Niestety. Nie ma innego wyjścia. Usiłowałem nie myśleć o tych piętnastu kilometrach. Hardwickowie niespokojnie popatrzyli na siebie, potem na ogromną stertę rzepy i w końcu na mnie. Wiedziałem, o czym myśleli. Nie chodziło tylko o rzepę. Na farmie zawsze było tysiące zajęć i właśnie pozbawiałem ich moŜliwości wykonania kilku tego ranka. Jednak jako mili faceci nie powiedzieli mi, jaki ze mnie głupi ćwok. Seb wydął policzki. – No cóŜ, lepiej ruszajmy. – Zwrócił się do brata. – Muszę cię zostawić, Josh. Kiedy skończysz z rzepą, zabierz się do wyrzucania gnoju. Po południu przepędzimy owce na drugie podwórko. Josh kiwnął głową i bez słowa chwycił widły, podczas gdy jego brat wyprowadzał samochód. Jak większość uŜywanych przez farmerów pojazdów ten teŜ był bardzo duŜy i stary. Z grzechotem zjechaliśmy traktem, a gdy otwierałem kolejne bramy, otaczała mnie chmura gryzących spalin z rury wydechowej. Droga do Darrowby dłuŜyła mi się, a powrotna jeszcze bardziej. Usiłowałem bawić kierowcę rozmową o sporcie, pogodzie i gospodarowaniu, lecz przez ostatnie pół godziny konwersacja zamarła. Na farmie Seb otworzył drzwi samochodu, poŜegnał się pospiesznie i pokłusował do brata. Dinah powitała mnie serdecznie, skacząc na mnie i liŜąc mnie po twarzy, ale odjeŜdŜałem z uczuciem, Ŝe nie zyskałem przychylności u ludzi, którzy tam mieszkają. Kiedy jednak tydzień później przyjechałem skontrolować cielęta, najwyraźniej juŜ mi wybaczyli. Niewątpliwie sprawiłem Hardwickom cholerny kłopot, ale powitali mnie z uśmiechem, chociaŜ był jeden przykry moment. Gdy wysiadałem z samochodu i juŜ miałem zamknąć drzwi, obaj chórem krzyknęli: – Hej, niech pan weźmie kluczyki! Niech pan nie zapomni! Potulnie usłuchałem, czując się głupio, poniewaŜ od tamtego wypadku zawsze starałem się to robić. Poczułem się znacznie lepiej, widząc, Ŝe cielęta zupełnie wyzdrowiały, a umywszy ręce i wypiwszy w kuchni rytualną filiŜankę herbaty, uznałem, Ŝe mogę zapomnieć o tym nieprzyjemnym epizodzie. Kilka dni później, gdy wróciłem do domu, Helen przekazała mi dziwną wiadomość. – Miałam zabawny telefon od pani Hardwick. 152
– W jakim sensie zabawny? – Mówiła, Ŝe wziąłeś okulary jej męŜa. – Co? – Tak powiedziała. – Jak... jak to? Nie wiem, o czym mówisz. – No cóŜ, wszędzie szukali tych okularów i nigdzie w domu ich nie ma, a ty byłeś jedynym gościem, jaki ich odwiedził. Jest przekonana, Ŝe to ty je masz. – Nigdy w Ŝyciu nie słyszałem czegoś równie głupiego. Co miałbym z nimi robić, do diabła? – Nie mam pojęcia. – Helen rozłoŜyła ręce. – Ale pan Hardwick bardzo ich potrzebuje. Zakłada je do czytania i teraz nie moŜe studiować pisma „The Farmer and Stockbreeder”. Jest bardzo zły. Lepiej ich poszukaj. – To idiotyzm – powiedziałem, ale wziąłem swój roboczy fartuch i sprawdziłem zawartość kieszeni. A tam między buteleczkami, noŜyczkami i innymi weterynaryjnymi przyborami był futerał z okularami obok drugiego, bardzo do niego podobnego, w którym trzymałem termometr. Spojrzałem nań z niedowierzaniem. – Mój BoŜe, rzeczywiście tu są. Pewnie zabrałem je przez pomyłkę, kiedy myłem termometr w kuchni. Zadzwoniłem na farmę i przeprosiłem Seba. – Kolejne popełnione przeze mnie głupstwo – powiedziałem ze śmiechem. Nie zaprzeczył, ale nadal był uprzejmy i odmówił, kiedy zaproponowałem, Ŝe przywiozę im okulary. – Nie, w porządku. Zaraz po nie przyjadę. Najwyraźniej „The Farmer and Stockbreeder” czekał. Czułem się nieswojo na myśl o tym, Ŝe przeze mnie musi odbyć tak długą i niepotrzebną podróŜ. Owo uczucie towarzyszyło mi jeszcze trzy dni później, kiedy zajrzałem do ksiąŜki wizyt i zobaczyłem następne wezwanie na farmę Hardwicków. Kiedy tam przyjechałem, zastałem braci w oborze, rzucających siano do Ŝłobów. Nie przywitali mnie tak radośnie jak zwykle. Prawdę mówiąc, wydawali się zaskoczeni moim przybyciem. – Przyjechałem obejrzeć waszą kulawą krowę – oznajmiłem wesoło. Popatrzyli na siebie ze zdziwieniem, a potem znów na mnie. – Nie mamy Ŝadnej kulawej krowy – rzekł Josh. – PrzecieŜ... dziś rano mieliśmy od was telefon. Znów wymienili spojrzenia. – No cóŜ... to chyba jakaś pomyłka. Bez powodzenia próbowałem obrócić to w Ŝart, ale mimo woli spojrzałem na długi rząd krów. Seb podniósł rękę. – Słowo, panie Herriot. śadna z nich nie kuleje. MoŜe je pan zbadać, jeśli pan 153
chce. – Nie, nie, oczywiście, Ŝe nie. Ja... ktoś w przychodni źle zanotował wiadomość. Czy mogę skorzystać z telefonu? Seb zaprowadził mnie do kuchni, a kiedy dzwoniłem do przychodni, poczułem się jeszcze gorzej, widząc, Ŝe zabiera ze stolika futerał z okularami i ukradkiem chowa je do kieszeni. Kiedy połączyłem się ze Skeldale House, okazało się, Ŝe powinienem był pojechać na farmę Borthwicków, znajdującą się zaledwie kilometr dalej. Co się dzieje? Dlaczego wciąŜ robiłem z siebie głupka? Podniosłem leŜący przy telefonie długopis i zapisałem nazwisko, Ŝeby nie popełnić następnej pomyłki, po czym powiedziałem do dwóch młodych Ŝon: – Bardzo mi przykro, Ŝe zawsze sprawiam tyle kłopotu. JuŜ miałem wyjść, kiedy jedna z nich wyciągnęła rękę. – Moglibyśmy prosić o zwrot naszego długopisu, panie Herriot? Zaczerwieniłem się jak burak, wyjąłem go z kieszeni i uciekłem. WciąŜ byłem zmieszany, kiedy kilka dni później znowu wezwano mnie na tę farmę. Gdy przyjechałem, Seb z ponurą miną wskazał mi młodą jałówkę leŜącą na podłodze obory. – Nie moŜe wstać – oznajmił – i tylna noga jakoś dziwnie jej sterczy. Pochyliłem się nad krową i chwyciłem ją za ucho. – No, dziewczyno, spróbuj wstać. W odpowiedzi usiłowała się podnieść, ale po chwili osunęła się na kamienie. Źródłem tych kłopotów najwyraźniej była prawa tylna noga. Wydawała się bezwładna. Przesunąłem dłonią po kosmatej kończynie, a gdy dotarłem do biodra, diagnoza była łatwa. – Ma zwichniętą nogę w biodrze, Seb – powiedziałem. – Nic nie jest złamane, ale główka kości udowej wyskoczyła ze stawu. – Jest pan pewny? – Farmer spoglądał na mnie z niedowierzaniem. – Całkowicie. Proszę, tu moŜna wyczuć wybrzuszenie. MoŜna nawet dostrzec, jak wystaje. Seb nawet nie wyjął rąk z kieszeni. – No, nie wiem. Myślałem, Ŝe tylko się naciągnęła. MoŜe mógłby jej pan wetrzeć coś, co postawi ją na nogi. – Nie, zapewniam. Nie mam Ŝadnych wątpliwości. – No dobrze, to co robimy? – No cóŜ, musimy wprowadzić kość na miejsce. To nie będzie łatwe, ale poniewaŜ stało się to niedawno, są spore nadzieje na sukces. Farmer prychnął. – No cóŜ, dobrze. Niech pan zaczyna. 154
– Przykro mi – odparłem z uśmiechem – ale to trudna sprawa i sam nie dam rady. Prawdę mówiąc, nie poradzimy sobie z tym nawet we dwóch. Będzie nam potrzebna pomoc. – Pomoc? Nie mam tu nikogo do pomocy. Josh jest na polu, daleko stąd. – Naprawdę mi przykro, ale będzie pan musiał go zawołać. Niestety, będzie potrzebny teŜ któryś z sąsiadów. Lepiej, Ŝeby to był silny gość. – Do licha! – Seb wytrzeszczył oczy. – Po co? – Wiem, Ŝe to dla pana kłopot, ale krowa, chociaŜ młoda, jest duŜa i silna, a Ŝeby wprowadzić kość na miejsce, musimy przezwycięŜyć opór mięśni. Robiłem sporo takich zabiegów, więc wiem. – No dobrze – kiwnął głową. – Zapytam, czy Charlie Lawson moŜe przyjść. Zaczeka pan tutaj? – Nie. Muszę wrócić do przychodni po maskę chloroformową. – Chloroform! Po co? – Mówiłem, Ŝe musimy pokonać opór mięśni. W tym celu potrzebna będzie narkoza. – Niech pan posłucha, panie Herriot – farmer ostrzegawczo podniósł palec. – Jest pan pewny, Ŝe to wszystko jest konieczne? Nie sądzi pan, Ŝe wystarczyłoby ją natrzeć? MoŜe jakimś płynem rozgrzewającym? – Przykro mi, Seb, ale to wszystko jest konieczne. Odwrócił się i mamrocząc pod nosem, wyszedł z obory, a ja udałem się do samochodu. W drodze do Darrowby i z powrotem wciąŜ myślałem o dwóch sprawach. Takie zabiegi naleŜą do najtrudniejszych w praktyce weterynaryjnej, ale czasem dają spektakularne wyniki. Mocno kulawe zwierzę wstanie i odmaszeruje jak nowo narodzone. Czułem, Ŝe potrzebuję sukcesu, który pozwoli mi odzyskać dobre imię na tej farmie. Kiedy wróciłem z maską, Josh i Charlie Lawson czekali na mnie na podwórzu razem z Sebem. – Czołem, panie Herriot – przywitali mnie, lecz spoglądali sceptycznie i wyczułem, Ŝe wszyscy mają spore wątpliwości. – Dobrze, Ŝe przyjechaliście, panowie – powiedziałem wesoło. – Mam nadzieję, Ŝe jesteście w formie. Czeka nas cięŜka praca. – Zrobimy co w naszej mocy. – Charlie Lawson uśmiechnął się i zatarł ręce. – No dobrze. – Spojrzałem na jałówkę. – Powinniśmy przesunąć ją do drzwi. Tam będziemy mogli lepiej ją chwycić. Ja załoŜę jej maskę chloroformową i przywiąŜę sznur do nogi. Wy będziecie ciągnąć, a ja spróbuję wprowadzić kość na miejsce. Jednak najpierw obróćmy ją. Gdy farmerzy popychali krowę, ja spróbowałem wyjąć spod niej wywichniętą nogę. Kiedy przetaczaliśmy zwierzę, nagle rozległ się głośny trzask, krowa rozejrzała się wokół, a potem wstała i wyszła z obory. 155
Wszyscy czterej patrzyliśmy, jak przetruchtała przez podwórze i bramę na pastwisko. Wyglądała zupełnie normalnie. Ani śladu kusztykania. – Jeszcze nigdy nie widziałem czegoś takiego – wykrztusiłem. – Przetoczenie na grzbiet z jednoczesnym naciskiem na staw wprowadziło kość na miejsce. Nie do wiary! Farmerzy spojrzeli na mnie podejrzliwie. Widziałem, Ŝe mi nie uwierzyli. Rejterując do samochodu, usłyszałem, jak Seb mówi do pozostałych dwóch: – Równie dobrze moŜna było jej coś wetrzeć. Gdy odjeŜdŜałem, mijając spokojnie pasącą się na zboczu jałówkę, przypomniały mi się słowa Siegfrieda, które wypowiedział na początku naszej współpracy: – Nasz zawód daje nieograniczone moŜliwości zrobienia z siebie głupka. JakŜe prawdziwe były to słowa. Teraz i zawsze. Tylko dlaczego, dlaczego zawsze musi mi się to zdarzyć u Hardwicków? Nie mogłem uwierzyć własnym oczom, kiedy niecały tydzień później znów zobaczyłem nazwisko Hardwick w ksiąŜce wizyt. – Siegfriedzie – powiedziałem. – Wolałbym, Ŝebyś to ty tam pojechał. To miejsce jest dla mnie pechowe. Spojrzał na mnie ze zdumieniem. – PrzecieŜ to jedna z twoich ulubionych farm. I zawsze proszą właśnie o ciebie. – Och wiem, ale mam wraŜenie, Ŝe wisi nade mną jakieś fatum. Opowiedziałem mu o swoich ostatnich wyczynach. – Nonsens, Jamesie! – Zbył to machnięciem ręki. – Jesteś przewraŜliwiony. To drobne niepowodzenia. – Usiadł na krześle i roześmiał się. – Przyznaję, Ŝe są zabawne, ale nie mają większego znaczenia. Hardwickowie to porządni ludzie i nie przywiązują wagi do takich drobiazgów. – Nie jestem pewny. Wiem, Ŝe to porządni ludzie, ale na pewno uwaŜają, Ŝe mam nie po kolei w głowie, a przede wszystkim, Ŝe jestem kleptomanem. – Och, pleciesz głupstwa! – znowu się zaśmiał. – No, jedź. To tylko chora świnia. Tym razem nie będzie Ŝadnych przykrych niespodzianek. Być moŜe to działała moja wyobraźnia, ale wydało mi się, Ŝe obaj bracia z pewnym niepokojem przyjęli moje przybycie na farmę. Chora świnia była maciorą z tuzinem kwiczących wokół niej prosiąt. LeŜała w kącie chlewu, gdzie było tak ciemno, Ŝe ledwie mogłem ją dostrzec, ale byłem do tego przyzwyczajony i często pracowałem, kierując się głównie dotykiem. Wszedłem do zagrody, w której maciora była widoczna tylko jako masywny wzgórek. Wyjąłem termometr i zacząłem po omacku szukać zadu. – Mówicie, Ŝe dzisiaj nie jadła? 156
– Nic – odparł Josh. – I nie ruszała się z tego miejsca. Małe teŜ wyglądają na głodne. Chyba nie dostały dość mleka. – Tak... tak... widzę... Chcąc wepchnąć termometr, rozpaczliwie szukałem odbytu, ale nie mogłem go znaleźć. W kącie było bardzo ciemno, ale przecieŜ często robiłem to po omacku. Tymczasem u tej świni nie mogłem znaleźć odbytu. Chwytałem ogon, ale bezskutecznie zsuwałem rękę niŜej, usiłując wepchnąć termometr. W końcu zsunąłem dłoń odrobinę niŜej i znalazłem pochwę. Oświeciło mnie. – Ta świnia nie ma tyłka! – zawołałem. Przez moment wydawało mi się to znaczącym odkryciem naukowym, którym naleŜy się podzielić ze światem, ale nagle uświadomiłem sobie, Ŝe wybrałem niewłaściwe miejsce na takie komunikaty. Bracia spoglądali na mnie w milczeniu z zaciśniętymi wargami. W końcu Seb powiedział z lekkim znuŜeniem: – Czego nie ma? Klęcząc przy świni, popatrzyłem na niego. – Nie ma tyłka... a raczej odbytu. To bardzo rzadki przypadek. Fascynujący. Często zdarza się u prosiąt, ale jeszcze nigdy nie widziałem tego u dorosłego zwierzęcia. – No tak – rzekł Josh – ale jeśli nie ma tyłka, to skąd się bierze ten cały gnój? PrzecieŜ co rano muszę wynosić go łopatami. – Fekalia wychodzą pochwą! – odparłem pospiesznie. – W takich przypadkach zawsze tak się dzieje. – I robi tak od lat? – Tak, oczywiście. Dajcie mi latarkę, to wam pokaŜę. – W porządku, wierzymy panu. – Bracia znów spojrzeli po sobie. Było oczywiste, Ŝe nie wierzyli. Usiłowałem im to wytłumaczyć, ale zauwaŜyłem, Ŝe zaczynam bełkotać, więc zrezygnowałem. Kiedy wepchnąłem rękę pod brzuch zwierzęcia, wyczułem gorące i cięŜkie wymię. – No nic, nie muszę jej mierzyć temperatury; ma zapalenie sutka. Wymię jest bardzo gorące i spuchnięte. Dostanie zastrzyk antybiotyku i na pewno jej przejdzie. Usiłowałem mówić raźnie i rzeczowo, co jednak nie robiło na nich wraŜenia. – A więc nie musi pan mierzyć jej temperatury? – ponownie odezwał się Josh. – Zgadza się, nie ma takiej potrzeby. – Jasne, nie ma potrzeby – powtórzyli obaj, kiwając głowami. – Niech pan się nie przejmuje, panie Herriot. To niewaŜne. Włos zjeŜył mi się na głowie. Usiłowali mnie pocieszyć. To było najgorsze. Jak w transie wstrzyknąłem świni antybiotyk, pospiesznie umyłem ręce i nie skorzystałem z zaproszenia na filiŜankę herbaty. Gdy odjeŜdŜałem, Seb i Josh, stojąc obok siebie na podwórku, powaŜnie po157
machali mi rękami na poŜegnanie. Zobaczyłem młode kobiety wyglądające przez okno kuchni. Czytałem w ich myślach. Biedny stary Herriot. Naprawdę poczciwy z niego gość. Szkoda, Ŝe zaczyna tracić zmysły.
158
28 Przykładając stetoskop do Ŝeber starego psa, zastanawiałem się, jak długo jeszcze poŜyje. – Stan serca Dona wcale się nie poprawił – powiedziałem do starego pana Chandlera, który siedział skulony na fotelu przy kuchennym piecu. Starałem się ukryć smutek. Z sercem psa było zdecydowanie gorzej. Prawdę mówiąc, nigdy nie słyszałem równie ponurych odgłosów. Nie był to tylko zwykły pomruk nie domykających się zastawek, lecz szeleszcząca i szumiąca kakofonia. Słysząc ją, dziwiłem się, Ŝe Ŝyciodajna krew nadal krąŜy w organizmie starego psa. Don miał czternaście lat i był kudłatym mieszańcem z przewagą rasy collie. Nieuchronne przy tej wadzie serca chroniczne nieŜytowe zapalenie oskrzeli dodawało bulgoty i syki do symfonii w jego piersi. – Tak, być moŜe – pan Chandler pochylił się na fotelu – ale pod innymi względami nie jest tak źle. Je całkiem normalnie. – Och tak – skinąłem głową – jest zadowolony z Ŝycia, nie ma co do tego wątpliwości. – Poklepałem starego psa po głowie, a wyciągnięty na dywaniku przed kominkiem Don energicznie uderzył ogonem o podłogę, jakby potwierdzając słuszność moich słów. – Nic go nie boli i wciąŜ cieszy się Ŝyciem. – Gdyby tylko nie ten przeklęty kaszel – mruknął jego pan. – WciąŜ go męczy, a dziś był gorszy niŜ zwykle. Dlatego pana wezwałem. – No cóŜ, juŜ się go nie pozbędzie, ale mogę mu trochę ulŜyć, kiedy atak się nasili. Teraz zrobię mu zastrzyk i zostawię kilka tabletek. Po zastrzyku odliczyłem do torebki tabletki oksytetracykliny. – Dziękuję, panie Herriot. – Staruszek wziął torebkę i umieścił ją na półce nad kominkiem. – Jak pan sądzi, czy ma jakieś szanse? – Trudno powiedzieć, panie Chandler. – Zawahałem się. – Widziałem psy, które Ŝyły długie lata z róŜnymi wadami serca, ale nigdy nic nie wiadomo. Wszystko moŜe się zdarzyć. – Tak... tak... rozumiem. Mam nadzieję, Ŝe nic się nie stanie. To trochę przygnębiające dla wdowca takiego jak ja. – Podrapał się po głowie i dodał ze smutnym uśmiechem: – Miałem kiepską noc. Telewizor to dobry towarzysz, ale nawet on przestał działać. – Wskazał na ciemny ekran w kącie pokoju. – Zaczął nawalać przy podwieczorku. Kręciłem wszystkimi gałkami, ale na próŜno. Zna się pan na tych rzeczach? – Niestety nie, panie Chandler. Sam dopiero niedawno kupiłem telewizor. Na początku lat pięćdziesiątych telewizja była niezgłębioną zagadką dla umysłów nieobdarzonych technicznymi zdolnościami, takich jak mój. Mimo to podszedłem i włączyłem odbiornik. Zacząłem kręcić róŜnymi gałkami i pokrętłami, poprawiać kable, włączać i wyłączać. 159
Nagle staruszek zawołał: – Hej, działa! Znów jest obraz! Z niedowierzaniem spojrzałem na ekran. Rzeczywiście, pościg pędził galopem przez teksańską równinę. Jakimś cudem udało mi się wyregulować odbiornik. – Och, to wspaniale, panie Herriot! – Twarz staruszka rozjaśnił szeroki uśmiech. – To naprawdę poprawiło mi humor. Poczułem głęboką satysfakcję. – No cóŜ, cieszę się, Ŝe mogłem panu pomóc. Jednak wcale nie byłem taki zadowolony, gdy spojrzałem na leŜącego przed kominkiem psa. – Proszę dać mi znać, gdyby mu się pogorszyło – powiedziałem, a opuszczając domek, miałem przykre przeczucie, Ŝe wkrótce usłyszę złe wieści od pana Chandlera. Będzie to koniec pewnego rozdziału, gdyŜ przywiązałem się do starego Dona, jednego z moich najspokojniejszych pacjentów, zawsze przyjaźnie machającego ogonem. Nie musiałem długo czekać. Trzy dni później o siódmej rano zadzwonił telefon. – Tu Chandler, panie Herriot. Głos miał zduszony i wzburzony. Przygotowałem się na najgorsze. – Przepraszam, Ŝe zawracam panu głowę, ale moŜe mógłby pan do mnie wpaść? – Tak, oczywiście, panie Chandler. Zaraz przyjdę. Domyślam się z pańskiego głosu, Ŝe jest pan przygnębiony. – Tak, to okropne, ale wiem, Ŝe pan sobie z tym poradzi. Przypomniałem sobie odgłosy, które słyszałem przez stetoskop, i uznałem, Ŝe powinienem być szczery. – Panie Chandler, czternaście lat to szmat czasu. Stare zastawki zuŜywają się, rozumie pan. – Czternaście? Ten cholernik ma dopiero dwa! CzyŜby staruszek zdziecinniał? – Dwa? Don? Dwa lata? – Don? Nie mówię o Donie. Pies dobrze się czuje, odkąd zaczął dostawać tabletki. To ten przeklęty telewizor znów się zepsuł. MoŜe mógłby pan wpaść i go wyregulować?
160
29 Farmer Whitehead z powątpiewaniem podrapał się po brodzie. – Naprawdę nie wiem, co myśleć o tym facecie – rzekł. – Nie wygląda na chłopaka ze wsi, a nawet mówi, Ŝe uczył w szkole, ale widać, Ŝe zna się na hodowli bydła. No cóŜ, przyjmę go na próbę. Trudno znaleźć kogoś, kto chciałby pracować na tym odludziu, więc nie mogę być zbyt wybredny. Niech mi pan powie, co pan o nim myśli. – Tak zrobię – skinąłem głową. – Jest Ŝonaty? – A jakŜe! – roześmiał się farmer. – I ma siedmioro dzieci. – Siedmioro! To spora rodzina. – A tak. I pewnie jeden z powodów, dla których go przyjąłem. Wydawał się rozpaczliwie szukać jakiegoś mieszkania, a ja miałem duŜy i pusty dom. Zrobiło mi się trochę Ŝal tego gościa. – Przez chwilę w zadumie spoglądał na podwórze. – Jak juŜ powiedziałem, jest niezwykły. Kiedy wychodziłem, zawołał za mną: – Nawiasem mówiąc, nazywa się Basil Courtenay. Nazwisko teŜ ma dziwne, prawda? W oborze z zainteresowaniem przyjrzałem się Basilowi. Oceniłem, Ŝe jest po trzydziestce. Bardzo szczupły, śniady męŜczyzna o hiszpańskiej urodzie powitał mnie szerokim uśmiechem. – Witam, panie weterynorz, straszny dziś ziąb. MoŜna odmrozić sobie płuca na polu. – Ma pan rację – odparłem. – Jest naprawdę chłodno. Ponownie obrzuciłem go uwaŜnym spojrzeniem. Nie mówił jak nauczyciel. Jednak był miły, a jego ciemne oczy spoglądały przyjaźnie. Spodobał mi się. Krowa, do której mnie wezwano, kulała na tylną nogę. Gdy pochyliłem się i dotknąłem palcem kopyta, wymierzyła mi ostrzegawcze kopnięcie. – Zechce pan przytrzymać jej łeb – powiedziałem. Basil z godnością skinął głową i podszedł do krowy. Jednak nie chwycił jej za róg i nie wepchnął palców w nozdrza, jak to zwykle robiono, lecz objął ją ramionami za szyję i mocno przycisnął jej łeb do swojej piersi. Jeszcze nigdy nie widziałem, Ŝeby ktoś robił to w ten sposób, ale odniosło to poŜądany skutek i krowa stała spokojnie, gdy podnosiłem jej nogę. Ostukując ją rękojeścią noŜa kopytowego, znalazłem wraŜliwy punkt. – Tutaj jest mały ropień – powiedziałem. – Muszę go przeciąć. Najlepiej będzie przywiązać jej nogę do belki sufitu. Mógłby mi pan przynieść kawałek sznura? Znów lekko skinął głową w ukłonie i długim, zwinnym krokiem poszedł w głąb obory. Kiedy wrócił, zręcznie podał mi sznur, zginając się w pasie jak 161
modny krawiec prezentujący swoje wyroby. Owiązałem sznurem nogę krowy, przerzuciłem postronek przez belkę powały i kiedy Basil go przytrzymał, zacząłem strugać racicę. – Słyszę, Ŝe trochę pan uczył – powiedziałem, odcinając twardą tkankę. – Och tak, uczyłem. W swoim czasie trochę się tym zajmowałem. – Ach tak. A jakich przedmiotów pan nauczał? – No cóŜ, trochę tego i owego. Radziłem sobie ze wszystkim po trochu. – Rozumiem. A gdzie pan uczył? W jakiej szkole? – Och, tu i ówdzie, tu i ówdzie. Trochę kręciłem się po świecie. Basil potrząsnął głową, jakby te słowa przywoływały miłe wspomnienia. Kiedy zajmowałem się racicą, nadal mówił i chociaŜ nie podał Ŝadnych szczegółów, zasugerował, Ŝe wykładał równieŜ na uniwersytetach. – Naprawdę? – Och tak, tak. Przyjąłem te słowa z lekkim niedowierzaniem, ale zapytałem: – Na jakich uniwersytetach? – No... tu i ówdzie, tu i ówdzie. Rozmowę zakończyła struŜka ropy wypływająca spod noŜa i będąca dowodem skuteczności zabiegu. – Ropa juŜ wypływa – powiedziałem. – Teraz krowa poczuje się lepiej. Zrobię jej zastrzyk i za dzień lub dwa zupełnie wyzdrowieje. Potrzebuję trochę gorącej wody do umycia rąk. – Proszę wejść do domu i umyć się. – Basil szerokim gestem wskazał mi drogę. Poszedłem do chaty stojącej opodal zabudowań farmy. Otworzył drzwi i uprzejmie przepuścił mnie przodem. Pod ścianą wielkiej kuchni stał stół, przy którym cała rodzina spoŜywała sobotni obiad. Pani Courtenay, bardzo pulchna, jasnowłosa i uśmiechnięta, przewodniczyła gromadce zdrowo wyglądających dzieci, które z apetytem atakowały kopiaste talerze. Pośrodku kuchni krzepki dzieciak siedział na nocniku, a serie głośnych bulgotów i plusków towarzyszyły jego wysiłkom. Basil wskazał ręką tę rodzinną scenkę. – To moja Ŝona i dzieci, panie Herriot. Miło nam pana poznać. Wcale nie przesadzał. Dzieci kłaniały mi się uśmiechnięte, a ich ojciec patrzył na nie z dumą. Rzeczywiście, szczęśliwa rodzina. Basil zaprowadził mnie do kuchennego zlewu, po brzegi wypełnionego brudnymi naczyniami po kilku posiłkach. Nie miałem nawet jak podstawić rąk pod kran, dopóki Basil nie zrobił mi miejsca, odsuwając na bok tłuste garnki i talerze oraz niedbale zgarniając kawałki boczku i parówek oblepiające mydelniczkę. Kiedy myłem ręce, malec na środku kuchni postanowił opuścić swoje miejsce 162
na nocniku. Basil podniósł naczynie i z satysfakcją zajrzał do środka. Potem podszedł do stojącego pod ścianą pieca na koks, otworzył drzwiczki i wrzucił w Ŝar zawartość nocnika. Nawet tę ostatnią czynność wykonał z typową dla siebie gracją. Pani Courtenay podniosła się z krzesła. – Wypije pan filiŜankę herbaty, panie Herriot? – Nie... hm... dziękuję. Mam jeszcze kilka wizyt, więc muszę juŜ jechać. Bardzo dziękuję, miło mi było panią poznać. W ciągu kilku następnych miesięcy parę razy musiałem odwiedzić tę farmę. Wydawało się, Ŝe Basil doskonale radzi sobie z robotą. Pomimo to zauwaŜyłem, Ŝe wiele rzeczy wykonuje zupełnie inaczej niŜ wszyscy znani mi hodowcy. W niezwykły sposób obchodził się ze zwierzętami; jego podejście do nich było nawet trochę dziwne. Kiedyś Ŝeby załoŜyć kantar jałówce, zwiesił się z belki głową w dół. Sprawiał wraŜenie, Ŝe ma sporo wiadomości o gospodarowaniu, ale niewiele doświadczenia. Podczas moich wizyt Basil zawsze był rozmowny, a swoje wypowiedzi przetykał mglistymi aluzjami o swej zdumiewająco bogatej przeszłości. Z rzucanych mimochodem wzmianek wynikało, Ŝe imał się rozmaitych zajęć, od aktorstwa po architekturę. Podobno kiedyś nawet uczył tańca towarzyskiego. JednakŜe wszystkie próby wyciśnięcia z niego bliŜszych szczegółów zbywał enigmatycznym „tu i ówdzie”. Kilkakrotnie widywałem Basila w Darrowby. Niewiele pił, ale w sobotnie popołudnia lubił odwiedzać jeden z lokalnych pubów. Kiedy ujrzałem go tam po raz pierwszy, znów uderzyła mnie jego odmienność. Siedział przy stole z gromadką uśmiechniętych farmerów trzymających kufle, ale on nie pił piwa. Wygodnie usadowiony na krześle, wyciągnąwszy długie nogi, trzymał w dłoni kieliszek czerwonego wina, którego nóŜka wystawała mu spomiędzy palców. Wprawdzie na filmach widywałem zagranicznych szlachciców i tym podobne osoby, które w taki sposób trzymały kieliszki, ale nigdy nie widziałem, by tak robił któryś z mieszkańców Yorkshire. Basil jak zawsze był elegancki i pełen wdzięku. Niemal leŜąc na krześle, skupiał uwagę słuchaczy, niedbałymi gestami podkreślając swoje słowa i od czasu do czasu upijając łyk wina. ZauwaŜyłem, Ŝe farmerzy byli pod wraŜeniem. Wybuchy śmiechu, zadowolone kiwanie głowami lub okrzyki zdumienia świadczyły o tym, Ŝe zauroczył ich recital Basila. Wkrótce stał się znakomitością wśród bywalców i doszedłem do wniosku, Ŝe chociaŜ był pod kaŜdym względem zagadkową postacią, najbardziej intrygowały ich jego niejasne wzmianki o przeszłości uniwersyteckiej. Przezwali go „profesor Baz” i pod tym przydomkiem był powszechnie znany w miejscowej społeczności. Nikt nie zdołał wydobyć z niego Ŝadnych szczegółów poza „tu i ówdzie”, lecz choć na temat jego przeszłości snuto najróŜniejsze domysły, jedno nie ulegało 163
wątpliwości – był powszechnie lubiany. W marcu zacząłem widywać go coraz częściej. O tej porze roku zwierzęta gospodarskie najczęściej chorują. Przez zimę, podczas długotrwałego zamknięcia w budynkach, tracą odporność na choroby. Szczególnie wraŜliwe są na przedwiośniu cielęta, a te, którymi opiekował się Basil, dostały ostrej biegunki, która była częstą przypadłością i od pokoleń jednym z przekleństw hodowców bydła. Mogły ją wywołać błędy Ŝywieniowe lub jakieś czynniki środowiskowe. Na szczęście współczesna medycyna dała do dyspozycji weterynarzy znacznie ulepszone środki i juŜ w tamtym czasie uzyskiwałem dobre wyniki, stosując mieszaninę antybiotyków i sulfonamidów w granulkach. Jednak w przypadku tych cieląt mieszanka nie skutkowała. Z rosnącym niepokojem spoglądałem na szesnaście zwierząt umieszczonych w długim rzędzie boksów. Były apatyczne i przygnębione, niektórym fekalia ściekały po ogonach, inne leŜały nieruchomo na słomie. – Basilu – zapytałem. – Czy na pewno podajesz im odpowiednią dawkę leku? – Och tak, panie Herriot, dokładnie jak pan mówił. – I podajesz im ją zarówno rano, jak i wieczorem? To waŜne. – Oczywiście. MoŜe się pan nie martwić. Jeszcze głębiej wbiłem ręce w kieszenie. – Hm, nie rozumiem. Nie reagują na leczenie. Wkrótce zaczną zapadać na zapalenie płuc. Nie podoba mi się ich wygląd. Podałem zwierzętom witaminy w zastrzyku jako uzupełnienie kuracji i odjechałem, ale miałem przeczucie, Ŝe wkrótce coś się wydarzy. Dzień był mroźny; wiał ten nieprzyjemnie przenikliwy wiatr, który zwykle poprzedza opady śniegu. Nie zdziwiłem się, gdy około ósmej wieczorem zaczęły sypać z nieba wielkie białe płatki i po godzinie całą okolicę przykrył biały puch. Potem śnieg przestał padać, za co dziękowałem losowi, gdyŜ po obfitych opadach nie moŜna było dojechać na niektóre z wyŜej połoŜonych farm. Łopata stawała się wówczas niezbędnym elementem wyposaŜenia. Kiedy nazajutrz o siódmej rano odebrałem wezwanie do cielenia w odległym gospodarstwie wysoko w górach, z ulgą stwierdziłem, Ŝe w nocy nie spadło więcej śniegu. Do dziewiątej zakończyłem pracę i jadąc do domu, rozgrzany satysfakcją, jaką zawsze czułem, gdy pomogłem cielęciu przyjść na świat, podziwiałem widoki za oknem. Góry zawsze są piękne, lecz przysypane śniegiem, jak za dotknięciem czarodziejskiej róŜdŜki stały się jeszcze bardziej nieruchome i ciche. Spoglądałem na przydroŜne zaspy, z których wiatr wyrzeźbił w nocy niesamowite kształty, kiedy zobaczyłem bramę na farmę pana Whiteheada. Miałem dobrą okazję, by rzucić okiem na jego cielęta. Skręciłem na podwórze. Kiedy wysiadłem z samochodu, wokół panowała cisza, a pierwszą rzeczą, jaką zauwaŜyłem, był nietknięty śnieg między chatą Basila a cielętnikiem. 164
Gdy zapukałem do drzwi, otworzył mi Basil, jak zwykle radosny i pełen werwy. – Proszę wejść, panie Herriot! Jak się pan miewa? śona jest na górze, ścieli łóŜka. Zaraz ją zawołam, zaparzy nam herbatę. – Nie, dziękuję – odparłem. – Wpadłem tylko zajrzeć do cieląt. Jak się miały dziś rano? – Och, chyba bez zmian. – Dał im pan granulat? – Tak, pewnie. Przed śniadaniem. – Niech pan spojrzy. – Zaprowadziłem go do kuchennego okna. Zamarł na widok dywanu nietkniętego białego śniegu. – Wcale pan nie wychodził, prawda? – powiedziałem. – I wczoraj wieczorem teŜ nie. Śnieg przestał padać o dziewiątej, a miał im pan podać lekarstwo na noc. Nic nie powiedział, ale powoli odwrócił się, spoglądając na mnie. Miałem wraŜenie, Ŝe nagle z jego twarzy spadła maska. Znikł teŜ wesoły uśmiech, pozostawiając okropną pustkę. Spojrzał na mnie udręczonym wzrokiem. Ta przemiana była tak dramatyczna, Ŝe przeszedł mi pierwszy gniew. Przez długą chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu, po czym powoli powiedziałem mu: – Niech pan posłucha. Nie powiem o tym pańskiemu szefowi, ale bardzo mnie pan zawiódł. Czy obieca mi pan, Ŝe to się juŜ nie powtórzy? Tępo skinął głową. – Dobrze – mruknąłem. – A teraz zobaczmy cielęta. Usiadłby włoŜyć kalosze. Nagle spojrzał na mnie i wykrztusił: – Mówię panu, panie Herriot, nie chciałem ich krzywdy. Nie chciałem zaniedbać tych cieląt, ale nie mam serca do tej roboty. Nie jestem farmerem i nigdy nim nie będę. Nic nie odpowiedziałem, więc mówił dalej. – Powiedziałem o tym szefowi i wkrótce odchodzę. – Znalazł pan inną pracę? – Tak... tak... mam coś na widoku. Jednak dopóki nie odejdę, nie musi się pan obawiać. Dopilnuję tych cieląt. Dotrzymał słowa. Od tego dnia zwierzęta zaczęły szybko wracać do zdrowia i podczas swojej ostatniej wizyty zobaczyłem krzepiący widok całej szesnastki stojącej w boksach i Ŝwawo wystawiającej łby zza barierek w poszukiwaniu paszy. Wkrótce potem Basil opuścił okręg, lecz pozostała po nim reputacja „profesora Baza”, a bywalcy pubu szczerze Ŝałowali, Ŝe wyjechał. Jeden z farmerów tak wyraził opinię ogółu: – O rany, cóŜ to był za dziwak, ale mieliśmy z nim kupę zabawy. Nie moŜna go było nie lubić. – Ja teŜ tak sądzę – pokiwałem głową. – Ciekawe, dokąd się udał. 165
– Nikt tego nie wie, ale sądzę, Ŝe „tu i ówdzie” – roześmiał się farmer. Myślałem, Ŝe juŜ nigdy nie zobaczę Basila, ale myliłem się. Pewnego wieczoru pojechaliśmy z Helen do Brawton, Ŝeby uczcić jej urodziny. Zamówiliśmy stolik w jednym z lepszych hoteli w mieście i w doskonałym nastroju zasiedliśmy w eleganckiej sali restauracyjnej, pławiąc się w wiktoriańskim przepychu będącym jednym z uroków Brawton. Podjęto nas z honorami, a kiedy po znakomitym posiłku piliśmy kawę, zauwaŜyłem, Ŝe Helen bacznie przypatruje się komuś na drugim końcu sali. – Jim, ten kelner, który obsługuje stoliki po przeciwnej stronie. Siedzisz tyłem do niego... Odwróciłem się i spojrzałem. – Mój BoŜe! To Basil! Przestawiłem krzesło tak, Ŝeby móc mu się przyjrzeć, i nie miałem Ŝadnych wątpliwości. To był Basil. Kiedy niewiarygodnie elegancki w białej koszuli i fraku pochylał się, by obsłuŜyć parę staruszków, doszedłem do wniosku, Ŝe ze swoją urodą południowca, dwornymi manierami i wrodzonym wdziękiem idealnie nadaje się na kelnera. Nie odrywałem od niego oczu. Właśnie zwracał się do damy, z tak dobrze mi znanym ukłonem oferując jej warzywa, uśmiechając się i kłaniając, gdy dokonała wyboru. Mówił coś do niej i łatwo mogłem sobie wyobrazić płynący z jego ust potok słów, podobny do tego, który często słyszałem w oborze. Starsi państwo kiwali głowami i śmiali się, najwyraźniej urzeczeni jego osobą. Zastanawiałem się, co do nich mówi. Opowiada o swojej barwnej przeszłości? Bardzo prawdopodobne. Kawa wystygła mi w filiŜance. Im dłuŜej go obserwowałem, tym bardziej utwierdzałem się w przekonaniu, Ŝe Basil nareszcie znalazł swoje miejsce. Ten zwinny sposób lawirowania między stołami, balansowania talerzami, jakby robił to przez całe Ŝycie, wesoły uśmiech i wyraźne zadowolenie, z jakim rozmawiał z gośćmi. Oto prawdziwy Basil. Stwierdziłem, Ŝe z całego serca Ŝyczę profesorowi Bazowi, aby nie schodził juŜ z tej drogi kariery. – Chcesz z nim porozmawiać? – zapytała Helen. – Nie... nie... Lepiej nie – odpowiedziałem po chwili namysłu. Opuszczając restaurację, przechodziliśmy obok stolika, przy którym znów obsługiwał tę parę siwowłosych staruszków. Wszyscy troje się śmiali, a starszy pan zapytał: – Przy okazji, gdzie się pan tym zajmował? – Och, tu i ówdzie – odparł Basil. – Tu i ówdzie.
166
30 Calum dał mi przyjacielskiego kuksańca. – Chciałbym, Ŝebyś któregoś ranka poszedł ze mną obserwować jelenie. WciąŜ cię zapraszam, ale nigdy nie masz czasu. Siedzieliśmy przy piwie w zacisznym kącie Drovers, gdzie cieszyliśmy się spokojem, gdyŜ bywalcy juŜ się przyzwyczaili do borsuka. Z początku kaŜdy wypad na piwo z Calumem wywoływał zbiegowisko, poniewaŜ wszędzie chodził z Marilyn na ramieniu i wszyscy klienci cisnęli się do nas; teraz ograniczali się do rozbawionych spojrzeń i wesołych pozdrowień. „Weterynarz z borsukiem”, jak nazywali go farmerzy, stał się juŜ częścią miejscowego krajobrazu. Pociągnąłem łyk z kufla. – Och, znajdę chwilę czasu, Calumie. Obiecuję. – Zawsze tak mówisz. Dlaczego nie jutro? Zmierzył mnie spojrzeniem ciemnych oczu, a ja poczułem się przyparty do muru. – Och, nie wiem. Mam tyle roboty. – Nie, nie masz. Doug Heseltine odwołał próby tuberkulinowe, więc z rana jest wielka luka. To idealna okazja. Nie wiedziałem, co powiedzieć. Z jednej strony chciałem popatrzeć na świat przyrody, tak ukochany przez Caluma, który wszystkie wolne chwile spędzał, włócząc się po okolicy, oglądając rośliny i drzewa oraz studiując zwyczaje dzikich zwierząt; jednak z drugiej strony w porównaniu z nim czułem się ignorantem. Wychowałem się w wielkim mieście, w Glasgow, i chociaŜ zakochałem się w krajobrazie Yorkshire, wiedziałem, Ŝe znajomość fauny i flory zdobywa się w dzieciństwie. Siegfried ją miał, tak samo jak moje dzieci, które zawsze usiłowały przekazać mi trochę swej wiedzy; wiedziałem jednak, Ŝe nigdy nie będę ekspertem, a z pewnością nie takim jak Calum. Uwielbiał wszystkie dzikie stworzenia. To była jego największa namiętność. – Jutro, tak? – Odstawiając kufel, poczułem, Ŝe mój opór słabnie. – CóŜ, moŜe uda mi się znaleźć chwilkę. – Świetnie, świetnie. – Mój kolega zamówił dwa następne kufle. – Pojedziemy do Steadforth Woods. Zbudowałem tam kryjówkę. – Steadforth Woods? PrzecieŜ tam nie ma Ŝadnych jeleni. Calum posłał mi tajemniczy uśmiech. – AleŜ są, całe mnóstwo. – Jestem zdumiony. Przechodziłem tamtędy tysiące razy, spacerując z psem, ale nigdy nie widziałem śladu jelenia. – Jutro zobaczysz. Poczekaj tylko. – Dobrze. Kiedy ruszamy? 167
Zatarł ręce. – Przyjadę po ciebie o trzeciej. – O trzeciej! Tak wcześnie? – Tak, musimy tam być przed świtem. Gdy kończyłem drugi kufel, cała ta wyprawa zaczęła wyglądać bardzo atrakcyjnie. Pobudka o świcie, aby zgłębić tajemnice kniei. Nie pojmowałem swoich dotychczasowych obaw. Czułem się zupełnie inaczej następnego ranka, kiedy o drugiej czterdzieści pięć budzik zadzwonił mi nad uchem. Lata wyskakiwania z łóŜka o nieludzkich porach obudziły we mnie przemoŜny pociąg do snu, a oto dobrowolnie rezygnowałem z ciepłej pościeli, Ŝeby wyjechać przed świtem i włóczyć się po lesie dla rozrywki. Chyba oszalałem. Kiedy zobaczyłem Caluma, natychmiast zauwaŜyłem, Ŝe nie podzielał moich uczuć. Kipiał entuzjazmem i ze śmiechem klepnął mnie w plecy. – Spodoba ci się, Jim. Naprawdę nie mogłem się doczekać, kiedy wybierzemy się tam razem. Dygocząc, wsiadłem do samochodu. Było okropnie zimno i ulica wyglądała jak ciemny tunel. Skuliłem się na fotelu, a Calum, pogwizdując, usiadł za kierownicą. Przez całą drogę bawił mnie rozmową i łatwo było zrozumieć, Ŝe znalazł się w swoim Ŝywiole, przemierzając okolicę, gdy reszta świata śpi. Kiedy przejechaliśmy kilka kilometrów, zorientowałem się, Ŝe coś jest nie tak. – Hej! – zawołałem. – To nie jest droga do Steadforth Woods. Powinniśmy skręcić w lewo. – Pojedziemy inną drogą – spojrzał na mnie z uśmiechem. – Moja kryjówka znajduje się na końcu lasu, daleko od głównej drogi. Podjedziemy od strony farmy Freda Welburna. – Freda Welburna! Mój BoŜe, trzeba będzie przejść trzy i pół kilometra! – Nie martw się, załatwiłem transport... – O czym ty mówisz? – Zobaczysz – zachichotał. Zostawiliśmy samochód w pobliŜu farmy Freda Welburna, przycupniętej na pagórku, po którego stromym zboczu pole opadało do strumienia, po czym znów wznosiło się aŜ do odległego skraju lasu. Nadal było ciemno i widziałem to tylko oczami duszy. Zdumiony zastanawiałem się, jaki teŜ rodzaj transportu załatwił nam Calum. Otworzył bagaŜnik i wyjął wiadro z kukurydzą. – A to po co? – wytrzeszczyłem oczy. – Dla koni. – Koni? – Tak. Zamierzam obłaskawić nasze konie, Ŝebyśmy mogli na nich wjechać 168
do lasu. – Co takiego? Nic o tym nie mówiłeś! – wybuchnąłem. – Och, Ŝaden problem – uśmiechnął się krzepiąco. – To znacznie uprości sprawę. Potrząsnął wiadrem, a ja rozdziawiłem usta na widok dwóch wielkich koni, które wypadły z mroku, dudniąc kopytami po trawie. – To szaleństwo! – Spoglądałem na nie z obawą. Nigdy nie byłem miłośnikiem jazdy konnej, szczególnie na oklep na koniu pociągowym. – PrzecieŜ nie moŜemy na nich jechać! Co na to Fred Welburn? Co powie? – Zająłem się wszystkim. Fred zgodził się, bym uŜywał ich, ilekroć chcę. No chodź, podsadzę cię. Nadal protestowałem, kiedy wsadził mnie na najbliŜsze zwierzę, a sam wspiął się na drugie. Ubódł konia piętami, wydał radosny okrzyk i zanim się zorientowałem, juŜ gnaliśmy po trawiastym zboczu. – Trzymaj się! – zawołał Calum. – U podnóŜa pagórka jest strumyk. Nie musiał tego mówić. Trzymałem się jak jeszcze nigdy w Ŝyciu, z całej siły ściskając grzywę konia i wytrzeszczając oczy głęboko przekonany, Ŝe juŜ za kilka sekund spadnę z gładkiego końskiego grzbietu w ciemność. Jakoś jednak udawało mi się utrzymać na moim rumaku, który jak na torze przeszkód przeskoczył przez strumień i pogalopował dalej w górę zbocza. Jechaliśmy z zawrotną szybkością, lecz to nie wystarczało Calumowi, który raz po raz zachęcająco pokrzykiwał na swego wierzchowca. W mroku dostrzegłem, jak przejechał przez wąską bramę i przez chwilę byłem bliski paniki, przekonany, Ŝe mój gruby wierzchowiec nie zmieści się w tym wąskim przejściu. Miałem trochę racji, bo tak mocno uderzyłem kolanem o słupek, Ŝe myślałem, iŜ urwało mi nogę. Szybkim trawersem przejechaliśmy na następne pole, gdzie mój kolega zatrzymał konia i zsiadł. – O rany, to było wspaniałe! – westchnął, gdy z jękiem zsuwałem się na trawę. – Ty kulejesz! Co się stało? – Zawadziłem kolanem o słupek bramy – mruknąłem, kusztykając i masując obolałą kończynę. – Och, bardzo mi przykro, ale to oszczędziło nam długiego spaceru. Jesteśmy tuŜ pod lasem. Przeszliśmy przez płot i przez długą chwilę prowadził mnie między czarnymi pniami w samo serce lasu, do kryjówki, którą postawił sobie na polanie. W pierwszym świetle poranka zobaczyłem, Ŝe była dobrze zamaskowana, zbudowana z gałęzi świerka i modrzewia oraz trawy. – Siądź tu – szepnął mój kolega. Najwyraźniej był bardzo podekscytowany; miał szeroko otwarte oczy, a na ustach promienny uśmiech. 169
Nie musieliśmy długo czekać. Gdy pierwsze promienie słońca zaczęły się sączyć przez gałęzie, usłyszeliśmy jakieś szmery wśród drzew, a potem – jedno po drugim – zwierzęta zaczęły wychodzić na polanę. Nigdy wcześniej nie widziałem w tych lasach jelenia, a tymczasem tutaj było ich wiele: piękne łanie i majestatyczne byki z wieńcami na głowach stąpały wokół, skubiąc trawę. Była to niewypowiedzianie piękna i spokojna scena, więc siedziałem jak zaczarowany, zapomniawszy o niewygodach i ciesząc się tym widokiem. Gdzieś w pobliŜu była nora borsuka i uradowany Calum pokazał mi palcem swe ulubione zwierzęta, które wyszły na polankę, by pobaraszkować z małymi. Później szliśmy przez pachnącą ciszę lasu, krocząc po miękkiej ściółce z igieł, a Calum opowiadał mi nie tylko o płowej zwierzynie, ale i o innych leśnych stworzeniach oraz o roślinach i drzewach rosnących w tych sekretnych miejscach. Wydawało się, Ŝe zna je wszystkie, i zacząłem rozumieć głębię zainteresowań, które wypełniały całe jego Ŝycie. Posiadał klucz do zaczarowanego świata. Gdy dotarliśmy do pól, słońce juŜ wzeszło; obejrzawszy się, ujrzałem długie pasma dzwonków wśród ciemnych pni drzew, a na polankach, gdzie przez gałęzie przebiły się pierwsze promienie słońca, pierwiosnki i zawilce świecące jak rozsypane klejnoty. Zanim znów wjechaliśmy na wzgórze – powoli i statecznie na moje Ŝądanie – i dokusztykałem do samochodu, kolano zupełnie mi zesztywniało, więc z jękiem wyciągnąłem się na fotelu. – Och, przykro mi z powodu twojego kolana. – Calum posłał mi współczujący uśmiech, ale zaraz spowaŜniał. – No trudno. Mam dla ciebie niespodziankę. Podejrzliwie zmruŜyłem oczy. – Jaką niespodziankę? – Chcę, Ŝebyś zjadł ze mną kolację – uśmiechnął się od ucha do ucha. – Kolację? Gdzie? – W moim mieszkaniu. Wiem, Ŝe Helen wieczorem idzie na spotkanie i ma ci zostawić coś do zjedzenia. No cóŜ, załatwiłem to z nią. Zapraszam cię na posiłek. Zjemy pieczoną kaczkę. – Kaczkę! A kto ją przyrządzi? – Ja. Sam ją oskubię i upiekę, tymi rękami. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Wiedziałem, Ŝe Calum na końcu ogrodu hoduje kaczki, na co Siegfried patrzył kusym okiem, uwaŜając je za „część menaŜerii”, ale trudno mi było uwierzyć, Ŝe słyszę te słowa z ust człowieka, który wcale nie interesował się jedzeniem, a nawet rzadko kiedy jadał. Zrozumiałem, Ŝe stara się być uprzejmy. – CóŜ, Calumie... to bardzo miło z twojej strony... o której mam przyjść? – Punktualnie o ósmej. O wyznaczonej godzinie wspiąłem się po schodach na piętro, gdzie zostałem 170
wylewnie powitany. Calum zrobił mi drinka i poszedł do kuchni, a ja usiadłem i rozejrzałem się po saloniku. Wyglądał dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy wszedł do niego po raz pierwszy. Wszyscy poprzedni lokatorzy dodawali lub zmieniali jakieś elementy wyposaŜenia, lecz Calum w ogóle nie interesował się dywanami, zasłonami czy meblami. Na stole zauwaŜyłem tylko noŜe i widelce oraz sól i pieprz. Wkrótce z trzaskiem postawił na nim dwa talerze, po czym wrócił do kuchni i otworzył drzwiczki piekarnika, z którego wydobył się cudowny zapach. – Gotowe, Jim! – zawołał triumfalnie, wnosząc brytfannę zawierającą dwie pieczone kaczki. Nadział jedną na widelec i połoŜył na moim talerzu, a drugą wziął sobie. Czekałem na ziemniaki i inne dodatki, ale Calum opadł na krzesło i machnął widelcem. – Do dzieła, Jim. Mam nadzieję, Ŝe będzie ci smakować. Spojrzałem na talerz. A więc tak wyglądała kolacja u Caluma. Po kaczce na głowę bez Ŝadnych dodatków. Zanim zabrałem się do kaczki, on juŜ pałaszował w najlepsze. Jadłem trochę wolniej niŜ on ze względu na fakt, Ŝe zostawił sporo piór i musiałem ostroŜnie omijać dutki oraz spieczone pierze. Tymczasem Caluma najwidoczniej to nie zraŜało. Pochłonął kaczkę, westchnął z satysfakcją i wyciągnął się na krześle. Trochę się zdziwiłem, Ŝe poszło mu tak szybko, ale natychmiast uświadomiłem sobie, Ŝe zapewne nic nie jadł od co najmniej dwudziestu czterech godzin. Nie było mowy o deserze, kawie czy czymś takim i wkrótce się poŜegnaliśmy. Około dziesiątej Helen wróciła z zebrania. – No i jak udał ci się dzień z Calumem? – zapytała, gdy zdejmowałem z niej płaszcz. Rozmasowałem kolano. Nie wiadomo dlaczego, trudno mi było odpowiedzieć na to pytanie. – Wspaniale. Był świetny... interesujący... naprawdę fascynujący... – Szukałem odpowiedniego słowa. – Był niezwykły! – Chyba właśnie opisałeś Caluma – roześmiała się. – No tak – przytaknąłem ze śmiechem. – Bo to był jego dzień.
171
31 – Dzwonił stary William Hawley – rzekł Siegfried, odkładając słuchawkę. – Był nieco wzburzony. Jedno z jego cieląt leŜy nieprzytomne, chyba umiera, a on nie ma ich wiele, biedaczysko. Musimy zaraz tam pojechać. Podniosłem wzrok znad ksiąŜki wizyt. – PrzecieŜ o dziesiątej rano mamy usunąć nowotwory koniowi pułkownika Foultera. – Tak, wiem, ale przecieŜ moŜemy wpaść do Hawleya po drodze; to niedaleko. Znów jechaliśmy razem. Siegfried podekscytowany perspektywą wykonania jednego ze swych ulubionych zabiegów, a ja jako anestezjolog u jego boku. W bagaŜniku grzechotała emaliowana taca ze świeŜo wysterylizowanymi instrumentami. Był pogodny ranek; na szczęście, bo mieliśmy operować pod gołym niebem. Przejechawszy pięć kilometrów, skręciliśmy w wąską boczną drogę i niebawem zobaczyliśmy farmę Hawleya, niewiele większą od szarych kamiennych obór, którymi były usiane rozległe pastwiska na wyŜynie. Dla mnie te budynki, mocne i przysadziste, oraz wzór tworzony przez nieodłączne kamienne murki przecinające pastwiska stanowiły istotę krajobrazu gór Dale. Patrząc na nie przez okno samochodu, jak zawsze myślałem, Ŝe na całym świecie nie ma drugiego takiego miejsca. Farmer o siwych włosach sterczących spod postrzępionej czapki niespokojnie patrzył na Siegfrieda, który pochylił się nad leŜącym w naroŜnym boksie obory cielęciem. – I co pan na to, panie Faraon? – zapytał. – Nigdy nie widziałem czegoś takiego. W jego oczach widziałem prośbę i nadzieję. Siegfried był jego bohaterem, geniuszem, człowiekiem, który od lat dokonywał cudów, jeszcze przed moim przybyciem do Darrowby. William Hawley naleŜał do tych prostych, niewykształconych farmerów, których tak wielu było jeszcze w latach pięćdziesiątych, a którzy juŜ dawno zniknęli, wyparci przez dokonujący się postęp. – Rzeczywiście, to bardzo dziwne – odparł powaŜnie Siegfried. – Ten malec nie ma biegunki ani zapalenia płuc, a leŜy nieprzytomny. OstroŜnie i metodycznie zaczął osłuchiwać cielę przez stetoskop, badając serce, płuca i brzuch. Zmierzył mu temperaturę, otworzył pysk i obejrzał język oraz gardło, po czym zajrzał w oczy i przesunął dłonią po kasztanowej sierści. Potem wyprostował się powoli i z twarzą bez wyrazu patrzył na nieruchome zwierzę. Nagle zwrócił się do staruszka. – Williamie – rzekł – bądź tak miły i przynieś mi kawałek sznurka. 172
– Co? – Kawałek sznurka, proszę. – Sznurka? – Tak, mniej więcej takiej długości. – Siegfried szeroko rozłoŜył ramiona. – I pospiesz się, proszę. – Dobrze, dobrze... zaraz będzie. Tylko gdzie ja go mogłem połoŜyć? – Zaczerwieniony zwrócił się do mnie. – MoŜe pan pójść ze mną i pomóc mi, panie Herriot? – Oczywiście. Poszedłem za nim, a kiedy znaleźliśmy się na zewnątrz, złapał mnie za ramię. Najwidoczniej poprosił mnie o pomoc tylko po to, Ŝebym go oświecił. – Po co mu ten kawałek sznurka? – zapytał ze zdumieniem. – Naprawdę nie mam pojęcia – wzruszyłem ramionami. Z uśmiechem skinął głową, jakby właśnie tego oczekiwał. Zwyczajny weterynarz w Ŝadnym razie nie mógł wiedzieć, co wymyślił pan Faraon, człowiek o legendarnych umiejętnościach, który korzystał w swoim zawodzie z przeróŜnych niezwykłych sposobów, na przykład lecząc kulawe konie kłębami purpurowego dymu lub robiąc im dziury w Ŝyłach szyjnych i spuszczając wiadra krwi, aby wyleczyć ochwat. Stary William słyszał wszystkie te opowieści i nie wątpił, Ŝe jeśli ktoś moŜe przywrócić jego zwierzęciu zdrowie za pomocą kawałka sznurka, to tylko pan Farnon. Niestety jednak, biegając wokół budynków, nigdzie nie mógł znaleźć niczego takiego. – Do licha – rzekł. – Zawsze wisiał tu zwój sznura, a teraz go nie ma! WciąŜ potykam się o jakiś kłębek sznurka, a dzisiaj nie widzę ani jednego! Co on sobie pomyśli o farmerze, który nie ma sznurka? Miotał się w panice i był bliski rozpaczy, kiedy wreszcie znalazł przedmiot poszukiwań leŜący na stercie worków. – Jak pan myśli, panie Herriot? Czy będzie dostatecznie długi? – Powiedziałbym, Ŝe w sam raz. Złapał go i najszybciej, jak mogły go nieść stare nogi, wrócił do Siegfrieda. – Jesteśmy, panie Farnon – wysapał. – Nie za późno, prawda? Jeszcze Ŝyje? – Och tak, tak. Siegfried wziął sznurek i przez moment trzymał go w ręce, mierząc wzrokiem jego długość. Potem ze zdumieniem ujrzeliśmy, jak owiązuje się nim w pasie. – Bardzo ci dziękuję, Williamie – mruknął. – Tak jest znacznie lepiej. Nie mogę pracować, kiedy ten przeklęty fartuch wciąŜ mi się rozchyla. Wczoraj straciłem parę guzików. Krowa oderwała je rogiem. WciąŜ mi się to zdarza. – Ale... ale... ten sznurek... – Na twarzy staruszka pojawiła się rozpacz. – Więc nie moŜe pan pomóc mojemu cielakowi? 173
– Oczywiście, Ŝe mogę. Dlaczego pan sądzi, Ŝe nie? – No... Czy wie pan, co mu jest? – Tak, wiem. Ma CNN. – Co to takiego? – Martwica kory mózgowej. To choroba mózgu. – Okropna nazwa. A jego mózg? Czy to beznadziejny przypadek? – SkądŜe. Podam mu doŜylnie witaminę B. Zwykle działa błyskawicznie. Niech pan przytrzyma mu łeb. Widzi pan, jak odchyla go do tyłu? Ten objaw to opistotonus, typowy w tym stanie. Siegfried szybko zrobił zastrzyk i wstał. – Jeden z nas będzie przejeŜdŜał tędy jutro i zajrzy do pana. ZałoŜę się, Ŝe cielę poczuje się znacznie lepiej. Przyjechałem tam nazajutrz rano. Cielę rzeczywiście stało na nogach i jadło. William Hawley był zadowolony. – Pan Farnon musiał podać mu jakiś cudowny lek – stwierdził. Uznał to za kolejny cud, lecz w jego oczach dostrzegłem cień rozczarowania, jak poprzedniego dnia, kiedy Siegfried przewiązywał sobie fartuch. Ulubiony weterynarz pana Hawleya znów wyleczył zwierzę, ale wiedziałem, Ŝe staruszek w skrytości ducha Ŝałuje, Ŝe nie zrobił tego za pomocą sznurka.
174
32 Wygodnie wyciągnięty przy kominku Siegfried był w swoim najlepszym nastroju. – To dobrze, Ŝe wpadłeś, Jamesie. Zawsze miło cię widzieć. Ostatnio nie mieliśmy wiele okazji do rozmowy, co? Zaszedłem do jego domu po wieczornej wizycie w pobliŜu. Podał mi drinka, a potem opadł na fotel, emanując dobrym humorem. – Jakieś problemy? – Nie, nie. Właśnie byłem u Johna Lancastera. Jego krowa miała gorączkę mleczną, ale kiedy wychodziłem, juŜ stała na nogach. – Ach, wspaniale, wspaniale. To miły facet, ten John. – Tak, porządny gość. Naprawdę się ucieszył, kiedy klepnąłem krowę po zadzie, a ona podniosła się z ziemi. – Doskonale. Oto drobne triumfy, które zdarzają się w pracy weterynarza. Ja teŜ przeŜyłem dziś coś podobnego. Wszystko poszło jak z płatka; daję słowo, Ŝe przyjemnie jest usiąść przy kominku w taką zimną noc i odpocząć ze spokojną głową. Która to godzina? – Zerknął na zegar nad kominkiem. – Pół do ósmej. Jak to miło po dyŜurze mieć w perspektywie kilka godzin spokoju. – Racja, Siegfriedzie. Masz wolne do jutra. Upiłem łyk, z sympatią spoglądając na wspólnika. Wyciągnął długą nogę w kierunku kominka i obutą w kapeć stopą wepchnął kłodę w ogień. – Jest jeszcze coś: przyjemnie móc pooglądać sobie telewizję. – Wskazał na nowy telewizor, stojący po drugiej stronie kominka. – Ludzie wydziwiają na to urządzenie, nazywając je złodziejem czasu i latarnią głupców, ale ja lubię oglądać róŜne programy. Wiem, Ŝe teraz w dobrym tonie jest wybrzydzać na telewizję, ale mówię ci, Ŝe gdy tak siedzę tu i oglądam ciekawy program, bardzo mnie to uspokaja. Wtulił się jeszcze głębiej w fotel i przysunął nogi do kominka. – Dziś po południu byłem u Dereka Mattocka. Było u nich świniobicie i obdarowali mnie sporą porcją Ŝeberek, wątróbki, karkówki. To bardzo szczodrzy ludzie. – Tak jak większość farmerów z gór Dale. WciąŜ dostaję jakieś prezenty. Masło, jajka, warzywa z ogródków. – To prawda. – Siegfried pokiwał głową. – Byłem na długim spacerze z Derekiem i wspomniał o czymś, co muszę ci powiedzieć. Dwa tygodnie temu obiecałeś przyjechać na obcinanie rogów, ale od tej pory nie dałeś znaku Ŝycia – posłał mi pytające spojrzenie. – Och, do licha, to prawda! Jutro do niego pojadę. No cóŜ, tym zwierzętom 175
nie zaszkodzi zwłoka. Ponownie uśmiechnął się do mnie, wygodnie usadowiony. – Zapomniałeś o tym, prawda, mój chłopcze? – Tak, chyba tak. Jutro to załatwię. – Jestem tego pewny, Jamesie. – PowaŜnie pokiwał głową i milczał przez dłuŜszą chwilę. – To dziwne, ale mam jeszcze coś z tej samej działki. Bob Hardy mówił mi, Ŝe spóźniasz się z testem tuberkulinowym. Twierdzi, Ŝe miałeś to zrobić w zeszłym miesiącu. Wzruszyłem ramionami. – Do diaska, ma rację. Spóźniłem się tydzień czy dwa. To nic powaŜnego. Zajmę się tym. Siegfried znów posłał mi uśmiech i pogroził palcem. – Zapomniałeś, prawda? – Dobrze, dobrze, ale jak juŜ powiedziałem... – Za pozwoleniem, Jamesie, jeszcze chwileczkę. – Uciszył mnie, podnosząc rękę. – Bardzo często zapominasz o róŜnych rzeczach. To drobna skaza na skądinąd nieskazitelnym charakterze. Nie ma sumienniejszego i lepszego lekarza weterynarii od ciebie, ale zapominając o takich sprawach, moŜesz zepsuć ten wizerunek. Ludzie pomyślą, Ŝe nie obchodzą cię ich zwierzęta, Ŝe nie dbasz o nie. – Zaczekaj... – Daj mi dokończyć, Jamesie. Dla twojego dobra. – ZłoŜył dłonie czubkami palców. – Z zapominalstwem łatwo moŜna sobie poradzić, jeŜeli tylko się wie jak. Takim niefortunnym wypadkom moŜna zapobiec, jeśli od początku utrwalisz w swoim mózgu to, co chcesz zapamiętać. – Mój BoŜe, a to dobre! A co z...? – Jeszcze chwileczkę, mój drogi. Jak mówię, ilekroć umawiasz się na wizytę, musisz uczynić świadomy wysiłek, by mocno utrwalić to w pamięci. To bardzo łatwe. Sam regularnie posługuję się tą metodą. W ten sposób niczego się nie zapomina. JuŜ miałem zgłosić swój zdecydowany sprzeciw wobec wykładów na temat zapamiętywania wygłaszanych przez najbardziej zapominalskiego człowieka w Yorkshire, gdy zadzwonił telefon. Siegfried leniwie wyciągnął rękę i podniósł słuchawkę. – Ach, jak się pan ma, Wilf, drogi przyjacielu? Z przymkniętymi oczami zapadł jeszcze głębiej w fotel. – Nieźle, panie Farnon – padła donośna odpowiedź. Dzwonił Wilf Bramley, prezes miejscowego koła farmerów. Był jednym z tych przedstawicieli starej szkoły, którzy uwaŜali, Ŝe ich głos dotrze do rozmówcy tylko wtedy, jeśli będą krzyczeć do telefonu, więc wyraźnie słyszałem go z miejsca, gdzie siedziałem. – I mam nadzieję, Ŝe pan teŜ, panie Farnon. 176
– Czuję się znakomicie, Wilf – mruknął Siegfried, odsuwając słuchawkę od ucha. – No cóŜ, to dobrze. Myśleliśmy, Ŝe coś się panu stało. – Stało...? Dlaczego? – No, sala jest pełna, zapchana aŜ po drzwi; spodziewaliśmy się pana pół godziny temu, więc zaczęliśmy się obawiać, Ŝe miał pan jakiś wypadek podczas obchodu. Siegfried gwałtownie się wyprostował, a dolna szczęka nieco mu opadła. – Sala...? – Tak, jest nas chyba ze dwustu. W zeszłym roku wygłosił pan tak znakomitą mowę, Ŝe byłem pewien, iŜ wszyscy zechcą znów pana posłuchać, i rzeczywiście, cierpliwie czekają. No wie pan, nie moŜemy zacząć bez prelegenta! Cha, cha, cha! Siegfried miał zgnębioną minę. Wyglądał tak, jakby w ciągu tych kilku chwil postarzał się o kilka lat. – Naprawdę bardzo mi przykro, Wilf, ja... – Nic, nic, panie Farnon, nie musi pan przepraszać. Wiemy, Ŝe jest pan bardzo zajęty. Nigdy pan nie wie, co moŜe się zdarzyć za chwilę. Ten ciągły pośpiech. Od czasu do czasu moŜe się pan trochę spóźnić. – Głos Wilfa przybrał na sile. – PrzecieŜ wiemy, Ŝe nie siedzi pan tam i nie ogląda telewizji. Cha, cha, cha! Siegfried wytrzeszczył oczy. – Tak, Wilf, tak, racja... oczywiście. Cha, cha, cha! Co za pomysł. Cha, cha, cha! – Zdobył się na wymuszony śmiech. – JuŜ jestem prawie gotowy. Będę za kilka minut. Z trzaskiem odłoŜył słuchawkę i zerwał się z fotela. – Muszę iść, Jamesie. Zobaczymy się rano. Gdy galopował w kierunku drzwi, nie zdołałem oprzeć się pokusie. – Siegfriedzie! – zawołałem. Przystanął w drzwiach i spojrzał na mnie nieprzytomnym wzrokiem. Pogroziłem mu palcem czując, jak moje usta krzywią się w szyderczym uśmiechu. – Zapomniałeś, prawda?
177
33 Siegfried wyszedł z apteki i złapał mnie za ramię, gdy przechodziłem obok niego korytarzem. Miał udręczony wyraz twarzy. – Jamesie! – wypalił. – Calum chce mieć jeszcze jednego psa! Czy mówił ci juŜ o tym? – Coś wspominał. Powiedział, Ŝe zamierza porozmawiać o tym z tobą. Najwyraźniej chodzi o psa, którego ma juŜ od dawna. Zostawił go u matki, a teraz chce go sprowadzić do Darrowby. To chyba w porządku, no nie? Mój kolega wysunął dolną szczękę. – Nie sądzę. Zaczął od borsuka i psa, teraz ma dwa borsuki i psa, chce mieć dwa psy i dwa borsuki, a wszystko w tym małym mieszkanku. Powiedziałem mu, Ŝe to nie wchodzi w rachubę. – Och, myślę, Ŝe jesteś zbyt surowy, Siegfriedzie. On na pewno czuje się samotny. Chce się cieszyć towarzystwem swoich zwierząt. Siegfried zaczerpnął tchu. – On teŜ tak twierdzi, oczywiście, ale mam wraŜenie, Ŝe to tylko wierzchołek góry lodowej. Czuję to w kościach; jeśli teraz ustąpię, to będzie trzymał na piętrze całą menaŜerię! – Och, daj spokój – odparłem ze śmiechem. – Przesadzasz. Z całą pewnością nie ma powodów do obaw. To miły facet, jak wiesz, i doskonały nabytek dla naszej przychodni. Sądzę, Ŝe powinniśmy dołoŜyć starań, Ŝeby czuł się tu jak w domu. To chyba zupełnie naturalne, Ŝe chce sprowadzić tu swojego psa. Mój wspólnik głośno sapał i przeszywał mnie wzrokiem. – Podejrzewałem, Ŝe to powiesz. Zbyt łatwo cię zmiękczyć. Jednak wiem, Ŝe mam rację. Nie zgadzam się i to moja ostateczna odpowiedź. Wepchnął do kieszeni kilka butelek z wapnem i wymaszerował. W ciągu kilku następnych dni Calum kilkakrotnie prosił mnie o poparcie i jego prośba wydawała mi się najzupełniej uzasadniona, ale Siegfried się zaparł. Nie chciał o tym słyszeć. Kiedy przy kuflu piwa w Drovers znów poruszyłem tę kwestię, poczerwieniał, ale wysłuchał mnie. – Wolałbym, Ŝebyś zmienił zdanie – powiedziałem. – Nie widzę nic złego w tym, Ŝe będzie miał tego psa. Dwa psy to niewiele większy kłopot niŜ jeden. A jak juŜ mówiłem, dobrze sobie radzi i chyba powinniśmy go docenić. Po prostu mu dokuczasz, bo twoje obawy są zupełnie bezpodstawne. – Bezpodstawne, tak? – Zakrztusił się piwem i odstawił kufel. – Nie sądzę. Mam takie przeczucie i nie mogę się go pozbyć. – Zamilkł i przez chwilę rozglądał się po sali. – Jednak zaczynasz mnie męczyć, a dzisiaj jestem wykończony. Widzę, Ŝe obaj zamierzacie zanudzać mnie aŜ do skutku, więc moŜesz mu powiedzieć, 178
Ŝeby robił, co chce. Klepnąłem go po ramieniu i zaśmiałem się. – Dzięki, Siegfriedzie. Wiem, Ŝe podjąłeś słuszną decyzję. Na pewno jej nie poŜałujesz. Posłał mi znuŜony uśmiech. – MoŜesz się cieszyć, ale powiadam ci, popełniamy powaŜny błąd. – Pogroził mi palcem. – Wiem, Ŝe tego poŜałuję. Wspomnisz moje słowa. Nazajutrz rano Calum z zachwytem wysłuchał wieści, a kilka dni później z satysfakcją usłyszałem poszczekiwanie w jego mieszkaniu. Siegfried właśnie otwierał listy. – Miło to słyszeć – powiedziałem do niego z uśmiechem. – Calum będzie szczęśliwy. W odpowiedzi obrzucił mnie zimnym spojrzeniem i właśnie w tym momencie do biura wszedł nasz asystent. Obok niego kroczyły dwa ogromne dobermany. – A cóŜ to jest, do diabła? – spytał Siegfried, podnosząc się z fotela. – To moje psy – odparł z łagodnym uśmiechem Calum. – Poznajcie Maggie i Annę. – Psy! – wybuchnął Siegfried. – Mówiłeś o jednym psie! – Och, wiem. Taki miałem zamiar. Chciałem sprowadzić tylko Maggie, ale biedna Anna była taka nieszczęśliwa, Ŝe nie miałem serca jej zostawić. Są tak zaprzyjaźnione i łagodne jak owieczki. – Dla mnie wcale nie wyglądają na łagodne! – głos mojego wspólnika podniósł się do krzyku. – Pozwalam ci sprowadzić tu jeszcze jednego psa, a ty przychodzisz z dwoma potworami! W jego słowach było trochę racji. Dobermany wyglądały spokojnie, ale groźnie. Było coś niepokojącego w tym, jak stały nieruchomo, wysokie i smukłe, ze skupieniem spoglądając na nieznajomych ludzi. Miałem wraŜenie, Ŝe w kaŜdej chwili mogą zrobić coś nieprzyjemnego. – To juŜ przekracza wszelkie granice! – wrzasnął Siegfried, wymachując rękami, a psy, którym nie spodobało się jego agresywne zachowanie, zaczęły warczeć cicho, lecz groźnie, nie odrywając oczu od twarzy mojego wspólnika, ściągając wargi i ukazując mnóstwo białych zębów. – Spokój! – rzucił Calum. – Siad! Oba psy natychmiast przysiadły na zadach i spojrzały na niego z uwielbieniem. Najwidoczniej one równieŜ, jak wszystkie zwierzęta, były pod urokiem Caluma. – No cóŜ, u Jacka Skinnera czeka na mnie krowa – rzekł nasz młody asystent, sprawdziwszy listę. – Lepiej juŜ pójdę. Odwrócił się i wyszedł, a dwa wielkie psy potruchtały za nim. Siegfried posłał mi znuŜone spojrzenie. 179
– Pamiętasz, co mówiłem? JuŜ się zaczęło. Tydzień później szedłem ścieŜką przez ogród na tyły domu, kiedy usłyszałem odgłosy zamieszania – głośne poszczekiwanie i warczenie oraz głośne wołania o pomoc. Obok salki operacyjnej było mniejsze podwórko i odgłosy wydawały się dobiegać stamtąd. Rzadko korzystaliśmy z tego podwóreczka; oprócz pojemników na odpadki znajdowała się tam od niepamiętnych czasów stara wygódka. Z ogrodu prowadziły na to podwórko boczne drzwi, przez które ostroŜnie zajrzałem. Przeraźliwe wrzaski wydawał Siegfried, uwięziony w starej ubikacji, której drzwi trzymały się tylko na jednym zawiasie. Z przeraŜeniem zobaczyłem, Ŝe oba dobermany zajadle atakują tę wątłą przeszkodę, najwyraźniej Ŝądne krwi. Zamarłem. Mój wspólnik tkwił uwięziony w środku i jeśli te stare drzwi ustąpią, z pewnością wydarzy się coś okropnego. Nic nie mogłem zrobić. Nie boję się psów, ale byłem głęboko przekonany, Ŝe gdybym tam wszedł, nie poŜyłbym długo. Przebiegłem przez ogród i wpadłem do domu. – Calumie! Calumie! – wrzasnąłem. Zbiegł po schodach i gdy usłyszał szczekanie, pogalopował ze mną na tyły domu. – Maggie! Anna! Wy niedobre psy! Chodźcie tu zaraz! Jazgot natychmiast ucichł i oba dobermany zaczęły się łasić do Caluma, patrząc na niego przymilnie i wyciągając pyski w psich uśmiechach. – Na górę! – krzyknął i psy pomknęły do domu. Calum mądrze postanowił pójść w ich ślady, zostawiając mi Siegfrieda. Otworzyłem zepsute drzwi i uwolniłem pewnego bardzo wzburzonego lekarza weterynarii. – Na Boga, Jamesie! – wykrztusił, tocząc błędnym wzrokiem. – Niewiele brakowało! Wczoraj wieczorem zrywałem śliwki i zjadłem trochę za duŜo. Złapało mnie nagle i musiałem skorzystać z najbliŜszego wychodka. Właśnie siadałem, kiedy te dwa ludojady wpadły z rykiem na podwórze, a ja w ostatniej chwili zdołałem zatrzasnąć drzwi i podeprzeć je nogą. Jestem zupełnie pewny, Ŝe gdybym ich nie trzymał, wpadłyby do środka i rozszarpałyby mnie! Siedziałem tu całe wieki! – O rany. Tak mi przykro, Siegfriedzie – powiedziałem. Nie tylko było mi przykro, ale dręczyło mnie poczucie winy. Wszystko przeze mnie. To ja namówiłem Siegfrieda, który w końcu się zgodził pomimo słusznych obaw. Okazało się, Ŝe miał rację. Dom zmieniał się w menaŜerię.
180
34 Był sobotni wieczór; właśnie szykowałem się do wyjazdu do chorego cielęcia, gdy zadzwonił telefon. – Mówi Birse z Ivy Street 10. Mam chorego psa, przyjedzie pan? – Na czym polega problem, panie Birse? – Nie wiem. Nie chce jeść. Przyjedzie pan? Głos brzmiał stanowczo i niecierpliwie. Sprawiał wraŜenie, Ŝe ten człowiek ma na głowie inne, waŜniejsze sprawy. – W porządku. Zaraz tam będę. Usłyszałem trzask odkładanej słuchawki i nie po raz pierwszy zacząłem rozmyślać o tym, Ŝe weterynarzy nie uwaŜa się za ludzi, którzy sobotni wieczór chcieliby spędzić w domu z rodziną, jak wszyscy. Mieszkanie numer dziesięć mieściło się w długim i brzydkim budynku z czerwonej cegły. Zadzwoniłem do drzwi i czekałem. Nic się nie wydarzyło, więc zadzwoniłem ponownie. Nadal nic, a jednak światło w oknie wskazywało na to, Ŝe ktoś jest w domu. Musiałem przez kilka minut dzwonić i łomotać w drzwi, zanim otworzył mi je mniej więcej pięćdziesięcioletni męŜczyzna w koszuli i spodniach z szelkami. Wyglądał na bardzo zaaferowanego. Skinąwszy stanowczo ręką, odwrócił się i prawie pobiegł korytarzem do salonu. Wskazał palcem psi koszyk w kącie pokoju i opadł na fotel, dołączając do rodziny zgromadzonej wokół ryczącego telewizora. śadna z osób ze skupieniem wpatrujących się w ekran nie okazywała mi cienia zainteresowania, więc zrozumiawszy, Ŝe niczego się od nich nie dowiem, podszedłem do koszyka, Ŝeby zbadać pacjenta. Był nim wielki czarny labrador, leŜący z pyskiem opartym o krawędź koszyka i spoglądający na mnie łagodnymi ślepiami. Kiedy przy nim klęknąłem, uderzył ogonem o posłanie i polizał moją rękę, ale zaraz potem odwrócił się i zaczął się energicznie drapać. ZauwaŜyłem na całym ciele szramy i placki łysiny. Podniosłem mu najpierw przednią, a potem tylną łapę i stwierdziłem, Ŝe stan zapalny jest najsilniejszy pod łokciem i udem. Typowy przypadek świerzbu, lecz tak zaawansowany, Ŝe udręczone zwierzę przestało jeść. Byłem pewny diagnozy, ale postanowiłem rutynowo pobrać próbkę skóry. Nikt nie zwrócił na mnie uwagi, kiedy poszedłem do samochodu po skalpel i płytkę, zostawiając otwarte drzwi. Wróciwszy do środka, zeskrobałem trochę objętej stanem zapalnym skóry na szkiełko i schowałem je do koperty, podczas gdy pies patrzył na mnie cierpliwie, a telewizor ryczał. Kiedy skończyłem, poszedłem do kuchni i umyłem ręce nad zlewem pełnym brudnych naczyń z resztkami jarzyn i puddingu. Wróciłem do pokoju i spojrzałem na zapatrzoną grupkę. Ojciec, matka oraz dwudziestoletni syn i córka, paląc papierosy, gapili się w ekran. Musiałem jakoś się z nimi porozumieć. Wybrałem ojca. 181
– Wasz pies ma świerzb – krzyknąłem mu do ucha. Zerknął na mnie, lecz gdy z odbiornika dobiegł pisk hamulców i dała się słyszeć seria strzałów, znów jak zahipnotyzowany przywarł wzrokiem do telewizora. Wyjąłem dwie paczki płukanki przeciwświerzbowej. Na rynku pojawiały się nowsze preparaty przeciwko pasoŜytom skóry, ale zawsze uzyskiwałem dobre wyniki, stosując moją ulubioną „płukankę numer trzy”, jak ją nazywaliśmy, więc pozostałem jej wierny. – Stosować według zaleceń na opakowaniu! – wrzasnąłem. – Jutro proszę go starannie wyszorować, nie omijając Ŝadnego zagłębienia ciała. Po tygodniu powtórzyć zabieg. Przyjdę, Ŝeby znów go obejrzeć. Pan Birse kiwnął głową, patrząc szklistym wzrokiem. Zrozumiałem, Ŝe nic więcej nie zdziałam, więc połoŜyłem pakieciki na komodzie i opuściłem ten dom. Na ciemnej ulicy przez chwilę stałem oparty o samochód. W czasie obchodów przydarzały mi się róŜne dziwne rzeczy, ale ta wizyta była jedną z najdziwniejszych. Przez cały czas nikt nie odezwał się do mnie ani słowem, a poza tym dlaczego doprowadziwszy tego pięknego psa do takiego stanu, co z pewnością trwało kilka tygodni, postanowili wezwać mnie akurat w sobotę wieczorem? No cóŜ, ryzyko zawodowe. Wsiadłem do samochodu i odjechałem. Chore cielę było na farmie pana Farrowa, trzy kilometry od Darrowby. Wszedłem do obory, gdzie farmer rzucał słomę młodym jałówkom. Na mój widok odłoŜył widły i szeroko rozpostarł ramiona. – O, pan Herriot, doskonale, doskonale. Powiedział to powoli, niemal z szacunkiem, i z twarzą rozpromienioną uśmiechem. – Przykro mi, Ŝe niepokoję pana przy sobocie, ale miło mi znów pana widzieć. Tyle czasu! Jego wysoki syn, który właśnie wszedł z workiem obroku na ramieniu, teŜ uśmiechnął się do mnie i pomachał mi ręką. JuŜ miałem wejść do cielętnika, kiedy pan Farrow powstrzymał mnie gestem. – Nie, nie, najpierw musi pan zajść do domu i zobaczyć moją. Pospieszył ze mną do kuchni. – Edith, Edith! – wołał z daleka. – Pan Herriot znów do nas przyjechał! Pani Farrow była nieśmiała, ale obdarzyła mnie uprzejmym uśmiechem, wstając z krzesła. – O, pan Herriot, dawno pana tu nie było. Miło pana widzieć. Zaraz nastawię czajnik. Wypije pan z nami filiŜankę herbaty, kiedy pan skończy? – Tak, bardzo chętnie. Kiedy wyszedłem na podwórze, zimny wiatr smagnął mnie po twarzy, ale mimo to było mi ciepło po takim powitaniu. Farrowowie zawsze się tak zachowywali, ale po wizycie w domu Birse’ów było to szczególnie miłe. 182
A ponadto w przeciwieństwie do tamtych bardzo martwili się o swoje zwierzę. Cielę cierpiało na przekrwienie płuc, które łatwo mogło przejść w zapalenie. Kiedy zrobiłem mu zastrzyk, farmer i jego syn, nie czekając na moje wskazówki, zaczęli wiązać sznurki do rogów kawałka grubego materiału. Zanim zacząłem zbierać się do wyjścia, cielę było juŜ bezpiecznie zakutane w ciepłe płótno. – Doskonale – zauwaŜyłem. – Przy tych wszystkich sulfonamidach i antybiotykach łatwo zapomnieć o pielęgnowaniu zwierząt, ale to teŜ jest bardzo waŜne. Wróciwszy do przychodni, obejrzałem próbkę skóry pod mikroskopem i ujrzałem paskudne Sarcoptes scabei, wstrętne, wielonogie pasoŜyty, które bezlitośnie wŜerały się w skórę pięknego psa i zamieniały jego Ŝycie w pasmo udręki. JednakŜe i tak były lepsze niŜ inny pasoŜyt, pałeczkowaty Demodex, który stał się przyczyną śmierci tak wielu psów, gdyŜ wywoływany przez niego świerzb był często nieuleczalny. W tym przypadku kąpiel numer trzy załatwi sprawę pomimo zaawansowanego stanu zapalnego. A jednak i tak przez weekend wciąŜ gnębiła mnie myśl: czy Birse’owie zastosują się do moich zaleceń? Czy w ogóle coś zrobią? Troska, z jaką Farrowowie zajmowali się swoim cielęciem, czyniła tę sytuację prawie nieznośną. W poniedziałek rano nie mogłem juŜ wytrzymać i zadzwoniłem do drzwi mieszkania numer dziesięć na Ivy Street. – Dzień dobry, pani Birse – rzuciłem wesoło. – Właśnie przechodziłem obok i pomyślałem, Ŝe jeszcze raz rzucę okiem na waszego psa. – No cóŜ... – Kobieta wyglądała na trochę zaskoczoną, lecz kiedy się wahała, wślizgnąłem się obok niej do pokoju. Wielki pies nadal leŜał w koszyku, a dwie paczuszki z płukanką na komodzie, gdzie je połoŜyłem. – Byliśmy trochę zajęci – mruknęła. – Wykąpiemy go wieczorem. Spojrzałem na psa. Zawsze uwaŜałem, Ŝe lśniąca sierść czarnego labradora jest szczególnie piękna, ale nie w tym przypadku. PodraŜniona skóra w dziennym świetle wyglądała jeszcze gorzej, a tylne łapy poruszały się konwulsyjnie, reagując na nieustanne swędzenie. – Jak się wabi? – zapytałem. – Jet. Pochyliłem się i pogłaskałem go po łbie. – Biedny stary Jet – powiedziałem. – Jesteś w kiepskim stanie. Kiedy uderzył ogonem o posłanie i liznął mnie po ręce, podjąłem decyzję. – Zechce mi pani dać wiadro ciepłej wody, pani Birse. Udzielę mu pierwszej pomocy. To zajmie tylko minutę lub dwie. Chodź, kolego – powiedziałem i Jet posłusznie poszedł za mną do ogrodu na tyłach domu, gdzie z dŜungli chwastów wystawało kilka wynędzniałych brukselek. Wsypałem zawartość paczuszki do 183
wody i energicznie pomieszałem roztwór, wiedziony irracjonalną chęcią dobrania się do tych świerzbowców. Czułem się trochę dziwnie, poniewaŜ jeszcze nigdy nie robiłem tego w domu klienta, ale doszedłem do wniosku, Ŝe wcale mi to nie przeszkadza. Z dziką radością zacząłem rozprowadzać gęsty roztwór na sierści psa. Kiedy wcierałem mu lekarstwo w skórę, starając się dotrzeć do kaŜdego kącika uda i łokcia, spoglądał na mnie z zadowoleniem, machając ogonem. Wszystkie znane mi psy nie znosiły kąpieli, lecz wyglądało na to, Ŝe ten wielki labrador cieszył się z kaŜdej formy okazywanego mu zainteresowania. Świetnie się bawił. Zajęty myciem nagle zdałem sobie sprawę, Ŝe ktoś obserwuje mnie zza Ŝywopłotu. Kiedy podniosłem głowę, jakiś staruszek wesoło skinął mi głową. – ... Dzień dobry. Pan pewnie jest weterynorzem. – Zgadza się. Wydął policzki. – O rany, musi pan być bardzo zajęty, krąŜąc po okolicy i kąpiąc wszystkie psy. Uśmiechnąłem się, słysząc taki pogląd na Ŝycie weterynarza. – Och tak, mam mnóstwo pracy. Czując, Ŝe uwaŜnie mi się przygląda, skończyłem myć psa i zacząłem go wycierać, zadowolony z faktu, Ŝe zadałem pierwszy cios tym okropnym stworkom na jego skórze. – To piękny pies – zauwaŜył staruszek. – Istotnie. – Wisz pan co, ci ludzie wcale się nim nie zajmują. Jest w okropnym stanie – zniŜył głos do konspiracyjnego szeptu. Nic nie powiedziałem, ale jego słowa potwierdzał widok wymizerowanego i na pół łysego Jeta, który przypominał psiego stracha na wróble. – Da pan radę go wyleczyć? – Tak myślę, ale to będzie wymagało czasu i regularnego kąpania w płukance, którą mu przepisałem. Co tydzień, dopóki nie wyzdrowieje. – A więc za tydzień trzeba go znów wykąpać? – Zgadza się. Poproszę panią Birse, Ŝeby zrobiła to w przyszły poniedziałek. – śyczę szczęścia – mruknął staruszek i znikł za Ŝywopłotem. W kuchni przekazałem moje instrukcje pani Birse, która prychnęła: – Widziałam, Ŝe rozmawiał pan ze starym Howellem. To wścibski stary drań. Zawsze zagląda zza Ŝywopłotu. Wścibski czy nie, pomyślałem, bardziej przejmuje się waszym psem niŜ wy. Kiedy odchodziłem, rzuciwszy ostatnie spojrzenie Jetowi, który mimo wszystko pomachał mi ogonem, wiedziałem, Ŝe wrócę tu za tydzień. I czując się trochę głupio, przyszedłem tam w następny poniedziałek i zadzwoniłem do drzwi. Pani Birse jak zwykle bez entuzjazmu i z grobową miną 184
wpuściła mnie do domu, zaprowadziła do ogrodu na tyłach i ruchem głowy wskazała Ŝywopłot: – Myje go sąsiad. Odwróciła się i weszła z powrotem do domu. Zajrzałem za Ŝywopłot. Jet stał na środku zadbanego ogródka obok wiadra parującej wody, a pan Howell i jego Ŝona myli go płukanką przeciwświerzbową. Staruszek zauwaŜył mnie i uśmiechnął się. – No, panie weterynorz, robimy pańską robotę. Ci Birse’owie nigdy by go nie kąpali co tydzień, jak pan kazał, więc zapytałem, czy moŜemy zrobić to sami. Lubimy tego psa. – CóŜ... to świetnie. I doskonale państwu idzie. Jet spojrzał na mnie i chociaŜ pysk miał wysmarowany roztworem, radośnie błyskał ślepiami i machał ogonem. Jakby mówił mi, Ŝe to wspaniałe. Myjąc go, staruszkowie przez cały czas coś do niego mówili. – No, jeszcze trochę tutaj, Jet. Teraz daj nam drugą łapę, kolego – pomrukiwali przyjaźnie, a wielki pies pławił się w tych niezwykłych dla niego przejawach zainteresowania. Przyglądałem się, aŜ skończyli, a kiedy wycierali pacjenta, powiedziałem: – To niesamowite. Umyliście go dokładnie, nie omijając ani centymetra. – No cóŜ, słyszeliśmy, co pan powiedział – uśmiechnęła się staruszka. – Chcemy, Ŝeby wyzdrowiał. – Dobrze... dobrze... Właśnie tak trzeba. – Spojrzałem na Jeta, nadal wyliniałego i mizernego. – Rozumiecie państwo, Ŝe musi upłynąć sporo czasu, zanim odrośnie mu sierść. NajwaŜniejsze jest to, czy dalej tak się drapie? – Och tak – odparł pan Howell. – Jednak nie aŜ tak jak przedtem Chyba juŜ tak go nie swędzi i więcej je. – Dobrze. Na razie nieźle, ale trzeba będzie jeszcze sporo trudu. Czy jesteście państwo gotowi robić to przez kilka tygodni? W końcu to nie wasz pies. – Och, zrobimy to – odparła starsza pani. – Nie zrezygnujemy, moŜe się pan nie obawiać. Z podziwem spojrzałem na Howellów. – Bardzo lubicie państwo psy, prawda? A przecieŜ nie macie swojego. Zapadła cisza. – Mieliśmy psa – odparł staruszek. – Mieliśmy go dwanaście lat, ale nigdy go pan nie widział, panie Herriot, bo nigdy nie chorował. – Znów zamilkł i przełknął ślinę. – Miesiąc temu przejechał go samochód. Patrzyłem na ich sposępniałe twarze. – Tak mi przykro. Wiem, jak to jest. To okropne. A... nie myśleliście o tym, by sprawić sobie innego? To jedyne wyjście, wiecie. Pani Howell wzruszyła ramionami. 185
– Wiemy i zastanawiamy się nad tym, ale oboje jesteśmy juŜ po siedemdziesiątce, wiec gdybyśmy wzięli szczeniaka i coś by nam się stało, zostałby sam, a wtedy nie wiadomo, czy miałby się kto nim zająć. Pokiwałem głową i z szacunkiem spojrzałem na staruszków. Ich słowa świadczyły o prawdziwej miłości do zwierząt. – No cóŜ – powiedziałem – macie w Jecie prawdziwego przyjaciela. Widzę, Ŝe on docenia to, co dla niego robicie. Zostawię wam jeszcze kilka paczek proszku. Wiem, Ŝe pies będzie w dobrych rękach. Byłem tego tak pewny, Ŝe nawet nie zachodziłem z wizytą, i minęły trzy tygodnie, zanim znów ujrzałem Jeta. Howellowie robili zakupy na rynku; pies był razem z nimi. Był wesoły, lecz skórę wciąŜ miał pomarszczoną, bezwłosą, pełną na pół zagojonych szram. – Wyszliście z nim na spacer? – Tak. – Starsza pani uścisnęła mi ramię. – Teraz jest nasz. – Wasz? – Tak. Pani Birse powiedziała, Ŝe nadal jest łysy, pokryty strupami i pewnie nie wyzdrowieje, a ona nie chce płacić słonego rachunku weterynarzowi za te wszystkie wizyty i paczki proszku. Powiedziała, Ŝe postanowili z męŜem uśpić Jeta. – O rany... I co? – CóŜ, powiedziałam, Ŝe my go weźmiemy i zapłacimy rachunek. – Naprawdę? – Tak. Z początku się wahała, ale powiedziałam, Ŝe to będzie okropnie wysoki rachunek i na pewno policzy sobie pan podwójnie za wizytę w sobotę wieczorem. Spojrzałem na nią uwaŜnie i wydało mi się, Ŝe lekko mrugnęła. – Nie liczymy podwójnie. MoŜe powinniśmy, ale... pewnie chciała ją pani przekonać, co? – Hmm... – Tym razem niewątpliwie było to mrugnięcie. – NiewaŜne – uśmiechnąłem się. – W kaŜdym razie Jet przeprowadził się do was i na pewno tak jest lepiej dla wszystkich. Nawet dla Birse’ów, którzy wcale się nim nie interesowali. – No właśnie, a on jest taki cudowny. Nigdy nie wychodzili z nim na spacer, tylko wypuszczali go samego. Nie wiem, po co niektórzy ludzie trzymają psy. – Czy pamiętacie, o czym rozmawialiśmy poprzednio? Nie obawiacie się juŜ, Ŝe jesteście za starzy? – Och tak, przedyskutowaliśmy to – wyprostowała się – i pomyśleliśmy, Ŝe Jet teŜ nie jest juŜ szczeniakiem, ma sześć lat... a więc jakoś to będzie. – Wspaniale. „DoŜyjmy wspólnie starości! Przed nami wciąŜ moc radości!” Oboje roześmiali się, a pan Howell pokiwał głową. – Tak, właśnie. Ten wiersz mówi prawdę. Wspaniale jest mieć Jeta. Kiedy 186
straciliśmy Nobby’ego, czuliśmy się okropnie. Zawsze mieliśmy psa i teraz jesteśmy szczęśliwi. Upłynęło wiele tygodni, zanim znowu ich zobaczyłem. Spacerowałem po jednym z tych licznych polnych traktów, które wiją się wśród pól wokół Darrowby. Słońce praŜyło z bezchmurnego nieba i juŜ z daleka było widać lśniącą sierść Jeta. Kiedy zrównałem się z Howellami, pochyliłem się i pogłaskałem łeb Jeta. – AleŜ z ciebie ładne psisko! – powiedziałem, przesuwając dłonią po gładkiej skórze karku i grzbietu. Zwróciłem się do staruszków. – Nie ma ani jednego łysego placka, a jego sierść lśni jak lustro. Doskonale się spisaliście. Howellowie uśmiechnęli się skromnie, a Jet, doskonale wiedząc, Ŝe to o nim rozmawiamy, energicznie machał ogonem i radośnie biegał wokół nas. – Och, było warto – powiedziała starsza pani. – Daje nam tyle radości... Po prostu nie moŜemy uwierzyć, Ŝe tak nam się poszczęściło i Ŝe ten piękny pies jest nasz. Patrzyłem za nimi, gdy szli zieloną dróŜką pod nisko zwieszonymi gałęziami dębu. Jet ganiał za rzucanym kijem i słyszałem radosne głosy Howellów, kiedy zachęcali go do aportowania. Znów przypomniały mi się strofy Browninga; obserwując tę trójkę, dopóki nie zniknęli za drzewami, miałem głębokie przekonanie, Ŝe najlepsze jest jeszcze przed nimi.
187
35 – Racja, panie Busby – przytaknąłem w odpowiedzi na ponaglający głos w słuchawce, czując szybko rosnące napięcie. – Będę tam najszybciej, jak się da. – No, niech się pan postara! Wcale mi się nie podoba wygląd tej krowy. Ma zapadnięte ślepia, pomrukuje i nawet nie spojrzy na siano. MoŜe paść. Niech pan się pospieszy! Słuchając tego agresywnego monologu, prawie widziałem swego rozmówcę, rudzielca wrzeszczącego z wybałuszonymi oczami w słuchawkę. Kilkakrotnie opisał mi objawy, Ŝeby mieć pewność, iŜ dotarły do mojego małego móŜdŜku. Pan Busby nie był złym facetem, lecz temperament miał równie ognisty jak włosy i wydawał się zawsze bliski paniki. Wiedziałem, Ŝe muszę się pospieszyć. Spojrzałem na listę wizyt, a potem na zegarek. Była dziewiąta rano i nie miałem Ŝadnych innych pilnych wezwań. Mogłem najpierw zajechać do pana Busby’ego, Ŝeby go uszczęśliwić. Chwyciłem torbę i pokłusowałem do frontowych drzwi. Młoda pani Gardiner wchodziła po schodach, trzymając pod pachą teriera. Wyglądała na zdenerwowaną. – Och, panie Herriot, właśnie miałam nacisnąć dzwonek. Coś się stało Williamowi. Rano wyszedł na spacer, przeskoczył przez furtkę do ogrodu i teraz nie moŜe ruszać przednią łapą. Odparłem z wymuszonym uśmiechem: – Dobrze, proszę go wnieść. Weszliśmy do gabinetu, gdzie połoŜyłem pieska na stole. Wystarczyła mi krótka chwila, by wymacać złamanie kości promieniowej i łokciowej. – Obawiam się, Ŝe złamał nogę. – Ojej! – jęknęła dama. – To okropne! – Och, proszę się nie martwić. To proste złamanie, a na przedniej nodze nie jest takie kłopotliwe. – Usiłowałem ją pocieszyć. – Szybko wróci do zdrowia. William trzęsący się, niespokojny i z podkurczoną łapką spoglądał na mnie z niemym błaganiem w oczach. Miał nadzieję, Ŝe ktoś mu pomoŜe, i to szybko. – Czy jadł coś na śniadanie? – zapytałem, wyciągając z szafki gipsowy plaster. – Nie, jeszcze nie. – To dobrze. Mogę mu dać narkozę. Gdy napełniałem strzykawkę, powróciło znajome uczucie, które jest powodem częstego występowania wrzodów Ŝołądka u weterynarzy. Czekał na mnie pan Busby i bez trudu mogłem sobie wyobrazić, jak biega po farmie i miota przekleństwa. Kilka centymetrów sześciennych nembutalu pogrąŜyło Williama w spokojnym śnie. Namoczyłem bandaŜe w letniej wodzie, pani Gardiner trzymała 188
prosto łapę psa, a ja ostroŜnie owijałem kończynę bandaŜem. Zazwyczaj lubiłem ten zabieg i z przyjemnością patrzyłem, jak gips twardnieje, tworząc mocną powłokę. Wiedziałem, Ŝe po przebudzeniu zwierzę nie będzie juŜ czuło bólu i będzie mogło chodzić na usztywnionej kończynie. Teraz jednak byłem boleśnie świadomy szybko upływającego czasu. Postukałem w gips. Był twardy jak skała. – Dobrze – oznajmiłem, zdejmując psa ze stołu. – Musi w tym chodzić co najmniej miesiąc, a potem proszę z nim tu przyjść. Gdyby wcześniej coś panią zaniepokoiło, proszę zadzwonić, ale jestem pewny, Ŝe nic mu nie będzie. UłoŜyłem Williama na tylnym siedzeniu samochodu pani Gardiner i spojrzałem na zegarek; była dziewiąta czterdzieści pięć. Ponownie złapałem torbę i ruszyłem do samochodu. Jazda po wąskich, krętych, obramowanych kamiennymi murkami drogach zajęła mi pół godziny, a kiedy dojechałem do farmy Busby’ego, z daleka zobaczyłem gospodarza stojącego na szeroko rozstawionych nogach z rękami na biodrach. Wyglądał niezwykle groźnie na tle przysadzistych budynków i porośniętych paprociami zboczy. Sytuacja była właśnie taka, jak przypuszczałem. Przeszył mnie pałającym spojrzeniem, a sterczące spod czapki rude włosy wyglądały na zjeŜone z wściekłości. – Gdzie się pan podziewał, do jasnej cholery?! – wrzasnął. – Powiedział pan, Ŝe juŜ pan jedzie. – Tak, wiem, ale gdy wychodziłem, przyniesiono mi psa. Myślałem, Ŝe pan Busby zaraz eksploduje. – Psa! Przeklętego psa! Moja krowa jest znacznie waŜniejsza od jakiegoś tam psa! – No tak, ale musiałem się nim zająć. Miał złamaną łapę. – Mało mnie obchodzi, co miał. Ta krowa daje mi utrzymanie. Jeśli padnie, poniosę dotkliwą stratę. A pokojowy piesek to tylko zwyczajna maskotka. – Nie pokojowy piesek, panie Busby, lecz twardy terier, który cierpiał. A jego pani jest bardzo do niego przywiązana. – Przywiązana, przywiązana! A co to ma za znaczenie? On nie przynosi jej zysków, no nie? Jego strata nie uderzyłaby jej po kieszeni. JuŜ miałem powiedzieć, Ŝe byłaby dla niej dotkliwym ciosem, i wygłosić krótki wykład o znaczeniu domowych zwierząt, ale pan Busby zaczął nerwowo podrygiwać i przytupywać jedną nogą o bruk. Jeszcze nigdy nie widziałem człowieka tupiącego ze złości i nie miałem ochoty tego oglądać. Ruszyłem do obory. Z ulgą stwierdziłem u krowy tylko lekki zastój Ŝwacza; okazało się, Ŝe wcześnie rano wyprowadzono ją do zagrody, gdzie ukradkiem naŜarta się rzepy. Kiedy ją badałem i robiłem zastrzyk, farmer nie przestawał narzekać. – Muszę wyŜyć z takiego kawałeczka ziemi, a pan uwaŜa, Ŝe jedna krowa nie 189
jest waŜna. Jak pan myśli, skąd wziąłbym pieniądze na kupno drugiej? Mówię panu, trudno związać koniec z końcem na takiej małej farmie, ale pan nie ma o tym pojęcia. Psy... cholerne psy... zakichane maskotki... a ja z tego Ŝyję... ale pana to nie obchodzi... Powstrzymałem się od odpowiedzi, chociaŜ najczęściej leczyłem właśnie krowy i większość zarabianych przeze mnie pieniędzy pochodziła od farmerów z gór, których uwaŜałem za sól ziemi. Kiedy następnego dnia przyjechałem na kontrolę, okazało się, Ŝe krowa całkowicie wróciła do zdrowia, ale pan Busby nadal był ponury. Nie wybaczył mi. Kilka tygodni później Helen zatrzymała mnie, gdy wychodziłem na poranny obchód. – Jim, właśnie odebrałam telefon. Zaraz przyniosą tu psa. Wyje z bólu. Nie dosłyszałam nazwiska, ten człowiek tak szybko odłoŜył słuchawkę. Podrapałem się po brodzie. W tamtych czasach zajmowaliśmy się niemal wyłącznie duŜymi zwierzętami i nie mieliśmy wyznaczonych godzin przyjęć, a juŜ na pewno nie rano. – Ktokolwiek to jest, będzie musiał poczekać – powiedziałem. – Byczek Roda Thwaite’a odłamał sobie róg i paskudnie krwawi, więc najpierw muszę pojechać do niego. Konieczność znalezienia się w dwóch miejscach jednocześnie była nieustannym problemem. Starałem się nie myśleć o psie i pomknąłem samochodem w góry. Było to typowe złamanie rogu; ozdobna fontanna krwi tryskała na dwa metry w górę i opryskiwała wszystko wokół. Zanim z panem Thwaite’em zdołaliśmy przytrzymać zwierzę, cali byliśmy nią zbryzgani. Napchałem do kikuta sulfonamidu, zatkałem grubym zwitkiem waty i zabandaŜowałem w ósemkę, owijając bandaŜ wokół drugiego rogu. Zajęło mi to sporo czasu, tak samo jak czyszczenie się po zabiegu, więc odmówiłem pani Thwaite, która zapraszała mnie na filiŜankę herbaty, i ruszyłem z powrotem do Darrowby. W Skeldale House pospieszyłem korytarzem, a gdy pchnąłem drzwi do poczekalni, przystanąłem zdziwiony. Zobaczyłem pana Busby’ego. Siedział w kącie, trzymając na kolanach psa rasy corgi i miał dokładnie taki sam wyraz twarzy jak wtedy, kiedy wezwał mnie do chorej krowy. – Gdzie się pan podziewał, do jasnej cholery? – warknął. Mówił teŜ to samo. – Siedzę tu juŜ od godziny! A przecieŜ się zapowiedziałem! – Bardzo mi przykro, panie Busby. Wezwano mnie do byczka z krwotokiem. Musiałem jechać. – Do zakichanego byczka! A co z moim biednym pieskiem, czekającym tu w bólach? On się nie liczy, tak? – Oczywiście, Ŝe się liczy, ale wie pan równie dobrze jak ja, Ŝe tamto zwierzę 190
mogło się wykrwawić na śmierć. Byłaby to wielka strata dla farmera. – Wielka strata! Chce pan powiedzieć, Ŝe straciłby duŜo pieniędzy. A gdybym ja stracił psa? On jest wart więcej. Jest dla mnie bezcenny! – Och, rozumiem to, panie Busby. Wygląda na wspaniałego pieska. – A po lekkim wahaniu dodałem: – Nie wiedziałem, Ŝe oprócz zwierząt gospodarskich trzyma pan domowe. – Oczywiście, Ŝe trzymam. To jest Dandy. Oboje z Ŝoną nie widzimy poza nim świata. Gdyby coś mu się stało, bylibyśmy niepocieszeni! A pan zaniedbuje go dla jakiegoś zakichanego byczka! – Och, niech pan da spokój, nikt go nie zaniedbuje. Musi pan zrozumieć, Ŝe nie mogłem pozwolić, aby byczek się wykrwawił. W końcu farmer z tego Ŝyje. – Znów to samo! Pieniądze! Tylko o tym pan myśli! Pochyliłem się, by podnieść pieska, który zaskomlił, gdy tylko go dotknąłem. Pan Busby jeszcze bardziej wybałuszył oczy. – Niech pan posłucha! Mówiłem panu, Ŝe cierpi, no nie? Niosąc psa korytarzem, czułem, Ŝe cały jest sztywny jak deska. JuŜ wiedziałem, co mu dolega. Postawiłem go na stole i delikatnie ucisnąłem kark, na co pies znów zaskomlił, a pan Busby jęknął w odpowiedzi. Temperatura w normie, tak samo jak wszystko; tylko to zesztywnienie i ból. – Czy on umrze? – Farmer patrzył na mnie z niepokojem. – Nie, ma reumatyzm. To okropnie bolesna dolegliwość u psa, ale moŜna to wyleczyć. Jestem pewny, Ŝe wkrótce dojdzie do siebie. – Mam nadzieję, Ŝe ma pan rację – mruknął farmer. – Wolałbym jednak, Ŝeby obejrzał go pan prędzej, zamiast jechać do jakiegoś byczka i pozwalać mu cierpieć. Niech pan pamięta, Ŝe pieniądze mogą być waŜne, ale przywiązanie i miłe towarzystwo są znacznie waŜniejsze. – Zgadzam się, panie Busby. Zechce pan go przytrzymać. – Napełniłem strzykawkę. – W Ŝyciu są waŜniejsze rzeczy od pieniędzy, młodzieńcze. Przekonasz się, kiedy będziesz starszy. – Na pewno ma pan rację. Proszę podać mu po jednej tabletce rano i wieczorem, a jeśli do jutra jego stan nie ulegnie poprawie, proszę przyjść z nim ponownie. – Tak właśnie zrobię i mam nadzieję, Ŝe pana tu zastanę. – Gniew pana Busby’ego zastąpiła pompatyczna świętoszkowatość. – Myślałem, Ŝe ktoś taki jak pan wie, co oznacza przywiązanie. Dobra materialne to nie wszystko. Wziął pieska pod pachę i ruszył do drzwi. Z ręką na klamce odwrócił się. Westchnąłem. Jeszcze nie skończył wykładu. Pogroził mi palcem. – Nie samym chlebem człowiek Ŝyje. Kiedy odchodził korytarzem, Dandy obrócił łeb i spojrzał na mnie. JuŜ wy191
glądał lepiej. Na szczęście ataki reumatyzmu, chociaŜ przeraŜająco gwałtowne, są łatwe do wyleczenia. Tak, Dandy wkrótce dojdzie do siebie, ale wiedziałem, Ŝe jego pan będzie pamiętał tylko mój bezduszny materializm.
192
36 Późnym wieczorem usłyszałem w słuchawce głos naszego sierŜanta policji. – Chyba mamy tu przestępcę, panie Herriot. Został przyłapany, gdy skradał się w ciemności po Docker’s Alley. Miał na twarzy maskę. Zapytany, co robi tam o dziesiątej w nocy, odparł, Ŝe idzie do smaŜalni frytek. Wydało mi się to kiepskim wytłumaczeniem, a poniewaŜ ostatnio mieliśmy sporo drobnych włamań i kradzieŜy, zabraliśmy go na posterunek. – Rozumiem. Tylko co ja mam z tym wspólnego? – No cóŜ, on utrzymuje, Ŝe jest niewinny, i twierdzi, Ŝe moŜe pan to poświadczyć. Mówi, Ŝe nazywa się Bernard Wain i ma małą farmę w górach, opodal Hollerton. Nagle wszystko stało się jasne. Roześmiałem się. – A ta maska na twarzy to czerwona chustka w białe grochy? – Tak! Skąd pan wie, do licha? – PoniewaŜ macie tam Cisco Kida. – Co? Wyjaśnienie tego sierŜantowi miało zająć trochę czasu, ale wszystko się zgadzało. Bernard był po czterdziestce i gospodarował wspólnie ze swoją apodyktyczną starszą siostrą, a właściwie, dokładnie rzecz ujmując, po prostu robił to, co mu kazała. Opinię panny Wain na temat brata wyraŜało jedno jedyne, często uŜywane przez nią słowo: „bezuŜyteczny”. Z biegiem lat przyzwyczaiłem się, Ŝe podczas kaŜdej wizyty wysłuchuję jej nieustannego utyskiwania: „No cóŜ, panie Herriot, będzie pan musiał poradzić sobie sam. Bernard na nic się panu nie przyda. Jest bezuŜyteczny”. Zrelacjonowałem sierŜantowi wydarzenia związane z moją wizytą u Wainów, u których byłem kilka godzin wcześniej. Chodziło o kocącą się owcę. Panna Wain zadzwoniła z wiejskiego sklepiku. – To trwa juŜ całe popołudnie. Bernard włoŜył w nią rękę i mówi, Ŝe coś jest nie tak, ale pan pewnie nie będzie miał z tym problemu. Bernard szybko się zniechęca. Jest bezuŜyteczny. Jechałem wyboistym traktem, pokonując trzy bramy, a kiedy znalazłem się na podwórzu, w światłach reflektorów ujrzałem Bernarda. Niski, czarnowłosy i zawsze uśmiechnięty – takiego go znałem. Zatarł ręce i jak zwykle skłonił mi się lekko, gdy wysiadłem z samochodu. – Witam, panie Herriot. Jednak na tym poprzestał i czekał, aŜ jego siostra wypadła z domu i rączo przemknęła na swych krzywych nóŜkach przez brukowane podwórze. Była co 193
najmniej dziesięć lat starsza od brata, a patrząc na niego, groźnie wysunęła szczękę. – No juŜ, nie stój jak słup. Weź wiadro i pokaŜ panu Herriotowi, gdzie jest owca. Pewnie nie wiesz. – Zwróciła się do mnie. – Umieściliśmy ją w stajni, ale juŜ o tym zapomniał. W prowizorycznej zagrodzie rozebrałem się do pasa i namydliłem ramiona, po czym obejrzałem owcę. Stała po kolana w słomie, prąc od czasu do czasu, ale nie wyglądała na przygnębioną. Prawdę mówiąc, kiedy Bernard niezdarnie próbował ją złapać za runo na karku, wymknęła mu się. – Och, nawet nie potrafisz przytrzymać jej panu Herriotowi? – jęknęła jego siostra. – No juŜ, chwyć ją rękami za szyję jak naleŜy i zaciągnij do kąta. Ojej, aleś ty powolny! No dobrze, wreszcie ją złapałeś. Wspaniale! A gdzie ten ręcznik, który miałeś przynieść? Pewnie teŜ zapomniałeś? Gdy wsunąłem rękę w pochwę owcy, panna Wain splotła ręce na piersi i wydęła policzki. – Nie sądzę, Ŝeby miał pan jakieś problemy, panie Herriot. Bernard nie dał rady, bo nie ma pojęcia o koceniu owiec. Prawdę mówiąc, nie ma pojęcia o niczym. Jest bezuŜyteczny. Bernard, stojąc przy łbie zwierzęcia, skinął głową i uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby usłyszał komplement. Nie był głupi, ale po prostu wyjątkowo niezdarny, roztargniony i łagodny. Zupełnie się nie nadawał do trudów Ŝycia na wsi. Klęcząc na słomie, wyciągnąłem rękę, a kiedy badałem owcę, panna Wain odezwała się znowu: – ZałoŜę się, Ŝe wszystko jest w porządku. Miała rację. Wszystko było jak trzeba. Czasem w wyniku takiego badania odkrywało się jedno zbyt duŜe jagnię, często martwe, niepozostawiające ani odrobiny miejsca, by ruszyć ręką w suchym i kleistym wnętrzu, więc nic dziwnego, Ŝe farmer wówczas nie mógł sobie poradzić, choćby nie wiem jak długo próbował zrobić to sam. Tym razem jednak w środku było mnóstwo miejsca; co najmniej dwa jagnięta leŜały wygodnie i prawidłowo w duŜej macicy, pięknie nawilŜone przez płyn owodniowy. Przed wyjściem na świat powstrzymywało je jedynie to, Ŝe dwa łebki i mnóstwo nóŜek usiłowało jednocześnie przecisnąć się przez szyjkę. Wystarczyło odepchnąć jedną głowę i porozdzielać nogi, Ŝebym w ciągu minuty miał oba stworzonka na słomie. Odruchowo porozdzielałem nóŜki, ale robiąc to, uświadomiłem sobie, Ŝe jeśli załatwię sprawę błyskawicznie, Bernard będzie miał kłopoty. Oczywiście sam teŜ mógłby zrobić to bez trudu, lecz tak przyziemne zajęcia jak grzebanie w owczej macicy były dla niego katorgą. Mogłem sobie wyobrazić, z jaką niechęcią podjął tę jedną próbę, zanim zrezygnował. Zerknąwszy na niego, dostrzegłem cień niepokoju na uśmiechniętej twarzy. Nie miałem wątpliwości. Będę musiał trochę opóźnić przyjście tych jagniąt na 194
świat. Pomrukując i postękując, obróciłem rękę i pierwsze jagnię polizało mi dłoń. – Daję słowo, panno Wain, to prawdziwa gmatwanina. Być moŜe mamy tu trojaczki, i to mocno zaplątane. Mówię pani, to skomplikowana sprawa. No, zobaczmy... którego jagnięcia ta noga...? Nie... nie to... o rany, to niełatwe. – Zgrzytnąłem zębami i znów jęknąłem, tocząc wyimaginowane zmagania. – Mówię pani, to naprawdę zadanie dla weterynarza. Kiedy to mówiłem, panna Wain przyglądała mi się zmruŜonymi oczami. MoŜe trochę przesadziłem. W kaŜdym razie Bernard był uratowany. Zaczepiłem palec o nóŜkę pierwszego w kolejce jagnięcia i wyciągnąłem je. PołoŜyłem zwierzątko na słomie, a ono natychmiast podniosło łebek i energicznie nim potrząsnęło, co zawsze było dobrym znakiem, ale moŜe tym razem po prostu dziwiło się niepotrzebnej zwłoce. – No, co my tu jeszcze mamy? – spytałem z niepokojem, ponownie sięgając do środka. Właściwie mogłem juŜ zakończyć pracę, ale ze względu na Bernarda jeszcze trochę posapałem i pomruczałem, zanim wyjąłem drugie, a potem trzecie jagnię. Pięknie wyglądały, gdy tak leŜały na słomie, kręcąc się i węsząc. Pierwsze juŜ próbowało stanąć na miękkich nóŜkach. Wkrótce ruszy do baru mlecznego. – No, gotowe – uśmiechnąłem się do panny Wain. – Trzy wspaniałe jagnięta. WłoŜę jeszcze kilka pesariów i będzie po wszystkim. Nie było łatwo, bo miały mocno splątane nóŜki. Dobrze, Ŝe mnie wezwaliście, inaczej mogliście stracić wszystkie. Z rękami załoŜonymi na piersi i pochyloną głową spoglądała na mnie bez uśmiechu. Miałem wraŜenie, Ŝe Ŝałowała straconej okazji do dalszego strofowania brata. JednakŜe zaraz przypuściła atak z innej strony. – Powiem panu coś – powiedziała nagle. – Mamy krowę, która juŜ pięć dni temu powinna wydalić łoŜysko. Skoro juŜ pan tu jest, mógłby je pan usunąć. Zwykle takiego rutynowego zabiegu nie przeprowadza się o dziewiątej wieczorem, ale nie odmówiłem. Oszczędzi mi to następnej wizyty. – W porządku – powiedziałem. – Mogę dostać trochę czystej wody? W tym momencie zauwaŜyłem błysk niepokoju w oczach Bernarda. Przypomniałem sobie, Ŝe nie znosi odoru, a spośród wszystkich zabiegów przeprowadzanych przez wiejskiego weterynarza usuwanie krowiego łoŜyska naleŜy do najbardziej cuchnących. JeŜeli się tym zajmę, on będzie musiał przytrzymywać krowi ogon. Kiedy wrócił z wiadrem parującej wody, postawił je i wyjął z kieszeni duŜą czerwoną chustkę w białe grochy. Starannie owinął nią twarz, mocno zawiązując na karku, a potem zajął miejsce obok mnie. Gdy włoŜyłem rękę w zwierzę i spojrzałem w widoczne nad chustą szeroko otwarte i uśmiechnięte oczy Bernarda, ponownie pomyślałem o tym, jak bardzo 195
pasuje do niego przydomek Cisco Kid. Obdarzył go nim Tristan ze względu na niezwykłe podobieństwo do słynnego bandyty. Podczas wszystkich nieprzyjemnych zajęć, które draŜniły nozdrza Bernarda – cielenia, autopsji czy wypuszczania gazów krowom cierpiącym na wzdęcie – zawsze nakładał tę chustkę i taki jego obraz utrwalił mi się w pamięci. Chusta najwidoczniej zapewniała mu poczucie bezpieczeństwa, gdyŜ w odpowiedzi na moje próby nawiązania rozmowy zdobywał się na wesołe, choć zduszone pomruki; czasem jednak zamykał oczy w udręce, gdy doleciał go zapach. Na szczęście zabieg okazał się łatwy i wkrótce Bernard machał mi na poŜegnanie, kiedy opuszczałem farmę. Stał na ciemnym podwórku i nadal miał na twarzy maskę. Istny Cisco Kid. Miałem wraŜenie, Ŝe udało mi się wytłumaczyć to sierŜantowi. Mimo wszystko nie był całkiem przekonany. – A dlaczego nie zdjął maski, kiedy znalazł się w Darrowby? – To do niego podobne. – Chce pan powiedzieć, Ŝe po prostu zapomniał? – Właśnie. – No cóŜ, to rzeczywiście dziwak. Mogłem zrozumieć zdziwienie policjanta, lecz dla mnie poczynania Bernarda nie były wcale zaskakujące. Spędził męczący wieczór, asystując przy koceniu i usuwaniu łoŜyska, więc zupełnie zrozumiałe, Ŝe wskoczył na rower i pojechał do miasteczka, Ŝeby na pocieszenie kupić sobie porcję frytek z rybą. Wiedziałem, Ŝe to dla niego największa przyjemność. Zupełnie zapomniał o takim drobiazgu jak konieczność zdjęcia chustki. – No cóŜ – mruknął sierŜant – chyba powinienem przyjąć pana poręczenie. – SierŜancie – powiedziałem – ten człowiek jest najbardziej nieszkodliwym facetem w całym północnym Yorkshire. Zapadła cisza. – W porządku, więc chyba moŜemy mu zdjąć kajdanki. – Co? Chyba nie... – Nie, nie, cha, cha, cha! Tylko sobie Ŝartuję, panie Herriot. Pan zaskoczył mnie tym Cisco Kidem, więc się rewanŜuję. – No dobrze, jesteśmy kwita – roześmiałem się takŜe. – Czy Bernard jest bardzo zdenerwowany? – Zdenerwowany? Nie on. Wcale się tym nie przejął. Martwi się tylko tym, Ŝe mogą zamknąć smaŜalnię. – O rany. A mogą? – Nie, na pewno nie. Dziś jest otwarta do jedenastej. – Świetnie, a więc mimo wszystko ma szczęście. – Tak sądzę. 196
SierŜant ponownie się roześmiał i odłoŜył słuchawkę. Mogło być jednak zupełnie inaczej. Gdyby na małej farmie był telefon, odebrałaby panna Wain. Wzdrygnąłem się na myśl o tym, jak zareagowałaby na wiadomość, Ŝe Bernard nie potrafi nawet wybrać się na frytki, Ŝeby nie wpaść przy tym w ręce policji. Mogłem sobie wyobrazić jej zniechęcony okrzyk: – BezuŜyteczny! Kompletnie bezuŜyteczny!
197
37 Niewiele jest bardziej przygnębiających widoków niŜ miot umierających prosiąt. – Sprawa wygląda beznadziejnie, panie Bush – powiedziałem, opierając się o przegrodę. – Jaka szkoda, taki piękny miot. Dwanaście sztuk, prawda? – Owszem, tak się zdarza – mruknął farmer. Nigdy nie był skłonny do uśmiechu, ale teraz jego pociągła twarz była bardziej ponura niŜ zwykle. Spojrzałem na róŜowe stworzonka leŜące bezwładnie na ściółce i na wodnisty, Ŝółty kał ściekający im po ogonkach. Ostra biegunka atakująca nowo narodzone prosiaki i niemal zawsze śmiertelna, jeśli natychmiast nie podejmuje się leczenia. – Kiedy to się zaczęło? – Prawie zaraz po narodzeniu. Trzy dni temu. – CóŜ, szkoda, Ŝe nie wezwał mnie pan wcześniej. MoŜe mógłbym coś poradzić. Pan Bush wzruszył ramionami. – Myślałem, Ŝe to nic takiego, Ŝe mleko było za tłuste. Otworzyłem drzwi i wszedłem do zagrody. Kiedy oglądałem świnki, ich matka pochrząkiwała, jakby zachęcająco. LeŜała na boku, ukazując długi podwójny rząd sutków, lecz jej potomstwo nie było tym zainteresowane. Podnosząc i odkładając małe ciałka, byłem pewny, Ŝe juŜ nigdy nie będą ssać. JednakŜe musiałem coś zrobić. – Spróbujemy – powiedziałem. – Nigdy nic nie wiadomo, moŜe uratujemy jedno czy dwa. Farmer nic nie odpowiedział, więc poszedłem do samochodu. Nie pamiętam, by kiedykolwiek się uśmiechnął, a jego zgarbione ramiona i ponura mina jeszcze pogarszały sytuację. Byłem rozczarowany, Ŝe nie wezwano mnie wcześniej, gdyŜ miałem nowy lek, który mógłby pomóc, zawiesinę neomycyny w plastikowej butelce, dzięki której antybiotyk moŜna było podać doustnie. Dawała dobre wyniki u cieląt, ale nie miałem jeszcze okazji wypróbować jej na prosiętach. Podnosząc bezwładne ciałka, wylewając kaŜdemu porcję leku na język i odkładając je na słomę, czułem, Ŝe tracę czas. Wspomogłem antybiotyk zastrzykiem sulfonamidu i uspokoiwszy w ten sposób sumienie, zacząłem się szykować do odjazdu. Wręczyłem farmerowi butelkę neomycyny. – Proszę, jeśli któreś z nich doŜyje jutra, niech pan poda mu porcję. I proszę mnie zawiadomić, gdyby udało się jakieś ocalić, bo nie chciałbym przyjeŜdŜać tu niepotrzebnie. Pan Bush bez słowa kiwnął głową i odszedł. Przez trzy dni nie miałem od niego Ŝadnych wieści i uznałem, Ŝe ziściły się 198
moje niewesołe przewidywania, ale przyszło mi do głowy, Ŝe powinienem udzielić farmerowi dobrej rady na przyszłość. Mieliśmy juŜ profilaktyczne szczepionki przeciwko E. coli, które moŜna było podać maciorze przed prosieniem, a u pana Busha widziałem kilka innych macior, które powinien zaszczepić. PoniewaŜ wracając do domu, przejeŜdŜałem obok farmy pana Busha, wstąpiłem do niego. Kiedy wysiadłem z samochodu, farmer zamiatał podwórze. Nawet nie podniósł głowy, więc podupadłem na duchu, chociaŜ zarazem byłem trochę zły – w końcu to nie moja wina, Ŝe stracił stadko. Nie powinien mnie ignorować. Zrobiłem, co mogłem. PoniewaŜ nie zwracał na mnie uwagi, wszedłem do chlewika i zajrzałem do zagrody. W pierwszej chwili pomyślałem, Ŝe pomyliłem stanowiska, ale nie. Rozpoznałem maciorę, która miała lekko poszarpane ucho. Natomiast nie mogłem uwierzyć w to, co zobaczyłem: stadko róŜowych stworzonek pchających się do jej sutków. Trudno było je zliczyć w tej gromadzie, ale w końcu przyssały się kaŜde do innego sutka i zaczęły ssać. Było ich dwanaście. Stanąłem w progu chlewa. – Hej, panie Bush, wszystkie przeŜyły! Co do jednego! Farmer powoli przeszedł przez podwórze, ciągnąc za sobą miotłę. Razem zajrzeliśmy do zagrody. WciąŜ nie mogłem w to uwierzyć. – No, to wspaniale. Istny cud. Myślałem, Ŝe wszystkie padną, a przeŜyły! Na twarzy pana Busha nie było cienia radości. – Tak – mruknął – ale strasznie straciły na wadze. WciąŜ mając w uszach ponurą odpowiedź pana Busha, pojechałem na farmę lorda Greshama. Dopiero kiedy podczas słuŜby w RAF-ie usłyszałem kaprali wrzeszczących: „Hej ty, chodź no tu!”, zdałem sobie sprawę, jak bardzo przyzwyczaiłem się do spokojnego szacunku, jakim darzono mnie na farmach Yorkshire, a który był dla mnie niezwykle waŜny. Nie miało to nic wspólnego z moimi sukcesami czy klęskami – czasem coś poszło nie tak i klienci zmywali mi głowę – lecz przez cały czas miałem poczucie, Ŝe jestem profesjonalistą starającym się pomóc zwierzętom i Ŝe ludzie to doceniają. Tymczasem pracownicy lorda Greshama nie okazywali mi większego szacunku niŜ pan Bush. Danny, Bert, Hughie i Joe traktowali mnie z rezerwą, która zawsze budziła mój niepokój. Nie mogę powiedzieć, Ŝe mnie nie lubili lub byli nieuprzejmi; po prostu obojętnie co robiłem, nigdy nie okazywali zadowolenia ani nawet zainteresowania. Było to trochę dziwne, gdyŜ – jak wie kaŜdy weterynarz – są takie miejsca, gdzie wszystko zawsze idzie dobrze, oraz takie, gdzie wszystko wciąŜ idzie źle, a farma lorda Greshama była jednym z tych pierwszych. Miałem wraŜenie, Ŝe 199
czuwa tam nade mną jakiś dobry duszek, gdyŜ kaŜda moja interwencja kończyła się pomyślnie i miałem za sobą długie pasmo podnoszących na duchu sukcesów. Teraz wchodząc do zagrody, wierzyłem, Ŝe znów mi się uda. Zobaczyłem samotną krowę stojącą apatycznie w grubej warstwie słomy. Stanowiła przykry widok, gdyŜ wydawało się, Ŝe wyszły z niej wnętrzności. Wypadnięcie macicy. Ten widok mógł zetrzeć uśmiech z warg kaŜdego weterynarza, gdyŜ zapowiadał cięŜką pracę, w której stawką było Ŝycie pacjentki. Jednak z biegiem lat trochę się oswoiłem z tym przykrym widokiem i choć nadal budził mój niepokój, byłem przekonany, Ŝe z moim doświadczeniem i nowym wyposaŜeniem zdołam wyleczyć to biedne zwierzę. Jednocześnie wiedziałem, Ŝe nie doczekam się wyrazów uznania ani szacunku. Nie na tej farmie. Za pomocą wyciągu i niedawno wprowadzonego podnośnika Bagshawa obejmującego krowę w okolicy miednicy uniosłem zad krowy tak, by móc sięgnąć z góry. Podałem zwierzęciu środek miejscowo znieczulający i wepchnąłem macicę na miejsce, nie męcząc się przy tym tak jak kiedyś. Krowa odeszła spokojnie jak nowa, a podczas gdy ja cieszyłem się jej niemal magicznym powrotem do zdrowia, ludzie lorda byli kompletnie nieporuszeni i rozeszli się bez słowa. Jak zawsze. Wkrótce potem udzieliłem tam pomocy kilku owcom, które kręciły się w kółko w wyniku listeriozy. Zastrzyk penicyliny i po paru dniach były zupełnie zdrowe – spektakularny wynik. Ze strony ludzi taki sam brak reakcji. Zero zainteresowania. Ani cienia szacunku. Tydzień później wezwano mnie do krowy ze skrętem macicy. Nie mogła się ocielić i leŜała, prąc, przygnębiona, na skraju wyczerpania. Bez mojej pomocy musieliby ją zarŜnąć, ale przetoczywszy kilkakrotnie, wyprostowałem skręt i urodziła piękne zdrowe cielę. Kiedy z podziwem i głęboką satysfakcją spoglądałem na rezultat swojej pracy, ludzie lorda bez Ŝadnych komentarzy flegmatycznie zabrali się do sprzątania po zabiegu. Nie wiem, który juŜ raz zastanawiałem się, co muszę zrobić, Ŝeby wywrzeć na nich wraŜenie. Wkładałem marynarkę, kiedy z kieszeni wypadła mi koperta. List był z Liverpoolu, z kolektury totalizatora sportowego. Aby przerwać ciszę, mruknąłem: – A, moja wygrana z tego tygodnia. Moje słowa wywarły elektryzujący efekt i dotychczasową apatię zastąpiło Ŝywe zainteresowanie. UwaŜnie obejrzeli załączony przekaz pocztowy, opiewający zaledwie na dwa funty. – O rany, spójrzcie na to! Pierwszy raz widzę kogoś, kto wygrał! – przerzucali się uwagami. Potem Danny, nadzorca, zapytał: – Często pan wygrywa? Dając się ponieść uniesieniu wywołanemu tym bezprecedensowym zainteresowaniem, odparłem niedbale: 200
– Och tak, regularnie. Przesadziłem, gdyŜ wygrywałem bardzo rzadko, ale słuchacze szeroko otworzyli usta ze zdumienia. Po raz pierwszy znalazłem się w centrum uwagi. Po chwili Danny odchrząknął. – Panie Herriot, chłopcy i ja obstawiamy co tydzień trzy losowania, kaŜdy po szylingu, ale jeszcze nigdy nic nie wygraliśmy. Wypełni pan dla nas kupon? Z Ŝalem myśląc o tym, Ŝe moja nagła popularność będzie krótkotrwała, wziąłem kupon i uŜywając krowiego grzbietu zamiast stołu, spełniłem ich Ŝyczenie. Wygrali i w połowie tygodnia Danny pojawił się w przychodni. – Dostaliśmy po trzydzieści funciaków na głowę, panie Herriot. Jeszcze nigdy nam się to nie zdarzyło. Chłopcy szaleją z radości. Zrobi pan to jeszcze raz? – Oczywiście – odparłem niedbale i postawiłem krzyŜyki w krateczkach. Znów wygrali i tym razem wszyscy czterej przyszli do przychodni, uśmiechnięci i triumfujący. – Znów dostaliśmy po trzydzieści funciaków, panie Herriot! To niebywałe! W tym tygodniu postawimy więcej. Poczułem, Ŝe sprawa zaczyna wymykać mi się z rąk. – Posłuchajcie, panowie, naprawdę wolałbym juŜ tego nie robić. Nie chcę, Ŝebyście stracili pieniądze, a tak się stanie, jeśli zaczniecie stawiać większe sumy. Poza tym wcale nie jestem ekspertem. Tylko Ŝartowałem, mówiąc, Ŝe wygrywam co tydzień. W pokoju zapadła cisza i cztery pary zmruŜonych w szparki oczu spoglądały na mnie uwaŜnie. Nie uwierzyli w ani jedno moje słowo. Spoglądałem na nich bezradnie, a oni stali nieruchomo jak wykuci w kamieniu, czekając, co zrobię. – Powiem wam coś – wypaliłem po dłuŜszej chwili. – Wypełnię dla was kupon w tym tygodniu, ale to juŜ ostatni raz. W porządku? Pokiwali głowami. – Dobrze, to nam wystarczy – rzekł Danny. – Tylko w tym tygodniu i nigdy więcej. Jeszcze raz zakreśliłem krzyŜykami kratki i oddając im kupon, upewniłem się: – I juŜ nigdy mnie o to nie poprosicie? Danny podniósł rękę. – Nie, nigdy więcej, panie Herriot. Obiecujemy. Trzeci tydzień z rzędu ich kupon wygrał. Pisząc to, wiem, Ŝe nie mogę oczekiwać, by ktoś w to uwierzył, ale to prawda. Rosnące we mnie przekonanie o działających na moją korzyść siłach losu jeszcze się wzmocniło, gdy sam teŜ trafiłem trójkę i odebrałem swoją największą dotychczas wygraną – siedemdziesiąt siedem funtów cztery szylingi i jedenaście pensów. Ta suma do końca Ŝycia wyryła mi się w pamięci. Tego wieczoru drŜącą ręką pokazałem przekaz wspólnikowi. 201
– Spójrz na to, Siegfriedzie! Tyle pieniędzy! A gdybym miał jedno skreślenie więcej, wygrałbym szesnaście tysięcy funtów! Siegfried obejrzał przekaz i gwizdnął. – Jamesie, trzeba to uczcić. Chodźmy do Drovers. W pubie Siegfried przecisnął się do baru. – Dwie duŜe whisky, Betty! – zawołał. – Pan Herriot właśnie wygrał szesnaście tysięcy w totolotka! – Nie, nie... – protestowałem, usiłując pohamować rozszalałego kolegę. – Nie aŜ tyle... Jednak było juŜ za późno. Barmanka wytrzeszczyła oczy, inni klienci lekko zakrztusili się piwem i juŜ się stało. Wieść rozeszła się po Darrowby z szybkością poŜaru prerii. Szesnaście tysięcy funtów było w owym czasie znaczną fortuną i przez kilka następnych tygodni witano mnie tajemniczymi uśmiechami i porozumiewawczymi mrugnięciami. Wydarzyło się to prawie czterdzieści lat temu, ale do dziś dnia wielu ludzi w naszym miasteczku uwaŜa, iŜ Herriot wzbogacił się, wygrywając w totolotka. Następnym razem przyjechałem na farmę lorda Greshama, aby przeprowadzić próby tuberkulinowe u bydła. Nie robiłem niczego szczególnego, jedynie wystrzygałem niewielkie miejsce na karku i dawałem zastrzyk podskórny, lecz tym razem otaczała mnie zupełnie inna atmosfera niŜ podczas poprzednich wizyt, kiedy dokonywałem istnych cudów, ratując zwierzęta dzięki swoim weterynaryjnym umiejętnościom. Czterej ludzie lorda wsłuchiwali się w kaŜde moje słowo, pospiesznie spełniając kaŜde Ŝądanie. – Tak, panie Herriot. – JuŜ się robi, panie Herriot. I choć dotychczas zachowywali się tak, jakby mnie tam nie było, teraz z uwagą obserwowali kaŜdy mój ruch. Zrozumiałem, Ŝe na zawsze utrwaliłem się w ich pamięci jako człowiek, dla którego tajemnice zakładów totalizatora są otwartą księgą, wykorzystywaną wedle uznania. A spoglądając na nich, w oczach wszystkich czterech dostrzegłem coś, czego jeszcze nigdy nie widziałem. Podziw – głęboki, szczery podziw.
202
38 LeŜałem w znajomej pozycji, wyciągnięty na brzuchu na twardej kamiennej podłodze, z ręką włoŜoną po pachę w prącą jałówkę. Trwało to juŜ ponad godzinę, a ja byłem bliski rozpaczy. W środku było jedno duŜe cielę i tylko odchylona do tyłu noga powstrzymywała je przed wyjściem na świat. Zazwyczaj takie nieprawidłowe ułoŜenie dawało się bez trudu skorygować. Właśnie to było powodem mojej frustracji – to nie do wiary, Ŝe nie potrafię sobie poradzić z takim drobiazgiem. Problem polegał na tym, Ŝe jałówka była bardzo mała i nie miałem miejsca na manewr. Raz po raz udawało mi się dosięgnąć raciczki cielęcia, lecz mogłem je uchwycić tylko dwoma palcami, a gdy zaczynałem ciągnąć, wymykało mi się z uchwytu. Na dodatek krowa wykańczała mnie potęŜnymi skurczami, boleśnie zgniatając moją rękę między łbem cielaka a kośćmi miednicy. Z całego serca Ŝałowałem, Ŝe nie mam trochę dłuŜszych rąk. Gdybym tylko mógł sięgnąć palcami poza gładką ścianę raciczki i chwycić kosmatą nóŜkę, zakończyłbym rzecz w ciągu kilku minut, a tak mozoliłem się juŜ ponad godzinę i ręka zupełnie mi zdrętwiała. W takich sytuacjach często prosiłem jakiegoś krzepkiego farmera, Ŝeby mnie wyręczył i spróbował dosięgnąć nogi, lecz pan Kilding i jego synowie byli krępymi facetami o krótkich rękach, którymi nie sięgnęliby dalej niŜ ja. Nagle przypomniałem sobie, Ŝe Calum właśnie wykonuje próby tuberkulinowe na farmie leŜącej zaledwie kilometr dalej. Gdybym zdołał go tu ściągnąć, moje kłopoty zaraz by się skończyły, poniewaŜ jedną z wielu zalet Caluma były bardzo długie ręce. – Panie Kilding – powiedziałem. – Proszę zadzwonić do Ellertonów i poprosić, Ŝeby pan Buchanan przyjechał tu i mi pomógł. Niestety, potrzebuję pomocy. – Buchanan? Weterynarz z borsukiem? Uśmiechnąłem się. Calum był znany pod tym przydomkiem nie tylko w naszym okręgu, ale w promieniu wielu kilometrów. – Tak, to on. Farmer pospieszył do domu i szybko wrócił. – Tak, właśnie skończył próby. Mówi, Ŝe będzie tu za minutę czy dwie. – Farmer był miłym człowiekiem i nie narzekał na moje długie, bezproduktywne tarzanie się po podłodze jego obory, ale nie zdołał ukryć niepokoju. – Mam nadzieję, Ŝe zdołacie coś poradzić, panie Herriot. Naprawdę bardzo czekałem na tego cielaka. Kilka minut później Calum wszedł do obory, spoglądając z uśmiechem na leŜące zwierzę. – Masz kłopoty, Jim? 203
Jak zawsze był beztroski. Gdy wyjaśniłem mu sytuację, pospiesznie zdjął koszulę i razem połoŜyliśmy się na kamieniach, które stawały się coraz twardsze. Wepchnąłem lewą rękę, aŜ poczułem pod palcami pysk cielęcia, a Calum wsunął prawą obok mojej. – Dobrze – powiedziałem. – Ja odepchnę łeb do tyłu, a ty spróbuj chwycić nogę. – W porządku – odparł. – Zaczynaj. Pchnąłem i w chwili gdy głowa odsunęła się, robiąc potrzebne nam miejsce, jałówka znów zaczęła przeć i wypchnęła ją z powrotem. Calum wrzasnął, gdy przygniotła mu palce. – Au, to boli! Musisz bardziej się postarać. Zgrzytnąłem zębami i spróbowałem ponownie, rozpaczliwie zmagając się z potęŜnymi skurczami macicy. – JuŜ prawie mam... – mruczał Calum. – Prawie... prawie... Pchaj, wcale nie pchasz! – Pcham, do licha! – wysapałem. – Ale ona jest silniejsza ode mnie, a poza tym robię to juŜ od ponad godziny, jak wiesz. Mam rękę jak spaghetti. Spróbowaliśmy znowu i jeszcze kilka razy, jęcząc i dysząc, po czym Calum bezsilnie zwiesił głowę. – Trudno. Odpocznijmy chwilę. Przyjąłem to z ulgą i odpręŜyłem się, czując, jak cielak szorstkim jęzorkiem liŜe moją dłoń. A więc jeszcze Ŝyje. Gdy tak leŜeliśmy obok siebie z ramionami w krowie, mój kolega rzekł z promiennym uśmiechem: – No cóŜ, o czym porozmawiamy, skoro mamy chwilę relaksu? Nie miałem ochoty na pogawędkę, ale spróbowałem podjąć rozmowę. – Och, nie wiem. Masz jakieś ciekawe wiadomości? – O tak. Prawdę mówiąc, mam. śenię się. – Co? – Powiedziałem, Ŝe się Ŝenię. – śartujesz! – Nie. Zapewniam cię, Ŝe mówię powaŜnie. – Kiedy? – W przyszłym tygodniu. – No... no... Czy ktoś juŜ o tym wie? – Nie, skądŜe. Z dziewczyną, która pracuje na uczelni, w London College. Poznałem ją w czasie studiów. LeŜałem oniemiały. Z trudem oswajałem się z tą nowiną. Nigdy nie przypuszczałem, Ŝe taki facet jak Calum marzy o wygodach domowego ogniska. WciąŜ usiłowałem zebrać myśli, kiedy sprowadził mnie do rzeczywistości. 204
– No, spróbujmy jeszcze raz. Wywołany wiadomością wstrząs najwidoczniej spowodował wzrost poziomu adrenaliny w moim organizmie, poniewaŜ tym razem udało mi się głęboko wepchnąć łeb cielaka i przytrzymać go, aŜ usłyszałem triumfalny okrzyk Caluma: – Mam ją! A złapawszy, nie zamierzał puścić. Z zamkniętymi oczami i zaciśniętymi zębami ciągnął, aŜ niesforna nóŜka wyłoniła się z pochwy. Na spoconej twarzy Caluma pojawił się uśmiech zadowolenia. – Co za cudowny widok! Istotnie. Mieliśmy juŜ dwie nogi i głowę, chociaŜ cała reszta była jeszcze w środku. Klepnąłem jałówkę po zadzie. – No, mała. Teraz ty. MoŜesz przeć, ile tylko chcesz. Jakby w odpowiedzi krowa z entuzjazmem dopomogła nam, gdy ciągnęliśmy cielę za nogi; wkrótce wyłonił się pysk, ruchliwe nozdrza, szerokie czoło i oczy, w których wydawał się palić błysk dezaprobaty z powodu zwłoki, a potem reszta ciała. Jak zawsze patrzyłem z zadowoleniem na wijące się na słomie cielę, lecz tym razem myślałem o czymś innym. Byłem pod wraŜeniem zaskakującej informacji o rychłym oŜenku Caluma. Nie mogłem się doczekać, kiedy przedstawi nam swoją narzeczoną. Był niezwykłym człowiekiem o tak nieprzeciętnych upodobaniach, więc trudno mi było sobie wyobrazić, jak wygląda jego dziewczyna. Brzydka, ekscentryczna, gruba, chuda – brałem pod uwagę róŜne moŜliwości. Niebawem skończyły się moje rozterki. Pewnego popołudnia otworzyłem drzwi bawialni i ujrzałem mojego kolegę z dziewczyną. – To jest Deirdre – oznajmił. Była dość wysoka, a pierwszymi słowami, jakie przyszły mi na myśl, były: „uprzejma” i „macierzyńska”. Muszę dodać, Ŝe uprzejma i macierzyńska wcale nie oznacza, Ŝe była brzydka. Deirdre była bardzo atrakcyjna i teraz, prawie czterdzieści lat później, kiedy myślę o tej wspaniałej rodzinie i sześciu młodych Buchananach, uwaŜam, Ŝe zasługuję na najwyŜszą ocenę za ówczesny przebłysk intuicji. Kiedy wymieniliśmy uścisk dłoni, uśmiechnęła się szeroko i ciepło, Głos teŜ miała miły i doszedłem do wniosku, Ŝe Calumowi znów się udało. Pomimo swoich zabawnych nawyków zawsze mocno stał nogami na ziemi, więc wybrał sobie na Ŝonę taką dziewczynę, jaką kaŜdy męŜczyzna chętnie widziałby co rano u swego boku. Jeśli Ŝywiliśmy jakieś nadzieje na huczne wesele, to szybko się one rozwiały, czego zresztą moŜna się było spodziewać po tej parze. Ślubna ceremonia była skromna i cicha, a odbyła się w kościele Keeler. To stary i bardzo piękny kościół 205
wybudowany przez Normanów około roku 1100 i stojący samotnie wśród otaczających go pól. W pobliŜu znajduje się farma, lecz najbliŜsza wioska leŜy ponad trzy kilometry dalej. Kościółek stoi na uboczu, lecz jest dobrze widoczny z głównej drogi, więc przejeŜdŜając tamtędy, zawsze zwalniam, by popatrzeć na tę uroczą budowlę stojącą samotnie w dolinie oraz na wznoszące się dalej góry. UwaŜam, Ŝe jest to niezwykle romantyczne i urokliwe miejsce. Od wieków regularnie odprawiano tam msze dla niewielkiej społeczności z okolicznych farm i pobliskich miasteczek, więc kościółek zachował całą swoją urodę. Jego urok polega na tym, Ŝe jest zbudowany z surowych kamieni i pozbawiony kunsztownie zdobionych parapetów i wieŜyczek, w przeciwieństwie do kościoła w Darrowby, który jest szeroko znany i często nazywany małą katedrą. Helen i ja wzięliśmy w nim ślub i nigdy nie przestaliśmy podziwiać jego wspaniałej architektury. Tymczasem Calum i Deirdre wybrali stojący na uboczu piękny Keeler, co bez trudu mogłem zrozumieć. Zaraz potem pojechali w krótką podróŜ poślubną. Ilekroć mijam ten stary kościółek, od dziewięciu wieków godnie i samotnie spoglądający na puste pola oraz długie pasmo gór, zawsze myślę o tym, jakie piękne miejsce wybrali sobie młodzi Buchananowie na początek nowej drogi Ŝycia. Byłem przekonany, Ŝe Deirdre dokona pewnych zmian w mieszkaniu Caluma, czyniąc je milszym i dopasowując umeblowanie i wystrój do swoich kobiecych gustów, ale tak się nie stało. Deirdre nie przejmowała się takimi sprawami tak samo jak Calum. Podobnie jak on interesowała się głównie zwierzętami, drzewami i kwiatami północnego Yorkshire. Ich mieszkanie pozostało urządzone spartańsko, bez perkalowych pokrowców na meble czy tym podobnych rzeczy, a ona wyglądała na bezgranicznie szczęśliwą, gdy kręciła się tam, bardzo często w spodniach i boso, upodobaniami idealnie pasująca do Caluma. KaŜdą wolną chwilę spędzali razem, spacerując po lasach i wzgórzach, a jeśli praca nie pozwalała Calumowi wykonać jakichś waŜnych obserwacji, Deirdre z przyjemnością go w tym wyręczała. Najlepszy tego przykład miałem pewnego ciepłego letniego dnia, kiedy tuŜ przed zmrokiem przyszedłem powiedzieć mojemu młodemu koledze, Ŝe ma jechać do pacjenta. – Calumie – powiedziałem – zwierzę Steve’a Holdswortha ma kolkę. Pojedziesz tam najszybciej, jak moŜesz? – Oczywiście – odparł. – Daj mi tylko kilka minut; wsadzę Deirdre na drzewo i zaraz jadę.
206
39 Mniej więcej wtedy, kiedy pojawił się trzeci borsuk Caluma, zacząłem mieć złe przeczucia. Ten nowy okaz zwał się Bill; Calum niewiele mówił o jego niezapowiedzianym przybyciu. Wprawdzie wspomniał mi o tym mimochodem, ale przezornie zapomniał powiadomić o tym Siegfrieda. Myślę, Ŝe zdawał sobie sprawę z tego, iŜ nie powinien draŜnić go jeszcze bardziej, a z powodzeniem moŜna było załoŜyć, iŜ Siegfried dawno juŜ stracił rachubę kręcących się po domu zwierząt i nawet nie zauwaŜy następnego. Staliśmy we trzech przy drzwiach apteki, omawiając plan wizyt, gdy Siegfried gwałtownie przykucnął. – Co to było? – wykrzyknął, spoglądając na duŜe ptaszysko, które przeleciało tuŜ nad naszymi głowami. – Och, to sowa Caluma – powiedziałem. Siegfried wytrzeszczył oczy. – Ta sowa? PrzecieŜ podobno była chora. – Zwrócił się do asystenta. – Calumie, co ta sowa tu robi? Przyniosłeś ją kilka dni temu, a teraz juŜ wygląda na zdrową, więc wypuść ją tam, skąd przyleciała. Jak wiesz, lubię ptaki, ale nie śmigające po naszej przychodni jak jakieś cholerne orły. Jakiś klient moŜe się przestraszyć na śmierć. – Tak... tak... – młodzieniec pokiwał głową – juŜ prawie wyzdrowiała. Niebawem mam nadzieję wypuścić ją na wolność. Wepchnął do kieszeni listę wizyt i wyszedł. Nic nie powiedziałem, ale byłem pewny, Ŝe skoro Calum zdobył sowę, to nieprędko się z nią rozstanie. Przewidywałem dalsze niefortunne wypadki. – Posłuchaj tych lisków! – ciągnął Siegfried. – Robią straszne zamieszanie! – Ich poszczekiwanie, warczenie i ujadanie rzeczywiście odbijało się echem na korytarzu. Niewątpliwie były to hałaśliwe stworzenia. – Po co Calum je tu sprowadził? – Nie jestem pewny... Coś mi mówił, ale niezbyt dobrze pamiętam... – CóŜ – mruknął Siegfried – mam tylko nadzieję, Ŝe zabierze je stąd, gdy tylko dojdą do siebie. Nieco później tego dnia składaliśmy z Siegfriedem złamaną psią łapę, kiedy do sali zabiegowej wszedł Calum. Marilyn jak zwykle siedziała mu na ramieniu, ale dziś miała towarzystwo – małą małpkę, wygodnie wtuloną w ramiona młodego człowieka. Siegfried oderwał wzrok od pacjenta. Przestał owijać psią łapę gipsowym bandaŜem i rozdziawił usta. – O mój BoŜe, nie! Tego juŜ za wiele! Jeszcze ta cholerna małpa! To jakieś przeklęte zoo! 207
– Tak – odparł Calum z miłym uśmiechem. – Ma na imię Mortimer. – NiewaŜne, jak ma na imię! – warknął Siegfried. – Co on tu robi, do diabła? – Och, nie ma obawy, to nie maskotka; w pewnym sensie jest pacjentem. – O czym ty mówisz? – Siegfried zmruŜył oczy. – W jakim „pewnym sensie”? Jest chory? – No, niezupełnie... Diana Thurston prosiła mnie, Ŝebym się nim zajął, kiedy ona wyjedzie na wakacje. – A ty oczywiście powiedziałeś „tak”! Bez zastanowienia! Tylko tego nam tu jeszcze potrzeba, cholernych małp ganiających w tym całym zwierzyńcu! – No cóŜ, znalazłem się w trudnej sytuacji. – Calum zrobił powaŜną minę. – Pułkownik Thurston to bardzo miły człowiek i jeden z naszych najlepszych klientów. Ma duŜą farmę, konie do jazdy i mnóstwo psów. Nie mogłem odmówić. Mój wspólnik znów podjął przerwane bandaŜowanie. Gips zastygał, a poza tym widziałem, Ŝe Siegfried chce zyskać czas do namysłu. – No cóŜ, rozumiem – rzekł po chwili. – Nieładnie byłoby odmówić. – Zerknął na Caluma. – Ale tylko dopóki Diana jest na wakacjach? – Och, zdecydowanie, obiecuję – energicznie pokiwał głową młodzieniec. – Ona uwielbia tego malca i odbierze go zaraz po powrocie. – No tak, to chyba wszystko w porządku. – Siegfried z udręką spojrzał na małpkę, która otworzyła usta, szczerząc zęby i jazgocząc; najwidoczniej śmiała się z niego. Zanieśliśmy uśpionego psa do jednej z zagród słuŜącej dla psów wybudzających się z narkozy. Mój wspólnik wyraźnie unikał rozmowy, a ja nie przerywałem milczenia. Nie miałem ochoty omawiać kwestii kolejnego nabytku Caluma, gdyŜ przypadkiem wiedziałem, Ŝe Diana Thurston nie wyjechała na dwa tygodnie do Scarborough, lecz na sześć miesięcy do Australii. Wieczorem wezwano mnie do pacjenta, więc poszedłem do gabinetu po dodatkowe leki. W korytarzu rozbrzmiewał chór zwierzęcych głosów. Otworzywszy drzwi do pokoju Caluma, ujrzałem go wraz z przyjaciółmi. Trzy borsuki kręciły się przy miskach z poŜywieniem, a sowa leniwie łopotała skrzydłami na półce. Storm, ogromny i przyjacielski, pomerdał mi ogonem na powitanie, a dobermany spojrzały na mnie w zadumie. Małpka Mortimer, najwyraźniej juŜ urzeczona Calumem, zeskoczyła ze stołu w jego ramiona i wyszczerzyła się do mnie w uśmiechu. W kącie małe liski poszczekiwały i powarkiwały, a pod ścianą zauwaŜyłem dwie klatki z kilkoma królikami i z zającem – najwyraźniej nowe nabytki. Rozglądając się po pokoju, uświadomiłem sobie, Ŝe Siegfried od początku miał rację. Mieliśmy tu istną menaŜerię. Wychodząc, zastanawiałem się, jak bardzo będzie liczna. Przystanąłem w progu, gdy Calum odwrócił się od stołu, gdzie mieszał jakiś przedziwny pokarm w duŜej misce. 208
– Zanim pójdziesz, Jim, mam dla ciebie wspaniałą wiadomość! – zawołał. – Och, jaką? Wskazał na jednego z dobermanów. – W przyszłym miesiącu Anna się oszczeni!
209
40 Kiedy wysiadłem z samochodu, by otworzyć bramę farmy, z zaciekawieniem spojrzałem na dziwną konstrukcję na skraju pastwiska. Stała pod osłoną kamiennego murku, skierowana ku dolinie. Wyglądała jak namiot z brezentowych płacht naciągniętych na metalowe pręty. Było to podobne do wielkiego czarnego igloo, ale do czego słuŜyło? Gdy się nad tym zastanawiałem, powłoka rozchyliła się z przodu i z namiotu wyłonił się wysoki, siwobrody męŜczyzna. Wyprostował się, rozejrzał wokół, otrzepał czarny surdut i włoŜył na głowę melonik z rodzaju tych, które były modne w czasach wiktoriańskich. Nie zwracając na mnie uwagi, głęboko wciągał powietrze w płuca i spoglądał na porośnięte paprociami zbocze, które od skraju drogi opadało aŜ do kotlinki na dole. Po chwili odwrócił się ku mnie i powaŜnie uchylił kapelusza. – Dzień dobry panu – mruknął modulowanym głosem, który mógłby naleŜeć do arcybiskupa. – Dzień dobry – odparłem, opanowując zdziwienie. – Cudowny ranek. Jego twarz o arystokratycznych rysach rozjaśnił szeroki uśmiech. – Tak, tak, istotnie. – Po czym nachylił się i uniósł połę namiotu. – Chodź, Emily. Wytrzeszczyłem oczy, gdy z namiotu w wesołych podskokach wybiegła kotka; przeciągnęła się, a męŜczyzna przypiął smycz do obróŜki, którą miała na szyi. Spojrzał na mnie i ponownie uniósł melonik. – Do widzenia panu. Następnie razem z kotem raźnie ruszył w kierunku wioski. Niespiesznie otwierałem bramę, obserwując malejące sylwetki. Miałem wraŜenie, Ŝe to spotkanie było przywidzeniem. Znalazłem się poza terenem naszej praktyki, gdyŜ pewien wierny klient, Eddy Carless, przeniósł się na farmę odległą o ponad trzydzieści kilometrów od Darrowby i zaszczycił nas prośbą, abyśmy nadal zajmowali się jego zwierzętami. Zgodziliśmy się, chociaŜ tak dalekie wyjazdy miały być kłopotliwe, szczególnie w środku nocy. Farma była oddzielona od drogi dwoma polami. Kiedy wjechałem na podwórze, ujrzałem Eddy’ego schodzącego po schodach spichlerza. – Eddy – powiedziałem. – Przed chwilą widziałem coś dziwnego. – Nie musisz mi mówić – roześmiał się. – Widziałeś Eugene’a. – Eugene? – Zgadza się. Eugene Ireson. Mieszka tu. – Co? – Dobrze słyszysz. Ten namiot to jego dom. Postawił go dwa lata temu i zamieszkał w nim. Jak wiesz, wtedy jeszcze była to farma mojego ojca, który 210
opowiadał mi o nim. Przybył nie wiadomo skąd i rozbił ten swój dziwaczny szałas, w którym zamieszkał razem z kotem. – Nie sądziłem, Ŝe pozwolą mu rozbić obóz na skraju pastwiska. – Ja teŜ nie, ale dotychczas nikt go nie niepokoił. I powiem ci jeszcze coś. To wykształcony człowiek i brat Corneliusa Iresona. – Corneliusa Iresona, tego przemysłowca? – Właśnie. Multimilionera, który mieszka w rezydencji osiem kilometrów stąd, przy drodze do Brawton. Na pewno zauwaŜyłeś wielką stróŜówkę przy bramie. – Tak... widziałem... ale dlaczego...? – Nikt nie zna całej prawdy, ale wygląda na to, Ŝe Cornelius odziedziczył wszystko, a jego brat nie dostał nic. Powiadają, Ŝe Eugene podróŜował po świecie, mieszkając w róŜnych dziwnych miejscach i szukając przygód, ale potem wrócił do północnego Yorkshire. – A dlaczego zamieszkał w tym dziwacznym szałasie? – To zagadka. Wiem, Ŝe nie chce mieć nic wspólnego z bratem i vice versa, a poza tym tutaj jest mu dobrze i wygodnie. Mój ojciec bardzo go lubił, a staruszek przychodził czasem na farmę, Ŝeby się wykąpać i coś zjeść. Nadal to robi, ale jest bardzo niezaleŜny. Nikogo nie naciąga. Regularnie chodzi do wioski na zakupy i po emeryturę. – Zawsze ze swoim kotem? – Tak. – Eddy znów się roześmiał. – Zawsze ze swoim kotem. Weszliśmy do budynku, by rozpocząć próby tuberkulinowe, lecz strzygąc sierść, odmierzając dawki i raz po raz wykonując zastrzyki, nie mogłem zapomnieć o tej niezwykłej parze. Kiedy trzy dni później podjechałem pod bramę farmy, aby odczytać wynik próby tuberkulinowej, pan Ireson siedział na wiklinowym fotelu z kotem na kolanach, grzejąc się w słońcu i czytając. Gdy wysiadłem z wozu, znów uniósł kapelusz. – Dzień dobry. Piękny mamy dzień. – Tak, rzeczywiście. Gdy to powiedziałem, Emily zeskoczyła na ziemię i pomaszerowała po trawie, by mnie przywitać, a kiedy podrapałem ją pod brodą, wygięła grzbiet i mrucząc, zaczęła się ocierać o moje nogi. – Co za cudowne stworzenie! – powiedziałem. Uprzejmy uśmiech staruszka zmienił się w znacznie cieplejszy. – Lubi pan koty? – Tak, owszem. Zawsze je lubiłem. Nadał głaskałem kotkę, a kiedy Ŝartobliwie pociągnąłem ją za ogon, podniosła 211
ku mnie śliczną mordkę i zamruczała jeszcze głośniej. – Emily najwyraźniej bardzo pana polubiła. Nigdy nie widziałem, Ŝeby była taka wylewna. – Ona wie, co czuję – zaśmiałem się. – Koty zawsze wiedzą, to bardzo mądre zwierzęta. Pan Ireson rozpromienił się i przytaknął. – Widziałem juŜ pana tutaj, prawda? Prowadzi pan interesy z panem Carlessem? – Tak, jestem weterynarzem. – Ach... rozumiem. A więc jest pan lekarzem weterynarii i podoba się panu moja Emily. – JakŜeby inaczej. Jest śliczna. Staruszek wyraźnie pęczniał z dumy. – To bardzo uprzejme z pana strony – zawahał się. – Zastanawiam się, panie... hm... – Herriot. – Ach tak. Zastanawiam się, panie Herriot, czy po zakończeniu spraw z panem Carlessem zechciałby pan wypić ze mną filiŜankę herbaty. – Z przyjemnością. Skończę pracę w niecałą godzinę. Próby wypadły doskonale. śadnej reakcji dodatniej, ani cienia wątpliwości. Wprowadziłem zapisy do dziennika i pospieszyłem z powrotem do bramy. Pan Ireson juŜ na mnie czekał. – Jest trochę chłodno – powiedział. – Myślę, Ŝe będzie lepiej, jeśli wejdziemy pod dach. Udaliśmy się do jego igloo, rozchylił poły namiotu i ze staroświecką gracją zaprosił mnie do środka. – Proszę usiąść – mruknął, wskazując mi coś, co wyglądało jak stare, obite skórą siedzenie wyjęte z samochodu, a sam zasiadł w wiklinowym fotelu, który poprzednio widziałem na zewnątrz. Ustawił dwa kubki, po czym zdjął z prymusa czajnik i zaczął parzyć herbatę, a ja rozglądałem się po pomieszczeniu. ŁóŜko polowe, wypchany plecak, stos ksiąŜek, lampa naftowa, mała szafka i koszyk dla Emily. – Z mlekiem i cukrem, panie Herriot? – Staruszek uprzejmie skinął głową. – Ach, niestety zabrakło cukru. Mam tu kilka bułeczek, proszę wziąć jedną. W wiosce jest doskonała piekarnia; bywam tam częstym gościem. Gryząc bułeczkę i pijąc herbatę, zerknąłem na ksiąŜki. Sama poezja. Blake, Swinburne, Longfellow, Whitman – wszystkie podniszczone i wystrzępione od czytania. – Lubi pan poezję? – spytałem. – Och, tak – uśmiechnął się. – Czytam teŜ inne rzeczy – co tydzień przyjeŜdŜa 212
tu furgonetka z biblioteki publicznej – ale zawsze wracam do moich starych przyjaciół, szczególnie do tego. Pokazał mi tomik z pozaginanymi rogami, który czytał, kiedy przyjechałem. The Poems of Robert W. Service. – Lubi go pan? – Tak, Service to mój ulubiony poeta. MoŜe nie klasyk, lecz jego wiersze głęboko mnie poruszają. Spojrzał na ksiąŜkę, a potem poprzez mnie na coś, co tylko on widział. Zastanawiałem się, czy w trakcie swoich wędrówek bywał na Alasce lub w Jukonie, i przez moment miałem nadzieję, Ŝe powie mi coś o swojej przeszłości, ale najwidoczniej nie chciał o tym mówić. Wolał rozmawiać o swoim kocie. – To naprawdę coś niezwykłego, panie Herriot. Przez całe Ŝycie byłem sam, lecz nigdy nie czułem się samotny; teraz wiem, Ŝe bez Emily byłbym okropnie osamotniony. Czy to wydaje się panu głupie? – Wcale nie. To pewnie dlatego, Ŝe wcześniej nie miał pan Ŝadnego zwierzęcia. A moŜe pan miał? – Nie, nie miałem. Nigdzie nie zagrzałem miejsca. Lubię zwierzęta i nawet chciałem mieć psa, ale nigdy kota. Tak często słyszałem, Ŝe koty nie przywiązują się do właścicieli, Ŝe są samowystarczalne i nikogo nie lubią. Zgadza się pan z tym? – Oczywiście, Ŝe nie. To kompletna bzdura. Koty to zwierzęta z charakterem, ale leczyłem setki przyjacielskich, czułych kotów, które były wiernymi przyjaciółmi swoich właścicieli. – Miło mi to słyszeć, gdyŜ pochlebiam sobie, Ŝe to małe stworzenie jest do mnie szczerze przywiązane. Spojrzał na Emily, która wskoczyła mu na kolana, i łagodnie poklepał ją po łbie. – To widać – zauwaŜyłem, a staruszek uśmiechnął się z zadowoleniem. – Wie pan co, panie Herriot – ciągnął – kiedy osiedliłem się tutaj... – gestem ręki wskazał wnętrze namiotu, jakby to był salon wielopokojowej rezydencji – nie miałem powodu przypuszczać, iŜ nie będę nadal wiódł samotnego Ŝycia, tak jak dotychczas, lecz nagle pewnego dnia pojawiło się to zwierzątko, jakbym je zaprosił, i zmieniło całe moje Ŝycie. – Zaadoptowała pana – roześmiałem się. – Koty tak robią. To był pański szczęśliwy dzień. – Tak... tak... to prawda. Wydaje się, Ŝe pan doskonale to rozumie, panie Herriot. Pan pozwoli, Ŝe doleję panu herbaty. Była to pierwsza z moich licznych wizyt w dziwnej siedzibie pana Iresona. Nigdy nie odwiedziłem farmy Carlessa, Ŝeby nie zajrzeć do jego namiotu, a jeśli Eugene tam był, wypijaliśmy filiŜankę herbaty i ucinaliśmy sobie pogawędkę. 213
Rozmawialiśmy o wielu rzeczach – o ksiąŜkach, o sytuacji politycznej, o historii naturalnej, na której doskonale się znał, ale w końcu rozmowa zawsze schodziła na koty. Chciał wiedzieć wszystko o ich odŜywianiu, zwyczajach i chorobach. Podczas gdy ja pękałem z chęci poznania jego przygód, o których zaledwie niejasno napomykał, on z szeroko otwartymi oczami jak dziecko chłonął moje wiadomości na temat kotów. Podczas jednej z tych wizyt sam poruszyłem sprawę Emily. – ZauwaŜyłem, Ŝe albo siedzi tutaj, albo spaceruje z panem na smyczy. Czy chodzi gdzieś sama? – No cóŜ, skoro o tym mowa... Właśnie ostatnio zaczęła to robić. Chodzi tylko na farmę; pilnuję, Ŝeby nie wychodziła na drogę, gdzie mógłby ją przejechać samochód. – Nie to miałem na myśli, panie Ireson. Rzecz w tym, Ŝe na farmie jest kilka kocurów i Emily łatwo moŜe zajść w ciąŜę. Wyprostował się na fotelu. – Wielkie nieba, racja! Wcale o tym nie pomyślałem – jaka to głupota z mojej strony! Lepiej będę trzymać ją tutaj. – To będzie trudne – rzekłem. – Chyba lepiej ją wysterylizować. – Co? – Zrobię jej histerektomię. Usunę macicę i jajniki. Wtedy będzie juŜ bezpieczna; przecieŜ nie chce pan tu mieć stada kociąt, prawda? – Nie... nie... oczywiście, Ŝe nie. Jednak operacja... – Patrzył na mnie przestraszonymi oczami. – Czy to będzie niebezpieczne? – AleŜ nie – odparłem najraźniej, jak mogłem. – To bardzo prosty zabieg. Wykonujemy ich wiele. Opuścił go zwykły spokój. Dotychczas sprawiał na mnie wraŜenie człowieka, który widział w Ŝyciu tyle, Ŝe nic nie mogłoby zakłócić jego spokoju, lecz teraz jakby zapadł się w sobie. Powoli pogłaskał kotkę, która jak zwykle siedziała mu na kolanach. Potem sięgnął po oprawiony w czarną skórę tomik dzieł Szekspira z wyblakłymi złoconymi literami, który czytał, kiedy przyszedłem. Umieścił zakładkę w ksiąŜce i zamknął ją, po czym starannie odłoŜył na półkę. – Naprawdę nie wiem, co powiedzieć, panie Herriot. Posłałem mu krzepiący uśmiech. – Nie ma powodów do niepokoju. Zdecydowanie doradzam tę operację. Jeśli opiszę ją panu, z pewnością pozbędzie się pan obaw. To drobny zabieg – wykonujemy tylko niewielkie nacięcie, wyjmujemy jajniki oraz macicę i podwiązujemy kikut... Urwałem, gdyŜ staruszek zamknął oczy i zachwiał się lekko, tak Ŝe przez moment obawiałem się, Ŝe spadnie z wiklinowego fotela. Nie po raz pierwszy szczegółowy opis techniki operacyjnej wywarł skutek wprost przeciwny do zamie214
rzonego, więc zmieniłem taktykę. Roześmiałem się głośno i poklepałem go po kolanie. – Widzi pan, to drobiazg; nie ma o czym mówić. Otworzył oczy i zaczerpnął tchu. – Tak... tak... na pewno ma pan rację. Musi pan jednak dać mi trochę czasu do namysłu. To spadło na mnie tak nagle. – W porządku. Eddy Carless przekaŜe mi wiadomość od pana. Tylko proszę zbyt długo nie zwlekać. Nie zdziwiłem się, nie otrzymawszy od niego Ŝadnej wiadomości. Cały ten pomysł wyraźnie go przeraŜał. Minął miesiąc, zanim znowu go zobaczyłem. Wetknąłem głowę do namiotu. Jak zwykle siedział na fotelu, obierając ziemniaki. Obrzucił mnie powaŜnym spojrzeniem. – Ach, pan Herriot. Proszę usiąść. Chciałem się z panem skontaktować. Tak się cieszę, Ŝe pan wpadł. – Zdecydowanym ruchem podniósł głowę, jednak głos mu lekko drŜał. – Postanowiłem usłuchać pańskiej rady w sprawie Emily. MoŜe pan przeprowadzić operację, kiedy uzna pan to za stosowne. – Och, to wspaniale! – zawołałem wesoło. – Akurat mam w samochodzie pojemnik dla kota, więc mogę ją od razu zabrać. Starałem się nie patrzeć na jego ściągniętą niepokojem twarz, gdy kotka wskoczyła mi na kolana. – No, Emily, jedziesz ze mną. Jednak spojrzawszy na zwierzątko, zawahałem się. Czy to zadziałała moja wyobraźnia, czy teŜ dostrzegłem wyraźnie wydęty brzuch? – Jedną chwileczkę – mruknąłem, obmacując kotkę, a potem spojrzałem na staruszka. – Przykro mi, panie Ireson, ale juŜ za późno. Ona jest w ciąŜy. Otworzył usta, ale nie zdołał nic powiedzieć, a potem przełknął ślinę i rzekł ochrypłym szeptem: – I co... co teraz zrobimy? – Niech się pan nie obawia. Będzie miała kocięta, to wszystko, a ja znajdę dla nich domy. Wszystko będzie dobrze. Starałem się mówić beztrosko, ale niewiele to pomogło. – Panie Herriot, ja nic nie wiem o tych sprawach. Jestem okropnie zaniepokojony. Ona moŜe umrzeć podczas porodu. Jest taka mała! – Nie, wcale nie. Kotki bardzo rzadko miewają takie kłopoty. Mówię panu, kiedy zacznie rodzić, a będzie to mniej więcej za miesiąc, niech Eddy do mnie zadzwoni. Wpadnę tu i sprawdzę, czy wszystko jest w porządku. Dobrze? – Och, jest pan taki uprzejmy. Czuję się głupio. Rzecz w tym, Ŝe... ona tak wiele dla mnie znaczy. – Wiem. Proszę się nie martwić. Wszystko będzie dobrze. Wypiliśmy herbatę, a kiedy odjeŜdŜałem, był juŜ zupełnie spokojny. 215
Prawie dwa tygodnie później brałem udział w dorocznym przyjęciu Agricultural Society. Było to uroczyste spotkanie, w którym wzięli udział liczni farmerzy, bogaci ziemianie oraz urzędnicy z ministerstwa rolnictwa. Zostałem zaproszony ze względu na mój udział w pracach podkomisji do spraw mleczarstwa. Pijąc przedobiedniego drinka z jednym z moich klientów, o mało się nie zakrztusiłem. – Wielkie nieba! Pan Ireson! – zawołałem, wskazując na wysoką siwobrodą postać w nienagannie odprasowanym fraku i białej muszce. Stał w grupce gości na drugim końcu sali. Zwykle rozczochraną grzywę siwych włosów miał starannie zaczesaną do tyłu i z kieliszkiem w ręku stanowczo przemawiał do pozostałych, którzy obojętnie kiwali głowami. – Nie wierzę własnym oczom! – wypaliłem. – Och, to on, bez wątpienia – mruknął mój znajomy. – Paskudny typ! – Co? – Tak, to prawdziwy drań. Skóra zdarta z jego babki. – Hm, to dziwne. Nie znam go długo, ale lubię go. Nawet bardzo. Farmer uniósł brwi. – Chyba tylko pan go lubi – mruknął kwaśno. – To najgorszy drań, jakiego znam. – Nie rozumiem – z niedowierzaniem pokręciłem głową. – I to ubranie... Skąd je wziął, do licha? Zawsze widywałem go w szałasie przy drodze i wydawał się nie mieć nic prócz najpotrzebniejszych rzeczy. – Hej, zaczekaj pan chwilę! – Farmer roześmiał się i klepnął mnie w ramię. – Teraz rozumiem. Mówi pan o jego bracie, starym Eugenie. Tam stoi Cornelius! – Mój BoŜe, to zdumiewające! Niewiarygodne podobieństwo. Czy są bliźniakami? – Nie, dzieli ich róŜnica dwóch lat, ale jak pan widzi, trudno ich rozróŜnić. Jakby wyczuwając, Ŝe o nim mówimy, wysoki męŜczyzna spojrzał na nas. Rysy twarzy miał bardzo podobne do Eugene’a, lecz zamiast uprzejmości malowała się na niej agresja i nie dostrzegłem ani cienia łagodności, tylko arogancję. Widziałem ją tylko przez chwilę, zanim się odwróciłby znów pouczać swoich towarzyszy. Było to niezwykłe przeŜycie; długo przypatrywałem się temu męŜczyźnie, aŜ znajomy wyrwał mnie z zadumy. – Tak, wielu ludzi się myli, ale oni są podobni jedynie z wyglądu. Nie znajdzie się dwóch ludzi o bardziej odmiennych charakterach. Eugene to wspaniały gość, podczas gdy ten... Nigdy nie widziałem, Ŝeby się uśmiechał. – Zna pan Eugene’a? – Chyba tak jak większość ludzi. Jestem prawie w jego wieku, a moja farma leŜy na ziemi Iresonów. Kiedy umarł ich ojciec, wszystko zostawił Corneliusowi, ale wątpię, czy Eugene chciałby zarządzać imperium tekstylnym lub posiadłością. Zawsze był marzycielem i wędrowcem, uprzejmym i przyjaznym, ale trochę nie 216
z tego świata. Pieniądze i pozycja towarzyska nie miały dla niego znaczenia. Wie pan, skończył Oxford, ale zaraz potem wyjechał i przez wiele lat nie dawał znaku Ŝycia. – A teraz wrócił i zamieszkał w namiocie przy drodze. – Tak, dziwak z niego, prawda? Istotnie. Była to jedna z najdziwniejszych historii, jakie słyszałem, i wciąŜ o tym rozmyślałem przez następne tygodnie. WciąŜ się zastanawiałem, jak staruszek i jego kotka radzą sobie w igloo i czy kocięta juŜ przyszły na świat. Chyba jeszcze nie. Byłem przekonany, Ŝe dałby mi znać. W końcu odezwał się pewnego deszczowego wieczoru. – Panie Herriot, dzwonię z farmy. Emily jeszcze nie urodziła, ale jest... bardzo duŜa, a przez cały dzień leŜała, drŜała i nic nie jadła. Przykro mi niepokoić pana w taką paskudną pogodę, ale ja nie znam się na takich sprawach, a ona wygląda... bardzo nieszczęśliwie. Nie podobało mi się to, ale usiłowałem go pocieszyć. – Wpadnę tam i rzucę na nią okiem, panie Ireson. – Naprawdę? Jest pan pewny? – Oczywiście. Nie ma obawy. Wkrótce się zobaczymy. Kiedy czterdzieści minut później potykając się w ciemnościach, dotarłem do namiotu i rozchyliłem płachty, miałem wraŜenie nierealności całej tej sytuacji. Wiatr i deszcz wydymały ściany namiotu, a w migoczącym świetle lampy ujrzałem siedzącego na fotelu Eugene’a głaszczącego Emily, która leŜała obok niego w koszyku. Mała kotka była mocno wzdęta, tak bardzo, Ŝe zmieniła się prawie nie do poznania, a kiedy uklęknąłem przy niej i przesunąłem ręką po wydętym brzuszku, poczułem mocno napiętą skórę. Była pełna kociąt, ale wyglądała na apatyczną i wyczerpaną. Usiłowała przeć i lizała swój srom. Spojrzałem na staruszka. – Ma pan gorącą wodę, panie Ireson? – Tak, właśnie zagotowałem. Namydliłem mały palec. Tylko ten mógł się zmieścić w małej pochwie. W środku wyczułem szeroko otwartą szyjkę i dalej ledwie wyczuwalną masę kociąt. Bóg wie, ile ich tam tkwiło, ale jednego byłem pewny. W Ŝaden sposób nie zdołają stamtąd wyjść. Było za mało miejsca na jakikolwiek manewr. Nic nie mogłem zrobić. Emily spojrzała na mnie i cicho miauknęła z bólu. Uświadomiłem sobie, Ŝe moŜe umrzeć. – Panie Ireson – powiedziałem. – Muszę natychmiast ją zabrać. – Zabrać? – powtórzył oszołomiony. – Tak. Muszę wykonać cesarskie cięcie. Te kociaki nie wyjdą w normalny sposób. 217
Sztywno wyprostowany na fotelu kiwnął głową zaszokowany i wstrząśnięty. Złapałem koszyk z Emily i pobiegłem w ciemność. Nagle pomyślawszy o spoglądającym za mną staruszku, zdałem sobie sprawę z tego, Ŝe zapomniałem o zasadach postępowania z klientami. Ponownie wetknąłem głowę do namiotu. – Nie ma obawy, panie Ireson – powiedziałem – wszystko będzie dobrze. Nie ma obawy! Dobre sobie. Kładąc koszyk z Emily na tylnym siedzeniu i odjeŜdŜając, wiedziałem, Ŝe jestem cholernie zaniepokojony, i przeklinałem złośliwy los, który sprawił, Ŝe po wszystkich swoich zapewnieniach o rodzących bez trudu kotkach mogę być świadkiem tragedii. Jak długo Emily była w tym stanie? Rozerwana macica? Posocznica? W myślach pospiesznie rozwaŜałem najgorsze moŜliwości. Dlaczego musiało to spotkać akurat tego samotnego staruszka? Przystanąłem przy budce we wsi i zadzwoniłem do Siegfrieda. – Właśnie wyjechałem od Eugene’a Iresona. MoŜesz przyjść do przychodni i pomóc mi? Kocia cesarka, pilna sprawa. Przepraszam, Ŝe cię niepokoję w wolny wieczór. – Nie ma sprawy, Jamesie, zobaczymy się wkrótce. Kiedy dotarłem do przychodni, Siegfried juŜ sterylizował narzędzia i zdąŜył wszystko przygotować. – To twoja pacjentka, Jamesie – mruknął. – Ja będę znieczulał. Kiedy ogoliłem pole operacyjne i uniosłem skalpel nad bardzo wydętym brzuchem, Siegfried cicho zagwizdał. – Mój BoŜe – powiedział – to jak nacinanie ropnia! Właśnie tak się czułem. Miałem wraŜenie, Ŝe kiedy wykonam nacięcie, masa kociąt eksploduje mi w twarz; rzeczywiście, gdy leciutko przeciąłem skórę i mięśnie, wypchana macica niebezpiecznie się wydęła. – Do diabła! – westchnąłem. – Ile ich tam jest? – Chyba sporo! – rzekł mój partner. – A ona jest taka mała. OstroŜnie otworzyłem otrzewną, która ku mojej uldze wyglądała na czystą i zdrową, i czekałem, aŜ pokaŜe się gąszcz małych łebków i łapek. Z rosnącym zdumieniem patrzyłem, jak nacięcie odsłania wielki, czarny jak węgiel grzbiet, a kiedy w końcu zaczepiłem palcem o szyję kociaka i wyjąłem go na stół, okazało się, Ŝe poza nim w macicy nie ma więcej małych. – Jest tylko ten jeden! – wykrztusiłem. – Uwierzyłbyś w to? – Tak, ale jaki olbrzym! I Ŝywy. – Siegfried roześmiał się, podniósł kociaka i uwaŜnie go obejrzał. – Piekielnie wielki kocur. Prawie taki jak jego matka! Gdy zszyłem śpiącą Emily i zrobiłem jej zastrzyk penicyliny, poczułem, jak powoli opuszcza mnie napięcie. Mała kotka była w niezłym stanie. Moje obawy okazały się bezpodstawne. Najlepiej będzie pozostawić jej kota na kilka tygodni, a potem znajdę mu jakiś dom. – Bardzo dziękuję, Ŝe przyszedłeś, Siegfriedzie – powiedziałem. – Wyglądało 218
to bardzo groźnie. Nie mogłem się doczekać powrotu do staruszka. Wiedziałem, Ŝe nadal będzie wstrząśnięty po tym, jak zabrałem mu ukochaną kotkę. I rzeczywiście, kiedy wszedłem do namiotu, siedział dokładnie w tej samej pozycji, w jakiej go zostawiłem, jakby przez cały ten czas nawet się nie poruszył. Nie czytał i nic nie robił, tylko spoglądał gdzieś w dal. Kiedy postawiłem obok niego koszyk, ze zdumieniem spojrzał na Emily, która zaczęła się budzić i podnosić głowę, oraz na czarnego kociaka, który juŜ zaczął się interesować sutkami matki. – Nic jej nie będzie, panie Ireson – powiedziałem, a staruszek powoli pokiwał głową. – To cudownie. Po prostu cudownie – wymamrotał. Gdy dziesięć dni później przyjechałem, aby zdjąć szwy, w namiocie panował radosny nastrój. Stary Eugene nie posiadał się z radości, podczas gdy Emily, wyciągnięta na posłaniu razem z zawzięcie ssącym mleko wielkim potomkiem, spoglądała na mnie z dumą graniczącą z samozadowoleniem. – Myślę, Ŝe powinniśmy uczcić to filiŜanką herbaty i moimi ulubionymi bułeczkami – powiedział staruszek. Kiedy w czajniku gotowała się woda, powiódł palcem po grzbiecie kociaka. – Ładny kocurek, prawda? – Rzeczywiście. Wyrośnie na pięknego kota. – Tak, jestem tego pewny – uśmiechnął się Eugene. – Miło będzie mieć jego i Emily. Moja wyciągnięta po bułeczkę ręka zastygła w powietrzu. – Chwileczkę, panie Ireson. Naprawdę nie moŜe pan tu trzymać dwóch kotów. – Dlaczego? – No cóŜ, niemal codziennie chodzi pan do wioski, prowadząc na smyczy Emily. Z dwoma kotami byłoby panu trudno iść, a poza tym nie ma pan tu miejsca, prawda? – Nie odpowiedział, więc kontynuowałem. – Niedawno pewna dama prosiła mnie, Ŝebym znalazł jej czarnego kotka. Wielu ludzi prosi nas o znalezienie jakiegoś szczególnego ulubieńca, często chcąc nim zastąpić poprzedniego. Zawsze mamy kłopoty ze spełnianiem takich Ŝyczeń, lecz tym razem mogłem z przyjemnością odpowiedzieć, Ŝe wiem, gdzie szukać takiego kotka. Powoli pokiwał głową, a po chwili namysłu rzekł: – Na pewno ma pan rację, panie Herriot. Nie przemyślałem tego. – Poza tym – powiedziałem – to bardzo miła dama i naprawdę kocha koty. Mały znajdzie u niej bardzo dobry dom. Będzie Ŝył jak sułtan. – To dobrze... dobrze... – roześmiał się. – MoŜe usłyszę coś o nim od czasu do 219
czasu? – Z pewnością. Będę regularnie pana informował. – Zrozumiałem, Ŝe udało mi się gładko pokonać tę przeszkodę, i uznałem, Ŝe trzeba zmienić temat. – A przy okazji, miałem panu powiedzieć, Ŝe niedawno po raz pierwszy spotkałem pańskiego brata. – Corneliusa? – Spojrzał na mnie beznamiętnie. Jeszcze nigdy nie poruszaliśmy tego tematu. – I co pan o nim myśli? – Hm... nie wygląda na szczęśliwego. – Nic dziwnego. Nie jest szczęśliwy. – Takie odniosłem wraŜenie. A przecieŜ ma tak duŜo. – Tak, lecz zarazem nie ma tak wielu rzeczy – staruszek uśmiechnął się łagodnie. Upiłem łyk herbaty. – Racja. Na przykład nie ma Emily! – To prawda! Sam chciałem to powiedzieć, ale bałem się, Ŝe uzna mnie pan za głupca. – Odchylił głowę i roześmiał się wesołym, chłopięcym śmiechem. – Tak, ja mam Emily, a to najwaŜniejsze! Cieszę się, Ŝe pan teŜ tak uwaŜa. Proszę poczęstować się jeszcze jedną bułeczką.
220
41 – Och! Ach! Och! Herriot, ty draniu! Coś ty mi zrobił? Nat Briggs skakał po cielętniku, trzymając się za lewy pośladek i przeszywając mnie gniewnym wzrokiem. – Przepraszam, Nat – powiedziałem, trzymając w ręce strzykawkę wypełnioną szczepionką przeciw poronieniu zakaźnemu. – Obawiam się, Ŝe nadziałeś się na igłę. – Nadziałem się? Chyba chcesz powiedzieć, Ŝe wbiłeś mi to cholerstwo w dupę! Ten rosły męŜczyzna zawsze miał agresywny wyraz twarzy, lecz w tym momencie wyglądał szczególnie groźnie. Trzymał za łeb cielę, któremu miałem zrobić zastrzyk, ale zwierzę obróciło się gwałtownie w nieodpowiedniej chwili. Spróbowałem uspokajającego uśmiechu. – Niezupełnie, Nat. To było tylko lekkie ukłucie. – Nie opowiadaj! – MęŜczyzna zgiął się, masując pośladek i jęcząc. – Czuję je aŜ tutaj! Jego złości bynajmniej nie łagodziły wybuchy śmiechu towarzyszy, Raya i Phila. Wszyscy trzej pracowali na farmie sir Eustace’a Lamburna. Znaliśmy się od lat. Tamci dwaj byli zawsze weseli i skorzy do Ŝartów, w przeciwieństwie do Nata, ponurego i jak się zdawało, wiecznie obraŜonego na cały świat. Bardzo często musiałem wykonywać szczepienia profilaktyczne, więc podczas niezliczonych zapasów ze zwierzętami w ciasnych zagrodach od czasu do czasu trafiałem strzykawką w ludzkie zamiast w zwierzęce ciało. Najczęściej sam padałem ofiarą, poniewaŜ moi pacjenci rzadko stali spokojnie, a naciągając skórę pacjenta jedną ręką i drugą trzymając strzykawkę, niezwykle łatwo moŜna wbić sobie igłę w rękę. Weterynarz, któremu przydarzyło się coś takiego lub któremu krowa nadepnęła na nogę, niezmiennie budził wesołość, tak więc moim jękom i podskokom zawsze towarzyszyły wybuchy śmiechu, ale ponury Nat był prawie równie zabawny, szczególnie Ŝe trafiłem go igłą w zadek. – Tak, dobrze wam się śmiać – warknął – ale co teraz będzie? Dostałem cholernie duŜą dawkę tej mieszanki poronieniowej i kto wie, jak to na mnie podziała? – Chyba nie jesteś cielny, co, Nat? – zachichotał Phił. – Powiadają, Ŝe ta szczepionka jest niebezpieczna tylko dla cielnych krów, ale nie sądzę, Ŝebyś ty miał stracić cielę. Obaj z Rayem znów ryknęli śmiechem. – Dobrze wam tak gadać – najeŜył się Briggs – ale to paskudztwo. MoŜe mi zaszkodzić. – Posłuchaj, Nat – powiedziałem – niczego ci nie wstrzyknąłem. – Pokazałem mu strzykawkę wypełnioną pięcioma centymetrami sześciennymi płynu. – To było 221
tylko lekkie ukłucie igłą. MoŜe cię boleć i przepraszam za to, ale nie moŜe ci zaszkodzić. – Tak mówisz, Herriot, ale zobaczymy. W kaŜdym razie będę trzymać się od ciebie z daleka. Niech ktuś inny przytrzymuje te cielaki. Ray klepnął go w ramię. – Nie przejmuj się, Nat. Właśnie się oŜeniłeś, więc będziesz miał dobrą opiekę. Twoja podłoŜy ci poduszkę, ilekroć zechcesz usiąść. Niewątpliwie ten drobny wypadek umilił dzień Philowi i Rayowi, ale ja jeszcze długo po tym wydarzeniu podczas kaŜdej wizyty na tej farmie musiałem znosić narzekania ich kłótliwego kolegi. Podobno pośladek mu spuchł i bolał go przez dłuŜszy czas. Byłem przekonany, Ŝe przesadza, i nie zwracałem na to uwagi, aŜ pewnego dnia wystąpił ze znacznie powaŜniejszym oskarŜeniem. – Powiem ci cuś, Herriot. – Przysunął swą gniewnie wykrzywioną twarz do mojej. – Przez ciebie nie będę miał dzieciów. – Co takiego? – Tak, nie Ŝartuję. Próbujemy z Ŝoną juŜ od dawna, ale nic się nie dzieje. Doktor nie wie dlaczego, ale ja wim! To przez tamtą cholerną szczepionkę! – Och, daj spokój, Nat, to śmieszne. Czy taki drobny wypadek mógłby mieć takie skutki? – Czy mógłby? Powiem ci! To cholerstwo, które mi wstrzyknąłeś, było na poronienie, mnoŜenie i takie rzeczy. Łatwo zrozumieć, Ŝe przez ciebie nie moŜemy mieć dzieciów! Nie wierzyłem własnym uszom. Tłumaczyłem i prosiłem, ale ten człowiek nie dał się przekonać. Zrujnowałem mu Ŝycie i nigdy mi nie wybaczy. Jego koledzy wcale nie poprawiali sytuacji. – Niech go pan nie słucha, panie Herriot – krzyknął Ray. – To tylko wymówka, bo nie robi tego jak naleŜy. Znów salwy śmiechu i rubaszne Ŝarty. Pomimo zabawnych aspektów tej sytuacji trochę mnie to irytowało, gdyŜ miewałem kłopoty z Natem nie tylko na farmie. Nigdy nie wiedziałem, kiedy się na niego natknę. Patrzył na mnie spode łba na rynku w Darrowby, a wieczorami, gdy spokojnie piłem piwo w jakiejś wiejskiej gospodzie, raptownie traciłem humor, czując na sobie jego oskarŜycielskie spojrzenie. Przez kilka miesięcy czułem się nieswojo na farmie Lamburna. Koledzy przestali mu docinać, ale Briggs wciąŜ był do mnie wrogo nastawiony. Coraz rzadziej o tym mówił, ale wiedziałem, co sobie myśli. To ja byłem odpowiedzialny za jego bezpłodność i kropka. Upłynęło sporo czasu od tamtego wypadku ze szczepionką, kiedy znów znalazłem się na tej farmie, by leczyć kilka zwierząt z zapaleniem płuc. Zaczęło się 222
zwykłe rodeo z dwudziestoma młodymi i silnymi bydlętami zamkniętymi w zagrodzie w kącie obory. Czaiłem się ze strzykawką pełną antybiotyku, a trzej robotnicy przeciskali się przez stado. Odwrócony plecami Briggs trzymał szalejącego byczka i nie wiem, czy został na mnie popchnięty, czy teŜ któryś z jego kolegów trącił mnie w rękę, dość Ŝe nagle przeraźliwie wrzasnął. – Herriot, ty stuknięty draniu, znów to zrobiłeś! Podskakiwał, trzymając się za tyłek i wytrzeszczając na mnie oczy. Nie mogłem uwierzyć w to, co widziałem. PrzecieŜ to nie mogło znów się zdarzyć. Niestety, nie było co do tego cienia wątpliwości. Briggs ryczał i trzymał się za pośladek, jego koledzy pokładali się ze śmiechu, a ja zamarłem z przeraŜenia. WciąŜ trzymając się za tylną część ciała, Briggs obrzucił mnie groźnym spojrzeniem. – A co tym razem zrobi mi to świństwo? – warknął. – JuŜ tym pierwszym narobiłeś mi kłopotu, ty draniu, a co będzie teraz? – Nat, naprawdę mi przykro, ale mogę cię zapewnić, Ŝe nic ci nie będzie. W strzykawce jest antybiotyk, taki jak penicylina, tylko silniejszy. – Ni cholery mnie nie obchodzi, co to jest. Miało być wstrzyknięte zwierzęciu, a nie mnie. Do cholery, Herriot, mam cię juŜ dosyć. Znów to samo. – Nie tak samo, Nat! – zawołał Phil. – Tym razem dostałeś zastrzyk w prawy pośladek, a poprzednio w lewy. Zawsze mówiłem, Ŝe pan Herriot lubi solidną robotę. To oczywiste, Ŝe musiał poprawić. I razem z Rayem znów ryknęli śmiechem. Po tym incydencie byłem rad, Ŝe bydło sir Eustace’a przez dłuŜszy czas nie chorowało, a rzadkie wezwania na jego farmę udawało mi się przekazywać Siegfriedowi. Minął prawie rok, zanim znów spotkałem tych trzech męŜczyzn. ZauwaŜyłem, Ŝe Briggs nie jest juŜ tak nieprzyjaźnie nastawiony. Podczas gdy poprzednim razem sprawiał wraŜenie, Ŝe ma ochotę mnie uderzyć, teraz bez słowa łapał i przytrzymywał oporne zwierzęta. W pewnej chwili, gdy napełniałem strzykawkę, odezwał się Ray. – Mamy dla pana wiadomość, panie Herriot. – Tak? Jaką? – To prawdziwa bomba. Nat został tatusiem! – Hej, to wspaniale! Gratulacje, Nat! Co masz, chłopca czy dziewczynkę? Zostawszy ojcem, Nat najwidoczniej złagodniał, gdyŜ na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. – Bliźnięta – oznajmił dumnie. – Chłopiec i dziewczynka. – No, to niesamowite. Nie moŜna lepiej! Phil wtrącił się do rozmowy. – TeŜ mu to mówiliśmy, panie Herriot. Obwiniał pana, Ŝe pozbawił go pan te223
go tamtym pierwszym zastrzykiem. No cóŜ, widocznie za drugim razem dał mu pan odtrutkę!
224
42 – Powinieneś się nad czymś zastanowić, Jamesie – powiedział pewnego dnia Siegfried, zamykając dziennik wizyt i wstając zza biurka. Mówił niezwykle powaŜnie, więc spojrzałem na niego ze zdziwieniem. – Nad czym? – No cóŜ, wiem, Ŝe spędziłeś wiele szczęśliwych lat w Rowan Garth, ale zawsze chciałeś mieszkać na wsi. – Zgadza się, rzeczywiście chciałbym. – No cóŜ, jest taki wspaniały domek, High Field House. Wystawiono go na sprzedaŜ w Hannerly. Myślę, Ŝe to okazja. Z pewnością szybko ktoś go kupi. MoŜe chciałbyś rzucić okiem. To było coś dla mnie. Rzeczywiście od dłuŜszego czasu nosiłem się z takim zamiarem, ale jako człowiek nieznoszący wszelkich zmian rozwaŜałem rzecz co najmniej w kategoriach odległej przyszłości. Teraz nagle stanąłem przed moŜliwością zrealizowania tego marzenia. – No nie wiem... – Potarłem brodę. – Myślałem o tym, ale moŜe jeszcze nie teraz. MoŜe pewnego dnia... – Jamesie, tak trudno skłonić cię do działania. – Mój wspólnik pogroził mi palcem. – Pozwól, Ŝe coś ci powiem: ten dzień nadejdzie, a wtedy będziesz się miotał i nie znajdziesz lepszego domku niŜ ten, o którym mówię. Nie ma ładniejszej wioski od Hannerly, a ten dom jest dla was idealny. Poczułem się zapędzony w kozi róg. Siegfried dobrze mnie znał. W ciągu paru godzin mój umysł oswoił się z tą myślą, przynajmniej na tyle, aby wspomnieć Helen o tej propozycji. śona okazała więcej entuzjazmu ode mnie. – Obejrzyjmy ten dom – powiedziała. Zrobiliśmy to od razu, ponaglani przez energiczniejszą w takich sprawach Helen. Dobrze znałem Hannerly, wioskę połoŜoną w samym środku terenu naszej praktyki. Była niewielka; ciche skupisko tuzina domów, w tym kilku farm, wtulonych w zaciszne zbocze góry i stojących przy rzadko uczęszczanej bocznej drodze wiodącej właściwie donikąd: Piękną, lecz nie cukierkową urodą turystycznych wiosek. Bez sklepu, pubu i ulicznych świateł. Dla mnie był to tajemniczy zakątek Yorkshire, istne kamienne tableau tej surowej i cudownej krainy. Oprowadził nas wyjeŜdŜający stamtąd lekarz. Domek był skromny, lecz czarujący, otoczony sporą działką leŜącą na stromym zboczu, gdzie pasły się owce. Pastwisko ciągnęło się aŜ do rwącego potoku rozszerzającego się w stawek, po którym dostojnie pływało kilkanaście kaczek krzyŜówek. Wielkie wierzby kłoniły swe gałęzie nad wodą. Później w majowym słońcu spacerowaliśmy z Helen i z naszym psem, Dinah, 225
po trawiastym stoku za domem, mijając cięŜkie od kwiecia jabłonie; minąwszy furtkę, znaleźliśmy się na wysokim zielonym płaskowyŜu, który zdawał się dachem całego świata. Wyciągnęliśmy się na trawie i z wysokości tego orlego gniazda spojrzeliśmy na stada owiec niespiesznie skubiące trawę wokół znajdującego się na dole domu. Za nami wznosił się wielki półksięŜyc porośniętego lasem zbocza z widocznym tuŜ nad linią drzew skrajem wrzosowiska. Nad wszystkim dominowało wysokie urwisko – ogromna skalna płyta, wesoło lśniąca w słońcu. Z drugiej strony, nad dachami osady, rozpościerała się wielka równina Yorku z majaczącymi za nią górami. Po zimnej wiośnie cała kraina oŜyła; przyjemnie ciepłe powietrze niosło zapach majowych kwiatów gęsto rosnących w zielonej trawie. W lasku po prawej wonne jezioro dzwoneczków rozlało się w zalegającym pod drzewami cieniu. Kiedy tak siedzieliśmy, trzy wiewiórki kolejno zeskoczyły z wysokiego sykomora i przemknęły po murawie ścigane przez optymistyczną grubą Dinah. Zwinne i lekkie jak powietrze zniknęły za wzniesieniem, pozostawiając ją daleko w tyle. Helen głośno wyraziła to, o czym myślałem. – Tutaj byłoby nam jak w niebie. Prawie zbiegliśmy po zboczu do domku i podpisaliśmy umowę z lekarzem. Obyło się bez stresów, które towarzyszyły naszym poprzednim próbom kupienia domu: uścisk ręki i było po wszystkim. Słowa Helen okazały się prorocze. Ze smutkiem opuszczaliśmy Rowan Garth, z którym wiązało się tyle miłych wspomnień, ale kiedy przenieśliśmy się do Hannerly, zdaliśmy sobie sprawę, Ŝe rzeczywiście jest nam tu jak w niebie. Wprost trudno mi czasem uwierzyć w nasze szczęście. MoŜemy siedzieć przed frontowymi drzwiami i pijąc w słońcu herbatę, obserwować taplające się i nurkujące w stawie kaczki, podczas gdy zbocze przed nami jarzy się od kolcolistu, a wysoko w górze skała urwiska uśmiecha się do nas swym odwiecznym uśmiechem. Cieszymy się spokojem tego miejsca, w którym nocna cisza jest niemal namacalna. Przechadzając się czasem z Dinah przy świetle latarki, słyszę jedynie cichutki szept strumyczka, zawsze szemrzącego pod kamiennym mostkiem. Czasem podczas tych wycieczek przebiega mi przez drogę borsuk, czasem w blasku gwiazd widzę lisa skradającego się po trawniku. Pewnego ranka wyjeŜdŜając o świcie na wczesną wizytę, zaskoczyłem na otwartej przestrzeni dwie sarny; stałem jak urzeczony, a one z niewiarygodną szybkością przemknęły po polach, zwinnie przeskakując ogrodzenia, aŜ znikły między drzewami. Tutaj, w Hannerly, zaledwie kilka kilometrów od Darrowby, cieszyliśmy się z Helen wszystkimi urokami zamieszkiwania na skraju lasu. 226
43 – Na Boga, ale się spociłem! – wysapał Albert Budd, sadowiąc swoje sto dwadzieścia kilo na krześle obok mnie i wycierając twarz chusteczką w jaskrawoczerwone grochy. Potem spojrzał na mnie z niepokojem. – I wiem, Ŝe zaraz zacznę pierdzieć. – Co takiego? – przeraziłem się. Właśnie skończyłem tańczyć kadryla i teŜ dyszałem, siedząc obok farmera w wiejskiej świetlicy. – Naprawdę? Jesteś pewny? – Tak, bardziej niŜ czegokolwiek innego. Kiedy Calum zaciągnął mnie tutaj, nie spodziewałem się, Ŝe trzeba będzie tyle skakać i biegać, a właśnie zjadłem trzy porcje puddingu. To samobójstwo! Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale próbowałem go pocieszyć. – Po prostu posiedź chwilę spokojnie i zaraz poczujesz się lepiej. – To nic nie da. – Albert pokręcił głową. – Czuję, Ŝe zaraz się zacznie. Łobuz z tego Caluma. Przywlókł mnie zaraz po obiedzie. Mama zawsze szykuje suty obiad w środę wieczorem, kiedy wracam z rynku w Houlton. Kilka sporych kawałków wołowiny, brukselka z ziemniaczkami oraz, jak juŜ mówiłem, trzy porcje puddingu i cudowne ciasto z kremem. Wcześniej wypiłem kilka kufelków w Golden Lion i właśnie zamierzałem zdrzemnąć się pół godzinki, kiedy wszedł do domu. Powiedział, Ŝe muszę z nim pójść, ale sądziłem, Ŝe te tańce będą raczej przypominać program telewizyjny Victora Sylvestra. Współczucie, jakie budziły we mnie cierpienia tego biedaka, powiększał fakt, Ŝe wszyscy na sali doskonale się bawili. Siła perswazji Caluma sprawiła, Ŝe do świetlicy przybyło mnóstwo miejscowych; wirowali teraz w ośmiu kręgach przy płynących z gramofonu taktach skocznego utworu Jimmy’ego Shanda. Razem z Helen z zadowoleniem przyjęliśmy pomysł załoŜenia kółka tanecznego i była to juŜ nasza trzecia wizyta w klubie. Wychowany w Glasgow, znałem te tańce ze szkolnych prywatek i przyjęć, ale wyszedłem z wprawy i zapomniałem niektóre kroki. JednakŜe dla większości towarzystwa – farmerów, nauczycieli, lekarzy oraz sporej liczby miejscowych – taniec był czymś zupełnie nowym i nieznanym. Pomimo to uczyli się z przyjemnością, a głośne wybuchy śmiechu czasem prawie zagłuszały muzykę. Mogłem zrozumieć, dlaczego Albert źle się bawił. Miał prawie dwadzieścia pięć lat i mieszkał z kochającą mamusią, która aŜ za bardzo o niego dbała. Był jednym z wielu młodych farmerów, którzy zaprzyjaźnili się z nowym weterynarzem i chętnie bawili się w jego towarzystwie, ale te szkockie tańce zdecydowanie nie były w jego guście. Wśród farmerów rzadko spotykało się otyłych ludzi, więc Albert stanowił wyjątek. Miał metr osiemdziesiąt wzrostu, twarz okrągłą jak księŜyc w pełni i ogromny brzuch, który jakoś nie przeszkadzał mu w dojeniu, sianokosach 227
i innych gospodarskich zajęciach. Miał legendarny apetyt i był chodzącym zagroŜeniem dla tych okolicznych restauracji, w których po uiszczeniu pewnej sumy moŜna jeść do woli. W tamtej chwili miał bardzo nieszczęśliwą minę, przytrzymując rękami ogromne brzuszysko i patrząc na mnie mocno zaniepokojonymi oczami. Współczułem mu. Widziałem jego spoconą twarz wyłaniającą się przy podskokach z tłumu tańczących kadryla i nie miałem nawet cienia wątpliwości, Ŝe strasznie cierpi. – Powiem ci coś, Jim – ciągnął. – Jeśli będę musiał znów podskakiwać, to koniec. Zacznę pierdzieć, a kiedy zacznę, to nie mogę skończyć. – O rany, strasznie mi przykro, Albercie. To byłoby dla ciebie okropne przeŜycie; w obecności tylu dam... Nie chciałem być okrutny, ale wytrzeszczył oczy z przeraŜenia. – Do diabła! – jęknął i zaraz dodał: – O rany, juŜ się zaczyna! Muszę wyjść na zewnątrz! Idę do domu! JuŜ miał się podnieść z krzesła, gdy podeszła do niego młoda Ŝona wikarego. – Naprawdę, panie Budd – powiedziała z Ŝartobliwą dezaprobatą – nie moŜemy pozwolić, by pan siedział pod ścianą, kiedy my potrzebujemy męŜczyzny do kółka. – Nie... nie... dziękuję. – Albert posłał jej Ŝałosny uśmiech. – Właśnie miałem... – Och, niech pan da spokój, proszę się nie wstydzić. Większość z nas teŜ dopiero się uczy. Wyciągnęła rękę, a Albert obrzucił mnie rozpaczliwym spojrzeniem, gdy poprowadziła go na parkiet. W jego oczach dostrzegłem głęboką rozpacz, gdy ulokowano go między Ŝoną wikarego i śliczną młodą przedszkolanką z Darrowby, ale nie miał Ŝadnych szans na ucieczkę. Z gramofonu popłynęły dźwięki muzyki, tancerze skłonili się i ruszyli w tany. Z niezdrowym zaciekawieniem patrzyłem, jak stanął twarzą do partnerki. O mój BoŜe, zaraz zaczną pas de bas! To okropne! Przez kilka chwil obserwowałem jego udręczoną twarz, i wielki brzuch trzęsący się jak galareta w rytm głośnej muzyki, ale potem nie mogłem juŜ dłuŜej na to patrzeć. Z trudem oderwałem od niego wzrok i szukając innego punktu zaczepienia w roztańczonym tłumie, doszedłem do wniosku, Ŝe obserwuję kolejny przykład tego, co Calum przyniósł do Darrowby. Ci ludzie byli tylko jednymi z wielu, na których wywarł swój wpływ. Właśnie go zauwaŜyłem: wysoki, wąsaty, imponująco wyglądał w swym szkockim kilcie; podskakiwał wysoko i machał nogami w klasycznych figurach tańca, podczas gdy odziana w tartan wdzięczna postać Deirdre wprawnie manewrowała wśród niezgrabnych nowicjuszy. Ponownie stwierdziłem, iŜ Calum wywierał nieodparty wpływ na wielu ludzi 228
i wniósł do naszego Ŝycia coś odświeŜająco nowego, mimo Ŝe tym, którzy znaleźli się zbyt blisko, zawsze groziło jakieś niebezpieczeństwo – czy to mnie podczas jazdy na oklep na koniu pociągowym, czy Siegfriedowi ze strony dobermanów, czy teraz nieszczęsnemu Albertowi, pląsającemu w udręce na parkiecie.
229
44 – Spójrz, Jim! To na pewno bezpański kot. Jeszcze nigdy go tu nie widziałam. Helen stała przy kuchennym zlewie, myjąc talerze, i wskazywała palcem za okno. Nasz nowy dom w Hannerly stał na stromym zboczu wzgórza. TuŜ za oknem znajdował się niski murek oporowy, sięgający mi do pasa, a za nim trawiasty stok rozpościerał się aŜ po kępy krzaków i znajdującą się dziesięć metrów dalej drewutnię. Z krzaków czujnie wyzierała chuda kotka, a obok niej przysiadły dwa kocięta. – Myślę, Ŝe masz rację – powiedziałem. – To bezpańska kotka z rodziną. Na pewno szuka jedzenia. Helen postawiła na murku miseczkę z resztkami mięsa oraz odrobiną mleka i wycofała się do kuchni. Kocica nie ruszała się przez kilka minut, po czym z największą ostroŜnością podeszła, wzięła w pyszczek trochę jedzenia i zaniosła je kociętom. Kilkakrotnie podkradała się do miski, lecz gdy kociaki próbowały pójść za nią, powstrzymała je szybkim, ostrzegawczym pacnięciem łapki. Patrzyliśmy oczarowani, jak to wychudłe i na pół zagłodzone stworzenie najpierw karmi swoje potomstwo, a dopiero potem samo coś zjada. Kiedy skończyły jeść, cicho otworzyliśmy tylne drzwi. Na nasz widok kocica i małe czmychnęły na pole. – Ciekawe, skąd się tu wzięły – powiedziała Helen. – Bóg wie – wzruszyłem ramionami. – To odludne miejsce. Mogły przejść wiele kilometrów. A ta kocica nie wygląda na zwyczajną zabłąkaną kotkę. Chyba jest półdzika. Helen kiwnęła głową. – To prawda, wygląda tak, jakby nigdy nie była pod dachem i nie miała nic wspólnego z ludźmi. Słyszałam o zdziczałych kotach, które mieszkają w lasach. MoŜe przyszła tu szukać poŜywienia tylko ze względu na małe. – Myślę, Ŝe masz rację – powiedziałem, gdy wróciliśmy do kuchni. – No cóŜ, biedactwo przynajmniej raz sobie podjadło. Pewnie juŜ nigdy jej nie zobaczymy. Pomyliłem się. Dwa dni później cała trójka pojawiła się znowu. W tym samym miejscu wyglądając zza krzaków, poŜądliwie spoglądały w okno kuchni. Helen znów je nakarmiła, kocica ponownie nie pozwalała małym opuszczać kryjówki i jak wcześniej umknęły, kiedy próbowaliśmy do nich podejść. Gdy pokazały się następnego ranka, Helen zwróciła się do mnie z uśmiechem. – Myślę, Ŝe zostaliśmy adoptowani – rzekła. Miała rację. Cała trójka zamieszkała w drewutni i po kilku dniach matka pozwalała juŜ kociętom podchodzić do miski, ostroŜnie pilnując ich przez cały czas. Były bardzo małe, zaledwie kilkutygodniowe. Jedno czarno-białe, a drugie bure. 230
Helen karmiła je przez dwa tygodnie, ale nadal nie pozwalały do siebie podejść. Pewnego ranka zawołała mnie do kuchni i wskazała za okno. – Co o tym sądzisz? Zobaczyłem oba kocięta na zwykłym miejscu w krzakach, ale nigdzie nie dostrzegłem ich matki. – To dziwne – mruknąłem. – Dotychczas nie spuszczała ich z oczu. Kocięta się poŜywiły, a ja próbowałem je śledzić, ale szybko znikły mi w wysokiej trawie i chociaŜ przeszukałem całe pastwisko, nigdzie nie znalazłem Ŝadnego śladu po nich i ich matce. JuŜ nigdy nie zobaczyliśmy kotki. Helen była bardzo zmartwiona. – Co do licha mogło jej się stać? – mruknęła kilka dni później, gdy kocięta jadły poranny posiłek. – Wszystko jest moŜliwe – odparłem. – Śmiertelność wśród bezpańskich kotów jest bardzo wysoka. Mógł ją przejechać samochód albo przydarzyło się jej inne nieszczęście. Obawiam się, Ŝe nigdy się nie dowiemy. Helen ponownie spojrzała na kotki, skulone obok siebie z łebkami w misce. – Myślisz, Ŝe je porzuciła? – Hm, to moŜliwe. Była opiekuńcza i troskliwa i mam wraŜenie, Ŝe szukała dobrego domu dla małych. Nie opuściła ich, dopóki nie miała pewności, Ŝe sobie poradzą, a teraz moŜe wróciła do Ŝycia w lesie. Była naprawdę dzika. Los kotki pozostał dla nas tajemnicą, ale jedno było pewne: kocięta zamieszkały u nas na dobre. Widać było teŜ, Ŝe nigdy nie dadzą się udomowić. Pomimo wszelkich starań nie udało nam się ich dotknąć, a wszelkie próby zwabienia ich do domu spełzły na niczym. Pewnego deszczowego ranka spoglądaliśmy z Helen przez kuchenne okno na te dwa stworzenia siedzące na murku i czekające na śniadanie. Ich futerka były mokre od zacinającego deszczu. – Małe biedactwa – powiedziała Helen. – Nie mogę patrzeć, jak tam siedzą mokre i zmarznięte. Musimy jakoś zwabić je do domu. – Jak? Tyle razy próbowaliśmy. – Och, wiem, ale musimy spróbować jeszcze raz. MoŜe zechcą schronić się przed deszczem. Przygotowaliśmy miseczkę świeŜej ryby, przysmaku, jakiemu nie oprze się Ŝaden kot. Pozwoliłem głodnym kotom zwęszyć poczęstunek, a potem postawiłem miskę tuŜ za progiem i wycofałem się. Spoglądając przez okno, widzieliśmy, jak siedzą nieruchomo na deszczu, wpatrując się w rybę, nie zamierzając wejść do domu. Najwyraźniej było to dla nich nie do pomyślenia. – No dobrze, wygrałyście – powiedziałem i postawiłem miskę na murku, a one natychmiast pochłonęły zawartość. Spoglądałem na nie z poczuciem klęski, gdy zza rogu wyszedł Herbert Platt, 231
jeden z miejscowych śmieciarzy. Na jego widok kotki czmychnęły. – Widzę, Ŝe przygarnęliście te koty – roześmiał się Herbert. – I wygląda na to, Ŝe są dobrze karmione. – Tak, ale za nic nie chcą wejść do domu. Znów się zaśmiał. – I nigdy nie wejdą. Od lat znam tę kocią rodzinę i wszystkich jej przodków. Widziałem matkę tych małych, kiedy zjawiła się tu pierwszy raz. Przedtem Ŝywiła się u starej pani Caley za wzgórzem. A jej matka na farmie Billy’ego Tate’a. Mogę teŜ powiedzieć, kto karmił poprzednie pokolenia. – O rany, naprawdę? – Tak. I nigdy nie widziałem, Ŝeby któryś z tych kotów wszedł do domu. Są dzikie, po prostu zdziczałe. – No cóŜ, dziękuję, Herbercie, to wiele wyjaśnia. Uśmiechnął się i złapał kubeł. – No to zmykam, niech dokończą śniadanie. – A więc to tak – powiedziała Helen. – Teraz juŜ wiemy. Zostaną na dworze, ale przynajmniej moŜemy im zapewnić lepsze zakwaterowanie. Szopa, którą nazywaliśmy drewutnią i w której wyłoŜyliśmy im trochę słomy do spania, wcale nie była szopą. Wprawdzie miała dach, ale brakowało jej jednej ściany, a trzy pozostałe były z luźno pozbijanych desek. Zapewniała nieustanny przepływ powietrza, więc drewno schło tam doskonale, lecz była chłodnym domem. Umocowałem tam kawałek dykty jako wiatrochron, a potem ułoŜyłem stos polan wokół słomianego posłania i wycofałem się lekko zasapany. – W porządku – powiedziałem. – Teraz będzie im tam dobrze. Helen skinęła głową, ale dodała własne ulepszenie, wstawiając za wiatrochron pudełko wyścielone szmatami. – Teraz nie będą musiały spać na słomie. W tej skrzynce będzie im ciepło i wygodnie. – Świetnie – zatarłem ręce. – JuŜ nie będziemy musieli się martwić o nie w niepogodę. Z przyjemnością tam zamieszkają. Od tej chwili kocięta bojkotowały szopę. Nadal codziennie przychodziły na posiłek, ale nigdy nie zbliŜały się do dawnej kwatery. – Muszą się do niej przyzwyczaić – stwierdziła Helen. – Hm – mruknąłem, patrząc na wyścielone pudełko otoczone kłodami drewna. – A moŜe im się to nie podoba. Odczekaliśmy kilka dni, zastanawiając się, gdzie teŜ teraz śpią, po czym poddaliśmy się. Znów poszedłem do drewutni i rozebrałem ścianę z polan. Kocięta natychmiast tam wróciły. Starannie obwąchały pudełko i znów odeszły. – Obawiam się, Ŝe twoje pudełko teŜ im się nie podoba – mruknąłem, gdy pa232
trzyliśmy na to z naszego punktu obserwacyjnego. – Małe głuptasy. Byłoby im wygodnie. – Helen była niepocieszona. Kiedy jednak przez dwa następne dni kotki omijały szopę, Helen poszła tam i zobaczyłem, jak zasmucona wraca z pudełkiem w jednej, a wyściółką w drugiej ręce. Po paru godzinach kotki wróciły do szopy, z ulgą rozglądając się wokół. Najwidoczniej wiatr wcale im nie przeszkadzał i z przyjemnością wylegiwały się na słomie. Nasza próba urządzenia kociego Hiltona spaliła na panewce. Zrozumiałem, Ŝe nie znoszą zamkniętych przestrzeni, z których nie ma wielu dróg ucieczki. LeŜąc na słomie, mogły obserwować wszystko wokół i przy najmniejszej oznace niebezpieczeństwa czmychnąć przez szpary między deskami. – Dobrze, przyjaciele – powiedziałem. – Niech będzie, jak chcecie. Zamierzam jednak dowiedzieć się o was czegoś więcej. Helen wystawiła im miskę, a kiedy zajęły się jedzeniem, podkradłem się i zarzuciłem na nie rybacką sieć. Po krótkiej szamotaninie stwierdziłem, Ŝe bury to kotka, a czarno-biały to kocur. – Świetnie – stwierdziła Helen. – Nazwiemy je Olly i Ginny. – Dlaczego Olly? – Sama nie wiem. Wygląda na Olly’ego. Podoba mi się to imię. – A dlaczego Ginny? – Zdrobnienie od Ginger. – PrzecieŜ nie jest rudawa, lecz bura. – Jest odrobinkę ruda. Nie spierałem się. W ciągu kilku następnych miesięcy szybko rosły i moje sumienie weterynarza niebawem skłoniło mnie do podjęcia decyzji. Muszę je wysterylizować. Po raz pierwszy stanąłem przed problemem, który miał trapić mnie przez lata – jak wykonać zabieg weterynaryjny na zwierzęciu, które nie daje się nawet dotknąć. Za pierwszym razem, kiedy były jeszcze małe, nie było to takie trudne. Ponownie podkradłem się do nich z siecią, kiedy jadły, i zdołałem wpakować je do kociej klatki, z której spoglądały na mnie przeraŜonym i, jak mi się zdawało, oskarŜycielskim wzrokiem. W przychodni, gdy wyjmowaliśmy je z Siegfriedem z klatki i podawaliśmy doŜylnie środek znieczulający, zaskoczyło mnie to, Ŝe chociaŜ przeraŜone pierwszym w Ŝyciu pobytem w zamkniętej przestrzeni i dotykiem ludzkich rąk, koty były zdumiewająco potulne. Wielu naszych kocich pacjentów walczyło zaŜarcie, dopóki ich nie uśpiliśmy, a uzbrojone w pazury i kły koty potrafią mocno poranić człowieka. Tymczasem Olly i Ginny chociaŜ zaciekle walczyły, nie próbowały gryźć i nawet nie odsłaniały pazurów. Siegfried ujął to krótko: 233
– Te maluchy zdrętwiały ze strachu, ale są zupełnie łagodne. Zastanawiam się, czy wiele jest takich dzikich kotów jak one. Czułem się trochę dziwnie, wykonując zabieg na tych małych śpiących zwierzętach. To były moje koty, lecz po raz pierwszy mogłem ich dotknąć, dokładnie zbadać, pogłaskać po pięknym futerku. Kiedy odzyskały przytomność, zabrałem je do domu; wypuszczone z klatki, pomknęły do swego domu w drewutni. Jak zwykle po takich drobnych zabiegach, nie doszło do Ŝadnych powikłań, ale najwidoczniej Ŝywiły do mnie urazę. W ciągu kilku następnych tygodni podchodziły całkiem blisko do karmiącej je Helen, ale natychmiast uciekały na mój widok. Wszystkie podjęte przeze mnie próby złapania Ginny i usunięcia jej szwu pooperacyjnego okazały się bezowocne. Szew pozostał na zawsze i zdałem sobie sprawę, Ŝe Herriot został uznany za miejscowy czarny charakter, za typa, który moŜe złapać i wpakować do drucianej klatki, jeśli tylko mu się na to pozwoli. Wkrótce zrozumiałem, Ŝe tak juŜ pozostanie, gdyŜ w miarę jak mijały miesiące i pasione przez Helen rozmaitymi smakołykami wyrastały na piękne koty, zaczęły przychodzić z wygiętymi grzbietami po murku, zaledwie pokazała się w drzwiach, lecz wystarczyło, abym ja wystawił głowę, a natychmiast znikały jak duchy. Po prostu unikały mnie, co bardzo mnie gryzło, gdyŜ zawsze lubiłem koty, a do tych dwóch szczególnie się przywiązałem. W końcu nadszedł dzień, gdy Helen mogła drapać je za uszami, kiedy jadły, i ten widok jeszcze pogłębił moje rozgoryczenie. Zazwyczaj spały w szopie na drewno, ale czasem znikały gdzieś na kilka dni. Zastanawialiśmy się wtedy, czy nas opuściły, czy teŜ coś im się stało. Kiedy znów się zjawiały, Helen wołała do mnie z ulgą: – Wróciły, Jim, wróciły! Stały się częścią naszego Ŝycia. Lato przeszło w jesień i gdy zaczęły wiać zimne wiatry, podziwialiśmy ich odporność. Zwykle czuliśmy się okropnie, patrząc z ciepłej kuchni, jak siedzą na mrozie i śniegu, lecz obojętnie w jaką pogodę, nic nie mogło ich skłonić do wejścia do domu. Nie zaleŜało im na cieple i wygodach. Mieliśmy sporo uciechy, obserwując je, kiedy była ładna pogoda. Z kuchni widać było wnętrze szopy i z przyjemnością patrzyliśmy na ich wesołe zabawy. Były bardzo zaprzyjaźnione, wręcz nierozłączne, całymi godzinami wylizywały się wzajemnie lub baraszkowały na słomie i nigdy nie odpychały się od miski, kiedy dostawały jeść. Wieczorem widzieliśmy te dwie kosmate kulki przytulone do siebie na słomie. Pewnego razu myśleliśmy, Ŝe juŜ ich nie zobaczymy. Po raz kolejny znikły i gdy nie wracały przez kilka dni, coraz bardziej się o nie martwiliśmy. Co rano 234
Helen zaczynała dzień od nawoływania: „Olly, Ginny!”, po którym koty zawsze przybiegały z szopy, lecz teraz się nie zjawiały, a kiedy minął tydzień, a potem drugi, prawie straciliśmy nadzieję. Kiedy wróciliśmy z Brawton, gdzie spędziliśmy popołudnie, Helen pobiegła do kuchni i wyjrzała przez okno. Koty znały nasze zwyczaje i zawsze na nią czekały, lecz teraz ujrzeliśmy tylko pusty murek i szopę na drewno. – Myślisz, Ŝe odeszły na dobre, Jim? – zapytała. – Wszystko na to wskazuje. – Wzruszyłem ramionami. – Pamiętasz, co stary Herbert mówił o tej kociej rodzinie? MoŜe w głębi serca są nomadami i powędrowały na nowe pastwiska. Helen miała Ŝałosną minę. – Nie wierzę. Wydawało się, Ŝe są tu szczęśliwe. Och, mam nadzieję, Ŝe nic im się nie stało. Zasmucona zaczęła wykładać zakupy i przez cały wieczór była milcząca. Moje próby pocieszania niewiele dały, gdyŜ ja teŜ byłem smutny. Następnego ranka usłyszałem nawoływania Helen, a potem jej zduszony krzyk. Po chwili wpadła do pokoju. – One wróciły, Jim – wysapała – ale chyba umierają! – Co? Co ty mówisz? – Och, wyglądają okropnie! Są cięŜko chore – na pewno umierające. Pospieszyłem z nią do kuchni i spojrzałem przez okno. Koty siedziały obok siebie na murku naprzeciwko. Z ledwie widocznych oczu ciekła im wodnista wydzielina, taka sama sączyła im się z nosów, a z pyszczków ciekła ślina. Dygotały wstrząsane kaszlem i kichaniem. Były chude i kościste, niepodobne do tak dobrze nam znanych i zadbanych zwierząt, a sytuację pogarszał przeszywający wschodni wiatr, który mierzwił im futerka i czynił próby otwarcia oczu jeszcze bardziej bolesnymi. Helen otworzyła tylne drzwi. – Olly, Ginny, co wam się stało? – zawołała cicho. Wtedy zdarzyło się coś niezwykłego. Na dźwięk jej głosu koty ostroŜnie zeskoczyły z murku i bez wahania przeszły przez drzwi do kuchni. Po raz pierwszy znalazły się pod naszym dachem. – Spójrz! – wykrzyknęła Helen. – Nie do wiary. Muszą być naprawdę chore. Co im jest, Jim? Zatruły się czymś? Pokręciłem głową. – Nie, mają kocią grypę. – Na pewno? – Och tak, to klasyczne objawy. – I umrą? Potarłem brodę. 235
– Nie sądzę. – Chciałem, by zabrzmiało to pokrzepiająco, ale sam miałem wątpliwości. Wirus wywołujący u kotów zapalenie błon śluzowych nosa i tchawicy rzadko prowadzi do zejścia, lecz szczególnie ostre przypadki mogą się zakończyć śmiercią, a ten był naprawdę groźny. – W kaŜdym razie zamknij drzwi, Helen. Zobaczymy, czy dadzą się zbadać. Jednak na widok zamykanych drzwi oba koty śmignęły na zewnątrz. – Otwórz! – zawołałem i po krótkim wahaniu koty ponownie weszły do kuchni. Spojrzałem na nie ze zdumieniem. – Uwierzyłabyś w to? Nie przyszły tu szukać schronienia, tylko pomocy! Nie było co do tego wątpliwości. Usiadły obok siebie, czekając, aŜ jakoś im pomoŜemy. – Sęk w tym – powiedziałem – czy pozwolą się dotknąć czarnemu charakterowi? Lepiej zostawmy te drzwi otwarte, Ŝeby nie czuły się zagroŜone. OstroŜnie, centymetr po centymetrze podszedłem do nich tak blisko, Ŝe mogłem ich dotknąć, ale nie poruszyły się. Z niedowierzaniem wziąłem je po kolei na ręce i zbadałem, bezwładne i niestawiające oporu. Helen głaskała je, gdy pobiegłem do samochodu, gdzie trzymałem zapas leków. Przyniosłem wszystko, czego potrzebowałem. Zmierzyłem im temperaturę – oba miały prawie czterdzieści stopni, co było typowym objawem. Potem wstrzyknąłem im oksytetracyklinę, antybiotyk, który zawsze uwaŜałem za najlepszy w zwalczaniu wtórnej infekcji bakteryjnej po ataku wirusa. Wstrzyknąłem im teŜ roztwór witamin, wacikami oczyściłem ślepia i nozdrza z wydzieliny oraz ropy, po czym posmarowałem maścią z antybiotykiem. Przez cały czas nie mogłem się nadziwić, Ŝe trzymam w dłoniach te niestawiające oporu kotki, których dotychczas nie mogłem nawet dotknąć, nie licząc tego jednego jedynego razu, kiedy je operowałem. Gdy skończyłem, nie mogłem znieść myśli, Ŝe znów wypuścimy je na ten przeszywający wiatr. Wziąłem oba na ręce. – Helen – powiedziałem – spróbujmy jeszcze raz. Zamknij powoli te drzwi. Ujęła klamkę i zaczęła bardzo powoli pchać, lecz oba koty natychmiast jak wyrzucone z katapulty zeskoczyły na podłogę i wypadły do ogrodu. Patrzyliśmy, jak znikają nam z oczu. – To nadzwyczajne – powiedziałem. – ChociaŜ takie chore, nie znoszą zamknięcia. – Jak sobie tam poradzą? – Helen była bliska łez. – Powinny leŜeć w cieple. Nie wiem, czy tu zostaną, czy znów nas opuszczą? – Ja teŜ nie wiem. – Popatrzyłem na pusty ogród. – Musimy jednak oswoić się z myślą, Ŝe to ich naturalne środowisko. Koty są twarde. Myślę, Ŝe wrócą. Miałem rację. Nazajutrz rano były przed naszym oknem, przymykając ślepia 236
na wietrze, z futerkiem na pyszczkach brudnym i zlepionym gęstą wydzieliną. Helen ponownie otworzyła drzwi, a one spokojnie weszły do środka i bez oporu poddały się moim zabiegom: zastrzykom, przemywaniu oczu i nosów, badaniu jamy ustnej; pozwalały się brać na ręce, jakby były zwykłymi domowymi zwierzątkami. Powtarzało się to kaŜdego ranka przez tydzień. WciąŜ kichały i z oczu nadał ciekła im ropna wydzielina, lecz kiedy prawie juŜ straciłem nadzieję, zaczęły jeść i mniej chętnie wchodziły do domu. Gdy juŜ weszły, były spięte i nieszczęśliwe podczas zabiegów, aŜ w końcu znów nie dawały się dotknąć. Jednak jeszcze nie były wyleczone, więc zacząłem dosypywać im tetracyklinę do jedzenia. Pogoda jeszcze się pogorszyła i wiatr niósł drobne płatki śniegu, lecz wreszcie przyszedł dzień, kiedy koty nie chciały wejść do domu i znów patrzyliśmy przez okno, jak jedzą na murku. Miałem jednak satysfakcję, Ŝe z kaŜdym kęsem nadal zaŜywają antybiotyk. Prowadząc to długotrwałe leczenie i codziennie obserwując je przez okno, z zadowoleniem stwierdziłem, Ŝe kichanie ustępuje, wydzielina wysycha i koty stopniowo nabierają ciała. Był rześki, słoneczny marcowy ranek; patrzyłem, jak Helen stawia im śniadanie na murku. Koty były juŜ zdrowe; miały gładką sierść, a ich mordki i ślepka były czyste. Przyszły po murku, wyginając grzbiety i mrucząc jak dwa elektryczne silniczki. Nie spieszyły się z jedzeniem, najwyraźniej ciesząc się na widok Helen. Gdy przechadzały się tam i z powrotem, delikatnie przesuwała dłonią po ich łbach i grzbietach. Takie głaskanie najbardziej lubiły – nie przesadne i w ruchu. Czułem, Ŝe powinienem się do tego przyłączyć, i wyszedłem na zewnątrz. – Ginny – powiedziałem, wyciągając rękę. – Chodź tu, Ginny. Kotka przystanęła i spojrzała na mnie z bezpiecznej odległości, nie wrogo, ale czujnie jak dawniej. Gdy próbowałem podejść, odsunęła się. – W porządku – powiedziałem. – Pewnie z tobą teŜ nie ma sensu próbować, Olly. Czarno-biały kocur równieŜ cofnął się przed moją wyciągniętą ręką i posłał mi niezachęcające spojrzenie. Widziałem, Ŝe się ze mną zgadza. Zniechęcony zawołałem do nich: – Hej, pamiętacie mnie? Sądząc po ich minach, dobrze mnie pamiętały, ale nie tak, jak chciałem. Byłem głęboko rozczarowany. Pomimo wszelkich moich starań wróciłem do punktu wyjścia. Helen zaśmiała się. – Są zabawne, ale czy nie wyglądają uroczo? Okazy zdrowia, jak nowo narodzone. Nie ma to jak świeŜe powietrze. 237
– Rzeczywiście – odparłem z krzywym uśmiechem – ale teŜ nie ma to jak stała opieka weterynarza.
238
45 – Wracaj do domu, do łóŜka, Jamesie! – rzekł Siegfried swym najbardziej stanowczym tonem, wysuwając dolną szczękę i wyciągniętą ręką wskazując mi drzwi. – Nie, nic mi nie jest – powiedziałem. – Naprawdę. – Według mnie nie wyglądasz najlepiej. Gdyby mnie ktoś o to pytał, to nadajesz się tylko na podwórko Mallocka. Nie powinieneś wychodzić z domu. Wzmianka o naszym miejscowym końskim rzeźniku była jak najbardziej trafna. Przywlokłem się do przychodni dzień po kolejnym ataku brucelozy w nadziei, Ŝe praca i świeŜe powietrze postawią mnie na nogi, ale wiedziałem, Ŝe ta blada i roztrzęsiona postać, którą ujrzałem w lustrze, nie nadaje się do niczego. Wbiłem ręce w kieszenie i usiłowałem opanować dreszcze. – Zaraz mi przejdzie, Siegfriedzie. Nie mam temperatury, a od leŜenia w łóŜku dostaję szału. Nic mi nie będzie, zapewniam cię. – Jamesie, moŜe jutro będziesz w formie, ale jeśli teraz wyjdziesz na mróz i zaczniesz się rozbierać, to padniesz trupem. Muszę juŜ jechać i nie mam czasu na spory, ale zabraniam ci pracować! Rozumiesz? Powiem ci coś. Jeśli nie chcesz wracać do domu, to moŜesz pojechać na wizyty z Calumem. Wsiądź do jego samochodu, ale nic nie rób! Chwycił torbę i kłusem wybiegł z pokoju. Uznałem, Ŝe to niezły pomysł, lepszy niŜ leŜenie w łóŜku i nasłuchiwanie domowych odgłosów zza zamkniętych drzwi z przygnębiającym poczuciem oderwania od reszty świata. Zawsze tego nienawidziłem. Zwróciłem się do naszego asystenta. – Zgodzisz się, Calumie? – Oczywiście, Jim. Cieszę się, Ŝe będziesz mi towarzyszył. Nie byłem zbyt błyskotliwym towarzyszem, gdyŜ siedziałem w milczeniu, patrząc na przesuwające się za oknami samochodu kamienne murki i pokryte śniegiem wzgórza. Kiedy zajechaliśmy na pierwszą farmę, nie zdołaliśmy otworzyć bramy. – Będziemy musieli przejść kawałek przez pola, Jim – rzekł Calum. – MoŜe powinieneś zostać w samochodzie. – Nie, pójdę z tobą. Wygramoliłem się z samochodu i ruszyliśmy po gładkim, dziewiczym śniegu. Nawet podczas tej krótkiej wędrówki mój towarzysz dostrzegł coś interesującego. – Spójrz, Jim, przebiegł tędy lis. Widzisz ślady jego łap i długą bruzdę pozostawioną przez ogon? A te małe dziurki to tropy myszy. Ciepło ich ciał topi śnieg nad norkami. 239
Rozpoznał ślady kilku róŜnych ptaków, które chodziły po śniegu. Dla mnie były to tylko wgłębienia, lecz on czytał je jak ciekawą ksiąŜkę. Farmer Edgar Stott czekał na nas na podwórku. Calum jeszcze nigdy nie był na jego farmie, więc przedstawiłem ich sobie. – Dziś jestem w nie najlepszej formie, wiec pan Buchanan zajmie się pańską krową. Pan Stott był przez miejscowych farmerów nazywany „spryciarzem”, bynajmniej nie dlatego, Ŝe uznawali jego wyŜszość intelektualną, lecz z powodu agresywnego mędrkowania. UwaŜał się za wszechwiedzącego i nie zaskarbiał sobie sympatii sąsiadów skłonnością do traktowania wszystkich z góry. Gdy patrzył na Caluma, w jego rozbieganych oczkach dostrzegłem złośliwy błysk. – Och, dzisiaj wystawiacie rezerwowego. Weterynorz z borsukiem, tak? Słyszałem o panu. Zaraz zobaczymy, co pan umie. W oborze przysiadłem na beli słomy, rozkoszując się miłym ciepłem bijącym od zwierząt. Pan Stott poprowadził Caluma wzdłuŜ rzędu krów i wskazał krasulę. – To ta. Co pan o niej powie? Calum podrapał zwierzę u nasady ogona i spojrzał na kosmate boki. – No cóŜ, w czym problem, panie Stott? – Ach, to pan jest weterynorzem. Niech pan mi to powie. Kolega uśmiechnął się uprzejmie, słysząc ten stary dowcip. – Ujmijmy to inaczej. Jakie ma objawy? Czy przestała jeść? – Tak. – Zupełnie? – Trochę je. – Kiedy ostatnio się cieliła? – Mniej więcej miesiąc temu. Calum zmierzył krowie temperaturę, osłuchał brzuch i płuca, ujął łeb i powąchał oddech. Strzyknął kilka kropli mleka na dłoń i powąchał je takŜe, lecz najwyraźniej był zbity z tropu. Farmer lakonicznymi pomrukami odpowiadał na pytania o historię choroby zwierzęcia i kilkakrotnie uśmiechnął się szyderczo, gdy Calum w zadumie spoglądał na pacjentkę. – Zechce pan przynieść mi wiadro gorącej wody, mydło i ręcznik? – poprosił młodzieniec. Zdjął koszulę i wepchnął rękę najpierw do pochwy, a potem do odbytu zwierzęcia. Widziałem, Ŝe bada palpacyjnie narządy wewnętrzne. Potem zwrócił się do farmera, który stał z rękami w kieszeniach, obserwując go z sardonicznym uśmiechem. – Wie pan, to jest bardzo dziwne. Wszystko wygląda normalnie. Czy jest coś, czego mi pan nie powiedział, panie Stott? 240
Farmer zgarbił się i zachichotał. – Taa, czeguś panu nie powiedziałem. Temu zwierzęciu nic nie jest. – Hę? – Mówię, Ŝe nic jej nie jest. Jest zdrowa jak pan i ja. Chciałem tylko zobaczyć, czy zna się pan na robocie. Ryknął śmiechem i klepnął się w kolano z uciechy. Gdy nagi do pasa Calum z ręką ubabraną fekaliami spojrzał na niego beznamiętnie, farmer poklepał go po ramieniu. – Widzę, Ŝe znasz się na Ŝartach, młody człowieku. Cha, cha, cha! Śmiech to zdrowie! Cha, cha, cha, cha! Przez kilka długich sekund Calum patrzył na niego, a potem na jego twarzy powoli pojawił się uśmiech. Namydlił i umył rękę w wiadrze z wodą, ubrał koszulę, a potem zaczął cicho chichotać, aŜ w końcu odchylił głowę do tyłu i ryknął śmiechem. – Tak, ma pan rację, panie Stott! Cha, cha, cha! Nie ma to jak dobry Ŝart. Ma pan rację, całkowitą rację. Farmer zaprowadził go na drugi koniec obory. – To jest ta krowa, którą ma pan zbadać. Zgodnie z moimi oczekiwaniami juŜ postawił diagnozę. Pan Stott wiedział wszystko. – Ma tylko lekką „powolną gorączkę”. Tak miejscowi nazywali acetonemię, łatwy do leczenia defekt metabolizmu. – Wokół niej unosi się słodki zapach i traci na wadze. – No tak, panie Stott, na to wygląda. Na wszelki wypadek ją zbadam. – WciąŜ chichocząc, wydoił trochę mleka, powąchał oddech i zmierzył temperaturę. Przez cały czas mamrotał: „Ale zabawne, świetny Ŝart”, a potem zaczął wesoło pogwizdywać. Kiedy jednak przyłoŜył stetoskop do brzucha, zaczął gwizdać coraz ciszej, aŜ w końcu przestał. Zaczął uwaŜnie nasłuchiwać, z powaŜną miną przeszedł z lewej strony zwierzęcia na prawą i z powrotem. Wreszcie wyprostował się. – Zechce mi pan przynieść z domu łyŜkę. Uśmiech zgasł na ustach farmera. – ŁyŜkę? A po co, do diabła? Czy cuś jest nie tak? – Och, to pewnie drobiazg. Nie chcę pana niepokoić. Proszę przynieść mi tę łyŜkę. Kiedy farmer wrócił, Calum wznowił osłuchiwanie lewego boku krowy, tylko tym razem postukiwał w jej Ŝebra łyŜką. – Mój BoŜe, słyszę! – zawołał w pewnej chwili. – Co takiego? – zdumiał się farmer. – O czym pan mówi? – O podzwanianiu. – Podzwanianiu? 241
– Tak, panie Stott, to takie dzwonienie, które słychać w przypadku przemieszczenia trawieńca. – Przemiesz... a co to takiego, do licha? – To stan, w którym czwarty Ŝołądek lub trawieniec przesuwa się z prawej strony na lewą. Bardzo mi przykro, ale to powaŜne schorzenie. – A co z tym słodkim zapachem? – No cóŜ, w przypadku takiego przemieszczenia oddech zwierzęcia ma zapach podobny do tego, jaki występuje w przypadku acetonemii. Bardzo łatwo pomylić te dwie choroby. – Co z nią będzie? Calum westchnął. – Musimy przeprowadzić bardzo powaŜną operację. Potrzeba do tego dwóch weterynarzy. Jeden otworzy lewy bok krowy, a drugi prawy. Obawiam się, Ŝe to będzie rozległy zabieg. – I załoŜę się, Ŝe słono kosztuje! – Niestety tak. Farmer zdjął czapkę i zaczął się drapać po głowie. Potem zwrócił się do mnie, półleŜącego na beli słomy. – Czy nie da się tego wyleczyć inaczej? Tego podzwaniania? – Przykro mi to mówić, panie Stott, ale nie – odparłem. – Ten odgłos to klasyczny objaw. Ostatnio mamy sporo takich przypadków. Znowu zwrócił się do Caluma. – Jasna cholera! A po operacji będzie juŜ zdrowa? – śałuję, ale niczego nie mogę zagwarantować. – Młodzieniec wzruszył ramionami. – Większość zwierząt wraca do zdrowia. – Większość... a gdyby nie robić tej operacji? – Będzie chudła, aŜ padnie. ZauwaŜył pan, Ŝe juŜ straciła na wadze. Naprawdę bardzo mi przykro. Farmer z otwartymi ustami gapił się na młodego weterynarza. – Wiem, co pan czuje, panie Stott – rzekł Calum. – Wielu farmerów nie lubi, kiedy operuje się ich zwierzęta. To krwawy, okropny zabieg. MoŜe pan posłać ją do rzeźni, jeśli pan woli. – Posłać do...? To cholernie dobra krowa! – No dobrze, wiec bierzmy się do roboty. Pan Herriot jest dziś powaŜnie chory i niezdolny do pracy, ale zadzwonię do pana Farnona, Ŝeby przyjechał tu z wyposaŜeniem. Głęboko wstrząśnięty farmer osunął się obok mnie na belę słomy i spuścił głowę. Gdy tak siedział ze wzrokiem wbitym w ziemię, usta Caluma rozciągnęły się w uśmiechu, który sięgał od ucha do ucha. – W porządku, panie Stott, tylko Ŝartowałem. 242
– Co? – farmer spojrzał na niego, nie pojmując. – Tylko Ŝartowałem. Taki mały Ŝarcik. Cha, cha! Ona ma tylko acetonemię. Zaraz przyniosę sterydy z samochodu. Kilka zastrzyków i wyzdrowieje. Gdy pan Stott powoli podnosił się z beli słomy, Calum powiedział radośnie: – Wiedziałem, Ŝe zna się pan na Ŝartach. Cha, cha, cha, cha! Jak sam pan mówił, śmiech to zdrowie!
243
46 Jako miłośnik kotów nie mogłem pogodzić się z tym, Ŝe moje koty mnie nie tolerują. Ginny i Olly stały się juŜ członkami naszej rodziny. Przywiązaliśmy się do nich i ilekroć wyjeŜdŜaliśmy gdzieś na wolny dzień, pierwszą rzeczą, jaką robiła Helen po powrocie, było otwarcie kuchennych drzwi, aby je nakarmić. Koty dobrze o tym wiedziały i albo siedziały na murku, czekając na nią, albo przybiegały z drewutni, która była ich domem. Właśnie wróciliśmy z Brawton i jak zwykle czekały na Helen, gdy stawiała im miskę zjedzeniem i spodek z mlekiem. – Olly, Ginny – mówiła, głaszcząc ich futerka. Dawno minęły dni, kiedy nie pozwalały jej się dotknąć. Teraz z przyjemnością ocierały się o jej dłoń, wyginając grzbiety i mrucząc, a kiedy jadły, raz po raz głaskała je po grzbietach. Były bardzo łagodnymi zwierzętami. Ich dzikość objawiała się tylko w lęku przed ludźmi, a przy niej o nim zapominały. Moje dzieci oraz niektóre dzieciaki z wioski równieŜ zaskarbiły sobie ich zaufanie i czasem mogły je głaskać, ale nie Herriot. Na przykład teraz, kiedy cicho wyszedłem za Helen i ruszyłem w kierunku murku, natychmiast przestały jeść i wycofały się na bezpieczną odległość, gdzie stały, nadal wyginając grzbiety, jak zwykle poza zasięgiem. Spoglądały na mnie bez cienia wrogości, lecz gdy wyciągnąłem rękę, cofnęły się jeszcze dalej. – Spójrz tylko! – powiedziałem. – Nadal nie chcą mieć ze mną nic wspólnego! Było to irytujące, gdyŜ koty zawsze mnie fascynowały i przekonałem się, Ŝe to mi pomaga w kontaktach z tymi zwierzętami. Mogłem sobie z nimi poradzić łatwiej niŜ większość ludzi, poniewaŜ je lubiłem, a one to wyczuwały. Byłem dumny ze swojej „kociej techniki”, umiejętności bycia kocią nianią, i nie miałem cienia wątpliwości, Ŝe dobrze rozumiem koty i Ŝe one teŜ mnie lubią. W rzeczy samej uwaŜałem siebie za rodzaj kociej maskotki. Ironia losu sprawiła, Ŝe nie stałem się nią dla tych dwóch kotów, do których byłem tak bardzo przywiązany. Trochę to przykre, myślałem, gdyŜ leczyłem je i prawdopodobnie uratowałem im Ŝycie, kiedy miały kocią grypę. Zastanawiałem się, czy o tym pamiętają, ale nawet jeśli tak było, to nadal nie pozwalały mi się dotknąć. Najwidoczniej lepiej pamiętały to, Ŝe złapałem je w sieć, wpakowałem do klatki i wysterylizowałem. Miałem wraŜenie, Ŝe ilekroć mnie widzą, myślą przede wszystkim o sieci i klatce. Mogłem tylko mieć nadzieję, Ŝe z czasem się zrozumiemy, ale jak się okazało, los jeszcze długo miał działać przeciwko mnie. Przede wszystkim była ta historia z futerkiem Olly’ego. W przeciwieństwie do siostry miał długą sierść, która wciąŜ mu się zlepiała i kołtuniła. Gdyby był zwykłym domowym kotem, wyczesałbym go, lecz poniewaŜ nie mogłem do niego podejść, byłem bezradny. Koty były u nas juŜ prawie dwa lata, kiedy pewnego dnia Helen zawołała mnie do kuchni. 244
– Spójrz tylko na niego! – powiedziała. – Wygląda okropnie! Zerknąłem przez okno. Olly istotnie wyglądał jak strach na wróble. Jego matowe i pozlepiane futro nieprzyjemnie kontrastowało z gładką i elegancką sierścią siostry. – Wiem, wiem, ale co mogę zrobić? – JuŜ miałem się odwrócić, gdy zauwaŜyłem jeszcze coś. – Zaczekaj chwilę, widzę kilka strasznie duŜych kołtunów zwisających mu pod szyją. Weź noŜyczki i spróbuj je usunąć. Kilka szybkich cięć i będzie po wszystkim. Helen spojrzała na mnie z niepokojem. – Och, juŜ próbowałam. Nie jestem weterynarzem, a poza tym on nie pozwoli mi tego zrobić. Daje się głaskać, ale to wszystko. – Wiem o tym, ale musimy spróbować. To Ŝadna sztuka. – WłoŜyłem jej noŜyczki w dłoń i dawałem instrukcje przez okno: – Dobrze, chwyć w palce ten zwisający kłąb. Dobrze, dobrze! A teraz weź noŜyczki i... Jednak dostrzegłszy błysk stali, Olly pomknął w górę zbocza. Helen odwróciła się do mnie i powiedziała z przygnębieniem: – Nic z tego, Jim, to beznadziejna sprawa. Nie pozwoli mi odciąć nawet jednego kołtuna, a cały jest nimi pokryty. Spojrzałem na stojące w bezpiecznej odległości zaniedbane stworzenie. – Tak, masz rację. Muszę coś wymyślić. Uznałem, Ŝe naleŜy uśpić Olly’ego, i natychmiast pomyślałem o niezawodnych kapsułkach z nembutalem. Ten podawany doustnie środek znieczulający był cennym sprzymierzeńcem w niezliczonych przypadkach, kiedy musiałem zająć się zwierzętami niepozwalającymi do siebie podejść, lecz tym razem było inaczej. Zawsze podawałem ten środek zwierzętom zamkniętym w czterech ścianach, podczas gdy Olly był na wolności i mógł powędrować nie wiadomo gdzie. Nie mogłem pozwolić, by zasnął gdziekolwiek i padł łupem lisa albo innego drapieŜnika. Musiałem obserwować go przez cały czas po podaniu anestetyku. Nadszedł czas, by podjąć decyzję. Wziąłem się w garść. – Spróbuję w niedzielę – powiedziałem Helen. – Wtedy jest trochę spokojniej; poproszę Siegfrieda, Ŝeby zastąpił mnie w razie nagłych wezwań. Gdy nadszedł ten dzień, Helen postawiła na murku dwie porcje siekanej ryby. Do jednej z nich dodałem zawartość kapsułki nembutalu. Czaiłem się za oknem, uwaŜnie patrząc, jak Helen podsuwa Olly’emu odpowiednią porcję, i wstrzymując oddech, gdy podejrzliwie ją obwąchał. Głód jednak szybko przezwycięŜył ostroŜność i kot z zadowoleniem wylizał miskę do czysta. Teraz zaczęła się ryzykowna faza operacji. Gdyby postanowił ruszyć na wycieczkę po polach, co często robił, musiałbym podąŜać tuŜ za nim. Wymknąłem się z domu, gdy pomaszerował w górę zbocza do drewutni, lecz ku mojej ogromnej uldze umościł się w swoim ulubionym wgłębieniu w słomie i zaczął się myć. 245
Zerkając z krzaków, z zadowoleniem zauwaŜyłem, Ŝe wkrótce zaczął mieć kłopoty z równowagą i kiedy spróbował podnieść tylną łapę, Ŝeby ją wylizać, rozciągnął się jak długi. Zachichotałem. Wspaniałe. Jeszcze kilka minut i będzie mój. Tak teŜ się stało. Olly najwyraźniej uznał, Ŝe ma juŜ dość tego wywracania się, i postanowił się zdrzemnąć. Potoczywszy wokół mętnym wzrokiem, zwinął się w kłębek na słomie. Odczekałem jeszcze chwilę, a potem – jak dziki Indianin podkradający się do zwierzyny – wyszedłem z kryjówki i na palcach pomaszerowałem do szopy. Olly nie był całkiem uśpiony – nie odwaŜyłem się dać mu pełnej dawki na wypadek, gdybym nie zdołał go wytropić – ale półprzytomny. Mogłem zrobić z nim wszystko. Gdy klęknąłem przy nim i zacząłem szczękać noŜyczkami, otworzył oczy i podjął słabe próby oporu, ale na próŜno. Pospiesznie wycinałem skołtunione futerko. Nie mogłem przystrzyc go równo, poniewaŜ przez cały czas usiłował się wyrwać, ale odciąłem wszystkie te paskudne kłaki, które z pewnością zaczepiały się o gałęzie i bardzo mu przeszkadzały. Wkrótce obok piętrzyła się kupka czarnego włosia. ZauwaŜyłem, Ŝe Olly nie tylko się wyrywał, ale teŜ obserwował mnie. ChociaŜ był oszołomiony, poznał mnie, a jego spojrzenie było bardzo wymowne. – To znów ty! – zdawał się mówić. – Mogłem się domyślić! Kiedy skończyłem, umieściłem go w kociej klatce, którą postawiłem na słomie. – Przepraszam, stary – powiedziałem – ale nie mogę cię wypuścić, dopóki zupełnie nie oprzytomniejesz. Olly obrzucił mnie sennym spojrzeniem, ale był wyraźnie wściekły. – A więc znów wpakowałeś mnie do klatki. Nic się nie zmieniłeś, co? Do podwieczorku całkiem doszedł do siebie i mogłem go wypuścić. Wyglądał znacznie lepiej bez tych paskudnych kołtunów, ale najwyraźniej nie zrobiło to na nim wraŜenia. Kiedy otworzyłem klatkę, obrzucił mnie pełnym niesmaku spojrzeniem i uciekł. Helen była oczarowana moją robotą i następnego ranka pokazała mi oba koty siedzące na murku. – Czy nie wygląda uroczo? Och, tak się cieszę, Ŝe zdołałeś go ostrzyc. Bardzo mnie to niepokoiło. Z pewnością czuje się teraz znacznie lepiej. Patrząc przez okno, poczułem głęboką satysfakcję. Olly istotnie wcale nie przypominał zaniedbanego zwierzęcia, jakim był zaledwie wczoraj. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe znacząco zmieniłem jego Ŝycie i ulŜyłem mu w cierpieniach. Pęczniejąca bańka samozadowolenia pękła, gdy stanąłem w kuchennych drzwiach. Właśnie zabierał się do śniadania, lecz na mój widok szybciej niŜ kiedykolwiek pomknął po stoku i znikł za wierzchołkiem wzgórza. Zasmucony wróciłem do 246
kuchni. Moje notowania u Olly’ego spadły o kilka następnych punktów. Z rezygnacją nalałem sobie filiŜankę herbaty. CięŜkie jest Ŝycie.
247
47 Piesek patrzył przed siebie niewidzącym spojrzeniem, nieruchomy, jakby przyklejony do kuchennego stołu. DrŜał, najwidoczniej obawiając się choćby ruszyć łebkiem, a w oczach miał lęk. Po raz pierwszy zobaczyłem go kilka miesięcy wcześniej, kiedy Molly Minican, jedna z naszych sąsiadek w Hannerly, zabrała go z prowadzonego przez siostrę Rosę schroniska dla psów. Natychmiast oczarował mnie ten kudłaty kundelek i jego przyjazne zachowanie. A teraz wydarzyło się to. – Kiedy to się zaczęło, Molly? – zapytałem. Starsza pani wyciągnęła rękę do ulubieńca, a potem ją cofnęła. – Znalazłam go dziś rano. A jeszcze wczoraj wieczorem biegał sobie, zdrów jak ryba. Zwróciła ku mnie zaniepokojoną twarz. – Wie pan co, on chyba się boi, Ŝe będzie go pan dotykał. – Tak jest – odparłem. – Cały zesztywniał. To wygląda na ostry atak reumatyzmu. Czy skomlił z bólu? – Nie, ani razu – starsza pani pokręciła głową. – Dziwne. – Przesunąłem dłonią po napiętych mięśniach małego ciała i lekko ucisnąłem kark. śadnej reakcji. – Gdyby to był reumatyzm, zabolałoby go. Zobaczmy, jaką ma temperaturę. Miałem wraŜenie, Ŝe wkładam termometr wypchanemu zwierzęciu. Cicho zagwizdałem, gdy spojrzałem na słupek rtęci. Czterdzieści stopni. – MoŜemy zapomnieć o reumatyzmie – powiedziałem. – W takich przypadkach zwierzęta prawie zawsze mają normalną temperaturę. Dokładnie zbadałem pieska, obmacując mu brzuch, osłuchując serce i płuca. Serce mocno biło, niemal na pewno ze strachu. Nie mogłem znaleźć Ŝadnych anomalii. – Chyba złapał jakąś infekcję, Molly – orzekłem. – A taka wysoka temperatura moŜe wskazywać na stan zapalny nerek. Dzięki Bogu, mamy teraz antybiotyki. MoŜemy wiele zrobić dla pieska w takim stanie. Dając Robbiemu zastrzyk, pomyślałem nie pierwszy juŜ raz, Ŝe często z ulgą stwierdzam u pacjenta podwyŜszoną temperaturę. MoŜna wtedy spróbować podać mu jeden z nowych leków. W trudnych diagnostycznie przypadkach bez podwyŜszonej ciepłoty ciała byłem właściwie bezradny, natomiast teraz nie Ŝywiłem powaŜniejszych obaw, chociaŜ wcale nie byłem pewny swojej diagnozy. – Zostawię pani te tabletki. Proszę podać mu jedną w południe, drugą wieczorem, a trzecią rano. Wpadnę tu jutro i zbadam go. Byłem przekonany, Ŝe antybiotyk obniŜy temperaturę i po dwudziestu czterech godzinach Robbie poczuje się znacznie lepiej. Najwidoczniej Molly teŜ tak sądziła. 248
– Tak, wkrótce go wyleczymy – powiedziała z uśmiechem, pochylając siwą głowę nad pieskiem. – Ty głuptasie, Ŝeby tak nas straszyć. Była chudzinką po siedemdziesiątce i zawsze uwaŜałem ją za archetyp kobiety z Yorkshire – zamkniętej w sobie i spokojnej, lecz z ogromnym poczuciem humoru, które często dawało o sobie znać. Wezwano mnie, gdy jej poprzedniego psa potrącił traktor. Przybyłem, gdy był juŜ umierający, lecz choć utrata jedynego towarzysza musiała być cięŜkim ciosem dla tej samotnej staruszki, nie roniła łez, tylko ze skupioną miną powoli głaskała ulubieńca. Molly była silna. Zdjąłem psa ze stołu i postawiłem obok jego posłania, lecz on nie próbował się połoŜyć. Patrząc na niego, znów poczułem się bezradny. Podszedłem do zlewu pod oknem, Ŝeby umyć ręce, i musiałem pochylić głowę, Ŝeby zajrzeć do ogrodu. Był tam królik; grzał się w słońcu przy karłowatej jabłonce, a kiedy zauwaŜył mnie za szybą, niespiesznie pokicał i znikł w dziurze w starym kamiennym murku. Wszystko tutaj było stare: niskie belki sufitu, pociemniałe ze starości mury porośnięte bluszczem i powojnikiem, niegdyś czerwone dachówki, groźnie zapadnięte nad dwoma oknami sypialni, które razem miały najwyŜej pół metra kwadratowego. Wychodząc, ponownie musiałem schylić głowę w drzwiach. Obejrzałem się na Robbiego, wciąŜ stojącego nieruchomo przy swoim posłaniu. Wyglądał jak figurka z drewna. Kiedy przyszedłem tam nazajutrz, zastałem Molly w ogrodzie. – Jak się czuje Robbie? – spytałem raźniej, niŜ się czułem. Natychmiast podupadłem na duchu, gdy starsza pani zawahała się, usiłując znaleźć pocieszającą odpowiedź. – MoŜe trochę lepiej... ale niewiele. Nie było trochę lepiej, ale dokładnie tak samo. Stał w kuchni w takiej samej pozycji jak poprzedniego dnia, wciąŜ sztywny i drŜący, tylko przeraŜenie w ślepiach ustąpiło miejsca ogromnemu znuŜeniu. Nachyliłem się i pogłaskałem go. – W ogóle się nie kładzie? – Czasem, ale sprawia mu to trudność. Przez kilka godzin leŜał na swoim posłaniu, ale od kiedy wstał, wcale się nie rusza. Zmierzyłem mu temperaturę. WciąŜ dokładnie czterdzieści stopni. Nie udało mi się zbić gorączki zastrzykiem antybiotyku i tabletkami. Byłem zdziwiony, ale powtórzyłem zastrzyk, po czym zwróciłem się do Molly. – Chciałbym zbadać jego mocz. Kiedy wyniesie go pani do ogródka, proszę spróbować złapać trochę do czystego talerza i przelać do tej buteleczki. Molly zareagowała w typowy sposób – śmiechem. – Dobrze, spróbuję, ale nie ręczę, Ŝe mi się uda. 249
– Owszem – przytaknąłem. – To nie będzie łatwe, ale jestem pewny, Ŝe pani sobie poradzi. Nie potrzebuję duŜo. Następnego dnia stan Robbiego nadal nie uległ zmianie. WciąŜ utrzymywała się wysoka temperatura. Analiza moczu nie wykazała Ŝadnych odchyleń od normy – brak białek, Ŝadnych podejrzeń o kłopoty z nerkami. Zmieniłem antybiotyk i pobrałem próbkę krwi. Przesłałem ją do laboratorium, skąd otrzymałem wiadomość, Ŝe niczego nie wykryto. Po pięciu dniach wizyt oraz prześwietleniu rentgenowskim stan pieska wcale się nie poprawił. Stałem w kuchni, patrząc na swego pacjenta. Wyglądał jak chodzące nieszczęście: zmizerniały, sztywny i drŜący. Stanąłem przed ponurą perspektywą. Jeśli szybko czegoś nie wymyślę, Robbie umrze. – Muszę spróbować czegoś innego, Molly – powiedziałem. Miałem przy sobie nowy lek sterydowy, deksametazon, więc wstrzyknąłem psu jeden centymetr sześcienny. – Pewnie juŜ nie moŜesz na mnie patrzeć, ale wpadnę jutro rano, Ŝeby zobaczyć, czy ten nowy preparat mu pomógł. Molly nie czekała do następnego dnia. Jej chata stała zaledwie pięćdziesiąt metrów od naszego domu i Molly jeszcze tego samego popołudnia stanęła na moim progu. Była zasapana. – Nastąpiła cudowna poprawa, panie Herriot – wydyszała. – To nie ten sam pies. Niech pan przyjdzie do mnie i popatrzy! Zrobiłem to z chęcią, biegiem pokonując ulicę. Robbie wyglądał niemal dokładnie tak jak ten piesek, którego dobrze znałem. Nadal był sztywny, ale mógł z trudem chodzić po kuchni i na mój widok lekko poruszył ogonem. Drgawki ustały i stracił ten przeraŜony wygląd. Poczułem głęboką ulgę. – Czy coś jadł? – Tak, zaledwie dwie godziny po pana wyjściu juŜ miał nos w misce. – To cudownie. – Zmierzyłem temperaturę. Trzydzieści dziewięć stopni. – No cóŜ, moŜna uznać, Ŝe jest niŜsza. Przyjdę jutro, bo myślę, Ŝe jeszcze jeden zastrzyk dobrze mu zrobi. Tydzień później miło było widzieć, jak piesek skacze po ogrodzie, bawiąc się patykiem, pełen Ŝycia i zupełnie zdrowy. ChociaŜ dręczyło mnie to, Ŝe nadal nie miałem pojęcia, co mu było, odnotowałem ten epizod w pamięci jako jeszcze jeden happy end. Myliłem się. Miesiąc później Molly zapukała do moich drzwi. Miała zgnębioną minę. – Znów się zaczyna, panie Herriot! – O czym pani mówi? – To samo co poprzednio. Cały drŜy i nie moŜe się ruszać! Ponownie zastrzyk sterydu wywołał szybki powrót do zdrowia, lecz to nie 250
koniec tej opowieści. Był to dopiero początek sagi. Przez następne dwa lata toczyłem długą bitwę z tą przedziwną przypadłością. Robbie przez kilka tygodni był normalnym, zdrowo wyglądającym zwierzęciem, a potem znienacka pojawiały się znienawidzone objawy. Molly pędziła wtedy do mnie; stawała w progu z odchyloną na bok głową i niespokojnym uśmiechem, mówiąc: – SOS, panie Herriot, SOS. ChociaŜ mocno zaniepokojona, zawsze usiłowała rozjaśnić sytuację ponurym humorem. Za kaŜdym razem gdy do tego doszło, mknąłem do chaty ze sterydami. Czasem objawy były tak silne, Ŝe towarzyszyły im zaburzenia oddychania; czułem, Ŝe kaŜda z tych kuracji ratuje Ŝycie psa. W trakcie leczenia stosowałem zmienne dawkowanie. Najskuteczniejsze okazywały się kilkudniowe regularne iniekcje, wspomagane tabletkami i połączone ze stopniowym zmniejszaniem dawki aŜ do całkowitego wstrzymania. Potem z zapartym tchem czekaliśmy do następnego nawrotu. Czasem nic się nie działo przez kilka tygodni i juŜ czuliśmy się pewniej, sądząc, Ŝe zwycięŜyliśmy i wkrótce zapomnimy o całej sprawie jak o złym śnie. A potem Molly z pochyloną głową wracała pod moje drzwi. – SOS, panie Herriot, SOS. Stało się to częścią naszego Ŝycia. Dość dobrze znałem mieszkającą tuŜ obok Molly, ale teraz, w czasie moich wizyt w jej domu, opowiedziała mi o sobie więcej, podczas gdy piłem filiŜankę herbaty przy maleńkim kuchennym oknie przesłoniętym bluszczem i gałęziami pobliskiej jabłoni. Jako młoda dziewczyna podjęła pracę gosposi; mieszkała w tej wiosce od trzydziestu lat. Jakiś czas temu była cięŜko chora i byłaby umarła, gdyby nie uratowała jej Ŝycia operacja przeprowadzona w Brawton przez błyskotliwego chirurga, sir Charlesa Armitage’a. Jej twarz rozpromieniała się, kiedy o nim mówiła. – Och, on jest mądry i sławny, a był dla mnie taki uprzejmy. Jestem tylko biedną staruszką bez grosza, ale traktował mnie jak królową. Nie mógłby być milszy. Miała jeszcze jednego bohatera – aktora Johna Wayne’a. Ilekroć w małym kinie w Darrowby grali jakiś film z jego udziałem, Molly nigdy go nie przegapiła. Kiedy odkryła, Ŝe i ja jestem wielbicielem Wayne’a, długo rozmawialiśmy o jego filmach. – Och, on jest cudowny – mówiła, śmiejąc się ze swojego zauroczenia. Była to miła znajomość, lecz przez cały czas unosiło się nad nią widmo nawracającej choroby Robbiego. Bywałem w jej domku wiele razy i oczywiście nigdy nie liczyłem za wizytę. śyła tylko ze skromnej emerytury, więc chociaŜ 251
początkowo brałem symboliczną zapłatę, potem nie robiłem nawet tego. Często prosiła, Ŝebym przyjął od niej jakieś pieniądze, ale nie chciałem o tym słyszeć. W rewanŜu robiła na drutach róŜne drobiazgi dla Helen i dzieci oraz obdarowywała nas słoikami domowego keczupu. Kiedy wspominam tamte lata, ta część mego Ŝycia zdecydowanie wyróŜnia się z monotonii codziennej praktyki weterynaryjnej. Niezwykła choroba Robbiego, sir Charles Armitage, John Wayne i SOS. Przez cały czas podziwiałem wielkoduszną naturę pieska. Przy kaŜdym spotkaniu wbijałem w niego igłę strzykawki. Musiał się czuć jak poduszeczka do szpilek, lecz gdy wracał do zdrowia, zawsze wybiegał mi na spotkanie, Ŝwawo merdając ogonem, opierając mi przednie łapy na udach i spoglądając na mnie z zachwytem. JednakŜe z czasem ataki stały się coraz częstsze i gwałtowniejsze. Z przykrością patrzyłem na cierpienia pieska i chociaŜ zawsze udawało mi się jakoś uśmierzyć jego cierpienia, stopniowo zacząłem się oswajać ze smutną myślą, Ŝe to przegrana bitwa. Kryzys nastąpiło trzeciej rano. Usłyszałem dzwonek do drzwi, włoŜyłem szlafrok i poszedłem do drzwi. Molly znów stała na schodach, lecz tym razem nie zdołała przywołać nawet na pół Ŝartobliwego hasła z SOS. – Zechce pan przyjść, panie Herriot? – wykrztusiła. – Z Robbiem jest naprawdę źle. Nie fatygowałem się ubieraniem; chwyciłem torbę i pobiegłem do jej domku. Piesek był zupełnie sztywny, trząsł się, dyszał i ledwie łapał oddech. To był najgorszy ze wszystkich ataków. – Proszę, niech pan go uśpi – poprosiła cicho Molly. – Naprawdę chce pani tego? – Tak, to juŜ koniec. Czuję to. Nie mogę tego znieść, panie Herriot. Sama nie czuję się najlepiej, a to bardzo mnie przygnębia. Wiedziałem, Ŝe miała rację. Gdy wprowadziłem barbituran do Ŝyły i zobaczyłem, jak piesek zapada w wieczny sen, nie miałem nawet cienia wątpliwości, Ŝe to najlepszy sposób zakończenia jego cierpień. Tak jak poprzednio nie było Ŝadnych łez. Tylko z cichym „och, Robbie, Robbie” poklepała kudłate ciałko. Opadłem na krzesło w kuchni, gdzie wypiłem tyle filiŜanek herbaty. Siedząc tak w szlafroku i kapciach, ledwie mogłem uwierzyć, Ŝe te długie zmagania zakończyły się w taki sposób. – Molly – powiedziałem po chwili – naprawdę chciałbym zgłębić ten przypadek do końca. – Mówi pan o sekcji? – Spojrzała na mnie i pokręciła głową. – Nie. Nie chcę. 252
Nie miałem pojęcia, co mógłbym powiedzieć lub zrobić. Wyszedłem, pozostawiając za sobą tajemnicę, i idąc przez oświetlony księŜycem ogród, przygnębiony poraŜką i rozczarowaniem, sądziłem, Ŝe ta zagadka juŜ na zawsze pozostanie niewyjaśniona. Wkrótce pochłonął mnie wir codziennych zajęć, lecz trudno mi było zapomnieć o Robbiem. Niestety, czasem się zdarza, Ŝe pacjenci umierają, a psy Ŝyją krótko i zawsze groŜą im choroby układu krąŜenia. Wiedziałem, Ŝe nie mogę cierpieć razem z pogrąŜonymi w Ŝalu właścicielami, i starałem się zachować profesjonalne podejście. Nie zawsze jednak mi się to udawało i tak właśnie było w przypadku Robbiego. Nasza znajomość trwała dość długo, więc nie potrafiłem zapomnieć o tym piesku. A jeszcze gorsze było to, Ŝe codziennie mijałem dom Molly i widziałem jej siwą głowę w ogrodzie, gdzie kiedyś bawiła się z Robbiem. Wyglądała na bardzo samotną. Powstrzymałem się od udzielenia zwyczajowej rady, aby „wzięła sobie innego psa”, poniewaŜ starsza pani wyraźnie podupadła na zdrowiu i wiedziałem, Ŝe nie miałaby siły zaczynać wszystkiego od nowa. Niestety, moje obawy się potwierdziły; Molly umarła kilka tygodni po Robbiem. Ten rozdział został ostatecznie zamknięty. Po pewnym czasie przyszedłszy do przychodni późnym popołudniem, zastałem Siegfrieda sporządzającego jakieś lekarstwo w aptece. – Cześć, Siegfriedzie – powiedziałem. – Miałem cholernie kiepski dzień. Odstawił buteleczkę, którą właśnie napełniał. – Pod jakim względem, Jamesie? – Do licha, nic mi się nie udawało! Pogorszyło się wszystkim pacjentom, których ponownie odwiedziłem; Ŝaden nie wyzdrowiał, a niektórzy ludzie byli najwyraźniej gotowi powiedzieć mi, Ŝe jestem cholernie kiepskim weterynarzem. – Na pewno nie. Przywidziało ci się. – Nie sądzę. Zaczęło się z samego rana, kiedy badałem psa pani Cowling. To dość dziwny przypadek, więc usiłowałem rozwaŜyć róŜne ewentualności. Obrzuciła mnie lodowatym spojrzeniem i podsumowała: – Krótko mówiąc, po prostu nie ma pan pojęcia, co jest temu zwierzęciu! – Nie przejmowałbym się tym, Jamesie. Z pewnością nie miała na myśli nic złego. – Nie widziałeś jej miny. Potem pojechałem obejrzeć owcę George’a Grindleya; przypadek zatrucia ciąŜowego. Mierzyłem jej temperaturę, gdy ni stąd, ni zowąd, George powiedział: – Jeszcze nigdy nie udało się panu wyleczyć Ŝadnego mojego zwierzęcia. Mam nadzieję, Ŝe z tym pójdzie panu lepiej. – PrzecieŜ to nieprawda, Jamesie. Wiem na pewno. 253
– MoŜliwe, ale tak powiedział. – Przegarnąłem palcami włosy. – A potem pojechałem wyczyścić krowę starego Hawkinsa. Ledwie wysiadłem z samochodu, spojrzał na mnie spode łba i rzekł: – Och, to pan. śona mówi, Ŝe ilekroć pan przyjedzie, sprawa kończy się fatalnie. – Musiałem być zdruzgotany, bo poklepał mnie po ramieniu i dodał: – Mimo to ona pana lubi. – O rany, przykro mi, Jamesie. – Dzięki, Siegfriedzie. Nie będę cię dłuŜej zanudzał, ale tak było cały dzień. A potem musiałem pojechać do mojej wioski i minąć dom starej Molly Minican. Był tam licytator sprzedający jej meble i dobytek. Sterty róŜnych przedmiotów stały w ogrodzie, a ja znów przypomniałem sobie, Ŝe uśpiłem jej psa i do dziś nie mam pojęcia, na co chorował, chociaŜ leczyłem go przez dwa lata. Ona wiedziała, Ŝe tego nie wiem, i na pewno uwaŜała, Ŝe jestem nieudolny. To był chyba najgorszy moment dzisiejszego dnia. Siegfried rozłoŜył ręce. – Wiesz, ilu weterynarzy i lekarzy traci pacjentów, nie mając pewności co do swojej diagnozy? Nie jesteś jedyny. W końcu wszyscy miewamy takie dni, Jamesie, kiedy wszystko źle idzie. KaŜdemu kiedyś się to przytrafia. Jeszcze będziesz miał swoje dobre dni. Skinąłem mu głową na poŜegnanie i ruszyłem do domu. Mój wspólnik usiłował mnie pocieszyć, ale wciąŜ byłem przygnębiony. Kiedy dotarłem do High Field i usiadłem przy stoliku z herbatą, Helen obrzuciła mnie pytającym spojrzeniem. – Co się stało, Jim? Jesteś dziwnie cichy. – Przepraszam, Helen. Obawiam się, Ŝe dzisiaj nie jest mi do śmiechu. Opowiedziałem jej o wszystkim. – Domyślałam się, Ŝe to ma związek z pracą – powiedziała – ale najbardziej martwi cię Molly Minican, prawda? – Zgadza się – kiwnąłem głową. – Była niezwykła. Widząc cały jej dobytek wystawiony w ogrodzie, znów przypomniałem sobie o wszystkim. Jest mi przykro, Ŝe Molly umarła, uwaŜając mnie za nieudacznika. – Zawsze była dla ciebie miła, Jim. – Była miła dla wszystkich, ze mną włącznie. Jednak wiem, Ŝe na pewno uwaŜała, Ŝe ją zawiodłem. Teraz juŜ nie Ŝyje, ale mam przykre wraŜenie, Ŝe w głębi serca miała o mnie kiepskie zdanie, i nie mogę juŜ tego zmienić. Helen obrzuciła mnie współczującym spojrzeniem. – Chyba mam coś, co poprawi ci humor. Wyszła z pokoju, a ja czekałem zaintrygowany; przedmiot, który przyniosła pod pachą, przypominał oprawiony w ramkę obraz. – Peggy Ford z wioski była dziś na licytacji rzeczy Molly – powiedziała. – Przyniosła mi coś, co wisiało w sypialni staruszki. Peggy pomyślała, Ŝe ciebie to zainteresuje. Popatrz. 254
To nie był obraz, lecz oprawiony w ramki kawałek kartonu, na którym widniał skreślony pajęczym pismem Molly napis: „Moi trzej ulubieni ludzie”. Pod spodem były równo przyklejone do kartonu trzy zdjęcia. Sir Charlesa Armitage’a, Johna Wayne’a... i moje.
255
48 Po raz pierwszy widziałem człowieka, który po wyjściu z domu zdjął spinacze przytrzymujące nogawki spodni podczas jazdy na rowerze. Zostałem wezwany przez pana Colwella, abym zajął się jego psem. Kiedy wysiadłem z samochodu, ze zdziwieniem ujrzałem wychodzącego z domu męŜczyznę, który ostroŜnie obejrzał się i pochyliłby zdjąć spinacze. Nigdzie nie zauwaŜyłem roweru. – Przepraszam – powiedziałem. – Mam nadzieję, Ŝe nie weźmie mi pan za złe tego pytania, ale po co te spinacze? MęŜczyzna znów się obejrzał, uśmiechnął i spokojnie odparł: – Ach, pan Herriot, jest pan juŜ. Właśnie odczytywałem licznik gazu i dlatego się zabezpieczyłem. – Zabezpieczył się pan? – Tak, przeciwko pchłom. – Pchłom! – Tak, właśnie. Ci Colwellowie to mili ludzie, ale pani domu nie lubi się przemęczać, więc mają tam mnóstwo pcheł. – Ale... spinacze... nadal nie rozumiem... – Wytrzeszczyłem oczy. – Ano tak – odparł ze śmiechem męŜczyzna. – One mają nie dopuścić do tego, Ŝeby pchły weszły mi do nogawek. Schował spinacze do kieszeni i zniknął za rogiem, zmierzając do następnego licznika. Stałem przy samochodzie, chichocząc pod nosem. Pchły w nogawkach! Jeszcze nigdy nie słyszałem czegoś równie głupiego. Znałem tego pracownika gazowni od lat i zawsze wydawał mi się zupełnie normalnym człowiekiem, lecz najwyraźniej miał obsesję. Tak jak ludzie, którzy wciąŜ myją ręce. Pewnie zakładał te spinacze przed wejściem do kaŜdego domu. Podszedłem do naroŜnika i spojrzałem na rząd budynków, ale juŜ zniknął w którymś z nich. To niewiarygodne, jakie pomysły przychodzą ludziom do głowy. Zawsze fascynowały mnie takie fiksacje, a urojone pchły były czymś zupełnie nowym. Miałem tylko nadzieję, Ŝe ten nieszczęsny człowiek jakoś radzi sobie z tym obłędem, i chyba tak było, poniewaŜ słyszałem, jak wesoło pogwizduje, skręcając za róg. Uśmiechałem się szeroko, gdyŜ właśnie był czwartek, miałem przed sobą wolne popołudnie, a ta wizyta była ostatnia w tym dniu. ChociaŜ weterynaria stanowiła całe moje Ŝycie i nie chciałbym wykonywać Ŝadnej innej pracy, problem polegał na tym, Ŝe nigdy się nie kończyła – nie licząc czwartkowych popołudni. W tym dniu zawsze od rana było mi lekko na sercu, gdyŜ wiedziałem, Ŝe niebawem wyjedziemy z Helen do Brawton, wolni jak ptaki. Pyszny lunch w jednej ze wspaniałych kafejek, a potem spotkanie z moim kolegą 256
weterynarzem z Boroughbridge, Gordonem Rae, i jego Ŝoną Jean – tak jak my uciekającymi przed telefonem i gumowymi butami. Spędzamy te popołudnia, robiąc zakupy, pijąc herbatę, a później zazwyczaj idziemy do kina. To dość skromne plany, lecz dla nas był to upragniony odpoczynek. Tym razem wieczór mieliśmy spędzić trochę inaczej, gdyŜ panna Whitlings, filar Towarzystwa Muzycznego w Darrowby, podarowała Helen bilety na koncert orkiestry filharmonicznej Halle. Wrócimy do domu, aby się przebrać, a potem we czwórkę pójdziemy na koncert. Dyrygował mój ulubieniec, sir John Barbirolli, a na myśl o programie koncertu ciekła mi ślinka. Coriolanus, koncert skrzypcowy Elgara i pierwsza symfonia Brahmsa. Z zadowoleniem nabrałem tchu i zapukałem do drzwi Colwellów. Za godzinę będę wolny. Otworzył mi pan domu: sześćdziesięcioletni, w podkoszulku, nieogolony, ale miło uśmiechnięty. – Proszę wejść, panie Herriot – zawołał, dwornie machając ręką. – Przepraszam, Ŝe pana wezwaliśmy, ale nie mamy transportu, a nasz pies potrzebuje pomocy. – Wszystko w porządku, panie Colwell. Zrozumiałem, Ŝe potrącił go samochód? – Tak, dziś rano wybiegł prosto pod furgon pocztowy i aŜ odrzuciło go na bok. – Uśmiech zgasł mu na ustach i w jego oczach dostrzegłem błysk niepokoju. – Mamy nadzieję, Ŝe to nic powaŜnego. Biedny stary Roopy. Tak go nazywamy, bo śmiesznie szczeka. Drzwi prowadziły prosto do bawialni, gdzie powietrze było cięŜsze i bardziej duszące niŜ w oborze. Na meblach leŜała gruba warstwa kurzu, a stół i podłogę zaścielała mieszanina kolorowych gazet, części garderoby i resztek jedzenia. Pani Colwell istotnie nie lubiła się przemęczać. Wyłoniła się z kuchni i powitała mnie równie przyjaźnie jak jej mąŜ, lecz oczy miała zaczerwienione i zapuchnięte od płaczu. – Och, panie Herriot – jęknęła – tak się martwiliśmy o Roopy’ego. Nigdy w Ŝyciu nie chorował, a teraz obawiamy się, Ŝe moŜemy go stracić. Spojrzałem na leŜącego w koszyku pod ścianą psa. Wyglądał na mieszańca spaniela i patrzył na mnie przeraŜonymi ślepiami. – Czy po wypadku zdołał sam wejść do domu? – zapytałem. – Nie – odparł pan Colwell. – Musieliśmy go wnieść. – Przełknął ślinę. – Sądzimy, Ŝe moŜe mieć przetrącony kręgosłup. – Hmm, niech popatrzę. – Klęknąłem przy koszyku, a Colwellowie przyklękli po obu moich bokach. Odciągnąwszy dolną powiekę psa, zobaczyłem róŜową spojówkę. – To prawidłowa barwa. Nie ma objawów obraŜeń wewnętrznych. Obmacałem wszystkie cztery nogi, Ŝebra oraz miednicę psa, lecz nie znala257
złem Ŝadnych złamań. – Zobaczmy, czy moŜesz ustać, chłopie – powiedziałem. Delikatnie wsunąłem dłoń pod jego brzuch i zacząłem go ostroŜnie podnosić. Zaprotestował skomleniem, wywołując zaniepokojone okrzyki właścicieli: – Och, biedny stary Roopy! Trzymaj się, stary! Jest taki dzielny! – mówili, głaszcząc go i drapiąc za uszami. Nadal podnosiłem psa, aŜ na chwilę niepewnie stanął na czterech łapach, po czym opuściłem go na posłanie. – No, wygląda na to, Ŝe mu się udało – oznajmiłem. – Jest trochę potłuczony i widzicie, Ŝe ma zdarte i obolałe poduszeczki łap, ale na pewno nie odniósł powaŜnych obraŜeń. Colwellowie przyjęli to okrzykami radości i ze zdwojonym entuzjazmem zaczęli głaskać i pieścić Roopy’ego, który wodził po nich swoimi wielkimi i smutnymi ślepiami spaniela. Najwyraźniej wykorzystywał sytuację. Wszyscy troje wstaliśmy z podłogi, po czym sięgnąłem po moją torbę. – Zrobię mu zastrzyki, Ŝeby uśmierzyć ból i przyspieszyć gojenie otartych łap. – Podałem sterydy i antybiotyk, po czym odliczyłem tabletki z penicyliną. – Doznał szoku, oczywiście, ale myślę, Ŝe trochę przesadza. – Zaśmiałem się i poklepałem go po kudłatym łbie. – Jesteś dzielnym weteranem, Roopy. Colwellowie przytaknęli wesoło: – Tak, ma pan rację, panie Herriot. On lubi udawać! – Mimo to pani domu uroniła łzę. – Och, co za ulga, Ŝe jednak go nie stracimy. Potem szybko otarła twarz wierzchem ręki. – Musimy to uczcić filiŜanką herbaty. Ma pan chwilę czasu, panie Herriot? Brawton wabiło, ale nie mogłem odmówić. – Dziękuję, mam chwilkę, ale będę musiał się pospieszyć. Pani Colwell szybko zagotowała wodę w czajniku i oburącz odgarnęła rupiecie z części stołu, robiąc miejsce na filiŜanki. Popijając herbatę i patrząc na tych przyjaznych ludzi, uśmiechniętych i czule spoglądających na psa, uznałem, Ŝe pracownik gazowni miał rację. Byli bardzo mili. Wychodziłem w chwale, Ŝegnany podziękowaniami i pozdrowieniami. Wsiadłszy do samochodu, zawołałem: – Proszę zadzwonić do mnie za parę dni i dać mi znać, jak on się czuje. Na pewno nic mu nie będzie. Zaledwie skręciłem za róg, poczułem lekkie ukłucia wokół kostek. Uznałem, Ŝe draŜnią mnie nowe skarpetki, więc zsunąłem je trochę niŜej. Mimo to dziwne swędzenie i kłucie zaczęło obejmować moje łydki. Zatrzymałem samochód na poboczu drogi i podwinąłem nogawkę. Skórę miałem usianą maleńkimi czarnymi kropkami, które poruszały się i podskakiwały, szybko przesuwając się coraz wyŜej w kierunku ud. O mój BoŜe, ten człowiek z gazowni wcale nie był stuknięty! 258
Chciałem jak najszybciej wrócić do domu, lecz przede mną jechały dwa traktory z mocno wyładowanymi przyczepami, których nie mogłem wyprzedzić. Zanim dotarłem do High Field, inwazja objęła pierś i plecy, a piekące swędzenie doprowadzało mnie do szału, sprawiając, Ŝe wierciłem się na fotelu. Helen właśnie szykowała się do wyjazdu do Brawton. Spojrzała ze zdumieniem, gdy galopem wpadłem do sypialni. – Muszę się wykąpać! – wrzasnąłem. – Och... miałeś brudną robotę? – Nie, mam pchły! – Co? – Pchły! Miliony pcheł! Oblazły mnie całego! – Ale... ale... jak...? – Opowiem ci później. Proszę, przyjdź zabrać moje rzeczy i wrzuć je do pralki. Muszę się przebrać. W łazience rozebrałem się i wskoczyłem do wody, raz po raz zanurzając głowę. Helen ze zgrozą spojrzała na stertę ciuchów oraz zwinne insekty skaczące po białej koszuli. – Ojojoj! – jęknęła, krzywiąc się i dwoma palcami podnosząc kolejne części mojej garderoby, Ŝeby umieścić je w pralce. Najchętniej pozostałbym w wannie na zawsze. Poczułem głęboką ulgę, ciało przestało mnie swędzieć i z niedowierzaniem spoglądałem na czarne ciała moich dręczycielek unoszące się na powierzchni wody. Nie zamierzałem ryzykować. OpróŜniłem wannę, ponownie ją napełniłem i znów wziąłem długą kąpiel. Raz po raz myłem i szorowałem głowę, a kiedy w końcu wyszedłem z wanny i włoŜyłem czyste rzeczy, podziękowałem niebiosom, Ŝe moje kłopoty się skończyły. Po raz pierwszy doświadczyłem czegoś takiego. Nie miałem pojęcia, Ŝe to takie okropne przeŜycie. Często czytywałem o cierpieniach więźniów sypiających na zapchlonych materacach, ale nie w pełni rozumiałem ich sytuację – aŜ do tej pory. Kiedy w końcu ruszyliśmy do Brawton, z trudem odzyskaliśmy beztroski nastrój, taki jak w kaŜdy czwartek. Nadal mieliśmy w pamięci upiorne wydarzenia poranka. Kiedy jednak opuściliśmy wzgórza i wjechaliśmy na wielką równinę Yorku, a za oknami samochodu zaczęły się przesuwać dobrze nam znane widoki, stopniowo odzyskaliśmy dobry humor. Wkrótce zjemy lunch, z daleka od codziennych trosk, a potem – wieczorem – czeka nas cudowny koncert orkiestry filharmonicznej Halle. Kiedy mieszkałem w Glasgow, spotkałem osobiście legendarnego Barbirollego – jeszcze zanim został sir Johnem – i to w dość niezwykłych okolicznościach. Poszedłem do St Andrew’s Hall na specjalny koncert dla szkół. Grała Scottish Orchestra. W antrakcie poszedłem do toalety, gdzie zobaczyłem postać w białej koszuli i fraku. Ze zdumieniem stwierdziłem, Ŝe to wielki Barbirolli we własnej 259
osobie. ChociaŜ było to dość dziwne miejsce na rozmowę, zapytał mnie, jak mi się podoba koncert, jaką muzykę najbardziej lubię i o kilka innych spraw. Naprawdę był uprzejmym, miłym człowiekiem i zupełnie zasłuŜenie powszechnie lubianym na całym świecie. Od czasu tamtego spotkania śledziłem jego karierę jako następcy Toscaniniego w nowojorskiej filharmonii, a później dyrygenta wielkiej orkiestry filharmonicznej Halle, którym został w 1942 roku. Przez wszystkie te lata zawsze chodziłem na jego koncerty, jeśli tylko odbywały się w pobliŜu. Widziałem, jak z wiekiem staje się coraz drobniejszy. Nigdy nie był słusznej postury, a teraz stał się wręcz mały i kruchy – ale za pulpitem zawsze wyglądał imponująco. Dzieliłem się tymi myślami z Helen, coraz bardziej ciesząc się z wolnego popołudnia, ale kiedy znaleźliśmy się niecałe dwa kilometry przed Brawton, nagle zesztywniałem i zamilkłem. Po chwili Ŝona spojrzała na mnie. – Co się stało? Nagle umilkłeś. OstroŜnie zmieniłem pozycję na fotelu. – Och, to pewnie złudzenie, ale mam dziwne uczucie, Ŝe wciąŜ chodzą po mnie pchły. – Co? Na pewno nie – nie po dwóch kąpielach i zmianie ubrania! To niemoŜliwe! – Wiem, Ŝe to niemoŜliwe, ale mówię ci, Ŝe mam takie uczucie. – Och, to tylko takie wraŜenie, Jim. Pamiętaj, Ŝe byłeś cały pogryziony. – Wiem, wiem – mruknąłem – ale jestem pewny, Ŝe znów mnie oblazły. Uścisnęła moją rękę i uśmiechnęła się pocieszająco. – Tylko ci się zdaje. Spróbuj myśleć o czymś innym. Robiłem, co mogłem, lecz nadal to czułem, wchodząc po schodach do kawiarni Browna. Cudowne zapachy, szczęk sztućców, wesoły gwar i powitalne uśmiechy dobrze nam znanych kelnerek zawsze wprawiały mnie w podniosły nastrój niczym donośny gong wieszczący początek wspaniałego popołudnia, lecz tym razem było inaczej. Zajęliśmy miejsca i czytaliśmy menu złoŜone z tradycyjnych potraw Yorkshire, które najbardziej lubiłem – rostbef z puddingiem, płastuga z frytkami, stek i pasztet z nereczek, biszkopt z dŜemem, makowiec z kremem. Mimo to wciąŜ miałem zamęt w myślach i złoŜyłem zamówienie z wymuszonym uśmiechem. Wspaniałą zupę i drugie danie jadłem jak w złym śnie, bezskutecznie usiłując ignorować dokuczliwe swędzenie pod koszulą. W połowie posiłku jakaś para przecisnęła się między stolikami i podeszła do nas. – Czy moŜemy się przysiąść? – zapytał uprzejmie męŜczyzna. – Przy innych stolikach nie ma wolnych miejsc. 260
– Oczywiście – odparłem, ponownie zdobywając się na uśmiech. – AleŜ proszę. Kiedy usiedli, z łatwością ich zaszufladkowałem. Farmer i jego Ŝona zrobili sobie wolne popołudnie, tak jak my. Byli po pięćdziesiątce, mieli czerstwe, ogorzałe twarze, a męŜczyzna wyraźnie czuł się nieswojo w jaskrawym krawacie i eleganckiej tweedowej marynarce. Szeroką ręką sięgnął po kartę i przestudiował ją razem z Ŝoną. – No tak – rzekł, spoglądając na nas. – Zeszłej nocy trochę popadało. To wyjaśnia sprawę, pomyślałem, przytakując skinieniem głowy. Nie znałem ich. Brawton leŜało trochę za daleko dla większości moich klientów. Pewnie mieszkali we Wharfedale. Te rozwaŜania przerwała mi Helen, trącając mnie kolanem pod stołem. Spojrzawszy na nią, zobaczyłem, Ŝe ma przeraŜoną minę. – Masz jedną na kołnierzu – mruknęła i zaraz dodała: – Och, zeskoczyła! Istotnie skoczyła, na sam środek białego obrusa. Gdy bezradnie na to patrzyłem, dołączyła do niej następna, i jeszcze jedna. Farmer i jego Ŝona, którzy najwyraźniej właśnie zamierzali nawiązać przyjazną rozmowę, ze zdumieniem spoglądali na skaczące insekty. Zapadła okropna cisza, po czym męŜczyzna znowu przemówił. – Ach, zwolnił się stolik pod oknem, Evo – rzekł, wstając z krzesła. – Zwykle tam siadamy. Państwo wybaczą. Kiedy odeszli, pospiesznie skończyliśmy posiłek. Nie wiem, ile tych paskudnych stworzeń pojawiło się na stole. Byłem zbyt wstrząśnięty, by liczyć, a sięgając myślą wstecz, pamiętam tylko moje przeraŜenie na widok pierwszych kilku. Zrezygnowaliśmy z deseru i zamiast leniwie omawiać zalety puddingu oraz szarlotki, poprosiliśmy o rachunek i czmychnęliśmy z lokalu. Nie mogliśmy zostać w Brawton do spotkania z Jean i Gordonem. Naszym jedynym celem była łazienka. Gdy w iście wyścigowym tempie jechałem do domu, raz po raz stawał mi przed oczami widok tych paskudnych stworzeń na białym obrusie. Jak to się mogło stać? W jaki sposób ta druga fala pcheł opadła mnie mimo wszystkich podjętych środków ostroŜności? Do dziś nie znam odpowiedzi na to pytanie, wiem tylko, Ŝe tak się stało. Wróciwszy do domu, powtórzyliśmy poranne zabiegi; ja nurkowałem w wannie, a Helen dwoma palcami zbierała moją zapchloną odzieŜ. Na całe szczęście „porządny garnitur” postanowiłem włoŜyć dopiero na koncert, gdyŜ moja skromna garderoba kurczyła się w zastraszającym tempie. Kiedy w końcu doprowadziłem się do porządku i ponownie byłem gotowy do drogi, z desperacją powiedziałem do Ŝony: – Chyba tym razem wszystko będzie w porządku. – Och, na pewno. To niemoŜliwe, Ŝeby została choć jedna. 261
Nerwowo poruszyłem ramionami w czystej koszuli. – Przedtem teŜ tak myśleliśmy. Mieliśmy zabrać panny Whitlings – Harriet i Felicity. Jak zwykle tryskały Ŝyciem i dobrym humorem. Były czterdziestoletnimi, wysokimi i piersiastymi damami, a chociaŜ niektórzy mogliby uznać je za otyłe, zawsze uwaŜałem je za niezwykle przystojne i dziwiłem się, Ŝe Ŝadna z nich nie wyszła za mąŜ. Ponowna podróŜ do Brawton szybko minęła dzięki oŜywionej rozmowie, a w moim przypadku równieŜ dzięki temu, Ŝe tym razem nic nie poŜerało mnie Ŝywcem. W sali koncertowej dwie przyjaciółki ulokowały się po obu moich bokach, co uznałem za komplement. Prawdę mówiąc, byłem lekko ściśnięty między nimi, gdyŜ obie niezupełnie mieściły się na swoich fotelach. Chłonąc znajome odgłosy sali koncertowej, dźwięki strojonych instrumentów, wyczekujący pomruk rozmów i wesołe trajkotanie moich dwóch atrakcyjnych sąsiadek, doszedłem do wniosku, Ŝe po stresującym dniu sprawy przybrały przyjemniejszy obrót. śycie jest piękne. Przyłączyłem się do braw, którymi powitano maleńkiego Barbirollego, gdy powoli przeszedł po podium. Mieszkańcy Yorkshire uwielbiali go tak samo jak wszyscy, więc oklaskom nie było końca. Kiedy wreszcie stanął za pulpitem i w nagłej ciszy podniósł batutę, zapadłem w fotel w radosnym wyczekiwaniu. W momencie gdy zabrzmiały pierwsze majestatyczne takty Coriolanusa, poczułem lekkie ukłucie w prawą łopatkę. O mój BoŜe, to niemoŜliwe. Jednak coraz dokuczliwsze swędzenie było aŜ nazbyt znajome. Próbowałem je ignorować, lecz po chwili musiałem mocno oprzeć się plecami o fotel, Ŝeby złagodzić to nieznośne uczucie, a gdy przeniosło się na drugie ramię, z najwyŜszą ostroŜnością zmieniłem pozycję. Nagle z przeraŜeniem uzmysłowiłem sobie, Ŝe sąsiadki, między którymi siedziałem ściśnięty, wyczuwają kaŜdy mój ruch, nawet najmniejszy. Gdy irytujące swędzenie przybierało na sile, miałem chęć drapać się, czochrać i zwalczać je w kaŜdy moŜliwy sposób, lecz to było niemoŜliwe. Musiałem zaakceptować przeraŜający fakt, iŜ przez kilka następnych godzin będę musiał siedzieć nieruchomo. Wymagało to nadludzkiej siły woli i zaiste musiałbym być jogą, Ŝeby tego dokonać. Starałem się skupić na muzyce, lecz po krótkich okresach bezruchu byłem zmuszony nieznacznie zmieniać pozycję, ocierając się plecami o oparcie fotela lub wiercąc się na siedzeniu. Doszedłem do wniosku, Ŝe pozostała tylko jedna pchła. Po dotychczasowych doświadczeniach stałem się autorytetem w tej dziedzinie i byłem przekonany, Ŝe potrafię prześledzić jej marszrutę po mojej osobie. Gdy wokół rozbrzmiewały dźwięki Beethovena, wpadłem na desperacki pomysł, by przyłapać ją na gorącym uczynku i rozgnieść. Przy kaŜdym kolejnym ugryzieniu próbowałem z całej siły przyciskać się plecami do fotela i lekko poruszać na boki. 262
Podczas tych manewrów nieuchronnie naruszałem terytoria moich towarzyszek. Tego wieczoru chciałem lepiej je poznać i więcej się o nich dowiedzieć, tymczasem najlepiej zaznajomiłem się z ich anatomią. Krągłe ramiona, pulchne boki, wydatne biodra – raz po raz stykałem się z nimi w trakcie moich beznadziejnych zmagań. Jako dobrze wychowane damy nie reagowały na moje nieznośne zachowanie. JednakŜe dwukrotnie, gdy mimowolnie dotknąłem kolanem uda Harriet, ona zdecydowanie je odsunęła, a gdy lewym łokciem trąciłem obfity biust Felicity, ta wysoko uniosła brwi. Nie chcę dalej opisywać tego nieszczęsnego wieczoru, który skończył się tak samo, jak się zaczął. Boski koncert skrzypcowy Elgara, który zwykle jak Ŝaden inny utwór muzyczny przenosił mnie do idealnego świata, stał się jedynie tłem mojej prywatnej bitwy. Tak samo było z moją ukochaną pierwszą symfonią Brahmsa. Chciałem tylko jak najszybciej wrócić do domu. W antraktach i gdy Ŝegnaliśmy się z nimi pod domem, widziałem sztuczne uśmiechy oraz niepewne spojrzenia panien Whitlings. Stare powiedzenie o ziemi rozstępującej się pod nogami nigdy nie było równie prawdziwe. Kiedy było juŜ po wszystkim i siedzieliśmy z Helen na łóŜku, wspominając wydarzenia minionego dnia, nadal czułem się strasznie. – Mój BoŜe, co za wieczór! – jęknąłem, a gdy znów zacząłem biadolić, wspominając swoje koszmarne przeŜycia z siostrami Whitlings, Helen zdołała zachować powagę, lecz widziałem, Ŝe przychodziło jej to z najwyŜszym trudem. Unoszące się kąciki ust, marszczenie brwi i przyciskanie dłoni do ust zdradzało te wewnętrzne zmagania. Kończąc te biadania, z rozpaczą rozłoŜyłem ręce. – Wiesz co, Helen? Jestem przekonany, Ŝe sprawczynią tych wszystkich cierpień była jedna pchła. Pomyśl tylko! Jedna jedyna pchła! Moja Ŝona nagle opuściła głowę, otworzyła usta i podjęła skuteczną próbę zniŜenia głosu o kilka oktaw. – Pchła! – zanuciła jak prawdziwy Szaliapin. – Cha, cha, cha – jedna pchła! – Tak, bardzo śmieszne – mruknąłem. – Musorgski na pewno nie zawarłby tyle radości w tej pieśni, gdyby cierpiał tak jak ja. Dwa dni później zadzwonił pan Colwell. – Roopy czuje się znakomicie! – zawołał radośnie. – Biega jak nowo narodzony, ale kawałek złamanego pazura zwisa mu z łapy i zaczepia o wszystko. Chciałbym, Ŝeby pan przyjechał i obciął mu go. Przez kilka sekund nie odpowiadałem. – Nie... nie, moŜe pan sam...? To tylko jedno cięcie noŜyczkami. – Niestety, nie znam się na takich rzeczach. Byłbym bardzo wdzięczny, gdyby wpadł pan na chwilkę. 263
– Dobrze... dobrze, panie Colwell. Przyjadę jeszcze dziś rano. – Helen! – zawołałem po chwili, wychodząc z domu. – Mam następne wezwanie do Colwellów! – Co?! – Przestraszona wyjrzała z kuchennych drzwi. – Tak, obawiam się, Ŝe muszę tam jechać. Najpierw jednak wstąpię do młodego Jacka Arnolda. – Syna starego Arnolda? – Tak, właśnie. Tego kolarza. – Po co? – Namierzam poŜyczyć od niego spinacze do spodni.
264
49 Siostra Rose delikatnie postawiła drŜącego pieska na stole. Maleńki mieszaniec spoglądał na mnie przeraŜonymi ślepkami. – Biedaczysko – powiedziałem. – Nic dziwnego, Ŝe się boi. To ten, którego znaleziono na drodze w Helvington, prawda? Siostra Rose skinęła głową. – Tak, biegał bez celu, szukając właścicieli. Wie pan, jak to jest. Rzeczywiście. Rozpaczliwe poszukiwania ludzi, których kochał i którym ufał, a którzy porzucili go i odjechali. Radosne podbieganie do kaŜdego znajomo wyglądającego człowieka i głębokie rozczarowanie. Był to dla mnie nieznośny widok, wywołujący gniew i Ŝal. – Nie martw się, stary – powiedziałem, głaszcząc kudłaty łeb. – Nadejdą jeszcze piękne dni. W prowadzonym przez siostrę Rose małym schronisku dla zwierząt porzucone psy zawsze miały przed sobą perspektywę lepszych dni. To zdumiewające, jak często jej troska i zabiegi dodawały ducha i pomagały bezradnym stworzeniom. Przez otwarte drzwi pokoju widziałem merdające ogony i słyszałem radosne poszczekiwanie psów w drucianych boksach. Przyjechałem tu w ramach rutynowej kontroli. Miałem sprawdzić stan zdrowia oraz formę nowo przybyłych, zaszczepić je przeciwko nosówce, zapaleniu wątroby i leptospirozie, usunąć szwy pooperacyjne po sterylizacji (wszystkie suki były sterylizowane zaraz po przybyciu do schroniska), a takŜe leczyć wszelkie ewentualne schorzenia. – Widzę, Ŝe trzyma w górze tylną łapę – zauwaŜyłem. – Tak, zdaje się, Ŝe w ogóle nie uŜywa tej nogi. Chciałabym, Ŝeby ją pan obejrzał. Mam nadzieję, Ŝe to nic powaŜnego. Obejrzałem łapę i pazury. Wszystko w porządku. Jednak przesuwając dłonią po nodze psa, szybko znalazłem przyczynę kłopotów. Odwróciłem się do siostry Rose. – Miał złamaną kość udową i nie wyleczono go jak naleŜy. W miejscu złamania powstała kostnina, ale kość się nie zrosła. – A więc ten malec miał złamaną łapkę, a jego właściciele to zlekcewaŜyli? – Właśnie. – Przesunąłem dłonią po ciele psa, wyczuwając sterczące kości oraz wystające Ŝebra. – Jest wycieńczony, po prostu skóra i kości. To najbardziej zaniedbany pies, jakiego ostatnio widziałem. – I załoŜę się, Ŝe nigdy nie zaznał uczucia – powiedziała cicho. – Proszę spojrzeć, jak się trzęsie. Chyba boi się ludzi. – Westchnęła. – No cóŜ, zrobimy, co będzie w naszej mocy. Co z tą nogą? – Po południu zrobię mu prześwietlenie i zobaczymy, co się da zrobić. – Za265
szczepiłem psa, po czym siostra Rose wyniosła go i umieściła w osobnej klatce. – A przy okazji – spytałem – jak nazwała siostra tego psa? – Nazwałam go Titch. – Uśmiechnęła się. – Niezbyt wyszukane imię, ale jest taki mały. – Tak, to prawda. Pasuje do niego. Mówiąc to, pomyślałem, Ŝe znajdowanie nowych imion dla wciąŜ nowych ratowanych zwierząt jest tylko jednym z problemów siostry Rose. Pracowała w gabinecie rentgenowskim w duŜym szpitalu, a mimo to znajdowała czas dla swej nieustannie zmieniającej się psiej rodziny. Pieniądze na bieŜące wydatki zdobywała, kwestując na „psi fundusz” lub sięgając do własnej kieszeni. BandaŜowałem zakaŜoną łapę innego psa, gdy ujrzałem męŜczyznę, który przechadzał się tam i z powrotem wzdłuŜ klatek. Z załoŜonymi do tyłu rękami uwaŜnie przyglądał się lokatorom boksów. – Widzę, Ŝe ma siostra klienta – powiedziałem. – Mam nadzieję. Podoba mi się. Przyszedł tuŜ przed panem i szuka sobie jakiegoś psa. Robi to bardzo uwaŜnie. Gdy to mówiła, męŜczyzna obrócił się bokiem, oglądając kolejnego psa. Jego krępa sylwetka wydała mi się znajoma. – To Rupe Nellist! – wykrzyknąłem. – Znam go. Przed kilkoma laty prowadził duŜy sklep spoŜywczy w Darrowby, ale rozszerzył działalność i otworzył jeszcze większy sklep w ruchliwym Hargrove, oddalonym o pięćdziesiąt kilometrów. Przeprowadził się tam, lecz pozostał naszym wiernym klientem i regularnie przyprowadzał do mnie swego psa, aŜ ten zmarł w wieku piętnastu lat, zaledwie tydzień temu. Zakończyłem bandaŜowanie i podszedłem do niego z siostrą Rose. – Cześć, Rupe – powiedziałem. Odwrócił się zdziwiony. – O, pan Herriot. Nie spodziewałem się tu pana. – Jego grubo ciosana twarz, zazwyczaj o lekko wojowniczym wyrazie, zmieniała się nie do poznania, kiedy się uśmiechał. – Od kiedy straciłem swojego starego psa, nie mogę sobie znaleźć miejsca. Postanowiłem pójść za pańską radą i szukam następnego. – To jedyny sposób, Rupe. Przyszedłeś pod właściwy adres. Jest tu kilka ślicznych psów. – Tak, ma pan rację. – Zdjął kapelusik i przygładził ciemne włosy. – Tylko Ŝe piekielnie trudno mi się zdecydować. MoŜe to brzmi głupio, ale jeśli wybiorę jednego z nich, będzie mi Ŝal tych wszystkich pozostałych nieszczęśników, których tu zostawię. Siostra Rose roześmiała się. – Wielu ludzi tak myśli, panie Nellist, ale nie musi się pan obawiać. Znajdę dobre domy dla wszystkich moich psów. NiewaŜne, jak długo trzeba będzie je tu trzymać – Ŝadnego nie uśpię. Jedynymi wyjątkami są psy bardzo stare albo nieule266
czalnie chore. – Ach tak, to cudownie! Przejdę się jeszcze raz. Ponownie zaczął się przechadzać wzdłuŜ boksów, wyraźnie utykając na prawą nogę. Była to pozostałość po przebytej w dzieciństwie chorobie Heine-Medina. Siostra Rose nie przesadziła, mówiąc, Ŝe robi to dokładnie. Chodził tam i z powrotem, mówiąc coś do zwierząt i wpychając palec w oczka siatki, Ŝeby drapać je po nosach. Niektóre psy były pięknymi okazami o rasowym wyglądzie: szlachetne labradory, majestatyczne złote retrievery czy ten owczarek alzacki, który mógłby zdobyć nagrodę na konkursie. Patrząc, jak merdają ogonami i łaszą się do Rupe’a, kolejny juŜ raz zastanawiałem się, jak ktoś mógł je porzucić. Za kaŜdym razem, gdy Nellist mijał wybieg Titcha, piesek skakał na trzech nogach po drugiej stronie siatki, dotrzymując mu kroku i zaglądając w oczy. W końcu Rupe przystanął i spojrzał na niego. – Wiecie co, podoba mi się ten mały – mruknął. – Naprawdę? – zdziwiła się siostra Rose. – Dopiero co przybył. Jeszcze nie zdąŜyliśmy nic dla niego zrobić. Jest w szoku. I mocno kuleje. – Tak, widzę. Jednak rzucę na niego okiem, dobrze? Siostra Rose otworzyła drzwi klatki, a Rupe Nellist sięgnął do niej i wyjął pieska, po czym podniósł go, tak Ŝe spojrzeli sobie w oczy. – No, mały – rzekł łagodnie – chciałbyś pójść ze mną? Kudłaty piesek przez chwilę wpatrywał się w niego przestraszonymi ślepkami, po czym poruszył ogonem i róŜowym jęzorkiem spróbował polizać go po twarzy. MęŜczyzna roześmiał się. – Zdaje się, Ŝe to przyjacielski pies. Będzie nam dobrze razem. – A więc chce go pan? – zapytała zdumiona siostra Rose. – Tak. Zabiorę go od razu. – MoŜe najpierw go wyleczymy? – Proszę się tym nie martwić. Zajmę się tym. – Postawił pieska na ziemi i wsunął datek do skrzynki. – Dziękuję, siostro, Ŝe mogłem się rozejrzeć. Jak się wabi ten malec? – Nazwałam go Titch. Pewnie zechce pan zmienić mu imię. – Wcale nie – roześmiał się. – Chodź, Titch. – Pokusztykał w kierunku samochodu, a piesek poszedł za nim. Po kilku krokach Rupe obejrzał się z uśmiechem. – Chodzi tak jak ja, prawda? Nawet utyka na tę samą nogę. Dwa tygodnie później zobaczyłem ich obu w mojej przychodni; Rupe przyprowadził psa, Ŝebym dał mu wspomagającą dawkę szczepionki. Titch bardzo się zmienił. Nabrał ciała, a co więcej, przestał trząść się ze strachu. – To całkiem inny pies, Rupe – orzekłem. – Wygląda, jakby zjadł kilka dobrych posiłków i wyraźnie jest szczęśliwy. – Tak, na Jowisza, przez kilka pierwszych dni obŜerał się nieprzytomnie 267
i doskonale zaadaptował się w domu. Moja Ŝona świata poza nim nie widzi. ZauwaŜyłem, Ŝe kiedy Rupe to mówił, piesek przez cały czas nie odrywał oczu od nowego pana. Był kosmatym stworzonkiem o niepewnym rodowodzie, lecz jego chudy pysk wyglądał zdecydowanie atrakcyjnie, a ślepia spoglądały z oddaniem. Titch znalazł wreszcie kogoś, kogo mógł pokochać, i wiedział, Ŝe tym razem się nie zawiedzie. Rupe Nellist nie był wylewnym człowiekiem, lecz sposób, w jaki patrzył i delikatnie głaskał swego nowego ulubieńca, wyraźnie świadczył, iŜ ten piesek poruszył jakąś czułą strunę w jego sercu. Skorzystałem z okazji, Ŝeby zrobić zdjęcie rentgenowskie kulawej nogi i zobaczyłem to, czego się spodziewałem. – Jest juŜ za późno, by załoŜyć gips na tę złamaną kość, Rupe – powiedziałem. – Jedyną szansą byłaby operacja polegająca na złączeniu końców kości i przytrzymaniu ich razem metalową płytką przez kilka tygodni. Jednak nie gwarantuję rezultatu. Takie zabiegi trzeba wykonywać zaraz po złamaniu. – Tak, rozumiem, ale bardzo bym chciał zobaczyć, jak ten mały chodzi na czterech łapach. Nigdy nie stawia chromej nogi na ziemi, a to mnie smuci. Proszę się zastanowić. Zrobię wszystko, cokolwiek pan doradzi. Zespolenie kości było jednym z najbardziej skomplikowanych zabiegów ortopedycznych, jakie kiedykolwiek wykonałem, ale dwa fakty skłaniały mnie do podjęcia takiej próby. Po pierwsze, Rupe Nellist niezachwianie wierzył w moje umiejętności, a po drugie, Calum Buchanan postanowił przekonać mnie do nowoczesnej praktyki weterynaryjnej opartej głównie na opiece nad małymi zwierzętami. Był jeszcze jeden powód. Od ludzi mieszkających w Hargrove słyszałem o niezwykłym przywiązaniu Rupe’a do nowego psa. Podobno zabierał go ze sobą wszędzie, na spotkania towarzyskie i do pracy, chwaląc się nim, jakby Titch był rasowym psem, a nie – jak powiedziałoby wielu ludzi – zwykłym kundelkiem. Interesy Rupe’a kwitły, niebawem miał otworzyć następny sklep, a ponadto aktywnie działał w radzie miejskiej i w samorządzie. Z pewnym zdziwieniem przyjęto fakt, Ŝe zabierał Titcha nawet na zebrania rady miejskiej, i gdyby nie był tak znamienitą i powaŜaną osobistością, nie tolerowano by tego. Zdecydowanie będę musiał spróbować zrobić coś z tą łapą. Znalazłem się w dobrze mi znanej sytuacji: miałem przeprowadzić operację, której nigdy nie robiłem, a nawet nigdy nie widziałem. Ze studiów wyniosłem solidne podstawy teoretyczne, ale zdobyłem dyplom właśnie wtedy, gdy pojawiła się fala nowych medykamentów oraz metod leczenia, i z trudem nadąŜałem za postępem. Regularnie czytywałem fachowe czasopisma, Ŝeby być na bieŜąco z nowymi odkryciami, dzięki czemu mogłem wykonywać na bydle takie zabiegi, jakich nigdy przedtem nie robiono w naszym okręgu, na przykład cesarskie cięcie czy rumenotomię. Na swój skromny sposób byłem w tej dziedzinie pionierem. JednakŜe jako weterynarz zajmujący się głównie duŜymi zwierzętami nie mo268
głem przed tym uciec. Z łatwością mogłem unikać wszelkich operacji na małych zwierzętach, odsyłając takie przypadki do błyskotliwego Granville’a Bennetta, lecz nadszedł czas, by spojrzeć prawdzie w oczy: psy i koty miały stanowić coraz większy procent naszych pacjentów. Nadchodziła kolejna rewolucja. Calum był entuzjastycznym wyznawcą nowych idei. Z odwagą i determinacją wykonywał wszelkiego rodzaju zabiegi chirurgiczne, więc uradowała go sposobność wyleczenia nogi Titcha. W przeciwieństwie do mnie widział wiele takich operacji. Na wydziałach weterynarii były teraz nowoczesne kliniki, w których przeprowadzano najbardziej skomplikowane zabiegi. Za moich czasów nikt o czymś takim nawet nie marzył. Musieliśmy postarać się o kilka nowych instrumentów i przyrządów, lecz po tygodniu byliśmy gotowi. Wybraliśmy niedzielę, poniewaŜ wtedy mamy zazwyczaj mniej wezwań, mogliśmy więc poświęcić pacjentowi więcej czasu. Tak jak w przypadku kaŜdej nowej operacji przekonałem się, Ŝe w rzeczywistości zabieg jest dziesięć razy trudniejszy i bardziej przeraŜający, niŜ się spodziewałem, czytając o nim w czasopismach. Wydawało się, Ŝe całe wieki pochylamy się z Calumem nad uśpionym Titchem, przedzierając się przez mięśnie do uszkodzonej kości, usuwając kostninę i ogromną masę tkanki łącznej, podwiązując krwawiące naczynia, oczyszczając końce kości, borując otwory i przymocowując płytki, które miały trzymać razem złamaną kość. Zanim załoŜyliśmy ostatni szew, byłem spocony i wyczerpany. Jedynym śladem po operacji był długi rząd szwów. Myśląc o tym, co się pod nim kryje, modliłem się w duchu. Przez kilka następnych tygodni Rupe Nellist przyprowadzał Titcha na kontrole. Rana zagoiła się bez śladu, ale piesek wciąŜ nawet nie próbował stawiać nogi na ziemi. Po dwóch miesiącach usunęliśmy płytkę. Kość pięknie się zrosła, jednak Titch nadal był trzynogim psem. – Czy on czasem próbuje stawiać ją na ziemi? – spytałem. Rupe pokręcił głową. – Nie, jest tak, jak pan widzi. Nie inaczej. MoŜe kulał tak długo, Ŝe trzyma łapę w górze z przyzwyczajenia? – MoŜliwe, ale to dla mnie zawód. – Nic nie szkodzi, panie Herriot. Zrobiliście, co w waszej mocy, i jestem bardzo wdzięczny. A pod kaŜdym innym względem piesek czuje się doskonale. Kiedy wyszedł wraz z kulejącym psem, Calum rzekł do mnie z krzywym uśmiechem: – No cóŜ, czasem się przegrywa. Kilka miesięcy później Calum przeczytał coś w „Darrowby and Houlton Timesie”. 269
– Posłuchaj. „W sobotę odbędzie się uroczysta nominacja Ruperta Nellista, nowo wybranego burmistrza Hargrove, po której nastąpi publiczne wystąpienie elekta przed ratuszem”. – No, zacny stary Rupe – powiedziałem. – ZasłuŜył na to po tym wszystkim, co zrobił dla miasta. Lubię tego człowieka. – Ja teŜ. – Calum skinął głową. – Nie miałbym nic przeciwko temu, Ŝeby zobaczyć go w godzinie jego chwały. Myślisz, Ŝe moglibyśmy wymknąć się do Hargrove na pół godziny? – Byłoby miło, prawda? – Spojrzałem na niego w zadumie. – W sobotę nie mamy wiele roboty. Porozmawiam z Siegfriedem, na pewno zastąpi nas na posterunku. W sobotę rano razem z Calumem staliśmy w jasnych promieniach słońca wśród tłumu przed ratuszem miejskim Hargrove. Na szczycie schodów po obu stronach wielkich drzwi umieszczono kilka donic z roślinami, których wielobarwne kwiaty podkreślały uroczysty charakter spotkania. Opodal stała ekipa telewizji BBC z przygotowanymi kamerami. Nie musieliśmy długo czekać. Drzwi otworzyły się i gdy wyszedł przez nie Rupe z łańcuchem swego urzędu na szyi i burmistrzową u boku, tłum wzniósł radosny okrzyk. Uśmiechnięte twarze i machające ręce najlepiej świadczyły o jego popularności, a owacje jeszcze przybrały na sile, gdy obok Rupe’a pojawił się Titch. Wszyscy wiedzieli, jak bardzo Rupe jest przywiązany do pieska. JednakŜe ta owacja była niczym w porównaniu z chóralnym wybuchem śmiechu, kiedy Titch podszedł do jednej z donic i podniósłszy nogę, oznakował ją, co pokazano we wszystkich krajowych dziennikach telewizyjnych. Wszyscy jeszcze się śmiali, gdy niewielki orszak zszedł po schodach i zaczął przechodzić przez tłum, który się rozstąpił, tworząc szpaler dla burmistrza i burmistrzowej oraz zamykającego pochód Titcha. Był to interesujący widok, lecz my patrzyliśmy na coś innego. Calum trącił mnie łokciem w Ŝebra. – Czy widzisz to, co ja? – Tak – westchnąłem. – Na pewno. – Jest zdrowy. Chodzi na czterech łapach. Wcale nie kuleje. – Tak... świetnie... cudownie! Euforia sprawiła, Ŝe słońce zdało się świecić jeszcze jaśniej. Niestety nie mogliśmy zostać tam dłuŜej. Kiedy znaleźliśmy się w samochodzie, Calum powiedział: – I jeszcze coś. Czy zauwaŜyłeś, jak Titch podlewał kwiatki? – Tak. Podniósł zdrową nogę. Całym cięŜarem ciała oparł się na tej złamanej. – Co oznacza... – zaczął z uśmiechem Calum. – ... śe juŜ nigdy nie będzie kulał – dokończyłem. 270
– No właśnie. – Calum usadowił się za kierownicą i zapuściwszy silnik, odetchnął z satysfakcją. – No cóŜ, czasem się wygrywa.
271
50 Bob Stockdale jedyny ocalał z kataklizmu, którego ofiarą padł Lord Nelson Inn. W brudnych gumiakach i cyklistówce siedział na wysokim stołku na końcu baru, najwidoczniej nie słysząc nieustannego popiskiwania muzyki i hałaśliwych rozmów grupki młodzieŜy. Przecisnąłem się do baru, by odebrać kufel piwa. Gdy stanąłem pod ścianą, ze smutkiem rozglądając się wokół, wróciłem myślami do dawnych dni. Jeszcze przed rokiem Lord Nelson był typowym wiejskim pubem; pamiętałem ten wieczór, gdy wpadłem tu z przyjacielem z Glasgow, miasta mojej młodości. Wówczas była tu tylko jedna duŜa sala z kuchennym aneksem, kłodą płonącą na okopconym palenisku i tuzinem farmerów, którzy zasiadali na dębowych krzesłach z wysokimi oparciami, postawiwszy kufle na stołach o zmatowiałych drewnianych blatach. To miejsce było znakomitą osłoną przed zimnymi podmuchami wiatru smagającymi ulice wioski i wyŜynne pastwiska, na których ci ludzie spędzali większość Ŝycia. Rozmowy nigdy nie zagłuszały cichego tykania ściennego zegara, a stukanie kostek domina pogłębiało atmosferę ciszy i spokoju. – O rany, ale tu spokojnie – rzekł mój przyjaciel. Z podziwem patrzył, jak właściciel niespiesznie schodzi do piwnicy i wyłania się z niej z wysokim emaliowanym dzbanem, z którego napełnia kufle, wprawnie regulując strumień, aby uzyskać poŜądaną warstwę piany. – Trochę inaczej niŜ na West Nile Street – powiedziałem. – Na pewno – uśmiechnął się. – Prawdę mówiąc, to niewiarygodne. Czy to się opłaca? Jest tu tylko kilku gości, a i ci nie piją wiele. – Myślę, Ŝe to interes na granicy opłacalności. Właściciel zarabia najwyŜej kilka funtów tygodniowo, ale prowadzi takŜe gospodarstwo. TuŜ za ścianą ma krowy, cielęta i świnie, a prowadzenie gospody jest dla niego miłym ubocznym zajęciem. Mój przyjaciel pociągnął łyk piwa, wyciągnął nogi i przymknął oczy. – W kaŜdym razie podoba mi się tutaj. MoŜna tu odpocząć. Jest cudownie. Istotnie tak było i większość pubów wokół Darrowby nadal zachowała swój charakter, lecz spoglądając na zmodernizowane wnętrze Lorda Nelsona, zastanawiałem się, jak długo to potrwa. Nowy właściciel nie tracił czasu i natychmiast dokonał rewolucyjnych zmian. Nie był farmerem, lecz doświadczonym menedŜerem i dostrzegł ogromne moŜliwości starej gospody w ślicznej wiosce Welsby leŜącej u podnóŜa gór. Aneks kuchenny zlikwidowano, zastępując go eleganckim barem z mnóstwem luster i lśniących butelek, antyczne stołki i stoły znikły, a na ścianach pojawiły się rogi myśliwskie, uprzęŜe i sportowe trofea. Ścianę działową zburzono i ludzie jadali w eleganckiej sali urządzonej w miejscu, gdzie niegdyś pomagałem cielącym się krowom i leczyłem świnie. 272
Niemal natychmiast wydarzyły się dwie rzeczy: dawna klientela odeszła, a pojawiły się stada młodych ludzi przyjeŜdŜających samochodami do Welsby z duŜych miast Yorkshire. Nie miałem pojęcia, gdzie podziali się farmerzy, zapewne przenieśli się do pubów w sąsiednich wioskach. Pozostał tylko Bob Stockdale. Nie mogłem tego pojąć; cóŜ, był cichym, trochę zamkniętym w sobie człowiekiem, więc moŜe uwaŜał, Ŝe skoro od lat codziennie przesiadywał w tym samym miejscu, to nie ma powodu, by je teraz opuszczał. Jakkolwiek było, ilekroć tam zachodziłem, zawsze go widziałem siedzącego na tym samym wysokim stołku, pod którym leŜała jego stara suka, Meg. Welsby znajdowało się przy długiej drodze wiodącej na wzgórza, którą podróŜowałem tysiące razy; czasem wpadałem tu na piwo, wracając z wieczornych wizyt. Tego wieczoru wezwano mnie do krowy z wypadnięciem macicy i właśnie piłem piwo z miłym poczuciem satysfakcji z dobrze wykonanej pracy. Dostrzegłem lukę w pierścieniu wokół baru i przecisnąłem się do Boba. – Cześć, Bob – powiedziałem. – Mogę postawić ci kufelek? W twoim juŜ widać dno. – Dziękuję, panie Herriot. Rzeczywiście, juŜ się kończy. Wypił kilka ostatnich łyków i pchnął kufel po ladzie. Mówił powoli, wyraźnie wymawiając słowa. Było późno, więc siedział tu juŜ długo, spokojnie osuszając kolejne kufle. Osiągnął stan łagodnej nirwany, w jakim juŜ go widywałem. Spojrzałem na nos Meg, wystający spomiędzy nóg stołka i pochyliłem się, aby pogłaskać siwiejący pysk starej suki, która była pomocnicą i przyjaciółką Boba. W dzień zaganiała mu krowy, zręcznie manewrując między nimi i szczypiąc je po nogach, jeśli się ociągały, a wieczorami odpoczywali razem. Dostrzegłem postępujące zmętnienie przyjaznych ślepi. – Trochę się postarzała, Bob. – Tak, na Wielkanoc skończy dziesięć lat, ale nadal jest ruchliwa. – Och, oczywiście, przecieŜ widziałem ją przy pracy. Jeszcze długo pociągnie. PowaŜnie skinął głową. Rozmawialiśmy kilka minut. Miałem wiele ciepłych uczuć dla takich ludzi jak Bob, cięŜko pracujących farmerów, którzy byli częścią mojego Ŝycia – chwytających i przytrzymujących mi duŜe zwierzęta, pocących się razem ze mną przy cieleniach lub przy koceniu owiec. Spotykałem się z nimi z przyjemnością i wiedziałem, Ŝe Bob podziela moje uczucia. Uśmiechał się uprzejmie na te wspomnienia, chociaŜ mówił z trudem i miał przymknięte oczy. Dopiłem drinka i spojrzałem na zegarek. – Muszę juŜ iść, Bob. Trzymaj się. Na razie. W odpowiedzi zsunął się ze stołka. – Ja teŜ juŜ pójdę do domu. 273
OstroŜnie pomaszerował do drzwi, a za nim Meg. W letnim zmierzchu podszedł do roweru, który stał oparty o ścianę. Zatrzymałem się przy samochodzie. Widziałem juŜ ten rytuał i uznałem, Ŝe jest fascynujący. Wziął rower i przez jakiś czas ustawiał go równo, a potem podjął próbę przerzucenia przez ramę obutej w gumiak nogi. Nie udało mu się za pierwszym razem, więc stał przez kilka sekund, robiąc głębokie wdechy, a potem znów bardzo starannie ustawił rower i szybko podniósł nogę. Znowu chybił i przez moment obawiałem się, Ŝe razem ze swoim wehikułem wyląduje na ziemi, ale złapał równowagę i stał ze spuszczoną głową, zbierając siły. Potem zdecydowanie wyprostował ramiona, zmierzył bacznym spojrzeniem kierownicę i konwulsyjnym ruchem wskoczył na siodełko. Przez pełną napięcia chwilę siedział tak, posuwając się zaledwie o kilka centymetrów, szukając nogami pedałów i kołysząc kierownicą z boku na bok, Ŝeby utrzymać rower prosto. W końcu ruszył i zaczął, z początku prawie niedostrzegalnie, centymetr po centymetrze posuwać się naprzód. Po kilku metrach stanął i w jakiś zagadkowy sposób zdołał utrzymać rower w pionie. Jaka to szkoda, pomyślałem nie po raz pierwszy, Ŝe Bob nigdy nie brał udziału w dorocznym konkursie powolnej jazdy na rowerze podczas Dni Darrowby. Z pewnością co roku zdobywałby główną nagrodę. Oparty o samochód obserwowałem te akrobacje. Stara Meg, najwyraźniej przyzwyczajona do tych popisów, cierpliwie szła poboczem, przysiadając, ilekroć jej pan przystawał, w tajemniczy sposób utrzymując równowagę. Chata Boba znajdowała się prawie dwa kilometry dalej i zastanawiałem się, jak długo będzie tam jechał. Zanim zmodernizowano pub, kompani Boba stanowczo twierdzili, Ŝe nigdy nie spadł z roweru, a ja osobiście teŜ nie widziałem, Ŝeby kiedykolwiek się potłukł. Gdy męŜczyzna i pies w końcu znikli w zapadających ciemnościach, wsiadłem do samochodu i pojechałem do domu. Jak juŜ mówiłem, pół Ŝycia spędziłem na drodze wiodącej przez Welsby, więc w ciągu kilku następnych miesięcy kilkakrotnie wpadałem do Lorda Nelsona. Zawsze od razu dostrzegałem cyklistówkę Boba, niepasującą do modnych marynarek i sukni, lecz pewnego wieczoru zerkając przez tłum, zauwaŜyłem zmianę. Przepchnąłem się na koniec baru. – Cześć, Bob. Widzę, Ŝe dziś nie zabrałeś Meg. Zerknął na wolne miejsce pod stołkiem, a potem pociągnął długi łyk piwa i spojrzał na mnie ze smutkiem. – Nie... nie... – mruknął. – Nie mogłem jej zabrać. – Dlaczego? Przez długą chwilę milczał, a potem powiedział ochrypłym, niemal niedosłyszalnym szeptem: 274
– Ma raka. – Co? – Raka. Meg ma raka. – Skąd wiesz? – Ma taką wielką narośl. JuŜ od jakiegoś czasu. – Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Uśpiłbyś ją. A ja nie chcę jej usypiać. – Ale... ale... Chyba pochopnie wyciągasz wnioski, Bob. Nie kaŜda narośl oznacza raka. – Ta tak. Jest cholernie wielka, jak piłka do krykieta. – W którym miejscu? – Pod brzuchem. Zwisa prawie do ziemi. To okropne. Przetarł oczy, jakby chciał się pozbyć tego wspomnienia. Twarz miał ściągniętą smutkiem. Uścisnąłem jego ramię. – Posłuchaj, Bob, to mi wygląda na zwyczajny guz gruczołu sutkowego. – Na co? – Narośl na sutku. Zdarza się często i przewaŜnie jest łagodna i nieszkodliwa. – Och, na pewno nie ta – jęknął. – Jest cholernie duŜa... Zademonstrował rozmiary guza. – Wielkość nie ma znaczenia. No, Bob, pojedziemy do ciebie i obejrzymy to. – Nie... nie... Wiem, co wtedy zrobisz. – W oczach miał lęk. – Nic nie zrobię, obiecuję. – Zerknąłem na zegarek. – Zaraz zamykają. Chodźmy. Posłał mi zrozpaczone spojrzenie, a potem wstał ze stołka i ostroŜnie pomaszerował do drzwi. Na zewnątrz obserwowałem tradycyjne manewry z rowerem, lecz tym razem przy trzeciej próbie człowiek i wehikuł z trzaskiem runęli na ziemię. Zły znak. Podczas ciągnącej się w nieskończoność podróŜy do chaty Bob kilkakrotnie lądował na ziemi. Patrząc, jak leŜy rozciągnięty obok swojej maszyny, zdałem sobie sprawę, Ŝe stracił serce do walki. W chacie brat Boba, Adam, podniósł głowę znad narzuty, którą szydełkował. Obaj nie oŜenili się i chociaŜ mieli krańcowo róŜne charaktery, Ŝyli w idealnej zgodzie. Pospieszyłem do koszyka Meg i delikatnie obróciłem sukę na bok. Istotnie był to ogromny guz, ale twardy jak kamień, dobrze otorbiony i niezwiązany z tkanką gruczołu sutkowego. – Posłuchaj, Bob – powiedziałem. – MoŜna go dobrze uchwycić w palce. Jestem pewny, Ŝe mogę go usunąć i Meg całkowicie wyzdrowieje. Opadł na krzesło, a Meg podeszła do niego, Ŝeby się przywitać. Powoli podrapał ją za uchem. Było coś Ŝałosnego w tym merdaniu ogona i radośnie wywieszonym jęzorze oraz monstrualnej narośli zwisającej prawie do podłogi. 275
Bob nie odpowiedział, ale odezwał się Adam. – Widzi pan, jaki on jest, panie Herriot. Od tygodni mówiłem mu, Ŝeby do pana poszedł, ale nie chciał słuchać. Straciłem do niego cierpliwość. – No jak, Bob? – spytałem. – Przyprowadzisz ją jak najszybciej do przychodni? Im prędzej, tym lepiej. Nie moŜesz pozwolić, Ŝeby się tak męczyła. Przez jakiś czas głaskał psa, a potem kiwnął głową. – W porządku. – Kiedy? – Dam ci znać. – Widzi pan – wtrącił się znowu Adam. – Nie powie, bo na pewno nigdy jej do pana nie przyprowadzi. Jest przekonany, Ŝe Meg umrze. – To głupota, Bob – powiedziałem. – Mówię ci, Ŝe jestem pewny, iŜ mogę ją wyleczyć. Mogę zabrać ją od razu? No jak? Nadal wbijając wzrok w podłogę, energicznie potrząsnął głową. Postanowiłem zastosować terapię wstrząsową. – No cóŜ, więc pozwól mi zoperować ją tutaj. – Co... ? Tutaj ? – Posłał mi zdumione spojrzenie. – Dlaczego nie? To nie jest taki powaŜny zabieg, jak myślisz. Nie dotyczy Ŝadnego waŜnego organu, a w wozie zawsze mam narzędzia do operacji. – Doskonały pomysł! – wypalił Adam. – Tylko w ten sposób uda się to zrobić! – Jeszcze jedno. Kiedy ostatnio jadła? – Rano dostała kilka biszkoptów – odparł Adam. – Nic więcej. Bob zawsze karmi ją dopiero wieczorem. – Świetnie, świetnie. MoŜna podać jej środek znieczulający. Oszołomiony Bob nie powiedział ani słowa i nie poruszył się, gdy razem z Adamem zajęliśmy się przygotowaniami. Zawsze byłem ciekawy, jak układają się stosunki między tymi braćmi. Mieli krańcowo róŜne charaktery. Adam nigdy w Ŝyciu nie wziął alkoholu do ust, ale wcale nie krytykował upodobania brata do piwa i kiedy Bob bawił pod Lordem Nelsonem, on zwykle uczęszczał na jakiś kurs wieczorowy w wiejskiej szkole. Ostatnio zajął się szydełkowaniem. Adam nie był farmerem; pracował w duŜej mleczarni skupującej mleko od gospodarzy z gór Dale. Był niski, drobny, ruchliwy i pedantyczny, w przeciwieństwie do krępego, powolnego brata. Kiedy wygotowałem narzędzia, połoŜyliśmy Meg na stole; po doŜylnym zastrzyku barbituranu stara suka szybko zapadła w sen. UłoŜyłem ją na plecach, przywiązując bandaŜami łapy do nóg stołu, a potem wszyscy trzej umyliśmy ręce nad kuchennym zlewem. Bob, wciąŜ w swej cyklistówce, wykazywał coraz większy brak entuzjazmu, a kiedy wręczyłem kaŜdemu z braci kleszcze naczyniowe i chwyciłem skalpel, mocno zacisnął powieki. 276
Tego rodzaju guzy wycinałem, robiąc eliptyczne nacięcie skóry i usuwając narośl palcami. Wyglądało to trochę prymitywnie, lecz w znacznym stopniu ograniczało krwawienie. Wykonałem pierwsze cięcie i zacząłem ściągać skórę, a potem wziąłem od braci kleszcze i zacisnąłem kilka krwawiących naczyń. Właśnie w tym momencie Bob otworzył oczy. Wydał głuchy jęk i poczłapał do starej, wypchanej końskim włosiem sofy, na której się połoŜył, kryjąc twarz w dłoniach. Tymczasem jego pozornie wątły brat był znacznie odporniejszy i chociaŜ lekko zbladł, stanowczo zacisnął wargi, pewną ręką trzymając zaciski na naczyniach, kiedy je podwiązywałem. Energicznie wziąłem się do roboty, obejmując palcami kulistą narośl i odsuwając powięzi łączące ją ze skórą. Czasem takie guzy odchodziły juŜ przy lekkim naciśnięciu, a chociaŜ z tym nie poszło aŜ tak łatwo, nie sprawił mi większych trudności. Niebawem miałem go w dłoni i trzymał się u podstawy tylko na warstwie tkanki. Z doświadczenia wiedziałem, Ŝe tam znajduje się duŜe naczynie krwionośne. – Przygotuj zacisk, Adamie – powiedziałem, ostroŜnie odrywając guz, lecz niemal w tej samej chwili szkarłatna fontanna trysnęła mu w twarz. Bob wybrał właśnie ten moment, Ŝeby otworzyć oczy. Wystarczyło jedno przeraŜone spojrzenie na zachlapane krwią okulary brata, by ze zduszonym jękiem opadł z powrotem na kanapę i drŜącą ręką nasunął czapkę na oczy. – Dobra robota, Adamie – powiedziałem do jego brata, który dzielnie wytrwał na posterunku, zaciskając kleszczami naczynie, kiedy podwiązałem je i usuwałem guz. – JuŜ prawie skończyliśmy. Muszę tylko załoŜyć kilka szwów. Zrobiłem to nylonową nicią i zadowolony cofnąłem się o krok. – Wygląda znacznie lepiej bez tej okropnej narośli – powiedziałem, przesuwając dłonią po gładkim juŜ brzuchu. Na nieszczęście zawadziłem przy tym o leŜący na stole guz, który z cichym stuknięciem upadł na podłogę i potoczył się w kierunku kanapy. Słysząc stuk, Bob spojrzał w tym kierunku i na widok toczącej się ku niemu zakrwawionej kuli rozdziawił usta. – O jasna cholera – jęknął i odwrócił się twarzą do ściany. Pozostał bez ruchu w tej pozycji, podczas gdy ja pomogłem jego bratu przenieść Meg do koszyka, wyczyścić stół i posprzątać po operacji. Kiedy zniknęły ostatnie ślady, Adam podszedł z czajnikiem do kuchennego zlewu. – Nie wiem jak pan, panie Herriot, ale ja chętnie wypiję filiŜankę herbaty. – Ja równieŜ – odparłem z wdzięcznością i przysiadłem na jednym z dębowych krzeseł. Adam zwrócił się do bezwładnie leŜącego na kanapie brata. – A ty, Bob? Napijesz się herbaty? Bob drgnął, usiadł i ostroŜnie rozejrzał się wokół. 277
– Nie... nie... Wstał i podszedł do kredensu, z którego wyjął butelkę Ale. Napełniwszy szklankę, pociągnął długi łyk, po czym podszedł do psiego koszyka i spojrzał na płaski brzuch oraz rząd szwów. Klęczał tam przez kilka minut, głaszcząc śpiące zwierzę i drapiąc je za uszami. Potem odwrócił się, spojrzał na nas i z wolna na jego twarzy pojawił się uśmiech zadowolenia. – No – powiedział – zrobiliśmy to. – Tak, Bob – rzekł jego brat z uśmiechem. – Zrobiliśmy to. Kiedy dziesięć dni później usunąłem szwy, mogłem zapewnić Boba, Ŝe badanie mikroskopowe wykazało, iŜ nowotwór nie był złośliwy, tak więc wszelkie obawy były nieuzasadnione. Potem nie widziałem go prawie miesiąc, aŜ pewnego wieczoru dostrzegłem jego czapkę w tłumie pod Lordem Nelsonem. ZbliŜała się pora zamknięcia lokalu. Kiedy przeciskałem się do baru, Bob wstał ze stołka, spod którego wyłoniła się Meg, i oboje ruszyli do drzwi. Bez wiszącej pod brzuchem narośli wyglądała młodziej i raźniej. Przez okno pubu widziałem, Ŝe wyszedłszy na zewnątrz, Meg połoŜyła się i oparła pysk na przednich łapach, czekając, aŜ jej pan dopełni uświęconego tradycją rytuału. Bob chwycił rower i mocno nim potrząsnął, jakby chciał pokazać, kto tu jest panem. JuŜ za drugim razem usiadł na siodełku, a chociaŜ nie ruszył z miejsca, kołysząc tylko z boku na bok kierownicą, w jego ruchach wyczuwało się zdecydowanie i niebawem wyruszył w powrotną drogę do domu. Patrzyłem, jak człowiek i pies znikają mi z oczu i pomimo częstych przerw w tej podróŜy wiedziałem, Ŝe nic im nie grozi. Bob dziś nie spadnie z roweru. Znów jest sobą.
278
51 Calum załoŜył ostatni szew po jednej ze swych sprawnie przeprowadzonych operacji i przez chwilę spoglądał na śpiącego kota. – Jim – powiedział, nie podnosząc głowy – obawiam się, Ŝe będę musiał was opuścić. – Och. Serce podeszło mi do gardła i przez chwilę nie wiedziałem, co powiedzieć. Calum był z nami juŜ od dwóch lat i wiedziałem, Ŝe jak w przypadku wszystkich młodych weterynarzy, musi przyjść czas, kiedy zechce się usamodzielnić. Jednak w tym momencie myślałem tylko o jednym – Ŝe nie chcę, aby odszedł. Nie uzyskawszy odpowiedzi, Calum wyjaśnił: – Tak, otrzymałem propozycję pracy, która chyba będzie dla mnie odpowiednia. – Och... – Moje wyraźnie ograniczone słownictwo sprawiało, Ŝe czułem się jak idiota. – CóŜ... oczywiście, rozumiem cię, Calumie. Dokąd się wybierasz? Mój mózg znów zaczął pracować i jednego byłem pewny – to będzie jakieś odludne miejsce gdzieś w dziczy. Najprawdopodobniej w północnej Szkocji... moŜe na Hebrydach. – W Nowej Szkocji – odparł. – Mój BoŜe! Nagle uświadomiłem sobie, Ŝe wcale go nie znałem. Zaśmiał się. – Przypuszczałem, Ŝe tak zareagujesz. Skontaktowałem się z facetem, który ma tam praktykę, i wygląda to obiecująco. To spory wiejski obszar, częściowo jeszcze w pierwotnym stanie; część ziem jest nie uprawiana, brak dróg, prymitywne gospodarstwa, cudowna róŜnorodność dzikich zwierząt. Słyszałem, Ŝe w pobliŜu znajdują się zupełnie dziewicze tereny. W jego ciemnych oczach pojawiła się zaduma, jakby dostrzegł ziemię obiecaną. Roześmiałem się. – Do licha, Calumie, przepraszam. To był szok, a właściwie dwa, ale najwidoczniej jest to coś właśnie dla ciebie i mam nadzieję, Ŝe będziecie tam szczęśliwi. Co Deirdre o tym myśli? – Cieszy się. Nie moŜe się doczekać wyjazdu. – Nie wątpię. Słyszę, Ŝe przyszedł Siegfried. Powiedzmy mu o tym. Spotkaliśmy mojego wspólnika na korytarzu. Usłyszawszy wiadomość, zrobił powaŜną minę, ale potem – tak jak ja – uśmiechnął się i klepnął Caluma w ramię. – Cieszę się, Ŝe znalazłeś coś, co ci odpowiada. Jestem przekonany, Ŝe to właśnie coś dla ciebie, i Ŝyczę tobie oraz Deirdre szczęścia i sukcesów. Tylko, Ŝe... do licha, będzie mi was brakowało. Nagle urwał i oniemiały wskazał na przechodzące obok wielkie upierzone 279
stworzenie: – Co...? Co to...? Stwór wydawał się wielkości strusia. Nasz młody kolega zaśmiał się wesoło. – To tylko czapla. Znalazłem ją kilka dni temu nad rzeką. Kręciła się w kółko, nie mogła latać. Miała złamane skrzydło, ale juŜ jest lepiej. – Gdy to powiedział, wielki ptak rozłoŜył skrzydła i łopocząc nimi, minął załom korytarza, znikając nam z oczu. – O, widzicie. Wkrótce całkiem dojdzie do siebie. – Mam nadzieję... naprawdę mam taką nadzieję. – Siegfried przez chwilę gapił się na Caluma, a potem nadstawił ucha, słysząc, jak para niedawno zaadoptowanych Ŝółwi skrobie pazurkami o kafelki korytarza. Uśmiechnął się. – Tak, rzeczywiście będzie mi ciebie brakowało. Kilka tygodni do odjazdu Caluma szybko minęło, a kiedy wyjechali z Deirdre, znów czułem przygnębienie, wchodząc do opuszczonego mieszkania. Najpierw John Crooks, a teraz Calum – obaj byli moimi przyjaciółmi i obaj pozostawili po sobie pustkę, którą w przypadku Caluma odczułem jeszcze dotkliwiej. Po zniknięciu menaŜerii wokół panowała niemal namacalna cisza, a kiedy wyjrzałem przez okno, przy którym owego pierwszego dnia pochłonął całe ciasto, przyszło mi na myśl wiele rozmaitych wspomnień. „Proszę o pozwolenie spoŜycia posiłku, sir!”, „tylko wsadzę Deirdre na drzewo”, kanał Herriota i budzący największe wzruszenie obraz jego skupionej twarzy i ciemnych oczu, gdy na małej harmonii grał moim dzieciom Shenandoah. Podczas swego pobytu w Darrowby Calum dał się poznać jako niezwykle interesujący człowiek, ale równie ciekawa była jego kariera po opuszczeniu miasteczka. Regularnie dostawałem od niego listy z opisami ciekawej pracy na bezdroŜach Nowej Szkocji oraz tamtejszej dzikiej przyrody. Energia rozpierała go jak zwykle. Stworzył pierwszą w tym okręgu moŜliwość przeprowadzenia aukcji i próbował równieŜ rozwijać praktykę na małych zwierzętach. Utkwiło mi w pamięci zdanie: „Wykonuję sporo sterylizacji kotów – często napotykam kanał Herriota”. Czasem kończył listy słowami: „Proszę o pozwolenie zakończenia, sir”, co przypominało mi dawne dni. Inną jego pasją było szkolenie border collies i często dawał publiczne pokazy swych umiejętności. Kilka pokoleń jego psów wywodziło się od rodowodowych zwierząt, które kupił od zaprzyjaźnionego hodowcy podczas pobytu w Darrowby. Jakby miał mało zajęć, kupił sobie farmę w Cape Breton. Informował mnie równieŜ o narodzinach kolejnych dzieci i z rosnącym podziwem naliczyłem ich sześcioro. Wychował je na swoje podobieństwo, wszystkie kochały przyrodę i dzikie zwierzęta, gardziły wygodami tak jak on i najchętniej przebywały z plecakami i namiotami wśród lasów i gór. Czytając jego listy, często myślałem, Ŝe w końcu znalazł dla siebie idealne miejsce, ale myliłem się. 280
Dwadzieścia lat później leczyłem krowę jego przyjaciela, farmera Alana Beecha. Trzymając zwierzę za nos, Alan rzucił przez ramię: – Słyszałeś o Calumie? – Nie, a co u niego? – Opuszcza Nową Szkocję. – Nie wierzę! – To prawda. Jak myślisz, dokąd się wybiera? Rój moŜliwości zawirował mi w głowie. W końcu w miarę jak zbliŜał się do wieku średniego, tamtejsze Ŝycie okazało się dla niego zbyt prymitywne i uciąŜliwe. Zapragnął przenieść się z rodziną gdzieś, gdzie znajdą bardziej sprzyjające warunki. MoŜe wróci tutaj. – Nie mam pojęcia – mruknąłem. – Powiedz mi. – Papua-Nowa Gwinea. – Co? – No właśnie. – Na twarzy Alana pojawił się szeroki uśmiech. – Uwierzyłbyś? – Mój BoŜe, z mrozów i lodów do łaźni tropików. To cały Calum! MoŜe Nowa Szkocja była dla niego zbyt cywilizowana? – MoŜliwe. Z tego, co słyszałem, wynika, Ŝe nie był zadowolony z pobytu w Nowej Szkocji. Chciał znaleźć miejsce, gdzie jeszcze Ŝyją ludoŜercy. O rany, ale z niego dziwny gość! Setki razy słyszałem taką charakterystykę Caluma z ust okolicznych farmerów, a teraz wydawała się celniejsza niŜ kiedykolwiek. W bibliotece miejskiej odszukałem wiadomości o Papui-Nowej Gwinei i wyczytałem, Ŝe dopiero w 1930 roku pierwszy biały człowiek skontaktował się z milionami mieszkańców niezbadanych wyŜyn, na które wybierał się Calum. Była to cała dziewicza cywilizacja, nie mająca Ŝadnych kontaktów ze światem. Patrzyłem na zdjęcia groźnie wyglądających, prawie nagich ludzi z odłamkami kości w nozdrzach, dzierŜących łuki i strzały, z marsowymi minami patrzących w obiektyw kamery. To oni będą jego sąsiadami i nie ulegało wątpliwości, Ŝe on pokocha ich wszystkich, a szczególnie te czarnookie i ciemnoskóre dzieci. Po pewnym czasie zaczęły przychodzić listy z Mendi na południowych wyŜynach Papui. Zgodnie z oczekiwaniami Calum był zauroczony wszystkim. Tamtejsze rolnictwo pozostawało na etapie epoki kamienia łupanego, jedynymi zwierzętami hodowlanymi były świnie, większość osad nie zmieniła się od czasu ich odkrycia przez pierwszych białych ludzi, a prymitywni wieśniacy, których usiłował uczyć zasad racjonalnej hodowli, chociaŜ nie grzeszący punktualnością, byli czarującymi facetami. Deirdre i on zaprzyjaźnili się juŜ ze wszystkimi. Z biegiem miesięcy i lat coraz bardziej angaŜował się w rozwój i rozbudowę tego kraju. Dowiedziałem się, Ŝe wprowadzał do miejscowej agrokultury hodowlę 281
bydła, owiec i drobiu, szkolił farmerów i z całą swą niespoŜytą energią włączył się w tamtejsze Ŝycie. W 1988 roku napisała do mnie Sarah, jego córka. „Tato wciąŜ mnie zdumiewa swoją znajomością miejscowej flory i fauny. Na farmie ma jedenaście border collies, dwa psy do polowań na świnie (mieszańce labradora), dwa bawoły wodne, pięć koni, wiele krów, owiec i kóz oraz stada kur, kaczek, perliczek oraz gołębi pocztowych”. Odkładając list, przypomniałem sobie małą menaŜerię Caluma w Skeldale House. Tamta była zaledwie wprawką. Teraz weterynorz z borsukiem na pewno jest szczęśliwy.
282
52
Mijały miesiące, a stosunki między mną a naszymi dwoma dzikimi kotami nie uległy Ŝadnej poprawie i z rosnącym niepokojem zauwaŜyłem, Ŝe długie futro Olly’ego wraca do dawnego opłakanego stanu. Pojawiły się znajome supły i kołtuny, a po roku wyglądał okropnie. Z kaŜdym dniem stawało się coraz bardziej oczywiste, Ŝe muszę coś z tym zrobić. Tylko czy zdołam go znów podejść? Musiałem spróbować. Poczyniłem te same przygotowania. Helen postawiła na murku zaprawiony nembutalem pokarm, lecz tym razem Olly powąchał go, polizał i odszedł. Spróbowaliśmy ponownie, lecz tylko podejrzliwie obejrzał posiłek i nawet go nie tknął. Najwidoczniej czuł, Ŝe coś się szykuje. Czając się na swoim zwykłym stanowisku w oknie kuchni, powiedziałem do Helen: – Spróbuję go złapać. – Złapać? Masz na myśli siatkę? – Nie, nie. To było dobre, kiedy był mały. Teraz nie zdołałbym się do niego zbliŜyć. – A więc jak? Spojrzałem na zaniedbane czarne stworzenie na murku. – No cóŜ, moŜe uda mi się schować za twoimi plecami, a kiedy podasz mu jedzenie, złapię go i wsadzę do klatki, a potem zawiozę do przychodni, podam środek znieczulający i zrobię co trzeba. – Złapiesz go? I wsadzisz do klatki? – powtórzyła z niedowierzaniem Helen. – To wydaje mi się niemoŜliwe. – Tak, wiem, ale w swoim czasie łapałem wiele kotów i potrafię się szybko poruszać. Jeśli tylko mnie nie zauwaŜy... Spróbujemy jutro. Moja Ŝona patrzyła na mnie, robiąc wielkie oczy. Widziałem, Ŝe we mnie nie wierzy. Następnego ranka postawiła na murku smakowitą porcję surowego siekanego sztokfisza. To był ulubiony przysmak naszych kotów. Nie przepadały za gotowaną rybą, lecz temu nie potrafiły się oprzeć. Otwarta klatka stała w pobliŜu. Koty nadeszły po murku, Ginny gładka i lśniąca, Olly okropnie zmierzwiony, z sierścią skołtunioną na karku i całym ciele. Helen przywitała się z nimi jak zwykle, a gdy z zadowoleniem zabrały się do jedzenia, wróciła do kuchni, gdzie się zaczaiłem. – Zaczynamy – powiedziałem. – Chcę, Ŝebyś wróciła tam, idąc bardzo wolno, a ja pójdę za tobą. Kiedy podejdziesz do Olly’ego, będzie zajęty jedzeniem i moŜe mnie nie zauwaŜy. Helen nie odpowiedziała, gdy mocno przycisnąłem się do jej pleców. 283
– Dobrze, idziemy. Trąciłem jej łydkę moją i pomaszerowaliśmy do drzwi, poruszając się w zgodnym rytmie. – To śmieszne – jęknęła Helen. – Jak w kabarecie. Trącając nosem jej szyję, szepnąłem jej do ucha: – Cicho bądź i idź. Kiedy we dwoje podeszliśmy do murku, Helen wyciągnęła rękę i pogłaskała Olly’ego po łbie, lecz kot był zbyt zajęty sztokfiszem, Ŝeby na nią spojrzeć. Stał na wysokości mojej piersi, pół metra ode mnie. Nigdy nie będę miał lepszej okazji. Wysunąłem rękę zza Helen, złapałem go za skórę na karku, przez kilka sekund trzymałem w powietrzu wir machających czarnych nóg, a potem wsadziłem go do klatki. Gdy zamykałem wieko, spod spodu wyłoniła się macająca rozpaczliwie łapka, ale wepchnąłem ją z powrotem i zasunąłem zasuwkę. JuŜ nie zdoła mi uciec. Postawiłem klatkę z Ollym na murku i skuliłem się pod jego oskarŜycielskim spojrzeniem zza krat. „Och nie, tylko nie to! Nie do wiary! – zdawał się mówić. – Czy nie ma końca twoim zdradom?” Prawdę mówiąc, czułem się okropnie. Ten biedny kot, przeraŜony moim nieoczekiwanym atakiem, nie próbował drapać ani gryźć. Tak jak poprzednio – myślał tylko o ucieczce. Nie mogłem go winić o to, Ŝe ma o mnie jak najgorsze zdanie. Pocieszałem się myślą, Ŝe dzięki temu odzyska swój normalny wygląd. – Sam siebie nie poznasz, stary – powiedziałem do przeraŜonego stworzenia, skulonego w klatce stojącej na sąsiednim fotelu samochodu, którym jechaliśmy do przychodni. – Tym razem ostrzygę cię jak naleŜy. Będziesz piękny i poczujesz się lepiej. Siegfried zaproponował mi swoją pomoc. Gdy połoŜyliśmy kota na stole, drŜący Olly pozwolił się zbadać i podać doŜylnie środek znieczulający. Kiedy spokojnie spał, z dziką rozkoszą zacząłem przystrzygać i odcinać zlepione kosmyki, a potem ostrzygłem go elektryczną maszynką i wyczesałem, aŜ usunąłem wszystkie kołtuny. Poprzednio wystrzygłem go tylko prowizorycznie, ale teraz zrobiłem to jak naleŜy. Kiedy skończyłem i podniosłem kota, Siegfried zauwaŜył ze śmiechem: – Mógłby teraz wygrać kaŜdy koci konkurs piękności. Przypomniałem sobie jego słowa następnego ranka, kiedy koty przyszły na murek na śniadanie. Ginny zawsze była piękna, lecz teraz brat przyćmił ją urodą. Jego gładkie, lśniące futro dosłownie błyszczało w słońcu. Helen była oczarowana jego wyglądem i nie przestawała go głaskać po grzbiecie, jakby nie mogła uwierzyć w tę przemianę. Ja oczywiście zająłem swoją zwykłą pozycję, zerkając z okna kuchni. Będzie musiało upłynąć sporo czasu, zanim odwaŜę się pokazać Olly’emu. 284
Wkrótce stało się jasne, Ŝe moje notowania u Olly’ego spadły niŜej niŜ kiedykolwiek, gdyŜ wystarczyło, abym pojawił się w tylnych drzwiach, a kot umykał w siną dal. Ta sytuacja zaczęła mnie martwić. – Helen – powiedziałem pewnego ranka. – Zachowanie Olly’ego działa mi na nerwy. Chciałbym coś z tym zrobić. – MoŜesz, Jim – powiedziała. – Po prostu musisz go poznać. A on musi poznać ciebie. Posłałem jej ponure spojrzenie. – Obawiam się, Ŝe gdybyś go spytała, powiedziałby ci, Ŝe zna mnie aŜ za dobrze. – Och wiem, ale kiedy się nad tym zastanowisz, przez te wszystkie lata, od kiedy tu są, te koty prawie cię nie widują – chyba Ŝe w nagłych wypadkach. To ja je karmię, pieszczę i rozmawiam z nimi dzień po dniu. Znają mnie i ufają mi. – Racja, ale po prostu nie mam czasu. – Oczywiście. WciąŜ gdzieś się spieszysz. Ledwie wrócisz do domu, a znów wychodzisz. W zadumie pokiwałem głową. Miała rację. Przywiązałem się do tych kotów i cieszyłem się, widząc, jak zbiegają po zboczu na posiłek, bawią się w wysokiej trawie lub dają się głaskać Helen, ale wciąŜ byłem dla nich obcy. Poczułem ukłucie Ŝalu, uświadamiając sobie, Ŝe czas tak szybko płynie. – Tak, pewnie juŜ jest za późno. Myślisz, Ŝe da się coś z tym zrobić? – Tak – odparła. – Zacznij je karmić. Po prostu musisz znaleźć na to czas. Och, wiem, Ŝe nie zawsze będziesz mógł to robić, ale jeśli tylko nadarzy się okazja, musisz wynosić im jedzenie. – UwaŜasz, Ŝe przez Ŝołądek trafię do ich serc? – Wcale nie. Na pewno często widywałeś, jak mnie traktują. Nawet nie spojrzą na jedzenie, dopóki ich nie pogłaszczę. Najbardziej potrzebują ciepła i czułości. – Nie mam szans. One mnie nienawidzą. – Musisz być cierpliwy. Zdobycie ich zaufania zajęło mi sporo czasu. Szczególnie Ginny. Zawsze była bardziej płochliwa. Nawet teraz, kiedy poruszę się zbyt gwałtownie, odskakuje. Mimo wszystko sądzę, Ŝe z Ollym pójdzie ci łatwiej – on jest o wiele bardziej ufny. – Dobrze – powiedziałem. – Daj mi jedzenie i mleko. Zacznę od zaraz. To był początek nowej sagi. Przy kaŜdej okazji to ja je wołałem, stawiałem jedzenie na murku i czekałem. Z początku nadaremnie. Widziałem, jak obserwowały mnie z szopy – czarno-biały pyszczek i złoto-Ŝółty patrzące na mnie ze swych słomianych legowisk – ale przez długi czas koty nigdy nie schodziły na dół, dopóki nie wróciłem do domu. Z powodu nieregularnych godzin pracy było mi trudno robić to systematycznie, więc niekiedy, gdy miałem wczesne wezwanie, nie dostawały śniadania na czas. Jednak pewnego razu, właśnie kiedy spóźniłem się 285
godzinę, ostroŜnie zeszły na dół, zanim odszedłem od murku. Pospiesznie zjadły, rzucając mi podejrzliwe spojrzenia, po czym umknęły. Uśmiechnąłem się z satysfakcją. Przełom. Potem nastąpił długi okres, kiedy stałem obok, czekając, aŜ skończą jeść i przyzwyczają się do mojej obecności. Później spróbowałem ostroŜnie wyciągnąć rękę. Z początku się odsuwały, lecz z biegiem dni widziałem, Ŝe przestają traktować ten gest jako zagroŜenie, i rosła we mnie nadzieja. Tak jak przepowiedziała Helen, to Ginny uciekała przy najmniejszym moim poruszeniu, podczas gdy Olly z czasem zaczął bacznie mi się przyglądać, jakby chciał zapomnieć o przeszłości i zmienić swoje zdanie na mój temat. Z ogromną cierpliwością dzień po dniu zbliŜałem się coraz bardziej, aŜ nadeszła pamiętna chwila, gdy wreszcie stał spokojnie, pozwalając mi dotknąć swego pyszczka. Kiedy delikatnie gładziłem jego futerko, spoglądał na mnie przyjaźnie, po czym uciekł. – Helen – powiedziałem, patrząc w okno kuchni. – Udało mi się! Nareszcie zostaniemy przyjaciółmi. Teraz to juŜ tylko kwestia czasu, zanim będę mógł głaskać go tak jak ty. Czułem irracjonalną radość i satysfakcję. MoŜe się to wydawać dziwne u człowieka, który codziennie styka się z rozmaitymi zwierzętami, ale niecierpliwie oczekiwałem zawarcia wieloletniej przyjaźni z tym kotem. Myliłem się. W tamtej chwili nie wiedziałem, Ŝe Olly ma przed sobą zaledwie czterdzieści osiem godzin Ŝycia. Następnego ranka Helen zawołała mnie do ogródka na tyłach domu. Była zrozpaczona. – Jim, przyjdź tu szybko! Olly’emu coś się stało! Pobiegłem do Ŝony, stojącej na stoku w pobliŜu szopy. Zobaczyłem Ginny, lecz Olly był tylko czarną plamą w wysokiej trawie. Kiedy pochyliłem się nad nim, Helen ścisnęła moje ramię. – Co mu jest? LeŜał bez ruchu z wyciągniętymi nogami i okropnie wygiętym grzbietem, wybałuszając oczy. – O... obawiam się, Ŝe juŜ po nim. To wygląda na zatrucie strychniną. Jednak kiedy to mówiłem, kot lekko drgnął. – Poczekaj! – zawołałem. – Jeszcze Ŝyje! – ZauwaŜyłem, Ŝe zesztywnienie ustąpiło i kot zdołał podkurczyć łapy. OstroŜnie wziąłem go na ręce. – To nie strychnina. Podobne objawy, ale to coś innego. Wszystko wskazuje na wylew. Zaschło mi w ustach, gdy niosłem go do domu. LeŜał nieruchomo, ledwie oddychając. Helen powiedziała przez łzy: – Co moŜesz zrobić? – Zawiozę go do przychodni. Zrobimy wszystko, co w naszej mocy. Pocałowałem ją w mokry policzek i pobiegłem do samochodu. 286
Wstrzyknęliśmy mu z Siegfriedem środek uspokajający, gdyŜ zaczął przebierać nogami, a potem daliśmy mu zastrzyki sterydów oraz antybiotyków i podłączyliśmy kroplówkę. Patrzyłem na niego, gdy leŜał na stole, lekko poruszając łapkami. – Nic więcej nie moŜemy zrobić, prawda? Siegfried potrząsnął głową i wzruszył ramionami. Potwierdził moją diagnozę – wylew, udar, krwawienie śródczaszkowe, nazywajcie to, jak chcecie, ale na pewno coś z mózgiem. Widziałem, Ŝe mój wspólnik jest równie bezradny jak ja. Zajmowaliśmy się Ollym cały dzień. Po południu przez krótką chwilę myślałem, Ŝe jego stan ulega poprawie, ale wieczorem znów stracił przytomność i w nocy umarł. Zawiozłem go do domu i wyniosłem z samochodu. Teraz, kiedy zakończył Ŝycie, jego gładkie, równo ostrzyŜone futerko wydawało się szyderstwem losu. Pochowałem go tuŜ za szopą, niedaleko słomianego legowiska, na którym spał przez tyle lat. Weterynarze tak samo jak wszyscy ludzie opłakują stratę swych ulubieńców i oboje z Helen bardzo to przeŜyliśmy. Mieliśmy nadzieję, Ŝe czas ukoi nasz Ŝal, ale stanęliśmy przed jeszcze jednym problemem. Co z Ginny? Te dwa koty były nierozłączne i nigdy nie myśleliśmy o nich jako o jednostkach. Nie ulegało wątpliwości, Ŝe dla Ginny świat bez Olly’ego był niekompletny. Przez kilka dni nic nie jadła. WciąŜ ją nawoływaliśmy, ale zaledwie wychodziła z szopy, ze zdumieniem rozglądała się wokół i wracała na legowisko. Przez te wszystkie lata nigdy sama nie zbiegała po zboczu i podczas kilku następnych tygodni jej nieustanne zdumienie i wieczne rozglądanie się wokół w poszukiwaniu towarzysza było jednym z najsmutniejszych widoków, jakie kiedykolwiek widzieliśmy. Helen przez kilka dni zanosiła jej jedzenie do szopy i w końcu zdołała ją zwabić na murek, lecz Ginny zawsze najpierw rozglądała się na boki, zanim zaczęła jeść. Nadal czekała na powrót Olly’ego. – Jest taka samotna – orzekła Helen. – Musimy być dla niej milsi niŜ kiedykolwiek. Spróbuję więcej z nią rozmawiać... Gdybyśmy tylko zdołali skłonić ją do wejścia do domu. To by jej pomogło, ale wiem, Ŝe nigdy nam się nie uda. Spojrzałem na kotkę, zastanawiając się, czy kiedyś przyzwyczaję się do widoku jednego kota na murku, ale wizja Ginny siedzącej na kolanach Helen przy kominku wydawała się nierealnym marzeniem. – Tak, masz rację, ale moŜe zdołam jej pomóc. Udało mi się zaprzyjaźnić z Ollym, więc teraz spróbuję z Ginny. Wiedziałem, Ŝe podejmuję się długotrwałego i moŜe beznadziejnego zadania, gdyŜ bura kotka zawsze była bardziej nieśmiała, ale podjąłem zdecydowane działania. W porze posiłków i ilekroć miałem okazję, pojawiałem się w kuchennych 287
drzwiach, wabiąc ją, przymilając się i wyciągając rękę. Przez długi czas nie pozwalała do siebie podejść, chociaŜ przyjmowała poŜywienie. Potem, moŜe tak rozpaczliwie potrzebując towarzystwa, Ŝe była skłonna zgodzić się nawet na moje, pewnego dnia nie odsunęła się, lecz pozwoliła mi dotknąć swego pyszczka, tak jak poprzednio Olly. Potem robiłem powolne, lecz stałe postępy. Z tygodnia na tydzień od dotykania pyszczka przeszedłem do lekkiego drapania za uszami, aŜ w końcu mogłem głaskać jej grzbiet i drapać nasadę ogona. Po pewnym czasie mogłem sobie pozwolić na pieszczoty, o jakich nawet nie marzyłem, aŜ wreszcie nie spojrzała na poŜywienie, dopóki nie przemaszerowała tam i z powrotem po murku, z zadowoleniem wyginając grzbiet i ocierając się o moją dłoń. Jedną z jej ulubionych czułości stało się przyciskanie noska do mojego nosa i zaglądanie mi w oczy. Pewnego ranka, kilka miesięcy później, staliśmy z Ginny w tej pozie – ona na murku, dotykając mnie nosem, wpatrując się we mnie jak w jakieś cudowne zjawisko, którym nie mogła się nacieszyć – gdy usłyszałem jakiś szmer za plecami. – Przyglądam się pracującemu weterynarzowi – powiedziała cicho Helen. – A jaka to przyjemna praca – odparłem, nie zmieniając pozycji i spoglądając w zielone i przyjazne ślepka, z odległości kilku centymetrów wpatrujące się w moje. – I muszę ci powiedzieć, Ŝe to jeden z moich największych sukcesów.
288
OD TŁUMACZA
KsiąŜki Jamesa Herriota są niezwykłym zjawiskiem literackim. Napisane prostym, Ŝywym językiem i z ogromnym poczuciem humoru, tchnące umiłowaniem przyrody i wykonywanego zawodu, od lat cieszą się ogromnym powodzeniem u czytelników na całym świecie. Powieści te niosą głęboko humanistyczne przesłanie i przypominają o pewnych wartościach, dziś jakby nieco zapomnianych pod naciskiem wolnego rynku i konkurencji. Zarazem są świadectwem pewnej epoki, która wydaje się bardzo odległa, choć zakończyła się tak niedawno. Niezbyt odległe są te czasy, kiedy na naszych drogach częściej spotykało się furmanki niŜ samochody, a sam słyszę jeszcze uderzenia młotków i widzę uwijających się w małomiasteczkowej kuźni zlanych potem kowali, których pracy tak lubiłem się przyglądać jako mały chłopiec. Długo nosiłem się z zamiarem napisania listu do autora tych powieści. Chciałem podziękować mu za przyjemność, jaką było dla mnie tłumaczenie wszystkich jego ksiąŜek, a takŜe za zawarte w nich, bliskie memu sercu treści. Chciałem mu napisać, Ŝe chętnie usiadłbym z nim na zboczu i pogawędził, a moŜe tylko popatrzył w jego towarzystwie na góry. A chociaŜ przeczytałem w Ŝyciu naprawdę duŜo ksiąŜek, niewielu autorom mógłbym to powiedzieć. Nawał pracy oraz łatwo zrozumiała niechęć do narzucania się sprawiały, Ŝe zwlekałem z listem do autora, wciąŜ obiecując sobie zrobić to po przetłumaczeniu kolejnej jego ksiąŜki. Nie zdąŜyłem. Pewnego mroźnego zimowego ranka wśród otrzymanych z wydawnictwa materiałów znalazłem wiadomość o jego śmierci. W istocie, „śpieszmy się kochać ludzi...” Umarł człowiek, którego nigdy nie spotkałem, a jednocześnie tak mi znajomy i bliski. Z prawdziwym Ŝalem kończę pracę nad niniejszym, ósmym tomem opowieści, rozstając się z ich bohaterami i autorem, chociaŜ pociesza mnie myśl, Ŝe na zawsze pozostaną w pamięci mojej oraz wielu, wielu czytelników. Tylko tak mogę mu podziękować. śegnaj, Jamesie.
289