Himilsbach Jan OPOWIADANIA ZEBRANE TOM 3 Baśka brudas I nagle stało się to, czego nikt się nie spodziewał. Baśka Brudas tuż przed śniadaniem powiedzia...
29 downloads
35 Views
590KB Size
Himilsbach Jan OPOWIADANIA ZEBRANE
TOM 3 Baśka brudas I nagle stało się to, czego nikt się nie spodziewał. Baśka Brudas tuż przed śniadaniem powiedziała do swych dorosłych córek, że zaraz po śniadaniu umyje sobie łepetynę. Dziewczyny, jedna w drugą, panny na wydaniu, akurat zajęte były słaniem łóżek, jak rażone piorunem, skamieniały z wrażenia. Z rękoma uniesionymi ku górze, w których jedna trzymała wyszywaną złotymi nićmi narzutę, druga zaś ogromną puchową poduchę, niemal jednocześnie spojrzały na matkę, a potem z lękiem popatrzyły sobie w oczy takim spojrzeniem, w którym z łatwością można było wyczytać jedną myśl w dwóch głowach: matka dostała hyzia. Obydwie dziewczyny, w przeciwieństwie do matki, były autentycznymi blondynkami i jednocześnie przyszły na świat. Były do siebie podobne jak przysłowiowe dwie krople wody. Kiedy położna je odebrała, w chwilę potem sama nie była pewną która z dziewczynek pierwsza z wrzaskiem opuściła łono matki. Baśce było to obojętne, ale nie silnemu i rosłemu furmanowi, za którego Baśka miała wyjść, i który spodziewał się pomocnika w furmaństwie. „To niemożliwe, żebym ja na raz machnął dwoje dzieci! - darł się na całe podwórko furman nazwiskiem Łopata. - Czym? Pytam się ciebie, powiedz mi, czym?” Łopata, kiedy dowiedział się, że został ojcem bilonu płci żeńskiej, z kopyta zerwał zaręczyny z Baśką rzucił zawód, to jest sprzedał konia razem z wozem, i rozpił się. Kiedy tak tańcował od rana do wieczora „Pod Orłem” u Biesiady, Baśka szybko pocieszyła się młodszym bratem Łopaty. Niedoszły mąż Baśki, kiedy wszystko przehulał, zarośnięty, z podpuchniętymi oczami i w jednym tylko ubraniu, znikł z miasta jak kamfora. Jedni mówili, że wyjechał do Francji i tam zaciągnął się do Legii Cudzoziemskiej, inni znowu byli zdania, że Franek Łopata wpakow ał się do pudła po same uszy i podobno dostał doży- wotkę. Pierwsi jednak mieli rację. Po kilku latach z zagranicy, a konkretnie z Francji, do Baśki nadeszła wiadomość, że niejaki Franciszek Łopata w bójce zginął od noża w mieszkaniu jakiejś madam lekkiego prowadzenia. Młodszy brat Łopaty, któremu w głowie było tylko dymać Baśkę i nic więcej, bo był zdania, że na czyjeś bachory on nie będzie harował, pewnego pięknego dnia spakował manatki i też się ulotnił, tyle tylko że bez szumu i hałasu. Odtąd Baśka została sama. Imała się różnych prac u różnych ludzi, żeby wychować swoje pociechy. Kiedy doszło do tego, że w piersiach nie stało już pokarmu dla dwojga niemowląt, z pomocą przyszła jej znajoma o wzdętych pokarmem piersiach, której na
szczęście i nieszczęście przy porodzie umarło dziecko. Kobieta jak swoje wzięła jedną z dziewczynek ku zadowoleniu Baśki. Baśka, karmiąc na raz dwoje niemowląt, wychudła niczym chłopska szkapa na przednówku. Kiedy znajoma wzięła do siebie jedną z dziewczynek i przystawiła do własnej piersi, po miesiącu nikt ze znajomych nie poznałby Baśki na ulicy. Baśka dosłownie zmieniła się w oczach, z dnia na dzień, tak że po miesiącu nabrała kształtów jak należy, zaokrągliła się tu i ówdzie i w ogóle, jak twierdzili niektórzy, a nawet kobiety, Baśka wypiękniała po porodzie i wyglądała bardziej podniecająco niż przed porodem. Ciąża ją trochę zeszpeciła, ale jak powszechnie wiadomo, ciąża nawet najpiękniejszą kobietę zeszpeci. Dziewczynki rosły jak na drożdżach, jedna u boku Baśki, druga, odstąpiona chwilowo, pod dachem sąsiadki. Obydwie kobiety były zadowolone z takiego układu, ale w życiu już tak bywa, że wszystko co dobre szybko się kończy, tak było i tu, cacy, cacy, dopóki kobiety nie pokłóciły się między sobą a kiedy to się stało, Baśka chcąc przypiec do żywego swej dobrodziejce, która w czasie karmienia szybko zapomniała o swoim nieszczęściu i przyzwyczaiła się do dziewczynki, w kłótni odebrała jej bądź co bądź własne dziecko, kobieta niemal nie załamała się zupełnie i nie wylądowała w domu wariatów. Życie jednak, jakie by nie było, po chwilach kryzysu wraca do normy. Tak było i w tym przypadku. Czas robił swoje i pewnego dnia dziewczynki trzeba było ochrzcić. Chrzestną matką niemowlęcia została kobieta, która wykarmiła je własną piersią. Od tej pory kobieta jako chrzestna matka miała niejakie prawo do dziewczynki, której, oczywiście za zgodą Baśki, nadano imię Henryka, jakie nosiła kobieta, drugiej dziewczynce dano imię Ewa. Chrzestna dbała o Henryką jak o własne dziecko. Przynosiła jej niemal codziennie różne łakocie, jak cukierki w czekoladzie, czekoladę, rozmaite ciasteczka własnego wypieku i drobne prezenty, a kiedy nastał czas komunii, chrzestna własnoręcznie uszyła dziewczynkom jednakowe, długie do ziemi sukienki. Heni kupiła pantofelki i ofiarowała jej w prezencie złoty zegareczek, jaki otrzymała kiedyś od własnej babki, a ponadto medalik Matki Boskiej Jasnogórskiej na srebrnym łańcuszku. Dziewczynki w kłótni wyrosły na dorodne panny. Nieraz na podwórku, gdzie było więcej miejsca niż w mieszkaniu, dopadały się, chwytały za łby, garściami wyrywały sobie blond loki, tarzały po ziemi przed drewnianym domkiem, kiedy już nie pomagały prośby i błagania matki, sąsiedzi przychodzili Baśce z pomocą, wylewali na nie kilka wiader lodowatej wody wprost ze studni, którą później zasypano, kiedy na ulicę przed domkiem podciągnięto sieć wodociągową. Kłóciły się z byle powodu, ale najczęściej o szmaty, o żelazko do prasowania, o lokówki. Obie były najładniejsze w całej dzielnicy, ale im to nie wystarczało. Jedna od drugiej za wszelką cenę pragnęła być jeszcze piękniejsza.
Kłótnie ustały jak ręką odjął, kiedy pewnego dnia pojawili się zalotnicy. Zjawili się we dwóch o zmierzchu. W samodziałach wy- watowanych na ramionach i piersiach, wąskich spodniach, potrójnie szytych pantoflach na grubej podeszwie i włosach w brylantynie, na które osiadał kurz ulicy, zaczesanych w, jaskółkę”. - Te, Heńka - powiedział jeden z nich przez nos. - Wynć no na chwilę. Niech ja zerknę na twe anielskie oblice. I siostrę tyż mozes wyprowadzić z domu ze sobą, boja nie jestem sam, jestem z brajdakiem. Byli to dwaj rodzeni bracia z sąsiedniej ulicy. Starszy robił przy rozbiórce starych doniów, młodszy jako pomocnik w warsztacie samochodowym. Z dziewczynkami znali się od dzieci. Z mieszkania wprost przed dom wyszła Heńka, spojrzała na oprychów. - Czego? - spytała ostro. - Chcieliśmy pogadać - powiedział rozbiórkarz. - Jazda stąd. - Wzięłabyś Ewkę, śmiglelibyśmy na dechy — ciągnął nie zrażony rozbiórkarz. - Powiedziałam jazda, bo wezmę szczoty! - Ho, ho, ho - odezwał się rozbiórkarz. — Coś sie taka wielka pani zrobiła. Heńka bez słowa zawróciła na pięcie i weszła do mieszkania. Bracia stali jeszcze przez chwilę przed domem. - Mówiłeś, że fajne dziewczyny - odezwał się z wyrzutem pomocnik ślusarski. - Czym się martwisz? Nie będą te, to będą inne — pocieszył rozbiórkarz brata. Splunął na drzwi przez zaciśnięte zęby i odeszli spod domu. - Kto to był? - spytała obojętnie Baśka. - Te gnojki, Michalaki. Tego dnia wyjaśnienia na tym się skończyły, ale zbliżała się wiosna i zalotników z każdym dniem pojawiało się coraz więcej przed domem. Dziewczyny przestały kręcić się po ulicy jak przysłowiowe kocmołuchy, zaczęły więcej dbać o siebie i swój wygląd. Poczęły się stroić. Ewka znalazła sobie robotę w pobliskich zakładach mechanicznych jako pomocnica w dziale zaopatrzenia i chłopaka z zakładu fotograficznego. Po miesiącu cała ściana nad jej łóżkiem była wytapetowana jej fotosami różnej wielkości i w różnych pozach. Były zdjęcia kolorowe i czarno-białe, a pośród tej pstrokacizny na czołowym miejscu, oprawiona w bejcowane ramki za szkłem, wisiała fotografia przystojnego bruneta pod wąsem o bystrym spojrzeniu fotografa, grubo starszego od Ewki. Heńka, wzorem Ewki, też zaczęła rozglądać się za robotą. Latała po mieście jak kot z pęcherzem, kilka razy była na pośredniaku, pytała znajomych na wszystkie strony, czy nie wiedzą przypadkiem
0jakiejś robocie, ale znajomi jej pytania przyjmowali jak dobry żart 1odpowiadali żartem: - Ty, Heńka, siedź na dupie i przestań się wygłupiać. Robota nie zając, nie ucieknie. W domu masz łychę i michę, czego jeszcze szukasz? W życiu zdążysz się jeszcze napracować. Heńka, wbrew radom znajomych, co rano brała ze sobą wałówkę i jak ta głupia leciała co tchu na pośredniak, żeby być pierwszą, żeby przed kimś innym zachapać lepszą robotę, ale nic się nie trafiało. Trafiała się jakaś partanina za nędzne grosze gdzieś na końcu świata. Wracała do domu zmęczona, wściekła na wszystko i wszystkich. Brała cebrzyk z ukropem, stawiała go przy krześle, na którym ciężko siadała, ściągała z nóg pantofelki na wysokim obcasie i z piskiem zanurzała nogi we wrzątku. Stała się dziwnie nerwowa, wszystko ją drażniło, nikt nie zauważył nawet, kiedy zaczęła palić papierosy, a gdy to spostrzeżono, było już na wszystko za późno. Heńka rozkręciła się na dobre z tym paleniem, paliła coraz częściej i coraz mocniejsze. Nawet Baśka, która przyzwyczaiła się do nałogu córki, pewnego razu zwróciła jej uwagę: - Od dziś już nie jesteś dla mnie Heńka, od dziś będę cię nazywała „Heńka kopciuch”. Dziewczynę zatkały słowa matki. W złości rozgniotła papierosa, którego paliła w kryształowej popielniczce i zaklęła po szewsku: - To kurwa mać! I ja mam przez takiego gnoja zmarnować sobie życie? O, nie! Nigdy! - i rozpłakała się. Za ścianą, w jednej połówce drewniaka, jaki Baśka zajmowała z córkami, mieszkała wdowa z synem, Heńki imiennikiem, z zawodu kierowcą. Jeździł na taksówce bagażowej jako „złotówa”. Był nieco starszy od niej. Czasami wpadał na chwilę do domu, żeby coś zjeść, i gnał dalej na miasto. Czasami, kiedy spotkał Heńkę na podwórku, witał ją z uśmiechem: - Cześć, zasraniec! Wyspałaś się? Szybko wsiadał do samochodu, wzbijając kurz, robił rundę na podwórku, i po kawalersku „na łeb na szyję” wyjeżdżał z podwórka na ulicę. Czasami ona, wychodząc z mieszkania na dwór, natykała się niechcący na niego. Najczęściej stał przy samochodzie i w zamyśle-■— •— tfflWTtiTHTff X niu obracał zapałkę w ustach. Dziewczyna jakby go nie dostrzegała przechodziła obok. a on f kolei na jej widok wyjmował zapałkę z ust i wołał za nią: - Cześć, narzeczona. Dokąd to? Na randkę jeszcze za wcześnie. jeszcze dwunastej nie ma. Heniek pracował bez zmiennika. Kiedy ona jeszcze spała, on już wyjeżdżał na miasto na zarobek, a wracał do domu, kiedy ona już spała albo leżała w łóżku, i dlatego też rzadko się spotykali.
Którejś niedzieli przed południem Heniek wlazł pod samochód naprawić linkę taxometru, a kiedy wyczołgał się spod wozu, żeby rozprostować kości, ujrzał imienniczkę. Ta stała poważna jak słup soli i z uwagą mu się przyglądała. - Co tak się na mnie gapisz jak sroka w gnat? - spytał. -Cześć, zgredzie - odparła. — Dawno cię nie widziałam. i Bo nie śpię jak ty do południa. Chodź, zapalimy. Podeszła bez sprzeciwu. Wydobył z kieszeni spodni pogniecioną paczkę „sportów”, brudną ręką wyciągnął papierosa i podał dziewczynie, sobie też wyjął i zapalili. Heniek zachowywał się tak, jakby jej przy nim w ogóle nie było, jakby nie istniała. Chciwie zaciągnął się w zamyśleniu raz i drugi i wtedy dopiero na nią spojrzał. Wpatrywał się w nią przez chwilę, a potem zapytał bez specjalnego zainteresowania: - Co to za dzięcioł, z którym Ewka chodzi? — i nie czekając odpowiedzi, ciągnął dalej: Widziałem ją na mieście. Szli razem jak para gniadych w jednym dyszlu. Trzymała się go pod mankiet, jakby nogę skręciła w kostce. - Dlaczego od razu musiała skręcić nogę w kostce. - Miała taką zbolałą minę, jakby jej ktoś kulasy poprzetrącał. -To jej chłopak. Heniek zaśmiał się serdecznie. - Chciałaś powiedzieć dziadziuś. - Jesteś głupi jak but z lewej nogi. -No, no, uważaj, bo zarobisz — i nim dokończył zdanie, wymierzył dziewczynie klapsa w pośladek. - Cham jesteś - powiedziała, ale stała nieporuszona. - Chcesz jeszcze zarobić? Wal, jak ci to sprawia przyjemność, tylko uważaj, żebym ja ci nie oddała. Heniek nagle spoważniał, popatrzył na dziewczynę i zapytał: - A ty, dziecko, masz jakiegoś frajera? i Sam jesteś frajerem - odparła bez namysłu. - A jak nim jeszcze nie jesteś, to będziesz. Heńka wypalonego do połowy papierosa rzuciła pod maskę na silnik samochodu i zaczęła uciekać, wołając po drodze pomocy matki. Bez namysłu ruszył za nią. Nie zdążyła za sobą zamknąć drzwi na klucz. Wpadł za nią do mieszkania. Heńka schowała się za plecami matki. 1 Co tu się dzieje, na miłość boską? - spytała Baśka.
-Nic, a co się ma dziać? Wpadłem, żeby się z panią przywitać. Ciekawie rozejrzał się po mieszkaniu, a potem jak u siebie bez zaproszenia usiadł przy stole. - Gdzie jest moja narzeczona? - Co ty, Heniu, pleciesz, jaka narzeczona? Heńka, czując się bezpiecznie w obecności matki, wyszła zza jej pleców. i A niech to wszystko szlag trafi - zaklął. - Pani Basiu, niech pani poda połówkę, wypijemy. Dziś mam wolną niedzielę. Baśka bez sprzeciwu wyjęła z kredensu butelkę wódki i postawiła przed nim na stole. - Ma pani coś na ząb? - Tu chcesz wypić? - A gdzie? W krzakach? Wyrosłem już z tego. Baśka bez słowa nakroiła na talerz kiełbasy i chleba, wyciągnęła też ogórki, musztardę i w syfonie wodę sodową, na koniec podała kieliszki i widelec. i A może się herbaty napijesz? - spytała, siadając do stołu. - Wystarczy to, co jest - zapewnił ją. Dziewczyna też usiadła do stołu, nie zwrócił na nią najmniejszej uwagi, ale polał jej do kieliszka. 1 Ja z nim się nie napiję - odezwała się dziewczyna bez przekonania. - Pij, będziesz głupsza, albo łatwiejsza, jak kto woli. Dlaczego wy się tak nie lubicie? - spytała Baśka, unosząc kieliszek. - Znacie się od dzieci. Heniek zaśmiał się wesoło. - Od dzieci - powtórzył i popatrzył na dziewczynę, a potem powiedział do Baśki, wskazując Hęńkę widelcem trzymanym w ręku: - Ja ją znam? Ja ją czasami spotykam, a kiedy już spotykam na swoje nieszczęście, to zawsze mi dokuczy. Ciekawa jestem, kto komu? Milczeniem zbył jej pytanie. Uniósł kieliszek i zaproponował: No to wypijmy. Wypili i przekąsili. Heniek wlepił spojrzenie w fotografię w ramkach za szkłem, wiszącą nad łóżkiem Ewy. -
A to kto? - spytał, zwracając się do Baśki. Jakiś kolega Ewki - wyjaśniła. Przystojny facet. Dziewczyna z nienawiścią spojrzała na chłopaka. - Oszust - powiedziała. - Przed chwilą nazwałeś go „dzięciołem”. Jak? - zwrócił się do niej, udając zdziwienie. Dzięciołem. Pani Basiu, słyszała pani, żebym ja coś takiego powiedział? Baśka przecząco pokręciła głową. i Nie - powiedziała stanowczo. - Nie słyszałam. - Coś mi się wydaje, że ja na ciebie zagnę parol - powiedział, zwracając się do dziewczyny. Baśka, która nie znała tego określenia, niepewnie spojrzała na chłopaka i powiedziała prosząco: Heniu, nie rób jej tylko krzywdy. Pierwsza nasiadówka przy zastawionym stole trwała do południa. Potem Heniek poszedł do siebie za ścianę na obiad. Od tego dnia Heniek coraz częściej zaczął zwracać się do Baśki: „Mamo”. Baśka początkowo przyjmowała to jako dobry żart, wkrótce przekonała się, że się myli. Któregoś razu, kiedy Heniek zwrócił się do niej „mamo”, to zmierzyła go od stóp do głów wzrokiem przekupki i powiedziała z pogardą: Ty gnojku zasrany, co ty sobie myślisz? Jaka ja dla ciebie mama? Heniek uśmiechnął się do niej przyjaźnie i odparował najspokojniej w świecie: - Pani Basiu, tylko spokojnie. Nie chce pani być moją mamą, to ja zrobię z pani babkę.
Śmiałość i swoboda z jaką Heniek wypowiedział te słowa, zamurowały Baśkę. Chwilę stała na szeroko rozstawionych nogach z wojowniczą miną, z trudem łapiąc powietrze, a w chwilę potem, kiedy Heniek siedział we własnym mieszkaniu nad szklanką herbaty, usłyszał za ścianą wrzaski narzeczonej i hurgot przewracanych sprzętów. Nie spieszył na pomoc, co inny z pewnością by uczynił, siedział spokojnie i cierpliwie czekał końca awantury. Wiedział, że żadna kochająca szczerze matka nigdy nie zrobi krzywdy rodzonemu dziecku. Dopił herbatą i wyszedł przed dom, gdzie w cieniu cherlawej wisienki, nie opodal zasypanej dawno studni, była poczerniała od deszczu i słońca deska, przybita na amen do dwóch palików wkopanych w ziemię, którą szumnie nazywano „ławką”. Usiadł i zapalił papierosa. W chwilę potem z mieszkania wypadła Baśka, ciągnąc za rękę w jego stronę zapłakaną i rozczochraną Henię. Podeszły do ławeczki. Baśka mocno szaipnęła córkę, ta zatoczyła półkole i całym ciężarem ciała usiadła obok Heńka. - Co ty sobie myślisz? - sapiąc z gniewu, spytała Baśka, zwracając się do Heńka. Dziewczyna, której łzy obeschły na świeżym powietrzu, spode łba puściła „oko” do chłopaka, co nie uszło uwagi Baśki. - A ty, lafiryndo — krzyknęła rozwścieczona Baśka i otwartą dłonią zamierzyła sią na córką. - Jeszcze będziesz przy mnie ślepiami mrugać. - No, no. W moim towarzystwie nie bije się kobiet. Baśka zbaraniała. Zamrugała powiekami. - Jakie z was towarzystwo? Łajdaki! - A nie miałem racji, kiedy mówiłem mamo? - Jak mama, to bierz ją sobie. -Wezmę, jak przyjdzie czas-powiedział z szelmowskim uśmiechem. - A teraz muszę jechać na miasto popracować trochę, wrócę wieczorem, to pogadamy na spokojnie. Nogą wgniótł niedopałek w ziemię, wstał, ręce wytarł w spodnie jak do przywitania, wsiadł do samochodu i po kawałersku wyjechał z podwórka na ulicę. Kiedy zostały same na pustym podwórku, matka zapytała córkę z satysfakcją w głosie: -No i co teraz będzie? -A co ma być? Nie wiem, chyba wesele. Ta rozmowa na desce, na której spoczęła też Baśka, a którą zwano szumnie „ławką”, miała miejsce na pół roku przedtem, co się wydarzyło, co spadło niespodziewanie na wszystkich jak grom z jasnego nieba. II Kiedy oniemiałe z wrażenia dziewczyny stały: jedna z narzutą, druga z puchową poduchą, i z niepokojem spoglądały sobie w oczy, Baśka ostrym głosem sprowadziła je z
niebios na ziemię. -Co się tak gapicie? Do roboty! Dziewczyny bez pośpiechu dokończyły słania łóżek. Matka stała przy węglowej kuchni i szykowała śniadanie. -Myjesz się? - spytała Ewa siostrę. -Myj się pierwsza, ja przez ten czas umaluję sobie paznokcie. Ewa ściągnęła z siebie podomkę i przerzuciła przez poręcz krzesła, z polewanego, żeliwnego garnka nalała wody do wielkiej miednicy, opuściła do pasa koszulę i zaczęła się myć. Nie rozlewaj tych brudów na podłogę! - upomniała ją matka. - Stara dziwa, a nawet umyć się nie potrafi. Ewa nie odezwała się, czuła, że w powietrzu wisi kłótnia. Umyła się i ubrała, mydliny wylała z sieni wprost na podwórze. Heńka siedziała przy stole i w skupieniu dmuchała na świeżo pomalowane paznokcie, a kiedy lakier wysechł, też się umyła i ubrała. Córki z matką zasiadły przy stole do śniadania. W milczeniu, co jakiś czas ukradkiem spoglądały na matkę. Baśkę zdziwiło zachowanie córek. ICo się dzisiaj dzieje, do ciężkiej cholery? - spytała. A co się ma dziać? - odezwała się Heńka. - To mama dzisiaj jakaś taka dziwna. Ktoś zapukał do drzwi. -Kto tam? — krzyknęła Baśka w złości. Drzwi się otworzyły i do mieszkania wszedł znajomy szewc z przyklejonym uśmiechem, drobny człeczyna w okularach na czole i skórzanym fartuchu założonym na szyję i przywiązanym z tyłu. | Kochana - zwrócił się do Baśki. - Litra do fajrantu. Mamy sobotę, po południu zbieram od klientów pieniądze i przychodzę prosto do pani regulować rachunki z całego tygodnia. Baśka krytycznie przyjrzała się szewcowi, jego drobnej przygarbionej postaci, popękanym od pracy dłoniom, twarzy nie ogolonej. Westchnęła ciężko i powiedziała do szewca w zamyśleniu: I Panie Dratewka, to ile to już razem będzie? - Z tym, co mi pani da teraz, będzie sześć litrów. - A skąd pan wie, że dam, a może ja nie mam? -Komu jak komu, ale mnie pani nie odmówi. -Cholery można z panem dostać. Sześć litrów przez sześć dni. Taki drobny człowieczek
jak pan, w głowie mi się nie mieści. Pije pan na umór i nie szkoda panu zdrowia? Dratewka przestąpił z nogi na nogę i z miną zawstydzonego chłopca powiedział: - A co mi tam, jak mnie szlag ma trafić, to i w drewnianym kościele cegła spadnie mi na głowę. - A co żona na to wszystko? - A co ona ma do tego? Głodna nie chodzi. - Ile pan tak wypije? - To zależy, na czczo czy po jedzeniu. Na czczo wypijam pół litra, a po śniadaniu drugie. Baśka wstała od stołu i spod łóżka wyciągnęła dwie butelki. - Tylko niech pan mi się pokaże na oczy po fajrancie. Dratewka podziękował skinieniem głowy i wycofał się rakiem w stronę drzwi. Po wyjściu szewca, do mieszkania zapukał z lekka podpity wozak. Stanął na progu w otwartych drzwiach, uśmiechnięty od ucha do ucha, ukazując spróchniałe, pożółkłe zęby, władczym spojrzeniem omiótł mieszkanie i domowników. - Litra i zagrychę - powiedział. Baśka, która od chwili kiedy została porzucona przez niedoszłego męża, straciła szacunek dla furmanów. Osadziła chłopa na miejscu. - Nie ma wódki, obok w knajpie dostaniesz. - Ale ja mam pieniądze! - powiedział wozak i na dowód, że chce zapłacić, wyciągnął z kieszeni drelichowych spodni plik pomiętych banknotów. - Tym lepiej, obsłużą cię poza kolejnością. Wozak zmarkotniał. - Pani Basiu - uderzył w inną nutę. - Powiedziałam. Zamilkł. W jego oczach można było wyczytać przekleństwo. Stał, stał, wreszcie wyszedł. - No, dziewczyny — powiedziała. — Ty, Ewka, leć do roboty, a ty, Henia, bierz walizki i leć po towar, jutro bar będzie zamknięty. Heńka zapaliła papierosa, Baśka spojrzała na nią. Leć - poparła Ewa matkę. - Bo wykupią wódkę w monopolu i będziesz musiała ganiać za flaszką po całym mieście. Heńka słuchała tych rad obojętnie z nogą założoną na nogę, z papierosem w ustach, mrużąc oczy przed dymem, w ogóle zachowywała się jak panienka oczekująca propozycji w podrzędnej kawiarni gdzieś na peryferiach miasta, a nie w centrum, bo w centrum
trzeba płacić za wynajęcie pokoju w hotelu albo „cioci” za kąt wynajęty na godziny. Tu wystarczy przejść przez ulicę, by znaleźć się w zaroślach wysokich na miarę człowieka. Heńka przyglądała się matce, jak nalewa wodę do podgrzania w żeliwny garnek stojący w kuchni. - Jutro jest niedziela. - Baśka mówiła jakby do siebie. - Muszę łeb sobie umyć, muszę być podobna do ludzi. Wy latacie jak te kocice w marcu, mnie też coś należy się od tego życia. Mam dopiero trzydzieści dziewięć lat. Po słowach matki, Ewa podniosła się od stołu, wzięła przygotowaną przez matkę „wałówkę” i poszła do roboty. Heńka rozgniotła niedopałek w popielniczce, z kredensu odliczyła pieniądze na zakup wódki, spod łóżka matki wyciągnęła dwie mocno zniszczone walizki i bez słowa też wyszła z mieszkania. Po wyjściu córek, Baśka zamknęła się na haczyk od środka, taboret z wielką miednicą postawiła pośrodku mieszkania, nalała do niej wrzątku, dolała nieco zimnej, żeby woda była akurat, nie za gorąca i nie za zimna, rozebrała się do pasa, ale zanim zamoczyła włosy, przygotowała sobie w wiadrze wodę do spłukania mydła. Rozejrzała się bez celu po mieszkaniu, jakby czegoś szukała. Dopiero teraz zauważyła, że okna są odsłonięte i z podwórka wszystko widać. Zaciągnęła zasłony zawieszone na szpagacie. W mieszkaniu zapanował półmrok. Baśka zanurzyła głowę w wodzie, raz i drugi. Namydliła włosy i zaczęła je prać, a miała co, bo czamo-krucze włosy miała długie i gęste. W pewnej chwili zrobiło jej się ciemno w oczach, poczuła, że zimny pot wystąpił jej na czoło, zaczęła oddychać z trudem, coraz bardziej brakowało jej tchu, brakowało powietrza. Na domiar złego nagle zapragnęła znaleźć się w ubikacji. Po omacku, z włosami opuszczonymi na oczy, usiłowała usiąść przy stole, wyciągnęła nawet rękę w kierunku stołu, ale już tylko roztrąciła powietrze tą ręką. Nie sięgnęła stołu. Osunęła się na brudną podłogę. Zanim wyzionęła ducha, to wpierw straciła przytomność. Od poprzedniego dnia zbierało się na deszcz i zebrać się nie mogło, dopiero teraz, kiedy Baśka znalazła się na podłodze, pierwsze krople nieśmiało zabębniły o blaszany dach domu, a w chwilę później nastąpiło dosłowne oberwanie się chmury. O kilometr od mieszkania, w którym leżała martwa Baśka, świeciło słońce, a tu cała dzielnica zamieniła się w Sodomę i Gomorę. Lało jak z cebra i waliło piorunami. Całe podwórko w oka mgnieniu zamieniło się w jedną wielką kałużę, nawet wysuszona na popiół ziemia nie była w stanie wchłonąć w siebie na raz tyle wody. Na brudnych kałużach spadające krople deszczu tworzyły bańki, co dla wtajemniczonych oznaczało, że potop powoli mija. Dobrze po południu zjawiła się Heńka objuczona jak dromader. Ciężkie, wypchane „towarem” walizki, przewiązane wojskowym pasem, dźwigała przerzucone przez ramię, jedną przed sobą na piersi, a drugą na plecach.
li L Brnąc po kostki w błocie, z trudem dotarła do domu. Walizki żeby ich nie zamoczyć, ostrożnie zdjęła z ramienia i postawiła na „ławeczce” pod płotem i szczęśliwa, że dotarła na miejsce, odetchnęła z ulgą. Sama też usiadła i sięgnęła po papierosa. Po deszczu powietrze było rześkie. Heńka chciwie wdychała je w siebie, potem zapaliła papierosa. Po chwili odpoczynku, zmęczenie ją opuściło, wstąpiły w nią nowe siły. Wstała, wzięła walizki w ręce i ruszyła w stronę drzwi, ale były zamknięte. Heńka z walizkami w rękach zastanowiła się, dokąd matka mogłaby pójść. Wściekła odstawiła walizki z powrotem na ławkę. Usiadła i przypaliła nowego papierosa. W pewnej chwili spojrzenie jej padło na zasłonięte okna. Wstała i jeszcze raz podeszła do drzwi. Teraz dopiero zauważyła, że kłódki na drzwiach nie było, więc ktoś musiał być w mieszkaniu. Zapukała mocniej raz i drugi, ale nikt się nie odzywał. Wtedy szarpnęła za klamkę. Drzwi nie ustąpiły. Podeszła do okna i zapukała w szybę, nikt nie odpowiadał. ,Zasnęła - pomyślała Heńka. - Ale tak mocno?” Heńka bezradnie rozejrzała się dookoła. Szyby nie chciała tłuc, bo co by sobie ludzie pomyśleli, no i szklarza nie było w pobliżu, a do mieszkania musiała się dostać za wszelką cenę, bo towar w walizkach trzeba schować. Jedyną najrozsądniejszą rzeczą było wyważenie drzwi, no może nie zupełnie wyważenie, ale otworzenie ich z haczyka. Wyrwać haczyk i koniec, później go będzie można przybić w innym miejscu. Nie zastanawiając się długo, pobiegła na drugą stronę domu do Heńka i przyniosła gruby pręt, wetknęła go pomiędzy drzwi a futrynę i niemal bez wysiłku wyrwała haczyk z futryny. Drzwi stały otworem. Heńka odniosła pręt na miejsce, wzięła z ławki walizki z „towarem” i weszła do mieszkania. W pierwszej chwili nie dostrzegła matki leżącej na podłodze pomiędzy stołem a taboretem, na którym stała miednica, dopiero kiedy schowała walizki pod łóżko. Mamo - powiedziała spokojnie Heńka. - Mamo! - powtórzyła głośniej i uklękła nad umarłą. Ciało matki było jeszcze ciepłe. Heńka odwróciła matkę na plecy i odgarnęła włosy z twarzy. Widok szeroko otwartych pięknych oczu sparaliżował Heńkę. - Mamo! - krzyknęła Heńka. Potem, nie czując łez, przymknęła powieki matce. Drżąca podniosła się z podłogi, wzięła kłódkę i jak w jakimś transie wyszła 1 mieszkania. Zamknęła drzwi od zewnątrz i usiadła na ławeczce. Zapaliła papierosa.
Siedziała odrętwiała i jeszcze nie mogła uwierzyć w to, że matka jej nie żyje, nie docierało to do niej. W takim stanie zastał ją Henio, który przyjechał z miasta. i Ty, królewna - odezwał się jak zwykle. - Nie śpij, bo cię okradną. Heńka spojrzała na niego, długo mu się przypatrywała. - Co się stało? - spytał innym tonem. Bez słowa podała mu klucz od kłódki. Wziął go i poszedł ciekaw, co się stało, wrócił po chwili i usiadł przy niej na ławce. W milczeniu zapalił papierosa. Dopiero po chwili zapytał: - Jak to się stało? Heńka wzruszyła ramionami. - Byłam na mieście — powiedziała i dopiero teraz się rozpłakała. - Zawieź mnie do Ewki do roboty. - Przestań płakać - prosił. - Najpierw trzeba wezwać lekarza. - Po co tu lekarz, jak wszystko wiadomo. - Takie jest prawo. Wezwano lekarza. Zjawił się, stwierdził zgon, chciał Baśkę zabrać, ale Heńka się nie zgodziła, żeby ją krajano. Telefonicznie powiadomiono Ewę, żeby natychmiast przyjechała do domu. Zadzwonił Heniek, ale nic jej nie powiedział i dlatego też nie spieszyła się. Zjawiła się dopiero po dwóch godzinach. Zjawił się też szewc Dratewka z pieniędzmi. Jeszcze tego samego dnia dziewczyny przy pomocy matki Heńka umyły Baśkę i gołą położyły na łóżku na czystym prześcieradle i drugim przykryły. Wiszące na ścianie lustro zasłonięto kirem, zatrzymano zegar. - A co zrobimy z towarem? - spytała Ewka i sama odpowiedziała sobie na pytanie. Trzeba go sprzedać. Teraz każdy grosz się przyda. Ja go sprzedam — zaoferował się Henio. — Wezmę go od was i sprzedam. Tak też się stało. W niedzielą Heniek zawiózł dziewczyny do znajomego stolarza, żeby zamówić trumnę. Miał gotową dla kogo innego, ale że osobiście znał Baśkę, więc w drodze wyjątku postanowił ją odstąpić córkom.
- Dla niego zrobię drugą - powiedział. Robił przez całą niedzielę i poniedziałek, we wtorek była gotowa. Pogrzeb Baśki wyznaczono na czwartek o godzinie drugiej po południu. Do tego czasu dziewczyny musiały pozałatwiać wszystkie formalności z tym związane. W czwartek miał się odbyć pogrzeb, a we wtorek przydarzyło się prawdziwe nieszczęście. W poniedziałek Baśka już była ubrana, uczesana i leżała w trumnie, którą postawiono na stole pośrodku mieszkania. U wezgłowia ustawiono kilka wielkich świec. W poniedziałek po robocie przyszło kilku znajomych Baśki. Zapalono świece i śpiewano do późnego wieczora pieśni żałobne. Potem zapalono normalne światło, kobiety się rozeszły, a w mieszkaniu pozostały dziewczyny i zalotnicy, żeby dziewczynom było raźniej. We wtorek rano Heniek z dziewczynami ruszył w miasto załatwiać sprawy związane z pogrzebem, w mieszkaniu pozostał amant Ewki, żeby pilnować mieszkania i Baśki. Siedział i przyglądał się drgającym płomykom, twarzy umarłej, rozglądał się po ścianach, długo i z uwagą patrzył na swoją fotografię w ramce za szkłem, zawieszoną nad łóżkiem Ewy. Czad od palących się świec w małym mieszkaniu dawał o sobie znać. Chłopak wstał i otworzył drzwi, do mieszkania wpadło trochę świeżego powietrza. Chwilę stał na progu, czas niemiłosiernie wolno płynął. Spojrzał na zegarek, było dopiero kilka minut po dwunastej. Zapalił papierosa i wtedy właśnie przyszła mu do głowy szaleńcza myśl. Postanowił skorzystać z okazji, że jest sam. Zamknął mieszkanie na kłódkę i pobiegł do pobliskiej knajpki. Obiecał sobie, że wypije tylko setkę dla animuszu. Stało się inaczej. Jak podmuch wiatru wyrwało go z knajpki wycie syren strażackich. Zanim zdążył dobiec, strażacy byli pierwsi. Zdążył zauważyć tylko z ulicy otwarte drzwi mieszkania i jak strażacy wynoszą trumnę na podwórko. Coraz więcej ludzi mijało go i biegło do domu, | którego przez otwarte drzwi wydobywał się dym. Chłopak rozejrzał się dookoła rozpaczliwie. Wypity alkohol wyparował z miejsca. Nie było ani chwili do stracenia, w każdym momencie mógł nadjechać Henio z dziewczynami. I amant ulotni! się na zawsze. Do trumny wpadła świeca, zapaliła się poduszka wypchana trocinami, a od niej zajęły się włosy Baśce i sukienka. Szczęściem ktoś zauważył dym i natychmiast wezwano straż pożarną i milicję. Baśkę pochowano w oznaczonym terminie, tak jak zostało ustalone, jednak przez to całe zajście narobiło się sporo niepotrzebnego zamieszania. Na uszycie sukienki nie starczyło czasu, więc Baśkę owinięto w krepę, którą tu i ówdzie umiejętnie sfastrygowano, i Baśka wyglądała w tym przebraniu o wiele lepiej niż we własnej sukience, jaką miała na sobie przed pożarem. Najgorszy kłopot był z włosami. Ganiano po całym mieście od fiyzjera do fryzjera, żeby zdobyć jakąś perukę, która pasowałaby rozmiarami na Baśkę, no i żeby była to peruka
brunetki, ale ganiano na próżno. W końcu dano sobie spokój i kupiono perukę o blond włosach i w takiej peruce Baśka została pochowana. Ktoś potem zauważył: — A czy nie wszystko jedno, z jakimi włosami ją pochowano? Grunt, że pochowano! Ktoś inny po pogrzebie powiedział: 1 Daj Boże każdemu taką śmierć. Nie chorowała, nie męczyła siebie i innych, chodziła do ostatniej chwili. Szkoda tylko, że przed śmiercią nie wyspowiadała się i nie przyjęła ostatnich sakramentów i umarła w grzechu. Dobrodziej Każdy humor w głębi duszy jest tragiczny. Dziewczyna jak to dziewczyna, nic szczególnego, lat siedemnaście, jeszcze z pretensjami, na długich nogach, z rozwianym włosem, znajomą ulicą wracała do domu w niedzielne przedpołudnie z zakupami spożywczymi z pobliskiego sklepu. W siatce niosła wczorajsze mleko, wczorajsze rogaliki, masło sprzed tygodnia, dla ojca nabyła w kiosku „Ruchu” paczkę „Sport- fildów”, czyli najohydniejszą paczkę popularnych „Sportów”, no i dla siebie przy okazji elegancko opakowane w celofan Marlboro. Ludzie, którzy akurat wysypali się po porannej mszy z kościoła pod wezwaniem św. Bartłomieja, z trudem zdobywali miejsce przy stolikach pod parasolami na placyku przed modną kawiarnią. Od samego rana zanosiło się na upał. Dziewczyna przystanęła w cieniu kamienicy i bez specjalnego zainteresowania poczęła przyglądać się wystrojonym kobietom, karcącym niemal w sposób okrutny swe pociechy, oraz ich mężom obojętnym na wszystko, z aparatami fotograficznymi zawieszonymi na szyjach i dyndającymi im na opasłych brzuchach. Pomiędzy stolikami uwijały się wychudłe kelnerki, poubierane w stroje średniowiecznych mieszczek, roznosząc lody dla dzieci, napoje chłodzące dla spoconych kobiet i piwo dla mężczyzn. I wtedy właśnie do dziewczyny niespodziewanie podszedł Zdzisio. Ze znawstwem przyjrzał się jej z boku i z miłym uśmiechem zapytał od niechcenia: Rusałko, masz ochotę na lody? Zdzisio do niedawna był jeszcze playboyem, bez trudu miał najpiękniejsze dziewczyny z miasta i okolic, dziewczyny, które jak ćmy do światła ciągnęły do high life. Zdzisio, jedyne czterdziestopięcioletnie dziecko pochodzące | zamożnej przedwojennej rodziny, wychuchane i wydmuchane, karmione przez niańkę mlekiem i miodem. Kiedy przyszło Powstanie, wziął w nim udział nie z obowiązku ani też z pobudek patriotycznych, ale po prostu potraktował całe to zajście jako jeszcze jedną przygodę w swoim beztroskim życiu.
Zdzisio, teraz już oldboy z wyrobionym okiem na kobiety, w bezceremonialny sposób podszedł do młodej dziewczyny, która na dobrą sprawę mogłaby być jego córką z trzeciego małżeństwa, bo tyle Zdzisio miał żon, i łagodnie, żeby jej nie spłoszyć, ujął dziewczynę pod rękę. Zaskoczona latorośl złożyła usta w ciup, chciała zapewne palnąć jakiś wyświechtany komunał w rodzaju: „Proszę mnie zostawić w spokoju, co pan sobie myśli!”, ale jej to nie wyszło. Nim zdążyła cokolwiek powiedzieć, siedziała ze Zdzisiem przy stoliku. Zdzisio strzelał palcami nad głową, przywołując kelnerkę, i po chwili dziewczyna siedziała nad bombą wielokolorowych lodów z bakaliami, a Zdzisio dla siebie zamówał butelkę piwa ze źle wykonaną podobizną bohatera obojga narodów, czyli Kazimierza Pułaskiego, i popijając złocisty płyn z pianką w wielkiej szklanicy, w skupieniu przyglądał się płowowłosej dziewczynie, a kiedy ta uniosła ciekawe spojrzenie znad pucharu z pełną łyżeczką przy ustach, Zdzisio przyoblekł promienisty uśmiech i niczym kochanek ostrzegł dziewczynę: Jedz, dziecko, powoli, jest gorąco, a lody są zimne. Nie jestem już dzieckiem - odparła obrażona i wlepiła spojrzenie w puchar. Uśmiechnął się do własnych myśli. Dokończyła lody i odsunęła szkło na środek stolika. -No… Wyczuł, że chce podziękować mu i odejść. Przywołał kelnerkę i spytał dziewczynę: Napijesz się kawy? Tu podają najlepszą kawę w całym mieście. Dziękuję, nie lubię kawy. To lemoniady. Kelnerka wyczuła drwinę w głosie Zdzisia i zaproponowała dziewczynie: Podam pani sok grejpfrutowy, a dla pana jeszcze jedno piwko. - No, tak -I powiedział Zdzisio w zamyśleniu. - To na razie byłoby na tyle. YV chwilę później zwrócił się do dziewczyny z ożywieniem: - Byłaś kiedyś w Kazimierzu? - Nie rozumiem. - Pytam, czy byłaś kiedyś w Kazimierzu? Zrobiła przeczący ruch głową. - To żałuj, Kazimierz to chyba najpiękniejsza dziura pod słońcem. W dole Wisła, skarpa,
wąwozy, domki jak z piernika, a przede wszystkim ludzie! Zjeżdżają się tam artyści. Pisarze, malarze, aktorzy, dziennikarze, jednym słowem, sama śmietanka intelektualna, ludzie znani nie tylko w Polsce, ale i poza jej granicami. Godzinka jazdy, no, powiedzmy półtorej i jesteśmy na miejscu. Dziewczyna popatrzyła na Zdzicha jak na światowca. - Moglibyśmy tam skoczyć, mam samochód, ale jak sama widziałaś, piłem piwo. Dziewczyna słuchała jego słów jak urzeczona. - Co ty na to, żebyśmy tam skoczyli? -Muszę iść do domu, zanieść mleko, pieczywo — spojrzeniem wskazała siatkę zawieszoną na oparciu metalowego krzesełka. - Ojciec papierosów nie ma. -Przecież rodzice z pewnością nie żyją tylko mlekiem i rogalikami. W lodówce też mają coś do jedzenia. A tatuś jeśli przez jeden dzień nie będzie palił, to bardzo dobrze, zaoszczędzi sobie zdrowia. - Nie mogę — zaprotestowała dziewczyna. -Co tam nie możesz, u mnie nie ma „nie mogę”. Złapiemy taksówkę, kierowca zawiezie nas na miejsce. Mamy dopiero godzinę jedenastą, w Kazimierzu zjemy jak ludzie porządny obiad, połazimy po mieście, poznam cię z moimi przyjaciółmi, bardzo porządni ludzie. Zdzisio zapłacił rachunek i pociągając opierającą się nieśmiało dziewczynę, poprowadził w stronę postoju taksówek. i Dokąd? - spytał kierowca i złamał licznik. - Do Kazimierza. - Do jakiego Kazimierza? - Nad Wisłą, panie, nad Wisłą. -Aaa - zaskoczył wreszcie kierowca. - Przyznam szczerze, że nigdy tam nie byłem, a wiele słyszałem. - To będziesz pan, tylko czapka na licznik. Ruszyli z miejsca. Po drodze mijali kolorowe wsie oraz gwarne miasta i miasteczka. Po dwóch godzinach zatrzymali się na miejscu, w ryneczku przy studni. Wysiedli z samochodu. Kierowca z zachwytem rozejrzał się dookoła i westchnął: - Boże, jak tu ładnie, jaki spokój. Zdzisio odprowadził kierowcę kilka kroków na bok, zapłacił za kurs w obie strony i zwolnił go. 1 Siusiu mi się chce - szepnęła dziewczyna do ucha Zdzisiowi, kiedy zostali sami. -Zaraz wszystko załatwimy, wytrzymałaś bohatersko dwie godziny, wytrzymasz jeszcze pół.
Nie spiesząc się poszli w stronę „Domu Dziennikarza”. Tego roku, choć lato było już w pełni, to sezon turystyczny na dobre jeszcze się nie zaczął i dlatego „Dom Dziennikarza” świecił pustkami. Zdzisio bez trudu wynajął pokój dwuosobowy „Pod strzechą”, jak nazywano poddasze, i poprowadził dziewczynę do góry. - Bo nie wytrzymam już dłużej - powiedziała w złości. - Oto nasze królestwo na czas nieokreślony - zauważył Zdzisio. - Najpierw się rozgość, następnie umyj ręce, a dopiero potem pójdziesz za własną potrzebą. Przy obiedzie Zdzisio zapewnił dziewczynę: -Nogi cię zabolą, drogie dziecko, od zwiedzania tej dziury i okolic. - Kiedy wracamy z powrotem? — spytała. -Dopiero godzinę temu przyjechaliśmy tu, a ty już myślisz o powrocie. Nad tym, kiedy wrócimy, trzeba się dobrze zastanowić. Na razie to radzę ci wysłać ładną pocztówkę z pozdrowieniami do rodziców i przyjaciół, że jesteś tu, gdzie jesteś, że powinni ci zazdrościć wypoczynku i w ogóle, zresztą jesteś już dorosła i sama doskonale wiesz, co pisać przy takich okazjach. Następnego dnia z rana zsiadłe mleko przywiezione z Warszawy przydało się na kaca jak znalazł. Kto to był, ton brudny i obdarty z siwą brodą, co przysiadł się do naszego stolika? spytała. To znany malarz, przedwojenny kopista - wyjaśnił Zdzisio. - Boję się go, on chce malować mnie nago! - Powinnaś się zgodzić. Za pozowanie zapłaci ci, będziesz miała swojo pieniądze. Przez cały wieczór podszczypywał mnie! - A kogo miał podszczypywać, mnie? Krzywdy ci nie zrobił!? Nio! Więc nie masz co płakać. Jesteś już w tym wieku, że powinnaś wiedzieć, że kobiety są stworzone do szorowania garów i rodzenia dzieci, a do modlitwy my, mężczyźni. Czy słyszałaś kiedyś, żeby jakiś mężczyzna urodził dziecko albo żeby kobieta odprawiała mszę w kościele? Nie słuchała, co do niej mówił, a jeśli nawet, to piąte przez dziesiąte, zajęta była własnymi myślami. - Ojciec mnie zabije, jak się pokażę w domu — biadoliła. - To pójdzie do więzienia - zapewnił jąZdzisio. 1 Gazety napiszą o nim jako o dzieciobójcy, a ty staniesz się sławna na całą Polskę. Było kiedyś twoje nazwisko w prasie? Nie. Czechow bez namysłu dałby się poćwiartować, żeby tylko napisali o nim w gazetach. - Kto to znowu? - zaniepokoiła się dziewczyna.
- Taki jeden, ale nie malarz. i To dobrze, że nie malarz. W dwa tygodnie później, dziewczyna lat siedemnaście i dwa tygodnie, na długich nogach, opalona na brąz, z rozwianym włosem koloru dojrzałego żyta, w towarzystwie Zdzisia, stała w tym samym miejscu, gdzie się poznali. Zdzisio nagle zaniemówił i z przerażeniem spojrzał na dziewczynę. - Co się stało? - spytała zaskoczona. Zdzisio oburącz chwycił się za głowę. - Zaraz, zaraz. Skąd ja ciebie znam, dziewczyno? — zapytał. -Zdzisiu, nie poznajesz mnie? To ją Danka! Przez dwa tygodnie byliśmy razem w Kazimierzu! - Ach tak, rzeczywiście, przypominam sobie te śliczne oczy i to spojrzenie nie zmącone żadną myślą. - Koniecznie musisz iść ze mną do domu, poznasz moich rodziców, obronisz mnie przed ojcem 1 nalegała dziewczyna. W pobliskim sklepie kupili wczorajsze mleko, wczorajsze rogaliki, masło sprzed tygodnia, dla ojca paczkę „Sportów” i dla Danki Marlboro w celofanie. - Zjemy lody? — spytał Zdzisio. - Zjemy — zgodziła się - ale pod warunkiem, że pójdziesz ze mną do mojego domu. - Pójdę, daję słowo, że pójdę. Danka nacisnęła dzwonek u drzwi. Zdzisio stał za jej plecami gotów w każdej chwili do ucieczki. Odgadła jego myśli, bo go chwyciła mocno za rękę. Otworzył ojciec Danki. Stał za progiem boso w samym tylko podkoszulku i spodenkach gimnastycznych. Był o głowę niższy od Zdzisia i prawie o połowę młodszy. Z uwagą przyglądał się Zdzisiowi. - Proszę, proszę — zapraszał, usuwając się z przejścia. Na znajomy głos marnotrawnej córki, z drugiego pokoju wybiegła matka Danki w samej tylko koszuli i nie zwracając uwagi na obecność Zdzisia, chwyciła córkę w ramiona. - Proszę, niech pan usiądzie - zaproponował ojciec skinieniem głowy, wskazując Zdzisiowi krzesło przy stole. - Zaraz się ubiorę, spaliśmy jeszcze, wie pan, niedziela. Matka z córką przeszły do drugiego pokoju, skąd wróciły po chwili, matka ubrana już w podomkę i uczesana. Obydwie ocierały łzy radości. Zdzisio w milczeniu rozglądał się po mieszkaniu, a stary mówił jak najęty: - Tak, wszystko już wiemy. Danusia napisała nam na kartce, że jest w Kazimierzu. To pan jest tym narzeczonym, o którym Danusia nam nie chciała powiedzieć? Czego się pan
napije? Może kieliszek koniaku? Mam też świetne niemieckie piwko, palce lizać! - Nie spodziewałem się takiego przyjęcia - wyznał szczerze Zdzisio. - Dobrze się stało, jak się stało 1 szczebiotała matka Danki. - Dziewczyna od kilku lat nie miała wakacji. Człowiek jest ciągle załatany, zaganiany, i po co to wszystko? No to pana zdrowie, dobrodzieju! . , laiałni i. • i \ \ N X Człowiek po przecenie Królikowski, a właściwie Królik, jak go wszyscy nazywali, był to złoty chłop, przede wszystkim miał złote serce i złote ręce do roboty. Gubiła go tylko jedna rzecz, że jak był zupełnie trzeźwy, to każda robota leciała mu z tych złotych rąk, dlatego też Królik codziennie rano przed śniadaniem wyciągał z kredensu czystego spirytusu, wciągał w siebie powietrze do oporu i bez mrugnięcia okiem wypijał duszkiem pół szklanki, wypuszczał powietrze, wydawał z siebie krótki gwizd na znak, że to, co wypił, poszło mu na zdrowie, odstawiał butelkę na swoje miejsce, potem dopiero z namaszczeniem siadał wolno do stołu. Żona stawiała przed nim śniadanie składające się przeważnie z kilku gatunków wędlin, świeżego, chrupiącego pieczywa, dzbanuszka kawy z mlekiem, a obok na dwóch talerzykach: na jednym pokrojone świeże ogórki, na drugim zaś marynowane grzybki, które Królik własnoręcznie zbierał poprzedniego lata. Królik jadł powoli i dokładnie, w skupieniu spoglądał na żonę, która towarzyszyła mu po drugiej stronie stołu. Po śniadaniu wierzchem dłoni wycierał usta i cierpliwie czekał na propozycje. Ludzie, którzy znali jego zwyczaje jak własną kieszeń, doskonale wiedzieli, że Królik nie cierpi, jak ktoś mu przeszkadza w spożywaniu posiłków, dlatego też woleli poczekać, aż zje, i gdzieś około godziny ósmej nieśmiało pukali do drzwi. Zanim Królik zdążył cokolwiek odpowiedzieć, ten ktoś, kto pukał, stał już na progu w otwartych drzwiach uśmiechnięty od ucha do ucha i wołał: -Przepraszam, Królu! Nie przeszkadzam?! —I zaraz potem ciągnął dalej: - Królu, ratuj! Królik, nie podnosząc się od stołu, jak przystało na prawdziwego władcę, spoglądał na przybysza z lekkim zdziwieniem i cedząc słowo po słowie, pytał ze spokojem: -Co się stało? -Piec mi nawalił, a właściwie to nie piec tylko kuchnia, cholera jasna, nie chce palić, nie mogę sobie nic ugotować do jedzenia, dym idzie na całe mieszkanie. Próbowałem na różne sposoby napalić, ale nic z tego. Próbowałem drzazgami, sypałem popiół na gazety i
podlewałem naftą, a kuchnia nie chce się palić i koniec. -Ooooo, to grubsza historia, jak człowiek chodzi głodny - zauważył Królik. 1 Czyli, jednym słowem, złośliwość przedmiotów martwych. -Co mi pan pieprzy o jakichś przedmiotach, jak mi się kuchnia nie chce palić. 1 Panie Zasada, wejdź pan do środka, zamknij pan za sobą drzwi i nie rób pan przeciągów. Przybyły posłusznie spełnił rozkaz-prośbę. -Co pan tak stoisz jak kat nad skazańcem, siadaj pan jak człowiek - Królik wskazał miejsce przy stole. Zasada zajął wskazane miejsce i z nadzieją w oczach popatrzy! na Królika. -Matka, podaj popielniczkę — powiedział do żony Królik. Obaj jednocześnie sięgnęli do kieszeni po papierosy. -Może mojego - zaproponował Zasada. i Nie będę pana opalał. Zresztą palimy takie same, nie lubię cudzesów, jak mawiali kowboje, niech każdy pali swoje. Królik podał Zasadzie ognia z zapalniczki zrobionej przez siebie. -Można? — spytał Zasada i wyciągnął rękę. Królik podał Zasadzie zapalniczkę, ten w milczeniu obracał ją na wszystkie strony. -Ładne cacko - powiedział z uznaniem Zasada. - Z czego to? -Z łuski — wyjaśnił Królik. Zasada zapalił zapalniczkę dwukrotnie i z żalem oddał ją właścicielowi. -No to jak będzie ze mną? - spytał Zasada. ! To proste jak obręcz, trzeba rozwalić kuchnię. -Co?! ! zawołał zaskoczony Zasada i z wrażenia aż uniósł się z krzesła. - Mam rozwalić nową kuchnię. -Ile pan ma lat? - spytał Królik. Co mają moje lata do kuchni - poirytowany Zasada spojrzał na Królika jak na głupka. - A mają, mają, i to bardzo wiele. - Mam pod sześćdziesiątkę, dokładnie 58. - To jesteśmy rówieśnikami - powiedział Królik. - Posłuchaj mnie pan uważnie, koniecznie trzeba rozwalić kuchnię, bo po jaką cholerę panu taka kuchnia, w której nie można napalić? - Jezu! - jęknął w rozpaczy Zasada. - Nowa, kaflowa kuchnia, dwa lata temu stawiana, z duchówką, obudową i haczykami do wieszania rondli. To kawał wstrętnego dziada! Żeby
go ziemia wyrzuciła, nie pochłonęła, ale wyrzuciła! - Komu pan tak źle życzy? - Jak to komu? - żachnął się Zasada, i Staremu Fijałkowskiemu! Dwa lata temu postawił kuchnię, wziął pieniądze i po roku umarł! Do czego to podobne? Do kogo ja teraz pójdę na skargę, że mi się w kuchni nie chce palić? Do Pana Boga? - Cholerny spryciarz. - Spiyciarz? Kanciarz! Mnie - Zasada puknął się wskazującym palcem w pierś — rozumiesz pan, mnie, takiego solidnego człowieka, tak na sucho, bez mydła wyrolować? Postawić kuchnię i wywinąć orła, pożegnać się z tym światem, zostawiając bałagan za sobą to jest spryciarstwo? To zwykłe oszustwo! Oszust! I nic więcej! Zasada w zapomnieniu z wściekłością splunął na podłogę. - O, przepraszam - opamiętał się i chusteczką starł plwocinę z podłogi. - Nic się nie stało - uspokoił go Królik. - Aleja nie rozumiem, co ja mam z tym wszystkim wspólnego? Przecież doskonale pan wie, że ja nie jestem zdunem. - Oczywiście, że wiem, ale wiem też, że pan wszystko potrafi, ma pan złote ręce, za co się pan nie weźmie, to wszystko pan zrobi! Kubickiemu zreperował pan zegarek, u Ślusarskich pokrył pan dach blachą, Szczeblewskiej zrobił pan pompę przy studni, a… nie będę więcej wyliczał. U mnie pan też zrobi tę cholerną kuchnię. Jestem tego pewien. - Ja nie jestem tego taki pewien. Bogiem a prawdą, to żal mi pana, ale kiedy stawiał pan kuchnię, to poszedł pan do Fijałkowskiego, a o mnie zapomniał. - Co było, a nie jest… S Traktuje mnie pan jak człowieka z demobilu po przecenie. - Nie będzie pan żałował. Pomyśl pan tylko, od trzech dni cała rodzina żyje na suchym, nawet herbaty nie można zagotować, a na restaurację „Pod Lipą” mnie nie stać. Raz człowiek może iść! 1 to sam, przetrącić coś, ale zaprowadzić całą rodzinę na śniadanie, obiad i kolację, to nie na moją kieszeń, a zresztą co by sobie ludzie pomyśleli. 1 Stary, nie bądź uparty, pomóż człowiekowi w biedzie - odezwała się Królikowska. - A ty się nie wtrącaj! - ofuknął żonę Królik. - Jak jesteś taka mądra, to idź i postaw tę kuchnię. 1 Boga w sercu nie masz - powiedziała z wyrzutem i zamilkła. Wstała od stołu i poszła w kąt mieszkania zmywać naczynia po śniadaniu. - Ile pan zapłacił Fijałkowskiemu za robotę? - Trzydzieści złotych i kolację postawiłem. - U mnie ta sama robota będzie kosztowała pięćdziesiąt i ani grosza taniej. - Dam panu sześćdziesiąt i chodź pan ze mną, we dwóch ją rozbierzemy, mnie mogą kafle
popękać i co wtedy? - Panie Zasada, ale umawiamy się tak: ja kończę robotę, a pan mi pieniądze do garści, żeby później nie było tak jak u Ślusarskich, kiedy skończyłem robotę, okazało się, że nie mają czym zapłacić. Ślusarski zaklinał się na wszystkie świętości, że nie mają grosza w domu. Obiecywał mi zapłacić, jak dostanie wypłatę w fabryce, a na razie, jak mu nie wierzę, to - to może mi dać dzieciaka w zastaw. Rozumiesz pan? Dzieciaka! Po cholerę mi dzieciak mówię mu - co mam jeszcze go karmić na stare lata, podcierać go. Dopiero jak zagroziłem, że zerwę połowę dachu, wtedy znalazły się pieniądze. - A to łotr — oburzył się Zasada. - Dzieciaka na zastaw. - Dzieciaka. Zasada bez słowa sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść srebrnego bilonu, położył przed Królikiem dwa „dziadki” i pięć dwójek, resztę, trzymając w garści, podsunął pod nos Królikowi. - Widzisz pan? - zapytał. - Przecież nie jestem ślepy. Są pieniądze? Są! Trzydzieści masz pan teraz, a trzydzieści po skończonej robocie. Chodźmy, szkoda czasu. Zasada schował pieniądze do kieszeni, a Królik oddał zaliczkę żonie, potem wstali od stołu. Królik z wieszaka przybitego do drzwi zdjął czapkę i wcisnął na głowę. Na podwórku Królik otworzył komórkę i na moment zginął w jej wnętrzu, a kiedy wyszedł, w ręku trzymał wiadro z narzędziami: kielnią szczotką, młotkiem murarskim, przecinakami i bukfelkami. Na powrót zamknął starannie komórkę. -No - zwrócił się do Zasady. - Możemy iść. Szli na skróty w milczeniu, każdy zajęty własnymi myślami. Po kilku minutach przywitała ich w mieszkaniu umęczona kobieta w średnim wieku i trzech chłopców w wieku od dwunastu do piętnastu lat. -To moja żona - powiedział Zasada. Królik skinieniem głowy pozdrowił kobietę i zwrócił się do najstarszego z chłopców. -Jak masz na imię? -Kazik - odparł chłopak. -Oczyść kuchnię i wybierz popiół spod blachy i popielnika, a później polecisz po glinę na glinianki. Chłopak był chętny do roboty, nie trzeba było mu powtarzać dwa razy tego samego. Królik usiadł przy stole i zapalił papierosa. W zamyśleniu spoglądał na solidnie zrobioną kuchnię. Skończył palenie i wziął się za robotę. Najpierw zdjął fajerwerki z obydwu
blatów i podał je Zasadzie ze słowami: -Wynieś pan to gdzie na podwórko. Potem delikatnie zdjął blaty i metalowe obramowanie. Zasada wynosił na zewnątrz poszczególne elementy. Królik zaczął zdejmować kafel po kaflu, zanim chłopcy wrócili z gliną kuchnia została rozebrana do imentu. Panie Zasada, skocz pan do Niedziałka po nowy ruszt, bo ten co jest, na długo panu nie wystarczy - poradził Królik. - Weź pan stary na wzór. Kiedy Zasada wrócił z nowym rusztem, Królik poprosił kobietę okawałek papieru, podała mu starą gazetę. Królik zwinął ją podpalił i przytknął do wlotu komina. Papier tlił się, kopcił, parzył palce. Nie było „cugu”- Królik od razu pojął, że coś musi być w kominie, ale dla pewności podpalił nową gazetą, to samo. i Muszę iść do domu - powiedział. - Zaraz wrócę. Oczyszczaj pan kafle, panie Zasada. Wytarł ręce w brudną szmatę i poszedł do domu. Wrócił po półgodzinie, taszcząc pod pachą metalową kulą, taką jakiej używają kulomioci podczas zawodów. Kula obwiązana była dookoła drutem, do którego przywiązana była długa, konopna linka. - Gdzie tu jest wejście na dach? - spytał. - Tędy - poprowadził Zasada. Królik zwinnie niczym kot zbliżył się po dachu do komina. Powoli, z wyczuciem spuścił kulę w komin, gdzieś w połowie przewodu kominowego kula natrafiła na opór. Królik kilka razy podciągał ją i wolno opuszczał. W pewnym momencie linka wymknęła mu się z ręki i zginęła w kominie. „No, teraz to już koniec - pomyślał z przerażeniem. - Robota rozebrana, kula razem z linką w kominie, jak ja ją stamtąd wyciągnę?” Rad nierad, zlazł na dół. Ku jego ogromnemu zdziwieniu, a zarazem zadowoleniu, w miejscu gdzie stała kuchnia, na podłodze leżały kawałki potłuczonej cegły i kula razem z linką, która wymknęła mu się z rąk. Królik uśmiechnął się z zadowoleniem. - Oto cała tajemnica — rzekł. -Boże - jęknął Zasada—że też ja na to wcześniej nie wpadłem. - Nie ma pan czego rozpaczać - zauważył Królik. - Człowiek od dzieciaka uczy się przez całe życie i głupi umiera. W milczeniu wziął się za robotę. Chłopcy donosili mu kafle. Królik co chwilę przykładał do kafli wasserwagę, linę i winkiel. Przed zachodem słońca robota była skończona. -No, niech pani spróbuje zapalić pod blachą - zwrócił się Królik do kobiety.
Kobieta zapaliła kawał papieru i wetknęła pod blachę. Zanim zdążyła położyć na nim kilka kawałków drewek, papier znikł w kanałach kuchni. - Gazeta uciekła - powiedziała bezradnie. -Niech pani zapali kawałek drzazgi - poradził Królik. - Drzazga nie ucieknie. Zapaliła drzazgę i położyła na ruszcie, a zaraz potem napchała pod blachę drzewa. Ogień wesoło huczał pod blachą. Królik spakował narzędzia do wiadra, poczekał aż się zagrzeje woda w garnku, umvł ręce w miednicy, a później zwrócił się do Zasady: -No, panie dobrodzieju, robota skończona, proszę o końcówkę. - Nic taniej. Królu? - Panie Ślusarski! - Nazywam się Zasada - powiedział z dumą Zasada. Sięgnął do kieszeni, odliczył pieniądze i wręczył je Królikowi. - Co by nie powiedzieć, ale pół krowy za jeden dzień roboty, ho. ho. Nic tylko zdunem być przez całe życie. - Nie jestem zdunem - upomniał go Królik. - Wszystko jedno, ale ma pan złote ręce. - Ręce to jeszcze nie wszystko, trzeba mieć głowę—powiedział Królik i wskazującym palcem puknął Zasadę w czoło. - Baśka, panie, baśka jest najważniejsza. Pożegnał domowników i wyszedł. W godzinę później Zasada wraz z rodziną zasiedli za stołem do obiado-kolacji. Arkadia Motto: W tym życiu nawet przyzwoitą dziwką jest trudno zostać. W miasteczku, w którym za czasów cara Mikołaja stacjonowali dońscy Kozacy, a później, po pierwszej wojnie światowej, rozlokował się pułk kawalerii, za zgodą rajców miasta, z całą pompą niemal przemową i przecięciem wstęgi, półoficjalnie otworzono burdel. Chłopi z okolicznych wsi, za którymi nie miał się kto ująć, i którym od niepamiętnych czasów pary zakochanych, od wczesnej wiosny do późnej jesieni, bez opamiętania oddając się igraszkom miłosnym, tratowały i wręcz niszczyły zasiewy na wiosnę, a w jesieni dojrzałe plony, odetchnęli z ulgą Ilu szacownych obywateli miasteczka, łącznie z rajcami, którzy pozostali w nim na zawsze, i tych, którzy wyjechali z niego też na zawsze, poczęło swe istnienie w zagonie młodej kapusty bądź też w legowisku stłamszonego żyta, zanim zdążono je zżąć i zwieźć z pola do stodół, jedyny Bóg raczy wiedzieć. Fakt pozostaje faktem, że z chwilą otworzenia „pensjonatu” w jakimś stopniu rozhukanej po okolicy rozpuście łeb ukręcono.
Pierwszym właścicielem „pensjonatu” został nieokrzesany w subtelnościach, były posiadacz małej rzeźni drobiu, człowiek wścibski i podejrzliwy, który za srebrnego „dziadka” bez skrupułów pierwszemu lepszemu klientowi wepchnąłby do łóżka rodzone dziecko, byleby tylko zadowolić klienta. Zona pana Józefą kobieta pełna manier i pretensji do życia, z wiecznym, wyperfumowanym papierosem marki „Mewa” w wymalowanych ustach, pogrążona w wiklinowym fotelu po ramiona, i nogą na nodze, wodziła powłóczystym spojrzeniem za mężem i cedziła słowo po słowie: Och. ty Józek, cholera ci w bok, jak ty się wcześniej czy później czegoś nie doigrasz. Kto słyszał, żeby z własnego domu zrobić dom publiczny. Zobaczysz, wspomnisz moje słowa, że to wszystko skończy się kryminałem - wyrokowała. Pan Józef z głową w chmurach powoli wracał na ziemię. Błędnym wzrokiem spoglądał na żonę i ostrzegawczo odpowiadał: -Ty, Elizo, pilnuj swego nosa, a do moich spraw się nie wtrącaj. Tak będzie najlepiej. Muszę wystarać się o ładne dziewczyny i to jak najprędzej, przepuścić je wszystkie przez sito, z ładnych wybrać najładniejsze, a kiedy tego dokonam, reszta pójdzie jak z płatka. I zakręcił się pan Józef wokół interesu. Poprzez bliższych i dalszych znajomych puścił wici w miasto, że chętnie powitałby co piękniejsze dziewczyny w swoim domu. Zgłosiło się kilka wynędzniałych dziewczyn z miejskiej biedoty. Pan Józef dokonał selekcji. Z kilkunastu podlotków wybrał dwie: Ziutkę Rogalską i Heńkę, córkę Józi „z krowią nogą” i Bolka Sztajmesa. Co my będziemy robili? - spytała rezolutnie Ziuta. Wszystkiego dowiecie się we właściwym czasie. Macie chłopaków? Zaskoczone pytaniem dziewczyny spojrzały po sobie, a następnie przecząco pokręciły głowami. To bardzo dobrze - pochwalił pan Józef. — Chłopcy w waszym wieku to patrzą tylko, żeby dziewczynie zawrócić w głowie i nic więcej. Ziuta powtórzyła pytanie. Normalnie. Będziecie panienkami do towarzystwa.
Tego dnia, kiedy pan Józef kupił nowy irygator w składzie aptecznym u Tołudy, zjawił się pierwszy klient: stary Kamionka. Ogromne chłopisko pod sześćdziesiątkę. Na widok gościa, pan Józef w jednej sekundzie zmienił skórę. Po kupiecku zacierając ręce, z lisim uśmiechem zwrócił się do przybysza: O, kogo ja widzę! - zawołał radośnie pan Józef. - Pan Kamionka we własnej osobie. Coś podobnego. Przyszedłem, bom usłyszał na mieście… -1 bardzo dobrze. Rozerwiesz się pan trochę - i pan Józef puścił do Kamionki perskie oko. Ale… Nie ma żadnego „ale”. Idź pan na górę do jedynki, pierwsze drzwi po lewo. Zaraz tam ktoś do pana przyjdzie. Ale ja jestem ciekawy, ile ten cały gips będzie kosztował. Jeszcze nie umieramy, panie Kamionka, jakoś się pogodzimy. Pan Józef po przyjacielsku poklepał Kamionkę po plecach i spojrzeniem wskazał schody prowadzące na piętro, a kiedy Kamionka wdrapał się po nich, przywołał Ziutę. Pójdziesz na górę - powiedział rozkazująco. - Jest tam jeden staruch, może go nawet znasz, a jeśli nawet, to udaj, że go nie znasz. Musisz stanąć na głowie, żeby go nie spłoszyć. Znasz to przysłowie: klient nasz pan? A jak będzie się do mnie, no, tego, tam… Wyglądasz jeszcze na dziecko, bo jesteś chuda jak szkapa, ale tak naprawdę to już jesteś kobietą i powinnaś wiedzieć to i owo. A jak zrobi mi dziecko? - spytała załamującym się głosem. Eee tam… głupia jesteś. Od razu dziecko. Nic ci nie zrobi. On się nadaje do dziecka jak ja
do baletu. Idź już - ponaglił - czas ucieka, a gdyby co, to mamy nowy irygator. Zrób dobry początek. Dziewczyna przejrzała się w lustrze wiszącym na ścianie, poprawiła włosy i obciągnęła lichą sukienkę, jaką miała na sobie. Jak ja wyglądam? - spytała. Jak królewna z bajki - zapewnił. Ziuta spięła się w sobie i śmiałym krokiem ruszyła na górę. W chwilę potem, jak zamknęła za sobą drzwi pokoju, zbiegł po schodach Kamionka z wypiekami na twarzy. Panie Józefie! - krzyknął. - Panie Józefie! Gdzie pan się podział, do ciężkiej cholery. Pan Józef, w momencie kiedy dziewczyna zniknęła mu z oczu, zacierając ręce, szybko pobiegł do żony, która ćmiąc aromatycznego papierosa, z wyrzutem patrzyła na męża. Chwała Bogu, jest pierwszy klient! - powiedział w uniesieniu. -Nie podoba mi się to wszystko - usłyszał w odpowiedzi. - W głowie mi się nie mieści, że ja, Eliza Goldmen, muszę mieszkać pod jednym dachem z prostytutkami. - Rozumiem cię. kochanie - powiedział pan Józef współczująco - ale na razie nie ma innego wyjścia. Mam nadzieję, że z czasem przyzwyczaisz się do tego i nie będzie to robiło na tobie żadnego wrażenia. - Ja i prostytutki, dobre sobie, nie ma co. Pan Józef z każdą chwilą coraz bardziej tracił panowanie nad sobą. Wreszcie nie wytrzymał, cierpko spojrzał na żonę i powiedział: - Elizo, daj spokój, nie denerwuj mnie lepiej! - Wygląda na to, że mi grozisz. - Nie grożę, ale też nie zmuszaj mnie, żebym ci przypomniał coś niecoś z twojego życiorysu. Pani Goldmen nic nie odpowiedziała. Z odrazą tylko popatrzyła na męża. „Panie Józefie!” - dobiegło z głębi domu. Pan Józef zdrętwiał na chwilę, niemo spojrzał na żonę takim wzrokiem, jakby u niej szukał pomocy. Ale pani Goldmen uśmiechnęła się tylko szyderczo. Pan Józef wybiegł do hallu, gdzie niczym rozjuszony byk stal Kamionka. - Co się stało? - zaniepokoił się pan Józef. - A co się miało stać? Nic się nie stało — odparł Kamionka i tylko tyle, że ja do niej, jak to się mówi, a ona bez słowa trach mnie w pysk. Raz i drugi, to ja dziękuję za taki interes. Mnie ma kto bić, od tego mam babę. Przyszedłem tu zabawić się jak człowiek, mam parę
złotych do stracenia, ale… tej Ziuty to i za darmo nie chcę. -Panie Kamionka, nie masz się pan czego od razu obrażać | pan Józef próbował bronić honoru dziewczyny i reputacji zakładu. - To dopiero początek, zobaczysz pan, co będzie później! - Ja tę Ziutę znam od takiego, o… - Kamionka pochylił się i ręką z rozczapierzonymi palcami sięgnął kolan, żeby wizualnie unaocznić panu Józefowi, od jakiego dziecka zna Ziutę. Panie Kamionka - odezwał się pan Józef w zamyśleniu. - Nie odchodź pan. Ja panu dopłacę za tę fatygę, zrób pan tylko początek! -Ani mi się śni. Z dwojga złego wolę już swoją starą od tej Ziuty. - No? - nie ustępował pan Józef. - Nic z tego, powiedziałem słowo, a u mnie słowo to święta Kiedy nadzieja na ubicie interesu spaliła na panewce, pan Józef, patrząc na Kamionkę, powiedział ze złośliwą satysfakcją: — Spójrz pan na siebie, jak pan wygląda! Stary, łysy pierdoła, a to dziewczyna jeszcze młoda, mogłaby być pana córką! Dałbym za to głowę, że jeszcze nie wie, co to jest prawdziwy mężczyzna. -Niby ja nie jestem chłopem, powiadasz pan? - Kamionka, tknięty do żywego, spąsowiał na twarzy. - Ty gnojku! Splunął panu Józefowi pod nogi, trzasnął drzwiami i wyszedł, a później na mieście, niczym stara baba, puścił farbę, że Ziuta Rogalska całkowicie zeszła na psy, poszła na lekki chleb i tyłkiem będzie zarabiała na życie. Matka Ziuty, wyszydzana na każdym kroku przez ludzi, że na świat wydała dziwkę, że jaka mać, taka nać, i że niedaleko pada jabłko od jabłoni, z wypiekami na twarzy i łzami w oczach, pobiegła co tchu do pana Józefa. Jakoś tak się złożyło, że kiedy przybyła na miejsce, w domu nie było nikogo. Wszyscy jakby naraz się umówili i opuścili pensjonat. Kobieta w furii dopadła zaryglowanych drzwi, ale na nic zdały się jej wysiłki. Dom zamknięty na cztery spusty, jakby kpił sobie z jej bezsilności, której pierwszą myślą było urządzić w mieście fajerwerk, puścić chałupę z dymem, i uczyniłaby to z całą pewnością gdyby miała przy sobie zapałki, ale na szczęście ich nie miała, a prosić o nie kogoś, kto mógłby odwieść ją od tego zamiaru, nie miało sensu, i dlatego tylko posypały się kamienie w szyby. Na wezwanie pana Józefa, który akurat nadszedł z miasta, zjawił się policmajster Kielak ze swym podkomendnym Antonim Bao. — Spójrz pan, panie Kielak, co ta wiedźma zrobiła z mojego domu! Jak Bozię kocham, ja jej tego płazem nie przepuszczę! - jak opętany darł się pan Józef. — To ryzyko zawodu — rzeczowo wyjaśnił Kielak.
— Jakiego zawodu, o czym pan mówi. Bierz ją pan! — Panie Józefie, pan nie jest palcem robiony, ani ja i stara Rogalska też nie. Wy, Bao, jesteście palcem robiony? Bao przecząco pokręcił głową. | No widzi pan. Nikt nie jest palcem robiony. Wszyscy wiemy, o co chodzi. Tb były ostatnie słowa Kielaka. Na koniec, razem z Antonim Bao. mocno chwycili rozwścieczoną kobietę pod ręce i całą w spazmach poprowadzili na komisariat. Po tym zajściu sprawy potoczyły się błyskawicznie. Heńka, córka Józi i Bolka Sztajmesa, sama dała drapaka z domu pana Józefa. Ziutę, którą matka wyklęła, siłą zaprowadzono do lekarza, który po dokładnych oględzinach autorytatywnie stwierdził, że Ziuta jest dziewicą, jakich mało jest w okolicy, ale na nic się to wszystko nie zdało, jak na nic się też nie zdały zapewnienia pana Józefa, który wszem i wobec wmawiał: - Ja wam dowiodę, że z tego kawałka zachwaszczonego ugoru dla was, nieroby, urządzę raj na ziemi, a z tej walącej się rudery - niby pensjonatu - prawdziwą arkadię. Dom, jaki odziedziczyła po rodzicach pani Eliza Goldmen, a z którego jej ślubny małżonek zrobił dom publiczny, mimo jego protestów, postanowiła wystawić na licytację. Szybko znalazł się nabywca, który za śmiesznie niską cenę kupił całą posesję razem z Ziutą. I tak niedoszła prostytutka w nowym burdelu, do którego sprowadzono atrakcyjne dziewczyny z wielkomiejskim obyciem, została jako chłopiec na posyłki. Miesiąc miodowy przed ślubem Przed ludźmi były dwa dni wolne od pracy: sobota i niedziela. Iwona Kubicka, lekarz internista, kobieta jeszcze młoda, a już od trzech lat rozwiedziona, z niepokojem myślała o tym, co będzie robiła przez te dwa dni, dokąd pójdzie. Wyszła za mąż w ostatnim roku studiów. Kandydat na męża nawinął jej się w najbardziej niespodziewanym momencie. Serdeczna przyjaciółka z grupy oszalała na punkcie playboya, sutenera i cinkciarza w jednej osobie, który zaimponował jej beztroskim sposobem życia i rzutkością. I ona niemal siłą zmusiła Iwonę do tego, żeby ta poszła z nią razem na prywatkę, na której miał być ów playboy. Dała się namówić, poszła. Tam właśnie poznała swojego przyszłego męża. Chłopak niczym szczególnym się nie wyróżniał. Był w miarę przystojny, ciemnowłosy, niebieskooki z krótko przystrzyżonym wąsikiem, co było ostatnio w modzie wśród młodzieży. W willi stojącej na uboczu w centrum miasta, do której zostały zaproszone, byli ludzie w różnym wieku, przeważały jednak „lwy salonów bananowych”, wśród których królował otyły jegomość w starszym wieku zwany przez wszystkich „Wujciem”. Na pozór niewielka willa ukryta w ogrodzie, wnętrza miała obszerne i wysokie. W pokojach pod ścianami stały stylowe meble
o rzeźbionych nogach, krzesła o wysokich, giętych oparciach. Na stołach poustawiano mnóstwo różnokształtnych butelek z drogimi trunkami, a przy nich kryształowe kielichy. Na platerowych tacach sterty smakowitych zakąsek. Iwona patrzyła na to wszystko z niedowierzaniem. Z aparatury stereofonicznej ukrytej gdzieś w sąsiednim pokoju, do salonu sączyła się przyjemna dla ucha, podniecająca muzyka. Ludzie snuli się w półmroku z kieliszkami, poznawali się, przepijali do siebie, mówili sobie po imieniu. H B I ■ t i ■MH 1 & Wujcio, niczym rozkoszny bobasek, krążył z kieliszkiem pośród roznegliżowanych, młodych kobiet, tę lub inną obdarował obleśnym uśmiechem i ginął w mroku. Każdy biesiadnik był na raz ze wszystkimi, a zarazem sam ze sobą. Tak było na początku, jednak w połowie przyjęcia, gdzieś około północy, nastrój biesiadny stał się bardziej intymny. Ludzie po- atzłazili się po kątach. W pewnej chwili z łazienki mieszczącej się na parterze wybiegła naga kobieta. Była wyraźnie pijana, ale jeszcze na tyle trzeźwa, że usłyszawszy muzykę, sądząc zapewne, iż jest sama, zaczęła solo tańczyć, pląsać, przenosząc się z pokoju do pokoju. Nikt jednak na nią nie zwracał uwagi, mężczyźni zachowywali się tak, jakby to było w tym domu rzeczą normalną.,.Która następna się rozbiera” - zawołał ktoś w ciemności. „Dziewczyny, odwagi, nie pozwólcie się prosić!” „Lidka, na ciebie kolej. Rozbieraj się!” To był podpity głos playboya. Wybraniec wołał przyjaciółkę Iwony, nakazywał jej, żeby się rozebrała. Iwona czekała w napięciu na to, co za chwilę miało nastąpić. Lidki jakoś nie było widać, ale pomógł jej w tym jej wybraniec. Rozebrał dziewczynę i wypchnął na środek pokoju. Ciemne długie włosy rozsypały się na ramiona i twarz. W ręku trzymała kieliszek z alkoholem. Odgarnęła włosy i opróżniła jego zawartość. Stała nie poruszona pośrodku pokoju. -Rusz się, krowo - powiedział do niej szyderczym głosem playboy. - Nie stój jak słup soli. - Wódki! - zawołała. - Heniu, daj mi wódki! Henio napełnił jej kieliszek. Wypiła go duszkiem. Po chwili, bez niczyjej namowy, sama zaczęła wywijać piruety. Rozległy się brawa. Iwona dopiero teraz zdała sobie sprawę, gdzie się znalazła. Nie próbowała nawet wydostać się stąd, bo wiedziała, że każda ucieczka byłaby daremna. Zrezygnowana sama sięgnęła po pękatą butelkę Johnnie Walkera. Nalała sobie alkoholu w szklaneczkę po brzegi i wypiła. Niespodziewanie przy jej boku zjawił się nie kto inny, ale sam „Wujcio”. - Jak ci się podoba zabawa? - Fajnie! - odparła, udając wesołość.
Będzie jeszcze fajniej! Nad ranem będzie zabawa na sto dwa | zapewnił ją i oddalił się. Nagle ktoś zawołał: i A teraz zabawa w chowanego! Ja kryję! Chować się po kątach! Iwona z kieliszkiem i butelką whisky wcisnęła się w kąt pod schodami prowadzącymi na górę. Tam właśnie znalazł ją jej przyszły mąż. Przyciągnął pod schody miękką sofę na koślawych nóżkach, posadził ją obok siebie, przejął od niej butelkę, napełnił płynem kieliszki. -Wypijemy - powiedział krótko. Iwona była w głębi duszy nawet rada, że on ją odnalazł, a nie na przykład Wujcio czyjemu podobny staruch. - Jak masz na imię? - Iwona. - Ja mam Tomek. Gdzie mieszkasz? - W akademiku. - Pójdziesz do mnie do domu? - A jakie mam inne wyjście? - odparła pytaniem na pytanie. - Możesz się nie zgodzić. - Gadanie. Jesteś silniejszy ode mnie. - Ale ty masz pazury. - A ty pięści. - To prawda - zgodził się. Wypili. - Podobasz mi się — powiedział. - Przecież mnie nie widzisz, ciemno tu. - Z gadki mi się podobasz. - Czyja to stajnia? - spytała. - Dlaczego stajnia? - No bo widziałam tu kilka klaczy i paru dżokei. - Świetne porównanie. Wujcia. - Musi być z niego kawał drania. i Wręcz przeciwnie. On jest najbezpieczniejszy. Żona niedawno mu umarła, jest nadziany, bawi się, jak może.
- Często tu bywasz? — spytała. - Byłem kilka razy. A ty? Nigdy cię tu nie widziałem. Jestem pierwszy raz. Koleżanka mnie tu przyprowadziła. Podoba ci się tu? Cholernie, chciałabym tu resztę życia spędzić. Zapanowało milczenie. Tomek polał w kieliszki. Pij - powiedział. Opuszczę jedną kolejkę. Szkoda, żal takiej gorzały. Przechylił kieliszek i odstawił butelkę na podłogę. Znowu zapanowała cisza. Przerwał ją propozycją: Zaczekaj tu, zaraz wracam. Kiedy odszedł, wtuliła się w kąt, przywarła całym ciałem do ciemności. Wrócił po chwili, niosąc zapieczętowaną butelkę John- nie Walkera. Jesteś tu? - spytał. Jestem. Chodź, idziemy stąd. Podał jej rękę i pomógł wygramolić się z kąta. Wyszli na zewnątrz do ogrodu, zatrzaskując za sobą drzwi. Szli osobno obok siebie w stronę postoju taksówek. Jesteśmy na miejscu - powiedział do kierowcy. Zapłacił za kurs i wysiedli z wozu. -
Gdzie mieszkasz? — spytała. -W tym domu - wskazał dziesięciopiętrowy budynek. - Na piątym piętrze. Kto jeszcze jest w mieszkaniu? Sam mieszkam. Wprowadził ją do M-3. Tomek mieszkał w dwupokojowym mieszkaniu z dużą loggią. Jak na kawalera było tu zupełnie znośnie, a przede wszystkim czysto. Rozgość się, ja przyniosę kieliszki. Napijesz się kawy? Skinęła głową. A może głodna jesteś? -Nie. Rozejrzała się uważnie po mieszkaniu, kiedy on był w kuchni. W regale pełnym równiutko poustawianych książek stał kolorowy telewizor, obok magnet Sony, przy szerokim tapczanie, a nie wersalce, stał na stoliku telefon z pamięcią. Tomek wrócił z kuchni. Postawił na długiej ławie butelką, która zabrał z willi Wujcia, kieliszki i talerz kanapek z szynką. -Kawa zaraz będzie. Siadaj, czemu stoisz? -Gdzie mam usiąść? -Gdzie chcesz. -Gdzie jest łazienka? — spytała. — Chciałabym umyć rące. I Lepiej zrobisz, jak sią wykąpiesz, wanna jest czysta. Podszedł do szafy w przedpokoju i wyciągnął z niej wielki ręcznik kąpielowy oraz szlafrok frotte. Kiedy siedziała w wannie, rzucił jej kapcie przez ledwo uchylone drzwi. Wrócił do pokoju i nalał sobie „łyskacza”. Po kilku minutach z łazienki wyszła Iwona. Miała na sobie beżowy szlafrok i damskie kapcie, jakie jej wrzucił do łazienki. Usiadła na tapczanie i podkurczyła nogi. No, teraz mogą sią napić. Przyniósł kawą z kuchni i cukiernicą w platerowej oprawie. Nalał w kieliszki. No to abyśmy — powiedział i podał jej kieliszek. Wypili. -Zjedz coś - zaproponował.
-Nie, podaj mi kawą. Podał. -Nastawić jakąś taśmą? -Jak uważasz. Nastawił Okudżawą. -Palisz papierosy? -Zostawiłam w łazience. -Camela zapalisz? -Chątnie, dawno nie paliłam. Przypalił papierosa i podał jej, sam zapalił drugiego. -Drogie papierosy palisz — zauważyła. -To od wielkiego dzwonu. Rano, kiedy się obudzili, Tomek z przerażeniem spojrzał na pościel. Nagłym szarpnięciem za włosy obudził śpiącąjeszcze Iwonę. -Ty dziwko! i krzyknął wściekły. - Nie mogłaś powiedzieć, że masz ciotę! Nagle rozbudzona dziewczyna rozpłakała się. -I jak ja teraz oddam to do pralni — darł się. imI Miitfirrir -t M1 i \ I > Ja. ja… dziewczyna, dławiąc łzy, chciała wytłumaczyć mu że się myli. ale on nic pozwolił jej dojść do słowa. -Co tv?! Rwij dupę, podnoś się! Iwona poderwała się z tapczanu jak oparzona, zarzuciła na siebie szlafrok i zwinęła pościel. -Co mam z tym zrobić? - spytała. - Mnie się pytasz? Poszwę i prześcieradło zaniosła do łazienki. Umyła się i ubrała do wyjścia. Tomek siedział wściekły na brzegu tapczanu z kieliszkiem łyski w ręku. Rzucił na nią krótkie spojrzenie. -Gdzie się wybierasz! Myślisz, że ja to wypiorę, co? -Wcześniej czy później, tu czy gdzie indziej i tak to musiałoby się stać. Poczęstuj mnie kieliszkiem wódki. - Sama sobie nalej, jak ci się chce pić — odparł opryskliwie. -Nic nie rozumiesz, bo nie jesteś kobietą.
- A co tu jest do rozumienia. Iwona sama nalała sobie do kieliszka i wypiła. - Daj papierosa i pomyśl przez chwilę. Podsunął jej papierosy i zapalniczkę, zapaliła. Nagle z niedowierzaniem zerknął na dziewczynę innym spojrzeniem. Zaniemówił ze zdziwienia. Chwilę w milczeniu spoglądali na siebie. Iwona skinęła potakująco głową. -Nie może być - wykrztusił wreszcie. -To prawda — powiedziała i rozpłakała się znowu. Położył czule swą dłoń na jej ręku. Przepraszam - powiedział zmienionym głosem. - Mogłaś mi o tym wcześniej powiedzieć, nie byłoby całej tej awantury. -Nie pozwoliłeś mi słowa powiedzieć. -Jeszcze raz cię przepraszam. Idź do łazienki i namocz tę bieliznę — powiedział. Z szafy wyciągnął nowy komplet i na nowo zasłał tapczan. Iwona namoczyła bieliznę z nocy, a kiedy z powrotem wróciła, spojrzał na nią ze zdziwieniem. -Co, nie myślisz się rozebrać? - spytał. Uśmiechnęła się, poszła do łazienki i wróciła w szlafroku. | Zadzwonię do arbajtu - powiedział, kiedy przy nim usiadła. - Niech dzisiaj na mnie nie liczą! Mam święto! Wyłączę telefon, żeby nam nie przeszkadzano. Późnym popołudniem wstali i kolejno wzięli kąpiel. Pojedziemy coś zjeść, w domu, poza pieczywem, masłem, szynką i herbatą nie ma nic do jedzenia. -Mogłabym coś ugotować - zaproponowała Iwona. Zaniósł się serdecznym śmiechem. -Z czego się śmiejesz? - Dziewczyno! Przecież w tym mieszkaniu nie ma ani jednego garnka! - wyjaśnił. -Rozumiem — powiedziała bez przekonania. Ubrali się i wyszli z domu. Po drodze Iwona wzięła go pod rękę. - Pojedziemy do „Cristalu” - postanowił. - Mam tam znajomych kelnerów, szybko nas obsłużą I rzeczywiście. Ledwie usiedli, podszedł do nich młody kelner z miłym uśmiechem. Iwona szybko przejrzała kartę i oddała Tomkowi.
-Nie znam się na tych potrawach. Tomek, nie zaglądając do karty, powiedział do kelnera: -Niech pan nam poda zupę rybną i półmisek „Bakonyi”. Kelner przyjął zamówienie i poszedł na zaplecze. Tomek sięgnął po papierosy. - Zapalisz? W milczeniu wzięła papierosa. Podał jej ognia. - O czym myślisz? - spytał. -O tym, jak u Wujcia skończyła się prywatka. - To chyba jasne. Miałaś szczęście, że trafiłaś na mnie. - Szczęście w nieszczęściu - powiedziała ze smutnym uśmiechem. - Dzięki tobie stałam się nareszcie kobietą. -Nie byłbym ja, to byłby ktoś inny. - Wolałabym, żeby to był ktoś inny. - Masz chłopaka? — spytał niespodziewanie. - I tak, i nie. Jest u mnie na roku jeden, podoba mi się nawet, ale teraz to już nie ma o czym mówić. - Przestań rozpaczać. - Co ja mu powiem, że cnotę straciłam na rowerze? Właśnie że on nie jest głupi. Tym gorzej dla niego. Zjawił się kelner z pierwszym daniem. Zupa rybna dymiła w kociołkach zawieszonych na rożnach. Pod kociołkami płonęły spirytusowe palniki. Tomek wziął małą łyżkę wazową i zanurzył ją w kociołku, nalał zupy do połowy w talerz i postawił przed Iwoną, -Zgaś papierosa i spróbuj tej zupy - powiedział. - Dobrze ci zrobi. Iwona jadła z apetytem. Zupa rzeczywiście była znakomita. Nigdy takiej nie jadła, a w ogóle to rzadko jadła po restauracjach. W mig opróżniła talerz i wzięła dolewkę. Opamiętaj się - upomniał ją- bo drugiego nie dasz rady zjeść. Odstawiła talerz. Napijesz się kieliszek koniaku?
Skinęła głową. Kelner przed drugim podał dwa kieliszki „Złotego Brzegu”. Po sutym obiedzie oboje poczuli znużenie. Teraz chętnie bym się położyła i zasnęła snem sprawiedliwych - wyznała szczerze Iwona. - Czuję się strasznie zmęczona. No bo co myśmy spali, prawie wcale. Pojedziemy do mnie, położysz się i wyśpisz. Nie, pojadę do akademika. Jestem ciekawa, jak Lidka przeżyła tę noc. -Nie - zaprotestował stanowczo. - Lidka nie jest małolatą, wiedziała, co robi, a ja nie jestem przyzwyczajony po kimś sprzątać. Do tej pory jak przyprowadzałem do siebie dziewczyny, to każda przed wyjściem robiła po sobie porządki, a ciebie czeka pranie. Ot co. Zupełnie o tym zapomniałam, przepraszam. Nie szkodzi, wypierzesz pościel i będziesz mogła sobie wracać do akademika. Ja na jutro też muszę być wypoczęty, czeka mnie od cholery roboty. Przywołał kelnera i zapłacił rachunek, wypalili po papierosie i poszli na postój taksówek. W domu Iwona bez namawiania sama wskoczyła w szlafrok i usiadła w fotelu przy ławie, na której stała pękata butelka Johnnie Walkera, opróżniona dopiero do połowy. Polała w kieliszki. -Zrób kawy - poprosiła. Tomek postawił wodę na gaz i usiadł naprzeciwko Iwony. Spoglądali na siebie bez słowa. 9 Prześpisz się u mnie, a rano odholuję cię do akademika. - Później wypiorę te szmaty i pójdziemy spać, ale już bez głupich żartów. -Co się będziemy martwić na zapas, zobaczymy. W kuchni czajnik zaczął gwizdać. Tomek ciężko dźwignął się z fotela i poszedł zrobić kawę, a kiedy wrócił z pełnymi filiżankami, Iwona spytała: -Czy mogę zadzwonić do mamy? -Dokąd? -Do Krakowa. -Dzwoń, dokąd chcesz, ale wpierw muszę włączyć telefon.
Włączył, Iwona wybrała numer i połączyła się z matką. Gadała o wszystkim i o niczym. Pytała o zdrowie, sama zapewniła matkę, że też dobrze się czuje, że była trochę podziębiona, ale wszystko minęło i już jest dobrze, obiecała, że w niedługim czasie wpadnie na dzień lub dwa do Krakowa, w tej chwili jednak nie może, bo ma sporo zajęć na uczelni. Na koniec ucałowała matkę i odłożyła słuchawkę. Kiedy skończyła, Tomek odezwał się: -Nie wiedziałem, że pochodzisz z Krakowa. - Rodzice pochodzą z Warszawy. Ojciec objął katedrę na uniwersytecie, jakiś czas dojeżdżał na wykłady, a później przenieśli się w ogóle do Krakowa, no i ja tam się urodziłam. -Masz rodzeństwo? - Nie, mam tylko matkę. Ojciec zginął w wypadku samochodowym. - To jedziemy na jednym wózku - powiedział Tomek po namyśle. - Ja też jestem jedynakiem, ojciec umarł, jak miałem osiem lat, matka dziesięć lat temu wyjechała na wycieczkę do Austrii, tam poznała jakiegoś faceta i została. -Jeździsz do niej? -Nie chcą mnie puścić, odmawiają paszportu. Boją się, żebym jak matka nie dał drapaka. Tomek wstał, w regale wyszperał album ze zdjęciami. Przestawił krzesło koło Iwony i otworzył album. Pokazał gołe dziecko na pożółkłej fotografii. No, zgadnij, kto to jest i spytał z uśmiechem. Głowę masz na tym zdjęciu jak po przebytej angielce, tyle tylko że bez wąsów zaśmiała się. Dalej była z setka zdjęć młodych dziewczyn. Ale masz rodzinkę - zażartowała. Może nie tyle rodzinkę, co szczęśliwą rękę. Wszystkie co do jednej powychodziły za mąż. O, tu są moi rodzice przed ślubem, a tu już po ślubie. Tu, jak ja miałem sześć lat, mieszkaliśmy wtedy w Leśnej Podkowie. Zdjęcie zrobiono w ogrodzie na tle okazałej willi. To była nasza chałupa - wyjaśnił Tomek. — Po ucieczce matki, sprzedałem ją. Dokończyłem studia, kupiłem mieszkanie, umeblowałem, kupiłem samochód i parę
innych drobiazgów, a resztę pieniędzy wpłaciłem na książeczkę. A co z matką? Pisujemy do siebie od czasu do czasu, ostatnio przysłała mi parę złotych i zaproszenie. Ale nic z tego. Odmówili mi paszportu. Żebym może był żonaty, to kto wie, może by i puścili. To ożeń się ze mną, co ci zależy - zażartowała. Tomek spoważniał, popatrzył na Iwonę i zamyślił się. Po dłuższym milczeniu nalał w kieliszki i kiedy przepili, odezwał się: A wiesz, że o tym nie pomyślałem? Może to jest całkiem niezły pomysł? To ty myśl, a ja tymczasem wezmę się za robotę. Poszła prać do łazienki, a kiedy wróciła, spytała: Kawalerze, może ci pizeprać koszule, skarpety, majtki. Koszule, owszem - zgodził się - ale majtki i skarpety sam piorę. Dał jej dwie lekko przybrudzone koszule. Tylko dwie koszule masz? Mam w pralni, trzeba by odebrać. Iwona najpierw namoczyła koszule, a potem wieczorem je wyprała i powiesiła na wieszakach. Kiedy znowu usiadła na swoim miejscu, patrząc na nią, powiedział serio: - Żenię się! - Gratuluję! Najwyższy czas. Można wiedzieć, kiedy? - Nie zapytasz, z kim? - A co mnie to obchodzi? Ty się żenisz, a nie ja. - Wydaje ci się tylko. -
Mam nadzieję, że jak będziesz się żenił, to zaprosisz mnie na swój ślub. - Przestań się wygłupiać! Mówię serio. Żenię się z tobą! Iwona zaniosła się szczerym śmiechem, aż łzy pokazały się w oczach. - Zostaniesz moją żoną i koniec! Poderwał się z miejsca i zaczął biegać po pokoju. Radośnie klasnął w dłonie. - A to będzie heca! Ludzie powariują! Napijesz się? - spytał. - Napić się, napiję, ale nie spytałeś mnie o zdanie. - A co ty masz do gadania! W końcu to ja się żenię, a nie ty. Napełnił kieliszki. - No to za szczęśliwą przyszłość! - Za twoje szczęście! — uniosła kieliszek do góry. - Przestań! Po ślubie mogę cię nawet nie tknąć! - zapewnił ją - Mamy to już z głowy przed ślubem. - Miesiąc miodowy możesz spędzić, z kim tylko zechcesz! Nie będę zazdrosny, zaręczam ci to. - Coraz lepiej — śmiała się. - Mów dalej! Podbiegł do telefonu, wykręcił jakiś numer. Po chwili zaskrzeczał głos w słuchawce. - Witek? — pauza. — Witek! Żenię się! Bierz Ulę pod pachę ¡przyjeżdżaj! Aha, po drodze kup butelkę szampana i przyjeżdżajcie, raz, dwa! Poznasz moją przyszłą połowicę! Odłożył słuchawkę. | Ubierz się jakoś, doprowadź do porządku, zaraz zwali się tu mój przyjaciel z żoną. - Ty chyba zwariowałeś! -Nie! Jestem najzupełniej normalny. Daj mi telefon do swojej matki, zadzwonię i poproszę ją o twoją rękę! - Przez telefon? -Na razie przez telefon, a w niedzielę pojedziemy do Krakowa i osobiście ją poproszę. Iwona serio się zaniepokoiła. -Czemu tak na mnie patrzysz? Nie podobam ci się? - Widziałam przystojniejszych od ciebie i bardziej pociągających. Popatrzył na nią z pobłażliwym uśmiechem, podszedł do niej, ujął ją za podbródek i lekko uniósł głowę do góry. Skrzyżowali się spojrzeniami. Potem puścił ją wolno i odwrócił z odrazą.
- Chciałem ci powiedzieć, droga panno, że lepsze od ciebie lewą nogą wypychałem z łóżką ale w tej chwili nie mogę tego zrobić, zaraz zjawią się tutaj moi przyjaciele. Witek bierze życie zbyt poważnie i nie chciałbym ośmieszyć się w jego oczach. Powiedziałem mu, że się żenię, i dlatego jeśli nawet wyjdziesz z tego domu razem z nimi, to proszę cię bardzo, chociaż przez chwilę zagraj moją narzeczoną i to zagraj jak najlepiej. Zamilkł. Iwona nagle zrozumiała, że popełniła gafę, że uraziła jego ambicję. W chwili kiedy chciała go przeprosić, on nagle odwrócił się i ostrym tonem powiedział: -Jazda do łazienki! - rzucił krótko. Rozległ się dzwonek u drzwi. Tomek szybko założył koszulę i wbił się w spodnie, skinieniem głowy wskazał Iwonie łazienkę, a kiedy zamknęła drzwi za sobą wpuścił do mieszkania gości. Witek trzymał przed sobą butelczynę szampana w kartonowym opakowaniu nabytą w Pewexie, a Ula, jego żoną skromny bukiecik polnych kwiatów. Przybyli czuli się tu jak u siebie w domu. Witek postawił butelkę na stole i rozsiadł się wygodnie w ciepłym jeszcze fotelu, gdzie przed chwilą siedziała Iwona. Ula rozejrzała się po mieszkaniu za wazonikiem, w końcu przyniosła z kuchni słoik z wodą rozsupłała sznureczek na pęczku, wsadziła kwiaty do wody i postawiła obok szampana. | No, pokaż wreszcie to swoje cudo! - odezwał się zniecierpliwiony Witek. I Cudo zobaczycie w odpowiednim momencie - zapewnił Tomek. - Na razie w łazience stroi się w piórka. Iwona nie pozwoliła na siebie długo czekać. Wyszła z łazienki szczerze uśmiechnięta. Skinieniem głowy pozdrowiła przybyłych. Na widok Iwony, Witek przeciągle gwizdnął ze zdziwienia. Ula bacznym spojrzeniem otaksowała Iwonę. Idąc tutaj, przekonana była, że zobaczy „brzydkie kaczątko”, a tymczasem, z rozczarowaniem musiała przyznać w duchu, że się zawiodła, że dziewczyna jest nie tylko ładna, ale młoda i bardzo ładna. Poznajcie się - zaproponował Tomek. - Iwona Kubicka, moja przyszła żona. Kobiety podały sobie ręce, Witek natomiast poderwał się z miejsca i zaprotestował: -Nie! Ja jeszcze dzisiaj rozwodzę się z Ulą, a jutro z nią biorę ślub! Co ty na to? - spytał z uśmiechem wpatrzony w Iwonę. Nie masz szans - zauważył Tomek. 1 Coraz lepiej — odparła, podając Witkowi rękę na przywitanie. - Dwóch amantów: „Jarzębino czerwona, którego wybrać, mów!” Tylko się nie pobijcie, panowie. Nie znoszę widoku krwi. -I kto to mówi! —wykrzyknął Tomek. -Przyszła lekarka! Krwi nie znosi! Za chwilę
będziesz opatrywała nam rany! Wszyscy wybuchnęli radosnym śmiechem. Siadajcie - zaproponował Tomek. - Zaraz przyniosę szkło do szampana. Zanim jednak Tomek przeszedł do kuchni po puchary do szampana, Witek zwrócił się do niego: Skądżeś ją wyrwał? Coś ty powiedział? Pytam, gdzieś ją dopadł? Znasz mnie i wiesz doskonale, że nie jest w moim zwyczaju uganianie się za dziewczynami. To ona mnie dopadła. Iwonko, czy to prawda, co on powiedział? Dziewczyna, nie przestając się śmiać, skinęła głową. Usiedli. Tomek przyniósł kielichy. | Otwórz i zwrócił się do Witka. - Masz w tym wprawę. Kiedy kielichy były pełne, Witek zapytał: -To za co wzniesiemy ten toast? - Jak to! - zdziwił się Tomek. - To chyba jasne, że za moje przyszłe szczęście! Wypijemy za twoją głupotę! - zażartowała Ula. - Racja! - zgodził się Tomek. - Wypijmy za głupotę. Jestem głupi, że się żenię, ale wierz mi, Ulu, nie mam innego wyjścia. Ona - tu Tomek wskazał na Iwonę - zagroziła mi, że jak się z nią nie hajtnę. to skoczy z mostu do Wisły! - No to zdrowie nowożeńców - powiedziała Ula. Trącili się kielichami. - Kawy się napijecie? - spytał gospodarz. I Chętnie - odparła Iwona. - Iwonko, zrób nam kawy - powiedział Tomek. — Czuj się jak u siebie w domu.
-Nie jestem darmową służącą, na szczęście jeszcze jestem gościem - odparła zgryźliwie. Dobrze - powiedział z wymówką. - Zapamiętam to sobie! Wstał od stołu i przeszedł do kuchni. - Nigdy mi Tomek o tobie nie mówił - zwrócił się Witek do Iwony. - Wstydził się pokazać mnie swoim znajomym. I Gdzie mieszkasz? - spytała Ula. - W akademiku. - A skąd pochodzisz? -Urodziłam się w Warszawie, a mieszkam w Krakowie. -Poważnie chcesz zostać lekarzem? — zainteresował się Witek. - Jestem na czwartym roku medycyny. -To będziemy mieli własnego lekarza? - ucieszył się. - Będę przychodził do ciebie, będziemy się nawzajem badali, ty mnie, ja ciebie. Jednym słowem, będziemy bawili się w pana doktora. - Opamiętaj się! - skarciła go Ula. -Niech sobie pomarzy - powiedziała Iwona. - Mało go znasz, dziewczyno! - powiedziała Ula z wyrzutem. - Dom zaniedbuje, ale poza domem nie przepuści żadnej spódniczce. - Żonę trzeba oszczędzać! Wrócił Tomek z kawą. -Tomciu - spytał Witek. - Czy żonę należy oszczędzać, czy nie? - Czyją żonę? - No, swoją na przykład? -Uważam, że we własną żonę należy orać. - Idźcie wy do jasnej cholery - zdenerwowała się serio Ula. - Patafiany, a nie dżentelmeni. Chwyciła butelkę ze stołu, dopełniła kielich Iwonie i sobie też dolała. - Pij, Iwona - i przepiła do Iwony. - No, ładnie — zauważył zgryźliwie Witek. - Damy same we dwie żłopią, a my rzeczywiście jak te patafiany we dwóch zostaliśmy na peronie. - Nie przejmuj się, Wituś, panie niech rozkoszują się szampanem, dla nas znajdzie się coś lepszego - pocieszył go Tomek i przyniósł z kuchni, Jasia Wędrowniczka”. - No proszę, co za dranie, sami będą pili whisky, a my na to mamy spokojnie patrzeć!
Chodźcie, zamienimy się!- zaproponowała Ula - Dawno nie piłam whiskacza. - Nie ma głupich — zaprotestował Witek. - Szampan dla kobiet jest trunkiem w sam raz. Tomciu, to za twoją świetlaną przyszłość. - Zdrówka. Wypili. Przepili kawą. - Ile masz lat? - spytała Ula Iwonę. - Dużo. - Mnie możesz powiedzieć. Iwona nachyliła się do ucha Uli. -1 taka głupia jesteś? Chcesz wyjść za tego rozpustnika? - Kto ci powiedział, że chcę wyjść za niego? - To co on plecie? - Marzyciel. - To fakt - przyznała Ula. - Sama nieraz byłam świadkiem, jak się oświadczał. Tomasz odstawił kieliszek i z uwagą przyjrzał się Uli. - Powiedziałbym ci coś. Atmosfera przy stole stawała się z każdą minutą coraz bardziej nieprzyjemna. - Wal, co ci leży na wątrobie - zachęciła go Ula. -Sama mnie prowokujesz. Powiedziałam ci, wal. i tak się nie obrażę. A więc dobrze. Chciałem ci powiedzieć, że wszystkie dziewczyny. jakie miałem, były twojego pokroju, po prostu cichodajki, i dlatego z żadną z nich się nie ożeniłem. Iwona natomiast jeszcze do wczoraj była dziewicą, rozumiesz? Dziewicą! I dlatego postanowiłem się z nią ożenić. Iwona, po tym co usłyszała przed chwilą, najpierw pobladła ze wstydu, a następnie dostała krwawych wypieków na twarzy. Łzy popłynęły jej z oczu. Chciała wstać od stołu i wyjść, ale zabrakło jej sił. - Przestań beczeć - upomniała ją Ula, a zwracając się do Tomka, powiedziała najspokojniej w świecie: — Cichodajki, powiadasz, maminsynku? A jaka porządna dziewczyna poszłaby z tobą do łóżka? Iwona powoli doszła do siebie. Wstała od stołu, obciągnęła na sobie sukienkę i powiedziała, zwracając się do Uli: -No, na mnie już czas. Ula chwyciła ją za rękę.
- Siadaj, wyjdziemy stąd razem. Iwona bezwolnie usiadła. Ula dolała jej szampana. -Pij - powiedziała przyjacielskim tonem. - Nie rozumiem tylko, jakim cudem ten goguś ściągnął ciebie tutaj. Pijana chyba byłaś? Iwona skinęła głową, a po chwili powiedziała: -Nie miałam innego wyjścia. Przyszłam tu wbrew własnej woli, a poza tym nie byłam zupełnie trzeźwa. Ula kątem oka spoglądała na Tomasza i uśmiechała się ironicznie. Tomasz w głębi duszy teraz żałował, że pochopnie zaprosił Witka z żoną. Nie mógł wytrzymać jej spojrzenia, udając wesołość, zwrócił się do Witka: -Polejemy im po kieliszku .Jasia” — i zanim ten zdążył zaprotestować, Tomasz napełnił dwa kieliszki złocistego płynu i podsunął kobietom. - Żebyście nie myślały, że jesteśmy ostatnimi draniami. Iwona pytająco spojrzała na Ulę. Ta w lot pojęła, o co dziewczynie chodzi. Uśmiechnęła się do niej przyjaźnie i powiedziała triumfująco: - Złamali się koledzy. Odsunęła swój kielich i sięgnęła po kieliszek whisky. - Napijemy się, Iwonko, za zdrowie tych panów, co? Iwona siedziała w milczeniu z taką miną, jakby miała pretensje do całego świata. - No? —zachęciła ją Ula. — Bierz i pij, bo to jest jak z nauką, to co masz w głowie, tego ci nikt nie odbierze, chyba że sama zwrócisz. Swoboda Uli i słowa, które powiedziała, sprawiły, że Iwona rozluźniła się. Sięgnęła po kieliszek, Ula przepiła do niej. - W życiu trzeba być bezczelną, bo inaczej zginiesz jak amen w pacierzu. Tomek uniósł kieliszek. - Wypijemy za zgodę. Kobiety same wypiły. - Kara musi być! Polał im po raz drugi. - A teraz? - Wypijemy z nimi? - spytała Ula. - Wypijemy—postanowiła. Trącili się kieliszkami i we czworo wypili. - Ty poważnie mówisz, że się z nią żenisz? - spytał Witek. - Jak Bóg na niebie. Wiem, co robię. Koniec z łajdactwem! Żenię się, wy będziecie
świadkami na naszym ślubie. - A dlaczego właśnie ją upatrzyłeś sobie na żonę? - spytała Ula. - Po prostu podoba mi się, z tego co zdążyłem zauważyć, nie jest latawicą i chyba ma dobrze pod sufitem. Nie jak ta reszta garko- tłuków, które znam, buzia w ciup i oczy w słup, podmalowane oczy i spojrzenie nie zmącone żadną myślą. - No, no - odezwała się Ula z niedowierzaniem. - Nigdy bym cię nie posądziła o takie podejście do życia. To, że Iwona się nie maluje, jeszcze o niczym nie świadczy. - Mam nosa! - powiedział Tomek pewny siebie. - I katar! - zauważyła Ula zgryźliwie. - No, Iwonko, i co ty na to? - spytała Ula. - Jak ci się widzi przyszłość przy boku Tomka? - Ja mam czas, ja poczekam. Nie spieszy mi się, żeby komuś usługiwać. Prać, stać w kolejkach, gotować obiadki, śniadanka po dawać do łóżeczka, szorować w kuchni gary, kiedy pan będzie wylegiwał się w łóżeczku, sprzątać mieszkanie, a w nagrodę codziennie otrzymywać stek wyzwisk. Nie, to nie dla mnie. Wcześniej czy później będziesz musiała to robić - zauważył Tomek. - To wolę później niż wcześniej. Urobić się po łokcie zawsze zdążę. W dzień służąca, w nocy kochanka. Rano śniadanko dla ko- chasia i biegiem do roboty. - Skąd ty to wszystko znasz? - zdziwił się Witek. - Od mamy. - Na szczęście umiem gotować, tylko nie mam co i w czym - powiedział Tomek. - To świetnie - wyznała Iwona - bo ja nie umiem gotować i kiepską byś miał ze mnie gosposię. Od lat mieszkam w akademiku, co dwa tygodnie dostaję czystą pościel, obiady jadam w stołówce, a śniadania i kolacje? Raz się zje, raz się nie zje, i jakoś leci. - Tak czy inaczej, za miesiąc, no, półtora, będziesz moją żoną, a wy świadkami na naszym ślubie—postanowił Tomek. -Wybij sobie to z głowy Tomciu - powiedziała stanowczo Iwona. - Poszukaj sobie innej kandydatki na żonę. Znam sporo dziewczyn, które czekają tylko, żeby się gdzieś załapać. Nawet u mnie na roku. - Co mnie obchodzą dziewczyny z twojego roku? Nic, tyle co zeszłoroczny śnieg. -To na mnie nie licz, bo zestarzejesz się, zanim się dogadamy. - Zobaczymy. Rozmowa stawała się coraz bardziej jałowa. To, co było do wypicia, zostało wypite. Zrobiło się późno. Biesiadnicy poczuli zmęczenie. Ula podniosła się z miejsca, Iwona również. Witek z Tomkiem smętnie popatrzyli na puste butelki.
- Szkoda, że nie mamy nic do picia - powiedział Witek. - Starczy na dzisiaj, było w sam raz — rzekła Ula. -Nie jest jeszcze późno, możemy gdzieś skoczyć - zaproponował Tomek. -Nie ma mowy, rozchodzimy się. Kładź się, Tomku, spać, a rano pędź do roboty. - Ty też wychodzisz? - spytał Tomek Iwonę. I Idę razem z nimi do postoju. Jutro mam sporo roboty. Zadzwonię do ciebie. - Pójdę i upiję się dzisiaj - powiedział Tomek na pożegnanie. Na postoju wszyscy troje wsiedli do jednej taksówki: Ula, Iwona i Witek. Iwona odwiozła Witka i Ulę do domu, a siebie kazała zawieźć do akademika. W drodze jednak rozmyśliła się, poprosiła kierowcę, żeby zawrócił. Z powrotem zajechała pod dom Tomka. Zapłaciła kierowcy za kurs i zwolniła taksówkę. Z Tomkiem spotkała się na dole przy windzie. Tomek po wyjściu gości postanowił wyskoczyć jeszcze do „ścieku”, znanej w mieście mordowni. - Wróciłaś - uśmiechając się powiedział zadowolony. - A ty dokąd się wybierasz? - Nudziło mi się samemu siedzieć i postanowiłem wyskoczyć jeszcze na miasto. - Wracamy do domu — powiedziała stanowczo. -1 co, będziemy siedzieli o suchym pysku? - Mało ci jeszcze? —Masz klucze i jedź na górę, ja za pół godziny będę z powrotem. - Nie - uparła się. Wcisnął jej klucze do garści i wepchnął do windy, próbowała wydostać się, ale Tomek przytrzymał drzwi nogą. Iwona postanowiła wjechać na pierwsze piętro i tam wysiąść, ale ledwie wcisnęła przycisk, Tomek szybko wybiegł z klatki schodowej i skrył się za sąsiednim domem. Iwona zjechała i wyszła na pustą ulicę, rozejrzała się dookoła, nigdzie żywej duszy. Zrezygnowana zawróciła z powrotem do domu. Tomek „złapał łebka”, pojechał do „ścieku”, który był czynny niemal do świtu, nie zwalniając kierowcy, kupił butelkę wytrawnego wina i wrócił do domu. W czasie kiedy go nie było, Iwona posprzątała ze stołu, pomyła kieliszki i filiżanki po kawie. - No proszę! - zawołał od progu. - Co znaczy kobieta w domu. - To ja zawróciłam się z powrotem, żebyś ty nie wychodził z domu - powiedziała zawiedzionym głosem. - A ty… postawiłeś na swoim. - Przepraszam, ale naprawdę cieszę się z twojego powrotu. Napijesz się wina? Odmówiła.
-Dziękuję, jestem zmęczona. Ja też jestem zmęczony, jednak się trochę napiję. Przyniósł sobie z kuchni czysty kielich, otworzył butelkę i nalał sobie do połowy. -Twoje zdrowie. Założyła szlafrok i usiadła na tapczanie. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że przez cały czas tapczan był rozbebeszony, czyli nie schowana była pościel. Powiedziała mu o tym, uśmiechnął się w odpowiedzi. - Nie przejmuj się - pocieszył ją. - Oni są do tego przyzwyczajeni, a zresztą jak kiedyś do nich pójdziemy, to jeszcze gorszy bałagan zastaniemy. Poczęstuj mnie papierosem - poprosiła.—Moje się skończyły. Przypalił dwa papierosy, podał jej jednego. -Naprawdę nie chcesz się napić? Napiję się łyk od ciebie. Podał jej swoją szklankę, upiła połowę zawartości i oddała mu. Palili w milczeniu, które przerwał Tomek: -Ty myślisz, że ja żartuję z tym ślubem, aleja nie żartuję. Chcę się ożenić z tobą i to jak najszybciej. Przerwał swoją wypowiedź i zamyślił się. Słuchała go, siedząc na tapczanie z podkurczonymi nogami. -Ożenię się z tobą i wyjadę. Jak będę żonaty, to powinni mnie puścić. Zostawię ci wszystko, mieszkanie, meble, nawet samochód. Tam kupię sobie nowy. Mam tam od lat robotę nagraną, zarobię parę złotych i wrócę. Słuchała go w milczeniu, a kiedy skończył, powiedziała: -Tu też masz pracę. -Mam - przyznał. - Mam, nawet dobrą pracę, pracuję i co mam z tego? Poza satysfakcją, nic! Muszę wyjechać, dopóki jestem jeszcze młody, bo później… -Trzeba przyznać, że nieźle sobie to wszystko wykombinowałeś. Ożenisz się ze mną i wyjedziesz sobie, a ja, młoda mężatka, będę podrywała sobie fagasów. Chcesz wyjechać, a nie pomyślałeś o tym, że może ja też będę chciała wyjechać. - Nic nie stoi na przeszkodzie, urządzą się tam, przyślę ci zaproszenie, sprzedasz mieszkanie, meble, samochód, i jako małżonka przyjedziesz do mnie w ramach łączenia rodzin. Pomyśl o tym. - Kładziemy się spać - zaproponowała. - Jutro mam masę zajęć.
Wsunęła się pod kołdrę. Ledwie przymknęła oczy, usnęła ze zmęczenia. Tomek nalał sobie jeszcze pół szklanki wina, wypił i poszedł do łazienki. Potem cichutko położył się obok i zgasił światło. Rano jak co dzień poderwał się, Iwona jeszcze spała. Umył się i ubrał. Zszedł na dół do sklepu po zakupy. Zrobił śniadanie i dopiero ją obudził. - Która godzina? - spytała. - Czas wstawać, śniadanie na stole. Iwona wyskoczyła z pościeli, szybko umyła się i ubrała. Z uznaniem spojrzała na zastawiony stół. - Proszę, proszę, jaja na szynce, świeże bułeczki z masłem, kawa. Byłeś w sklepie? - Jedz — ponaglił. - Nigdy tak rano nie jem śniadań, a najczęściej w ogóle. - Dlatego wyglądasz jak szczapa. Ale nie przejmuj się, podtu- czę cię do dnia ślubu. Po śniadaniu Iwona sprzątnęła ze stołu. Chciała schować też pościel, ale Tomasz powstrzymał ją. - Daj sobie spokój, siadaj, zapalimy. O której musisz być na uczelni? - O jedenastej. - Masz sporo czasu, jest dopiero godzina siódma. Odwieźć cię do akademika, czy wolisz zostać tutaj? - Jeśli mnie odwieziesz, będzie to wyglądało, że wracam z nocy. Wolę zostać. - Masz rację. Dam ci klucze zapasowe. Pośpij sobie jeszcze, a później do mnie zadzwonisz i umówimy się na mieście. Zjemy razem obiad. Wręczył jej klucze, wizytówkę z nazwiskiem, telefonami do pracy i do domu, pocałował po ojcowsku w czoło i wyszedł. Iwona podeszła do okna. Tomasz z dołu pomachał jej ręką, potem zasiadł za kierownicą, zapalił silnik, wrzucił bieg i odjechał. Iwona nie kładła się już, natomiast dokładnie splądrowała całe mieszkanie, nie po to, żeby coś z niego wynieść, jak czynią to dziewczyny na całym świecie, ale żeby wiedzieć, co i gdzie się znajduje. Odkurzyła mieszkanie, wyniosła śmieci do zsypu, wyczyściła kuchnię, przeprała desusy i biustonosz i wywiesiła na loggii, prze- prała obrus z ławy-stołu, a na końcu się wykąpała. Po wyjściu z wanny chciała zapalić i wtedy dopiero okazało się, że nie ma papierosów. Nie namyślając się długo, założyła sukienkę na gołe ciało i wyszła z mieszkania. Na szczęście nie musiała daleko chodzić, kiosk ,‘Ruchu« był w pobliżu. Kupiła Carmeny, Życie Warszawy i wróciła do domu akurat w chwili, kiedy dzwonił telefon, podniosła słuchawkę.
Dzwonił Tomek z pracy. Okazało się, że w czasie kiedy jej nie było, dzwonił kilka razy, wyjaśniła mu, że wychodziła na dół do kiosku po papierosy. Gdzie się spotkamy? - spytał. Gdzieś na Krakowskim - zaproponowała. O czwartej w „Harendzie”, może być? Może, ale zaczekaj, gdybym się trochę spóźniła. Zgoda. Spotkali się, jak ustalili. Na dole w restauracji zjedli razem obiad i przeszli na parter do kawiarni. Czego się napijesz? Wszystko jedno. Kawa i lampka wina, może być? Niech będzie. Przywołał kelnerkę i złożył zamówienie. Poczęstował ją papierosem i podał ognia. W pewnej chwili dostrzegł w drzwiach sali Lidkę w towarzystwie playboya. Powiedział jej o tym, że przyjaciółka stoi w drzwiach i rozgląda się po sali za wolnym stolikiem bądź też za kimś ze znajomych. Iwona spojrzała w stronę drzwi, przyjaciółka jądostrzegła, przeprosiła playboya i podeszła do stolika. Cześć! - powiedziała krótko. Cześć - odparli jej. Iwona ucieszyła się na widok uśmiechniętej, zadowolonej koleżanki.
-Cieszę się, że was widzę - zaszczebiotała Lidka. - Sami siedzicie? Czy pozwolicie się do siebie przysiąść, jestem ze Zdzichem, znacie się przecież. Usiadła bez zaproszenia, gestem ręki przywołała Zdzicha. Ruszył w ich stronę, leniwym, marynarskim krokiem, nie przestając obracać przybrudzoną zapałkę w ustach. Skinieniem głowy przywitał siedzących, nogą odsunął sobie krzesło od stolika i rozsiadł się na nim niczym w żydowskiej herbaciarni. -Co słychać? - spytał Tomek. -„Wujcio” ma do ciebie żal. Ogromny żal - wycedził Zdzicho. - Podkreślam, ogromny żal. -O co? - zdziwił się Tomek. -Ty wiesz, o co. -Daję słowo… —Doskonale wiesz, gdzie Wujcio ma twoje słowo. Wujcio strasznie nie lubi, jak ktoś mu wyżera najsmaczniejsze kąski z półmiska, i to w jego własnym domu. Oj, nie lubi. -Mów jaśniej - powiedział Tomek, udając głupka. Gdzieś się ulotnił z tą dziewczyną-Zdzicho wskazał na Iwonę. -Sama wyszłam — bez namysłu odparła Iwona. -Ciekawe, jak? -Nie ma w tym nic ciekawego - przez okno. Miałam rozbierać się do naga przed tobą i przed tym twoim ohydnym „Wujciem”? -Nie widzę w tym nic złego. - Ty nie widzisz, ale ja widzę! - powiedziała Iwona w złości podniesionym głosem. - Nie krzycz tak i upomniał ją Zdzicho pewny siebie. - Nie jestem głuchy. —Ja nie krzyczę—powiedziała wściekła. - Wynoś się od stolika! Nikt nie spodziewał się takiej reakcji ze strony Iwony. Zdzicho zachował spokój, jakby jej słowa nie dotyczyły jego. Uśmiechnął się lekceważąco i zapytał: -To kiedy zjawisz się u Wujcia? -Ja ci się zjawię! -Zjawisz się — zapewnił. — Wcześniej niż myślisz. Tomek, chcąc załagodzić powstałą sytuację, zwrócił się do Zdzicha: -Co słychać, poza tym? Zdzicho nie odpowiedział na pytanie. Przymrużonymi oczyma patrzy ł na Iwonę. W jego spojrzeniu i głosie z łatwością można było wyczuć groźbę. Tomek powtórzył pytanie. Zdzicho, wyrwany z zamyślenia, odparł:
-Chałowo. Wujcio pchnął mnie w miasto za „sałatą i nowym towarem”. Szykuje się wielkie bankiecisko! Byłem na Rynku - puchy. a tu ropuchy. Wiocha! Tomek rozejrzał się po kawiarni. Przy stolikach siedziały nad rozłożonymi skryptami same okulamice, przyszłe nauczycielki. Robiły notatki i popijały „małą czarną”. -No, ale nic - pocieszył się Zdzicho. - Coś się wykombinuje. Jeszcze tak nie było, żeby jakoś nie było. Przyjdziesz? Chyba nie, mam sporo roboty - odparł Tomek. Zdzicho spojrzał na Tomka z lekceważącym uśmiechem. -Szkoda - powiedział Zdzicho. - Bo ona przyjdzie - wskazał na Iwonę. Zdzicho, nie zwracając na siebie niczyjej uwagi, sprytnie po doliniarsku wyciągnął Iwonie z torebki portfel, w którym miała wszystkie dokumenty. -Czekam na ciebie u Wujcia o dziesiątej wieczorem - powiedział, zwracając się do Iwony. - Aha, bardzo nie lubię, jak ktoś się spóźnia! Wstał od stołu i odszedł o krok. Przyjdziesz, prawda, kotku? Po twoim trupie! - odparła. Zdzicho pewny siebie pokazał jej portfel, jaki wyciągnął jej z torebki. Mój portfel - zawołała Iwona. - Oddaj go natychmiast! Zdzicho uśmiechnął się bezczelnie i schował go z powrotem do kieszeni. Oddam ci, jak przyjdziesz do Wujcia. I znowu nastąpiła niespodziewana sytuacja. Iwona poderwała się od stolika, rozejrzała się po kawiarni i krzyknęła na cały głos: Złodziej! Łapać złodzieja! Pewny dotąd siebie Zdzicho, nagle znieruchomiał. Dosłownie zdrętwiał. Nie spodziewał się takiej reakcji ze strony dziewczyny. Kilku klientów poderwało się od stolików i otoczyło Zdzicha. Siedzący przy stoliku służbowym tuż przy drzwiach kierownik kawiarni szybkim ruchem przekręcił klucz w zamku i również podbiegł do Żdzicha.
- Co tu się dzieje? - spytał kierownik. - Zabrał mi portfel - Iwona wskazała Zdzicha. Zdzicho, który ochłonął z zaskoczenia, uśmiechnął się bezczelnie, gestem ręki uspokoił wszystkich i powiedział: - Spokojnie, panowie, spokojnie! Wziąłem od niej portfel, a jest to moja koleżanka, ponieważ rok temu pożyczyłem jej dziesięć tysięcy i od tamtej pory mnie unika, nie ma zamiaru mi ich oddać. Sprawdzę tylko, czy w środku są pieniądze, jeśli są wezmę co swoje i z powrotem oddam portfel przy świadkach. Zebrani zaniemówili, zaniemówiła nawet sama Iwona. Zdzicho najspokojniej otworzył portfel i całą jego zawartość wysypał na sąsiedni stolik. W dowodzie osobistym znalazł pięć tysięcy złotych złożonych w jednym banknocie. - No, proszę. Przed chwilą twierdziła, że nie ma pieniędzy - powiedział zadowolony, chowając pieniądze do kieszeni. - Oszustka! To zabieram przy świadkach i daję ci dwa tygodnie, żebyś oddała mi resztę. Jeśli w ciągu tego czasu nie oddasz mi pieniędzy, pożałujesz! — zagroził i zwrócił się do kierownika kawiarni: - Proszę otworzyć drzwi! Zdezorientowany kierownik otworzył drzwi przed Zdzichem. - Ależ proszę pana - Iwona zwróciła się do niego. - To wasza sprawa, nie będę mieszał się do czyichś spraw - odparł i usiadł na swoim miejscu. Zdzicho, nie zatrzymywany przez nikogo, jak panisko opuścił kawiarnię, zostawiając Lidkę przy stoliku jak wyżętą szmatę. Po odejściu Zdzicha, zakochana Lidka z wyrzutem odezwała się do Iwony: - Jak mogłaś nazwać go złodziejem i to w miejscu publicznym przy ludziach! - Won, ty ścierwo — rzuciła krótko Iwona. - Ale to już! No, czemu tu jeszcze siedzisz? Oburzona Lidka chwyciła torebkę i jak oparzona poderwała się od stolika. Dobize, pójdę sobie - powiedziała bliska płaczu. - Byłam 0 tobie innego zdania! Po odejściu Lidki. Iwona pozbierała porozrzucane dokumenty 1poukładała z powrotem w portfelu, a później schowała go do torebki. Kelnerka postawiła przed nimi kawę i wino dla Iwony. - Przepraszam cię - powiedział przygnębiony Tomek. - Za co? - zdziwiła się szczerze Iwona. —Nareszcie jestem goła i wesoła - dokończyła z uśmiechem. - Za wszystko, za całe to zajście. Gdybym nie był samochodem. chętnie rąbnąłbym kielicha.
- Nie przejmuj się - pocieszyła go. - Żal mi tylko Lidki. Dobra dziewczyna, a tak sromotnie wpadła! - Nie twoja wina, jej wina, że ciebie tam przyprowadziła, ale też i dobrze, żeś się tam zjawiła, bo chociaż cię poznałem. - Twoje zdrówko - Iwona przepiła do Tomka. Tomek trącił się filiżanką kawy. Iwona przypomniała sobie nagle o kluczach. Sięgnęła do torby, odszukała je i położyła przed Tomkiem. - Trzymaj je - powiedział. - Ja mam swoje. Kiedy tylko zechcesz, zawsze możesz wpaść, pouczyć się, przespać, przeprać coś, wykąpać. A najlepiej zrobiłabyś, Iwonko, gdybyś spakowała swoje manele w akademiku i zamieszkała u mnie. - Na to zawsze jest czas - odparła. - Możemy się spotykać w wolnych chwilach. Ty masz pracę, ja naukę i to w tej chwili jest dla mnie najważniejsze. Nauka, nauka i jeszcze raz nauka. Ty już studia masz za sobą możesz robić, co tylko zechcesz, a przede mną cały rok harówki. - Nawet się nie obejrzysz, jak ten rok zleci. - Muszę mieć spokojną głowę. Tomek przywołał kelnerkę, zapłacił rachunek. - To co robimy? - spytał. -Ja jadę do siebie - postanowiła. - Muszę się trochę pouczyć. Aty… 1 Aja? - zamyślił się. - Ja nie wiem, co mam robić, dokąd pójść. Siedzieć samemu w domu, po tym, co z tobą przeżyłem przez ten czas? Nie. Do Wujcia nie pójdę, do Witka też nie, może do kina? - zastanawiał się głośno. Nagle przypomniał sobie zdanie z Gorkiego: - „…drogi buduję, a człowiek nie ma dokąd iść”. - Nigdy tego nie słyszałam. Smutne to, ale prawdziwe. - Mam cię odwieźć? - Jak uważasz. Wyszli. Przed kawiarnią na ulicy stał samochód. Tomek otworzył drzwi i pomógł Iwonie ulokować się, sam zajął miejsce za kierownicą. Jechali przez zatłoczone miasto, Tomek prowadził auto spokojnie z wielką wprawą. Po kwadransie byli na miejscu. - To jak i kiedy się zobaczymy? - spytał. Przed drzwiami do akademika rojno było niczym w ulu. Ludzie wchodzili do budynku i wychodzili. -1 ty mieszkasz w tym „babińcu”? - Nie jest tak strasznie. Mieszkają też mężczyźni, a nawet studenckie małżeństwa z
małymi dziećmi. Tomek opuścił szybę do oporu. Słychać było wielojęzyczną mowę. W przejściu mijali się kolorowi studenci. - Istna wieża Babel. Od pierwszego piętra aż po dach prawie wszystkie okna były pootwierane. W niektórych obramowaniach na gwoździach wisiały siatki z zakupami. - Nie mogę zrozumieć, jak w takich warunkach można żyć i uczyć się jednocześnie. - Można. Musnęła go wargami w policzek i wyskoczyła na zewnątrz wozu. - Zaczekaj, pokażę ci, w którym pokoju mieszkam. Pobiegła do drzwi, a po chwili wychylona do połowy w oknie machnęła mu ręką. Przesłał jej całusa i odjechał. Późnym wieczorem zjawiła się Lidka. Z wyraźną nienawiścią spojrzała na Iwonę. Rozebrała się, zarzuciła na siebie szlafrok, wzięła ręcznik, mydło i poszła pod prysznic. Iwona, siedząc nad skryptem, cały czas obserwowała ją kątem oka. Lidka wróciła spod prysznicu z ręcznikiem na głowie zawiniętym w turban. Nawinęła na włosy lokówki i wysuszyła suszarką, umalowała usta i twarz, ubrała się w najlepsze „ciuchy” i wyszła bez słowa. Po jej wyjściu Iwona wyjrzała przez okno. Na dole przed wejściem krążył Zdzicho. Iwona odsunęła skrypt na środek stołu, wstała. przejrzała się w lustrze wiszącym na wewnętrznej stronie szafy, poprawiła uczesanie i wyszła z pokoju, zamykając drzwi na klucz. Windą zjechała na parter do klubu. Siedząc przy stoliku na wprost drzwi, dostrzegła w pewnej chwili Zdzicha. Chciał jechać na górę, ale Lidka powstrzymywała go ze wszystkich sił. Wreszcie dał za wygraną. Wyszli oboje przed budynek. Po dłuższej chwili Iwona też wyszła, ale Zdzicha ani Lidki nie było przed akademikiem. Postanowiła zadzwonić do Tomka. Przy I portierni był automat. Wychodząc nie wzięła ze sobą pieniędzy. Bezradnie rozejrzała się po hallu za kimś znajomym. Napatoczył się kolega z roku. Iwona zwróciła się do niego o pożyczkę. - Stary, masz drobne? - Teraz grube są drobne - odparł. - Po co ci drobne? - Chciałabym zadzwonić. - Jeśli to niedaleko, to lepiej wsiadaj w tramwaj i jedź, po co masz dzwonić - powiedział, sięgając do kieszeni. - Trzymaj jeszcze, bo to stary złodziej z tego automatu.
Wręczył jej kilka sztuk bilonu. Chłopak miał rację. Automat „połknął” dwie pierwsze monety, połączyła się za trzecim razem. Sygnał był przerywany, nikogo nie było w domu. Po chwili zadzwoniła jeszcze raz, to samo. Ku jej zdziwieniu, niespodziewanie ogarnęła jąjakaś wściekłość. Ze złością odwiesiła słuchawkę. 1 Co, wystawił cię kochaś - zażartował ten sam chłopak, który pożyczył jej drobne na telefon. - Nie przejmuj się, nie będzie ten, to będzie inny - pocieszył ją. - A najlepiej zrobisz, Iwonko, jak przyprawisz mu ze mną rogi. - Głupi. - Wypijemy po kawie? Ja stawiam - zaproponował. Weszli do klubu. -Poszukaj wolnych miejsc. Znalazła wolny stolik w kącie kawiarenki. Chłopak przyniósł na tacy dwa podwójne wina i dwie duże kawy. Odniósł tackę i wró cił z cukrem i łyżeczkami. Wyciągnął z bluzy dżynsowej papierosy. Poczęstował Iwonę i podał jej ognia. - Co to za facet szarpał się z Lidką przed wejściem? - Nie wiem. Nie widziałam. - Znam skądś tę gębę, tylko nie wiem, skąd. - Ludzie są do siebie podobni, można się łatwo pomylić - odparła wymijająco. -Mam dobrą pamięć wzrokową. Musiałem gdzieś spotkać tego faceta. No to abyśmy — podniósł kieliszek. - Twoje zdrowie. Wypili wino na dwa razy, potem sięgnęli po kawę. - Mieszkasz z nią razem w pokoju? - Nie mam innego wyjścia, ale myślę, że już niedługo. Chłopak jeszcze raz zakupił podwójne wino. Siedzieli aż do zamknięcia klubu. Potem pożegnali się przed portiernią. On pojechał windą do góry, po jego odejściu postanowiła jeszcze zadzwonić. Wrzuciła monetę do aparatu i wykręciła numer Tomka. Przez moment czekała w napięciu, nikt nie podnosił słuchawki, w końcu poznała głos Tomka w słuchawce. „Halo, halo, halo, do jasnej cholery!” — wołał coraz bardziej wściekły. Nie odzywała się, w końcu Tomek zaklął i rzucił słuchawkę. Ona też odwiesiła. Poczuła dziwną ulgę, uśmiechnęła się nawet, że na dobranoc zdenerwowała go. Pojechała na górę, wzięła prysznic i położyła się. Przerzuciła jeszcze kilka stron skryptu, potem zgasiła światło i zasnęła. Rano, kiedy Iwona szła już na uczelnię, zjawiła się podpita Lidka. Miała
spuchnięte usta i podbite oko. —To wszystko przez ciebie—powiedziała. - Ty jesteś wszystkiemu winna. Pobił mnie przez ciebie, żeś nie chciała iść do Wujcia! Iwona popatrzyła z politowaniem na koleżankę. Żal jej się zrobiło Lidki, ale nie odezwała się ani słowem. - Odezwij się do mnie — krzyknęła Lidka. - Czemu milczysz. W innej sytuacji Iwona przytuliłaby dziewczynę, pocieszyła, ale postanowiła ją ukarać dla jej dobra, jak mniemała. Lidka zwaliła się na swoim łóżku twarzą do poduszki i zaczęła kwilić. Iwona przygotowała się do wyjścia i w drzwiach dopiero odezwała się: ———»j—— Jeśli nic chcesz mieć kłopotów, to zapamiętaj sobie: Nie życzę sobie, żeby ten twój amant zjawił się tu w pokoju. Jak go tu zobaczę, to skończy się wszystko milicją. Zrozumiałaś? A właśnie że przyprowadzę go tutaj! Iwona nie dosłyszała już tych słów. - Tak samo jak ty mieszkam w tym pokoju i wolno mi przyprowadzać. kogo zechcę! krzyknęła na koniec, a chwilę potem zasnęła snem sprawiedliwych. Po południu Iwona zadzwoniła do Tomka. Jakby czekał na jej telefon. Gdzie jesteś? - spytał dziwnie podenerwowany. Co się stało? Pytam, gdzie jesteś? Co się stało, powiedz mi. - Jak się zobaczymy, to ci powiem. Gdzie możemy się zobaczyć? W „Wilanowskiej” przy placu Trzech Krzyży. Zaraz tam będę - powiedział Tomek i odłożył słuchawkę. Iwona nie musiała długo czekać. Zjawił się rzeczywiście w kilka minut po rozmowie. Podeszła kelnerka, zamówił kawy.
Co się stało? Mów. Tomek w milczeniu popatrzył na dziewczynę, chwilę jakby się zastanawiał nad tym, czy powiedzieć jej, co mu uczyniono, czy też nie. No - ponagliła. - Właściwie to nic, głupstwo, tylko tyle że będę musiał samochód odprowadzić do warsztatu. No, nie wstydź się, powiedz, co się wydarzyło. Ktoś stłukł mi oba reflektory. Przypadkowo czy celowo? Przypuszczam, że ktoś złośliwie to zrobił. Masz kogoś na myśli? Nikogo nie złapałem za rękę, więc… Ja się domyślam, kto to mógł być - powiedziała i zamilkła. Po chwili podjęła przerwaną myśl. - Zdzicho, ten od Wujcia, pobił w nocy Lidkę. -Skąd wiesz? | Bo widziałam ją dzisiaj rano. Ma opuchniętą twarz i podbite oko. Przyszła do pokoju pijana z pretensją, że to przeze mnie, bo nie poszłam na prywatkę do Wujcia. -Czemu nie zgłosi tego na milicję? -A czemu ty nie zgłosisz? — odparła pytaniem na pytanie. i Bo ja nie wiem, kto potłukł mi reflektory, a ona… -Ona jest w nim zakochana i też nie zgłosi. -Myślisz, że on to mógł zrobić? -Pewna nie jestem, ale podejrzewam. Tomek uśmiechnął się i położył swoją dłoń na jej ręku.
-Mamy podobne podejrzenia - powiedział. Iwona również uśmiechnęła się, że zgodził się z jej podejrzeniami. 1 W sumie nic się nie stało. Dzisiaj jeszcze kupię reflektory i założę. -A ja Lidkę przycisnę do muru, może od niej coś się dowiem na ten temat. -Nie rób tego, daj sobie spokój. -Jak mam dać sobie spokój, skoro to wszystko z mojego powodu. Gdybym poszła na rozbieraną randkę do Wujcia, wszystko byłoby w porządku, Lidka nie pobita i samochód cały. Zamilkła na chwilę, a potem dodała: -Pójdę do Wujcia - powiedziała stanowczo. -Chyba żartujesz - zaniepokoił się. -Mówię całkiem poważnie, pójdę razem z milicją. -Nie zrobisz tego, zabraniam ci. Walet Dla jednych Walet był wykolejeńcem, typem spod ciemnej gwiazdy, szarlatanem, wyrwij groszem i Bóg wie czym jeszcze. Faktem było, że Walet nie był człowiekiem przeciętnym, że miał swój „styl i dryl”, dowcip i gest, a przede wszystkim głowę pełną nieprzeciętnych pomysłów. Walet był dobrze zbudowanym, przystojnym mężczyzną, w wieku Chrystusowym, miał czarną czuprynę, śniadą karnację i wiecznie śmiejące się szelmowskie oczy. Kobiety, a zwłaszcza dziewczyny, unikały go jak ognia z dwóch powodów: po pierwsze, że wykorzysta je, ośmieszy i puści kantem, a po drugie, był arogancki wobec nich. Nieraz z braku papierosów zwracał się do nieznajomej dziewczyny: „Słuchaj no ty, cichodajka, masz jakiegoś przyzwoitego papierosa?” Albo: „Sałacińska, niech ten patafian nie truje ci dupy, niech postawi ci porządny obiad, bo na pewno od trzech dni nic w gębie nie miałaś.” Sam Walet był wiecznym studentem. Zmieniał uczelnie jak przysłowiowe rękawiczki, a na uczelniach przed uzyskaniem absolutorium na jednym wydziale, ku zaskoczeniu kolegów i wykładowców, bez żadnych wyjaśnień, przenosił się na inny wydział. W ten sposób, po zaliczeniu czwartego roku Akademii Medycznej, przeniósł się na Politechnikę na wydział mechaniczny, po drugim roku zrezygnował i pokłonił się progom uniwersyteckim. Studiował kolejno: filozofię, polonistykę i nieco dłużej zatrzymał się na psychologii. W ten sposób Walet w ciągu kilkunastu lat poznał trzy renomowane uczelnie w kraju, poznał, jeśli nawet nie dokładnie, to w każdym razie zadowalająco, kilka dziedzin nauki, wielu ciekawych ludzi. Koledzy, z którymi rozpoczynał nauki medyczne, dawno zdo byli zawód i stopnie naukowe, pracowali na terenie całego kraju i poza jego granicami, pozakładali rodziny, dorobili się własnych mieszkań, dzieci i samochodów, a Walet jeden
garnitur miał na kilka lat, zmieniał tylko koszule, skarpety i akademiki. Żył beztrosko, z dnia na dzień, z każdym rokiem przenosił się tylko z pietra na piętro w tym samym akademiku, z pokoju do pokoju. Personel wszystkich akademików na terenie całego miasta, poczynając od palaczy, których nie wiadomo czemu nazywano w chwilach nagłej „potrzeby”: „skocz do ciotki” bądź też: „skocz do babki”, przez portiernię, a skończywszy na Tadziu, kierowniku akademika, wszyscy bez wyjątku doskonale znali sylwetkę i dowcip Waleta i nawet jeśli kiedyś Walet zasiedział się u dziewczyny lub kolegów w innym akademiku, a lokatorzy z zakłopotaniem spoglądali na siebie, gdzie by tu gościa ułożyć, ten z właściwym sobie uśmiechem uspokajał ich słowami: „O mnie się nie kłopoczcie, mam jeszcze nocny pociąg, pojadę na wieś do rodziców, może mnie przenocują, a w najgorszym razie mam tu obok znajomą profesorkę z ekonomii, stara panna, ta z pewnością przyjmie mnie z otwartymi ramionami 0 każdej porze dnia i nocy. Wieczorem postawi kolację, rano, nie chcąc mnie wcześnie budzić, z pewnością zostawi mi klucze od mieszkania, w kuchni na stole śniadanie, gdzie obok z pewnością będzie leżała wyperfumowana karteczka z dedykacją: «Koteczku! Koniecznie musisz zjeść śniadanko, gdyby cię suszyło, w lodówce masz Radebergera. Tak smacznie spałeś, że nie miałam sumienia cię budzić. Klucze przynieś mi na wydział. Pa. Twoja Lola.»” Walet żegnał się nad ranem z kolegami, biegł na dół do portiera, a ten z trudem dźwigał się z ustawionych foteli, na któiych spał, 1ze zdziwieniem zwracał się do niego: - Co? Jeszcze pan nie śpi, panie Walet? Walet czarująco uśmiechał się do Kulasa i wciskał mu ten sam od lat znany bałach: - Aniołku, zagapiłem się, grałem z kolegami w brydża, pan pozwoli mi jakieś klucze od pokoju gościnnego. - Panie Walet, herbaty się pan napije? Kawy nie mam - wstydliwie tłumaczył się portier i nastawiał elektryczny czajnik. - Wejdź pan tutaj, co będziesz pan tam stał. Walet jakby łaskawie spełniał życzenie faceta. Wchodził do dyżurki, rozsiadał się wygodnie w fotelu i spokojnie czekał, aż postawi przed nim herbatę, poda łyżeczkę i cukier w słoiku. - Panie Walet, co pan teraz robi? - spytał bez przekonania dyżurny portier. Uczę się, drogi panie, uczę. - To ja wiem i bez pana, że pan się uczy, ale pytam się, czego tym razem. - Obecnie na psychologii jestem. Właściwie powinienem kończyć w tym roku.
Ciekawe. Nie ma w tym nic ciekawego. - Nie o to mi chodzi - mówił portier, z powagą spoglądając na Waleta. - Chodzi mi o to, kiedy pan wreszcie da sobie spokój z tą nauką. -Chyba nigdy, po prostu ciągnie mnie do nauki. A według pana, to co? Powinienem skończyć jakiś wydział i załapać się na byle jaką robotę, to pan miał na myśli? Mężczyzna, popijając herbatę, niezdecydowanie spoglądał na Waleta. Cholera wie, co o tym wszystkim myśleć. Przy ostatnim łyku wręczał Waletowi klucz do pokoju profesorskiego i dodawał na pożegnanie: -W łazience jest mydło i czysty ręcznik. Aha, panie Walet, jak pan się właściwie nazywa? Tyle lat się znamy, wszyscy naokoło wołają na pana Walet i Walet… Tadeusz Siedlecki. Panie Tadziu - powiedział niespodziewanie. Na dźwięk własnego, dawno nie słyszanego imienia Walet smutnie się uśmiechnął i w zastanowieniu spojrzał na podłogę. Co się stało, uraziłem czymś pana? Nieee - powiedział przeciągle. — Tylko zaskoczyło mnie własne imię. Dawno nikt nie zwracał się do mnie po imieniu. A teraz gdzie pan mieszka? -Też w akademiku, ale na drugim końcu miasta. Jest nas dwóch w pokoju. Fajny chłopak, ale nazwałem go Bamber i tak zostało. Walet i Bamber pod jednym dachem. k________ Walet pożegnał portiera i poszedł do pokoju profesorskiego, w którym spędził już niejedną noc. Walet wracał do akademika z miasta w towarzystwie Joli, dziewczyny, która skrycie
podkochiwała się w nim. Walet domyślał się jej uczucia, ale udawał, że tego nie dostrzega. Teraz, siedząc na tylnym siedzeniu w taksówce, miała rzadką okazję przytulić się do niego, co też delikatnie czyniła, tym bardziej że oboje wracali z obrony pracy doktorskiej, zakrapianej suto winem i wódką w restauracjo- kawiami, która ze względu na bliskość uczelni powinna nazywać się „Uniwersytecką”, a nie wiadomo czemu nazwano ją „Harendą”. Akademik o tej porze wyglądał jak statek pasażerski na pełnym morzu, prawie we wszystkich oknach paliły się światła, od piwnic, gdzie mieściła się kotłownia, aż po samo poddasze, wewnątrz, a i na zewnątrz, kipiało życie. Akademik, to mało powiedziane. Była to istna Wieża Babel w centrum Europy. W akademiku mieszkali: Murzyni, Metysi, Arabowie, Japończycy, Wietnamczycy, no i oczywiście w większości Polacy. Walet zatrzymał taksówkę przed wejściem do akademika, kierowcy zapłacił górką i pomógł dziewczynie wygramolić się z wozu. Zanim weszli do budynku, Jolka powiedziała: — Może byśmy się jeszcze czegoś napili, co? I zaczęła szukać w torebce pieniędzy. — Przestań bredzić — powiedział i pociągnął ją w stronę drzwi. - Starczy ci na dzisiaj. — To tobie starczy, ale nie mnie - odparła z przekorą. Spod drzwi zawróciła na pięcie i chwiejnym krokiem ruszyła do pobliskiej „Mordowni”, gdzie również przychodzili studenci. Walet nie zatrzymywał jej, kiedy zginęła mu z oczu za zakrętem, wszedł do budynku. Była pora kolacji i studenci, a szczególnie dziewczyny, z porcjami chleba owiniętymi w serwetki, tłoczyli się przy windzie. - Cześć. - Cześć. - Cześć. W itali go koledzy i znajome dziewczyny. Zapchane windy kursowały w dół i do góry. Wreszcie Waletowi udało się wcisnąć między rozszczebiotane dziewczyny i pojechał na górę. \Y’ pokoju przy stole siedział nad książką Bamber. — Bamber. ty kiedyś kurwa zwariujesz od tej nauki—rzucił Walet na przywitanie i ciężko siadł na wersalce. Bamber odsunął skrypt na bok i nieprzytomnym wzrokiem spojrzał na Waleta. Był
wyraźnie rozkojarzony. -Nie rozumiem - wydusił wreszcie z siebie. Walet słowo w słowo powtórzył zdanie. Bamber uśmiechnął się kwaśno. - Nie ma innej rady, muszę się uczyć, ty to zupełnie co innego, czego się dotkniesz, wychodzi ci. Walet uśmiechnął się życzliwie do Bambra. - Co się martwisz, co się smucisz, ze wsi jesteś, na wieś wrócisz - powtórzył Walet znane powiedzonko. - Łatwo ci mówić: „Na wieś wrócisz”. Właśnie że nie wrócę, jak nie zrobię magistra. Bez dyplomu nie mam co się pokazywać na wsi. Mówiłem ci, że mam na wsi narzeczoną, jej starzy są nadziani, mają hektar pod szkłem, dziewczyna jest we mnie zabujana, ale oni się uparli: „magister i koniec”. - To czym ty się przejmujesz, Bambrze? Chcą magistra? Będą mieli magistra! Będą cię jeszcze na rękach nosić i po nogach całować! Ja ci to mówię, ja, Walet! Czerstwa gęba Bambra, okrągła niczym talerz huculski, poszerzyła się jeszcze bardziej w radosnym uśmiechu. Co ty znowu wykombinowałeś? — spytał niepewnie Bamber i nagle spoważniał. - Przyszła mi do głowy genialna myśl — zawołał radośnie Walet. - Masz jakiś szmal? -A co? - Pytam, czy masz! Bamber podniósł się od stołu i podszedł do szafy, gdzie wisiała jego marynarka. Sięgnął do kieszeni, odwrócony tyłem nie mógł widzieć miny i spojrzenia Waleta, który bacznie obserwował każdy jego ruch. Wreszcie Bamber odwrócił się od szafy i ciekawie spojrzał w oczy Waletowi, ściskając w zaciśniętej garści pieniądze. - Masz coś na ząb? - spytał Walet. - Mam kawałek kiełbasy, chleb kupiłem, jeszcze ciepły, przed godziną. - To skocz do kotłowni po flaszką i szybko wracaj, bo mnie kac męczy. i Ale może… - Bamber chciał coś powiedzieć. 1 Ganiaj, bo się rozmyślę, jak wrócisz, to pogadamy przy kielichu. Bamber posłusznie wybiegł z pokoju, był z powrotem po pięciu minutach z butelką wódki wetkniętą z tyłu za pasek od spodni. - Jestem - powiedział zdyszanym głosem, stawiając butelkę czyściochy na stole. Zrobił kanapki, postawił obok butelki i usiadł na wprost Waleta.
- Polać? - spytał. I Nie — powstrzymał go Walet. - Zamknij drzwi na klucz. - Po co, i tak nikt nie przyjdzie. - Rób, co ci każę, Jolka może wpaść, jest podcięta. - Czemu ty jej tak nie lubisz? - spytał Bamber i sięgnął po butelkę, żeby nalać do szklanek. - Kto ci powiedział, że jej nie lubię? Lubię, ale powinna się uczyć. - Bardzo ładna i zgrabna dziewczyna, chłopaki za nią szaleją, a ona jak tylko ciebie zobaczy, to o mało się nie posika. i Chłopaki pewnego dnia obudzą się z ręką w nocniku i będzie po herbacie. Na wszystko za późno - zauważył Walet mentorsko. - A czemu ty się nie uczysz? - spytał Bamber. 1Ze mną, bratku, to zupełnie inna sprawa. Chodzę na uczelnię, bo nie mam gdzie mieszkać, ale gdybym miał własny kąt, czyli tak zwany dach nad głową, to ani chwili bym sobie dupy nie zawracał tym całym interesem, jakim jest uczelnia. A zresztą czyś ty kiedyś widział, żebym ja się uczył, siedział nad książką. Bamber przecząco pokręcił głową. - Co prawda, to prawda, nie widziałem. - No widzisz, a przechodzę z roku na rok. Trącili się szkłem, przekąsili i zapalili. - Ja, kolego, nie muszę się uczyć tak jak ty, nie muszę robić magistra, żeby się ożenić, ja wierzę w swoją gwiazdę. Jestem pewien, że pewnego dnia szczęście uśmiechnie się do mnie, wcześniej czy później, ale się uśmiechnie. -A co myślisz zrobić ze mną? — spytał Bamber. -Z tobą? Walet uważnie popatrzył na Bambra, chwilę milczał, a potem powiedział w zamyśleniu: - Masz szczęście, drogi Kołodzieju, że cię darzę braterskim uczuciem, dla ciebie to zrobię, ale komu innemu nawet bym nie zaproponował. -Co masz na myśli? -Po prostu zapłacisz mi, a ja cię przygotuję do egzaminu. -Ile? - spytał Bamber. -Dogadamy się. -Ten wał, Groszewski, obleje mnie na egzaminie - powiedział z przekonaniem Bamber. Nie wiem, czemu ten człowiek mnie tak nienawidzi.
-Sam jesteś wał, a Groszewski jest panem docentem. -Dla ciebie niech będzie panem, a dla mnie jest i pozostanie wałem. Bamber w milczeniu polał do szklanek, Walet czekał na reakcję Bambra. -Ile? - spytał Bamber. Zamiast odpowiedzi usłyszał: Nawet nie będziesz musiał się uczyć, dasz mi tylko swój indeks i na tym koniec. Bamber przez długą chwilę ciekawie przyglądał się Waletowi, a później wyznał szczerze: -Mówiąc prawdę, to ja z tego nic nie rozumiem. Bo jesteś dzięcioł, który chodzi na psychologię, a niczego nie rozumie. Człowieku! Trzeba myśleć! - i Walet puknął Bambra wskazującym palcem w czoło. - Trzeba myśleć powtórzył - bo w tym kraju za myślenie tylko się płaci. W pewnej chwili usłyszeli pukanie do drzwi, a potem rozpoznali głos Jolki, która skamlała za drzwiami: -Walet, otwórz, przecież wiem, że tam jesteś. Walet, najszybciej jak tylko potrafił, powiedział do Bambra: Polej raz-dwa, wypijemy i ją wpuścisz, a sam pójdziesz gdzieś i nie wracaj wcześniej jak za jakąś godzinę. Zgoda? Bamber polał, wypili i dopiero później otworzył drzwi dziewczynie. Jola stanęła w rozpiętym płaszczu, obiema rękami oparta o futrynę. Bamber przepuścił dziewczynę i zaniknął za nią drzwi. Jola na widok wódki uśmiechnęła się z zadowoleniem, zdjęła z siebie płaszcz i rzuciła na wersalkę Bambra, ośmielona wypitym alkoholem w „Mordowni”, bezpardonowo usiadła obok Waleta. -Czemu mnie unikasz? - spytała. Walet nic nie odpowiedział. Uparcie wpatrywał się w dziewczynę. Jola wzięła szklankę Bambra, obejrzała ją pod światło: -Czysta? — spytała. Skinął potakująco głową. Bez pytania sięgnęła po butelkę i nalała sobie do połowy szklanki, trąciła pustą szklankę Waleta i wypiła, później wyciągnęła z torebki paczkę Marlboro i poczęstowała go, podał jej ognia.
Paląc siedzieli w milczeniu: -Czemu nic nie mówisz? — spytała. -Przyglądam się tobie i myślę, co z ciebie wyrośnie. -Normalna dziwka - odparła krótko. -Ile miałaś lat, jak poszłaś z chłopakiem do łóżka? -Tak daleko pamięcią ja nie sięgam. Ajak myślisz? Wzruszył ramionami. - Znam cię od dwóch lat, ale jeszcze nigdy nie widziałem cię z żadnym chłopakiem. - Bo nie zwracasz na mnie uwagi, jakbyś się lepiej przyjrzał, to może byś zauważył to i owo. -Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. - W szesnaste urodziny poszłam do łóżka z kolegą brata. Teraz mam dwadzieścia dwa. -Kochałaś go? - Nie, ale koleżanki opowiadały o tym takie świństwa, że postanowiłam sama spróbować. -Napijesz się jeszcze? - zaproponował. -Polej. Walet polał do szklanek. Trącili się szkłem. -Dlaczego o to wszystko mnie wypytujesz? Zamiast odpowiedzi zapytał: -Zrobiłabyś coś dla mnie? -Co? Jest taki facet, któremu się bardzo podobasz. -Co to za facet? -Znasz go. bardzo mi na nim zależy. Jest ustawiony. Chcesz wpakować mnie do jego wyra. Tak? Wiilet nic nie odpowiedział. Znowu zapanowało milczenie. Walet bez pytania polał do szklanek. -A co ja z tego będę miała? - spytała, nie podnosząc wzroku. -A co byś chciała? Jola długo zastanawiała się nad odpowiedzią. -No?-ponaglił ją. -
Ciebie przez tydzień. Coś za coś. Po tygodniu odpuszczę ciebie. Walet uśmiechnął się z zadowoleniem. Przygarnął dziewczynę do siebie i pocałował w oczy. -Lubię cię, cholero - powiedział szczerze uradowany. - Lubię cię za to, że jesteś taka, a nie inna, że nie robisz z piczki kapliczki. Jolka też się uśmiechnęła. -Kiedy - spytała. -Wszystkiego dowiesz się za dwa dni. Wrócił Bamber. Teraz we trójkę dokończyli butelkę. Zapalili jeszcze. Jolka zaproponowała zrzutkę na drugą butelkę, ale nic z tego nie wyszło. Walet odprowadził dziewczynę do jej pokoju. Po powrocie Bamber zapytał: -To jak będzie z moją sprawą. -Daj mi swój indeks - poprosił Walet, a kiedy już trzymał dokument w ręku, dodał: Odpalisz mi swoje stypendium miesięczne. Stoi? Bamber nie miał innego wyj ścia, j ak tylko przystać na propozycję Waleta. Walet z indeksem Bambra w kieszeni wszedł do gabinetu docenta Groszewskiego. Groszewski, od lat kolega Waleta, na jego widok szczerze się ucieszył. Podniósł się zza biurka, z przyjaznym uśmiechem wyciągnął rękę na powitanie i wskazał na miejsce na wprost siebie. -Co cię, Tadziu, sprowadza? - spytał Groszewski. -Kilka spraw - odparł wesoło Walet. - Masz trochę czasu? - Dla ciebie zawsze! Groszewski traktował Waleta jak młodszego brata. Przed laty razem dzielili biedę studencką we wspólnym pokoju akademika, później ich drogi rozeszły się, ale spotykali się od czasu do czasu. Groszewski zdobył tytuł magistra, obronił pracę doktorską, a ostatnio został docentem. Walet, który w najbliższym czasie nie myślał 0 zdobyciu tytułu magistra, większość czasu spędzał w kawiarniach 1modnej winiarni, gdzie znał stałych bywalców i oni go znali, łącznie z personelem. -Jak ty żyjesz? - spytał Walet. - Jak Groszek przy drodze - odparł Docent. - A ty? - Jakoś nie mogę się uspokoić, pociąga mnie nauka, ale nie mogę niczego skończyć. - Bo nie chcesz. - Można to i tak nazwać. - Spotykasz kogoś ze znajomych?
- Spotykam. Nie dalej jak wczoraj rozmawiałem o tobie z Jolką. Pamiętasz ją jeszcze? - No jakże! Bardzo mi się podobała ta dziewczyna, co z nią się dzieje? - Mieszka razem ze mną w akademiku. - Chętnie bym się z nią zobaczył. - Nie ma sprawy, masz to z głowy. W sobotę w akademiku organizuję wieczorek taneczny, będzie trochę do wypicia. Postaram się, żeby ściągnąć Jolkę. Przyjdziesz, rozerwiesz się. - Świetny pomysł - zapalił się Docent. - To mam z głowy. - Co dalej, czego potrzebujesz? - Mam takiego chłopaka, głąb za wszelką cenę chce zrobić magistra i wrócić na wieś. Ma zamiar ożenić się z badylarą. - Ty chyba zwariowałeś. - Nie, wiem, co mówię. - Kto to taki? Walet wyciągnął indeks Bambra i podał Groszewskiemu. Docent wziął indeks i przyjrzał się fotografii, zanim przeczytał nazwisko. | A, to ten gnojek. Co cię z nim łączy? - spytał Groszewski. -Nic, tyle tylko że mieszkam z nim w jednym pokoju. To wszystko. On u mnie nic zda, żeby nie wiem co. Dlatego ja przyszedłem z jego indeksem. Wierz mi, Groszek że ten chłopak się uczy, ale ma siano w głowie. Za wszelką cenę chce zrobić magistra i wracać na wieś. Ma zamiar ożenić się z bady- larą. Bez d_\plomu nie ma co pokazywać się na wsi. Groszewski dłuższą chwilę obracał indeks Bambra w rękach. Przenosił spojrzenie z Waleta na indeks, wreszcie powiedział: - Dobrze, postawię mu stopień, ale tylko dlatego, żeby tego gnojka nie oglądać na oczy. Złożył swój podpis i z wyraźnym wstrętem oddał indeks Waletowi. - Czym on tak ci zalazł za skórę? - zainteresował się Walet. - Nie ma o czym mówić. Cham pozostanie zawsze chamem - uciął krótko Groszewski. Czyli jesteśmy umówieni na sobotę. - Czekam na ciebie o siódmej na portierni. Serdeczne dzięki - podziękował Walet. Wychodzisz czy zostajesz? - Mam jeszcze trochę roboty — powiedział Groszewski. Podając Waletowi rękę na pożegnanie, uśmiechnął się przyjaźnie.
- To do zobaczyska. Walet po wyjściu od Groszewskiego z lekkim sercem zbiegł po schodach na parter, gdzie natknął się na dawnego znajomego. - Jak się masz, stary! - przywitał tamten Waleta. — Co u ciebie słychać? - Cześć - odparł zmieszany Walet, wpatrując się w brodatego Wielkoluda. Wielkolud, wyższy o głowę od Waleta, stał i uśmiechał się do brodusznie. - Nie możesz mnie poznać, co? No, pomyśl, może sobie przypomnisz, skąd się znamy. - Żebyś mnie zabił, nie przypomnę sobie. - Byliśmy razem na medycynie! - zagrzmiał Wielkolud. - Tyś się zmył na trzecim roku, a ja skończyłem i wyjechałem za granicę. Cztery lata siedziałem w Algierii. Chodź, zapraszam cię na kawę! Była pora obiadowa. Walet nie miał nic do roboty, a do akademika nie chciało mu się wracać, i dlatego też przystał na propozycję Wielkoluda. Przeszli tylko przez jezdnię i znaleźli się w ajencyjnym lokalu, słynącym w mieście z dobrej kuchni i miłej obsługi. Chwilę musieli zaczekać przy szatni, aż zwolni się jakiś stolik. W pewnym momencie Wielkolud chwycił za rękę przechodzącego kelnera i coś szepnął mu do ucha. Kelner ze służalczym uśmiechem skinął głową i odszedł do stolika, na którym piętrzyła się sterta brudnych talerzy i salaterek. Wyjął z kieszeni bloczek i wypisał rachunek siedzącej parze z dziećmi. Zainkasował pieniądze i sprzątnął talerze. Odniósł je na zaplecze i z powrotem wrócił do stolika, od którego powstało małżeństwo z dziećmi. Kelner wprawnym ruchem odwrócił obrus na stoliku i gestem zaprosił Wielkoluda. Wielkolud i Waletem usiedli przy stoliku, przy którym stał kelner, czekając na polecenia. Wielkolud pytająco spojrzał na Waleta. - Dziabniemy po maluchu - zaproponował Wielkolud. Walet w milczeniu przystał na propozycję. Wielkolud zwrócił się do kelnera. - Pan pije? - Wszystko, co się pali - odparł kelner. - Co jest? - Napoleon… - zaczął wyliczać kelner. Niech będzie Napoleon. Trzy sety Korsykanina, dwie duże kawy, no a później zastanowimy się, co dalej.
Po odejściu kelnera Wielkolud spojrzał na Waleta. -1 nie wiesz, jak się nazywam? Walet przecząco pokręcił głową. —Nieraz byłeś u mnie w domu, poznałeś moich starych, siostrę. I Już wiem! - zawołał Walet. - Kuba jesteś. Kuba Szaławiła. No, nareszcie. Na pustyni, gdzie pracowałem, zapuściłem brodę i dlatego nie mogłeś mnie poznać, no a poza tym postarzałem się. Na dobrą sprawę, osiem lat żeśmy się nie widzieli. Zjawił się kelner z zamówieniem. - Polecam panom pieczeń z dzika - oznajmił konfidencjonalnie. - Pycha, daję słowo. Niech będzie - zgodził się Kuba. Trącili się szkłem. Popili kawą. Jak żyjesz? - spytał Kuba. Ja, wiecznie studiuję. 1 A ja tyram jak głupi, od rana do wieczora i od wieczora do rana. Na okrągło. To gdzie ty pracujesz? W przychodni, a dorabiam jeszcze w pogotowiu. W Algierii miałem tajnie, ale kontrakt się skończył i dupa, sałata. To trafiłeś parę marek. - Trafiłem, ale kupiłem mieszkanie własnościowe, samochód, a to wszystko kosztuje. Zanim kelner podał tak zachwalanego dzika, Kuba sięgnął do kieszeni po wizytówkę i wręczył ją Waletowi. - Tu masz telefon mój i adres, jakbyś coś kiedyś potrzebował, zadzwoń albo po prostu wpadnij. Nie, lepiej przekręć. - Zadzwonię, z pewnością zadzwonię—przyrzekł Walet, i Taka znajomość zawsze może się przydać. Po obiedzie pożegnali się jak dwaj serdeczni przyjaciele. Kuba przed dyżurem w pogotowiu postanowił wpaść jeszcze do domu, spodziewał się telefonu z Paryża.
- W Algierii poznałem ciekawych ludzi, porozrzucani są po całym świecie. Mam kupę adresów, mogę jechać gdzie tylko dusza zapragnie. Zapłacą za mnie podróż, dadzą kąt do spania, załatwią pracę. Walet słuchał Kuby z zainteresowaniem. Wyobrażał sobie siebie na miejscu Kuby. - Szczerze zazdroszczę ci - przyznał Walet. - Ale to, coś mi powiedział, nasunęło mi pewną myśl. Mianowicie? - zainteresował się Kuba. - Pomyślałem sobie, czy nie warto by załapać się na jakiś język, na przykład angielski albo francuski. Obcy język poznać zawsze warto i nigdy nie jest za późno. W chwili kiedy Kuba płacił w restauracji za rachunek, Walet mimo woli zerknął w portfel koledze, gdzie wśród plewów była sałata. Walet, który odprowadził Kubę na postój taksówek, z zażenowaniem zwrócił się do niego. Kuba, mam do ciebie romans. -Jaki? Możesz mi pożyczyć dziesięć zielonych? Kuba uśmiechnął się zadowolony. Ależ oczywiście. Nie ma sprawy. Mam trochę tego towaru. - Sięgnął do portfela i wyciągnął dwudziestkę. Złożył w pół i podał banknot Waletowi. Wybacz, ale nie mam drobniejszych. Podjechała taksówka, Kuba z trudem zmieścił się na siedzeniu I przy kierowcy i zanim samochód ruszył z miejsca, przez szybę pozdrowił Waleta zaciśniętą pięścią z wystającym kciukiem. W akademiku Bamber czekał z flaszką na Waleta. Na stole pod oknem przykryty papierem stał półmisek z zakąskami przyniesionymi z „Mordowni”, w kącie przy drzwiach w wiadrze z zimną wodą moczyła się gorzała. No i co? - spytał Bamber na widok Waleta. -
Masz pieniądze? — odparł Walet pytaniem na pytanie. Pokaż indeks. Walet rozsiadł się wygodnie na kanapie, rozrzucił szeroko ręce na oparcie i z politowaniem popatrzył na Bambra. IZ kim ty, podgrzybku, masz do czynienia? Z kołkiem takim, jakim sam jesteś? Jak powiedziałem, że załatwię, to załatwię. Co masz tam pod papierem na stole? Coś fajnego. Pokaż indeks. Walet sięgnął do kieszeni po indeks i podał go Bambrowi. Ten drżącymi rękami począł przerzucać kartki, wreszcie znalazł wpis. Oooo! — prawie krzyknął Bamber z radości. B Cztery! No, niech mnie szlag trafi! Tu, na miejscu. I to ma być sprawiedliwość! To ja wkuwam całymi dniami i nocami, aż mi łeb pęka, a ten idzie i dostaje czwórkę! Nie do wiary! Ale niech tam, pozwól, że cię uściskam. I Bamber całym ciężarem zwalił się na Waleta, mocno chwycił jego głowę w wielkie łapy i zaczął cmokać po policzkach. Walet z trudem uwolnił się z radosnych uścisków Bambra. No, nóżki na stół - odezwał się Walet poważnie. I „Nic za nic”, jak mówi piosenka. Bamber podał Waletowi odliczone z góry pieniądze. No to teraz ze spokojem mogę jechać na wieś - odezwał się Bamber, stawiając butelkę z wódką na stole. Zdjął papier z półmiska. Fiuuu! - gwizdnął przeciągle Walet na widok kolorowych zakąsek. Skombinuj samochód, pojedziemy do mnie na wieś. 1 Pomalutku wszystko się załatwi - zapewnił Walet. i ‘ . .V \ \ wJI . i te . ^ ~ : * j _ \ \ \ \ \ i 1 J . I
Wg i Tyni razem Bamber „podprowadził” nawet normalne kieliszki z „Mordowni”. Wypili po jednym i przegryźli, Bamber zapytał: Kawy się napijesz? Napiję - odparł Walet. - Ale najpierw powiedz mi, dlaczego Groszewski tak bardzo ciebie nienawidzi. Bamber uśmiechnął się z zastanowieniem. Przez moją głupotę - odparł poważnie. - Kiedyś pracowałem w „Czyściochu”. Przyszedł do naszej spółdzielni Docent i wziął mnie, kolegę i dwie dziewczyny, żeby posprzątać mu mieszkanie. Zajrzałem do biurka i co ja tam znalazłem? Jak myślisz? Walet wzruszył ramionami, ale słuchał z zainteresowaniem. Znalazłem kupę zdjęć pornograficznych! Pokazałem koledze, któiy był ze mną i dwóm dziewczynom, a potem porwałem wszystkie zdjęcia i wyszedłem. Walet zaniósł się histerycznym śmiechem, aż łzy napłynęły mu do oczu. Bamber też się uśmiechnął. Ale to jeszcze nie wszystko - dodał. - Później spotkałem go w „Harendzie”. Siedział nad kawą w towarzystwie jakiejś dziewczyny. Ja byłem po kielichu, podszedłem do stolika i na cały głos, tak ażeby wszyscy słyszeli, powiedziałem: Cześć, erotomanie! Przerażona dziewczyna spojrzała na Docenta, chwyciła swoją torebkę i uciekła mu od stolika. To wszystko. Teraz rozumiem, dlaczego on mnie nienawidzi. Toś go ładnie załatwił, nie ma co - przyznał Walet. — Masz więcej szczęścia niż rozumu. Żebym nie ja, to ty za nic w świecie nie zaliczyłbyś u niego tego egzaminu. W dwa dni później Walet zajechał wielkim białym mercedesem pod akademik. Bamber czekał na niego w pokoju i co chwilę wyglądał przez okno. W momencie kiedy Walet zajechał przed wejście i wysiadł z wozu z taką miną jakby co najmniej był właścicielem samochodu, Bamber - wystrojony i wyperfumowany jak na wesele- zbiegł na dół. -
Możemy jechać - powiedział Bamber. ^ - Za ile? — spytał Walet. ^ - Nie rozumiem. - Wiesz, ile taksówka by wybiła tam i z powrotem? 9 Jakoś się policzymy. Studenci, którzy bez przerwy kręcili się w hallu, wylegli przed budynek, kiedy Walet z Bambrem sadowili się do samochodu. - Wodzu, prowadź na Zaolzie - powiedział Walet. - Musimy wydostać się na lubelską szosę, a później cały czas prosto. Bamber rozparł się wygodnie w siedzeniu. - Mówiłeś, że może skombinujesz „malucha” - odezwał się Bamber. - A ten to co, gorszy? - Lepszy! Wygodny. Tym to za półtora godziny będziemy na miejscu. - Nie za półtora, a za półtorej godziny - poprawił go Walet. - Niech ci będzie, że za półtorej — zgodził się bez przekonania Bamber. Przed południem byli na miejscu. Z głównej szosy wiodącej do Lublina skręcili w drogę drugiej klasy i po przejechaniu kilkuset metrów wjechali w szklane zabudowania. Zatrzymali się przed okazałą, nowoczesną willą. Pierwszy przywitał ich ogromny owczarek alzacki na uwięzi. Walet wygasił silnik. Bamber, który poczuł się tu jak na własnych śmieciach, powiedział: -Wysiadaj! Po szerokich schodach weszli do budynku. Minęli hall, gdzie przy drzwiach stały równo ustawione przydeptane łapcie, i weszli do ogromnej, jasnej kuchni. Nikogo w domu nie było. - Siadaj - Bamber wskazał Waletowi miejsce przy kuchennym stole, gdzie stał jeszcze talerz z niedojedzonym śniadaniem. - Można tu zapalić? - spytał Walet. - A pewno, że można! — odparł Bamber i podał Waletowi popielniczkę stojącą na parapecie okna. - Ja też zapalę. Walet uważnie rozglądał się po kuchni. Było tu czysto i pachniało świeżą farbą. -1 oni nie boją się zostawiać tak otwartego mieszkania? - zdziwił się Walet. - Przecież tu każdy może wejść i wynieść, co mu się tylko spodoba. W łych stronach nie ma złodziei - zapewnił Bamber. - Wszyscy dookoła się znają, jeden
drugiego pilnuje. Dopiero po kilku minutach zjawiła się w kuchni blondynka średniego wzrostu. Dziewczyna na widok Bambra uśmiechnęła się radośnie od ucha do ucha i wytarłszy ręce w przewiązany u pasa fartuch, przywitała się z przyjezdnymi. Bamber kilkakrotnie pocałował dziewczynę w usta, a potem przedstawił jej Waleta. - To mój kolega, mieszkamy w jednym pokoju. Walet skłonił się przed dziewczyną i z szacunkiem pocałował ją w spracowaną rękę. - Nie wiedziałem, Zdzichu, że masz taką młodą mamusię! - Kolegi żarty się trzymają. -Jakie znowu żarty? Mówię poważnie. Myślałem, że pani jest starsza od Zdzicha. - Z pewnością jesteście głodni. Zaraz coś przygotuję, a na razie podam wam kanapki. -Ja jeszcze nic w ustach dziś nie miałem, niech mi pani wierzy, ale Zdzicho nie jest głodny, zjadł w Warszawie porządne śniadanie. Dziewczyna spojrzała na Bambra. - Poważnie nie jesteś głodny? - spytała. - Co on plecie! - obruszył się Bamber. — To on jadł, a ja nic w ustach nie miałem. -Przestańcie robić ze mnie balona i powiedziała dziewczyna. Nastawiła wodę na herbatę i wzięła się za robienie kanapek. Otworzyła puszkę sardynek, nakroiła szynki, wiejskiej kiełbasy i kaszanki domowej roboty. Nakroiła chleba na talerz. - Niech pani nie przesadza z tym poczęstunkiem, dobrodziejko, kto to wszystko zje! powstrzymał ją Walet. -Niech pan się nie obawia — zapewniła go - nie zmarnuje się. Chowamy świnki. -No, ładne rzeczy! Takimi smakołykami karmić świnie. Nie rozumiem, Zdzichu, po co żeś mnie tutaj przywiózł. Przepraszam, jak pani na imię? - Henryka. - Pani Henryko, ma pani siostrę? -Niestety nie, jestem jedynaczką. - Szkoda. | Ja też żałuję. i Nie o to chodzi. Myślę, że Zdzicho przyjechał tu wyswatać mnie, aleja po koleżeńsku pomyślałem też o nim, że może by i jego gdzieś tu ożenić. - A co to, w Warszawie mało jest dziewczyn, że musi pan szukać sobie dziewczyny na
wsi? - spytała. - Dziewczyny z Warszawy nie nadają się na żony. Ładne są, to prawda, ale ani one do roboty, ani do chowania dzieci. Tylko by się stroiły i całymi dniami siedziały w kawiarniach. - Prawda to, Zdzichu? — zwróciła się Henia do Bambra. - Ja tam nie wiem, po kawiarniach nie chodzę. - Łże! Niech pani mu nie wierzy! Zdzicho od rana do wieczora, a czasami i do późnej nocy, nic nie robi, tylko się ugania za dziewuchami. Spać po nocach mi nie daje. Ciągle tylko chichy i śmiechy w pokoju. Nawet uczyć się nie mogę. - A to wy razem mieszkacie? - Bóg mnie pokarał, jedynaczko - Walet zwrócił się do dziewczyny — a gdzie są pani rodzice? - Zaraz przyjdą. - No bo chciałbym poznać jak najszybciej swoją przyszłą teściową i teścia. Walet zafascynował dziewczynę. Spodobała jej się swoboda, z jaką się zachowywał. - Jak ci się z panem mieszka, Zdzichu? - spytała Bambra. - Nie ma o czym mówić, sama widzisz, co to za model. Najpoważniejsze sprawy zawsze obróci w żart. Nie ma dla niego autorytetów, rzeczy świętych. Jak ja z nim tyle czasu wytrzymałem, to się sam sobie dziwię. Dziewczyna spojrzała na zegar zawieszony na ścianie. - Chyba będę musiała pójść po rodziców - powiedziała. - Zaczekajcie, panowie, chwileczkę. Kiedy zostali sami, Bamber pytająco spojrzał na Waleta. - Głupi to ty jesteś jak but, ale szczęście masz. Ja myślałem, że to jakaś pokraka, że się żenisz ze szklarnią, a to dziewczyna, że ho, ho. Gdzie ona miała oczy, że ciebie zechciała? Walet. odwrócony profilem do wejścia, nie zauważył dziewczyny, która weszła do środka i słyszała ostatnie jego słowa. Zaraz przyjdą - oznajmiła. - Może przejdziemy do pokoju? -A po co? Tu nam zupełnie dobrze - odparł Walet. -Nie pomieścimy się tu wszyscy. -Jak pani każe… Zjawili się rodzice dziewczyny, matka niższa o pół głowy od córki. za to ojciec był wysoki, brunet o kędzierzawej czuprynie i wesołych ciemnych oczach. Bambra przywitali jak syna, Walet usiłował pocałować gospodynię w rękę, ale ta
powstrzymała go. -Nie trzeba, mam jeszcze brudne ręce — powiedziała wprost. No co ty, Heniu, przyjmujesz gości w kuchni — skarcił ją ojciec, niewiele starszy wiekiem od Waleta. - Proś do pokoju. Rodzice oboje przeszli obok do łazienki obmyć się, a dziewczyna powiedziała z wyrzutem do przyjezdnych: i Oberwało mi się przez was. Nie szkodzi - zauważył wesoło Walet. - Nie łajana kobieta nic nie warta. Zasiedli do stołu w pokoju. Pan domu bez żadnych wstępów przystąpił do rzeczy: -No co tam Zdzichu, opowiadaj, co u ciebie słychać. -Wszystko po staremu, nic się nie zmieniło. Uczę się i tyle. -Razem z panem się uczysz? Tak, tylko kolega jest o rok wyżej. Razem tylko mieszkamy w jednym pokoju. Stary bez słowa podniósł się od stołu, wyciągnął z barku kieliszki i butelkę Starki. Zwrócił się do Heni: Zrób nam kawy. Przepraszam panów, że nie jestem specjalnie rozmowny, ale naprawdę jestem zmęczony. Zresztą nie tylko ja, żona, córka. Nie ma ludzi do roboty. Wstaliśmy o piątej i do tej pory na nogach. W milczeniu polał do kieliszków. -To ile ci jeszcze zostało, Zdzichu? -Rok i magisterski. Stary nic nie odpowiedział. Wróciła Henia, niosąc dzbanek kawy i filiżanki na tacy, później postawiła cukier w kryształowej cukiernicy. Nalała wszystkim kawy i też usiadła. i A pan kończy w tym roku? - spytał Waleta. - Nie wiem. Spotkałem znajomego, który podsunął mi myśl, żebym zaczął studiować jakiś język. Angielski, może francuski. Bamber spojrzał na Waleta ze zdziwieniem. - Nic mi nie mówiłeś o tym - powiedział z urazą. I Bo jeszcze nie zacząłem się uczyć, ale jak zacznę, to się z pewnością dowiesz.
- Żonaty pan? - spytał gospodarz. - Uważam, że jeszcze nie nadaję się na małżonka. Stary uniósł kieliszek i przepił do gości. Kobiety ledwie umoczyły usta w alkoholu. I Też uczyłem się w Warszawie - odezwał się w pewnej chwili gospodarz. - Skończyłem SGGW. - I co pan teraz robi? - zainteresował się Walet. - Kwiaty hoduję, ale daję panu słowo, że jest to chyba najcięższa robota, jaką znam. Wydawałoby się - kwiatek: sam rośnie. Nieprawda, im bardziej delikatny, tym większej wymaga pielęgnacji, opieki. - A jakie kwiaty pan hoduje? - Gerbery, goździki. Wszystko idzie na eksport. Do Anglii, Francji, Niemiec, Rosji. Czy pan wie, że ja od ukończenia studiów nie byłem na urlopie? - Czemu? - Przecież nie można tego zostawić. Trzeba chodzić koło tego od rana do wieczora. Jednym słowem: jestem uwięziony przez kwiaty. Ja i moja rodzina. Znowu polał do kieliszków. - Ja nie powinienem pić — powiedział Walet. - Jestem samochodem. - Nic panu nie będzie, zjemy obiad, przecież od razu pan nie jedzie. - Ale to ostatni - zastrzegł się Walet. Zgoda. Nikt na siłę nie będzie raczył pana alkoholem, a w razie czego jest się gdzie przespać. A tobie jak idzie nauka? - zwrócił się gospodarz do Bambra. Bardzo dobrze - odpowiedział za niego Walet, i Zdzichu dwa dni temu zdał najtrudniejszy egzamin. Pokaż państwu indeks. Domownicy ciekawie spojrzeli na Bambra. Ten, jakby zawstydzony, niechętnie sięgnął do kieszeni i podał głowie domu. No proszę - powiedział gospodarz. - A szczerze mówiąc, myślałem już, że nic z ciebie nie będzie. Jeszcze trochę i będziemy mieli ze Zdzicha pana magistra. Cztery to rzeczywiście nie jest tak źle, oby tak dalej - powiedział gospodarz i podał
indeks żonie, która miast spojrzeć na stopień popatrzyła jedynie na fotografię i podała dalej córce. Po sutym obiedzie gospodarz oprowadził Waleta i Bambra po rajskim ogrodzie. Tłumaczył, cierpliwie, ze znawstwem odpowiadał fachowo na pytania, wyjaśniał, co i jak. Dużo mówił o temperaturze, klimatyzacji sprowadzonej za dewizy z Anglii. Przed odjazdem obdarował obydwu naręczami pięknych kwiatów. Po jednej wiązce gerberów i drugiej goździków. Niech pan przyjedzie ze Zdzichem do nas na wakacje - powiedział gospodarz, któremu Walet przypadł do gustu. - Pomoże pan trochę w robocie. Przekona się pan, jaki to lekki kawałek chleba. Walet z Bambrem, obładowani kwiatami, wsiedli do samochodu. Teraz podskoczymy do moich starych - powiedział Bamber- i wracamy do Warszawy. Fajni ludzie - zauważył Walet. - Nawet bardzo fajni - dodał po chwili. Rodzice Bambra siedzieli na kilku hektarach. Mieli nowe zabudowania inwentarskie, kilka sztuk bydła, trochę trzody, drobiu, ale byli bardziej spracowani niż przyszli teściowie. Waleta, którego znali z opowiadań Bambra, przyjęli w swoim domu jak starego znajomego. Posadzili na honorowym miejscu przy stole. Matka Bambra zaproponowała obiad, ale odmówili. Poprosili tylko o kawę. Ojciec Bambra był typowym przedstawicielem z pokolenia Witosa. Pod mięsistym nosem miał takie same opadające wąsy, a buty z cholewami. Ba! Nawet zamiast czapki nosił stary, wy tarty kapelusz pilśniowy. Stary wyciągnął pogniecioną paczkę sportów i spytał Waleta: -Zapali pan? -Chętnie - odparł Walet. Wyciągnął papierosa z paczki i podał staremu ognia z gazowej zapalniczki, którą nie dalej jak wczoraj nabył w Pewexie za dolce, jakie pożyczył od Kuby Szaławiły. -A gdzie Kazik? - spytał Bamber. -Z Hanką pojechał do Ryk. Matka przygotowała Bambrowi wałówkę: pęto wiejskiej kiełbasy i kawał wędzonego boku, na talerz zaś nakroiła gryczanej kaszanki.
-Niech się pan poczęstuje - zaproponowała. Walet przygasił papierosa i sięgnął po kaszankę. -Pycha - powiedział. - Dawno takiej nie jadłem. W drodze powrotnej do Warszawy Walet przez długi czas milczał, wreszcie z ukosa spojrzał na usypiającego Bambra i powiedział pół żartem: -Nie śpij, podgrzybku, bo cię okradną. Bamber poprawił się w siedzeniu i zapalił papierosa. - Powinieneś się uczyć — zauważył z powagą Walet. - Widzę przed tobą świetlaną przyszłość. Będziesz miał dom, przyzwoitą żonę, dzieci, świeże powietrze i robotę jak się patrzy. - Człowieku! - odparł Bamber. - A kto by siedział na wsi! Jak się ożenię z Henią, stary kupi nam mieszkanie własnościowe w Warszawie, załatwi mi gdzieś pracę, bo ma sporo przyjaciół w Warszawie jeszcze ze studiów, Henia otworzy z pewnością jakąś kwiaciarnię albo stary pobuduje pawilon, będę z nią chodził po teatrach, kinach, na wystawy malarskie. Moja ciotka z Niemiec może mi też coś pomoże i jakoś się będzie żyło. -Dobrze sobie to wszystko zaplanowałeś - przyznał Walet. Jak paniska zajechali przed akademik. Współmieszkańcy ze zdziwieniem przyglądali się wysiadającym, obładowanym kwiatami. - Co, obrobiliście jakąś kwiaciarnię? - spytał jeden z kolegów Waleta. Walet i. gniewem spojrzał na kolegę, ale jego pytanie nasunęło Waletowi pewną myśl. Nie - odparł Walet. - Będziemy handlować kwiatami. To odsprzedaj mi kilka gerberów - zaproponowała znajoma dziewczyna. - Koleżanka ma imieniny. Myślę, że nie zedrzesz ze mnie. A jakie są dziś imieniny? - zainteresował się Walet. Jak to, nie wiesz? Bamber, obładowany kwiatami, spojrzał ze zdziwieniem na Waleta. Zofii dzisiaj mamy, cymbały! - wyjaśniła dziewczyna. Ile chcesz?
Daj za stówę. 1 Pięć wystarczy? Niech będzie, tylko ładne. Wybierz sobie sama. Dziewczyna wybrała pięć dorodnych kwiatów. Walet zainkaso- wał pieniądze. Po odejściu dziewczyny, powiedział do Bambra: -Masz swoje? Dawaj nie gadaj! — Walet niemal siłą wyrwał Bambrowi obie wiąchy kwiatów. Razem ze swoimi delikatnie ułożył na tylnym siedzeniu i usiadł za kierownicą. Dokąd? - spytał Bamber ze zdziwieniem. Idź do pokoju i czekaj na mnie, zaraz wrócę. Walet zapuścił silnik, zawrócił i jak szalony pojechał na miasto. Oniemiały Bamber stał przez chwilę z wałówką w ręku, a kiedy Walet zginął mu za rogiem, wolnym krokiem wszedł do budynku. Tu dopadły go inne dziewczyny. Jedna przez drugą wypytywały się oWaleta. Gdzie Walet? Gdzie Walet? Poszalałyście czy co? Chcemy kupić od niego kwiaty. Dajcie mi święty spokój z Waletem - ze złością opędzał się Bamber. Wziął klucz z portierni i pojechał na górę do pokoju. Po godzinie Walet wrócił do akademika taksówką. Przy wejściu dorwało go kilka dziewczyn.
Gdzie masz kwiaty? - spytały niemal jednocześnie. A po co wam kwiaty? Jeszcze nie umieracie. Jak któraś z was wywinie orła, ja sam się zrujnuję i kupię jakiś kwiatek. Bamber siedział w pokoju w ponurym nastroju. Na widok Waleta, z nieukrywaną odrazą, odwrócił od niego spojrzenie. -Co się stało? - spytał Walet, jak gdyby nic nie zaszło. - Gdzie masz moje kwiaty? -Jakie kwiaty? O czym ty mówisz? -Jesteś kawał drania, ale że aż takiego, to się nie spodziewałem. 1 Kmiotku, dobieraj słowa - poradził Walet. - A teraz jeśli chcesz, rozliczymy się za benzynę. - Gdzie moje kwiaty? - powtórzył Bamber. - Daj spokój. Jeszcze ci obrzydną! - Ile za benzynę? -Prosty rachunek, wypaliliśmy dwadzieścia pięć litrów, nie licząc mojego wolnego czasu, który z tobą zmarnowałem. Dasz koło i będzie git. -Tysiąc złotych? - z niedowierzaniem spytał Bamber. - A coś ty myślał? Dzisiaj usługi podrożały dwukrotnie, a nawet więcej. Bamber bez słowa wyjął tysiąc złotych i położył na stole przed Waletem. -Nigdy już cię o nic nie poproszę! - Przyjdziesz, przyjdziesz - zapewnił go Walet. - Nieraz jeszcze przyjdziesz z prośbą, a ja się wtedy na ciebie wypnę. W ostatnim dniu tygodnia Bamber poszedł na zajęcia, kiedy Walet jeszcze spał i nie słyszał jego wyjścia. Spotkali się dopiero na obiedzie. Bamber po odejściu od okienka z tacą rozejrzał się po stołówce, szukając wolnego miejsca, gdzie mógłby się przysiąść. Walet siedział samotnie, ale udał, że nie widzi Bambra. Od powrotu ze wsi ich przyjaźń, jeśli tak można powiedzieć, nieco oziębła. Z braku innego miejsca Bamber zmuszony był podejść do stolika, przy którym siedział Walet. - Sam siedzisz? - spytał Bamber. - Przecież widzisz, że wszystkie miejsca zajęte. Bamber, któremu mdlały już ręce od trzymania tacy z obiadem, bez pytania usiadł przy stoliku. - Coś tak się wystroił? - zapytał Walet.
- Jestem zaproszony w gości - odparł. - Wrócę trochę później. - To nie idziesz na disco? - Jak zdążę, to przyjdę. Punktualnie o godzinie siódmej, tak jak to było ustalone, Walet czekał przy portierni na Groszewskiego. Kwadrans po siódmej przed akademik zajechała taxi, z której wysiadł pan Docent. Walet wyszedł mu na spotkanie. Przywitali się i Walet poprowadził gościa najpierw do pokoju na górę, a potem, kiedy z dołu usłyszeli ogłuszający huk, Walet powiedział: i No, dzięki Bogu, zaczęło się. Zeszli na dół. Przed wejściem do klubu tłoczyła się gromada studentów obojga płci i panków z okolicznych ulic. Wprawne oko Waleta w ciżbie tej dostrzegło też kilku „naćpanych” chłopaków i parę dziewczyn. Walet bez trudu nabył bilety i wprowadził gościa do ciemnej sali, gdzie co chwilę oślepiało ich różnokolorowe światło. Walet znalazł wolny stolik, przy którym posadził Groszewskiego, a sam postanowił udać się do baru. - Zaczekaj — powstrzymał go Groszewski. — Masz tu pieniądze, kup coś do picia. - Ja mam. -Ty swoje schowaj, przydadzą ci się, trzymaj, jesteś moim gościem. Walet wziął pieniądze i zginął w ciemnościach. Docent pilnował stolika. Domorosły prezenter zapowiadał najnowsze przeboje, które tego wieczora po raz pierwszy zostaną wykonane. Z roztańczonego tłumu wyłonił się Walet, niosąc dwie butelki wina, a za nim krok w krok postępowała Jolka ze szklankami. - Poznajcie się - zaproponował Walet. - Myśmy się już kiedyś poznali - odparła Jola. Szybko opróżnili jedną butelkę. -Idźcie zatańczyć - zaproponował Walet. - Ja przypilnuję butelki, żeby ktoś jej nie sprzątnął. Groszewski z Jolką poszli na parkiet. Długo nie wracali, a kiedy zjawili się przy stoliku, czekały na nich szklanki pełne wina. Wypili, a potem Groszewski cały spocony powiedział: - Gorąco tu jak cholera, istne piekło. Przepraszam, zostawię was na chwilę, wyjdę na powietrze. - Jak ci się on podoba? - zagadnął ją Walet. - Tak sobie. To jego miałeś na myśli? -Tak. i Muszę sporo wypić, żeby z nim iść do łóżka.
- Nie ma sprawy. Po drugiej butelce Groszewski z Jolą byli już na ty. i Nie ma co się pompować tym wińskiem - zauważył Walet. - Słusznie — poparł go Groszewski. - Tadziu, skombinuj coś mocniejszego. - Nie ma sprawy. Walet zainkasował od Docenta „many”, zbiegł do kotłowni do „ciotki” i po pięciu minutach był z powrotem. - Szybko działasz - zdziwił się Groszewski. Na zakąskę były słone paluszki. Po trzech szklankach wina i szklance letniej wódki nie nawykłym do alkoholu Groszewskim ruszyło. - Masz tu klucz - powiedział do Jolki Walet - i zaprowadź go do mojego pokoju. Pościel Bambra wersalkę. Tak się też stało. Jolka z trudem zataszczyła Groszewskiego do pokoju, posłała Bambra wersalkę i pomogła rozebrać się Docentowi, a następnie zgasiła światło, sama też rozebrała się do majtek i kiedy gotowa była wślizgnąć się pod przykrycie, stwierdziła, że przyszły kochanek zasnął. Nie zapalając światła, ubrała się z powrotem, opatuliła Docenta i po cichutku wyszła z pokoju, zamykając drzwi jedynie na górny zamek typu „Yeti”. Groszewski, gdyby się obudził, mógłby bez trudu otworzyć od wewnątrz i zejść na dół, gdzie zabawa trwała na dobre. Jola oddała klucz w portierni i weszła na salę. Bez trudu odnalazła Waleta. Siedział przy tym samym stoliku w towarzystwie dwóch kolegów. Walet, będąc już na lekkich „obrotach”, zdziwił się na widok Jolki. te 1 - Co, już? Tak szybko? - Daj spokój. Walet przeprosił kolegów i odciągnął Jolę na bok. - Co się stało? - spytał z niepokojem. A co się miało stać? Nic się nie stało. Twój Docent usnął, zanim zdążyłam się jeszcze rozebrać. - I gdzie on jest teraz? - Śpi jak zabity. Zamknęłam go i klucz oddałam do portierni. - Co z nim zrobimy? Walet pytająco spojrzał na dziewczynę. - Nie wiem. Walet, ciągle pełen niezwykłych pomysłów, i w tej niezwykłej sytuacji wpadł na
najbardziej szatański pomysł. Głośno zaśmiał się, chwycił mocno dziewczynę w pół, przygarnął do siebie i szczerze ucałował w obydwa policzki. -Ale będą jaja! - zawołał uradowany. - Musisz mi tylko w tym pomóc. - Ty nic nie mów, tylko mi przytakuj. Jak się zjawi Bamber, ja mu powiem, że przyjechała ze wsi jego narzeczona i śpi w pokoju. Trzeba tylko odebrać klucz z portierni i zanieść do pokoju, a drzwi zostawić otwarte. Nikt tam nie wejdzie. -Ale będzie chryja - zapaliła się Jolka do pomysłu. - Chciałabym to widzieć, co się będzie działo. Około północy zjawił się z przyjęcia niedopity Bamber. Od wejścia skierował się wprost do barku, w którym nie było już nic do picia, bo wszystko zostało wykupione. Zaczął krążyć pod ścianami od stolika do stolika, wreszcie natknął się na stolik Waleta, gdzie siedziała Jola i dwaj koledzy. - No, jak tam było? Przyjęcie się udało? — spytał Walet. -Co ja ci będę mówił, było na medal! Ale musiałem uciekać, bo później bym tu nie dojechał. Macie dla mnie jakiegoś kielicha? - spytał wprost. - Przynieś sobie szklaneczkę — powiedział Walet. - Wypiję po tobie, chyba nic nie złapię. Walet nalał Bambrowi pół szklanki gorzałki nabytej w kotłowni. No to wasze zdrowie - powiedział Bamber, unosząc szkło do góry. Bamber wypił do dna. Zakrztusił się, część alkoholu wróciła mu nosem, do oczu nabiegły łzy. Wytarł chusteczką nos i usta. Z trudem łapał powietrze. Dopiero po dłuższej chwili wydusił z siebie: - Nie poszło mi. - Drugi pójdzie lepiej - zauważył jeden z chłopaków siedzących przy stole. - Myślisz? i Wiem, że najlepiej smakuje własna wódka. Bamber dopiero po chwili zrozumiał sens słów. Sięgnął do kieszeni po pieniądze. - Załatw flaszkę - zwrócił się do chłopaka. Po chwili pod stołem zjawiła się nowa butelka wódki. Tym razem Bambrowi gładko przeszedł wypity alkohol. Na parkiecie pociły się panki, w smugach świateł reflektorów postacie mieszały się ze sobą jakby oblane czerwoną farbą z trupio bladymi, to znów przemieniały się w niebieskie, na ściany padały cienie tańczących, odnosiło się wrażenie, że za chwilę sala nie pomieści tych wszystkich rozdygotanych konwulsyjnie ludzi i stanie się nagle coś, czego nie przewidzieli
organizatorzy. Bamber siedział odrętwiały i posępnym spojrzeniem patrzył na ruchy tańczących. 1 Dostaniesz opierdol, Zdzichu - dosłyszał Bamber poprzez zgiełk muzyki. - Przyjechała ze wsi twoja narzeczona. Szukała cię wszędzie i nie wiem, czy już pojechała do domu, czy też została i śpi w pokoju. Bamber z trudem zbierał myśli. Tępo patrzył na Waleta. - Co ty gadasz? - To, co słyszałeś. Bamber ze zrozumieniem skinął głową. Bamber powoli wracał z obłoków na ziemię. Z niedowierzaniem popatrzył na Waleta. - Henia przyjechała? Walet w milczeniu skinął głową. - Też nie miała kiedy przyjechać, tylko akurat dzisiaj. - Pech, drogi przyjacielu. Nie pal światła, jak będziesz kładł się spać. - Masz rację. kiedy zakupiona pr/o/ Bambra butelka zaświeciła pustyni dnem Walet zwrócił się do niego: - Idę odprowadzić Jolę na górę, a ty idziesz do pokoju, czy zostajesz jeszcze? - Muszę trochę otrzeźwieć. - Klucz jest w pokoju - dodał na odchodnym Walet. Bamber skinął głową. Walet objął dziewczynę w pół i wyprowadził z sali. - Pójdziemy na górę, staniemy w końcu korytarza i zobaczymy, co się stanie, jak Bamber wejdzie do pokoju — zaproponował Walet. - Co ty na to? - Świetnie - zgodziła się Jola. Długo nie musieli czekać na to, co się miało wydarzyć. Po kilku minutach z windy wysiadł Bamber, chwiejnym krokiem skierował się w stronę pokoju. Jakiś czas nic się nie działo, ale po chwili drzwi od pokoju otworzyły się z trzaskiem i na korytarz wytoczył się z pokoju Docent, w samych tylko spodenkach i podkoszulku. Bamber wyrzucał za nim na korytarz: garnitur, koszulę, pantofle, skarpety. Docent, mamrocząc coś niezrozumiale pod nosem, zaczął ubierać się na korytarzu. - Schodzimy na dół - szepnął Walet Joli na ucho. Groszewski, zajęty ubieraniem się, nie zauważył ich, mimo że przeszli prawie obok niego. Znowu weszli na salę. Po paru minutach zjawił się Docent. Jola poderwała się od stolika i podeszła do niego. - Wyspałeś się? - spytała kokieteryjnie.
Docent nieprzytomnie popatrzył na dziewczynę, nie mógł sobie przypomnieć, skąd ją zna, ale na wszelki wypadek powiedział: - A, to ty. - Kozak jesteś w łóżku! - Tak mówisz? - To co, nie pamiętasz? Chodź do naszego stolika. I Jola pociągnęła Docenta do stolika, przy którym samotnie siedział Walet. - Pić mi się chce — powiedział Groszewski i ziewnął. - Kac - zauważył Walet ze znawstwem. Groszewski potakująco skinął głową. - Daj tauzena, zaraz cię wyleczę. Docent bez słowa wręczył Waletowi banknot. - To twierdzisz, że byłaś ze mną? Nic nie pamiętam. Jola z trudem powstrzymywała śmiech. Wrócił Walet. Jolka skombinowała szklanki. Sala powoli pustoszała, pod ścianami przy stolikach siedziało jeszcze sporo ludzi, którym nie spieszno było się kłaść. Walet przyniósł jeszcze z bufetu, gdzie miał zaprzyjaźnionego kierownika, dwie oranżady. Walet polał do szklanek. Wypili i popili oranżadą. - Słyszałeś, co Docent powiedział? - zwróciła się Jola do Waleta. — Jakiś facet zaczął się do niego dobierać, a nawet go pocałował. - Jak to? - zdziwił się Walet. - Polej — powiedział Groszewski do Waleta i sam się zaczął śmiać. - Jeszcze trochę i by mnie zaliczył! Przy stoliku zapanowała wesoła atmosfera. - Coś mi się wydaje, że widziałem już gdzieś tę gębę, ale nie pamiętam, gdzie. - Bredzisz, jesteś na cyku. - Jak stąd wydostać się do miasta? - zaniepokoił się nagle Docent. - Odprowadzimy cię do taksówki. - To dobrze — powiedział uspokojony Docent. - Jutro jest niedziela, wypocznę. W lodówce mam świetne piwko. - Dziś już jest niedziela - sprostował Walet. - Wszystko jedno, jutro nie ruszam się z domu. Opróżnili butelkę i odprowadzili Docenta na postój. W taksówkach czujnie drzemali kierowcy. - To trzymajcie się — powiedział Groszewski.
Na pożegnanie wręczył Joli bilet wizytowy. W drodze powrotnej do akademika Jola spytała niepewnie:
- To co robimy? - A co mamy robić? Idziemy spać - odparł Walet znużonym głosem. - Na dziś wystarczy wrażeń. Bamber odebrał z portierni razem z kluczem do pokoju wezwanie, żeby zgłosił się na pocztę po odbiór paczki, jaka nadeszła z zagranicy. i RUHM1 \ E i I Ili. ….. ….. ‘ , . . i / - No powiedział do Waleta. - Ciotunia kochana przypomniała sobie o siostrzeńcu. Ciekaw jestem bardzo, co też mi przysłała? - Nigdy nie mówiłeś, że masz ciotkę za granicą - powiedział Walet z wyrzutem. No to teraz już wiesz. Paczka była sporych rozmiarów, po otworzeniu jej okazało się, że jest to paczka żywnościowa. Były w niej pomarańcze, cytryny, czekolada, kilka puszek szynki, orzeszki ziemne, jednym słowem, same smakołyki, niedostępne na naszym rynku. Myślałem, że jakieś ciuchy mi przysłała, ale dobre i to. Bamber otworzył puszkę z orzeszkami. Trzymaj — powiedział do Waleta. Walet nastawił dłonie. Bamber posypał. Smaczne. Bamber schował paczkę do szafy. Zawiozę na wieś. - A po cholerę im czekolada na wsi? - spytał Walet, udając zdziwienie. - Albo orzeszki ziemne. Na wsi potrzebne są widły, motyki, nawozy! - Ty chyba jesteś chory, myślisz, że ludzie na wsi nie lubią czekolady? - Właśnie, jakoś mnie głowa boli, źle się czuję, chyba pójdę do lekarza. Następnego dnia Bamber poszedł na zajęcia, Walet natomiast pozostał w łóżku. Po wyjściu Bambra, Walet wyłożył wszystkie rzeczy z paczki. Było tam ze dwa kilogramy
czekolady, tyle samo albo i więcej pomarańczy, jeszcze więcej cytryn. Walet obrał jedną pomarańczę i zjadł. Następnie zawołał kolegę z sąsiedniego pokoju, któremu wręczył całą czekoladę. - Mam do ciebie prośbę - zwrócił się do niego Walet. - Jakoś źle się czuję, zbiera mi się na wymioty, łeb mało mi nie pęknie. To idź do lekarza - poradził tamten. Ty zadzwonisz po pogotowie. Walet odszukał wizytówkę Szaławiły. Zadzwonisz pod ten numer i poprosisz doktora Jakuba Szaławiłę. Powiesz mu, że jestem chory i żeby on, a nie kto inny, do mnie przyjechał. Po półgodzinie karetka pogotowia na sygnale zajechała przed akademik. - Na którym piętrze jest pokój trzysta siedemnaście? - spytał Kuba w portierni. - Pan doktor do kogo? I Pytam o pokój — powtórzył opryskliwie. - Na trzecim. Po chwili Kuba siedział w pokoju Waleta. - Co ci jest? — zaniepokoił się lekarz. - Nic mi nie jest — odparł Walet. - Ale jesteś mi potrzebny. Chodzi mi o to, żebyś stwierdził na piśmie, że jestem chory na tyfus. - Po co ci to? - zdziwił się Kuba. i Potrzebne. Proszę cię, wypisz i jakieś recepty na witaminy, syropy. - Masz dziwne pomysły. - Zawsze miałem dziwne pomysły, znasz mnie od tej strony. i Wypiszę ci takie stwierdzenie, ale pod warunkiem, że mi powiesz, co ty kombinujesz. - Chcę nastraszyć kolegę, z którym mieszkam. -1 to wszystko? - zdziwił się Kuba. - Wszystko, daję ci słowo. Szaławiła wypisał Waletowi stwierdzenie i recepty, o które prosił. 1 Możesz mnie podrzucić do apteki? - spytał Walet. - Wykupię recepty.
- Mogę. Zjechali na dół. Portierka, widząc Waleta w towarzystwie lekarza, spytała go: - Co się panu stało, panie Walet. - Chory jestem, do szpitala mnie zabierają. Bamber, który wrócił do akademika podczas nieobecności Waleta, dowiedział się na portierni, że Waleta zabrało pogotowie. Bamber szczerze zmartwił się tym faktem. - I nie wie pani, co mu się stało? — spytał portierki. - Nic nie mówił, ale bardzo źle wyglądał, ledwie szedł, lekarz mu pomagał. Późnym wieczorem wrócił Walet z witaminami i syropem. - Podobno pogotowie cię zabrało. Nic „podobno”, a rzeczywiście zabrało. Ty, Zdzichu, nie gadaj ze raną i nic dotykaj się do mnie. Czemu? Jestem chory na tyfus. Nie przyjęli mnie, bo nie mają miejsca ale jak tylko się zwolni, przyjadą po mnie. Po tych słowach Bamber mimo woli zrobił krok do tyłu. -Wziąłem od ciebie jedną pomarańczę - powiedział Walet. No i bardzo dobrze. Co tam pomarańcze, jak tu chodzi o zdrowie. -Ty się tu niczego nie dotykaj, a najlepiej zrobisz, jak poje- dziesz do domu na kilka dni, dopóki jeszcze jesteś zdrowy. Walet rozebrał się i wlazł pod kołdrę. Może masz rację - zgodził się Bamber. Spojrzał na zegarek. Jakbym się pospieszył, to bym jeszcze zdążył na ostatni autobus. Za godzinę dopiero odchodzi. A ty, jak sobie dasz radę? Mnie jutro, najdalej pojutrze, zabiorą do szpitala. No, szkoda, że tak to się wszystko stało - powiedział Walet. - Szkoda też, że dotykałem twoich rzeczy z paczki. -Weź tę całą paczkę - zaproponował Bamber - przyda ci się w szpitalu. No, trzymaj się
Walet! Bamber z obawą otworzył drzwi i po ich zamknięciu pobiegł do łazienki i umył ręce, a następnie w pośpiechu ruszył do autobusu, żeby zdążyć na PKS. Następnego dnia Walet podzielił paczkę Bambra na dwie części. Jedną część zapakował do niebieskiej torby podróżnej z napisem Almatur, drugą zostawił w szafie. Zamknął pokój na klucz i obładowany łakociami zjechał na dół, położył klucz w okienku na portierni i wyszedł na miasto. Po drodze zatrzymał przejeżdżającą taksówkę i kazał kierowcy zawieźć się na bazar. Kazał kierowcy zatrzymać samochód przed zatłoczoną bramą. Ruch był niesamowity. Mrowie ludzkie niemal siłą ciągnęło na obmurowany teren. Walet miał wyraźnego pecha, trafił akurat na obławę milicyjną. Milicjanci w mundurach i po cywilnemu z niebywałą wprawą wychwytywali podejrzanych osobników, usiłujących upłynnić skradzione na mieście towary, paserów, szmuglerów i różnej branży paska- rzy. Na żądanie milicjanta Walet bez obawy otworzył torbę. -Proszę, niech pan spojrzy co mam do sprzedania. Nie jest to towar reglamentowany. Mam cytryny, pomarańcze, czekoladę zagraniczną rodzynki opakowane, orzeszki ziemne. -Skąd to wszystko — zainteresował się milicjant? -Z paczki - wyjaśnił Walet spokojnie. I pokazał mundurowemu odcinek przekazu pocztowego. -Po ile pan bierze za kilogram pomarańczy? -Pan pyta z ciekawości, czy chce kupić? -Może bym i kupił, jak niedrogo? I Sprzedaję po półtora tysiąca za kilogram, a od pana po znajomości wezmę po tysiąc trzysta. Walet u przekupki odważył milicjantowi kilogram pomarańczy i zainkasował pieniądze. Zadowolony milicjant z pomarańczami w ręku poszedł dalej w bazar. Walet, który patrzył za odchodzącym milicjantem, w pewnej chwili dostrzegł, jak jakiś mężczyzna schował zawiniątko pomiędzy rynnę przeciwdeszczową a murowaną ścianę i szybko się oddalił z miejsca. Walet uważnie rozejrzał się dookoła i będąc pewnym, że nikt go nie obserwuje, wyciągnął zawiniątko wciśnięte za rynnę i schował do kieszeni. Kiedy chciał się oddalić, usłyszał kobiecy głos: -Panie kolego! Rozejrzał się dookoła. Przed budą z ciuchami stała utleniona blondyna w średnim wieku i kiwała na Waleta palcem. -Do pana mówię, młodzieńcze.
Walet, niczego nie podejrzewając, podszedł do kobiety. -Co pan sprzedaje? - spytała. -Mam: cytryny, pomarańcze, czekoladę. -I co jeszcze? -Rodzynki, orzeszki ziemne. -Wejdźmy do budy - zaproponowała. Skryli się oboje we wnętrzu budy, osłonięci wywieszonym towarem, dostrzegli mężczyznę, który daremnie szukał zawiniątka ukrytego za rynną. -1 dolary - najspokojniej powiedziała kobieta. -Nie mam żadnych dolarów. Ma pan w kieszeni powiedziała pewnie. - Niech pan sprawdzi. Wszystko widziałam. Waletowi nic nie pozostało, jak wyciągnąć węzełek z kieszeni. Było tam czterysta sześćdziesiąt dolarów i sto dwadzieścia marek zachodnich. -Mieliśmy szczęście — powiedziała kobieta z zadowoleniem. - Teraz podzielimy się po połowie i zostaniemy przyjaciółmi. Przed budą kręcił się poszkodowany „cinkciarz” i milicja. Stało się tak, jak przepowiedziała kobieta. Walet wrócił do akademika po resztę paczki Bambra i jeszcze tego samego dnia znalazł się na zakrapianej kolacji u blondyny. Moment poznania przeciągnął się do pełnych trzech dni. Trzeciego dnia wieczorem po kolacji właścicielka straganu, dłubiąc wykałaczką w zębach, zapytała niespodziewanie Waleta: To może mi teraz powiesz, jak masz na imię, chłoptysiu? Czy to ważne? Koledzy nazywają mnie Waletem i koniec. -Zgoda, ale ja nie jestem twoim kolegą, jestem kobietą, nazywam się Krystyna Jarzębska, jestem panną na wydaniu, o dobrej reputacji, zamożną, niezależną, i dlatego też chciałabym coś więcej wiedzieć o tobie. Mogę sprzedać ci kit, i po co ci to? Zaszkodzisz tylko sobie. Tadeusz Siedlecki, lat trzydzieści, obecnie student czwartego roku psychologii -
mieszkam w akademiku w pokoju dwuosobowym. Coś jeszcze? Co myślisz robić po studiach? Wcale nie myślę ich kończyć. Czemu? Skończę i co, jaka przyszłość mnie czeka? Jan bez ziemi i dachu nad głową, praca od świtu do zmroku za dziesięć tysięcy miesięcznie? Za granicę nie myślę uciekać. Tam, kawalerze, musiałbyś tyrać od skowronka do żaby. Byłam tam, wiem coś o tym. Gdzie byłaś? - zainteresował się. We Francji, pracowałam w restauracji na zmywaku. Przez pół roku siedziałam w śmierdzącej kuchni. Walet w milczeniu polał w kieliszki Martela, Krystyna dolała w filiżanki kawy. Wypili. Walet poczęstował kobietę papierosem. Palili w milczeniu. Z taśmy leciała muzyka rockowa. ! No, od jutra koniec zabawy I powiedziała Krystyna. - Trzeba brać się za robotę, pohandlować trochę. - Wypalę i lecę — powiedział Walet. - Dokąd? - spytała. - Nie wiem jeszcze. - Nikt ciebie stąd nie wypędza, możesz siedzieć. Rano Walet spał jeszcze. Krystyna, nawykła do rannego wstawania, wysunęła się spod kołdry, narzuciła na siebie szlafrok i najciszej jak tylko potrafiła, przeszła do łazienki. Umyła się i ubrała, a później w kuchni przygotowała śniadanie. Kiedy śniadanie stało na stole, obudziła Waleta. - Co, ty już na nogach? - zdziwił się. - Jestem człowiekiem pracy - odparła ze śmiechem. - Muszę pracować, bo nikt mi nic nie da. Walet też wyskoczył z pościeli, umył się i ubrał i zasiedli do śniadania. Po śniadaniu Krystyna sprzątnęła talerze ze stołu i zaniosła do kuchni, a potem powiedziała do Waleta:
- Siedź na miejscu i nie ruszaj się, przyprowadzę Freda, musicie się poznać, im szybciej tym lepiej. Wyszła z domu, po chwili do pokoju wpadł wielki wilczur. Łypnął złym okiem na Waleta, obwąchał czujnie jego marynarkę zawieszoną na oparciu krzesła. Krystyna stała w przejściu i z uwielbieniem spoglądała na psa. - Chodź - przywołała go wreszcie. - Dostaniesz papu. Wyciągnęła z lodówki kawał surowego mięsa i rzuciła na rozpostartą gazetę. W miskę nalała mu wody z kranu. Pies łapczywie zjadł rzucony ochłap i popił wodą. Walet siedział przy stole nieporuszony. Pies zbliżył się do niego nieufnie, obwąchiwał długo i dokładnie. Walet nie śmiał nawet go pogłaskać. Przywołany przez Krystynę zamerdał radośnie ogonem i podbiegł do niej. Wyprowadziła psa na dwór, a kiedy wróciła z powrotem, Walet wyznał szczerze: - Miałem duszę na ramieniu. Jak będziesz niegrzeczny, to będziesz z nim miał do czynienia. a teraz zbieraj się, musimy jechać. - A pies? — zaniepokoił się. - Chodź. Walet zarzucił na siebie marynarkę i wyszli przed dom. Krystyna zamknęła drzwi na kilka spustów i klucze od domu schowała do torebki, a wyciągnęła drugie. Po kilku stopniach zeszli na mały dziedziniec wysypany żwirem. Krystyna wyprowadziła z garażu nowiutkiego Poloneza. - Wsiadaj - powiedziała do Waleta. — Wypuszczę psa. Walet zajął miejsce obok kierowcy. Krystyna zamknęła garaż i otworzyła drzwi obok, skąd wyskoczył Fred. Usiadła za kierownicą i zapuściła motor. Od garażu aż do ulicy droga wyłożona była trylinką. Krystyna, niczym wprawny kierowca, kilkoma ruchami zawróciła samochód, z fantazją podjechała pod żelazną bramę, otworzyła ją. Fred z ujadaniem podbiegł do bramy, ale nie przekroczył jej. Krystyna otworzyła bramę i wyjechała na ulicę, zamknęła bramę na powrót i powiedziała do psa: - Pilnuj, Fred! Wsiadła do samochodu i ruszyli z miejsca. Mijali wille ukryte w ogrodach. - Dobrze jeździsz - zauważył Walet. - A ty, umiesz prowadzić? - Może nie tak jak ty, ale mam prawo jazdy. Krystyna w pewnej chwili zatrzymała samochód i wysiadła. - Siadaj za kierownicą—powiedziała.
Zamienili się miejscami. - Dokąd jedziemy? - spytał. - Na bazar. Walet wrzucił bieg, a kiedy samochód nabrał odpowiedniej szybkości, wrzucił drugi, trzeci. -Jeździsz lepiej ode mnie - przyznała Krystyna. — To dobrze. Przydasz mi się jako kierowca. - Z pensją? - Za michę i papierosy - odparła ze śmiechem. Krystyna miała swoje stałe miejsce parkowania przed bazarem. Zaparkowali samochód i weszli na teren targowiska. Krystyna po drodze zaczepiła otyłą przekupkę. - Pani Kowalska - zwróciła się do kobiety. - Dziś zamawiam dwie porcje flaków z pulpetami, imbirem i tartym serem. Przekupka jakby nie słuchała słów Krystyny, ciekawie natomiast przyglądała się Waletowi stojącemu obok niej. Walet pomógł Krystynie otworzyć budę i wywiesić towar do sprzedaży. 1 Przejdę się po bazarze — powiedział w pewnej chwili. - Uciekasz? — spytała z drwiną w głosie. Odszedł bez słowa. Przy bramie Walet zainteresował się podpitym facetem. Mężczyzna przyzwoicie ubrany usiłował sprzedać zegarek marki „Doxa”. - Ile? - spytał Walet. - Dwójkę. - Mogę dać na flaszkę - zaproponował Walet. - Tauzen. Walet uważniej przyjrzał się skacowanej twarzy mężczyzny. - Powiedziałem i nie mamy o czym gadać. W tej samej chwili podszedł do nich jakiś bazarowy handlarz. - Co pan ma do sprzedania? - spytał faceta z zegarkiem. - Odejdź pan stąd - odezwał się groźnie Walet do handlaiza. Handlarz, z niejakim szacunkiem, bez słowa oddalił się w myśl niepisanego prawa bazarowego, że gdzie jeden ubija interes, drugi nie ma prawa się wtrącać. - Ale musisz pan dorzucić coś, żebym miał na zagrychę. Walet schował zegarek do kieszeni, odliczył pieniądze na pół litra wódki i podał
mężczyźnie. - Ani mi się śni, masz pan na flaszkę i jazda. Odwrócił się od mężczyzny i odszedł. Tamten zaklął tylko, ścisnął w garści pieniądze i ruszył w stronę budy, gdzie sprzedawano oficjalnie piwo i wódkę z rękawa na kieliszki. Po półgodzinie Walet, nie wzbudzając niczyich podejrzeń, a raczej zaufanie, sprzedał ten sam zegarek za okrągłe trzy tysiące złotych. Ani chybi. Walet sprzedał zegarek jakiemuś wytatuowanemu kieszonkowcowi, którego specjalnością było obrabianie kieszeni, a nic ściąganie sikorów z gałęzi. „Doliniarz” dosłownie wcisnął Waletów i pieniądze do garści i zmył się szybciej, niż się pokazał na horyzoncie. Walet wrócił zadowolony do Krystyny. Nie umiał ukryć swego zadowolenia. Wytrawny psycholog, jakim niewątpliwie była Krystyna. od razu zauważyła podniecenie Waleta. - Masz taką minę, jakby ktoś ci nasrał w kieszeń. - Przez ten czas, co mnie nie było, zarobiłem dwa dwieście. Kupiłem zegarek za flaszkę, a sprzedałem za trzy koła - pochwalił się. - No widzisz, a ja jeszcze nic nie utargowałam. Jesteś jedynakiem? -Teraz już nie. - Daj coś na fart - poprosiła. Wręczył jej tysiąc złotych. Chuchnęła w banknot i schowała do oddzielnej kieszeni. - Mógłbyś postawić mi kawę — zaproponowała. Wyciągnęła z kąta budy chiński termos i podała Waletowi. -Za bramą bazaru jest kawiarnia, poproś, żeby ci nalali do pełna. Powiedz, że dla mnie, to cię nie oszukają. Wziął termos pod pachę i poszedł do kawiarni. Po drodze zorientował się, że najlepszym miejscem do kupna jest miejsce przy wejściu na bazar. W kawiarni Walet powołał się na Krystynę. Młoda, przystojna kelnerka obrzuciła go zalotnym spojrzeniem i wzięła od niego termos i poszła z nim na zaplecze. - Pan płaci, czy pani Krystyna zapłaci?—spytała kelnerka, wręczając mu napełniony kawą termos. - Ja płacę, ile? - Trzy paczki. Zapłacił kelnerce i wrócił na bazar. Jakież było jego zdziwienie, kiedy we wnętrzu budy rozpoznał okradzionego przez siebie „cinkciarza”. Był to mężczyzna nieco starszy od Waleta, o twarzy napiętnowanej bazarowym cwaniactwem, przebiegłym spojrzeniu i porozbijanych niegdyś, zabliźnionych brwiach. Walet wcisnął się do wnętrza budy i postawił termos z kawą na prowizorycznym stoliku. Mężczyzna na widok Waleta zamilkł na chwi-
lę, pytająco spojrzał na Krystynę, a potem przeniósł spojrzenie na Waleta jak na jakiegoś intruza. - Poznajcie się - zaproponowała Krystyna. Waluciarz, nie podnosząc się z miejsca, wyciągnął rękę do Waleta ze słowami: - Zdzichu jestem. - Walet - powiedział Walet, potrząsając rękę Zdzicha. - Ładna ksywa - przyznał Zdzicho. - Walet. Uważniej przyjrzał się Waletowi. Chwilę zastanowił się nad czymś, wreszcie zapytał jak równego sobie: - Gdzie garowałeś? - Do tej pory nigdzie, za głupi jestem, żeby garować. A pan? i Jaki ja pan?! - oburzył się Zdzicho. I Zdzicho jestem i koniec. - Niech będzie Zdzicho — zgodził się Walet. - Napijesz się kawy? - spytała Krystyna Zdzicha. - Napiłbym się czegoś mocniejszego — odparł Zdzisiek i spojrzał pytająco na Waleta. - Nie bardzo chce mi się pić o tej porze - powiedział Walet. - Każda pora jest dobra — zauważył filozoficznie Zdzicho. - Nie krępuj się — odezwała się Krystyna. - Jak masz ochotę. Zdzicho poderwał się z miejsca. 1 Zaraz wracam - powiedział i wyskoczył z budy. Po jego wyjściu Walet spytał Krystyny: - Co to za facet, ten Zdzichu? - Płotka. Skupuje papier, ale nie wiem, dla kogo, i nie pytaj go o to. - Od dawna go znasz? Krystyna nie zdążyła odpowiedzieć, bo spomiędzy wywieszonego na zewnątrz towaru wynurzyła się głowa Zdzicha. Przyniósł butelkę żytniej wódki z kłosem i zawinięte w pergamin dwa parujące jeszcze kotlety schabowe, ogórki kiszone i dwie kromki chleba. - Napijesz się kielicha? - spytał Krystyny. - Jednego się napiję. Zdzicho, ku zdziwieniu Waleta, sięgnął pod stolik i wyciągnął kieliszki. Popłukał je wódką i polał w nie. Następnie odwinął kotlety. - No to zdrówko! Po pierwszym kieliszku Zdzicho powiedział:
No i Krysiu nie dokończyłem ci. Bałem się, że złapią mnie z papierem, rozumiesz, i schowałem w pewne miejsce cały szmal nieraz tam chowałem i zawsze było git, grosz mi nigdy nie zginął I a teraz jakaś kurwa musiała mnie podejrzeć, po obławie zaglądam do schowka i co ja widzę? Gówno. Było i nie ma! To miałeś szczęście jak dziwka w deszcz — powiedziała Krystyna. Ostatnio w ogóle nie mam szczęścia. Co zarobię, to albo mi ukradną, albo przechlam. Muszę się wziąć za siebie. Rzucić gorzałę i zmienić towarzystwo. Od dziecka rzucasz gorzałę i jakoś nic ci z tego nie wychodzi. To nie jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Jeszcze raz mordę umoczę, ale tak porządnie i koniec. Albo mnie szlag trafi, albo się wyleczę na amen. Raczej to pierwsze cię spotka. i Na drugą nogę? - spytał Zdzicho Krystyny. Nie - odparła. - Schowaj tę butlę, mam klientów. Przed budą stała para młodych ludzi i z zainteresowaniem oglądała wranglerowski komplet. Krystyna wyszła do nich. Oryginalny komplet? - spytała dziewczyna Krystyny. A jak pani myśli? Ludzie robią cuda z ciuchami. Przeszywają metki Wrangle- rów do włoskich szmat. Proszę, tu ma pani włoskie szmaty. Niech pani porówna. Dziewczyna wzięła do ręki włoskie spodnie i Wranglery. Jest różnica? - spytała Krystyna.
Ile to stoi? Trzydzieści. Drogo. To niech pani pójdzie do kościoła, od księży dostanie pani za darmo. Zdzicho schował wódkę i kieliszki pod stolik i wyszli obaj z Waletem przed budę. Niech pan przymierzy spodnie - powiedział do chłopaka. - Niech pan wejdzie do budy i przymierzy. Nie można kupować kota w worku. Zdzicho wyciągnął spodnie z wieszaka i podał chłopakowi, który za radą Zdzicha skrył się wewnątrz. Za nim poszła dziewczyna. Spodnie w pasie pasowały jak ulał, jedynie były o wiele za długie. Z tym nie ma kłopotu, zawsze można je podwinąć. Walet podał chłopakowi bluzę. -No, teraz jesteś pan podobny do człowieka - zauważył Zdzicho. W nowych, sztywnych ciuchach chłopak aż poczerwieniał na twarzy z wrażenia. i Nic taniej? - spytała dziewczyna. Ani grosza - odparła Krystyna. -Płać i idziemy stąd, mam już dosyć tego łażenia. -Taniej nigdzie pani nie dostanie - powiedział Zdzicho do dziewczyny. - W tym stroju narzeczony będzie śmigał przez dobrych kilka lat. Dziewczyna wyciągnęła pieniądze, odliczyła sześć Szopenów i podała pieniądze ze słowami: Niech pani przeliczy. Nie trzeba — wierzę pani na słowo. Chłopak wrzucił swoje spodnie do torby, jaką miał ze sobą, podziękował Krystynie i pożegnali się. Chłopak ruszył do wyjścia przodem, dziewczyna szła za nim o kilka
kroków i krytycznie mu się przyglądała. Widać było, że oboje są zadowoleni z zakupu. Krystyna chuchnęła na pieniądze i schowała do składanej w harmonijkę portmonetki. No i ja mam początek - powiedziała, zwracając się do Waleta. - Oby tak dalej. Teraz napiję się na drugą nogę. Weszli do budy i dokończyli przyniesioną przez Zdzicha butelkę. A ty czym kręcisz, chłoptysiu? - spytał Zdzicho, zwracając się do Waleta. Na razie nosem, ale będę musiał rozejrzeć się za jakimś zajęciem dla siebie. -Podobasz mi się - powiedział w pewnej chwili Zdzicho. - Jak będziesz grzeczny, to zrobię z ciebie człowieka. -Jestem grzeczny. -Ale zielony jeszcze. Musisz wejść w to życie bazarowe, poznać to i owo, jak chcesz utrzymać się na wodzie, poznać trochę ludzi. Tuftę. Co to jest Ttifta? Tutejszy dzielnicowy - wyjaśnił Zdzicho. - Tufta często chodzi po cywilnemu. Musisz poznać też trochę „cichociemnych”. Kręci się ich tutaj od metra. Łatwo wpaść na minę. Przyjdzie taki przebieraniec, truje ci dupę, łazi za tobą, chce coś opchnąć, inny coś kupi, a później okazuje się, że to normalna glina. -Nie strasz go - upomniała Krystyna. - Wpadnie raz i drugi, to się sam nauczy. Jego własny cień będzie dla niego podejrzany. Krystyna schowała kieliszki pod stolik. Zdzisiek wsadził pustą butelkę do kieszeni. -Oddam butlę Ślepemu, będzie miał w co rozlewać na ćwiartki. Która godzina? - spytał Krystyny, bo tylko ona miała zegarek. Dokąd się spieszysz? - spytała obojętnie. - Muszę skoczyć na miasto, może coś kupię, potem pojadę na konie. Mam typy w pierwszej gonitwie. Jedziesz umoczyć parę złotych, to chciałeś powiedzieć. Nie, dzisiaj wygram. Jedziesz ze mną?—zwrócił się do Waleta. -
Nie mam pieniędzy. Pożyczę ci. -Nie mam szczęścia, umoczę, a potem nie będę miał z czego oddać. Zapalili, a potem Zdzicho poszedł załatwić swoje sprawy. Kiedy zostali sami, Krystyna powiedziała do Waleta: -Ten człowiek nigdy się nie zmieni. Dobry chłopak, ale głupi. Zginie przez te swoje konie i gorzałę. Długo go znasz? -Może nie tak długo, ale dobrze. Byłam z nim przez dwa lata. Bardziej ode mnie wolał wódkę, konie i kolegów. „Balangi”, jak to on mówił. Rozstaliśmy się przed rokiem. A ty masz jakąś dziewczynę? i spytała niespodziewanie. -Nie. Tego dnia po południu Walet kupił jeszcze okazyjnie skórzaną kurtkę, prawie nową, myślał zatrzymać ją dla siebie, ale po godzinie trafił się kupiec i Walet odstąpił ją, zarabiając na niej pięć patoli. Spóźniłeś się na obiad - powiedziała Krystyna, kiedy się zjawił. - Kowalska przyniosła flaki. Siadaj. Zaraz ci podam. k Z wielkiego termosu nalała mu do kokilki porcję smakowitych flaków, na które wytrawni smakosze przyjeżdżali taksówkami nawet z odległych dzielnic, nie żałując czasu i pieniędzy, byleby tylko nasycić żołądek i podniebienie aromatycznym daniem. Walet zjadł z wielkim apetytem. -Były też pyzy z mięsem i ze słoniną - powiedziała Krystyna. I Na razie musisz się tym zadowolić. Później pójdziemy gdzieś na obiad. Późnym popołudniem bazar stopniowo zaczął pustoszeć. Kupujących było coraz mniej. Ludzie przychodzili, oglądali towar, sprawdzali jakość w palcach, pytali o cenę i kręcąc z niedowierzaniem głowami, odchodzili. -Zamykamy kramik - postanowiła Krystyna. - Dziś już się nic nie sprzeda. Walet pomógł jej zwinąć wystawiony do sprzedaży towar, później we dwójkę zasunęli drewniane skrzydła. Krystyna zamknęła budę na trzy potężne kłódki i zanim odeszli, każdą z osobna sprawdziła kilka razy. Zjawił się nocny dozorca, któremu Krystyna „lekką rączką”
wcisnęła do brudnej graby piaćsota. - Panie Gałązka — powiedziała. - Pilnuj pan tego interesu jak oka w głowie. Mam tam sporo towaru. -Pani Krysiu, o czym pani mówi? Całe życie spędziłem na tym bazarze i nikt do tej pory nie miał do mnie żadnej pretensji. -Do widzenia panu - powiedziała na odchodnym. -Do widzenia państwu - pożegnał ich Gałązka. Wyszli z bazaru na ruchliwą ulicę. Słońce stało jeszcze wysoko na niebie. W tej chwili, patrząc na Krystynę, nikomu nie przyszłoby na myśl, że ta kobieta jest po prostu zwykłą wyszczekaną handlarą bazarową Wsiedli do samochodu. Krystyna za kierownicą. Zanim ruszyli z miejscą Krystyna powiedziała w zamyśleniu: - Zdzichu teraz jest w siódmym niebie. Z pewnością chce się odegrać. -Nie wiadomo, może jest wygrany. -Chyba żartujesz. - Musimy podskoczyć do krawcowej, zobaczyć jak ona stoi z robotą. Zapaliła silnik i wolniutko wycofała się na jezdnię. Potem ruszyli do przodu i skierowali się na most. Gdzie mieszka ta krawcowa? - spytał Walet. Na Żoliborzu. Długo tam będziesz? - Wejdziesz razem ze mną, poznam cię z nią. Może kiedyś się zdarzyć, że sam do niej będziesz musiał przyjechać. Na miejscu krawcowa spytała: Co to, pani Krysiu, nowy narzeczony? Na razie znajomy. Jak pani stoi z robotą? -Dobrze. Mam uszyte dwa komplety męskie, cztery spódnice i dwie sukienki. Zabierze pani dzisiaj? Mogę. Krawcowa zapakowała w wielkie pudło kartonowe gotowy towar, Krystyna zapłaciła za
robociznę. Walet zniósł pudło do samochodu. Na dole Krystyna zaproponowała: -Pojedziemy do „Staropolskiej”, zjemy przyzwoity obiad, napijemy się kawy. I Dlaczego właśnie tam? Bo tam są znajome kelnerki, nie muszę długo czekać na stolik. To jedziemy. Walet przekonał się, ze Krystyna miała rację. Kelnerki przywitały ich jak dobrych znajomych. Posadziły przy osobnym, dwuosobowym stoliku, gdzie mogli swobodnie rozmawiać. Nie znudziłeś się jeszcze moim towarzystwem? - spytała. -Chyba żartujesz - odparł. - Podoba mi się takie życie, jakie prowadzisz. Jesteś samodzielna, zarabiasz na siebie, od nikogo nie potrzebujesz pomocy. Mieszkasz jak królowa. Dziwi mnie tylko, że do tej pory jesteś sama. -Mogłabym mieć kogoś, ale nie myślę mieć utrzymanka. Jeszcze nie jestem w tym wieku, żeby płacić za usługi erotyczne. U mnie facet musi sam się utrzymywać, a nawet mnie czasami pomóc. Ja ci niewiele chyba pomogę. Na wielu rzeczach się nie znam, nie znam tych układów, praw, jakie tam panują. Musisz mieć na wszystko oczy i uszy otwarte. Nie pozwolić zrobić się w konia, a przede wszystkim, jeśli chcesz stanąć na nogi, musisz unikać Zdzicha i picia z nim gorzały. On, według mnie, jest facetem skończonym, a ¡przed tobą jeszcze jest życie. Jak będziesz mądry, nie zginiesz. -Nie wiem tylko, jak do tego wszystkiego się zabrać. Od czego zacząć. -Pomyślimy - zapewniła go. Po obiedzie podano im kawę. i Jak długo urzędujesz na bazarze? I spytał Walet. -Z dziesięć lat. - Kto ci podsunął pomysł, żeby się złapać za handel. i Sama na to wpadłam. Początkowo, jak wszędzie, było ciężko, nie znałam ludzi, ale miałam pieniądze, dotarłam do ludzi, otrzymałam koncesję i zaczęłam sprzedawać to wszystko, co sobie przywiozłam z zagranicy, później zgłosili się dostawcy i tak krok po
kroku. To jest trzecia moja buda na tym bazarze. Pierwszą miałam w samym kącie bazaru, gdzie prawie nikt nie zaglądał, drugą miałam trochę bliżej, a teraz mam w głównej alei. - Ile dzisiaj zarobiłaś? - Trzydzieści, a ty? - Siedem. - Jak na początek, to wcale nieźle. Ładna dniówka. Ja na początku miałam mniej szczęścia. - A dziś? - Zarobiłam na czysto piętnastaka. Aha! Zapomniałam oddać ci tauzena, którego rano dałeś mi na szczęście. Sięgnęła do torebki, powstrzymał ją gestem. - Daj spokój, to ja dzięki tobie zarobiłem psim swędem siódemkę. Zatrzymaj te pieniądze. - Co zrobimy z resztą wieczoru? - spytała Krystyna. - Masz jakąś receptę na życie towarzyskie? - Byłaś kiedyś w SPATiF-ie? - Nie, a co to jest? - Lokal artystyczny. Zbierają się tam aktorzy, literaci, dziennikarze, jednym słowem, światek artystyczny. Albo możemy pójść do „Dziennikarzy”. I tu, i tam można się zabawić, zjeść, wypić i potańczyć. | Pojedziemy do domu, nakarmimy psa, a później zobaczymy, dokąd pójdziemy. Zgoda? Walet przywołał kelnerkę, górką zapłacił za obiad. - Ma pani coś ciekawego dla mnie? - zwróciła się kelnerka do Krystyny. - Może coś się znajdzie. - Jutro mam wolne, mogę wpaść na bazar, o której pani otwiera? - Niech pani przyjdzie około południa. Krystyna od lat wracała do domu mniej więcej o tej samej porze i pies przywykł do tego. Teraz czekał już na Krystynę przy bramie. Otworzyła bramę i wprowadziła samochód na podwórko. Ogromne psisko, skacząc na nią z radości, o mało nie powaliło ją na ziemię, tak że z trudem utrzymywała się na nogach. Walet, siedząc wewnątrz samochodu, przyglądał się tej scenie przez szybę. Wreszcie Krystyna odważyła się i otworzyła drzwi samochodu. Walet siedział nieporuszony. Pies podbiegł do otwartych drzwi i obwąchał go. - Spróbuj wyjść z samochodu — powiedziała Krystyna, kiedy pies podbiegł do niej. Zawołaj go po imieniu! -Fred, chodź tu! - rozkazał Walet, gotów w każdej chwili z powrotem wskoczyć do samochodu.
Pies spojrzał tylko na niego i dalej bawił się z Krystyną. Walet powtórzył rozkaz. Pies podbiegł do niego z ujadaniem, ale nie rzucił się do gryzienia. - Siad! - rozkazał Walet ostro. Ku zdumieniu Krystyny, pies wykonał pierwszy rozkaz Waleta. Siadł i już bez szczekania z ciekawością przyglądał się obcemu mężczyźnie. - Czołgaj! - rozkazał następnie Walet. Pies posłusznie podczołgał się do nóg Waleta. Walet dopiero teraz pogłaskał psa po wielkim łbie i pochwalił: - Dobry pies. Krystyna była zachwycona. Po raz pierwszy widziała, żeby Fred wykonywał podobne rozkazy. Zostań - rozkazał Walet i pogroził psu. — Zostań — powtórzył, a sam podszedł do Krystyny. Pies spoglądał, jak ten podchodzi do jego pani, ale z miejsca się nie ruszył. - Fred, do nogi! - rozkazał następnie Walet. Pies poderwał się z ziemi i jak wicher podbiegł do Krystyny. - Siad! — rozkazał Walet. Pies spełnił żądanie Waleta. Usiadł przed Krystyną. -Dobry pies — pochwalił Walet i już bez żadnych obaw poklepał psa po łbie. -Zamknij samochód - powiedziała. - Zobaczymy, jak pies zareaguje. Walet zatrzasnął drzwi samochodu, pies nie poruszył się z miejsca. 1 Śmiało mógłbyś zostać treserem psów - zauważyła Krystyna, kiedy weszli do domu. W lodówce na dole jest dla niego porcja mięsa, daj mu i wiej czystej wody do miski. Walet wyjął z lodówki kawał końskiej polędwicy i rzucił psu na gazetę, a następnie wlał do miski świeżej wody. -Kupiłeś psa - przyznała Krystyna z nutą zazdrości w głosie. - Ale to dobrze — dodała. Kiedy rozsiedli się wygodnie w fotelach w stołowym pokoju, a pies położył się między nimi na dywanie, Walet, paląc papierosa, w milczeniu przyglądał się Krystynie. - Nie rozumiem i odezwał się w pewnej chwili. - Na jakiej zasadzie ja u ciebie się zatrzymałem. Siedzę, jem, śpię. Po tych słowach Krystyna uśmiechnęła się do własnych myśli. Czekał na jej odpowiedź. i Czekałam na to pytanie i przyznała. - Rano wyczułam, że czujesz się nieswojo. Nie wiesz, jak postąpić. Zostać czy podziękować i odejść. Nie musisz dziękować. Było fajnie i koniec.
- Czyli co? -Jak chcesz, możesz zostać, jeśli nie, droga wolna, nikt cię nie będzie tu siłą zatrzymywał. - Jestem skrępowany. - Pomyślałby kto, że jesteś delikatny - powiedziała ze śmiechem. — A mnie się wydaje, że jesteś delikatny jak francuski buldog. Uśmiechnął się również. -Ładne porównanie — i powtórzył: — Francuski buldog. Nie ma co. - Czyli odstawiam naukę i biorę się za handel. Ja ci nic nie b§dę sugerowała r- zastrzegła się Krystyna. - Nje chcę mieć ciebie na sumieniu. Chcesz się uczyć, proszę bardzo, zdobędziesz wiedzę, uznanie, a na bazarze co? Zdobędziesz tylko pieniądze i nic więcej. Zastanów się. - Mówiąc szczerze, to przywykłem do tamtego życia. - Chciałeś powiedzieć, bracie, do lenistwa. Tu niestety trzeba kręcić głową i pracować. W przeciwnym razie zginiesz. Ja tych trzech dni. które spędziłam z tobą, już nigdy nie odrobię, przepadły. - Chyba nie żałujesz? - Nie. Bazar nauczył mnie jednego, nie wolno niczego żałować. Na jednym się traci, na drugim zarabia. Ot, cała filozofia bazarowa. - Nie widzę dla siebie miejsca na bazarze - powiedział w zadumie Walet. 1 Przecież nie będę przez całe życie stał przy bramie i skupował rupieci, a potem odsprzedawał. Trzeba będzie coś wymyślić - przyznała Krystyna. - Ale to nie będzie takie proste. Nowym ludziom wydział handlu niechętnie daje zezwolenia. Przeciwnie, przykręcają śrubę. Mógłbym zahandlować butami — powiedział Walet - mam kolegę, mieszka w Zgorzelcu, pracuje za Odrą u Niemców. Mógłbym z nim wejść w kontakt. On by kupował buty za marki, ja bym do niego jeździł, kupował i przywoził tutaj. Niezła myśl — zgodziła się Krystyna. — Ale trzeba by mieć zezwolenie. Ja mam zezwolenie tylko na odzież. - Może daliby ci zezwolenie na handel obuwiem. -
Można spróbować. Mam znajomego w Radzie Narodowej - głośno zastanawiała się Krystyna. - Dobrze go znasz? - spytał Walet z ożywieniem. - No, wiesz… jaka z urzędnikami jest rozmowa. Z nimi trzeba gadać do ręki. - Da mu się jakiś prezent, zaprosi na kolację. - Spróbuję, może się uda. -Kiedy? - Może jutro? - Ozłociłbym cię, Krysiu. - To co robimy z tak rozpoczętym wieczorem? - spytała, zmieniając temat rozmowy. Jedziemy do tych artystów czy dziennikarzy? Zapraszam na kolację - zaproponował Walet. - Która godzina? Spojrzała na zegarek. Dziennik jest. Podniosła się z fotela i włączyła telewizor. Po wiadomościach dziennika pokazano najnowsze modele „Cory”. Mimo pełni lata zgrabne dziewczyny prezentowały już luźne, wełniane stroje na zimę i wczesną wiosnę przyszłego roku. Krystyna w skupieniu i z wielką uwagą przyglądała się propozycjom. i Jak w takim czymś pokazać się na ulicy - lekceważąco odezwał się Walet. Krystyna spojrzała na niego ze zgorszeniem. Nie znasz kobiet, chłoptysiu. Proszę cię, nie nazywaj mnie chłoptysiem. Przepraszam, ale głupio gadasz. Ja w tym siedzę i muszę być na bieżąco, to mój chleb. Przyrzekam ci, że jak sam zaczniesz handlować, ja nie będę wtrącała się do twoich kierpców. Atmosfera zrobiła się niemiła. Walet sięgnął po papierosy. Wyciągnął rękę do Krystyny z zamiarem poczęstowania jej - odmówiła. Zapalił sam. Idziemy - postanowiła w pewnej chwili. — Fred, podnoś się.
Krystyna wygasiła telewizor. Walet zagasił papierosa i też się podniósł. Krystyna zamknęła dom na „cztery spusty” i wsiedli do samochodu. Krystyna wyprowadziła samochód na ulicę i zamknęła bramę. -Chcesz prowadzić? - spytała. -Nie znam tych uliczek - odparł. — Jedź sama, poprowadzę z powrotem. Po półgodzinie zatrzymali samochód przed budynkiem „Dziennikarzy”. -Zapomnieliśmy wyładować towar - zauważyła Krystyna, wygaszając silnik. Może go schowamy do bagażnika? - zaproponował Walet. - Tak będzie bezpieczniej. Wyjęli towar z kartonowego pudła i schowali w bagażniku, pudło Walet postawił po drugiej stronie ulicy pod płotem. Możemy iść. Krystyna sprawdziła, czy dokładnie zamknęła wszystkie drzwi. W hallu siwy portier skłonił się przed nimi nisko i z przylepionym służalczym uśmiechem pozdrowił ich: Witamy państwa. Odpow iedzieli mu skinieniem głowy i przeszli do sali restauracyjnej i dalej do barku z wysokimi stołkami. Ładnie tu - powiedziała Krystyna. - Podoba mi się. Przy jednym ze stolików na środku sali rozpoznali Broniarka. Siedział pomiędzy dwiema kobietami i perorował swym piskliwym głosem: -Więc jako korespondent znalazłem się ja na tym przyjęciu, nagle służba oznajmiła obecnym, że król wraz z małżonką nadchodzi. Wszyscy spojrzeli w stronę drzwi… -Polej, Zygmuś, bo mnie suszy - zwróciła się do Broniarka podpita dziennikarka w balzakowskim wieku. - Polej i będziesz nawijał. Młoda, przystojna kelnerka z kartą dań w ręku podeszła do Krystyny i Waleta i z miłym uśmiechem spytała: -Szukacie państwo miejsca? I nim cokolwiek zdążyli odpowiedzieć, kelnerka pociągnęła ich za sobą do wolnego stolika pod ścianą. Usiedli, kelnerka podała Krystynie trzymaną w ręku kartę i cierpliwie czekała przy stoliku na zamówienie. Ja poproszę kieliszek koniaku, porcję szynki i herbatę - zwróciła się Krystyna do kelnerki
i oddała kartę Waletowi, który zamówił to samo co Krystyna. Czekając na zamówienie, Krystyna dyskretnie rozglądała się po sali. Kilka stolików dalej dostrzegła ulubionego aktora z telewizji: Romana Wilhelmiego, który siedział w towarzystwie innego aktora, którego nazwiska nie znali, i dwóch kobiet, prawdopodobnie też aktorek. Zjawiła się kelnerka z zamówieniem, podała do stołu i obok położyła odwrotnie rachunek. Po godzinie zjawiły się trzy młode dziewczyny, odziane w długie rypsowe suknie, niosły ze sobą futerały ze skrzypcami. Dziewczyny przysiadły na przygotowanych wcześniej krzesłach i zaczęły stroić instrumenty. Po nich zjawił się elegancko ubrany młody czło wiek o śniadej cerze i długich falujących włosach, który zajął miejsce za elektronicznym instrumentem klawiszowym, który zastępował całą orkiestrę jazzową. Pierwsze skrzypce smykiem dały znać i salę wypełniła skoczna melodia. Na niewielkim parkiecie obok baru zawirowała pierwsza para. Młody chłopak w dżinsach ze starszą od siebie kobietą, znanąw „mieście” jako szewcową. Kobieta była właścicielką wielkiego, dobrze prosperującego sklepu z damskim obuwiem w centrum miasta. Ludzie, którzy ją znali, ciągle widzieli ją w towarzystwie młodych i przystojnych mężczyzn, których niejedna młoda dziewczyna mogłaby pozazdrościć szewcowej. Po drugiej melodii grono tańczących powiększyło się, nawet Broniarek pojawił się ze swą towarzyszką od stolika, kobietą na dobrym rauszu, o głowę od niego wyższą, która kołysząc na wszystkie strony potężną pupą, próbowała nucić graną melodię. Zatańczymy? - spytał Walet. Krystyna uśmiechem wyraziła zgodę. Wyszli na parkiet. Walet od pierwszego roku studiów był częstym gościem na potańcówkach studenckich i z tej racji nabrał w tej dziedzinie sztuki nie byle jakiej wprawy. Krystyna, ciągle zajęta interesami, nie często miała okazję spędzać życie na parkiecie. Jednak tańczyła w miarę przyzwoicie. -Dobrze tańczysz - pochwalił ją Walet. Tego tylko potrzeba było Krystynie, która przedtem była jakby spięta w sobie. Po jego słowach rozluźniła się, poczuła swobodnie. Przytrzymywana za rękę przez Waleta, starała się pokazać, co potrafi. Kwartet przestał grać, tańczący nagrodzili grajków oklaskami i rozeszli się do swoich stolików. -Ten lokal chyba jest w ajencji - zauważyła Krystyna. 1 Tak—przyznał Walet. - Ajent jest byłym pracownikiem „Hor- texu”, podobno był
zamieszany w wielką aferę bakaliową, podobno nawet siedział, ale wyszedł i zażądał od byłej firmy odszkodowania za czas spędzony w pudle i oficjalnych przeprosin w prasie. To wszystko? - spytała Krystyna. Tyle słyszałem. -To mało wiesz. Ja słyszałam, że ten facet pracował kiedyś na Rakowieckiej, przeszedł na emeryturę i w nagrodę za dobrą pracę dostał ten lokal w ajencję. Ludzie różnie gadają. A ostatnio nawet chciał kupić ten lokal na własność za pięćdziesiąt melonów. Dajmy mu spokój, bo chłop dostanie przez nas czkawki. Krystyna uniosła kieliszek i przepiła do Waleta. Ledwie umoczyła usta. Walet wychylił kieliszek do dna. (Mętnie bym wypiła drugi kieliszek, ale boję się. Nie daj Boże zatrzymają gdzieś po drodze, każą dmuchać w balonik i dwie dychy trzeba bulić za frajer. Masz rację - zgodził się Walet. Nagle twarz Waleta, do tej pory uśmiechnięta, spoważniała. Spojrzenie wbił w stolik i ręką przysłonił twarz, ale na wszystko już było za późno. Przy barze stał Bamber w towarzystwie Joli, pierwsi dostrzegli Waleta siedzącego przy stoliku. I Co się stało? i szczerze zaniepokoiła się Krystyna. -Nic takiego - odezwał się Walet, nie podnosząc głowy. - Przyszedł znajomy z koleżanką. Stoją przy barze. To poproś ich do nas — zaproponowała Krystyna. Nie - zaprotestował Walet. - A niech to cholera weźmie. Idą tutaj. -Dobry wieczór państwu - powiedział Bamber i skłonił się przed Krystyną. Walet zmieszany spojrzał na Bambra i Jolę. Cześć, Walet - powtórzył Bamber.
To twoi znajomi? - spytała Krystyna. Z akademika - wyjaśnił Walet. To poproś państwa do naszego stolika — powiedziała Krystyna. - Niech przyniosą swoje krzesełka i niech siadają. Jeśli pani pozwoli? — Bamber pytająco spojrzał na Krystynę. Ależ proszę bardzo. Bamber przyniósł dwa wolne krzesła stojące pod ścianą. Zanim przybyli usiedli przy stole, Walet przygotowany na najgorsze ze strony Bambra, zaproponował: Poznajcie się. Bamber wymienił swoje nazwisko i z szacunkiem ucałował rękę Krystyny, następnie Jola uścisnęła podaną sobie rękę. - Krystyna. -Az kolegą nie przywitacie się państwo? - spytała Krystyna ze zdziwieniem. -Jeżeli pani pozwoli, z Waletem przywitamy się później - powiedział Bamber. - Zapowiedź pańskiego przywitania brzmi bardzo groźnie - zauważyła Krystyna. - Niech pani się nie obawia - zapewnił ją Bamber. -No dobrze — odezwała się Krystyna, chcąc zażegnać niemiłą atmosferę. - Czego się państwo napijecie? Podeszła kelnerka. - Trzy koniaki i cztery duże kawy - powiedziała Krystyna. - Byłem pewien, że leżysz w szpitalu - odezwał się Bamber, kiedy od stolika odeszła kelnerka. - Byłem. -Nie kłam, Walet. Nie tylko, że dzwoniłem do wszystkich szpitali, ale byłem sam osobiście, Jola jest świadkiem. Walet spojrzał na dziewczynę, ta w milczeniu potakująco skinęła głową. - Co zrobiłeś z mojąpaczką, jaką otrzymałem z zagranicy, z pomarańczami, czekoladą, orzeszkami, gumą do żucia? Przecież nie zjadłeś przez te kilka dni.
Kelnerka przyniosła trzy koniaki i cztery kawy, jednak zanim odeszła, Bamber spytał Krystyny: - A pani, co? - Ja dziękuję, jestem samochodem. —W takim razie—zwrócił się do kelnerki—proszę jeszcze o dwie setki czystej wódki. Zanim kelnerka podała zamówioną przez Bambra wódkę, wypili zdrowie fundatorki. Damska orkiestra sięgnęła po instrumenty. Przy stoliku zapanowało przykre milczenie. Bamber z drwiącym uśmiechem spoglądał pogardliwie na Waleta. | Tak, drogi kolego - powiedział Bamber z żalem w głosie. - Myślałem, że jesteś przyjacielem, a tyś się okazał, no. Nie mogę znaleźć określenia. Walet nagle parsknął wesołym, zdrowym śmiechem. Śmiał się serdecznie, tak że jego śmiech udzielił się siedzącym kobietom, a nawet samemu Bambrowi. Co cię opętało - zaniepokoił się Bamber. -Później ci powiem, a teraz idź tańczyć, dopóki rżnie kapela. Jolu. poproś kolegę na parkiet. - Nie zatańczę, dopóki mi nie powiesz, z czego tak się śmiejesz. Twoją paczkę, sołtysie, przekazałem na Czerwony Krzyż, a oni rozdadzą to głodującym dzieciom. Bo pomyśl tylko, do czego to podobne, żeby taki chłop jak ty jadł orzeszki ziemne? Przez całe życie wcinałeś kartofle i było dobrze, a tu nagle orzeszki ziemne, czekolada, pomarańcze! Nie wstyd ci? Bamber dał za wygraną, wiedział, że i tak paczki swojej nie odzyska, opanowany już nieco, przepił do Joli podaną wódkę i poprosił ją na parkiet. Co to za facet? - spytała Krystyna. Kołek - odparł krótko Walet. — Zatańczymy? Po trzech kawałkach znowu wszyscy znaleźli się przy stole. Zjawiła się kelnerka z pytaniem: Podać coś? Poproszę o trzy setki wódki czystej - zarządził Walet.
Później kolejną kolejkę zamówił Bamber, następną Jola. Kiedy wracasz do akademika? - spytał niespodziewanie Bamber. -Nigdy - odparł Walet. - Mam was wszystkich serdecznie dość. Po dziesięciu latach studiów wreszcie znalazłem cel w życiu. Byznes is byznes. O czym ty mówisz? -Ty? Studiujesz, żeby ożenić się ze szklarnią! Hektar pod szkłem, żona pod szkłem, czy to nie jest byznes? Bredzisz. Pierwszy raz widzę Waleta pijanego - powiedział, zwracając się do Jolki. Zrobiło się późno, ludzie stopniowo zaczęli opuszczać restaurację, zamknięto barek, część załogi też już poszła do domu, zostali tylko sami maruderzy. Zbieramy się - postanowiła Krystyna. - Gdzie wy mieszkacie? - spytała, zwracając się do Joli. | Na „Kieu”. i Odwiozę was, bo gdzie wy teraz złapiecie taksówkę - zaoferowała się Krystyna. - Będziemy pani bardzo wdzięczni - odparła dziewczyna. Zapłacili rachunek i opuścili lokal. Walet usiadł przy Krystynie, tamci dwoje z tyłu. Po kwadransie byli przed wejściem do akademika. - Dobranoc - pożegnał ich Walet. - A ty co, nie wysiadasz? - spytał Bamber. - Powiedziałem, dobranoc - powtórzył Walet. - Gdzie cię szukać, jakby co? - spytał Bamber. - Znajdziesz mnie przez milicję. A teraz uważnie mnie posłuchaj: zajdziesz jutro do kierownika i powiesz mu, że zwolniłem miejsce w pokoju, że już przestałem być studentem i mieszkańcem tej Wieży Babel. To wszystko, cześć. Krystyna zawróciła na miejscu i dodała gazu. O tej porze miasto szykowało się do snu, ulice były prawie puste, gdzieniegdzie tylko przemknął wylękniony przechodzień. Krystyna jechała na pełnym gazie środkiem pustej jezdni. Po półgodzinie Fred przywitał ich radosnym ujadaniem. Pod koniec tygodnia Walet pojawił się na uczelni, koledzy dowiedzieli się już pocztą pantoflową, że zrezygnował z akademika, teraz Walet przyszedł do dziekanatu z podaniem, żeby skreślono go | listy studentów. Oddał podanie i odetchnął z ulgą. W pobliskiej kawiarni, w której spotykali się studenci, Walet natknął się na Jolę. Dziewczyna
siedziała w towarzystwie koleżanek z wydziału. Zaprosiły go do siebie. Przystawił sobie krzesło do ciasno oblężonego stolika. - No, nareszcie jestem wolnym człowiekiem! - oznajmił dziewczynom na przywitanie. Przed chwilą złożyłem podanie w dziekanacie, żeby mnie skreślili z listy studentów. - I co będziesz robił? - spytała któraś z dziewczyn. - Jestem w tym wieku, że powinienem zastanowić się nad swoją przyszłością, jedno jest pewne, że nikt od tej pory nie będzie mi robił wody z mózgu. Dość czasu zmarnowałem na głupoty. Źle przygotowani wykładowcy, źle prowadzone wykłady i nierozgamięci studenci, potem okienka, okienka i jeszcze raz okienka, herbatka w kawiarni, wstrętny obiad w stołówce i noc w pijanym, brudnym aka demiku. Po latach wyrzeczeń świstek magistra i praca w szkole od rana do wieczora za lichą pensyjkę. Walet swoją wizjonerską tyradą przeraził dziewczyny. - Głupstwa gadasz - powiedziała Hanka, koleżanka Joli. Głupstwa? Uczycie się na siłę, drżycie przed każdym egzaminem. a po skończeniu rozglądacie się za dobrze sytuowanym kandydatem na męża, oczywiście obowiązkowo musi mieć duże mieszkanie. a jeszcze lepiej willę i zagraniczny samochód na ropę. - Postaw lepiej kawę, kaznodziejo — powiedziała Jola. - Bo jestem bez grosza. - Która jeszcze się napije? - Wszystkie - odpowiedziały chórem. - Zgoda, znajcie pana. - Co to za babunia z tobą wczoraj była? — spytała zgryźliwie Jola. - Babunia - powtórzył za Jolą Walet i popatrzył na nią z politowaniem. - Daj ci Boże zdrowie być taką babunią. Żadna z was nie jest w stanie dorównać jej w tych sprawach. - Wiadomo, stara szkoła! — odparowała mu Jola i wybuchnęła wesołym śmiechem. - Nie, po prostu kobieta ma serce do walki, a nie piszczy jak zasrana prawiczka: Walet zostaw mnie, co mi robisz, daj spokój, przestań się wygłupiać, no, Walet, mówię do ciebie, puść mnie, a w końcu: cham jesteś! Ona przynajmniej wie, czego chce i nie drze przy tym mordy: och i ach! - W jej wieku to normalne, leży po prostu jak trup—powiedziała Jolka. - Ile ci płaci za tę usługę? - Na razie dostałem tylko zaliczkę, umowę mam podpisać dopiero jutro. Walet zapłacił za podane kawy i zaczął zbierać się do wyjścia. - Gdzie się obracasz, gdzie można cię znaleźć? — spytała urodziwa blondynka. - Na ciuchach.
- A mnie mógłbyś komuś wcisnąć? - Nie powiedziałem, że handluję starzyzną. Na towar przechodzony jest trudno znaleźć klienta. Chyba że nabywca byłby dobrze podpity. Jola dopadła Waleta przy wyjściu. - Możemy się spotkać? - spytała dziewczyna. - Po co? -Koleżanka wyjechała i zostawiła mi klucz od swego mieszkania. -Przecież widziałaś, że jestem zajęty. - Szkoda. Chciałam się z tobą na zawsze pożegnać. - Co, myślisz popełnić samobójstwo? - Prawie, wyjadę do Australii, dostałam zaproszenie. No to szczęśliwej drogi - powiedział Walet, przygarnął dziewczynę do siebie i pocałował w policzki. Jeszcze tego samego dnia wieczorem w barze dla gości hotelowych Walet natknął się na podpitą Jolę, która siedziała przy stoliku ze znaną w mieście prostytutką i trzema Arabami. Prostytutka, którą Walet znał jedynie z widzenia i wiedział ojej profesji, powstrzymywała Jolę przed dalszym piciem, ale ta, nie mając już nad sobą żadnej kontroli, domagała się uporczywie, żeby podano jej jeszcze kieliszek koniaku. Pierwsza zauważyła ją Krystyna, w chwili gdy przechodzili z restauracji do szatni. -Jeśli możesz — zwrócił się do niej - zabierz ją stąd. Odwieziemy ją do akademika. - Ty chyba upadłeś na głowę - odparła. - Proszą cię - nalegał Walet. Walet zrobił taką minę, że Krystynie zrobiło się go żal, niechętnie, z wielkimi oporami podeszła do stolika i powiedziała z uśmiechem, niemal radośnie: - Dobry wieczór, pani Jolu! Jola mętnym wzrokiem spojrzała na Krystynę, uśmiechnęła się kwaśno, dopiła kieliszek i powiedziała z nienawiścią: - Wypierdalaj stąd, mumio! Prostytutka, która wyczuła wiszącą w powietrzu awanturę, dźwignęła się z głębokiego fotela, poprawiła na sobie obcisłą do nieprzy- zwoitości kusą spódniczkę i kołysząc się w biodrach, podeszła do barku, zostawiając Arabów i pijaną Jolę. TV drobna kurcwko - odparła jej Krystyna tym samym tonem. Odwróciła się na pięcie i wściekła zaczepiła przechodzącego wykidajłę:
- Ta kobieta ubliżyła mi. Która? - spytał portier. Ta. która siedzi z Arabami za filarem. Portier podszedł do Joli i poprosił ją do wyjścia. Jola odparła mu coś opryskliwie, wówczas portier, były dzielnicowy w dzielnicy Powązki, z niemałą wprawą ujął Jolę pod rękę, podniósł z fotela i opierającą się dziewczynę wyprowadził na zewnątrz, a potem w imieniu firmy przeprosił Krystynę: - Przepraszam panią za tę pijaną dziwkę. Ona już tutaj więcej nie wejdzie, ja tego dopilnuję. Krystyna skinieniem głowy podziękowała portierowi i powiedziała do Waleta z wyrzutem: - Masz ładne znajome, nie ma co! - Co ci zrobiła? - Nic, ale potraktowała mnie jak kurwę. Wystarczy. Ujrzeli Jolę przy wyjściu, jak próbowała dostać się na powrót do środka, ale masywny, młody portier odepchnął ją ordynarnie, aż się zatoczyła. Wsiedli do samochodu i nim Krystyna ruszyła z miejsca, Walet miał wielką ochotę wysiąść, wsadzić Jolę do taksówki i odwieźć ją do akademika. Krystyna odgadła jego myśli. -Jak chcesz, to zostań i zaopiekuj się nią—powiedziała. Chwilę czekała na odpowiedź, której nie usłyszała. -Wiem, co w tej chwili o mnie myślisz — dodała i zapaliła silnik. Minęli wejście do hotelu, ale Joli już nie było. Minęli ją za zakrętem. Szła całą szerokością chodnika w stronę Uniwersytetu. -Teraz tylko trzeba, żeby ją jakiś profesor zobaczył — zauważyła obojętnie Krystyna. - Rzuca uczelnię, wyjeżdża do Australii. - Skąd wiesz, widziałeś się z nią? - zainteresowała się Krystyna. - Wiem o tym od dawna — skłamał. -Niech jedzie, tam dziwek potrzebują, wiem coś o tym, bo sama byłam we Francji. Następnego dnia Krystyna zostawiła Waleta w budzie, a sama poszła w sprawie Waleta do Wydziału Handlu. Podczas jej nieobecności zjawił się Zdzicho. Zionęło od niego alkoholem. -Nie ma Krystyny? - spytał. - Poszła do Rady Narodowej - wyjaśnił Walet. I Walet zwierzył się Zdzichowi z własnego pomysłu i z tego, że Krystyna poszła w jego sprawie. Zdzicho z uwagą wysłuchał wynurzeń Waleta, a potem powiedział, co sam o tym
myśli: i Ona gówno załatwi, bo nie da rady. Gdyby był Braniecki, to by była inna mowa. - Kto to znowu? — spytał Walet. -Jak to, to ona nic ci nie mówiła? - zdziwił się Zdzicho. - Nie - wyznał szczerze Walet. - Człowieku! Czy wiesz, kto to jest Wacek Braniecki? —Wiem, że byli hrabiowie Branieccy, nawet ich pałac stoi w Białymstoku. — No właśnie. To jest ich jakiś tam potomek. Siedzi teraz we Francji u rodziny Krystyna była jego kochanką. Ta buda, w której siedzimy, willa za miastem, samochód, a nawet pies, jest Wacka! Krystyna jest goła jak mysz kościelna. Ma tych kilka szmat, które tu wiszą, i na tym koniec. Kiedyś chodziła w miasto, poznali się przy jakiejś wódce, zamieszkali razem, rok temu razem wyjechali do Francji, on do rodziny, a ona poszła chyba na ulicę, ale tam są z pewnością lepsze i po pół roku wróciła z powrotem pilnować jego interesów. Teraz już wiesz wszystko o Krystynie. Nie mów jej tylko, że ja ci o tym wszystkim powiedziałem. — No coś ty! — Udawaj głupiego i miej oczy otwarte na wszystko. — No a jak tam na wyścigach?- spytał Walet, który przez rozwieszone szmaty ujrzał nadchodzącą Krystynę. — Na razie byłem do przodu, ale później umoczyłem. Gdybym w połowie przestał grać, byłoby wszystko w porządku. — Ile umoczyłeś? - zainteresował się Walet. — Trzydzieści. - Skąd ty wziąłeś tyle pieniędzy? - spytała Krystyna, która akurat weszła do budy. - Miałem swoich parę marek, resztę pożyczyłem na procent Chlapniemy coś?- zwrócił się Zdzicho do Waleta. Możemy, ale tym razem ja postawię. Walet wręczył Zdzichowi pieniądze. -1 przynieś coś na ząb. Krystyna miała niewyraźną minę. -Jak sprawy stoją?- spytał Walet, kiedy zostali sami. -Kiepsko - odparła z ponurą miną. - Nic nie załatwiłam. Uprzedzony przez Zdzicha Walet niewiele się zmartwił tą odpowiedzią. -Nie przejmuj się, Krysiu - pocieszył ją. - Damy sobie jakoś radę. Życie przed nami. Uśmiechnęła się blado do niego.
-Czasami jest dobrze być lekkoduchem - przyznała. -Nie jestem lekkoduchem, patrzę na świat realnie. Wrócił Zdzicho z wódką wciśniętą za pasek od spodni i taką samą zakąską. Walet wyciągnął kieliszki, Krystyna jak zwykle napiła się pięćdziesiątkę, a oni: „to abyśmy”, i po godzinie butelka zaświeciła pustym dnem. Tego popołudnia po zamknięciu budy Krystyna powiedziała do Waleta: -Tadziu, ja dzisiaj nigdzie się nie ruszam, jadę do domu, a ty jak chcesz gdzieś iść, to cię podwiozę. Jestem skonana, muszę odpocząć. Jedziemy do domu—zgodził się. — Obejrzymy telewizję, ja po drodze wstąpię gdzieś do księgami, może kupię jakąś książkę do poduszki. W księgami „Prusa” Walet nabył poezje Miłosza. Znajoma ekspedientka „odstąpiła” mu spod lady odłożoną książkę dla siebie. Nie lubię wierszy - przyznała się Krystyna. -1 nie mogę zrozumieć, jak ludzie dorośli mogą pisać coś podobnego. Kiedyś lubiłam czytać kryminały, ale dziś nie mam na to czasu. -My mamy jakieś piwko w domu? - spytał. -Nie, ale możemy kupić. W ,3aryłeczce” na Marszałkowskiej Walet kupił kilka butelek doskonałego „Żywca”. W domu Krystyna zrobiła obiad, po obiedzie zaparzyła kawą. Kiedy otworzył butelką z piwem, żeby się napić, Krystyna postawiła szklankę. -Wlej mi kapkę - poprosiła i od tego się zaczęło. W mig wypito przywiezione piwo, Walet musiał sam jeszcze raz jechać do „Baryłeczki”, wracając kupił po drodze w „Delikatesach” pół basa z kłosem. Kilka kieliszków dosłownie zwaliło Krystynę z nóg, tak że Walet z trudem odtaszczył ją z fotela na wersalkę, a kiedy usiłował ją rozebrać do spania, nie wiedząc gdzie się znajduje, zaczęła zachowywać się agresywnie i wyzywać go od najgorszych, na koniec zsunęła się z wersalki na podłogę. Kiedy chciał ją z powrotem położyć, nie pozwoliła się dotknąć. Siedziała na podłodze w rozkroku, od- kleiła się rzęsa od powieki, rozmazany tusz spływał zmieszany z potem po policzkach. Walet usiadł przy stole i zapalił papierosa. Krystyna pijana przedstawiała żałosny widok, napawała go wstrętem. Przed położeniem się spać nakrył ją kocem, żeby nie zmarzła. W nocy Krystyna przebudziła się i wdrapała z trudem na wersalkę. Rano wyglądała i czuła się jak z krzyża zdjęta. Próżno szukała w lodówce czegoś do picia.
- Boże, jak ja się czuję - wyszeptała spieczonymi wargami. - Tadziu, przywieź coś do picia, bo zdechnę. — Co ci mam przywieźć? — Obojętne co. -Najlepiej klin by ci zrobił. Nie miała ani ochoty mu odpowiedzieć. Ubrał się i wyszedł z domu. W końcu ulicy zaczepił dwóch stojaków, podszedł do nich. Nie najlepiej musiał wyglądać, skoro wzbudził ich zaufanie. — Panowie — powiedział. - Skombinujcie mi flaszkę, nie znam tu nikogo. Oberwańcy spojrzeli po sobie. - No, idź — powiedział jeden do drugiego - ja tu z panem zaczekam. Walet wręczył młodszemu pieniądze. — Pospiesz się — zawołał starszy za odchodzącym. -Zapali pan? - spytał Walet. Tamten skinął głową. Zapalili. Waletowi czas się dłużył. — Długo nie wraca - powiedział Walet, zaciągając się dymem. —■——|| -V. I ■ ■ | j | - Może nie może dostać, ale na pewno wróci. Chłopak wrócił po dziesięciu minutach. - Musiałem latać aż do „kulawki”, tu nigdzie nie ma - tłumaczył chłopak. - Wykupili, ale dostałem. Wręczył Waletowi butelkę i reszty. - Zatrzymaj pan te reszty. - Nie. wolę kielicha za drogę. Starszy wyciągnął z kieszeni musztardówkę, Walet odkręcił metalową nakrętkę i polał, najpierw jednemu, później drugiemu. Zakręcił butelkę i schował do kieszeni. - Dziękuję - powiedział Walet. - Poczęstuj pan jeszcze papierosem. Wyjął z paczki kilka papierosów i wręczył im. Krystyna leżała w ubraniu na wersalce z rękoma szeroko odrzuconymi, z trudem oddychała. Walet nastawił wodę na herbatę i polał w kieliszki.
- Po pierwszym możesz puścić pawia, ale drugi pomoże ci z pewnością. Było tak, jak powiedział. Krystyna nawet nie zdążyła dobiec do łazienki. Walet przyniósł szmatę z kuchni i wytarł podłogę. - No - pocieszył ją. - Teraz powinno ci pomóc - i nalał drugi kieliszek. Wypiła i otarła wierzchem dłoni załzawione oczy. Podał jej świeżo zaparzonej herbaty. Po kilku minutach spytał z troską w głosie: - No jak, lepiej się poczułaś? - Musiałam się czymś zatruć - powiedziała Krystyna. - Ale przecież nic takiego nie jadłam. - Za dużo wypiłaś, piwo zmieszane z wódką to mieszanka wybuchowa. Nalał jej na drugą nogę. - Nie mogę patrzeć na wódkę - powiedziała, ale wypiła drugą pięćdziesiątkę. - Więcej nie dostaniesz ani grama, wystarczy — zawyrokował. - A co ty masz do gadania? - odparła zaczepnie. — Jak będę chciała, to będę piła, nie jestem dzieckiem. Dał za wygraną. - Rób, jak uważasz. - Wlał sobie do połowy w szklanką od herbaty i wypił duszkiem. - Trzeba by pojechać do krawcowej - powiedziała Krystyna. - Trzeba by jej zawieźć materiał, dać parę złotych i odebrać robotę. i Ty się dzisiaj nadajesz do jazdy - powiedział z wyrzutem. - Do niczego się nie nadajesz, popatrz w lustro, jak ty wyglądasz! Ja też nie pojadę, bo wypiłem. - A taksówki od czego są? - Niby racja. 1 Zadzwonię, podjedzie i sprawa załatwiona. i Moja rada: wyśpij się porządnie, później zobaczymy, co da się zrobić. i Masz rację - przyznała Krystyna. - Pójdę spać, ale wiej mi jeszcze trochę. Wziął od niej kieliszek, napełnił go i oddał z powrotem. Sam też wlał do szklanki, unieśli szkła do góry. Wypili. Podał jej papierosa, zapalili. - Jak się czujesz? - spytał. - Jak młody Bóg. - No to fajnie. Krystyna wstała i przeszła do łazienki. Długo nie wracała. Walet bezmyślnie siedział przy stole. Wróciła ubrana w szlafrok. - No — powiedziała. — Możemy zaczynać od nowa. Wzięłam prysznic, czuję się
zupełnie dobrze. Zjemy jajecznicę na bekonie - zaproponowała i poszła do kuchni. Zgłodniały pies kwilił pod drzwiami. Walet wstał i wpuścił go do środka. Pies polizał go w rękę i pobiegł do kuchni, w której urzędowała Krystyna. - Nic nie mam dla ciebie, piesku - powiedziała. - Dostaniesz później, pani przywiezie ci jedzonko z miasta. Pies jakby zrozumiał, przybiegł do Waleta, z ciężkim westchnieniem legł u jego nóg. - Trzeba mu ugotować jakiejś kaszy - odezwał się Walet. - Ano trzeba - zgodziła się Krystyna, która niespodziewanie szybko doszła do siebie, wyglądała tak, jakby wieczorem i przed godziną nic nie piła. Podała do stołu: parującą jajecznicę, chleb i widelec. Jedz i zmykamy stąd. Która godzina? Co to ma za znaczenie, godzina w tę, godzina w tę. Listy nie musimy podpisywać. Myślałam się położyć, ale nie będę się kładła. Już mi przeszło. Po śniadaniu Krystyna ubrała się, zrobiła „oko” i w pół godziny później jechali przez miasto w kierunku bazaru. No co to, pani Krystyno, się stało, że tak późno pani otwiera? - spytała kobieta z sąsiedniej budy. Zaspałam - odparła Krystyna krótko. - Jak idzie? Kiepsko, nie ma ludzi. A to, co się kręci, to barachło? Golasy, pani Krysiu. Golasy! Groszem nie śmierdzą, sztuczny tłok tylko robią. Krystyna ledwie otworzyła budę i wystawiła towar, znienacka znaleźli się kupujący. Oglądali, przymierzali, odchodzili i wracali. Byli to wieśniacy, dwoje starych i dwoje dzieci.
Dziewczyna jak rzepa i przysadzisty chłopak o nalanej twarzy. Krystyna siedziała wewnątrz budy i nie wychodziła do nich na zewnątrz. Gdzie jest ta właścicielka? - spytał wreszcie stary kobiety z sąsiedniej budy. Zajrzyj pan do środka — poradziła kobieta. Krystyna wyszła na zewnątrz. Nic taniej? - spytał chłop, wskazując na komplet dżinsowy, dżinsową spódnicę i kamizelkę z tego samego materiału. Jakbym sprzedała taniej, to bym sama nic nie zarobiła—wyjaśniła Krystyna. Można to przymierzyć? — spytał chłop. Można, wejdźcie państwo do budy. Wyszedł Walet, weszli oni. Połknęli haka. -Niech pani to zapakuje - niemal rozkazująco zwrócił się chłop do Krystyny. Zapakowała im kupiony towar i zainkasowała pieniądze. Ledwie tamci odeszli, przyszli następni, którzy kupili dwie spódnice i jedną sukienkę z paskiem. No i go? - spytała Krystyna sąsiadki. - Golasy powie pani? Ludziska śpią na pieniądzach, mają więcej pieniędzy niż pani włosów na głowie. Dzień był wyjątkowy dla Krystyny. Ludzie, jakby ich ktoś nasyłał, przychodzili, kupowali bez targu i odchodzili. Jaki dzień dzisiaj mamy, kumo? - spytała Krystyna sąsiadki. Piątek i to w dodatku trzynasty, feralny dzień. Dla mnie dobry, sama pani widzi, co się dzieje. Muszę zapamiętać ten dzień. Waletowi też dopisało szczęście tego dnia. Kiedy Krystyna handlowała z wieśniakami,
wyszedł z bazaru na ulicę. Jego uwagę przykuło dwóch wyrostków. Mieli jakieś zawiniątko pod pachami. Zmierzali na bazar. Zaczepił ich i wciągnął do pobliskiej bramy. Co macie? — spytał. Jeden z chłopców odwinął z gazety dwa srebrne puchary pozłacane w środku i zdobione postaciami ludzkimi na zewnątrz, drugi miał wielką srebrną tacę. Co za to? Daj pan dychę — powiedział starszy z chłopców. Co?! - spytał Walet takim głosem, że przechodnie z ulicy zajrzeli w bramę. Piątkę - spuścił z tonu chłopak. Gdzieście to ukradli? - napadł na nich Walet. - Gdzieście to ukradli? Babcia dała mi to do sprzedania - wybełkotał młodszy. Waletowi w tej samej chwili przyszła szalona myśl do głowy. Trzymając pod pachą przedmioty chłopców, wolną ręką sięgnął do kieszeni marynarki i wydobył legitymację zetespowską. Jestem z milicji — powiedział przerażonym chłopcom. - Daję wam za to trzy tysiące, albo aresztuję tu na miejscu. Wyrostki spojrzeli po sobie. Cztery - powiedział starszy. Idziemy! — rozkazał Walet. — Grosza nie dostaniecie, jeszcze będziecie siedzieć! Krzysiu! — pisnął młodszy błagalnie do kolegi - zgódź się. Daj pan te trzy tysiące - ustąpił Krzysio.
Walet odliczył pieniądze i wcisnął młodszemu do ręki. A teraz zmykajcie stąd i żebym was tu więcej nie widział, jazda! Chłopcy czmychnęli z. bramy jak przepłoszone zwierzątka w czasie nagonki. Walet odczekał chwilę w bramie, dokładnie zawinął zdobyte przedmioty i z miną pewną siebie wszedł na bazar. Poprosił Krystynę o kluczyki od samochodu, w chwili kiedy chował zdobycz do bagażnika, nie zauważył, że jest obserwowany przez wyrostków, którzy wściekli stali po przeciwnej stronie jezdni. -Coś taki podenerwowany? — zainteresowała się Krystyna. -Później ci powiem. -Co miałeś po pachą? Nie odpowiedział, bo do budy niespodziewanie zajrzał Zdzicho z kolegą. -Walet, chono - powiedział Zdzicho. Walet wyszedł przed budę. -Te - powiedział Zdzicho - do jutra pożycz dwójkę. Jestem bez grosza, spotkałem kumpla z kicia, mój herbatnik. -Nie mam dwójki, mogę ci dać półtora. —Dawaj. Git z ciebie chłopak—powiedział Zdzicho na odchodnym. -Co oni od ciebie chcieli? - spytała Krystyna. 1 Forsy pożyczyć. -1 pożyczyłeś? -Grosze. -Będziesz odbierał! -Pożyczyłem mu z jego pieniędzy. Krystyna uśmiechnęła się. 1 Niby masz rację. Jutro mi w zębach przyniesie, przysięgał na wolność. Zamykamy budę i jedziemy stąd. Zapraszam cię do „Staropolskiej”. Co się stało? - Krystyna spytała po raz drugi. — Nie rozumiem twojego zdenerwowania, ale jeśli tak nalegasz, to ściągaj szmaty i zamykamy interes. Zwinęli wystawę i zamknęli budę, ku zdziwieniu sąsiadki.
-Co, już tak wcześnie? - zdziwiła się kobieta. -Mamy sprawy na mieście, do widzenia pani, do jutra! -Miałeś rację-przyznała Krystyna w czasie jazdy-żeby zamknąć budę. Dopiero teraz poczułam głód. Zajechali pod „Staropolską”. W restauracji była inna zmiana kelnerów, ale na szczęście nie było tłoku, były wolne stoliki. Usiedli przy dwuosobowym przy oknie. Zjawił się nowo zatrudniony kelner, przystojny brunet, wzbudzający powszechne zainteresowanie kobiet. 1 Co tak się na niego gapisz? - spytał Walet. - Zazdrosny? - Nie, ale to głupio wygląda. - Musisz przyznać, że jest bardzo przystojny. - Współczuję mu. - Czemu? - Wyobrażam sobie, co on musi mieć z pedałami, jak musi się przed nimi opędzać, jeśli w ogóle sam nim nie jest. Po obiedzie pojechali do domu. Krystyna ugotowała psu kaszy na kawałku mięsa i wzięła się za przepierkę. Walet usadowił się wygodnie w fotelu i zaczął czytać Miłosza. Później, oboje leżąc w pościeli, oglądali telewizję do północy. W trzy dni później Walet został zatrzymany przy wejściu na bazar przez dwóch milicjantów po cywilnemu. - Pan pozwoli swój dowód - poprosił młody, dobrze zbudowany milicjant. Walet podał mu swój dowód. - Gdzie pan pracuje? - Jestem studentem. Milicjant spojrzał z ukosa na Waleta. - Student - powtórzył. W tej samej chwili Walet dostrzegł tych samych wyrostków, od których wycyganił pucharki i tacę. Stali o kilka kroków z boku w towarzystwie siwego, dobrze odzianego mężczyzny. Teraz dopiero Walet zorientował się w czym rzecz, ale na wszystko już było za późno. Kiedy milicjant chował jego dowód do kieszeni, drugi z wielką wprawą założył mu kajdanki na ręce. Na komisariacie Walet spotkał kolegę z akademika, który studiował prawo. l/esc. Walet! przywitał go tamten wesoło. - Co cię do nas sprowadza? Jeszcze nie wiem. ale się dowiem - odparł Walet tym samym
tonem. Od razu przystąpiono do spisywania protokołu. Przesłuchujący W aleta już inni milicjanci wprowadzili do pokoju wyrostków i siwego mężczyznę, który okazał się ojcem młodszego z chłopców. Ten pan kupił od was pucharki i tacę? -Tak. - Kupiliście? - Tak - odparł swobodnie Walet. -Za ile? -Za trzydzieści tysięcy. -To kłamstwo! - krzyknęli chłopcy na raz. - Ciszej! - uspokoił ich milicjant. Zamilkli. - Gdzie są te rzeczy? - Sprzedałem. - Komu? - Nie znam, odsprzedałem jakiemuś małżeństwu. - Rozumiem. A gdzie macie legitymację milicyjną? -Nigdy nie miałem, pokazałem im legitymację studencką ZSP. - Dobrze, opróżniajcie kieszenie. Walet wyciągnął legitymację, tę samą, którą błysnął przed oczami chłopcom, następnie pieniądze i dolary Zdzicha. -To wszystko? -Tak. - Sprowadź go na dół - powiedział milicjant do kolegi. W sądzie znaleźli się świadkowie, których Walet nigdy przedtem w życiu nie widział na oczy i którzy pod przysięgą złożyli zeznanie, jakoby widzieli Waleta kupującego od chłopców skradzione przedmioty, widzieli też, jak Walet chował jakieś zawiniątka do czyjegoś Fiata. Walet odpowiadał z trzech artykułów: za paserstwo, za podszywanie się. że jest pracownikiem resortu ścigania i za handel obcą walutą. Sąd po naradzie, biorąc pod uwagę dotychczasową niekaralność oskarżonego, wymierzył mu łączną karę trzech lat pozbawienia wolności. Po trzech latach Walet zjawił się w akademiku, w którym kiedyś mieszkał, ale nikogo ze znajomych już nie zastał. Jedynie w portierni siedział ten sam portier, który przywitał Waleta niemal jak rodzonego syna:
— Kogo ja widzę! Pan Walet we własnej osobie! Co się z panem działo przez te ciężkie mrozy?! — Byłem za granicą. — A tu wszyscy mówili wokoło, że pan się dostał do pierdla! i Bujda — zaprzeczył Walet. Walet od portiera dowiedział się, że Jola wyjechała rok temu do Australii i tam wyszła za mąż. Bamber ukończył studia i wyjechał w rodzinne strony na wieś. —Tak że nie ma pan tu już nikogo ze znajomych - poinformował portier. — Jest tu teraz młody narybek, starzy znajomi pokończyli studia, powyjeżdżali, pożenili się. Walet z ponurą miną pożegnał portiera i wyszedł przed budynek, spojrzał do góry w okno swego pokoju, a potem wolno ruszył w stronę tramwaju. Postanowił pojechać na bazar odwiedzić Krystynę. Jadąc rozmyślał, jak go przyjmie po latach. Przed trzema laty nawet nie zdążył pożegnać się z nią ani też dać jej „cynku”, że został aresztowany. W budzie na miejscu Krystyny siedziała młoda brunetka. - Czego pan sobie życzy? - spytała sprzedawczyni. Odszedł bez słowa. Postanowił odszukać Zdzicha. Znalazł go przy budzie z piwem. - Cześć, Zdzichu! — przywitał go uradowany Walet. Zdzicho z kuflem piwa w ręku spojrzał na Waleta jak na kogoś obcego. - Czego? - spytał opryskliwie. - Chciałem zamienić z tobą dwa słowa. - Z kurwami nie gadam. Idź stąd. - Co się stało? - zdziwił się szczerze Walet. Nic rżnij głupku. Krystyna opowiedziała mi, żeś wyrolował mnie na zielone. Wtedy jeszcze ciebie przecież nawet nie znałem! Ale poznałeś później. Później nie mogłem ci już oddać, nie wypadało, bo poznali śmy się. Chwilę mierzyli się wzrokiem. - Co z Krystyną, jakaś obca kobieta siedzi w budzie. Wrócił Wacek Braniecki z żoną, no i Krystynę popędził. Wyjechała podobno na wybrzeże Grekom ciało sprzedawać, a co u ciebie? - Nic, wczoraj zwolnili mnie w Płocku, a dziś przyjechałem. - Co myślisz robić?
- Jeszcze nie wiem, ale będę musiał się zakręcić. Tutaj nic nie wykręcisz—zapewnił go Zdzicho, kończąc piwo. - Czasy się zmieniły. Nalot za nalotem, ganiają. - Nie mam gdzie kimać. - W tym też ci nic nie pomogę, mogę ci tylko postawić piwo, czego nie powinienem robić. I Zdzicho zamówił dwa duże, kuflowe piwa. Basta! Fabrykant sznurka U nas w fabryce wszystko zmieniło się na lepsze. Nie można narzekać. Założyliśmy koło, no, może jeszcze nie koło, powiedzmy kółko. Zebrało się nas czterdziestu chłopa i jedna kobieta. Ale baba! Oddana sprawie sznurka całym sercem. Ostrzygła się na junkra. Wskoczyła w szarawary, buty z cholewami, skórzaną kurtkę i papachę. Gdzie żaden z nas nie może nic wykukać, tam ją pchamy. Podobno kiedyś trzymała budę z piwem. Na nieszczęście trafił się wśród nas człowiek z autorytetem, ale bruździciel i mąciwoda. Wszędzie go było pełno, do wszystkiego wtykał swój nos. Zawsze było mu źle i niewygodnie. Siał plotki na lewo i prawo, że w naszej fabryce panuje cholerny bałagan i należałoby to zmienić, a ludzie małowiemi mu wierzyli. Zgubił się chłop. Chcieliśmy mu pomóc, podać rękę, wyciągnąć z marazmu. Nie dało rady. Ale kiedy zaczął wyciągać brudy za mury fabryki, wówczas posłaliśmy do niego kobietę na rozmowę. Długo nie wracała, czekaliśmy cierpliwie, w końcu wróciła, i co? Był bruździciel i mąciwoda? Był! I nie ma mąci wody. Jest i długo jeszcze będzie nam ciężko, ale razem z nią bierzemy wszystkie przeszkody. Ostatnio w sposób drastyczny, co odczuliśmy na własnej skórze, odcięto nas od komponentów potrzebnych przy produkcji sznurka. Do tej pory gotowy produkt sprowadzaliśmy z drugiego obszaru płatniczego, a wiadomo, że taki głupi sznurek jest potrzebny nawet chłopstwu do snopowiązałek w czasie żniw, nie mówiąc już o reszcie społeczeństwa. Z początku byliśmy zagubieni, nie wiedzieliśmy, co robić, jednak człowiek stopniowo wrastał w atmosferę. Poszliśmy po rozum do głowy i wybiegliśmy myślą w przód. Żeby nadać naszej myśli właściwy sens, musieliśmy znaleźć dla niej właściwą motywację. A ponieważ nasze rolnictwo stoi na zielonym świetle, zgłosiliśmy wniosek racjonalizatorski, aby jak najszybciej uruchomić dwa pozostałe światła dla rolnictwa. Podjęliśmy też uchwałę, że bez niczyjej pomocy, sami, własnymi rękami polską wieś zawalimy sznurkiem. Poczyniliśmy w tym kierunku odpowiednie przygotowania. Wspólnym wysiłkiem doszliśmy do wniosku, że chłopi po wsiach sieją len, a więc powinni mieć konopie, my
zaś ze swej strony posiadamy hale fabryczne, odpowiednie maszyny, a przede wszystkim wysoko wykwalifikowaną kadrę powroźniczą. Po długich naradach i wyczerpujących próbach, możemy otwarcie wszystkim powiedzieć, że na dzień dzisiejszy mamy spore osiągnięcia. Prace przygotowawcze trwają nadal. Zakładamy, że do roku 1987 na każdego statystycznego Polaka wypadnie 7 koma 5 metra bieżącego sznura. My zaś ze swej strony możemy zapewnić, że nasz produkt nie przyniesie nam wstydu i wcale nie będzie gorszy od sznurka przedwojennego. Już teraz mówią o nas w radio i piszą w gazetach, że jako jedyny wyspecjalizowany producent jesteśmy w stanie sprostać zadaniu. W tym celu wykorzystamy wszystkie nasze zdolności i rezerwy. Znów będzie dobrze, a nie jak w tej piosence: Miałeś chamie złoty róg, Miałeś chamie czapkę z piór, Wicher czapkę niesie, Róg huczy po lesie, Ostał Ci się jeno sznur Ostał Ci się jeno sznur. I sznur jest. Kawałek, bo kawałek, ale wystarczy. Wielki byznes Gustawowi Holoubkowi Sprawa dorożkarza Winiarka i jego żony Heleny z domu Gań- ko w swoim czasie narobiła sporo szumu w życiu naszego miasteczka. Dała jego mieszkańcom wiele do myślenia i do nieprzyzwoitych rozmów, w czasie których musiano wysyłać dzieci na dwór, by nie słyszały tego, o czym rozmawiają starsi. Winiarek w młodości podobno był łajdakiem. Helenka zaś uchodziła w oczach ludzi za porządną dziewczynę od wszystkiego w hotelu Zamwla. Dziś, prawdę powiedziawszy, nie wiadomo, jak to się wtedy stało i jak sprawy rzeczywiście wyglądały, ale pewnego dnia Winiarek przyszedł do hotelu i samego Zamwla zapytał, co dzieje się z Helenką i czy mógłby się z nią zobaczyć. Sprawę wzięła Zamwlowa w swoje ręce i za niewielką opłatą ze strony Winiarka do spotkania doprowadzono. Całą noc spędzili razem na rozmowie w numerze na drugim piętrze. Następnego dnia Helenka pozbierała wszystkie swoje rzeczy i zapakowała w gruby koc. U góry zrobiła wielki węzeł, żeby było wygodniej nieść. Na nic zdały się prośby i prorocze słowa Zamwlowej: „Helcia, nie słuchaj go. Zostań. On ci złamie życie, zobaczysz!”
Wtedy Helcia dziwnie podenerwowana, niewykluczone, że nawet samą wizją przyszłego, szczęśliwego życia, jakie namalował jej w dwóch słowach Winiarek, powiedziała, co myśli sobie o niej jako o Zamwlowej i o sobie, przebywając pod jej dachem, i w ogóle. Odeszła. Nawet sam Winiarek na własnych plecach kawał drogi dźwigał tobół Helenki. > Zamieszkali pod jednym dachem. Było im dobrze ze sobą. Co prawda, jakiś czas żyli na wiarę. Winiarck chodził i tłumaczył kolegom dookoła, że po jaką cholerę ma łazić co tydzień do hotelu Zamwla, wydawać ostatni grosz na dupę i jak to się często zdarzało, nie być pewnym jeszcze tego, 7 kim będzie się spać, to on pieprzy taki interes i dlatego wziął sobie do domu kobietę. „Ją tylko odżywić, dobrze ubrać, to daję słowo, że niejedną przeskoczy - mówił niekiedy. - Kobieta w domu to wielki skarb. Zawsze coś ugotuje. Jak ugotuje, tak ugotuje, ale gotowane, dla samotnego to nie to samo, co suchy kawałek chleba z salcesonem. Posprząta. Poceruje.” Wreszcie, co też na pewno jest ważne, jest od niego o ładne parę lat młodsza, a być w jego wieku i mieć co noc ciało przy sobie, to on życzy każdemu wrogowi, i właściwie nie ma o czym gadać. O wszystkim dowiedział się ojciec Helenki. Przyjechał. Porozmawiał sobie z Winiarkiem w cztery oczy i wyjechał z miasta niezmiernie zadowolony. W dwa tygodnie później przyjechał jeszcze raz i właśnie wtedy ustalono wspólnie dzień i godzinę ślubu, a co się tyczy przeszłości Helenki, to Winiarek zapewniał solennie ojca, że jego te sprawy absolutnie nie obchodzą, co Helenka sobie przedtem robiła, byle po ślubie, że tak powiem: „zachowała się jak przystało”. Zresztą byłoby nawet dziwne, żeby tak było, bo chłop dla Helenki w końcu to żadna nowość i jest tym większa gwarancja co do niej. Ojciec w czasie drugiej rozmowy z Winiarkiem powiedział, że nie jest ostatecznym i swemu dziecku rodzonemu krzywdy za żadne skarby na świecie zrobić nie pozwoli, a i temu, kto się z Helenką zwinie i będzie myślał poważnie, też pomoże. Odbył się ślub. Po ślubie Helenka, a raczej Winiarek, właściwiej byłoby tu powiedzieć nowożeńcy, ku swemu wielkiemu zdumieniu, otrzymali w posagu-prezencie dobrze, po gospodarsku utrzymanego konia. Winiarek próbował początkowo wytłumaczyć świeżo upieczonemu teściowi, że koń mu na razie w mieście nie jest potrzebny, ale stary nie dał się przekonać i był zdania, że w życiu należy brać wszystko, co dobrzy ludzie dają, bo nigdy nic nie wiadomo, co z człowiekiem w każdej chwili może się stać. W końcu Winiarek dał za wygraną i przez litość dla zwierzęcia zaczął poważnie
zastanawiać się nad tym, co z nim począć. Myślał przez trzy dni i trzy noce, ale nic mu nie przychodziło do głowy. Przez wszystkie te dni i noce koń ze zwieszonym łbem ku ziemi stał na dworze pod gołym niebem. Na podwórko, w którym mieszkał Winiarek, zaczęli teraz ściągać ludzie | całego miasteczka. Jedni chcieli po prostu kupić konia, ale stary, który pozostał u córki przez pierwszych kilka dni po ślubie, wcale nie chciał słyszeć o jakiejkolwiek rozmowie na ten temat. Inni znowu przychodzili i krzyczeli, że do czego to podobne, znęcać się nad biednym stworzeniem. Jeszcze inni przez cały czas stali na boku, przyglądali się wszystkiemu i od śmiechu trzymali się za boki. Sprawę pogarszał fakt, że wszyscy ludzie w mieście to byli dobrzy znajomi Winiarka i prawdę powiedziawszy, nie wiadomo, co z nimi było robić. Wypędzać?… Nie wypadało. Więc?… Z każdym dniem sytuacja stawała się coraz bardziej poważna, aż wreszcie pewnego dnia rozwiązanie przyszło samo. Na szczęście jedyny w tym mieście dorożkarz Zawisza wpakował się pod pędzący z dużą szybkością samochód ciężarowy. Koń został zabity na miejscu. Zawisza spadł z kozła i musiano mu amputować nogę. Jedynie dorożka została nietknięta. Miała tylko połamane kołooble. W mieście od razu dał się odczuć brak jakiejkolwiek komunikacji. Nie było komu odwozić ludzi do pociągu i z powrotem. Wtedy właśnie w mig przypomniano sobie Winiarka i jego konia. Tak też się stało. Winiarek po niewielkiej cenie nabył całkiem dobrą dorożkę. Założył nowe kołooble i zajął miejsce okaleczonego Zawiszy. Zaczął jeździć. Wstawał codziennie o zmroku. Zaprzęgał konia i jechał do pierwszego pociągu. Całymi dniami stał pod stacją, to znowu widziano go na rynku przed kościołem, albo też przy skwerze koło knajpy. Do domu wracał zawsze po północy. Coraz częściej koń znający drogę przywoził go pijanego. Coraz częściej Winiarkowa musiała wyprzęgać konia. Futrować go. Brać męża na plecy, nieść do domu, rozbierać i kłaść do łóżka. W tr/y miesiąc*-‘ później na świat przyszło dziecko. Dziewczynka. Dziecko w niczym nie przypominało ojca. „Ale cóż? - powiadali bardziej złośliwi. - Skoro chciał zrobić byznes.” Pewnego dnia, w niecały rok po ślubie, miasteczkiem wstrząsnęła wiadomość o potwornej zbrodni, jakiej dokonała Helenka na swym ślubnym mężu Józefie Winiarku. Ludzie byli wszystkiego ciekawi, ale nic pewnego nie mogli powiedzieć w tej sprawie,
albowiem zbrodnia została dokonana w czasie ich spokojnego snu, to znaczy gdzieś około drugiej w nocy. a rano Helena Winiarek z dzieckiem na ręku, osobiście zgłosiła się do jedynego w tym mieście gliny nazwiskiem Kielak i zaczęła prosić go niemal ze łzami w oczach, żeby był tak dobry i aresztował ją razem z jej pociechą. Tłumaczyła mu przy tym mętnie, że w nocy nie spała i czekała na męża, a później po tym, co się stało, nie mogła doczekać rana, żeby przyjść tu i zameldować Jakiejkolwiek” władzy o tym, co zrobiła. Ubiegła noc Heleny Winiarek wyglądała mniej więcej tak: Leżała na łóżku, tuląc do siebie dziecko. Na stole przy oknie paliła się lampa naftowa. Czekała na męża. Była więcej niż pewna, że wróci pijany. Wiedziała, że będzie musiała wyprząc konia. Nasypać mu owsa. Następnie, co się już stało zwyczajem: wziąć męża na plecy, przynieść do domu, rozebrać i położyć do łóżka. Dlatego nie spała. Było już dobrze po północy, kiedy usłyszała na podwórzu najpierw rżenie konia, potem kroki męża. Myślała, że wrócił wyjątkowo trzeźwy. Sam wyprzęgnie konia i przyjdzie o własnych nogach. Nie podniosła się. Długo czekała. Nie przychodził. Szmery na dworze ucichły, wtedy zarzuciła na siebie grubą, wełnianą chustkę i wyszła na podwórko. To, co zobaczyła - jak później opowiadała ludziom - dech zaparło jej w piersiach. Mąż jej stał okrakiem na kołooblach pomiędzy koniem a dorożką i kobyłce, nazwanej kiedyś przez niego Kasią, zadawał ból. Krócej mówiąc: miłował ją. Nie przestał nawet na widok Helenki i nawet wtedy, gdy go szarpała za rękaw. Stała i nie wiedziała, co zrobić. Winiarek, jak gdyby chcąc ją poniżyć w tej sytuacji, śmiał się histerycznie. Wtedy, dławiona płaczem, szybko zawróciła do mieszkania, wyszukała pod łóżkiem siekierę. Zaszła z przodu i najpierw konia, a potem jego. Koń zwalił się od razu. Winiarek próbował ucieczki. Dogoniła go. Zadała mu jeszcze cios z tyłu, w potylicę. Wtedy przyniosła go do domu. Następnie poszukała wielkiego kucharskiego widelca, który kiedyś Winiarek znalazł na ulicy i przywlókł do domu, i tym widelcem zrobiła mu dwadzieścia dziur w podbrzuszu. W godzinę po wszystkim ochłonęła nieco. Nie żałowała tego, co zrobiła. Siedziała na łóżku przygnębiona i bezmyślnie wpatrywała się w męża leżącego u jej nóg. Niecierpliwie czekała, aż się rozwidni. Rano ubrała dziecko i przyszła do Kielaka zameldować o wszystkim. Kielak, człowiek niejedno w życiu widział i słyszał i z niejednego pieca chleb jadł, wszystko, co opowiedziała Helenka, przyjął na zimno. Głaszcząc się po karku, powoli zaczął się ubierać. Kazał Helence zaczekać u siebie, a sam poszedł zobaczyć na „własne oczy”, czy to, co mu
opowiedziała przed chwilą, nie jest tylko dziwnym wymysłem bądź też jakimś złośliwym kawałem. Po półgodzinie wrócił i innym już tonem powiedział: — No, trzeba was zamknąć, Winiarkowa. — A co, nie mówiłam? - spytała Helenka. — Zgadza się. Kielak zamknął Helenkę razem z dzieckiem w swojej komórce po węglu, gdzie w dzień żona jego Zofia Kielak donosiła Helence jedzenie. Helenka siedziała w komórce przez dwa tygodnie, czekając na rozprawę. Ponieważ Kielak w związku z tą sprawą miał pełne ręce roboty i latał po mieście od rana do wieczora, zbierając materiał dowodowy, Kielakowej nudziło się samej siedzieć w domu, dlatego brała kluczyki z gwoździa i szła do komórki, otwierała więźnia i przykucnąwszy na progu, wdawała się z Helenką w rozmowę o tym, jacy to są teraz niegodziwi ludzie i jakie to jest pieskie, nic nie warte życie kobiety. Z rozprawy, jaka odbyła się w dwa tygodnie później, Helenka wyszła czysta jak łza. A tylko dlatego, jak niektórzy mówili, że nie było nikogo, kto zaopiekowałby się dzieckiem i traktował je jak swoje własne w tym czasie, kiedy ona siedziała. Jako dowód usprawiedliwiający ją było to, że wszyscy bardzo dobrze, prawie jak własną kieszeń, znali Winiarka i wiedzieli, że lubił on często zaglądać do kieliszka. Dla niektórych w mieście wypadek ten był całkiem zrozumiały. Tłumaczyli oni sobie i innym, mniej domyślnym, że nie ma co dziwić się człowiekowi, który najpierw całymi dniami przebywa z koniem poza domem i przyjeżdża tylko na parę godzin przespać się. Nie wiedzieli tylko, jak nazwać takiego rodzaju historię. Do jakiego rzędu ją zaliczyć. Kompleks Edypa? Nie. To nie był kompleks Edypa. Kazirodztwo? Też nie. Do końca nie znaleziono właściwej nazwy. Ktoś powiedział, że jego zdaniem, należałoby nazwać to: gwałceniem przyrody przez człowieka. No bo jak to? Człowiek i koń? Jeszcze inni uważali, że gdyby Helenka wtedy nie zabiła tej klaczy, to kto wie, czy nie urodziłaby ona pół konia-pół człowieka. Wreszcie w miasteczku przestano mówić na ten temat. Dzieci, które miały tego nie słuchać, wiecznie przecież nie mogły pozostawać poza domem. Czasami słyszało się tylko coś w rodzaju: — Pewnie, że szkoda chłopa. Pijak, bo pijak, jednak parę lat mógłby jeszcze pożyć. Ale cóż. Trudno. Skoro los tak chciał? Stało się i nie ma czego żałować. Najważniejsze, że dziecko, które przyszło na świat, będzie miało nazwisko ojca. Sprawa Jarzębowskiego -Twoja sprawa rozejdzie się cicho i po kościach - powiedział Henryk Piguła.
1 Sprawiedliwość musi gdzieś być, do ciężkiej cholery - huknął w odpowiedzi Jarzębowski i całą szerokością owłosionej piersi natarł na stół, przy którym siedział, że niewiele brakowało, a cała zastawa stołu - kilka szklanek i ostatnia butelka wódki znalazłaby się na podłodze zasłanej odpadkami ze stołu i niedopałkami papierosów. —Zostałeś załatwiony jak się patrzy, na sucho bez mydła - stwierdził bez przekonania gość tego wieczoru, Heniek Piguła, szwagier Jarzębowskiego. — Ja na twoim miejscu dałbym spokój i na tym koniec, bo z Wiśniewskim nigdy nie wygrasz. Wiśniewski ma łeb na karku i znajomych, o czym ty doskonale wiesz. Za nim staną wszyscy, jak przyjdzie co do czego, a za tobą kto stanie? Nikt. Ty dostaniesz „wilczy bilet” i nigdzie do roboty cię nie przyjmą. — O, nie, kochasiu! — krzyknął prawie Jarzębowski. - Ty mnie jeszcze od tej strony nie znasz. To, że ci podrzuciłem swoją siostrę za żonę, to jeszcze nie znaczy, że jestem z natury hojny. Dałem ci ją, to fakt, ale tylko dlatego, i nigdy nie powinieneś o tym zapominać, bo mi w domu przeszkadzała jako już dorosła osoba. Taki już jestem i nigdy się nie zmienię, ot co. Polej! Henryk Piguła odbił kolejną butelkę i nalał do szklanek, jedyna kobieta w tym towarzystwie, trzydziestoparoletnia rozłożysta łania 0 zmęczonych oczach i przedwcześnie postarzałej twarzy, żona Henryka Piguły, z domu Jarzębowska Halina, którą znano w dzielnicy jako „Cycastą Nel”, a Nel dlatego, że jako młoda dziewczyna żyła już ze Staśkiem furmanem, nakroiła na talerz nową porcję włoskiego salcesonu w oryginalnym flaku i podała na stół, a potem chleb, 1 ciężko zajęła swoje miejsce przy stole. Gospodarzem w tym domu i zarazem fundatorem był nie kto inny jak tylko sam Jarzębowski i on też tu faktycznie rządził. Natomiast małżonkowie Pigułowie zostali zaproszeni na ten wieczór przez gospodarza, ponieważ Jarzębowskiemu tego dnia zrobiło się smutno na duszy, i choć Pigułowie czuli się w tym mieszkaniu prawie tak samo jak we własnym, to jednak ani na chwilę nie zapominali o tym, że są tu tylko gośćmi i niczym więcej i że w każdej chwili mogą zostać wyproszeni, mówiąc delikatnie, dlatego też z umiarkowanym gniewem przyglądali się temu, co wypływało z duszy Jarzębowskiego, któremu w zakładzie pracy stała się krzywda. -1 kto to dla mnie właściwie jest taki Wiśniewski? - pytał raz po raz siebie Jarzębowski i po krótkiej chwili namysłu sam sobie dawał odpowiedź na to pytanie. — Zerem! Mnie, starego fachowca, przerzucić z jednej roboty do drugiej w tym samym zakładzie i z tym samym uposażeniem! Bez mojej zgody, poza moimi plecami? Nie, nigdy na to sobie nie pozwolę! Wiśniewski może być mocny dla tych, co się go boją. Ja tam go się nigdy nie zlęknę. Jeszcze zobaczymy, kto będzie górą. -Pij - powiedział Piguła współczująco i podniósł do góry swoją szklankę.
Jarzębowski bezwiednie sięgnął po wódkę. Siostra jego trzymała już dłuższą chwilę kromkę chleba pokrytą plasterkiem salcesonu, by podać ją bratu. Jarzębowski badawczo popatrzył obojgu w oczy, jakby w ich spojrzeniach szukał potwierdzenia swojej odwagi. Wypili. Potem sięgnęli po zamoczone gwoździe leżące na stole i zapalili. Na chwilę w mieszkaniu zapanowała cisza i wtedy w tę ciszę niespodziewanie wdarła się przez otwarte okno peryferyjna ciepła noc, niosąc ze sobą zapach maciejki, rechot pobliskich bagien i dalekie ujadanie psów oraz te wszystkie uroki, na które jedynie wyczuleni są zakochani i oni tylko potrafią je zrozumieć. Była to prawdziwa wymarzona noc kochanków: spokojna i ciepła, daleka od zgiełku i świateł miasta, w którym jedynie na parkingach nocnych lokali toczyło się pijane życie. Nagle tę ciszę przerwał Jarzębowski. — Pijemy tę wódkę — powiedział — i na tym koniec. Rozchodzimy się. Wy idziecie do swego domu, macie niedaleko, a ja kładę się spać. Rano muszę być trzeźwy i wypoczęty. Wtedy założę na siebie białą koszulę, krawat i pójdę ze skargą na Wiśniewskiego do radv zakładowej. y Raj na ziemi i Zanim Stwórca przepędził nędzników ze swego chadziajstwa za kradzież jabłek, to pierwej dla własnego towarzystwa bez trudu ulepił sobie ze spalonej ziemi golasa, tchnął w niego iskrę Bożą i nadał mu imię Bujda. Golasowi rychło znudziły się samotne harce, coraz bardziej też poczęło mu doskwierać bezustanne zrzędzenie i obecność Stwórcy. Wówczas litościwy, dobroduszny i naiwny w swej wierze Pan wszechświata, sądząc zapewne, że tym co uczyni, ulży doli swojej i golasa, na własne i potomnych nieszczęście, pewnej letniej nocy uśpił golasa na amen, w sposób okrutny okaleczył go i raźno jął się do roboty. W głębokiej tajemnicy przed śpiącym jak głaz golasem, mozolił się nad swym arcydziełem przez okrągłe sześć dni, od rana do wieczora, a kiedy szóstego dnia przed zachodem słońca stworzył coś płci odmiennej o długich, ciemnych włosach, na wzór i podobieństwo swoje i golasa, strudzony legł na spoczynek. Siódmego dnia o brzasku ledwie golas przetarł oczy, ujrzał coś, czego przedtem nie było i co go mile zaskoczyło. Golas z radości począł śpiewać i tańczyć, co z kolei spędziło sen z powiek Stwórcy, ten, widząc radość na twarzy golasa, powiedział również uradowany: - Zrobiłem to cacko dla ciebie, żebyś miał się czym bawić i nie zasmucał mego serca. To coś, czemu Stwórca za zgodą golasa nadał imię Zołza, od pierwszego zachłyśnięcia się rajskim powietrzem, poczęło bezustannie gęgać i kwękać. Potem między golasami zaczęły się coraz częstsze figle połączone z kradzieżami. Nagle zaczęło się dziać coś niezrozumiałego dla Stwórcy. Tu, gdzie od niepamiętnych czasów istniał anielski spokój, zapanowało istne piekło.
k r Pewnego popołudnia zafrasowany Stwórca ciężko usiadł na ogromnym kamieniu zrobionym przez siebie i jął medytować. Myślał do późnego wieczora, nagle przyszła mu do głowy zbawienna myśl, że dla własnego, świętego spokoju będzie lepiej pozbyć się golasów i to jak najszybciej, od zaraz. Z żalem w głębi duszy, ale też z mocnym postanowieniem, przywołał golasów do siebie i nakazał im iść do jasnej cholery w ciemną i głuchą noc. Zołza padła przed Panem na kolana i chwyciła go za nogi, najpierw błagalnie spojrzała mu w oczy, potem załomie, a na końcu po szatańsku, Ojciec jako święty z odrazą się otrząsnął, Zołza jednak była nieustępliwa, poczęła gęgać i kwękać. Na nic zdały się błagania, Stwórca okazał się twardszym od głazu, na którym siedział. Z politowaniem popatrzył na swoją robotę, odwrócił się i bez pożegnania odszedł. Opuszczeni stali bezradni i bez nienawiści spoglądali za oddalającym się, a kiedy ten zupełnie zginął im w ciemnościach, poczuli nagle głód i chłód. Bosi i nadzy szli przed siebie w nieznane, raniąc stopy o ostre kamienie i ciała o zarośla, których przedtem nie dane było im poznać. Tracąc siły, wlekli się noga za nogą poprzez knieje, pośród nieprzebytych borów pełnych dzikiego zwierza. Powoli stawali się ludźmi, czymś, czego dotychczas nie znali. Któregoś wschodu słońca, wycieńczeni do ostateczności, uwili sobie z podściółki legowisko i powalili się na nie po to, by po wielu, wielu latach koszmarnego snu obudzić się w zupełnie innym świecie. II Pra, pra, pra wnuczka znanej złodziejki Mariola Zołza, dziewczyna dwudziestoletnia, być może, że jeszcze dziewka, a może już kobieta, zielonego pojęcia nie miała o swej pra, pra, pra babce. Wenus w zestawieniu z Mariolą Zołzą, to małe piwo z korzeniami. Noga pod Mariolą była jak się patrzy, że Boże, bądź hojny i obdarz każde swoje stworzenie płci pięknej choćby po jednej takiej nodze, jakie Mariola miała dwie pod sobą. No, a te biodra! Kibić, obwód klatki piersiowej, szyja i uśmiech, to patrząc na Mariolę, z czystym sumieniem można by powiesić się \ ¡i IM \ MM t i na suchej gałęzi gdzieś w szczerym polu, a potem na klęczkach błagać Najwyższego o przebaczenie. Jezu! Puść się krzyża i daj każdemu w zęby, kto by po nocach nie śnił o Marioli i nie marzył o niej jako swej kochance, nie mówiąc już o tym, żeby pozwolił jej spokojnie przejść ulicą i nie zaczepił. Osobisty wdzięk Marioli oraz gołębi charakter nie przeszkadzały tej piękności co wieczór smarować swego ciała maścią tygrysią i z całego serca nienawidzić mężczyzn średniego
wzrostu - mówiąc słowami Marioli - kurdupli na wysokim obcasie, noszących okulary. a takim właśnie pomazańcem - hipochondrykiem nie rzucającym się w oczy, był nie kto inny, jak tylko pra, pra, pra wnuk w prostej linii znanego golasa, kolega Bujda. Bujda, którego protoplastę siwobrody Pan wszechświata, razem z jego towarzyszką skazał na niedolę i przeflancował z raju na najgorszą z planet, odgrodzony od reszty świata grubą kratą w oknie i ciężkimi drzwiami wyciszonymi filcem obciągniętym dermą, wiódł w zamknięciu życie sielskie, pnąc się coraz wyżej po drabinie zawodowej i społecznej wprost do nieba. Pan w niebiosach ze zgrozą przyglądał się poczynaniom Bujdy i kiedy temu wydawało się, że jest prawie w raju i do szczęścia brakuje mu już tylko ptasiego mleka, wówczas Pan, widać tknięty złym przeczuciem, pomny tego, co jeszcze nie tak dawno wydarzyło się pod jego bokiem, jakie brewerie się wyprawiały, albo też, co jest zupełnie możliwe, widząc z góry w najdrobniejszych szczegółach przyziemne życie Bujdy wypełnione po brzegi pychą i chciwością, nie chcąc kalać grzechem swoich rąk, zesłał mu Mariolę Zołzę. Stanęli na wprost siebie oko w oko w jego gabinecie. On za biurkiem zastawionym telefonami, ona po drugiej stronie z własnoręcznie napisanym życiorysem i podaniem z prośbą o pracę. Wdzięk i uroda Marioli przyćmiły jasny umysł Bujdy. „To jest to! Ta kobieta warta jest grzechu” - pomyślał. - Jestem z ogłoszenia — powiedziała, wręczając mu papiery. Gestem wskazał jej krzesło i sam też usiadł. - Ja już gdzieś panią widziałem. - Możliwe - zgodziła się obojętnie. — Świat jest taki mały. - Dałbym za to głowę. Od tego dnia błogie życie Bujdy zmieniło się w istny koszmar. Dziewczyna, Bogu ducha winna, objęła pracę w sekretariacie obok. Bujda, siedzący za wyciszonymi drzwiami, każdą wolną chwilę spędzał myślami przy boku podwładnej i sycił marzeniami wyobraźnię. Nic nie wiedząc o więzach krwi, jaka łączyła jego jako zwierzchnika i Zołzę jako podwładną, ni stąd ni zowąd, pewnego dnia zaczął się umizgiwać do swej pracownicy nie tylko na drodze służbowej, ale zupełnie prywatnie, jako mężczyzna. Różnymi sposobami i za wszelką cenę pragnął dokonać kazirodztwa. Mariola, którą licho podkusiło, żeby się usamodzielnić i wbrew woli rodziców potajemnie podjąć pracę, zrazu nie zwracała większej uwagi na zakusy swego pryncypała, ale kiedy uświadomiła sobie fakt, że z byle powodu jest coraz częściej komplementowana, obda-rowywana świeżymi kwiatami i dokarmiana różnymi łakociami, mimo że była łasa na czułe słówka, zakochana w kwiatach i na sam widok słodyczy ciekła jej ślinka, postanowiła powiedzieć mu, co o tym wszystkim myśli i wygarnęła któregoś razu: - Pan myśli, że ja jestem głupia? Ja wiem, o co panu chodzi, ale nic z tego nie będzie! Nie dla psa kiełbasa. Od dziś wypraszam sobie wszelkie kwiaty, bo nie ma komu im wody
zmieniać, a od słodyczy przybywam na wadze. - Od dziś kwiatom wodę będzie zmieniała sprzątaczka - postanowił Bujda. - A co do łakoci? Jeszcze nie słyszałem, żeby ciastko od Bliklego komuś zaszkodziło. - Jak będę miała ochotę na ciacho, to sama sobie kupię. Zarabiam. Nie potrzebuję, żeby mi ktoś kupował! Bujda, który od pierwszego wejrzenia oszołomiony wdziękiem i urodą Marioli, gotów był dla niej zrobić wszystko, a nawet jeszcze więcej, dokonać rzeczy niemożliwych, kiedy się dowiedział, że nie ma u niej najmniejszych nawet szans, bo nosi okulary, bez namysłu rzucił w kąt trzy i pół dioptrii obsadzone w rogową oprawę i za wielkie pieniądze nakazał specjaliście zainstalować sobie na soczewki szkła kontaktowe. - No i jak ja się teraz pani podobam? - spytał następnego dnia. Zołza zajęta tym co robiła, nawet nie spojrzała na zwierzchnika. - No, niechże pani spojrzy na mnie! Spojrzała. I -Nic pani nie widzi we mnie? Żadnej zmiany? Pokręciła przecząco głową. Bujda uśmiechnął się uradowany. Mariola nie zauważyła, że on ma protezy w oczach! To dobre. Nie ma co! Bujda od tej chwili postanowił zmienić taktykę w zdobywaniu dziewczyny, zarozumiałej, zimnej niczym sopel lodu i niebezpiecznej jak góra pokryta lodowcem. Zdobyć Zołzę to nie przymierzając tak jakby samotnie osiągnąć najwyższy szczyt w Himalajach w czasie burzy śnieżnej. Inaczej mówiąc, aby wkraść się w łaski Marioli, trzeba by być nie lada duchowym alpinistą. Bujda, stojąc u podnóża sprawy, postanowił w pojedynkę wdrapać się na dziewiczy szczyt w centrum Europy, być może przez nikogo jeszcze nie zdobyty. Uczynił w tym kierunku już nawet pierwszy krok, ciskając w kąt trzy i pół dioptrii w rogowej oprawie. Teraz należało wspiąć się nieco wyżej, postawić nogę pewnie, każdy nierozważny krok mógł zakończyć się fatalnie. Ta wspinaczka wymagała czegoś więcej niż tylko sparciałych lin, wyrobionych haków i podstępnego asekuranta, który przy lada okazji mógłby wcisnąć się na zawsze pomiędzy niego a Mariolę. Wymagała przede wszystkim cierpliwości i stalowych nerwów. Z chwilą pojawienia się Marioli, spokojne życie Bujdy przestało być bezustanną wspinaczką po nagrody i uznanie przełożonych, stało się natomiast ustawicznym balansowaniem na skorodowanej linie pomiędzy zachmurzonym niebem a błotnistą ziemią.
W dwa dni po tym jak Zołza założyła głodówkę, odmawiając przyjmowania od niego słodyczy i ciastek, Bujda zmuszony został poszukać innego fortelu. Długo myślał nad tym, co by tu wykombinować, ale nic nie przychodziło mu do głowy. W końcu postanowił złapać dziewczynę na czułe słówka, wstawić farmazon, otumanić, zrobić wodę z mózgu. Wiedział, że dobrze sprzedany bajer to połowa sukcesu. Nie na darmo nosił nazwisko Bujda! Swego czasu odniósł nawet spory sukces w konkursie krasomówczym w GolubiuDobrzyniu, gdzie zdobył trzecie miejsce. Któregoś razu z głupiąminą wlepił ślepia w sukienkę, jaką miała na sobie, i gwizdnął przeciągle. Speszona dziewczyna szybko sięgnęła po torebkę i przejrzała się w lusterku. — Co za suknia! - powiedział zachwycony. - Widzę, że koleżanka mebluje się w „Modzie Polskiej”. — Sama sobie uszyłam — wyjaśniła z dumą. — No, no, no. Innym razem wyszli z pracy. — Mogę koleżankę podwieźć — zaproponował. Spojrzała na niego jak na intruza. — Dziękuję — odparła. — Mam zdrowe nogi. Mariola uważnie rozejrzała się dookoła. Wyglądało na to, że się z kimś umówiła. — To jak, jedziemy? — Niech pan się odczepi ode mnie - odezwała się pogardliwie. Bujda bez słowa wsiadł do samochodu, odkręcił szybę i zapalił silnik. Siedząc rozparty w wozie, z zainteresowaniem obserwował dziewczynę. Nagle spostrzegł jakąś parę, która wyłoniła się zza rogu domu po drugiej stronie ulicy. Mariola z uśmiechem machnęła im ręką. Tamci na ukos przeszli jezdnię i podeszli do dziewczyny, która ucałowała najpierw kobietę w nadstawione policzki, a potem mężczyznę. Kobieta wzięła Mariolę za rękę jak dziecko, spojrzała na samochód, w którym siedział wściekły Bujdą pochyliła się do ucha dziewczyny i coś szepnęła jej na ucho, coś, co ją zaskoczyło, bo odrzuciła raptownie głowę do tyłu i zaniosła się zdrowym śmiechem. Bujda domyślił się, że stał się powodem śmiechu, ze zgrzytem włączył bieg, zrobił kółko, dodał gazu, zasmrodził powietrze spalinami, tu gdzie stali, i z szyderczym uśmiechem odjechał. Następnego dnia Bujda wcześniej niż zwykle przyszedł do pracy. Przez zakratowane okno dostrzegł z daleka całą trójkę. Szli jak na spacer. Mariola w środku. Bujda, ukryty i bezpieczny za kratami, przyglądał się im z ciekawością. Stanęli przed domem, zza którego wczoraj się ukazali. Kobieta otworzyła wielką skórzaną torbę i wyjęła z niej jakieś zawiniątko, usiłowała wcisnąć je Marioli, ale ta schowała ręce za siebie i cofnęła się o krok. Potem szybko
przebiegła przez jezdnię, odwróciła się, cmoknęła w czubki palców i zginęła w budynku. Tamci stali jeszcze przez chwilę i odeszli. - Dzień dobry! - przywitała go wesoło. Co to za ludzie, z którymi wczoraj tak serdecznie pani jjf witała? - A co to pana obchodzi? - Niech pani zrobi mi kawę. - Mam czas - spojrzała na zegarek. - Dopiero jest za dziesięć ósma. - Chyba się rozstaniemy - powiedział załamany. - Ślubu ze sobą nie braliśmy. - Nie ma co, kindersztubę koleżanka ma po byku. Ale to nic w wolnej chwili wezmę się za pani wychowanie. - Niech pan mnie nie straszy, nie jestem dzieckiem. - A kim? Mnie rodzice nie prowadzą do pracy za rączkę jak do przedszkola. Zołza spojrzała na Bujdę z wyrzutem. Nie miała nic na własną obronę. W złości wzięła czajnik elektryczny i wyszła do łazienki obok po wodę. Potem włączyła grzejnik i radio. Pokój wypełniła melodia w wykonaniu Maryli. - Niech pani ją wyłączy! - Dlaczego? Ładnie śpiewa. - Jak krowa na pastwisku. Niech pani zgasi to radio, do ciężkiej cholery! Nim Zołza zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, Bujda chwycił stojącą na biurku popielniczkę i cisnął w aparat. Chybił. Poderwał się zza biurka i wyrwał sznur z gniazdka. - Nie będzie grane! - powiedział. — Albo jest robota, albo dyskoteka. - Nie wiedziałam, że jest pan taki nerwowy. Powinien pan się leczyć. Czajnik zaczął piszczeć. Mariola wyłączyła go. Zrobiła Bujdzie kawę i postawiła przed nim na biurku. - Proszę - powiedziała, jakby nic nie zaszło. — Gorąca, niech pan się nie poparzy. - Nie mogę pojąć, co za diabeł zesłał mi panią - powiedział w zamyśleniu. - Mógł pan mnie nie przyjmować do pracy — spokojnie odparła. -Mogłem, mogłem. Pani wszystko wydaje się takie proste. Widocznie, że nie mogłem, skoro pani siedzi tutaj i doprowadza mnie do szału. Tego dnia znowu razem wyszli z pracy. Na ulicy już czekali rodzice Marioli. Bujda z drwiącą miną spojrzał na dziewczynę, która pamiętając, co jej rano powiedział, jakby się zawahała, czy podejść do rodziców i przywitać się z nimi, czy też nie. Bujda skłonił się tamtym, a do dziewczyny powiedział:
I No, na co pani jeszcze czeka? Niech pani ucałuje rodziców w moim imieniu! Zachowanie Bujdy zatkało Zołzę. Stała niemo jak przysłowiowy słup soli, gdy on tymczasem swobodnie wsiadł do samochodu, zrobił ręką pa, pa na pożegnanie i odjechał. Nazajutrz Zołza przyszła do pracy zdenerwowana. Kręciła się z kąta w kąt, nie mogła usiedzieć na miejscu. Co chwilę spoglądała na zegarek, przykładała do ucha. Dawno minęła ósma, a Bujda jak zwykle się spóźniał. Wreszcie zjawił się zdyszany i zamiast przywitać ją i przeprosić za wczorajsze, od progu rzucił w przelocie: — Co z panią się dzieje, nie poznaję pani. Zamknął się w swoim gabinecie i dopiero po chwili zapytał ją przez telefon, czy nikt o niego nie pytał. — Trzeba było być - odparła z urażoną dumą. — Nie mogłem - wyjaśnił. - W barze, do którego chodzę na śniadania, była straszna kolejka. Pani podadzą śniadanko do łóżka, a mnie kto poda? Nie mam służących. Sam muszę wszystko sobie robić. — Powinien pan się ożenić! Wyszedł do niej. Zołza miała taki mętlik w głowie i tyle do powiedzenia, że z trudem zbierała myśli. Nie zauważyła nawet, kiedy wszedł do jej pokoju. Była odwrócona do niego plecami. — Ostrzegam pana - wydusiła wreszcie z siebie - żeby pan nie kłaniał się moim rodzicom na ulicy ani mnie, kiedy będę w ich towarzystwie. — A to dlaczego? — usłyszała za sobą. Odłożyła słuchawkę, jeszcze bardziej poirytowana tym, że mówiła do głuchej słuchawki, kiedy on stał o krok za nią i uśmiechał się złośliwie. - Bo ja sobie nie życzę. Praca jest pracą, a na ulicy się nie znamy. - Pani rodzice wyglądają na całkiem przyzwoitych ludzi, spokojnych. a szczególnie ojciec. Ciekaw jestem, w kogo się koleżanka wrodziła, po kim odziedziczyła ten charakterek. - A co, nie podoba się koledze mój charakter? -Tego nie powiedziałem, ale na pewno nie jest on kryształowy. Znam się na ludziach, kończyłem psychologię. | Jeśli kolega nie przestanie mnie napastować, to ja zapiszę się tam gdzie trzeba i wtedy staniemy się równi, wtedy dowiodę, że nie kolega mną, aleja kolegą będę pomiatać! -A kto koleżankę przyjmie? — spytał Bujda z drwiącym uśmiechem. -Znajdą się tacy! Jak kolegę przyjęli, to mnie przyjmą tym bardziej. Bez problemów! - Uchowaj nas Panie! Jeszcze koleżanki brakuje nam tylko do szczęścia. Bylibyśmy w siódmym niebie! A zresztą po koleżance wszystkiego można się spodziewać - dodał z przekąsem. Zadzwonił telefon. Zołza podniosła słuchawkę i niczym niemowlę przytuliła do piersi.
Niemo spojrzała na Bujdę. Ten wstrzymał oddech, palcami puknął się w piersi i dał znak dziewczynie, że niby nie ma go w pracy. Zołza podniosła słuchawkę do ucha. Słuchała petenta z takim wyrazem twarzy jakby rozmyślała o niebieskich migdałach. Rozmówca najwidoczniej plótł jej głupoty, bo coraz wyraźniej traciła panowanie nad sobą. Zacisnęła kurczowo białe zęby, spojrzeniem omiotła sufit i piąstką pogroziła słuchawce. Wreszcie zmęczona ględzeniem wpadła rozmówcy w zdanie: -Przykro mi, ale szefa nie ma w pracy, proszę zadzwonić jutro, może pan będzie miał więcej szczęścia. Zołza nagle spoważniała. Twarz przybrała srogi wyraz. -Ejże, panie kolego! - krzyknęła w słuchawkę. - Czy pan za wiele sobie nie pozwala? Do widzenia panu! Poirytowana, z trzaskiem odłożyła słuchawkę. Po chwili znowu zadzwonił telefon, poznała ten sam głos. -Cham! - powiedziała z obrzydzeniem i na tym rozmowa się urwała. - Kto to był? - zainteresował się Bujda. -Cholera go wie! Jakiś typek. Do pana ma sprawę w cztery oczy, a ze mną umawia się na „kawusię”. Już ja bym mu dała „kawusię”, gdyby był pod ręką! - Powiedział „kawusię”? - Tak, a co, pan go zna? Bujda pozieleniał na twarzy, chwycił się ręką w okolice serca, drobny pot wystąpił mu na czoło. - Ładnych ma pan znajomych, nie ma co. -Kobieto! — wykrztusił z siebie. - Czy pani zdaje sobie sprawę, z kim pani rozmawiała? - Nie i nie chcę wiedzieć. -Z samym Kotowskim! Wicewojewodą! - To źle czy dobrze? — spytała wystraszona Zołza. - Gorzej być nie może. Od tego człowieka zależy życie w naszym mieście! Zna kupę ludzi i ludzie go znają. Wystarczy jedno jego słowo. Jak Kotowski powie: „tak”, to tak musi być i koniec. Nie ma dyskusji. - Wielka szkoda, że wcześniej o tym nie wiedziałam, dopiero dałabym mu popalić. Bujda nie dosłyszał tego, co powiedziała. Wciąż trzymając się za serce, przeszedł do swego pokoju i rozwalił się w fotelu. - Może zadzwonić po pogotowie? - spytała żartem, - Samo przejdzie, niech pani przestanie tylko gadać. - Przecież ja nic nie mówię.
Zołza zamknęła się w swoim pokoju. Nie miała nic do roboty. Zadzwoniła do Bujdy i spytała, czy zrobić mu kawę. Po długim namyśle zgodził się. Stawiając przed nim „szatana”, powiedziała z rozbrajającym uśmiechem: - Raz kozie śmierć. Spojrzał na nią takim wzrokiem, jakby mu harmonią ojca zabiła. - Nie mam nic do roboty — użaliła się. - Ja też, ale nie płaczę z tego powodu. -Może bym poszła do domu, wzięła ze sobą koc i poszła gdzieś na trawę poopalać się trochę. Wyglądam jak śmierć na chorągwi. - Kiedy! Teraz w godzinach pracy opalać się? Co koleżance strzeliło do głowy! - Pomyślałam sobie, że jak nie ma co robić… 579 \ ■ M , ■ . • x > To niech koleżanka wynajdzie sobie jakieś zajęcie i pozwoli mi spokojnie wypić kawę. Zołza za milczącą zgodą Bujdy sięgnęła do biurka i wyciągnęła książkę Rodziewiczówny: „Miedzy ustami a brzegiem pucharu”. Zołza w mig zadomowiła się w pracy. Szybko zorientowała się, kto z kim. kiedy i dlaczego. Stare pracownice spoglądały na nią zezem. ale Zołza nic sobie z tego nie robiła. Wreszcie z trzecich ust usłyszała o sobie opinię, że jest starą lampucerą. Zołza nigdy przedtem nie słyszała tego słowa, ale domyślała się. że to z pewnością nic dobrego. Zapamiętała to określenie, które nurtowało ją każdego dnia od rana do wieczora i nie dawało spać po nocach. Postanowiła za wszelką cenę dowiedzieć się, co znaczy to słowo: „lampucera”. Któregoś razu po pracy zaczepiła w przejściu markietankę z końca korytarza, dziewczynę w swoim wieku, otrzaskaną życiowo, której chorobliwie zazdrosny mąż popełnił samobójstwo w ten sposób, że pewnego dnia przyszedł do niej pod robotę, wykorzystał moment, kiedy nikogo nie było w pokoju, wlazł do środka przez uchylone okno i powiesił się na klamce. -Przepraszam - powiedziała Zołza nieśmiało. - Co to jest: „lampucera”? Markietanka, jakby rażona piorunem, bezsilnie oparła się o ścianę. Oczy zaszły jej bielmem. - Kto cię na mnie napuścił? - Ciekawa jestem.
- Ciekawa? Ty cichodajko, udajesz niewiniątko? Markietanka z furią ruszyła na Zołzę, ale ta wyższa od przeciwniczki o pół głowy, pozornie życiowa fajtłapa, tyle tylko że miała za sobą podwórkową kindersztubę, w odpowiednim momencie mocno chwyciła markietankę za trwałą i potrząsnęła nią solidnie kilka razy. Tym sposobem przywróciła markietankę do rzeczywistości. Na szczęście nikogo nie było na korytarzu podczas całego zajścia. Po tym incydencie obie dziewczyny serdecznie zaprzyjaźniły się ze sobą. Nawet razem chodziły na lody do pobliskiej kawiarenki. -Jesteś tak blisko żłobu i nie wiesz, co to jest lampucera? - spytała markietanka. Zołza zrobiła przeczący ruch głową. -To ci nie powiem. Lepiej żebyś nie wiedziała. -Zauważyłem, że znalazła pani sobie przyjaciółkę - powiedział Bujda. 1A co, nie podoba się? Z panem mam rozmawiać na damskie tematy? Kobiety mają swoje tajemnice - wyjaśniła. - A zresztą mam taki charakter, że od czasu do czasu koniecznie muszę sobie z kimś porozmawiać, bo jak tego nie zrobię, to cały dzień chora chodzę. -Chciałem pani tylko powiedzieć, że ta panienka, a obecnie od niedawna świeżo upieczona wdówka, jest osobą lekkiego prowadzenia i przebywanie w jej towarzystwie może mieć zły wpływ na panią. Ja osobiście, ponieważ razem pracujemy ze sobą przez ścianę, dbając o własną reputację, nie życzę sobie, żeby pani z nią trzymała sztamę. Chyba że pani nie zależy na opinii. -Jej mąż podobno był strasznie zazdrosny, ale to był jej oficjalny mąż - odparła Zołza zgryźliwie i wymownie spojrzała na klamkę. - Czy pani kiedykolwiek przestanie mnie dręczyć? Jeśli pani tak bardzo nudzi się w pracy, to znajdę odpowiednie zajęcie dla pani. I Bujda dotrzymał słowa. W chwilę po tej rozmowie przyniósł kilka arkuszy brystolu, ekierkę, nożyczki, żyletkę i wzory liter. - Po co to? - spytała zdziwiona. -Literki, przydadzą się na hasło do świetlicy. Nigdzie nie można dostać, kiedyś oblatałem za nimi całe miasto. Zołza, przygryzając koniuszek języka i kalecząc palce, miała zajęcie do końca pracy. Następnego dnia Bujda przytaszczył pod pachą plik rękopisów. —Niech pani postara się to wszystko starannie przepisać. W trzech egzemplarzach. - Przecież ja tego nie odczytam - odezwała się złamanym głosem. — Tak to nabazgrane i pokreślone. - Odczyta pani — zapewnił ją spokojnie - ma pani sporo czasu. Zołza przez okrągłe dwa tygodnie ślęczała nad brudnopisem. Od
ciągłego odczytywania na nowo zawiłej myśli mieniło jej się w oczach i mąciło w głowie. Wreszcie zbuntowała się. - To nie jest praca dla kobiety! - powiedziała podniesionym głosem. — Kto to słyszał dawać kobiecie do przepisywania jakieś „kwanty”-sranty za przeproszeniem i różne takie rzeczy. Na co to CO komu potrzebne. Chyba że miał pan do mnie jakiś żal, chciał ukarać nie wiem za co, i dlatego wcisnął mi pan tę robotę. - To nie była żadna kara, a zaszczyt, droga pani. Wielkie wyróżnienie panią spotkało. Przepisywać pracę magisterską samemu Kotowskiemu to nie byle co! - Gdybym wiedziała wcześniej, że to dla niego mam przepisywać. to bym za nic w świecie się nie zgodziła. -Za karę - powiedział Bujda z zadowoleniem - będzie nagroda! Przy sobocie po robocie zjawił się sam Kotowski we własnej osobie z butelczyną koniaku gruzińskiego i pudełkiem ciastek. - Witam panią dobrodziejkę - zawołał od progu. Zołza ze zdziwieniem spojrzała na przybysza. Kotowski był sympatycznym grubaskiem około pięćdziesiątki. Ostrzyżony a la Gierek, z sumiastym wąsem, miał wygląd człowieka na rozstajach dziejów. Tuż za nim jak cień postępował Bujda. - Jak tu przytulnie! - zarechotał wesoło Kotowski. - Od razu widać wszędzie kobiecą rękę. Rozejrzał się dookoła, na czym by tu przysiąść, ale stało tu tylko jedno krzesło, biurko, szafa i mały stolik do gotowania wody i parzenia kawy Bujdzie. Może przejdziemy do mnie — nieśmiało zaproponował Bujda. - Tam jest więcej miejsca. -Panie Edziu, niech pan robi, co pan uważa, ja tu nie mam nic do gadania, jestem gościem. Bujda służalczo otworzył drzwi swego gabinetu na całą szerokość i zamaszystym gestem zaprosił na podwoje. -Nie! —powstrzymał się Kotowski.—Panie mająpierwszeństwo. Serdecznie zapraszamy do środeczka, proszę bardzo! Zołza, która przez cały czas w milczeniu przyglądała się tej błazenadzie, w pewnej chwili stanęła w drzwiach gabinetu z szeroko rozrzuconymi ramionami, jakby zamierzała ich obydwu naraz objąć, i odezwała się w swoim stylu: -Tu nie będzie żadnego pijaństwa! Nie pozwalam. Tu jest biuro, a nie knajpa!
Zdumieni reakcją Zołzy, stanęli jak wryci. - Proszę, niech pan zabierze, to co pan przyniósł, i wynocha stąd, ale to już! powiedziała rozkazująco. - Prędzej, prędzej, dopóki jestem jeszcze w humorze. - Ależ kochana!… Kotowski próbował coś powiedzieć. - Jaka ja dla ciebie kochana? - zdumiała się Zołza. - Ty łobuzie jeden, jeszcze masz czelność ubliżać mi? Jazda stąd! bo jak wezmę jakiejś ściery. - Na razie — odezwał się Bujda - ja tu jeszcze rządzę! - O tej porze pan tu też nie ma nic do gadania. Proszę wyjść po dobroci, bo zadzwonię po milicję. - O, cholera! — zdziwił się Kotowski. — Eeedziu, gdzieś ty mnie przyprowadził? - Szybciej, bo zamykam biuro. - Nie! - krzyknął desperacko Bujda. Zołza chwyciła słuchawkę telefonu i spojrzała na numery pogotowia wiszące na ścianie. - Edziu - powiedział pojednawczo Kotowski. - Opamiętaj się! Nie rozrabiaj! Masz przed sobą przyszłość, ja ci to gwarantuję. Pani jest zdenerwowana, pani ma rację. Z kobietą nie wygrasz! Kotowski chwycił opornego Bujdę za rękaw marynarki i niemal siłą wyciągnął z pokoju. Zołza, zadowolona z siebie jak nigdy dotąd, spokojnie poprawiła uczesanie przed lustrem, zamknęła biuro i oddała klucze na portierni. Wyszła na zewnątrz. Tamci stali bezradni przed budynkiem, nie wiedząc, co ze sobą zrobić. Kotowski na jej widok uśmiechnął się z miną winowajcy, ale Zołza przeszła dumnie obok, jakby ich nie zauważyła. Po tym co się stało, Bujda poprzysiągł sobie, że przestanie ceregielić się z Zołzą. Nic nikomu nie mówiąc, zawalił ją robotą. Zołza, dzień w dzień, tydzień po tygodniu, nie miała chwili wytchnienia. Odbierała telefony i przyjmowała interesantów, przepisywała na maszynie te same rzeczy po kilka razy. Bujda do tego stopnia zatruł życie Zołzie, że ta wykończona nerwowo często traciła panowanie nad sobą, stawała się wówczas nieznośna nie tylko dla Bujdy i otoczenia, ale nawet dla samej siebie. Pewnego pięknego dnia Zołza jak zwykle przyszła do pracy przed czasem, a kiedy zjawił się Bujda i od progu rzucił sakramentalne: dzień dobry i przeszedł do swego gabinetu. Zołza podążyła za nim. Bujda spojrzał na nią nieprzytomnie. Proszę mi to podpisać - podsunęła mu własnoręcznie napisane podanie z prośbą o kilka dni urlopu. Bujda w roztargnieniu machinalnie sięgnął do kieszeni po długopis i podpisał. -
Dziękuję - powiedziała Zołza z uśmiechem. Za co? - zdziwił się. - Od jutra nie przychodzę do pracy. Nareszcie odpocznę sobie od pana. Nie rozumiem, dlaczego pani nie przyjdzie do pracy? Ponieważ zgodził się pan na mój urlop. Ja, kiedy? Pokazała mu pismo. Bujda wziął podanie, przeczytał, a potem z przerażeniem spojrzał na Zołzę. - Ależ koleżanko! - szeroko rozrzucił ręce, jakby chciał odgarnąć od siebie powietrze. To nieuczciwe z waszej strony zostawić mnie samego w takiej sytuacji. Proszę, niech koleżanka sama rzuci okiem na moje biurko, ile się tego nazbierało! Ja nie wyrażam zgody na koleżanki urlop, bo sam zginę w tym bałaganie jak amen w pacierzu! Zołza z lekceważącym uśmiechem i złośliwą satysfakcją słuchała Bujdy, a kiedy skończył, odezwała się: - Drogi kolego, mnie to nic nie obchodzi, niech kolega sobie radzi, jak tylko potrafi, ja od wszystkiego umywam ręce. -Mógłbym to podanie w tej chwili porwać, ale tego nie zrobię. Mogłaby koleżanka iść na mnie na skargę nawet do samego pana Boga i też by nic nie poradził. W tych czterech ścianach ja tu rządzę. Zgadzam się na ten urlop, ale pod jednym warunkiem… Bujda popatrzył z uśmiechem na Zołzę. Co kolega znowu wykombinował? — zaniepokoiła się Zołza. -Nic takiego—odparł na pozór spokojnie - ale wiem tylko tyle, że w tej chwili koleżanka nie może iść na urlop. Chyba że… Ze co? Że koleżanka znajdzie kogoś na zastępstwo. Pod Zołzą ugięły się zgrabne nogi. Czegoś podobnego nie spodziewała się z jego strony. — Ale przecież ja, ja nikogo takiego nie znam, kto mógłby mnie zastąpić!
— Nie ma ludzi niezastąpionych. -Brednie! Nauczy się kolega kilku sloganów, chodzi i powtarza. — Uważam rozmowę za skończoną. Ledwie skończył zdanie, na biurku rozdzwoniły się telefony. Bujda rzucił się do pierwszego z brzegu aparatu. Zołza usłyszała skrzek w słuchawce i pytanie: Kolega Bujda? Odpowiedź była natychmiastowa. — Tak, tak, tak, to ja! Drugi telefon też dzwonił bez przerwy i przeszkadzał w rozmowie. Bujda słuchawką pierwszego aparatu ramieniem przycisnął do ucha i sięgnął po słuchawką drugiego. Rozmowa była prowadzona na dwa fronty. — Nie, nie zapomniałem, pamiątam, jak bym mógł zapomnieć. Wszystko sią załatwi, to tylko kwestia czasu, sprawa paru dni. Zołza z odrazą przyglądała sią szefowi, zrobiła nieznaczny ruch, żeby przejść do siebie, ale Bujda wolną rąką dał jej znak, żeby nie odchodziła. Została. Usiadła w fotelu i założyła nogę na nogę. Bez pytania sięgnęła do paczki papierosów leżących na biurku, wyciągnęła długie palenie z filtrem, zapaliła i zaniosła się kaszlem. Bujda na przemian tokował rozmowę do dwóch aparatów, a kiedy skończył, wytarł chusteczką spocone czoło i powiedział ze skargą w głosie: — Widzi koleżanka, jakie ja mam życie? Żądają ode mnie, żebym był w dwóch miejscach jednocześnie, a przecież nie rozerwę się, a być muszę i tu, i tu. Bombardują mnie z góry i z dołu, z dołu i z góry, ze wszystkich stron spokoju mi nie dają. Do tego wszystkiego jeszcze koleżanka przychodzi z podaniem o urlop. — Mam zaległe siedem dni i chciałabym je wykorzystać. — Już teraz, w tej chwili? — Dopóki jest pogoda i mamy trochę słońca. Na Bułgarię mnie nie stać. 5 Niech pani się opamięta! Proszę spojrzeć na moje biurko, ile się roboty nazbierało, przecież ja bez pani pomocy zginę jak amen w pacierzu. A co mnie to obchodzi, że pan jest zawalony robotą? Najpierw pan robił wszystko, żeby mnie wykończyć, a teraz szuka pan u mnie pomocy? Bujda, który w pewnej chwili przypomniał sobie niespodziewanie trzecie miejsce zdobyte w gadulstwie na konkursie w Golu- biu-Dobrzyniu, puścił cugle fantazji, jednym słowem, zwymiotował masę obietnic i pogróżek: - Co my tu będziemy przelewać z pustego w próżne, skoro samemu Salomonowi nic z tego nie wyszło. Moja dobra rada: koleżanka niech zawija rękawy i całkowicie zda się na mnie, a ja wykombinuję tak, żeby wilk był syty i owca cała. O czym my tu w ogóle gadamy?
Sprawa jest prosta jak obręcz! Koleżanka, powtarzam, niech siada na d…, a ja pomyślę o podwyżce albo jakiejś nagrodzie. Radzę po przyjacielsku poważnie zastanowić się nad moją propozycją, przemyśleć wszystko dokładnie od A do Z, niech koleżanka nie podejmuje pochopnie żadnych decyzji, w myśl naszego hasła: „Więcej dyskusji przed podjęciem decyzji”. Niech koleżanka nie będzie w gorącej wodzie kąpana, bo w przeciwnym razie oboje mocno pożałujemy fałszywego kroku. Ja z racji zajmowanego stanowiska mogę bez trudu obsmarować koleżankę, gdzie należy, pokiełbasić prowadzenie z moralnością, wystawić wilczy bilet, a z takim świstkiem w garści koleżanka daleko nie zajedzie! Przerwał na moment, żeby nabrać w płuca świeżego powietrza i dalej ciągnąć temat rzekę. Zołza zaniemówiła przed potokiem słów. Z przerażeniem spoglądała na szefa, nie miała w sobie dość siły, żeby wyjść z pokoju, nigdy przedtem nie widziała go w takim stanie. — Co pani tak na mnie patrzy? — spytał nagle. Nie wiedziała, co ma mu odpowiedzieć. Stała wpatrzona w niego jak urzeczona. - Która u pani godzina? - spytał. Dochodziła druga. -Boże! - krzyknął. - Co ja tu robię! -1 złapał się za głowę. - Zagadaliśmy się, przez panią na śmierć zapomniałem, że od godziny powinienem być w Zjednoczeniu. W tej samej chwili zadzwonił telefon. — Niech pani odbierze i powie, że mnie nie ma, że poszedłem na naradę. Zołza bez słowa wykonała polecenie. Kiedy odłożyła słuchawkę, Bujda uśmiechnął się z zadowoleniem. — Dzwonili ze Zjednoczenia, wszyscy już są w komplecie, czekają tylko na pana. — Teraz sama pani widzi, że bez pani ani rusz. W tej chwili odebrała pani telefon, powiedziała, co i jak, a gdyby pani tak nie było? I co wtedy? Leżałbym jak chłop w sądzie. No, muszę ganiać, bo mi głowę urwą. To do jutra. Nie wiadomo kiedy ta narada się skończy. Pa - dodał na zakończenie i wybiegł z pokoju z podaniem Zołzy w ręku. IU Było dość czasu, żeby Bujda z Zołzą się dotarli. Od chwili jej przyjścia do pracy minął równy rok i przez cały ten rok nie kto inny tylko Zołza odwalała całą robotę za Bujdę i za siebie. Na dobrą sprawę on tylko przeszkadzał jej w pracy, kiedy czasami wpadał do jej pokoju i pytał o to czy o tamto. — Jak to będzie z tą podwyżką? - zapytała kiedyś Zołza. Bujda, wytrącony pytaniem z toku własnych myśli, zrobił zdziwioną minę. — A… — przypomniał sobie nie to, co powinien. - Właśnie rozmawiałem niedawno w tej sprawie, obiecali, że podwyższą mi od pierwszego.
— Chodzi o moją podwyżkę. — Nie rozumiem. Przestała pytać. Przypomniała sobie stare powiedzonko: „obiecanki, cacanki, a głupiemu radość”. Bujda przeszedł nad pytaniem do porządku, jakby go w ogóle nie było, a jednak to pytanie dręczyło go i nie dawało mu spokoju. Jeszcze tego samego dnia pod koniec pracy zapytał Mariolę: — Co pani miała na myśli, zadając mi to pytanie o podwyżce? — Nie mamy o czym mówić, z głodu nie zdechnę. — Aaa, już wiem, przypominam sobie, że coś takiego powiedziałem 1 zawołał. - Pani Mariolu - zaczął z perswazją. - Jest pani dobrą pracownicą właściwym człowiekiem na właściwym miejscu i jestem z pani zadowolony, mimo pani przewrotnego charakteru, ale czy pani zdaje sobie sprawę z awansu? Zawsze awansuje się ko goś o szczebel wyżej, kogo ma się dosyć i kogo chce się pozbyć! Taki człowiek na nowym stanowisku nie może sobie poradzić z robotą, a wstyd mu prosić kogoś drugiego o pomoc, bo nikt mu z podwładnych nie udzieli, choćby przez zazdrość, wówczas takiemu człowiekowi zarzuca się niedopełnienie obowiązków, no i oczywiście jedzie się na nim. Jest to trochę zawiły mechanizm, ale sprawdzony wielokrotnie i niezawodny. -Przyznam, że nic z tego nie rozumiem. No i bardzo dobrze! O to właśnie chodzi! Ma pani pracę? Ma! To jak ma pani chleb, to niech pani nie szuka bułki. Ale tak Bogiem a prawdą, to parę złotych więcej by się przydało. -Każdemu by się przydało, ale jak to sama pani powiedziała, że „z głodu nie zdechnę”. Po co pani pieniądze? Jest pani na utrzymaniu rodziców, a co pani zarobi, powinno wystarczyć na drobne wydatki. Teraz rodzice panią utrzymują, a później mąż to będzie robił. -Jaki mąż, o czym pan mówi? No chyba nie myśli pani zostać starą panną. Nie wyjdę za mąż! Mam wyjść za jakiegoś łapserdaka po to, żeby przez całe życie się z nim kłócić? -A kto każe pani wychodzić od razu za jakiegoś łapserdaka. Znajdzie pani sobie jakiegoś chłopinę, którego pani pokocha, będziecie mieli dzieci. -
Chłopinę, pan powiedział? Mój mąż będzie musiał być przystojny, wysoki, kulturalny, musi być po studiach, musi mieć elegancko umeblowane mieszkanie, pieniądze, samochód, musi mnie kochać i nie wolno mu będzie oglądać się na ulicy za innymi kobietami. -1 gdzie pani znajdzie takiego księcia z bajki? Ja mam go szukać? Też coś! Nigdy bym sobie nie wybaczyła, gdybym miała szukać sobie męża. No może będzie pani miała szczęście i jakiś głupi się trafi. Albo nie. Jak kiedyś wyjdę za mąż, to sama sobie wychowam męża. Będzie tańczył, jak mu zagram. Z tego co pani powiedziała, to zostanie pani starą, brzydką panną, albo wstąpi pani do nowicjatu. A wie kolega, że to niezła myśl. Będę musiała się nad tym dobrze zastanowić. Zadzwonił telefon. Mariola podniosła słuchawką. Usłyszała młody głos kobiecy. - Pod jaki numer pani dzwoni? - spytała Zołza. - Pomyłka. Zołza odłożyła słuchawką, ale nie na długo. Ciekawie spojrzała na Bujdę, znowu zadzwonił telefon. - Ja odbiorę—powiedział Bujda i wyciągnął rękę po słuchawkę. Zołza odrzuciła mu rękę i sama podniosła słuchawkę. 1 Proszę pani - zaczęła wolno - tu jest miejsce pracy, a nie biuro matrymonialne. Wściekły Bujda niemal siłą wyrwał Zołzie słuchawkę. -Jak pan się zachowuje?! - krzyknęła Zołza i chwyciła się za przegub ręki. - Oj, moja ręka! —Ciszej! — upominał ją Bujda. — Bo nie mogę słowa powiedzieć. - Oj, moja ręka! Bujda zrobił minę Chrystusa na krzyżu. - Zamknij się wreszcie! - krzyknął do Zołzy i zamierzył się.
Ta bez namysłu odparła: - No, śmiało! Uderz! Na co czekasz? Mężczyzna. Kobietę bije! - Nic się nie stało, zaręczam ci - Bujda tłumaczył się nieznajomej. - Nie wierzysz mi? To furiatka. Na twarzy Bujdy z każdą chwilą narastała wściekłość granicząca z obłędem. Zołza z szeroko otwartymi oczami zamieniła się w słuch. Nie kryjąc, uśmiechała się złośliwie. - Pytam jeszcze raz: wierzysz mi czy nie? - pieklił się coraz bardziej. Nieznajoma widać odłożyła słuchawkę, bo Bujda ze zdziwienia szeroko otworzył usta niczym ryba wyciągnięta nagle z wody, jeszcze kilka razy powtórzył do niemej słuchawki „halo” i z trzaskiem odłożył ją na aparat, a następnie chwyciwszy się oburącz za głowę, powiedział w pasji: - Och, kurwa! Co ja mam za życie! - Jak się kolega wyraża w mojej obecności! - oburzyła się Zołza. | Ja ci się zaraz wyrażę! Ty kwoko! Ja ci dam kolegę! - powiedział Bujda z nienawiścią i rozejrzał się za jakimś twardym przedmiotem. Bujda nic panował nad sobą i Zołza w porę zorientowała się, że lepiej będzie nic przeciągać struny. Dlatego też zamilkła. Zaczęła sprzątać porozkładane papiery na biurku i starannie układać w szufladach. Bujda, pozornie spokojny, przyglądał się jej „spode łba”. Zołza poprawiła przed lustrem uczesanie, zdjęła wiszące na ścianie klucze i z rozbrajającym uśmiechem spojrzała na Bujdę. Bez słowa przeszedł do swego pokoju po teczkę. Ledwie Zołza zdążyła zamknąć biuro, oddać klucz na portierni i wyjść przed budynek, Bujdy już nie było. Wsiadł w samochód i bez pożegnania odjechał. Ogarnął ją nagle dziwny niepokój, rozejrzała się dookoła, ludzie wychodzili z budynku, a między innymi wyszła też markietanka. Umówiłaś się z kimś, że tak sterczysz? - spytała. Zołza z niechęcią spojrzała na malowankę, uśmiechnęła się blado i odparła: -Czekam na kogoś - skłamała i nie skłamała. Masz minę, jakby cię ktoś wystawił do wiatru - odezwała się markietanka. A ciebie nigdy nikt nie wystawił? - spytała prowokująco Zołza. - Wystawił i to na całe życie! W powietrzu zaleciało kłótnią. Na szczęście zza rogu poprzecznej ulicy ukazał się
samochód Bujdy, który podjechał i zatrzymał wóz, tu gdzie stały. -Wsiadaj, ty cichodajko, i pryskaj stąd, bo ci buzię pograwe- ruję - powiedziała. Bujda otworzył drzwi samochodu. Zołza, nie chcąc wszczynać awantury z markietanką przed pracą, wsiadła do wozu bez słowa i mocniej, niż należało, trzasnęła drzwiami. Bujda włączył bieg i dodał gazu. -Przepraszam, że przerwałem miłą pogawędkę - powiedział i zerknął na Mariolę. - Dokąd jedziemy? Ja do kawiarni, a pan, gdzie chce? Bujda złośliwie wywiózł Zołzę w inną, nieznaną dzielnicę. -Jesteśmy na miejscu - oznajmił Bujda. Zołza siedząca na tylnym siedzeniu przetarła szybę, ale i tak niewiele mogła przez nią zobaczyć. Odkręciła szybę. Była to ekskluzywna dzielnica willowa, pełna zieleni. Stali przed kafejką | tarasem wychodzącą na ulicę. Pod parasolami siedziało sporo stałych bywalców. - Gdzie my jesteśmy? — spytała Zołza. — Co to za slamsy? 1 idziemy razem, czy mam tu zaczekać? — zapytał. Nic nie odpowiedziała. Wysiadła z wozu i rozprostowała kości. Zanim Bujda zamknął samochód, Zołza już siedziała w ogródku pod parasolem. Usiadł obok. Zołza zajrzała do torebki i pod blatem stolika przeliczyła pieniądze. Podeszła kelnerka. - Czego się napijemy? - spytał Bujda. Zołza wpatrzona w kelnerkę jakby nie dosłyszała jego pytania. 1 Czy jest szampan? — usłyszał Bujda ku wielkiemu zdumieniu. - Jest. - A na kieliszki sprzedajecie? Kelnerka ubawiona naiwnym pytaniem z uśmiechem przecząco pokręciła głową. Szkoda — odparła markotnie Zołza. - W takim razie poproszę o dużą kawę. - A dla pana? - Ja poproszę butelkę szampana i też dużą kawę. Siedzieli w milczeniu, każde zajęte własnymi myślami. Czasem tylko spotykały się ich spojrzenia. Zachowywali się jak ludzie sobie obcy. Zołza z nudów wzięła do ręki kartę i zaczęła ją przeglądać. Był tu dość duży wybór rozmaitych tortów i ciastek oraz win i likierów. Zołza nie paliła papierosów nałogowo, ale zawsze nosiła ze sobą paczkę. Teraz
przyszło jej na myśl, żeby zapalić. Z eleganckiej paczki w celofanie wyciągnęła długie palenie z filtrem i cacko na gaz japońskiej produkcji. Bujda usłużnie podał jej ognia. Skinieniem głowy podziękowała. Wróciła kelnerka z zamówieniem. Postawiła kawy i pękate kielichy i z widocznym lękiem wzięła się do otwierania butelki. Zołza spięła się w sobie i rozczarowała zarazem, bo spodziewała się huku, a tymczasem nic takiego nie nastąpiło. Kelnerka umiejętnie otworzyła butelkę i polała pieniący się płyn do kielichów, resztę wetknęła do kubełka z lodem i nakryła serwetką. - Od dwóch godzin jesteśmy ze sobą na ty, teraz uważam, że powinniśmy wypić brudzia — powiedział Bujda, ujmując kieliszek za wysoką nóżkę. Zołza z wahaniem wzięła kieliszek. Miała wielką ochotę napić się szampana, ale nie miała najmniejszego zamiaru nadstawiać policzka Bujdzie. - Pan jest samochodem - zwróciła mu uwagę. — I nie powinien pan pić alkoholu, a poza tym musi mnie pan odwieźć w okolice domu. Bujda w milczeniu słuchał jej pouczeń, a kiedy skończyła, odezwał się, unosząc kieliszek: - Edek jestem. Wypili i mimo jej protestów, pocałował ją w usta. IV Zołza przebudziła się z bólem głowy. Leżała naga w czyjejś pościeli. Obok ktoś twardo spał posapując. Nie wiedziała, kto to i nie interesowało ją to zupełnie. Była wściekła na siebie i to było najważniejsze w tej chwili. Miała żal do siebie, że tak niespodziewanie stała się kobietą. Inaczej sobie to wyobrażała. Dziwka - pomyślała o sobie. Chciało jej się płakać, lecz bała się zbudzić śpiącego. Męczyło jąpragnienie, suchym językiem oblizała spieczone i na-brzmiałe wargi, ale to nic a nic nie pomogło. Starała przypomnieć sobie wszystko po kolei. Pamiętała, że najpierw była z Bujdą w kawiarni, że pili szampana, a co było potem? Tego nie wiedziała. Nie pamiętała, jakim sposobem znalazła się w obcym mieszkaniu. Leżała dobrą chwilę z zamkniętymi oczami, potem rozwarła je szeroko. Wzrok stopniowo oswajał się z ciemnością. Powoli zaczęła dostrzegać kontury sprzętów. Za oknem spadające z okapu ciężkie krople deszczu bębniły o blaszany parapet. Niespodziewanie w pokoju zrobiło się oślepiająco jasno, a w chwilę potem piorun uderzył gdzieś zupełnie blisko, w któreś z drzew targane wichurą. Zołza zadrżała na całym ciele i skuliła się w sobie. Od dziecka panicznie bała się błyskawic i grzmotów. Drżąc, nakryła się kołdrą na głowę. Mimo wstrętu, jaki czuła do leżącego obok, w strachu przywarła doń całym ciałem. Bujda obudził się i zapalił kinkiet nad wersalką. Nago wyskoczył z pościeli, podszedł do stołu, gdzie pośród bałaganu stała napoczęta butelka koniaku, nalał sobie kieliszek do pełna i wychylił go duszkiem. Potem usiadł na krześle przy stole i zapalił papierosa. Znowu rozległ
się błysk i grzmot. Bujda wstał od stołu, podszedł do okna i uchylił jedno skrzydło. Do pokoju wdarło się rześkie powietrze. Wrócił z powrotem do stołu i nalał sobie drugi kieliszek. Chwilę stał tak pośrodku pokoju z kieliszkiem w ręku, wreszcie przepił do nakrytej na głowę dziewczyny i wsunął się do niej pod kołdrę. Nad ranem pod Mariolą zakołysała się ziemia, a po kilku miesiącach Zołza wydała na świat Kaina. Kochankowie z Werony Nieważne, z kim się kładziesz spać, ważne jest, z kim wstajesz. Pierwszym uczuciem, jakiego doznał po przebudzeniu się, było niezmierne zdziwienie, że na tapczanie oprócz niego leży ktoś jeszcze. Leżąc nieruchomo, zastanawiał się nad tym, kto to może być? Czyżby jakiś kolega? Nie, to nie możliwe. Dotychczas nigdy nie nocował u siebie żadnego z przyjaciół. Powoli odwrócił głowę, ale w pokoju było zbyt ciemno, żeby mógł rozpoznać, kto to jest. Zapalił nocną lampkę stojącą obok i jeszcze bardziej się zdziwił. Obok leżała młoda, nieznana mu dziewczyna. Teraz dopiero poczuł ciepło jej nagiego ciała. Dziewczyna, nakryta kołdrą po szyję, parowała ciepłem. Spała po dziecinnemu; rozrzucona z jedną ręką pod głową, uśmiechała się lekko rozchylonymi ustami. Przez dłuższą chwilę przyglądał się jej twarzy. Była ładna i to tym bardziej zastanawiało go, skąd wzięła się w jego mieszkaniu. Leciutko, tak żeby jej nie zbudzić, uniósł do góry kołdrę. Oczom jego ukazały się dwie gruszeczki kształtnych piersi, spojrzał dalej: była zgrabna i dobrze zbudowana. Zagasił lampę i zaczął przypominać sobie wczorajszy dzień po kolei ze wszystkimi szczegółami. Pamięta, jak wyszedł z redakcji. Później miał spotkanie z pewnym dziennikarzem zagranicznym. Dalej? Co dalej? — aha… był z kimś w „Bristolu”. O siódmej miał zobaczyć się z Barbarą. Czekał dość długo. Nie przyszła. Pierwszy raz nie przyszła na spotkanie. Człowiek, który powiedział mu kiedyś: „Nie będziesz miał szczęścia u kobiet, bo nie umiesz z nimi postępować. Kobietę trze ba trzymać krótko.” - czy miał racją? Nie wiadomo, a może sam przeżył coś podobnego i mówił to z własnego doświadczenia? Jeśli nawet, to jak wytłumaczyć fakt, że ta dziewczyna, której przecież nie zna, znalazła się obok niego zupełnie nago? Co znaczy: trzymać krótko? Bić - można, ale czy to co pomoże? Jeszcze tego samego dnia wieczorem, w jakieś dwie godziny później, zobaczył Barbarę na Nowym Swiecie w towarzystwie jakiegoś faceta. Szli ramię przy ramieniu, wesoło o
czymś rozmawiając. Nie był pewien, czy w chwili gdy ich mijali, spostrzegła go, czy nie, może widziała i dlatego co chwilę wybuchała tak radosnym śmiechem, aby sprawić mu tym większy ból. Wiedziała przecież, że ją kocha. Gdy go minęli, nie wiedział, czy iść za nimi. Stał pod ścianą domu i czekał. Jeśli się obejrzy, to znaczy, że go widziała, a wtedy co? Nie zdając sobie z tego sprawy, ruszył za nimi. Szedł jak lunatyk, zapatrzony w tamtych dwoje. Weszli do kawiarni. Oni pierwsi, on po chwili. Usiadł w pobliżu, żeby móc swobodnie ich obserwować. W mig zjawił się kelner — szczupły, łysawy o wyglądzie szpicla. Z uszanowaniem skłonił głowę. Zamówił duży likier. Kelner przyjął zamówienie i kocim ruchem zbliżył się do sąsiedniego stolika, przy którym siedział znany malarz, chłop jak dąb, o ciemnej brodzie i rybich wyłupiastych oczach. Malarz z pogardą spoglądał po wszystkich dookoła, nie wyłączając swej towarzyszki, drobnej, przestraszonej i bladej jak cień. Potem zamówił jeszcze jeden likier i jeszcze, i jeszcze, i dalej już nic nie pamięta? Tu następuje długa i przykra przerwa w życiorysie, w czasie której nie wie, gdzie był i co robił. Powtórnie wytężył umysł, tym razem aż do bólu, ale przypomniał sobie tylko tyle, że w chwili kiedy wprowadził dziewczynkę do mieszkania, zaraz na wstępie pokazał jej łazienkę i kazał się wykąpać. Dał jej mydło i ręcznik, sam zaś, gdy dziewczyna zamknęła za sobą drzwi, ściągnął pantofle z nóg i w samych tylko skarpetkach po cichutku podszedł do łazienki. Zajrzał przez dziurkę od klucza. Żeby lepiej ją widzieć, ukląkł na kolana. Za wszelką cenę pragnął X ^ \ \’ mii 1 u j - w. i w tej chwili nasycić oczy jej widokiem, ale widział tylko szczupłe plecy i nagie ramię, w momencie gdy poprawiała kosmyk opadających na czoło włosów. Zabolały go kolana, chciał zmienić nieco pozycję i wtedy właśnie lekko uderzył głową w drzwi. Zamarł w bezruchu. Wstrzymał oddech, słyszał bicie własnego serca. Pomalutku, nie wstając z podłogi, jak złodziej, któremu grozi wielkie niebezpieczeństwo, wycofał się tyłem do pokoju. Szybko zrzucił z siebie ubranie i wsunął się pod kołdrę. Kiedy dziewczyna wyszła z łazienki poprawiając włosy, spał już. Położyła się obok niego.
Spojrzał na nią i nie był pewny, czy miał ją w nocy, czy nie. W tej chwili nie śmiałby jej nawet dotknąć. Całym wysiłkiem woli powstrzymał się od tego ruchu, mimo iż pożądanie z każdą chwilą wzrastało. Postanowił czekać, aż obudzi się sama. Zwilżył językiem spieczone i obrzękłe wargi, czuł wielkie pragnienie. Wolno wysunął się spod kołdry i chwiejnym jeszcze krokiem poszedł do kuchni. Poza wodą w kranie nie było tu nic do picia. Kiedy nachylił się nad kranem, wszystko w oczach zaczęło wirować, obracać się coraz szybciej i szybciej… Pił długo i chciwie, następnie zapalił papierosa i położył się z powrotem. Spojrzał na zegarek - dochodziła czwarta. Długo męczył się i przewracał z boku na bok, zanim zasnął, a kiedy znowu otworzył oczy, w pokoju było jasno. Wiosenne słońce wielką plamą położyło się na podłodze. Dziewczyna, ubrana, gotowa do wyjścia, siedziała przy biurku, pochylona nad książką. Spojrzał na niąz zakłopotaniem. Odpowiedziała mu tym samym uśmiechem. Milczeli oboje. Żadne z nich nie chciało odezwać się pierwsze. Dłużej tak siedzieć było po prostu niemożliwe, czuł, że powinien coś powiedzieć; ale nie bardzo zdawał sobie sprawę, od czego zacząć. Wreszcie przemógł się i zapytał: - Czemu pani wstała? i Muszę iść, dochodzi dziesiąta. -Jest niedziela, jedyny dzień w tygodniu, kiedy człowiek może trochę wypocząć. Proszę, niech pani położy się jeszcze. Dziewczyna nie poruszyła się nawet. - Wyspałam się - odparła. - Przepraszam, a co pan robi, jeśli wolno wiedzieć. - spytała. -Ja? - uśmiechnął się tajemniczo. - A jak pani myśli, co mogę robić? - Skąd mogę wiedzieć, ale sądząc po bibliotece… - Jestem dziennikarzem. -1 nazywa się pan Książę Igor? i Nie I zaprzeczył z uśmiechem, i Tak nazywają mnie koledzy w pracy. A pani jak ma na imię? - Mówiłam panu, ale pan był za bardzo tego… Teresa mam na imię. Rozmowa jakoś nie kleiła się. Znowu zapanowało przykre milczenie. Leżąc obserwował jej długie i mocne nogi. i Teresko - poprosił nieśmiało i daj buziaka. Spojrzała na niego z wyrzutem. - Miałeś czas przez całą noc — odparła, przechodząc z nim na ty.
- Więc nie chcesz - spytał cicho. Zrobiła przeczący ruch głową. - W takim razie, po coś tu przyszła? - Przyszłam, bo mi cię było strasznie żal, wczoraj widziałam, jak bardzo cierpisz. - Czy uważasz, że dziś już nie cierpię? - Wczoraj było co innego, a dziś jest dziś. Zresztą mam chłopca, którego kocham, może nie jest tak przystojny jak ty, ale to nieważne. Prawda? Uśmiechnął się smutnie. - Sam mieszkasz? - spytała. - Sam. - Masz ładne mieszkanie, dobrze urządzone, biblioteka. - I co z tego? - Nic. - Więc po co pytasz? Wstała, obciągnęła sukienkę. Przerzuciła przez ramię nieprzemakalny płaszcz. - Idziesz? - Tak. - Spotkamy się? Zrobiła przeczący nich głową. - Chwileczkę - powiedział i sięgnął po portfel. Wyciągnął z niego kilka banknotów i położył przed nią na biurku. Dziewczyna spojrzała pogardliwie na pieniądze. - Schowaj to, nie chcę od ciebie żadnych pieniędzy. Spojrzał na nią. Była najwidoczniej podenerwowana. Przez chwilę spoglądali sobie twardo w oczy. Nie poruszyła nawet powieką. natomiast on coraz bardziej zaczynał drżeć na całym ciele. Żałosny uśmiech wykrzywił mu usta. Jak człowiek powalony ciężką chorobą, dźwignął się z trudem i otworzył drzwi. Na progu podała mu usta złożone w ciup. Odwrócił głowę. Później długo patrzył za nią przez okno, jak robi się coraz mniejsza i ginie w jasnym rozświetlonym poranku. Heńka Bulbes and Company Burdel w naszej dzielnicy panował od niepamiętnych czasów i nikt się temu nie dziwił, ba, uważał to za rzecz zupełnie naturalną, ale zaczął się na dobre, kiedy dzielnicowy o przezwisku Mussolini pewnego pięknego dnia powiedział swojemu szefowi, że jest przemęczony i poszedł na urlop.
Mussolini znał ludzi w swojej dzielnicy, wiedział, kto z kim, kiedy i dlaczego, natomiast jego chwilowy zastępca starszy sierżant Tufta był zielony jak tabaka w rogu, nie znał nikogo z dzielnicy i wcale nie chciał nikogo poznać, bo nie zależało mu na poznaniu kogokolwiek, wiedział, że i tak długo tu miejsca nie zagrzeje i dlatego też kładł lachę na wszystko. Owszem, od czasu do czasu pokazał się na tej czy innej ulicy, ale to było wszystko i nic poza tym. Do tego stanu rzeczy, czyli do większego bałaganu, jaki zapanował w dzielnicy, przyczyniła się też pogoda. Nadszedł jak rzadko piękny maj. Ludzi obojga płci, niezależnie od wieku, ogarnęły chuci, a już szczególnie młódź licealną z pobliskiego, renomowanego gimnazjum koedukacyjnego. Młódź płci męskiej z ledwo sypiącym się płowym wąsem nie tylko że nie pozwalała spokojnie przejść ulicą porządnej dziewczynie, ale w chamski sposób, raz czy nawet dwa razy, zaczepiła Heńkę Bulbes, dziewczynę z miasta, która w towarzystwie Sroki ruszała w „górne miasto” na zarobek. Dziewczyny wyszły na ulicę prosto od fryzjera, znanego w całej dzielnicy lowelasa, Heńka zrobiona na kasztan, Sroka zaś dla odmiany na blond, z daleka woniało od nich adikałonem, patrząc na nie i pociągając nosem, z łatwością można było się domyślić, że „Panu Jureczkowi”, właścicielowi zakładu fryzjerskiego, tego dnia zrobiły dobry początek i dały dobrze zarobić. Stojąc na ulicy, jedna po jednej stronie jezdni, druga po drugiej, usiłowały zatrzymać jakąś „brykę”, ale nic się nie zatrzymywało, a iść w taki skwar do kawiarni „Zalotnej” było czystym szaleństwem. Kiedy tak stały wściekłe, rozpaczliwie usiłując złapać jakiś „w ózek”, zjawili się maturzyści. Było ich czterech. - Dokąd to panienki się wypuszczają? - spytał wyrośnięty wyrostek, zwracając się do Heńki. Heńka spojrzała na chłopaka, w oczach miał pożądanie. Za jego plecami stali koledzy w tym samym co on wieku. Ubrani w bawełniane koszulki z napisem adidas i wypłowiałe od słońca i deszczu dżinsy. - Idziemy? - spytał chłopak, zwracając się do Heńki. — Was jest dwie, jak widzę, nas czterech, w sam raz do pary. Jedna na dwóch. My - wskazał na kolegów - zrzucimy się po dwie dychy i w sześcioro zrobimy balangę, zabawimy się jak trza. -Za dwie dychy, chłopczyku, możesz kupić sobie loda - odparła rzeczowo i wskazała chłopakowi pobliską cukierenkę, przed którą ustawiła się spora kolejka. - Ale my chcieliśmy się zabawić. -To idź dziecko do domu i za dwie dychy zabaw się ze swoją mamusią - zaproponowała Heńka. -Coś ty powiedziała? - zdziwił się zaskoczony chłopak. - Powtórz!
- To, co słyszałeś. Chłopak chciał skoczyć do Heńki z pazurami, ale ta osadziła go w miejscu, i stało się nagle to, czego nikt się nie spodziewał. Spokojna dotąd, nawet uśmiechnięta przyjaźnie Heńka Bulbes, krzyknęła chłopakowi prosto w twarz: -Do budy, gnojku! Uczyć się, bo jutro jest pisemny z polskiego. Chłopak odskoczył od dziewczyny, jak przed ciosem. W tej samej chwili, kiedy Heńka była zajęta wymianą zdań z chłopakiem, Sroka zatrzymała przejeżdżającą taksówkę. Wsiadły do samochodu. - Co oni chcieli od ciebie? - spytała Sroka. -Nic takiego. -Dokąd jedziemy? - spytał kierowca, spoglądając w lusterko nad sobą. - Skręci pan w lewo do gimnazjum - powiedziała Heńka. - Co ty znowu kombinujesz? i zaniepokoiła się Sroka. - Po jaką cholerę do gimnazjum. Miałyśmy przecież jechać do „Zalotnej”. - Muszę zapisać cię do szkoły - odezwała się wesoło Heńka. A do kierowcy: - Jedź pan. Ruszyli z miejsca, po pięciu minutach zatrzymali się przed głównym wejściem do gimnazjum. I Niech pan zaczeka chwileczkę. Zaraz wracamy i pojedziemy dalej w miasto. Obydwie weszły do gabinetu dyrektora. -Co cię, Heniu, sprowadza do nas? — zdziwił się dyrektor, wychodząc zza biurka, żeby przywitać się z Heńką Bulbes. -Panie dyrektorze - przystąpiła do rzeczy Heńka. - Żeby panu nie marnować cennego czasu, powiem od razu, co mi leży na sercu. Zanim poszłam na łajdactwo, to uczył pan mnie przez wiele długich lat. Czasy może się zmieniły, ale nie pozwolę jako wychowanka tych murów, żeby pana uczniowie zaczepiali porządne kobiety na ulicy w biały dzień. Szłyśmy z koleżanką do pracy, a pańscy uczniowie w chamski sposób, o, nawet idą, ci czterej. - Wcale im się nie dziwię, takie ładne kobiety jak wy - powiedział dyrektor wesoło. — Sam żałuję, że nie jestem w ich wieku i że zajmuję tak eksponowane stanowisko. W taksówce koleżanka nie mogła już wytrzymać: - I po co to wszystko było? Że ty Heńka Bulbes jesteś starą dziwką, o tym wiedzą w całym mieście, ale że kapustą, to ja się dopiero teraz dowiedziałam. A na to Heńka powiedziała w zamyśleniu:
- Dbam o „dobre” imię szkoły. I pojechały do „Zalotnej”, gdzie zbierali się Arabowie. Zezowaty Zezowaty stał za mną o jakieś dwa kroki, odwrócony profilem. Nie dziwiłem się temu, ponieważ wiedziałem, że musi tak stać, pod odpowiednim kątem do przedmiotu lub osoby, bo inaczej niczego nie zobaczy. Powoli odwróciłem głowę i spojrzałem mu prosto w twarz. Jak zwykle była nieokreślona. Nigdy nie wiedziałem, co ten człowiek przeżywa i myśli. Jego twarz niczego nie zdradzała, trudno było coś z niej wyczytać bądź też czegoś się domyślić i to najbardziej wyprowadzało mnie z równowagi. Jeszcze jedno co mnie denerwowało, to głupio rozstawione oczy. Wyglądało to, jakby Pan Bóg od niechcenia powtykał mu je w twarz lewą ręką. Ilekroć spojrzałem w nie - co zresztą było rzeczą szalenie trudną i nie zawsze się udawało - odnosiłem wrażenie, jak gdyby przyłapano mnie na kradzieży. Czułem wtedy krew napływającą do twarzy. Drętwiały mi nogi, nie miałem siły poruszyć się z miejsca. -Moje… - pozdrowił mnie. -Również - odparłem. -Co słychać? -Nic. Rozmowa z Zezowatym nie należała do przyjemnych i do niczego nie prowadziła. Wiedzieliśmy o tym obaj. Chcąc się go pozbyć, powiedziałem: Widzę, że się panu bardzo spieszy. Zezowaty spojrzał na mnie podejrzliwie. Oczy, choć rozstrzelone, miał przebiegłe i chytre. Machnął niedbale ręką Dziś mam trochę czasu — powiedział. — Możemy sobie pogadać. Stałem przed nim przybity z głową pochyloną w dół. Nie wiedziałem, jak wykręcić się od tego człowieka. Pierwszy nie chciałem go pożegnać, ponieważ był ode mnie starszy. -Ładny mamy dzień — odezwał się bez przekonania. -Tak — zgodziłem się bezmyślnie. -Deszcz by się przydał. -Co takiego?
-Deszcz. -Co deszcz? -Potrzebny. -Komu? -Chłopom. Co mnie tam chłopi obchodzą — powiedziałem i podniosłem prawą nogę na wysokość jego piersi. — Spójrz pan na moje buty. Poruszyłem dużym palcem u nogi. Czubek buta otwierał i zamykał się jak rybi pyszczek. Zezowaty patrzył z obrzydzeniem. -Weź mi pan to sprzed nosa! Co to ma znaczyć? -A jak pan myśli? -Co mam myśleć — powiedział. — Trzeba oddać do szewca. -Trzeba… trzeba - powtarzałem z wściekłością i poruszałem się z miejsca na miejsce. Za każdym poruszeniem Zezowaty zmieniał pozycję. Robił to z wielkim trudem. -Co pan? — spytał i popatrzył na mnie jak na pomylonego. - Nic, tak sobie - odparłem i zacząłem się głupio uśmiechać, co jeszcze przykuło jego uwagę. -Niech pan coś powie - poprosiłem. Zauważyłem na jego twarzy wielki wysiłek, ale nic nie odpowiedział. Dalej kręcił się w kółko. W końcu z przerażoną miną wyciągnął rękę. Chwyciłem ją szybko, żeby nie rozmyślił się i nie cofnął jej z powrotem. -Bardzo przyjemnie mi się z panem rozmawiało - powiedział. W odpowiedzi uśmiechnąłem się skromnie. -Myślę, że kiedyś pogadamy sobie trochę dłużej. Zajdź pan do mnie — zaproponował. — Wie pan, gdzie mieszkam ? Wiem. wiem.. Oczywiście, że wiem - zawołałem odchodzn Przyjdę do pana z wielką przyjemnością. ™C’ Obejrzałem się. Zezowaty stał na tym samym miejscu, gdzie pożegnałem, i patrzył na mnie jakoś dziwnie uśmiechnięty if Oszukane godziny
Dom! Właściwiej byłoby powiedzieć: waląca się ze starości drewniana rudera kryta gontem, ale niech będzie dom. Dom stał na wygwizdowie za miastem, na lichych polach magistrackich i od niepamiętnych czasów cal po calu coraz bardziej zapadał się w ziemię. Dom, jak już zostało powiedziane, kryty gontem, 0czterech oknach od frontu i po jednym od podwórka, zamieszkiwały dwie wielodzietne rodziny, które 1 dziś nikt już tego nie pamięta 1wszczęły między sobą świętą wojnę. Nienawidzili się wszyscy, od kołyski po grobową dechę, nikt i nigdy jeden drugiemu nie ustąpił z drogi, lecz przed atakami na siebie te dwie rodziny dzieliła linia demarkacyjna, jaką stanowiła cuchnąca stęchlizną ciemna sień biegnąca przez dom od ulicy na podwórko. Za domem jednak była wspólna własność: cembrowana studnia oddalona od domu o jakieś sto metrów, której woda ze swego smaku znana była w całym mieście, wysypisko śmieci i drewniany wychodek zbity z tarcicy naprędce, byle jak, z szerokimi na palec szparami, przez które z nudów można było obserwować całą okolicę. Właśnie ten przybytek najczęściej był kością w gardle obu rodzin. O niego toczyły się wieczne boje. Gdyby nie tych kilka poczerniałych desek, do których prowadziła wydeptana w zaroślach ścieżka, życie domowników z pewnością ułożyłoby się po ludzku. Bardzo często zdarzało się, że kogoś przypiliło znienacka, a najczęściej przytrafiało się to schorowanemu Malesie, który często gęsto z portkami w garści biegł co tchu do wygódki, drąc się w niebo- głosy: - No wyłaź ty tam! Czasami miał szczęście, że akurat nikogo nie było w środku, ale bywało i to częściej, że ktoś tam siedział i wtedy Malesa słyszał w odpowiedzi: Chodź, stary dziadu, i pocałuj mnie… Ja cię zaraz, psie nasienie, pocałuję! Chłopak Zawadzkich zamknięty w środku widział przez szpary między deskami, jak Malesa rozgląda się dookoła za jakimś kijem czy też kamieniem. Chłopak wyskakiwał wówczas jak z procy i ze łzami w oczach uciekał przed Malesą w pole. Jednak dwa razy do roku było inaczej, na Wielkanoc i na Boże Narodzenie. Na tydzień przed świętami w domu i wokół niego unosił się błogi nastrój zbliżającej się Wigilii. Nikomu z domowników nie wolno było popsuć tego nastroju, nawet dzieciom, czuwali nad tym ojcowie rodzin. W sieni jedno drugiemu schodziło z drogi, ba! Nawet pomagali sobie wzajemnie. Wspólnie, jeśli to było na Wielkanoc, obsypywano domostwo żółtym piachem i moszczono zielonym, palono śmieci. niepotrzebne sprzęty chowano po kątach, a jeśli to było przed Bożym Narodzeniem, przysypywano wysypisko śmieci śniegiem.
Dzieciarni, żeby nie przeszkadzała starszym w pracy, pozwalano na wspólną zabawę, a nawet ulepić bałwana przed domem. Od lat co roku na dwa dni przed Wigilią Zawadzki ku ogólnej ciekawości znosił ze strychu starą osmaloną beczkę po benzynie, ustawiał jąna cegłach za domem, z lasu przy pomocy starszych dzieci przynosił jałowiec i polana drzew, rąbał tu wszystko na wymiarowe sztuki, podpalał pod beczką i wędził w niej szynkę, łopatkę i połcie boku. Kiedy kobiety były zajęte przy pieczeniu ciast, starsze dzieci robiły w mieście różne zakupy. W obydwu rodzinach zastawiano stoły jadłem, potem jak w jednej tak i w drugiej rodzinie myto się kolejno w wielkich miednicach, ubierano choinki i o głodnych brzuchach czekano pierwszej gwiazdki na niebie. Wygolony i ubrany jak do ślubu Malesa z opłatkiem w ręku wychodził do ciemnej sieni, zostawiając za sobą uchylone drzwi mieszkania, tak ażeby snop światła nieco ją oświetlił, stawał na wprost drzwi Zawadzkich i głosem, w którym brzmiała nuta przyjaźni, odzywał się: - Wacek, wyjdź no na chwilę! Zawadzki ukryty za drzwiami własnego mieszkania, również | opłatkiem w ręku, tylko czekał na te słowa. Uchylał drzwi i pytał z głupia frant: - Co się stało? - Święto mamy, trzeba by się podzielić opłatkiem. Aaaa… 1 Zawadzki ze zdziwioną miną wychodził za próg i głowy rodów, odpuszczając sobie wszystkie grzechy, życzyły nawzajem nieziszczalnych marzeń, łamały opłatkiem, następnie, za przykładem starszych, obie rodziny składały sobie życzenia całując się. Później obie rodziny, każda u siebie, zasiadały do stołu. Zapalano choinki, pito i jedzono, oglądano prezenty i śpiewano kolędy, a na godziną przed północą wszyscy ruszali na Pasterką. Czasami świąteczny nastrój udało sią utrzymać aż do Trzech Króli. Po świętach życie w domu znowu wracało do normy, czyli znowu było: udry na udry, ząb za ząb, oko za oko. Malesa z powrotem nieraz musiał szukać wokół siebie kija czy też innego twardego narzędzia, żeby poskromić któreś z dzieci Zawadzkich. Wszyscy na nowo z utęsknieniem wyczekiwali Wielkiego Tygodnia, a po nim Wielkanocy. W Wielkanoc dzielono sią jajem, życząc sobie wszystkiego najlepszego, i tak co roku, od lat. Tego roku późną wiosną na drugą stroną drogi zwieziono ciężarówkami gotowe elementy baraku, zrobiono wykopy pod fundamenty, założono szalunki i zalano je betonem. Następnie postawiono ściany, a na końcu pokryto dach eternitem. Ściany baraku nasączono pokostem i pomalowano zieloną farbą, otwory okienne natomiast pomalowano na biało i zakratowano.
Ludzie znający się na rzeczy zachodzili w głową, po jaką cholerą postawiono ten obiekt z dala od miasta, niemal w szczerym polu. Kiedy wszystko było gotowe, zjawiło sią kilku facetów, obeszli barak kilka razy dookoła, któryś wyciągnął klucze z kieszeni i otworzył podwoje na całą szerokość. Weszli do środka, długo nie wychodzili, a kiedy ktoś inny otworzył po nich barak, ujrzał w kącie kilka pustych butelek po wódce, na papierze zeschniąte kawałki bułki, kilka zgniłych pomidorów i nie- dojedzone pąto kiełbasy. Tak czy owak, barak komisyjnie został odebrany, ale nikt dokładnie nie wiedział, jakie będzie jego przeznaczenie. Jedni sąd/iii. że z baraku zrobią sklep, inni widzieli w tym jakiś lewy interes, jeszcze inni byli zdania, że barak wybudowano za państwowe pieniądze, bo akurat trafił się materiał budowlany, a z pieniędzmi nie wiadomo co było robić. Ktoś nawet powiedział, że tylko patrzeć, jak znajdzie się ktoś łebski i w biały dzień rozbierze barak pod byle pozorem i puści go do Żyda, zgarnie forsę do kieszeni i będzie po wszystkim. Tak się jednak nie stało. Wykonawca zrobił robotę, wziął pieniądze. a inwestor, mając tyle różnych spraw na głowie, po prostu zapomniał o baraku. Barak jednak stał, jak go postawiono, i kłuł ludzi w oczy. Wreszcie po kilku miesiącach ktoś wydzierżawił go spółdzielni jajczarsko- mleczarskiej. Tu właśnie, a nie gdzie indziej, miano skupować jaja, płacąc za kilogram po osiemnaście złotych. Zwieziono opakowania, postawiono ladę, a na niej wagę. Zatrudniono nawet jednoosobowy personel na procencie, ale wnet się połapano, że nikt w okolicy nie trzyma tylu niosek, żeby nimi napełnić przywiezione skrzynki. Przez tydzień za ladą nudziło się w białym fartuchu urocze dziewczę. Do punktu skupu nawet pies z kulawą nogą nie zajrzał. Któregoś słonecznego dnia dziewczyna wpadła na genialny pomysł. Kiedy słoneczko przy-grzało jak się patrzy, dziewczyna rozebrała się do rosołu i powaliła swoje wdzięki w trawie za barakiem. Szczęściem, dzieciarnia od Zawadzkich dostrzegła śpiącą, obudzili dziewczynę spieczoną na raka. Wezwano starszych, ci zaś pogotowie ratunkowe, które zamknęło sklep na cztery spusty i zabrało ją do szpitala całą w bąblach i z udarem słonecznym. Punkt skupu jaj nie wypalił, jak było do przewidzenia, i w tej sytuacji wierchowka jednym pociągnięciem pióra postanowiła otworzyć w baraku sklep wielobranżowy. Można tu było zaopatrzyć się we wszystko, poczynając od lemiesza i igły, na wódce i piwie kończąc. Jaki taki spokój panował w okolicy, dopóki ludziska z okolicy nie zwiedzieli się, że w baraku mogą zaopatrzyć się w to, czego nie musieli szukać w mieście. Milicja tu nie zaglądała, a i kobiety chłopów z okolicznych wsi przez długi czas nie wiedziały, gdzie podzie- wają się ich mężowie po robocie. Barak za miastem dla wielu stał się prawdziwą oazą. Z czasem ściana za barakiem stała się miejscem spotkań towarzyskich. Tu można było dowiedzieć się najświeższych wiadomości z całej okolicy.
Chłopi w roboczych ubraniach i gumiakach na bogach leżeli na trawie, przed nimi stała butelka. Popijali z jednej musztardówki i rozprawiali aż do zmroku o tym, kto, kiedy i gdzie. Wożniakowi ukradli traktor z pola - odezwało się ogromne chłopisko o nie ogolonej twarzy. Z jękiem zmienił pozycję z leżącej na siedzącą. Skrzyżował nogi po turecku, wolnymi ruchami, nie spiesząc się, rozwałkował „popularnego” w grubych palcach i przypalił go. -To czyja teraz kolejka? - spytał. -Wasza. Nalał sobie z butelki do musztardówki i wypił, popił kwaśnym piwem. - Kto to jest ten Woźniak? — spytał inny. Chłopisko spojrzało na pytającego niczym na intruza. -Bóg mi świadkiem, że nie wiem. -Aleja go znam - odezwał się inny i wyciągnął rękę do chłopa po papierosa. — Mówcie, Karbowniczek, co z tym traktorem, a ty Heniu, cicho siedź i słuchaj, jak starszy mówi. - Woźniak jest traktorzystą w pegeerze - wyjaśnił Heniowi Karbowniczek. -Mówcie, Karbowniczek, co z tym traktorem i Woźniakiem. - Trzy dni temu Woźniak pojechał na pole orać. Coś mu nagle strzeliło do łba w czasie orki, że niby on, Woźniak, został w złodziejski sposób oszukany przy wypłacie. Oszukali go na godzinach. Prawda, że doliczył sobie fałszywych godzin, nie przepracowanych, ale gdyby nawet nie zapłacono mu za te fałszywe godziny, a tylko za te, co przepracował, to i tak więcej by wypadało przy wypłacie, niż dostał na rękę. A gdyby policzono mu te godziny, które sobie doliczył, wówczas miałby jeszcze dodatkowo prawie połowę tego, co zarobił. Im dłużej nurtowała go ta myśl, że on, Woźniak, został po złodziejsku oszukany, tym bardziej krew go zalewała. Siedział na swoim miejscu za kółkiem upokorzony jak zbity pies. Nic widział prawie nic przed sobą, tylko daleko wysoką ścianę ciemnego lasu. Gotowało się w nim coraz bardziej, nie mógł opanować drżenia rąk. wściekłość odbierała mu niemal zmysły. Zatrzymał ciągnik, w zapamiętaniu zapomniał zabrać kluczyki ze stacyjki, wyskoczył z siodełka niczym z procy. Pozostawiając traktor na łasce losu, ruszył przez pola prosto do majątku, w któiym mieściło się biuro. No. jak myślicie, co zrobił Woźniak? -Ja na jego miejscu narobiłbym burdelu! — powiedział Gajow- niczek. - No właśnie, on to samo zrobił. W złości nawymyślał urzędniczkom od kurew i różnych takich. Zanim one się zorientowały, o co mu chodzi, było prawie już po wszystkim. No, może niezupełnie po wszystkim, ale
rzecz miała się ku końcowi. Wożniak zaciśniętą pięścią wymachiwał przed nosem Grabiko- wej i cedził przez zaciśnięte zęby: - To ja tyram na was, skrobipiórki, jak ten głupi, od świtu do późnej nocy w spiekocie i deszczu, żebyście miały pensje jak się patrzy plus premia, wypruwam sobie żyły, a wy, Grabikowa, siedzicie tu z tą swoją córeczką-kurewką, nic nie robicie, tylko odstawiacie Czarnobyl, i jeszcze mnie oszukujecie? Karbowniczek przerwał na chwilę i z uwagą spojrzał w twarz leżących ciekaw, jakie wrażenie wywarł na nich swą opowieścią. -1 co dalej? - niecierpliwił się znajomy Karbowniczka. - Co było dalej, to lepiej nie mówić. Woźniak był w połowie myśli, kiedy przerażone baby, matka i córka, z wrzaskiem wyskoczyły z pokoju. Zaślepiony Woźniak, kiedy spostrzegł, że został sam w czterech ścianach, jeszcze bardziej się rozpieklił, wyleciał za ba-bami na dziedziniec i tu dopiero dał popis krasomówstwa. - Urzędniczki, psia ich mać - krzyczał. - Za pięć złotych z własnym atramentem! Żeby hrabia Potulicki żył i tył tu na miejscu, nauczyłby was moresu i pokazał, gdzie pieprz rośnie! -Do sądu podam, do sądu! - darła się Grabikowa z bezpiecznej odległości. - Za zniewagę! Zwabiona krzykiem pegeerowska dzieciarnia zbiegła się ze wszystkich stron i kołem otoczyła Wożniaka. | A wy tu czego? i rozwścieczony Woźniak huknął na bilon. - Won stąd, bo wam gnaty poprzetrącam! Przerażone dzieci rozbiegły się na wszystkie strony i zaczęły przedrzeźniać Woźniaka, który dostał jeszcze większej furii. Na szczęście od strony warsztatów nadszedł dyrektor kombinatu. -Co tu się dzieje? - spytał dyrektor Grabikowej. -Chyzia dostał — wyjaśniła kobieta. -Ja ci dam chyzia, ty kwoko! Woźniak ruszył w jej stronę z pięściami. Przed złym zamiarem powstrzymał go dyrektor. -Co się stało? — spytał go dyrektor. Minęła dobra chwila, zanim Woźniak ochłonął z gniewu. 1 Wpadł do biura jak szaleniec i zaczął mnie i córce wymyślać od najgorszych. -Panie Woźniak. -Czy pan za darmo tu pracuje? -Do rzeczy, niech pan spokojnie opowie, co się stało. -
A co się miało stać? Zostałem przez tę wiedźmę oszukany i tyle. Oszukany na godzinach. -Przez kogo oszukany, przez Grabikową? -Przez państwo! Przez Grabikową! -Grabikowa to jeszcze nie państwo. -Pan dyrektor wie, ile ja mam na godzinę? -Wiem, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy. -Ma, i to bardzo wiele. Miałem tyle to a tyle godzin, a na rękę dostałem ile? Połowy tego nie dostałem, com sobie wyliczył! -Phii — dyrektor złożył usta w ciup i parsknął śmiechem. -Nie ma się z czego śmiać. -Teraz nie dostaniecie tych pieniędzy - powiedział dyrektor. - Bo zostały odprowadzone do banku, ale w tym miesiącu dopiszecie sobie oszukane godziny, wypłaci się wam co do grosza przy następnej wypłacie, już ja tego dopilnuję - obiecał dyrektor. -Wszędzie bałagan! -Teraz idźcie do roboty, piękna pogoda, szkoda dnia. Dyrektor dał słowo, ale go nie dotrzymał, bo przeniesiono go, służbowo do ministerstwa. Wożniak z lekkim sercem i zapewnieniem dyrektora wrócił na pipie, gdzie nie było już nawet śladu po traktorze. Zniknięcie traktora w pierwszej chwili zaskoczyło Woźniaka, ale zaraz szybko pocieszył się myślą, że traktor to nie igła i do kieszeni nie da się schować. Owszem, w pegeerze ginęły różne rzeczy, ginęły pasy transmisyjne z warsztatu, narzędzia, młoty, młotki, klucze, ale po co komu traktor? Usiadł w rowie przy drodze i zapalił papierosa. Siedział godzinę. a może i więcej, rozmyślając nad tym, co powiedział mu dyrektor. Sam powinien naprawić sobie krzywdę, jaką wyrządziła mu Gra- bikowa. W pewnej chwili poczuł głód, a obiad, termos z herbatą, chleb i kawałek boku, miał na traktorze. - No co jest do jasnej cholery? — powiedział sam do siebie. - Co to za głupie kawały? Spojrzał na odczepiony pług w polu i ponownie zapalił papierosa. Czy to możliwe, żeby jemu, Woźniakowi, odczepić pług i ukraść ciągnik z pola? Nie, to niemożliwe! To tak, jakby mnie teraz, siedzącemu tu w rowie, wyciągnąć ziemię spod tyłka. Woźniak nieraz czytał w gazetach i słyszał przez radio, że komuś tam skradziono samochód, ale tu? Nie mogło pomieścić mu się w głowie. Fakt, że traktor był nowy, dopiero co zakupiony, jednak z której strony by nie spojrzeć, to ciągnik w niczym nie przypominał samochodu.
Różne myśli przychodziły do głowy Woźniakowi. Kombinował, że z pewnością jakiś gnojek, któremu pieszo nie chciało się iść do miasta, odczepił pług od ciągnika i pojechał, ale przez tyle czasu to powinien już wrócić. Rad nierad, postanowił wrócić tam, skąd przyszedł, i zameldować o wszystkim, co się wydarzyło. Niech innych o to głowa boli. Traktor równie dobrze mogliby ukraść spod wiaty, gdzie garażował, czy i wtedy byłaby to jego wina? Musi tylko zameldować o tym dyrektorowi i to jak najszybciej. Dyrektor siedział w „swoim gabinecie”, gdzie za czasów Potu- lickich była bawialnia dla dzieci, a teraz było tu pełno opancerzonych szaf na papiery i świstki. Kiedyś rozbawiona bawialnia przybrała wygląd celi w domu furiatów. Poprzedni dyrektor, człowiek ogarnięty manią prześladowczą, za swojej bytności nakazał robotnikom budowlanym wstawić w okna grube kraty i obić drzwi wejściowe blachą, gąbką i obciągnąć dermą. Dyrektor siedział za biurkiem zawalonym papierami. Na widok Woźniaka z wrażenia aż się uniósł z miejsca. - Co, jeszcze nie poszliście do roboty? - spytał. - Chciałem panu powiedzieć — zaczął Wożniak. - Widzicie, że jestem zajęty! - Ale ja… - Wynoście się do diabła! - Traktor ukradli - wypalił jednym tchem Woźniak. Dyrektor spojrzał na Wożniaka i najspokojniej w świecie odparł: - To go poszukajcie. - Co? — zdziwił się Woźniak. — Jak mam go poszukać, gdzie? Trzeba dać znać na milicję. Normalnie. Ukradli traktor, a pan każe mi go szukać. Od tego jest milicja, żeby szukała złodzieja. - Jak to na milicję? Nie rozumiem. Dyrektor powoli przytomniał, dochodził do siebie. - Nic z tego nie rozumiem. Powiedźcie, komu znowu zginął traktor? - Niby mnie. Zostawiłem traktor na polu i przyszedłem tutaj w sprawie moich godzin. - Przyszliście, przyszliście, a traktorem nie mogliście przyjechać? - Niby mogłem, ale przyszedłem na piechotę. Żebym wiedział, że się przewrócę, to bym się położył. Polak zawsze mądry jest po szkodzie. - Kurwa mać — powiedział dyrektor w zamyśleniu, a spostrzegłszy się, że nie jest sam w pokoju, dodał zawstydzony: - Przepraszam. Chwilę stali w milczeniu na wprost siebie.
- Nawet obiadu nie zjadłem - odezwał się Woźniak. - Ukradli traktor razem z obiadem. - Co tam obiad! i powiedział dyrektor. - Tyle roboty w po/u, traktor ukradli, a ten mi płacze, że mu obiad ukradli. - Panu to łatwo mówić, bo pan już na pewno po obiedzie, a ja mam cztery kilometry do domu i głodny jestem. A nicch to nagła krew zaleje - zaklął dyrektor. Patrzył na Woźniaka jak na gołą ścianę. Wyjdźcie na razie stąd, muszę się zastanowić, co dalej robić. Woźniak wyszedł przed budynek i usiadł na ławce. Panujący upał jakby ustąpił, powiało wiatrem, od zachodu zachmurzyło się. Będzie padać - pomyślał Woźniak. - Niech leje, dopóki nie mam traktora. Jeszcze jest potrzebny, oj, bardzo potrzebny. Z budynku wyszedł dyrektor, przysiadł na ławce obok Woźniaka. Ten spojrzał na dyrektora pytająco, a dyrektor odezwał się w formie usprawiedliwienia: - Dzwoniłem na milicję, ale do nich się dodzwonić, to człowieka cholera może trafić. Z nieba posypały się pierwsze krople deszczu, najpierw grube, pojedyncze, a kiedy skryli się pod dachem na ganku, gdzie też była ławeczka, lunęło jak z cebra. - Jak to jest - zagadnął Woźniak. - Słońce świeci i deszcz pada z gradem. - To proste jak obręcz - odparł dyrektor. - Po prostu dwa fronty się spotkały, ciepły i zimny, to jest tak zwana burza termiczna. Z dużej burzy mały deszcz. Popada, popada i przestanie. Jednak dyrektor mylił się. Niebo zasnuło się ciemnymi chmurami po horyzont. Deszcz nie był przelotny, ale ciągły, z ulewy przeszedł w kapuśniak. Padał przez całą noc i następnego dnia do południa. W południe niby przestał, a wisiał w powietrzu i w każdej chwili na nowo mógł zacząć siąpić. Tego dnia dopiero pod wieczór dyrektorowi udało się połączyć z milicją w mieście. Słyszalność była słaba i dlatego obaj, dyrektor i dyżurny milicjant, rozmawiali jak gęś z prosięciem. Bez skutku przekrzykiwali się wzajemnie. - Przyjedźcie do pegeeru! - krzyknął w słuchawkę dyrektor. - Nie pożałujecie! - Zrozumiałem! - usłyszał w odpowiedzi i w tej samej chwili nastąpiło przerwanie rozmowy. Z miasta przyjechali dopiero następnego dnia, kiedy deszcz ustał. Po kozacku zajechali przed pałac. Było ich dwóch. Wysiedli z samochodu w takim stylu, jak wysiada tylko władza w Europie Wschodniej, i bez pośpiechu weszli po szerokich schodach do budynku. Dyrektor, który dostrzegł ich z daleka przez okno, wyszedł im na spotkanie. Przywitał ich na ganku. - Witam, witam, proszę do środeczka!
W gabinecie usadowił ich w głębokich fotelach, sam potarł ręką czoło w zakłopotaniu. - Żeby nam się lepiej rozmawiało — powiedział dyrektor i wyciągnął z biurka pękatą butelkę koniaku i trzy kieliszki. Polał w nie. I Kawy się panowie napiją czy herbaty? Sierżant jakby na kawie wychowany, z miną lwa salonowego, powiedział od niechcenia: - Mnie tam wsio rawno. Może być kawa, może być herbata, ale krzaków na służbie nie piję. Dyrektor spojrzał na sierżanta z niedowierzaniem. - Broń Boże, ja do alkoholu i do pacierza nikogo nie namawiałem i nie myślę namawiać. Jesteście panowie dorośli i sami wiecie, co macie robić. Uważam jednak, że kieliszeczek dobrego trunku nikomu nie zaszkodzi, a tylko pójdzie na zdrowie. - Bądź co bądź jesteśmy na służbie - powiedział sierżant, unosząc kieliszek. - Ja też nie powinienem, bo jestem w pracy, ale co się nie robi dla dobra sprawy. No to siulim, panów zdrowie! Córka Grabikowej, hoże dziewczę w spódniczce mini odsłaniającej mocne nogi aż po pośladki, podała kawę. Kiedy wyszła z gabinetu, sierżant spytał: - Córka? - Nie - odparł dyrektor. - Pomoc biurowa. W pewnej chwili sierżant zainteresował się celem swojego przybycia. - Wszystko cacy, cacy, ale niech mnie dunder świśnie, jak ja wiem, po co ja tu przyjechałem i czas marnuję po próżnicy. - Ewuniu - zawołał dyrektor na córkę Grabikowej, a kiedy dziewczyna stanęła w drzwiach, poprosił, żeby zawołała Woźniaka. - Ja się go boję - powiedziała dziewczyna. - Nie bój się, są panowie milicjanci. Dziewczyna z duszą na ramieniu wyszła z pokoju. Ewa znalazła Woźniaka w kuźni. . ––— Dyrektor pana woła - powiedziała krótko i odeszła. Wożniak nie spiesząc się poszedł za dziewczyną. Z daleka zauważył milicyjny samochód. Nie musiał pytać, po co wzywa go dyrektor, chowając pustą butelkę do biurka. W gabinecie nie było już na czym usiąść i Woźniak zmuszony był stać pośrodku pokoju, międląc czapkę w ręku.
- Dziś tego tutaj nie załatwimy - powiedział sierżant, zwracając się do dyrektora, a do Woźniaka - musicie jutro z rana zgłosić się osobiście u nas i tam spiszemy protokół. Najlepiej o ósmej rano, żebyście się stawili. - O ósmej rano to ja, drogi panie, będę jeszcze spał, nie ma głupich. Ja się zgłoszę, a kto mi zapłaci za zmarnowany czas? - Dla dobra sprawy nie rozgłaszajcie tego, że wam skradziono traktor, ale my musimy wiedzieć dokładnie pewne szczegóły, skąd wam skradli traktor, o której godzinie i kogo podejrzewacie. - Możecie tutaj w tej chwili spisać protokół. - Wy mi nie będziecie mówić, co ja mam robić. - Nie pójdę na żaden komisariat — zapewnił Woźniak. - To was doprowadzimy siłą! - Chyba że tak. Sierżant sięgnął po swój mapnik leżący na biurku, otworzył i wyjął z niego bloczek z wezwaniami, następnie wypisał przez kalkę wezwanie na nazwisko Woźniaka i wręczył je dyrektorowi. - To jest wezwanie dla pańskiego pracownika, proszę mu to wręczyć drogą służbową ja nie myślę się z nim kłócić - powiedział sierżant do dyrektora. - Weź pan to, panie Woźniak. Dyrektor niechętnie podał wezwanie podwładnemu. Sierżant, człowiek na pozór tępy, chytrze przyglądał się Woźniakowi. Jego spojrzenie, natrętne spojrzenie, podejrzliwe i zimne, pełzało po Woźniaku od góry do dołu. Mimo ubrania, jakie miał na sobie, czuł to spojrzenie na całym ciele. - To ja już sobie pójdę - powiedział Woźniak. Sierżant zatrzymał go ruchem ręki. - Sprawa byłaby zupełnie prosta, gdybyście, Woźniak, podejrzewali kogoś, ale tak… Wożniak bez słowa wcisnął czapką na głową i wyszedł z pokoju. Przed budynkiem z ulgą odetchnął świeżym powietrzem i zapalił papierosa. W chwilą po nim wyszli na ganek milicjanci w towarzystwie dyrektora, który jako gospodarz odprowadzał gości do samochodu. - Tylko nie spóźniajcie sią, bądą na was czekał - upomniał sierżant. Woźniak nawet nie spojrzał w ich stroną, udał, że ich nie słyszy. - Daj mu spokój — odezwał sią drugi milicjant. - Jutro bądzie inaczej śpiewał. W całej okolicy nic nikomu nie ginie — zauważył sierżant. - Najwięcej mamy z wami kłopotu. -
Z nami? — zdziwił sią dyrektor. Tak, z wami — zapewnił sierżant. — W całej okolicy nic nikomu nie ginie, tylko wam w pegeerze i spółdzielni - powiedział z wyrzutem. - Tylko was ciągle okradają, prywatnym jakoś nic nie ginie. Milicjanci wsiedli do radiowozu i odjechali. Dyrektor podszedł do Woźniaka i po przyjacielsku położył mu rąką na ramieniu. Nie martwcie sią — pocieszył go. - Wcześniej czy później złapią złodzieja, nie tu, to gdzie indziej, ale złapią. Jutro otrzymacie nowy traktor, mają nam przysłać jeszcze trzy sztuki. Co mi tam traktor, martwią sią, bo mi termos ukradli, China. Made in China! Gdzie ja teraz dostanę taki termos? Kupicie sobie inny. Ale póki co, to nie mogą łazić bez roboty. Idźcie do warsztatu, niech Kozioł da wam jakieś zajęcie, powiedzcie mu, że ja kazałem, albo chodźcie ze mną, ja mu sam to powiem. Karbowniczek, znużony swą opowieścią, zamilkł. Sięgnął po nowego papierosa. Henio usłużnie podał mu ognia. A co z traktorem? Z jakim traktorem? Tego Woźniaka, czy jak mu tam. A co ma być? Nic. W trzy dni później przyszły nowe ciągniki, ale następnego dnia… Chodzi mi o ten, co ukradli. - Aaaa. Traktor się znalazł. Ten, co go zabrał z pola w dzień, wieczorem na resztkach paliwa przyjechał pod komendę i tam go zostawił, a sam poszedł w diabły. Rano, kiedy
milicjanci przyszli do roboty, własnym oczom nie chcieli uwierzyć, że traktor, którego mieli szukać, sam się znalazł. Woźniak następnego dnia, na prośbę dyrektora, poszedł na komendę. Z daleka rozpoznał swój traktor, numery się zgadzały. Spisano protokół o kradzieży, a właściwie to nie protokół, tylko Woźniak musiał podpisać własnoręcznie pokwitowanie, że tego to a tego dnia, o tej i o tej godzinie, odebrał z rąk milicji traktor marki Fuigun, czy jak mu tam, numer rej. Kiedy Karbowniczek skończył swoją opowieść, odezwał się Henio: - Ja do końca życia nie nauczę się rozumu. Żebym wiedział, że sprawa tak się potoczy, to wykombinowałbym inne zakończenie. Studenci Mały plecami oparł się o mur. Dziś nie odczuwał już tak bardzo dławiącego głodu jak pierwszego dnia, kiedy za ostatnie pieniądze kupili bochenek chleba. Wyższy student wzrokiem pełnym czułości przyglądał się koledze. — Chodź, już niedaleko—prosił. - Może pożyczymy gdzieś parę złotych? — Od kogo? — Jeszcze są dobrzy ludzie na tej ziemi. Zresztą za kilka dni oddamy. — Z czego? — uśmiechnął się smutnie mały. — Chodź. Wziął małego pod ramię i z całej siły przycisnął do swego boku. Po kilkunastu krokach mały poczuł się lepiej. — Puść mnie, sam ledwo idziesz — powiedział. Wyższy posłusznie uwolnił ramię małego. Szedł za nim o dwa kroki i przyglądał się koledze jak małemu dziecku, które dopiero zaczyna chodzić. W pewnej chwili mały zapytał: — Co byś o tym pomyślał? — O czym? — Wyobraź sobie, że idziemy ulicą… — To co z tego, że idziemy? — Zaczekaj, nie przerywaj! Idziemy ulicą, nagle widzimy, jak komuś z kieszeni wyleciało sto złotych. Co byśmy wtedy zrobili? — Oddalibyśmy — odparł wyższy z przekonaniem. — Nie, to nie tak. Nie to miałem na myśli. Zupełnie coś innego chciałem ci powiedzieć. -Co?
Na przykład idziemy ulicą, a dochodząc do rynku, widzimy, jak pod ścianą, o tam… leży tysiąc złotych. Co byśmy zrobili z tym tysiącem? Wyższy spojrzał z uwagą na małego. Bredzisz - powiedział. Nie, wcale nie bredzę. Pytam się po prostu: co byśmy zrobili? Z tym tysiącem? -Tak. Poszlibyśmy na obiad. A co byśmy zjedli? Wyższy nie od razu odpowiedział, myślał przez chwilę, w końcu odezwał się. -Kazałbym kelnerowi podać po dwa kotlety dla każdego, a gdyby i tego było za mało, tobyśmy jeszcze coś zamówili. A za resztę kupilibyśmy książek, prawda? - powiedział mały. W jego oczach odbiło się dziecinne zadowolenie. I Do diabła z książkami! i złościł się wyższy. - Od trzech dni nic w ustach nie miałem. Buty mi są potrzebne. Te już do niczego, aż wstyd w nich chodzić. Ludzie oglądają się za mną na każdym kroku, jak za jakimś włóczęgą. To fakt. No widzisz. Ja też ubrania nie mam - zauważył smutnie mały i spojrzał na obstrzępione rękawy marynarki. -
Co mówisz? -Mówię, że mam tylko jedno ubranie, w którym chodzą jak łajza w świątek i piątek. Wyższy szybko w pamięci obliczył wszystkie wydatki. Tysiąc złotych, to za mało - powiedział. - Potrzeba z dziesięć tysięcy, wtedy wystarczyłoby na wszystko. Za dziesięć tysięcy moglibyśmy spokojnie zjeść porządny obiad, kupić dla ciebie jakieś ubranie i dla mnie buty. Po co nam dziesięć tysięcy, kiedy możemy mieć sto! - krzyknął mały na całą ulicą. Sto! Coś ty powiedział? - Wyższy chwycił ramią małego i spojrzał mu badawczo w oczy. Sto tysięcy? Zatrzymali się na skrzyżowaniu ulic. Ludzie stawali obok nich i dziwili się, o jakich to pieniądzach mówią ci oberwańcy. Gruźlicza twarz wyższego studenta stała się purpurowa. Podniósł do góry palec prawej ręki, nakazując ciszę. Za sto tysięcy kupię sobie ładny samochód. Rozumiesz? - zwrócił się do małego. Nie rozumiem - przyznał szczerze mały. - Nigdy nie mówiłeś mi o samochodzie. Ale teraz ci to mówię. -1 będziesz jeździł? Oczywiście. -A ja? Ty? A cóż ty mnie obchodzisz? Jak to? - żachnął się mały. -
No, tak. To już ciebie nic nie obchodzę? -Nie. -W takim razie za pięćdziesiąt tysięcy nie kupisz dobrego samochodu. Co znaczy za pięćdziesiąt? A tak, bo reszta jest moja. Ty mi pożyczysz. Nie pożyczę. Mnie nie pożyczysz? -Nie. To mi dasz. Nie dam. Podrę, a nie dam. To sam wezmę. W jaki sposób? Zobaczysz. Nie dasz rady, będę pilnował. Pilnuj, i tak wezmę. Nie weźmiesz.
Wezmę. Spróbuj, to ja ci… łapy poobcinam. Kto? Ty? -Ja. M \ i S i t i ysfafrlwy ill . ¿ai Ale ja ciebie wpierw zabiję. Mnie zabijesz? 1tok, ciebie. Mnie? - zapytał niedowierzająco mały i stuknął się palcem w piersi. Powiedziałem jasno. Małym zatrzęsło. Stracił panowanie nad sobą. Na usta wystąpiła mu piana. Gęsta ślina ściekała po brodzie. Poczuł się nagle silny jak nigdy dotąd. Zacisnął kurczowo pięści i rzucił się na kolegę. Uderzył go w twarz raz i drugi, kopnął w brzuch. - Teraz - pomyślał wyższy student. - Teraz nadeszła odpowiednia chwila. Muszę z nim natychmiast skończyć, sam przecież zaczął, ludzie to widzieli, kupię sobie samochód. Wprawnym ruchem chwycił małego wpół, wysoko uniósł nad głową. Grube żyły wystąpiły mu na skroniach. Ostatkiem sił cisnął go na trotuar. Trwało to moment. Przyglądający się im ludzie nie zdążyli uczynić najmniejszego ruchu, aby zapobiec temu, co się stało.