PATRICIA KNOLL
sc
an
da
lo
us
Dziewczyna Clantona
PDF processed with CutePDF evaluation edition www.CutePDF.com...
11 downloads
16 Views
630KB Size
PATRICIA KNOLL
sc
an
da
lo
us
Dziewczyna Clantona
PDF processed with CutePDF evaluation edition www.CutePDF.com
ROZDZIAŁ
PIERWSZY
sc
an
da
lo
us
Ulice Tombstone w stanie Arizona były puste. Dobre miejsce i czas na załatwienie porachunków. Mallory Earp stała na wyszczerbionych deskach"drew nianego chodnika przed typową gospodą Dzikiego Zacho du, rozglądając się w lewo i w prawo. Był wczesny wie czór, większość sklepów zamknięta, ostami przechodnie śpieszyli do domów przed zapadnięciem zmroku i spodzie waną ulewą. Masy ciemnych chmur już się kłębiły za ba rierą Smoczych Gór. Oblizywały je ostatnie promyki za chodzącego słońca i momentami rozbielała błyskawica od ległej burzy. Mallory nie przejmowała się tym. Przyświecał jej jeden cel: znaleźć człowieka o nazwisku Jack Clayton. Umykał jej, a może unikał. Była właściwie pewna, że unikał. Szła jego tropem od dwu dni. 1 wreszcie prawic dopadła. Kapelusz nasunęła na czoło, podciągnęła skórzany pas i zstąpiła z wysokiego drewnianego chodnika na jezdnię. Zachrzęścił żwir pod kowbojskimi butami. Przeszła na dru gą stronę Allen Street i zagłębiła się w wąskie przejście między domami. Była zła, że aż tyle czasu zajęło jej znalezienie Claytona. Ponieważ nie odpowiadał na jej telefony z Tucson, cho ciaż dzwoniła przez cały dzień, postanowiła przyjechać do Tombstone. W tym miasteczku o którym legenda głosiła, że jest zbyt okrutne dla śmierci i dlatego śmierć ani diabli nie mogą go zabrać - zaczęła rozpytywać. Wymijające
sc
an
da
lo
us
odpowiedzi doprowadziły ją do szału. Bliska rezygnacji weszła wreszcie do sklepu, gdzie wydała dwadzieścia do larów na niepotrzebne jej garncarskie wyroby, by mieć okazję wyciągnięcia na spytki kasjerki. No i poszczęściło się. Dowiedziała się wreszcie, że Jack Clayton jest w mie ście. Koniec z unikaniem jej i nieodpowiadaniem na tele fony. Może się chować, ale Mallory i tak go znajdzie. Kasjerka powiedziała jej o drewnianym domu, tak sta rym, że deski nabrały srebrnego połysku. Ponieważ w tym mieście, żyjącym z turystów, wszystko jest zawsze odna wiane, nie powinno być trudno znaleźć ruderę. W Tucson nigdy nie zagłębiłaby się o zmroku w wąskie przejście między domami. W żadnym innym mieście nie zrobiłaby tego, gdyż z zasady gromadzą się tam elementy wątpliwe. W tej historycznej miejscowości jednak prze jścia dla pieszych były oświetlone, czyste i na oko bezpie czne. Od czasu do czasu wystawał z ziemi jakiś głaz, któ rego przez stulecie nie udało się usunąć, rosły kępkami przy samej ziemi pustynne żółte kwiatki, które na sam zapach deszczu wystawiają już łebki. Zobaczyła wreszcie zbielały od starości budynek, tak z pozoru kruchy, że chyba najlżejszy wiatr mógłby go po nieść za pobliską meksykańską granicę. Przez zamknięte okiennice sączyło się światło. Mallory stanęła i przez chwi lę dumała: kto o zdrowych zmysłach przebywa w takiej budzie i po co? Weszła po paru drewnianych schodkach prowadzących do pokiereszowanych drzwi i mocno zapu kała. Głos z wewnątrz ryknął, żeby wejść. Poprawiła ka pelusz i pchnęła drzwi. Buchnął na nią dym z cygar. Zakrztusiła się, do oczu nabiegły jej łzy, zaczęła kaszleć. - Zamknąć tam drzwi! - krzyknął ktoś. - Wlatuje po wietrze. - Warto, żeby trochę wleciało - zauważyła.
sc
an
da
lo
us
- Nam nie jest wcale potrzebne. Zamknąć drzwi! - po naglał zniecierpliwiony głos. Cóż miała robić. Zamknęła. Zawędrowała tak daleko, trzeba więc wytrwać do końca. Może się nie udusi przez te parę minut potrzebne do wyłuskania zza dymnej zasłony Jacka Claytona. Odwagi, dziewczyno, powiedziała sobie i weszła głębiej. Zamrugała kilka razy, jakby spodziewała się, że to po może jej cokolwiek dostrzec. Chyba pomogło, bo po chwili dopatrzyła się czterech mężczyzn grających w karty przy kwadratowym stole. W pokoju oprócz kredensu, kilku krzeseł i tego stołu, zastawionego po rogach puszkami po piwie, prawie nic nie było. Na podłodze leżało wytarte linoleum, ze ścian odpadała miejscami spłowiała, niegdyś różowa tapeta, najprawdopodobniej położona przed stoma laty. Był to chyba jeden z pierwszych domów wzniesio nych w Tombstone. Kiedy podeszła do stołu, żaden z mężczyzn nie podniósł nawet głowy. Wszyscy zapatrzeni byli w karty Potem za częli kolejno zagrywać, rzucając na środek stołu sztony i obwieszczając dodawanie lub przebicie. Mallory była cał kowicie ignorowana. Chcąc zwrócić na siebie uwagę, gło śno chrząknęła. - Postaw na kredensie - odezwał się jeden z mężczyzn, najprawdopodobniej gospodarz wieczoru. - Niby co mam postawić? - spytała. - Żyrafę? To zwróciło ich uwagę. Podniosły się cztery głowy, nad czterema rozżarzonymi cygarami ujrzała cztery pary zdzi wionych oczu. Następnie buchnęły cztery kłęby dymu z czterech ust. - Nie jesteś z baru Charliego, panienko? Nie przynio słaś piwa? - zapytał ten sam co przedtem mężczyzna. Wy jął z ust cygaro, odłożył je na popielniczkę i dłonią roztrą-
sc
an
da
lo
us
cił zasłonę dymną, by lepiej widzieć osobę, która zakłóca mu spokój. No i zobaczył wysoką dwudziestoparoletnią dziewczy nę, może troszkę za chudą. Miała na sobie powiewną spód nicę oraz złocisty sweter ściągnięty w talii ozdobionym turkusami skórzanym pasem. Długie kowbojskie buty, się gające podudzia, czyniły ją jeszcze smuklejszą i wyższą. Spod kapelusza kasztanowate włosy splecione w gruby warkocz spływały prawie do pasa. W sumie bardzo niefor malny strój i typowo kalifornijski wygląd. Była raczej interesująca niż ładna. Brązowe oczy wyda wały się zbyt wielkie, kości policzkowe zbyt wydatne, a usta zbyt pełne. Mężczyzna zauważył też, że dolna warga wystaje bardziej niż górna. Wszystko razem jednak było bardzo interesujące. Miała już dość tej lustracji i była gotowa wydąć tę wysuniętą dolną wargę jeszcze bardziej, by okazać tym co najmniej swoją dezaprobatę. Zerwała z głowy kape lusz, będący modniarską karykaturą kowbojskiego na krycia głowy, i zaczęła się nim wachlować, by odpędzić dym z cygar. Jej złość nie stępiła zmysłu obserwacji. Zdołała do strzec, że domniemany gospodarz domu, ten rozbierają cy ją wzrokiem mężczyzna, jest bardziej barczysty od współgraczy i chyba dużo wyższy. Te cechy nie czyniły go jeszcze osobą, której poszukiwała, a mianowicie sze fem firmy budowlanej, Jackiem Claytonem. Miał na sobie białą kowbojską koszulę, luźno spiętą pod szyją sławnym „krawatem" zachodnich stanów: spleciony skórzany sznu rek ze srebrną klamrą, która przesuwając się, pozwalała na zwiększenie lub zaciśnięcie pętli. I włosy! Krucze, zmie rzwione i opadające na kark. Twarz wyrazista, regularne rysy, mówiące o sile charakteru, a może zwykłym uporze.
sc
an
da
lo
us
dwudniowy zarost. Wreszcie oczy: zielone, wpatrzone w niespodziewanego przybysza, pełne chochlików. - No, to pani rzeczywiście nie może być od Charliego - odezwał się śpiewnym akcentem południowoamerykań skim, z obojętnością niezależną od faktu, że przez minutę oboje wpatrywali się w siebie jak sroka w gnat. Dwaj z trzech towarzyszy domniemanego gospodarza chrząknęli z rozbawieniem. Byli mniej więcej w jego wie ku. Mieli śniade twarze i oczy jak węgle. U jednego z nich zwracała uwagę czarna broda i obnażone, wytatuowane ramiona, u drugiego zaś wygolona głowa. Mallory poczuła pewien niepokój. Boże drogi, w co ona się wpakowała. Na gwałt zaczęła sobie przypominać zasa dy samoobrony, jakich jej uczono na specjalnym kursie. - Chyba że Charlie postanowił nagle odmłodzić i ua trakcyjnić swoją barową kadrę - odezwał się czwarty męż czyzna, który dotychczas zachowywał całkowite milcze nie. Był o wiele starszy od pozostałych, o czym świadczyły siwe włosy, a także siwe wąsy, podobne do wiechcia. Nim jeszcze skończył mówić, wstał i sięgnął po kapelusz na wieszaku. - Muszę już iść, chłopaki! - oświadczył. - Żon ka miała przygotować specjalną kolację i obiecałem, że się nie spóźnię. Trzej mężczyźni głośno zaprotestowali, mówiąc, iż psu je zabawę i że jest pantoflarzem. Siwowłosy nie zareago wał, uchylił lekko kapelusza przed damą i wyszedł. Młodzieniec z wygoloną głową obejrzał karty gracza, który zrezygnował, i zachichotał: - Ale stary Dan jest głupi. Wychodzić, kiedy mu tak idzie! Tym lepiej dla nas. - Dan wcale nie jest taki głupi - odparł barczysty gracz, którego Mallory brała za gospodarza wieczoru. - Nie ma lepszej kucharki od jego żony.
sc
an
da
lo
us
Może nic mi nie grozi, pomyślała Mallory, ale nadal roz patrywała sposoby, jakby się z tej wizyty wyplątać. Z drugiej strony jej złość potęgowała się. Przecież oni z niej kpią. - Dość tych żartów - powiedziała. - Szukam Jacka Claytona. Powiedziano mi, że go tu znajdę. Mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia. - Jacka Claytona? - spytał barczysty zielonooki, który tak jej się od początku przyglądał. - Właśnie. - A po co? - Pan jest Jack? - Może ja, a może któryś z nich. - Wskazał głową dwóch pozostałych. - Czy pan wreszcie spoważnieje? - Tupnęła ze złości nogą. - Szukam Jacka Claytona, który jest rzekomo mi strzem renowacji tutejszych domów z gliny Chwilowo spotkałam jedynie mistrza od kpinek. - Krzyżując na pier siach ręce, stanęła w wyczekującej pozycji. - Dowiem się wreszcie, który to z was? - Po pierwsze nie z gliny, ale z cegły suszonej na słoń cu. To wielka różnica. A po drugie, jak się pani nazywa? - Mallory Earp. Wielokrotnie zostawiałam mój numer telefonu w pańskim biurze. To znaczy w pańskim, pań skim albo pańskim. - Kolejno wskazywała palcem każde go z trzech mężczyzn, mówiąc podniesionym głosem. Zielonooki całkowicie to zignorował. - Nie przesłyszałem się: Earp? - spytał. - Tak. I nie ma z czego żartować. Że znowu w Tombstone pojawił się kolejny Earp i co z tego może wyniknąć. Mam tych żartów po uszy. Od kiedy tu się przeniosłam, ciągle je słyszę. Pewno całe miasto wyległoby na ulicę, gdyby pojawili się jeszcze Clantonowie i paru członków rodu McLowerych.
sc
an
da
lo
us
Wygolony i brodaty spojrzeli chyłkiem na zielonookie go, który rozbrajająco się uśmiechnął. - Dlaczego nie, panienko. Ludzie pomyśleliby sobie, że a nuż uda się powtórzyć kilka scenek ulicznych z minione go stulecia. Może jakiś nowy szeryf Earp w samo południe ustrzeli okropnego Clantona. Na pewno panienka nie sły szała nic przykrego na temat Earpów, chyba że od obcych. Swoi złego słowa by nie powiedzieli. Nie dlatego, że po trzebny tu nowy szeryf Earp, ale dla reklamy Tombstone... Dlaczego nie? - Wstał i obszedł stół, podchodząc do niej. - Bardzo panią przepraszam, panno Earp... Panna Earp, prawda? - W pytaniu położył akcent na słowo „panna". Skinęła głową. - Świetnie, doskonale. A więc przepraszamy panią za nasze zachowanie, panno Earp. Nie ofiarowaliśmy pani krzesła... - Podsunął jej krzesło opuszczone przed chwilą przez Dana. - Nic nas nie tłumaczy, chyba tylko to, że ci dwaj - wskazał na swoich towarzyszy gry - nigdy nie na uczyli się tego, co im matka wbijała do głowy, a ja wycho wywałem się w stajni. Mallory pomyślała przez chwilę, że ma do czynienia z wariatem. Podejrzliwie przyjrzała się krzesłu, a potem twarzy mężczyzny o zielonych oczach, w których tańczyły chochliki. Już się nie bała. była tylko wytrącona z równo wagi. - Dziękuję - odparła i usiadła na brzeżku krzesła. - Chłopaki... zgasić cygara - polecił zielonooki. - Je stem pewien, że naszemu gościowi ten dym nieco prze szkadza. A ja otworzę drzwi, żeby trochę przewietrzyć. Obaj mężczyźni spełnili życzenie, patrząc jednak z pewnym zdziwieniem na gospodarza, który pośpieszył do drzwi. Powiew wiatru strącił kilka kart ze stołu i wszy scy trzej pośpieszyli je zbierać.
sc
an
da
lo
us
Po minucie powietrze było już przejrzyste. Zielonooki zajął miejsce naprzeciwko Mallory. Miał wyraz twarzy kota, zadowolonego, że złapał dorodną mysz i teraz zamie rza się z nią trochę podrażnić. - Dziękuję za świeże powietrze, panie...? - powiedzia ła Mallory. - Wystarczy Jack - odparł. - Więc pan jest tym. którego szukam? - Jeszcze nie wiem. Może to jednak oni... - Czy te wygłupy pasują do poważnego przedsiębior cy? - Wcale nie była całym tym spotkaniem rozbawiona. Nie mogła jednak wstać i wyjść. Potrzebny był jej ktoś do renowacji zabytkowego domu, a w tej dziedzinie, jak fama niosła, Jack Clayton nie miał sobie równego. - Jednym pasują, innym nie - odparł Jack. - Może za gramy w pokera? Jest nas znowu czwórka... Mallory podniosła oczy ku niebu i głęboko westchnęła. - Przyszłam tu w interesie. Może mi pan wreszcie po wie, czy jest pan szefem firmy Cochise Construction? - To jest zupełnie drugorzędna sprawa - odparł zapy tany. - Istotne jest to, że przyszedłem tu dla przyjemno ści. A ja nigdy nie mieszam interesów z przyjemnościami. Niech pani zagra z nami parę rozdań, a wtedy może się pani dowie, kim jestem. Mallory od dziesięciu lat mieszkała w Arizonie i dobrze poznała tutejszych ludzi. We wschodnich stanach nazywa no ich często nienormalnymi, w istocie nie spełniali wszy stkich kryteriów tak zwanego cywilizowanego zachowa nia. Przede wszystkim byli uparci jak muły, a poza tym dziwni. Po prostu dziwni. Odpowiedziała więc pojednaw czo na pozornie absurdalną propozycję Jacka: - Nie jestem zbyt dobrym graczem... - Niech mi pani nie opowiada, że krewna Wyatta, Vir-
sc
an
da
lo
us
gila i Morgana nie umie grać w pokera! Nigdy nie uwierzę. A to byli najwięksi karciarze dawnego Dzikiego Zachodu. - Niech pan naprawdę przestanie. Chcę porozmawiać o remoncie domu... - Za chwilę. Teraz jedno rozdanie. Fred, karty! Niech panienka zapyta, jeśli zapomniała kolorów - zakpił. - Nic mam zamiaru grać! Przyszłam porozmawiać... - Już to wszystko słyszałem. Zaraz się tym zajmiemy. - Podniósł karty. - Chyba że pani boi się przegrać... Spojrzała na niego spod oka. Dopiero co ją poznał, a już się domyśla, że Mallory zawsze podejmuje wyzwa nie. A poza tym skoro straciła dwa dni na poszukiwanie tego człowieka, może więc stracić jeszcze dziesięć minut, jeśli to ma ją doprowadzić do celu. Rękawy złocistego swetra zakasała do łokci, dłonią przykryła pięć swoich kart, a następnie uniosła je i obej rzała, po czym mile zdziwiona stwierdziła: - Kto wie, może ja i umiem grać w pokera. - Krew przodków - skomentował Jack. - Potraktuje my panienkę według taryfy ulgowej. Z początku... - Dziękuję łaskawcy odparła. Wszyscy długo przyglądali się swoim kartom, parę razy przebili, dokupili. Rzucane na stół plastykowe sztony grze chotały. Mallory zachodziła w głowę, jak do tego mogło dojść. Przyszła tu w poszukiwaniu przedsiębiorcy budow lanego, a znalazła się za stołem, grając w pokera z trzema nieznajomymi. Ktoś jej powiedział, że w całym stanie nie ma lepszych specjalistów od renowacji starych domów z wypalonych na słońcu cegieł niż firma Cochise Construction w Benson. Wielokrotnie zostawiała swój numer tele fonu i nazwisko zawzięcie żującej gumę sekretarce (dosko nale było to słychać przez telefon), która obiecywała, że Jack Clayton zaraz do niej zadzwoni. I nie dzwonił. Wre-
sc
an
da
lo
us
szcie sekretarka poinformowała, że Clayton jest w Tomb stone i po powrocie zaraz się skomunikuje. Nie uczynił tego, więc Mallory wybrała się do Tombstone, żeby go odszukać. Mieścina nie była wielka, wszyscy się znali, powinna trafić na ślad nieuchwytnego przedsiębiorcy. No i trafiła. A teraz oto grała z nim w pokera! - Czy gramy na pieniądze? - spytała. - Panienka ma coś, na co warto postawić parę dolarów? - odparł pytaniem Jack. - Może, może! - odparła nonszalancko. - A może i nie. - Jack wyłożył swoje karty na stół. - Trójeczka! Panie i panowie mają coś lepszego? Pozostali dwaj mężczyźni, których imion wreszcie się dowiedziała: Jim i Fred, rzucili z niesmakiem karty. - Słucham, panno Earp! - Powiedział to z pewną nutką wyższości. Był pewien, że wygrał. - No, nie wiem, co na to powie pańska trójeczka. - Wy łożyła trójkę króli i dwie piątki. Jack zagwizdał. - Ful! Ho, ho! Chyba powinniśmy grać na pieniądze, choćby po to, żebym mógł w końcu panią oskubać. Bo tym razem dałem się przyłapać. - To nie było takie trudne - odparła słodko Mallory. Zgodziła się na jeszcze jedno rozdanie. Tym razem miała kolor. Jim i Fred rzucili karty i wstali. - Możesz sobie sam z nią grać, Jack - powiedział Fred. Ja mam dość. Jak na kogoś, kto nie umie grać w pokera, to ta pani jest zbyt niebezpieczna. Może ma szczęście, a może wreszcie znalazłeś kogoś lepszego od siebie! - Jak mówiłem: krew przodków! - odparł Jack. - Miło było panią poznać, panno Earp - powiedział Jim. biorąc z wieszaka kapelusz. - A w ogóle to witamy
sc
an
da
lo
us
w Tombstone. Może się jeszcze zobaczymy, byle nie przy pokerze. Fred także się pożegnał i obaj wyszli, obiecując, że wpadną do Charliego i odwołają dostawę skrzynki piwa, którego i tak nikt nie dostarczył. Na dworzu było już ciemno i Mallory odczuwała lekki niepokój, pozostając w tej ruderze sam na sam z dowcip kującym Jackiem, chociaż właściwie nie było powodów do obaw. Wiedziała już, że to on jest owym legendarnym renowatorem domów. Jim i Fred nie wyglądali na przed siębiorców, raczej na pracowników najemnych. Jack chował sztony i karty, a Mallory rozglądała się po pokoju. Tu nikt nie mieszka stwierdziła. - Co to jest? Klub karciany? - Nie. Po prostu należy do mnie. A ci dwaj, Fred i Jim, to bracia Jackmanowie. Pracują u mnie. A kiedy kończymy jakąś robotę, to kupujemy trochę piwka i gramy w pokera. - Zatrzasnął pudło ze sztonami i kartami, po czym zaczął opróżniać popielniczki i strącać ze stołu puszki po piwie do kubła, który następnie wyniósł za dom. - Dlaczego od razu nie powiedział mi pan, kim pan jest, tylko zmusił do grania w pokera? - Jeszcze nigdy z żadnym Earpem nie grałem w karty. Nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności - powie dział, patrząc na nią uważnie. Sposób, w jaki to mówił, i jego penetrujące spojrzenie dziwnie ją zmieszały. Poczuła się nieswojo. Aby to pokryć, odpaliła szybko: - Niewystarczający powód, by narażać mnie na stratę czasu. - Z pewnością cennego. Ale nie ma powodu do narze kania. Ograła mnie pani.
sc
an
da
lo
us
- Czy możemy porozmawiać wreszcie na serio o robo cie? - Świerzbił ją język, by ostro odparować, ale uświa domiła sobie, że potrzebuje tego człowieka i lepiej go nie zniechęcać do siebie. - Oczywiście, możemy. Moja siostrzenica, Rhonda, a przy okazji i sekretarka, mówiła, że pani do mnie dzwo niła. Gdybym wiedział, że to coś bardzo pilnego, zadzwo niłbym od razu. - Pilnego, jak pilnego. Ale dla mnie ważna sprawa. Powiedziałam jej to. - Rhonda to poczciwe dziecko, ale nie wkłada serca w pracę. - Za to wkłada do buzi dużo gumy do żucia. I pan takiej osobie pozwala prowadzić biuro? Iluż klientów pan przez to traci? Wzruszył ramionami. - Czy ja wiem. Nie ma nikogo innego, kto by robił to, co ja robię. Ludzie, którzy mają kłopoty z takimi do mami jak ten, o którym pani wspomina, muszą do mnie przyjść. - Dobrze by panu zrobiła zdrowa konkurencja. - I tak byłbym najlepszy na rynku. Otworzyła usta, by mu powiedzieć, że jest szczytem arogancji i nadmiernej pewności siebie, ale je zamknęła bez słowa. Po pierwsze powiedział to bardzo naturalnie, a po drugie, z tego, co słyszała, był naprawdę najlepszy. - Co to za dom? - spytał. - Na płaskowyżu przed Muzeum Sądowym. Należał do ludzi o nazwisku Aylesworth. Może pan o nich słyszał. Z tego, co wiem, córka zabrała ich do siebie, do Kalifornii i... - Przerwała, widząc jego zdumione spojrzenie. - Co też pani mówi! - wykrzyknął. - Co, co? Nie rozumiem?
sc
an
da
lo
us
- Od dwóch lat usiłuję kupić ten dom. Jak to się pani udało? - Po prostu złożyłam ofertę, która została przyjęta. - Ponieważ ona wiedziała, że oferta nie pochodzi ode mnie. - Wiedziała? Ona? Kto? - Mallory nic nie rozumiała. - Właśnie ich córka. Diana Aylesworth - prychnął. Gotowa była oddać dom diabłu, byle nie mnie. Mallory obruszyła się. - Nie jestem diabłem. Przedstawiłam uczciwą ofer tę i... - Ile? - Co ile? - Ile pani oferowała? Gdy mu powiedziała, zachmurzył się. - Dawałem dużo więcej. Niewiasta jest mściwa, wie działem o tym. Ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo. - Dlaczego i za co miałaby się na panu mścić? - Hmm. Nazwijmy to różnicą opinii. Drobnym niepo rozumieniem. Aylesworthowie mieszkali w tym domu bar dzo długo, ale zbudował go mój dziadek, też Jack. Dla siebie. I chciałem, żeby dom wrócił do rodziny. Mallory nie wiedziała, co powiedzieć. - Odkupię ten dom od pani - zaproponował. - Nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać - od parła. - Dom bardzo mi się podoba. Mojej siostrze także. - To ostatnie nie było całkowitą prawdą. Sammi podobała się lokalizacja i duży teren, ale przerażały ją dziury w da chu, zacieki i stan tynków. - Są tu inne domy na sprzedaż... Założyła ręce na piersiach. - Ten mi się podoba. Długo polowałam na taki właśnie dom. Nic sprzedaję.
sc
an
da
lo
us
- Wy, Earpowie, zawsze jesteście tacy sami. Wpako wać się znienacka i od razu zagarnąć najlepsze. - Może pan zostawić Earpów i ich historię na boku? To nie ma nic wspólnego z tym, z czym do pana przyszłam. - Przygryzła wargi. - Nie jestem pewien, czy można to pominąć. - Czy to oznacza, że nie przyjmie pan tej roboty? Jack w zamyśleniu pocierał brodę. - No cóż... Mogę pracować i dla Earpów. Nawet dla takiego Earpa, który podkupił mi dom, chociaż to ja powi nienem być jego właścicielem. Poza tym, jeśli ja dokonam renowacji, to przynajmniej będę pewien, że robota jest dobrze wykonana. - Kiedy może pan przyjechać, by wszystko obejrzeć i dać mi wstępny kosztorys? - Jutro. O której można? - Będziemy z siostrą w domu całe popołudnie. Niech pan wtedy wpadnie. - Odprowadzę panią do samochodu... - Sama trafię - odparła niepotrzebnie tak obcesowo. - Odprowadzę do samochodu - powtórzył głosem wy kluczającym jakikolwiek sprzeciw. - Już dobrze, dziękuję, panie Clayton. - Wyszła pier wsza, zeszła z paru schodków i czekała, aż Jack zamknie dom na klucz i sprawdzi okiennice. Gdy wreszcie do niej dołączył, zobaczyła szelmowski uśmiech na jego twarzy. - Chyba źle usłyszała pani moje nazwisko, panno Earp... Nazywam się Clanton. Jack Clanton, do usług.
ROZDZIAŁ DRUGI
sc
an
da
lo
us
- Clanton? - Spojrzała zaskoczona. - Tak jak tamten bandyta Clanton? - Dokładnie tak samo. Oczy wciąż mu się śmiały. - Mógł mnie pan wcześniej poprawić. - Była wściekła, ale właściwie na siebie. Zrobiła niepotrzebną uwagę na temat dawnych wrogów Earpów. W ubiegłym stuleciu McLowery'owie i Clantonowie byli nieprzyjaciółmi Earpów. Jakże mogła zapomnieć, że w takiej mieścinie jak Tombstone wszyscy są ze sobą spokrewnieni, spowinowaceni albo zaprzyjaźnieni. - To by zepsuło całą zabawę - odparł. Nieco ubodła ją ta uwaga. Zabawa z nią. Żarty z niej. Odeszła sztywnym krokiem w stronę lamp na Allen Street. - W pańskim zachowaniu nie ma nic zabawnego. Bu dzi ono moje politowanie - stwierdziła. Musiała go zaskoczyć jej uwaga, gdyż stanął. Czy ty nie przesadzasz z tymi uszczypliwościami pod jego adresem, zadała sobie pytanie. Taka już jestem, usprawiedliwiała samą siebie. Jack głośno się roześmiał. W tym śmiechu było coś, co jej przypominało byłego męża, Charlesa Gamsona. Jego ulubionym zajęciem było pokpiwanie z jej rzekomej naiw ności i braku doświadczenia. Przez dłuższy czas nie mogła zrozumieć, że robi to po to, aby okazać swą wyższość. Mijając pierwszą lampę na Allen Street, obróciła głowę w stronę idącego tuż za nią Jacka i powiedziała:
sc
an
da
lo
us
- Swoją drogą dziwne, że nikt z dowcipkujących na temat mojego nazwiska nie wspomniał, że w Tombstone ostał się jakiś Clanton. - Ja tu właściwie nie mieszkam - wyjaśnił. - Mam tu parę nieruchomości, ale mieszkam w Benson. - Za następnym rogiem pojawi się na pewno jakiś McLowery. Jeśli nie dziś, to jutro - stwierdziła sarka stycznie. Jack szedł teraz koło niej, wpatrując się w jej profil. Przyśpieszyła kroku. Przeszli na drugą stronę ulicy i wstąpili na wysoki drewniany chodnik. - Jeśli dowiedzą się o pani obecności, to wszyscy członkowie klanu McLowerych umkną do najbliższej my siej dziury - odparł spokojnie z nutą ironii. Mallory żachnęła się, kapelusz zsunęła nieco na tył gło wy, żeby lepiej widzieć Jacka. - Jeśli moja obecność tu nie podoba się panu, to nie musi pan dokonywać renowacji mojego domu. Jestem pe wna, że mimo pańskich przechwałek znajdę kogoś równie dobrego. Zatrzymał się i zatrzymał ją. Stanęli twarzą w twarz. W jego wzroku zobaczyła wyzwanie. Mallory była wyso ka, ale Jack jeszcze wyższy. Musiała podnieść głowę, aby widzieć jego twarz. Zdawała sobie sprawę, że powinna była być bardziej powściągliwa w swoich wypowiedziach, ale teraz było już za późno i ambicja nie pozwalała się wycofać. Wytrzymała jego spojrzenie, nie odwracając wzroku. Był opanowany i pełen humoru, ale także ironiczny: - Ani z łatwością, ani nawet z trudem nie znajdzie pani nikogo. Powiedziałem, że wykonam robotę dla Earpów i wykonam. Już raz wspomniałem, że to mój dziadek zbu dował ten dom dla siebie i tylko ja mogę się nim zająć.
sc
an
da
lo
us
Nikomu innemu nie pozwolę. Jeśli nie mogę go mieć dla siebie, to niech przynajmniej wiem, że jest w dobrym sta nie do czasu, kiedy będę mógł położyć na nim rękę. To ją rozjuszyło. Otwartą dłonią trzepnęła go w pierś. - Co to ma znaczyć? Groźba? Szantaż? Zapowiedź, że mi pan podstępnie odbierze dom? Podniósł do góry obie ręce. - Hola, hola, moja panno! Spokojnie. Nie mam naj mniejszego zamiaru odbierać pani domu. Po prostu spo dziewam się, że któregoś dnia będzie go pani chciała sprze dać i wtedy to ja go kupię. - Nigdy go nie sprzedam! - odparła, ciskając wzrokiem pioruny. - Kto wie, kto to wie! Nie mam zamiaru kupować go teraz. Niech pani sobie w nim mieszka, jak długo pani chce. Oczywiście po renowacji. Umowa stoi, tak? Mamy odnawiać dom? Bo jeśli stoi, to trzeba przyklepać umowę. W Arizonie to się robi uściskiem dłoni. Stał zaledwie centymetry od niej i kiedy wyciągnął rękę, otarł się o złocisty sweter, chwycił go między palce, jakby za chwilę chciał pociągnąć. Zaskoczona cofnęła się o krok. Przez sześć lat była mężatką. Sześć długich, bolesnych lat. Skapitalizowane alimenty pozwoliły jej kupić sklep w Tombstone oraz dom dla siebie i siostry. Nie byli jej obcy mężczyźni i dotknięcia męskich dłoni, natomiast całkowicie obce było jej uczucie absolutnego zagubienia, gdy tak stała zapatrzona w Jacka i jego wy ciągniętą dłoń. Dłoń, która nawet nie zadrżała, podczas gdy jego oczy mieniły się iskierkami o magnetycznej sile. - W Arizonie odmowa uściśnięcia dłoni po zawarciu umowy uważana jest za wielką obrazę - odezwał się. A ona nadal stała zapatrzona, niezdolna do żadnego
sc
an
da
lo
us
ruchu. Z wyjątkiem jednego: wysunęła lekko język, by zwilżyć wyschnięte wargi. Patrzyła tak szeroko otwartymi oczami, a Jack znowu się uśmiechnął. Poczuła przedziw ny dreszczyk, ni to niepokoju, ni oczekiwania... Dała się zwieść pozorom. Pod beztroskim zachowaniem krył się twardy, bezwzględny mężczyzna. Może nie aż tak, jak jego wyjęci spod prawa przodkowie, okrzyczani pospolitymi przestępcami, ale w każdym razie ktoś, kogo niełatwo po wstrzymać przed postawieniem na swoim. Wewnętrzny głos ostrzegał ją, by nadto mu nie ustępowała i nie dała nad sobą zapanować. Już kiedyś przysięgała sobie, że nie da się po raz wtóry zdominować mężczyźnie. - W Arizonie uścisk dłoni zastępuje podpisanie kontra ktu - powtórzył. - Symbol dobrej woli ze strony kontra henta. Wiedziała o tym, ale po prostu bała się dotknięcia jego dłoni. Coś ją przed tym powstrzymywało. Podejrzenie, że może to oznaczać w konsekwencji coś więcej, niż wyraże nie zgody na rozpoczęcie prac renowacyjnych jej domu. Jack nie cofał ręki. Czekał. Dłużej nie mogła zwlekać. Westchnęła i podała dłoń. No i stało się to, czego tak bar dzo się bała: jego wielka dłoń, pełna twardych odcisków od fizycznej pracy, zagarnęła jej rękę i Mallory zrobiło się gorąco. Wyrwała się jak mogła najszybciej i niemal pędem ru szyła w kierunku samochodu. Udawała, że wszystko jest tak, jak było. Interes ubity, można wracać. Jack dotrzymywał jej kroku i z wyrazu jego twarzy też można było wnioskować, że jest nieco wytrącony z ro li beztroskiego kawalera. Otwierał kilka razy usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale najwidoczniej brakowało mu odwagi lub odpowiednich słów. Z kłopotliwego milczenia wybawiła oboje czarna furgo-
sc
an
da
lo
us
netka, która zatrzymała się obok nich i przez otwarte okno wychynęła ogolona głowa Freda Jackmana. - Zapomniałem zapytać, szefie, czy jutro jest dla nas jakaś robota? Jack jakby z niechęcią odwrócił głowę od Mallory, w którą się przez cały czas wpatrywał i dość opryskliwie odpowiedział Fredowi: - Nic, Fred. Ani jutro, ani przez następne kilka dni. Dam wam znać, jak będzie trzeba. - Dobra! No, to cześć! - Fred zasalutował dwoma pal cami i dodał: - Dobranoc, panno Earp. Miło było poznać. Mallory w zamyśleniu skinęła głową. Ciekawe, może Jack tak się palił do remontu jej domu z zupełnie innych powodów, niż to sobie wyobraziła. Potrzebuje pieniędzy. Nie ma dość roboty, by zapewnić stałe zajęcie swoim pra cownikom! Obrzuciła go badawczym spojrzeniem. Jakże trudno jest z wyrazu twarzy określić, czy człowiekowi dobrze się wie dzie. Dotychczas ustaliła dwie cechy charakteru Jacka: pewność siebie i upór. 1 na tym trzeba poprzestać. Można popełnić kapitalny błąd, wyciągając zbyt pochopne wnio ski. Trzeba zawsze docierać do faktów. I dlatego bez skrę powania zadała pytanie: - Czy dlatego podejmuje się pan renowacji mojego do mu, że potrzebne są panu pieniądze? - Oczywiście. Pieniądze zawsze się przydają przytak nął, acz niepewnie. - Musi panu rzeczywiście brakować pieniędzy. No bo skoro nie ma pan żadnej roboty dla swoich pracowników... - Natomiast pani nie brakuje umiejętności fantazjowa nia - odparł sucho. Rozejrzał się dokoła. - Gdzież jest ten pani samochód? Szczwany lis, pomyślała. Nie chce się przyznać. Jest bez
sc
an
da
lo
us
centa, szuka pracy, trafił na nią, zaciera ręce i coś ponadto knuje. Ma oko na ten dom, to jasne. No tak, jest bardzo łatwo go przejrzeć. Już ona wie, jak sobie z takimi ludźmi radzić, chociaż nie będzie to łatwe. Doszedłszy do tego wniosku, wskazała palcem parking na końcu ulicy. - Tam - powiedziała. Na dziś miała dość rozmowy z tym człowiekiem. W domu czeka samotna siostra. Trzeba jak najszybciej wracać. Jack odprowadził Mallory do samochodu, odczekał, aż wsiadła i familiarnie się pożegnał: - Dobranoc, Mallory! Do jutra! Cieszę się na... długą i owocną... współpracę. - Mam nadzieję, że nie powstaną żadne problemy - od parła bardzo chłodno, wiedząc z całą pewnością, że po wstaną. Nic już na to nie mogła poradzić. W Arizonie nie jest łatwo wycofać się nawet z przyklepanego tylko uści skiem dłoni kontraktu. Żałowała podania ręki. Odjechała jak mogła najszybciej. Gdy po paruset me trach spojrzała w lusterko, zobaczyła Jacka tam, gdzie go pożegnała. Stał w rozkroku, z rękami założonymi na pier siach. No, no, zachowuje postawę pana wszechświata, po myślała ze złością. Te jego życzenia owocnej współpracy! Dla niego współpraca najprawdopodobniej oznacza, że on rozkazuje, a inni stoją na baczność. Mocno zacisnęła palce na kierownicy. Dlaczego on ją tak denerwuje? I rozstraja! Może: rozstraja, to za wiele... Intryguje! Tak, to już lepiej. I ta myśl jeszcze bardziej ją roztroiła. Dla jej przodków i ich przyjaciół Clantonowie należeli do gatunku ludzi bardzo niebezpiecznych. Wydaje się, że Jack im nie ustępował. Z pewnością nie był rewolwerów-
cem w zwykłym tego słowa znaczeniu, ale był bardzo nie bezpieczny. Instynkt jej to podpowiadał.
sc
an
da
lo
us
- Chyba żartujesz? - Samantha nie kryła zaskoczenia. - Mówię jak najbardziej poważnie. Podpisałam dziś ra no umowę. Ten dom należy teraz do nas. - O Boże! - W sam raz dla ciebie i dla mnie. - Mallory rozglądała się z zachwytem po domu. Potem wzrok jej zatrzymał się na twarzy siostry. Widniał na niej wyraz wielkiego rozcza rowania. - Kiedy oglądałam go pierwszy raz. powiedziałam, że to obskurna ruina. I powtarzam to samo teraz. - Piwne sarnie oczy Samanthy wyrażały wielki niepokój. Na palce nawijała kasztanowaty lok, co oznaczało u niej głębokie rozczarowanie. Siostry stały w przeciwległych kątach sporego pokoju. Oczy Mallory wyrażały głębokie zadowolenie, Samanthy rozliczne wątpliwości. - Wiem, o czym mówisz, wszystko wiem - uspokajała siostrę Mallory. - Już znalazłam kogoś, kto doprowadzi ten dom do wspaniałego wyglądu. Dziadek tego człowieka go budował. Wszystko będzie zrobione tak, jak zechcemy. A w duchu pomyślała: Mam nadzieję, że tak, jak będziemy chciały. Po przespaniu nocy Mallory doszła do wniosku, że po przedniego wieczoru dała się ponieść chorobliwej wy obraźni. Jack Clanton jest przedsiębiorcą budowlanym jak każdy inny i nie ma w nim niczego, co mogłoby niepokoić. Rano rozmawiała z właścicielką biura handlu nierucho mościami, za pośrednictwem którego nabyła dom. Ta prze miła kobieta powiedziała jej, że wie o staraniach Jacka Clantona, który chciał odzyskać rodzinną siedzibę i o ab-
sc
an
da
lo
us
solutnej odmowie Diany Aylesworth sprzedania mu jej. Mallory zastanawiała się, co też Jack Clanton nabroił, że panna Aylesworth tak się zawzięła. - Dlaczego tak się nachmurzyłaś? - spytała ją Sammi, - Coś cię zaniepokoiło? - Nie, nic, nic! - Mallory uśmiechnęła się, podeszła do siostry i objęła ją ramieniem, pociągając żartobliwie za długi warkocz. - Nic się nie martw, siostrzyczko! Będzie my miały śliczny domek. Zobaczysz, jak go polubisz. I jak polubisz Tombstone. - Dlaczego nie mogłyśmy zostać w Illinois albo osied lić się w Tucson? Duże miasto... Dlaczego tutaj? Mallory głęboko westchnęła. Już wielokrotnie o tym rozmawiały. Przytuliła serdecznie siostrę. Sammi była ci cha i spokojna, bardzo nieśmiała. Rodzice zawsze na nią dmuchali i chuchali, ponieważ była nieco mniej pojętna niż inne dzieci. Zawsze potrzebowała wsparcia i upewniania, że to, co robi, robi dobrze. Brakowało jej wiary w siebie. Teraz jeszcze bardziej niż przedtem. - Jeszcze raz ci powtarzam, Sammi: mama i ojciec pra cowali w swoim żelaznym sklepie o wiele dłużej, niż po winni. Zasługują teraz na spokój i odpoczynek. Niech so bie robią, co chcą, bez potrzeby martwienia się o córki. Córki dadzą sobie radę, prawda, siostrzyczko? - Prawda, Mallory. Tylko że teraz ja się o nich martwię. Co za pomysł? Starsi państwo wyjeżdżają do Afryki, żeby budować domy dla biednych ludzi? - Sammi z niedowie rzaniem potrząsnęła głową. - Mogłaś z nimi jechać. Proponowali ci - przypomnia ła jej Mallory. Oczy Sammi zaszły jakby mgiełką rozmarzenia. - Ale zostałam. - No właśnie. I teraz musisz ze mną tkwić w Tombsto-
sc
an
da
lo
us
ne. Sklep, który tutaj kupiłam, to kopalnia złota. Oczywi ście, jeśli będziemy w nim obie pracowały. Chcesz, żeby śmy były razem? Sammi spojrzała niepewnie na siostrę. - Twój entuzjazm zbija mnie z nóg - zauważyła kwaś no Mallory. - Ja nigdy w sklepie nie pracowałam. Ja w ogóle nigdy nigdzie nie pracowałam. - Nauczysz się. Wiem, że będziesz doskonała w roz mowach z klientami. Wszyscy zawsze bardzo cię lubią. - Wiem... Mallory patrzyła na siostrę rozbawiona. Samantha nie miała żadnych zahamowań. Zawsze mówiła, co myśli, i ponieważ była miła i słodka, jakoś jej to wybaczano. Naj ważniejsze, aby czuła, że jej nikt do niczego nie zmusza, że jest partnerem na równych prawach... A przede wszystkim najwyższy czas, by dorosła psychi cznie. Miała już przecież osiemnaście lat. Powinna nauczyć się odpowiedzialności. Za siebie i za podejmowane w ży ciu decyzje. Z wielkim trudem udało się rodzicom i Mallory do prowadzić Sammi do stanu, w jakim obecnie się zna jdowała. Mallory musiała także długo walczyć z rodzi cami, którzy zajmowali się sklepem znacznie dłużej niż powinni, miast wycofać się z interesów i poświęcić te mu, o czym od lat marzyli: służbie w tak zwanym Kor pusie Pokoju, instytucji rozsyłającej po świecie ludzi do brej woli, pragnących pomóc lepiej żyć mieszkańcom Trzeciego Świata. Odkładali to przez długie lata, ponieważ Sammi nie chciała nigdzie jechać, a oni nie mogli znieść myśli pozostawienia jej bez swojej opieki. Mallory długo przekonywała rodziców, że powinni zro bić wreszcie to, czego pragną, ale wymusiła na nich zgodę
sc
an
da
lo
us
dopiero wtedy, kiedy wszczęła postępowanie rozwodowe i obiecała zająć się siostrą. Teraz zachwyceni pisali entuzjastyczne listy na temat pracy i ludzi, którym pomagali, i Mallory nie miała serca mówić im, że nie daje sobie rady z Sammi tak, jak można by sobie tego życzyć. Miała jednak nadzieję, że z czasem życiowa melancholia siostry ustąpi i dziewczyna zacznie się interesować otaczającym ją światem. Mallory usiadła na szerokiej popękanej desce parapetu dużego okna. Popołudniowe słońce grzało mocno. Rozko szowała się miejscem, ciszą i chwilą. - Ciągle się tylko przenosimy - nic zrezygnowała z na rzekania Sammi. Wiem, siostrzyczko. I mnie zaczęły już męczyć te ciągłe zmiany. Ale to, co kiedyś było, już nie wróci. Nawet kiedy rodzice przyjadą, to też nie zamieszkają już w Illi nois. Mają zamiar kupić dom w Arizonie. - Wiem - odparła Sammi, krążąc po pustym pokoju jak niespokojny duch. Następnie zawędrowała do kuchni, któ rą obrzuciła zrezygnowanym spojrzeniem. Mallory musiała przyznać, że wnętrze domu sprawiało w tej chwili przygnębiające wrażenie. Jakże różniło się od pięknych pokoi ich rodzinnej siedziby, gdzie siostry dora stały. Już jej nie ma. Sprzedana, wyposażenie oddane do przechowalni mebli. - Spójrz na ten cudowny widok! - zawołała do Sammi. Sammi posłusznie podeszła i usiadła koło siostry na szerokim parapecie okiennym. Porośnięta potężnymi ka ktusami dolina, a hen, na horyzoncie, zarys przesłoniętych niebieską mgiełką gór. W dolinie leżało Tombstone, jedno 7. najbardziej okrzyczanych miasteczek Dzikiego Zachodu. Mallory wspominała swoją pierwszą wizytę tutaj przed paroma laty. Wówczas mieścina, o której tyle wiedziała
sc
an
da
lo
us
z lektury i filmów, wydawała się jej malutka, a przecież niegdyś była największym kosmopolitycznym ośrodkiem między San Diego w Kalifornii a San Antonio w Teksasie. Właściwie nie było śladu dawnego bogactwa z eksploatacji jakże obfitych kopalni srebra, ściągających górników na wet z odległych Chin i Walii. Wystarczyło jednak przejść się nieco dalej poza uliczki, aby dotrzeć do dziesiątków porzuconych szybów, bardzo teraz niebezpiecznych, gdyż wiele zalała gruntowa woda. Mallory polubiła to miejsce od pierwszego wejrzenia. Często też wspominała tę pierwszą wyprawę. Z jeszcze większą pasją czytała wszystko, co dotyczyło historii tego skrawka Arizony, korzystając z zasobów biblioteki swego byłego męża, profesora historii zachodniej cywilizacji na amerykańskim kontynencie. Czyż ta pustynia nie jest bajkowa? Z okna widziała smukłe kolumny kaktusów Saguaro, między nimi głazy, płaty rzadkiego poszycia i plamy żółtego kwiecia. Widać też było okazały budynek Muzeum Sądownictwa, niegdyś sądu dla powiatu Cochise, obecnie otoczony pięknie utrzy manym parkiem stanowym. Wzrok Mallory zatrzymał się na Smoczych Górach na horyzoncie. Cudowne miejsce do spędzenia kilku godzin w chłodzie podczas upalnego lata, gdzie temperatury w mieście sięgają czterdziestu pięciu stopni Celsjusza. Doszła do wniosku, że z łatwością zapuści tu korzenie. Po emocjonalnej burzy w ubiegłym roku powinna teraz znaleźć tu spokój i ukojenie. Razem z Sammi. Na asfaltowej drodze wiodącej z płaskowyżu zobaczyła mężczyznę na koniu. Po chwili skręcił w pustynną drogę. Postawny, trzymał się prosto, wspaniała sylwetka pasują ca do legendy Dzikiego Zachodu. Symbol niezależności i samowystarczalności, cech jakże potrzebnych w tym kra-
sc
an
da
lo
us
ju. Westchnęła. Marzyła o takiej niezależności i samowy starczalności dla siebie i Sammi. Obserwowała jeźdźca, aż zniknął jej z oczu w meandrze ścieżyny wijącej się wśród skał. - Mogłybyśmy kupić konia - powiedziała. - Chciała byś mieć konia, Sammi? - Byle był łagodny. - O nie, kupimy dzikiego, nie ujeżdżonego ogiera - za żartowała Mallory, ale Sammi miast się roześmiać, spo jrzała przerażona. - Nic się nie martw. Będzie łagodny jak baranek. I wiem, że polubisz to miasto. Nie jest dużo mniejsze niż to, gdzie mieszkałyśmy z rodzicami. - Ale stamtąd były tylko dwie godziny drogi do Chica go - odparła Sammi. - A tu mamy godzinę do Tucson. - Mieścina! - Sammi wydęła wargi. - Siedemset tysięcy mieszkańców. Lotnisko między narodowe, wspaniałe klimatyzowane centra handlowe. Tam będziemy szalały, jeżdżąc po zakupy... - Może by tak od razu? - Sammi nagle się ożywiła. Mallory nic nie odpowiedziała, rozmarzona ciągnęła dalej: - I tutaj znajdziesz cząstkę historii naszej rodziny. Tu Earpowie byli szeryfami. Nasi pradziadkowie: Wyatt, Virgil i Morgan. Tu mieszkali ich kuzyni, Warren i James. To nas praktycznie czyni tubylcami. - Mówiłaś, że jeden z nich tu umarł? - No tak. Morgan... - Może nie powinnam była tego opowiadać, pomyślała Mallory. - A innego tak postrzelono, że został prawie sparaliżo wany? Niezłą smarkata ma pamięć... - Tak, Virgila. Ale nam nic takiego nie grozi. Nie w dzi-
sc
an
da
lo
us
siejszych czasach. I pomyśl jeszcze o tym domu. Zawsze mnie nęciły domy z cegły. Spójrz, jakie grube ściany. Chło dzą w lecie, grzeją w zimie. Nie można sobie wymarzyć nic lepszego. Sammi z dezaprobatą patrzyła na posadzkę. Meksykań ska terakota powinna być ciepłobrązowa, ta była zszarzała. - Przydałoby się ją wyszorować albo i zmienić stwierdziła. - Tu mieszkali starsi ludzie, siostrzyczko. Zapuścili dom, to prawda. Nie mieli siły... - Musieli tu chyba trzymać kozy. Nawet pachnie ko zami. - Cały dom się odnowi, odświeży... - Dach przecieka... - Wszystko zrobimy - zapewniła Mallory. - I przebu dujemy kuchnię, bo jest rzeczywiście okropna. - Nie tylko kuchnia jest okropna - wyrzekała nadal Sammi. Ale tym razem powiedziała to z bladym uśmie chem na ustach, sygnalizując, że mimo wszystko akceptuje decyzję siostry. Mallory żartobliwie pociągnęła kasztanowaty lok Sam mi, ona zrewanżowała się pociągnięciem spływającego na plecy warkocza siostry. I dodała: - Sypialnie są malutkie. Moja jest mniejsza od ubieralni, którą miałam przy pokoju w Illinois. Mallory nie była pewna czy to zwykłe przekomarzania, czy niemądre opory. Miała już właściwie dość ciągłych zastrzeżeń siostry. - No, to twoją sypialnię przerobimy na ubieralnię, a spać będziesz pod gwiazdami. Jest ciepło. Sammi roześmiała się głośno. - Będzie już zima, zanim roboty się skończą i tu zamie szkamy.
sc
an
da
lo
us
- Dam ci koc albo nawet dwa - zaproponowała wiel kodusznie Mallory. - Ja wolę spać w domu - odparła płaczliwie Sammi. Zupełne dziecko, pomyślała Mallory. - Może pan Clanton jakoś powiększy sypialnię - cier pliwie pocieszyła siostrę. - A może zbuduje nam nowy duży dom - zapropono wała Sammi z nadzieją w głosie, choć bez przekonania. Mallory rozglądała się dokoła okiem, jak mniemała, fachowym. Mury, posadzka i sklepienie wydawały się so lidne. Wewnątrz ściany były tynkowane, ale poodpryskiwane i brudne. Dom ma siedemdziesiąt pięć lat, więc i in stalacje wodociągowe, kanalizacja oraz przewody elektry czne będą wymagały wymiany. Wnętrze nie wygląda obe cnie zbyt zachęcająco, ale ma swój styl i można uczynić je uroczym i przytulnym. Renowacja odbędzie się pod jej kierunkiem, aby wszy stko było tak, jak chce ona i Sammi. Będzie pomagała Jackowi Clantonowi, udzielając mu wskazówek i rad w każdej fazie roboty. - Tobie ten dom podobał się od pierwszej chwili - po wiedziała Sammi. - Jeździłaś wszędzie ze mną, widziałaś coś lepszego? - A no nie. - Czyli wybrałyśmy dobrze. - Mam nadzieję, że tu nie pada śnieg - mruknęła. Mallory była już przyzwyczajona do niespodzie wanych przeskoków myślowych siostry i nic nie odpo wiedziała. Zresztą Sammi wcale nie oczekiwała odpo wiedzi. Przez dłuższy czas obie krążyły po domu w milczeniu, każda snując jakieś własne plany. Mallory wyjrzała przez okno i zobaczyła, że jeździec.
sc
an
da
lo
us
którego widziała poprzednio, wynurzył się zza wyschnię tego koryta rzeki i zmierza drogą w ich kierunku. - Mogę tu trzymać zwierzęta? - spytała Sammi. - Ile tylko chcesz - odparła Mallory. - Mamy dużo miejsca na zewnątrz. Zbuduje się zagrody... - I mówisz, że nam tu będzie dobrze, Mallory? - spy tała Sammi z nadzieją w głosie. - Będzie wspaniale, zapewniam cię. Miejże zaufanie do starszej siostry. Uśmiechnęły się do siebie. Tak zawsze mawiał ojciec: „Miejże zaufanie do starego ojca!". - Może zadzwonimy do mamy i ojca w czasie weeken du, żeby im powiedzieć o tym domu i że wszystko jest w porządku? - zaproponowała Mallory. - O tak! - zgodziła się entuzjastycznie Sammi. - Tylko nie zapomnij! Ich uwagę zwrócił stukot kopyt końskich. Mallory zu pełnie zapomniała o jeźdżcu. Wyjrzała więc ponownie przez okno i zobaczyła znajomą postać. To on! Wspaniale trzyma się na koniu! Jaka męska sylwetka! Jaki przystojny! I ten strój - beżowy kowbojski kapelusz zawadiacko nasu nięty na czoło, niebieska kraciasta koszula, dżinsowa kur tka i spodnie. No i kowbojskie buty z ostrogami. Poczuła coś dziwnego. To samo co poprzedniego dnia, kiedy Clanton ujął jej dłoń. Szybko się opanowała i na wet zdobyła na wzruszenie ramion: kto, na Boga, słyszał o przedsiębiorcy budowlanym przybywającym konno, by ustalić koszty renowacji?
ROZDZIAŁ TRZECI
sc
an
da
lo
us
Kiedy wyszły przed dom, Jack Clanton zsiadł właśnie z klaczy. Luźno przewiązał wodze, by koń mógł sięgnąć rosnącej w rogu budynku nędznej trawy. Idąc w kierunku Mallory, wyciągnął z kieszeni koszuli czarny notes i kalkulatorek. - Witam, panno Earp - powiedział, uchylając grzecznie kapelusza. Mallory dostrzegła w słońcu szczegóły, których nie .wy chwyciła poprzedniego wieczoru: zielone oczy patrzyły równie inteligentnie, ale teraz widać było zmarszczki roz chodzące się promieniście ku skroniom. Pomyślała sobie, że ten człowiek miał niełatwe życie, ale potrafi pokony wać trudności i akceptować wszelkie okoliczności. 1 dło nie! Dłonie mówiły bardziej o sile wewnętrznej niż fizy cznej. Podświadomie zaczęła porównywać go ze swoim byłym mężem. Ten jest symbolem męskości, Charles cech bab skich w negatywnym znaczeniu tego słowa. Co ty wyrabiasz, Mallory, powiedziała sobie. Przestań! Wygłupiasz się. - Dzień dobry, panie Clanton - odparła. - A to jest moja siostra, Samantha. Razem tu mieszkamy. Samantha podała drobną dłoń. którą Jack ujął delikatnie. Blado się uśmiechnęła. Mallory odetchnęła z ulgą, że siostra nie zareagowała otwarcie wrogo, co zdarzało się jej często wobec obcych.
sc
an
da
lo
us
Jack rzucił bystre spojrzenie na Mallory, nim powiedział do Samanthy: - Bardzo mi miło panią poznać, Samantho! Mam na dzieję, że już polubiła pani Tombstone? - Jako tako odparła wymijająco. - Jak ma na imię pańska klacz? - Granat. - Klacz ma męskie imię? - Tak często bywa z końmi. Trzymam ją u przyjaciela, którego dzieci lubią na niej jeździć. Można by to raczej nazwać torturowaniem zwierzęcia, ale wszystko zależy od punktu widzenia. Wziąłem ją dzisiaj, żeby się przewietrzy ła. Lubi pani konie? - To zależy - odparła Samantha. patrząc na Granata ze strachem w oczach. - Niech pani pozwoli bliżej, zaraz dokonamy prezenta cji - powiedział wesoło Jack i poprowadził ją do klaczy. Poszła posłusznie. - Jest łagodna jak baranek. Lubi, by ją drapać za uszami i głaskać grzywę. Klacz spokojnie skubała trawę. Sammi dotknęła grzywy. Najpierw z pewną obawą, aby potem nabrać odwagi i z za wzięciem przeczesywała palcami gęstwinę czarnych włosów. - Zostanę z nią tutaj, a wy idźcie oglądać dom - zapro ponowała. - Ja już się naoglądałam - podsumowała, krzy wiąc się z dezaprobatą. Jack spojrzał pytająco na Mallory, której zaczęły płonąć policzki. Ten człowiek na pewno domyśla się, że obie kobiety z rodu Earpów mają odmienne zdania na temat domu. W pewnym sensie to była prawda. Miała nadzieję, że Jack Clanton nie wykorzysta tego jako argumentu, by zacząć ją namawiać do sprzedania go. Wyprostowała się i porzucając rozmyślania na ten te mat, oświadczyła dość sucho:
sc
an
da
lo
us
- Skorzystam z rady Samanthy i dokładnie panu powiem, czego chcę. Poszła pierwsza z dumnie podniesioną głową. Stanęła pośrodku przyszłego saloniku. - Może stąd zacznie my? - zapytała ugodowo, dochodząc do wniosku, że być może poprzednio użyła zbyt ostrego sformułowania. - Może być - odparł. - Chyba że przemyślała pani mo ją propozycję kupna domu. - Zdjął kapelusz i położył go na parapecie okiennym. Następnie podszedł do ściany i do kładnie obejrzał głębokie pionowe pęknięcie. Oskrobał tro chę farbę, powiększając szparę. - Niczego nie musiałam przemyśliwać, bo nie mam zamiaru domu sprzedawać. Nic na to nie odpowiedział, rozglądając się po suficie. Nie wiadomo dlaczego wprawił tym Mallory w zakłopota nie. Pomieszczenie wydało się jej nagle o wiele mniejsze. Jakby jego obecność na to wpłynęła. Dlaczego, do diabła, jest jej tak dojmująco świadoma? To tylko wynajęty przed siębiorca. - Dlaczego zależy pani na mieszkaniu w Tombstone? - spytał, przechodząc do sypialni. - Kupiłam tu sklep. Chcę mieszkać blisko miejsca pracy. - Rozsądny punkt widzenia - odparł. Nie wiadomo dlaczego miała wrażenie, że z niej kpi. - Aylesworthowie mieszkali tu w bardzo dziwnym to warzystwie - zmienił temat Jack, pociągając mocno no sem. - Ciekaw jestem, czy kozę również zabrali do apar tamentu Diany. Mallory skrzyżowała ręce i oparła się o framugę drzwi. - Co pan takiego zrobił, że ta Diana tak pana nie znosi? - Słyszę nutkę osobistego zainteresowania, panno Mal lory! - Ach nie! - oburzyła się. - Chcę po prostu wiedzieć,
sc
an
da
lo
us
a właściwie się zastanawiam, czy bezpiecznie jest zawierać z panem jakiekolwiek umowy, skoro ludzie stają się wobec pana tacy mściwi. Mój interes mi to nakazuje. - Takie sprawy mogą interesować wyłącznie kobiety, które chcą zastawić na mnie sidła i poprowadzić do urzędu stanu cywilnego. - Jest pan wrogiem instytucji małżeństwa? - wyrwało się jej pytanie. - W zasadzie nie. Ale muszę być do tego przygotowany. I wtedy ja o to poproszę. A jakie jest pani zdanie na temat małżeństwa? Po diabła o to spytała? Chwilę milczała, po czym odpo wiedziała odważnie: - Już raz tego próbowałam i wpadłam w pułapkę. - Po nieważ wyraźnie widziała, że Jack szykuje się do dalszych pytań, zmieniła temat: - Co można by zrobić z tą podłogą? - Obcasem postukała w zniszczoną posadzkę. Jack długo się zastanawiał, zanim odpowiedział, a przez ten czas Mallory pluła sobie w brodę, że dopuściła do zejścia rozmowy na sprawy tak osobiste. Należało ściśle przestrzegać stosunku klient - rzemieślnik. - Wszystko zerwać, dopasować na nowo. Duża robota. Może jednak pani zrezygnuje i sprzeda mi dom? - Nie zna pan innej piosenki? Tylko to: „Niech mi pani sprzeda? Czy pani nie sprzeda?". Nikt panu nigdy nie powiedział, że jest pan nudny? - Nie. Ostatnio nikt mi tego nie mówił. - A szkoda, bo jest pan nudny. Niech pan lepiej spojrzy na sufit, podłoga to najmniejsze zmartwienie. Jack zadarł głowę. - Zaciek na zacieku. Dach. Wielki wydatek. - A potem sztucznie obojętnym głosem zapytał: - Dlaczego pani się upiera, żeby tu mieszkać?
sc
an
da
lo
us
Dalszy ciąg nękania jej, żeby sprzedała dopiero co ku piony dom. Zniechęca ją i będzie nadal zniechęcał. W ogó le nic wiadomo, czy zamierza podjąć się renowacji. Będzie dyktował horrendalne ceny... - Raz na zawsze wyjaśniam panu: chcemy tu mieszkać i będziemy tu mieszkać, ponieważ tu są nasze korzenie... - Nie zauważyłem, żeby pani siostrę korzenie tak bar dzo interesowały... - Sammi przyzwyczai się. I nawet polubi to miejsce. Ma po temu ważne powody. Jack był nieco zdumiony jej gniewnym tonem, ale nie okazał tego po sobie. Spojrzał na nią z miną człowieka zainteresowanego tematem. - Rozumiem. Historia rodziny Earpów. Sądzi pani, że to nazwisko pomoże w interesach, wzbudzi zainteresowa nie klientów? - Nie mam zamiaru wykorzystywać nazwiska jako przynęty. Pan również tego nie robi. No tak, pan nie powi nien i nie może tego robić ze względu na... notoryczną przestępczość Clantonów. Mogłoby to zniechęcić wielu potencjalnych klientów - odparła lodowatym tonem. Zapadła głęboka cisza. Mallory sama była zdziwiona swoimi słowami. Tak czy inaczej, usadziła go. Przełknęła i czekała na reakcję Jacka Clantona. I nie miałaby nawet do niego pretensji, gdyby obrócił się na pięcie i wyszedł, zostawiając ją z problemem remontu. W jej głowie zrodziły się nowe wątpliwości. Właściwie dlaczego była taka ostra? Co jej to daje? Poza tym nigdy do nikogo tak nie przemawiała. Nie obrócił się i nie wyszedł, tylko podszedł do niej i powiedział: - Ma pani niewyparzony język, panno Earp. Przynosi to pani wiele szkody w życiu. I nie przysparza przyjaciół.
sc
an
da
lo
us
Zaczerwieniła się i wyjąkała jedno słowo: - Przepraszam... Później dodała: Nie powinnam była... jest mi przykro... Trwało to bardzo długo, zanim skinieniem głowy przyjął jej przeprosiny. Stał tuż przed nią, nie odrywając oczu od jej twarzy. Czuła się coraz bardziej zagubiona. Powinna odwrócić wzrok, odejść, coś powiedzieć na temat remontu, cokolwiek, ale nie potrafiła. Wreszcie przerwała milczenie. - Wybrałam Tombstone ze względu na jego historię, sklep i ten dom. I ponieważ jest blisko do Chiricahaus. Interesuje mnie przeszłość tej ziemi i jej legendy. Słuchał jej bardzo pilnie. W jego oczach widziała nowy wyraz szacunek. I chyba uznanie, że trwa przy swoim. - Rozumiem. Ta ziemia stworzyła więcej legend, niż jest tutaj górskich szczytów. A tych nam nie brakuje. - Wiem. - Gdzieś wyparowała jej niechęć do tego męż czyzny. Rozpalił ją temat. - Od kiedy tu przyjechałam, fascynuję się opowieściami z zeszłego stulecia. Na przy kład historia Kłamliwego Jude'a Bluestone'a... - Ooo! Bluestone'a? - Słyszał pan o nim? - Jakże mógłbym nie słyszeć. - Więc wie pan, że podobno obrabował bank w Willcox i zastępca szeryfa wyruszył za nim w pościg. Wrócił bez Jude'a i bez pieniędzy, ale podobno po paru miesiącach mógł rzucić pracę i żyć sobie wcale nieźle. Ludzie zaczęli opowiadać, że... - Wiem dobrze, co opowiadali - przerwał jej impul sywnie. - Ale nie powinna pani wierzyć, Mallory, wszy stkiemu, co ludzie mówią. Trochę zesztywniała. Zupełnie jakby słyszała Charlesa,
sc
an
da
lo
us
który jej oświadcza, że jej opinie nie mają znaczenia, jej pomysły są nic nie warte, a jej wnioski zawsze fałszywe. - Nie słyszałam, by ktoś podważał autentyczność tej historii - odparła urażona. - A ja nic słyszałem, by ktoś przysięgał na wszystkie świętości, że jest prawdziwa. Tylko niech mi pani nie mówi, że należy pani do obłąkańców, którzy twierdzą, że potrafią znaleźć skarb Jude'a. - Nie jestem obłąkana. - To bardzo dobrze. Od ponad stu lat różni pomyleńcy szukają rzekomo ukrytych przez Jude'a pieniędzy. Nikt nie trafił nawet na ślad śladu. - Bo nikt nie miał tego, co... - ugryzła się w język. - Niby czego nie miał? - To nieważne. Zresztą... Zdarzają się dziwniejsze rze czy, niż znalezienie czegoś ukrytego przed stoma laty. Przez chwilę wydawało się, że Jack zamierza kontynuo wać temat, ale machnął ręką. Owszem, zdarzają się dziwniejsze rzeczy. Jak na przykład Clanton pracujący dla Earpa. - Uśmiechnął się. Mallory przez chwilę zastanawiała się, jak ma rozumieć tę uwagę, co on chce konkretnie powiedzieć, ale zrezygno wała z wyciągania wniosków. Z pewnością byłyby zbyt pochopne i mimo woli potwierdziłyby słuszność koronne go zarzutu Charlesa. Skinęła tylko głową i po raz kolejny stwierdziła, że zbyt dużo i niepotrzebnie opowiada obcemu człowiekowi. Jack zaczął dokładnie badać mury, opukiwać podłogę, zaglądać w każdy kąt i raz po raz zadzierać głowę do góry, odnotowując coś w notesie. No, wreszcie zachowuje się profesjonalnie. Być może jest rzeczywiście tak dobrym fachowcem, jak to obwieścił poprzedniego wieczoru.
sc
an
da
lo
us
Kiedy mocował się z oknem, chcąc je otworzyć, widzia ła napięte muskuły rozsadzające koszulę. Jeszcze trochę, a pójdą guziki, pomyślała. Może mu pomóc? Uświado miła sobie z przerażeniem, że wcale jej nie zależy na po maganiu, ale na znalezieniu się tuż obok muskularnego mężczyzny. W pobliżu jego ramion... Co się z tobą dzie je, kobieto? Czuła, że płonie. Zamknęła oczy i chwy ciła głęboki oddech. Otrząsnęła się, gdy okno z trza skiem otworzyło się i do wnętrza wpadła fala świeżego powietrza. Jack wrócił do poprzedniego tematu. - Niech pani szczerze powie: wybrała pani Tombstone ze względu na historię miasta i okolicy czy historię ro dziny? - Czy to jest ważne, panie Clanton? - spytała, biorąc się pod boki. - Każdy wie, że Earpowie to byli ci dobrzy. - Jack Clanton spojrzał na nią wzrokiem, który powstrzy małby rozpędzonego nosorożca, ale Mallory zbyt się zaga lopowała, by dać się zatrzymać. - 1 wszyscy wiedzą, że to Earpowie usiłowali zaprowadzić jaki taki ład w Tombsto ne, które było systematycznie łupione przez bandę Clantonów i McLowerych. Jack Clanton także wziął się pod boki i, stojąc na przeciwko niej, powiedział spokojnie, akcentując każde słowo: - Pozwoli pani, panno Earp, iż powiem, że opowiada pani koszałki-opałki, a nawet jeszcze gorzej: ośle bajdy. I najwyższy czas, by ktoś wbił pani do łepetyny, jak to naprawdę było. Nie ma pani zielonego pojęcia o tym, co wydarzyło się między Earpami a Clantonami. Opowiada pani androny. - Był coraz bardziej zacietrzewiony i mó wiłby dalej, gdyby mu nie przerwała: - Wiem dość, by wyrobić sobie opinię...
sc
an
da
lo
us
- Kretyńską! Wstrzymała oddech, żeby nie wybuchnąć. Co ten czło wiek sobie myśli? Jest zupełnie bezczelny. Jest tu zaledwie od dwudziestu minut, a ona czuje się jak po dziesięciu run dach walki z górskim niedźwiedziem. Ich rozmowa prze stała mieć jakikolwiek związek z celem jego przyjazdu tego popołudnia. Jak powinna teraz postąpić? Co zrobić? Zrezygnowała z pierwotnego planu uczestniczenia w pra cach renowacyjnych. Zleci mu robotę i będzie trzymać się z daleka, aż do jej wykonania. - Myślę, że już pan dostatecznie obejrzał ten pokój. Są dalsze. Chyba że rezygnuje pan z kontraktu. - Za żadne skarby świata - odparł. Mallory przeprowadziła go do pomieszczenia, które miało być sypialnią Samanthy. - I dość rozmowy o historii. Kłócenie się o coś, co wydarzyło się przed ponad stoma laty, jest absolutnym idiotyzmem - oświadczyła. - Boi się pani przegrać zawody z historii? - spytał nie winnym głosem. - Umyka pani z pola walki! Czyżby po stuleciu Earpowie aż tak się zmienili? - Jestem z bocznej gałęzi. Z pewnością różnię się od dziewiętnastowiecznych zawadiaków... Niemniej bardzo mi się nie podobają pańskie insynuacje... - Przerwała. Po co ja się sama wplątuję w dyskusje z tym człowiekiem, pomyślała. Zauważyła też, że Jackowi Clantonowi śmieją się oczy. No tak, oczywiście, jest uradowany, że ją sprowokował, napuścił. Sammi powiedziałaby, że zrobił z Mallory balona. I teraz się cieszy. Zacisnęła wargi i postanowiła na przyszłość się bronić. Co to za człowiek? Poznała go zale dwie poprzedniego wieczoru, a już było między nimi wię cej spięć, niż mogłaby mieć z całym światem przez rok.
sc
an
da
lo
us
I więcej wyzwań z jego strony. Co w tym człowieku siedzi, że potrafi ją tak prowokować i wpędzać w ślepą uliczkę. I ona, zupełnie ogłupiała, przesadnie reaguje. Odchrząknęła i już spokojnym głosem zapytała: - Zastanawiałyśmy się z Sammi. czy tych obu sypialni nie można by nieco powiększyć. To znaczy, czy nie można by usunąć ściany działowej, połączyć tych dwóch pomie szczeń w jedno... - A drugą sypialnię dobudować - dokończył. - Można, ale to poważnie zwiększy koszty remontu. Ba! Podwoi. - Coś obliczył na kalkulatorze i zapisał w notesie. - Nie wątpię, że to będzie kosztować - odparła sucho. - Może się jednak dogadamy. - Otóż to. Użyła pani właściwego słowa. Już nasi przodkowie powinni byli to zrobić. Zobaczyła w jego oczach niebezpieczny błysk. Serce zaczęło jej mocno bić. - Powinni byli - zgodziła się, nie chcąc wdawać się w dalszą dyskusję. Z przerażeniem zdała sobie jednak sprawę, że te słowne starcia z nim sprawiają jej przyje mność. - A tu jest łazienka! Poprowadziła go do następnego pomieszczenia, gdzie stała staroświecka wanna z umieszczonym wysoko na ścia nie, podobnym do dziecinnej trąbki, prysznicem. Odkręciła kurek. Zaskrzypiało i zabulgotało, po czym cienką strużką zaczęła sączyć się woda. - Jak pan widzi... - Widzę dużo roboty dla Freda. On jest hydraulikiem. - Doskonale... - Wyciągnęła rękę, chcąc zakręcić ku rek. W tym samym czasie to samo uczynił i on. Dłonie obojga spotkały się. Mallory cofnęła swoją jak oparzona, potrącając prowadnicę prysznica. W tym momencie rury się przetkały i z sitka trysnęła lodowata woda prosto na
sc
an
da
lo
us
Jacka Clantona, który instynktownie krzyknął, potem ode pchnął niezbyt delikatnie Mallory i zakręcił oba kurki. Był przemoczony od stóp do głów. Mallory poczuła, że wzbiera w niej histeryczny śmiech. - Nie zrobiłam tego naumyślnie - wymamrotała. - Gdybym chociaż przez sekundę myślał, że naumyśl nie, to siedziałaby pani teraz pod prysznicem - oświadczył poważnie. Zdjął kurtkę, wyżął i wycierał nią twarz. Mallory nie mogła wytrzymać. Cichutko parsknęła. - Ostrzegam panią, panno Earp. Niech się pani lepiej nie śmieje! - Ależ skąd. Tylko się zakrztusiłam. Nie śmiałabym. Dostałam też czkawki, bo pan mnie pchnął. Na potwierdzenie tego czknęła. Jack Clanton prychnął i burknął coś pod nosem. Przedziwnie układają się nasze stosunki, pomyślała. Interesy, poprawiła. Inna sprawa, że w życiu nie spotkała podobnego przedsiębiorcy. - Bardzo się cieszę, że nie słyszę pani śmiechu - po wiedział, wkładając z powrotem mokrą kurtkę. - A przy okazji przekonaliśmy się, że instalacja działa - zauważyła Mallory. Jack spojrzał na nią uważnie. Widział rozbawienie w jej spojrzeniu. Patrzył szparkami oczu i Mallory serce skoczy ło do gardła. Po raz nie wiadomo który zadawała sobie pytanie, co się z nią dzieje. Prawdopodobnie czysto fizy czna reakcja na całe wydarzenie. Nic innego nie przycho dziło jej do głowy. I na nic innego nie miała ochoty. To niezupełnie tak. Miała wielką ochotę wpatrywać się w kos myk włosów przyklejony do jego mokrego czoła. Ale prze cież nikomu nie wali mocno serce z takiego powodu ani też z patrzenia na kształt czyjejś brody z odrastającym za rostem? Aby dłużej nie patrzeć na jego twarz, na kosmyk, na
sc
an
da
lo
us
brodę i zarost, powoli opuściła głowę i natychmiast do strzegła inne szczegóły, o których wolałaby nie my śleć: szerokie bary, muskularną klatkę piersiową, płaski brzuch, szczupłą i zgrabną sylwetkę. Podniosła więc nieco oczy i zobaczyła kępki włosów wystające z rozpiętej pod szyją koszuli oraz wyraźne jabłko Adama. A w ogóle wo lałaby na niego nie patrzeć i nie rozmyślać o tych wszy stkich rzeczach, a przede wszystkim nie być nimi zaintere sowana. I żeby jeszcze jej serce tak nie waliło. Nie wiedziała, ile sekund czy minut tak się wpatrywała, w każdym razie na tyle długo, by dostrzec, że jego oczy otwierają się szeroko, zaskoczone, zdumione, jakby wycze kujące na ruch czy słowo. Mallory tkwiła tak bez ruchu, jakby zamieniona w słup soli i wreszcie Jack Clanton pierwszy uczynił ruch. Wy ciągnął rękę i powiedział: - Mallory!... - Mallory! - niemal jednocześnie zawołała Sammi z sąsiedniego pokoju. I wtedy Mallory zatoczyła się do tyłu, jakby obudzo na z hipnotycznego snu i odciągnięta od skraju przepaści. Chwyciła głośno powietrze, obróciła się i wyszła z łazien ki, wdzięczna siostrze za wybawienie z sytuacji, która mo gła okazać się katastrofalna. Jack Clanton poszedł z nią. - Ktoś do nas jedzie, Mallory! powiedziała Sammi, wskazując na dżipa, który właśnie podjeżdżał pod dom, płosząc klacz. Granat zaczęła się szarpać na wodzach, ale widocznie szybko doszła do wniosku, że nic jej nie grozi, gdyż wkrótce powróciła do skubania nędznej trawy. Z dżipa wysiadł młody człowiek i zaczął rozglądać się zachłannie dokoła, jakby w ciągu paru sekund chciał dostrzec i zapamiętać absolutnie wszystko. Gdy zobaczył klacz, pod-
sc
an
da
lo
us
szedł do niej i poklepał ją po karku, po czym ruszył w kie runku drzwi. Sammi natychmiast umknęła, pozostawiając na placu boju Mallory i Jacka. - Cześć, T.C. Wejdź i poznaj Earpów. T.C. skinął głową, wszedł, zdziwionym spojrzeniem ob rzucił przemokłego Jacka, ale nie powiedział ani słowa. Zdjął kapelusz, skinął głową Mallory i uśmiechnął się. Mallory odpowiedziała uśmiechem. Przybysz był o kilka centyme trów niższy i chyba o wiele kilogramów lżejszy od Jacka, ale oczy o inteligentnym spojrzeniu były identyczne. I podobne dołeczki w policzkach. Ciekawe, czy to jest krewny, czy tylko przypadkowe podobieństwo? Już miała o to zapytać, kiedy podeszła do nich Sammi. T.C. zaczął się natychmiast na nią gapić, tak że omal oczy nie wyszły mu z orbit. Sammi wy glądała tego popołudnia wyjątkowo ładnie w morelowym kostiumie, składającym się ze spodni i sportowej kurtki, z ka skadą kasztanowatych włosów opadających na ramiona. Emanowała z niej niepospolita słodycz i dziewczęcy wdzięk. - Mallory, Samantho, przedstawiam wam mego bratan ka, T.C. Barretta. T.C., to są Mallory i Samantha Earp. T.C. dla mnie pracuje. Jest jednym z najlepszych stolarzy w Ari zonie - powiedział z dumą Jack. - Pomoże mi przygoto wać kosztorys. T.C. wydawał się skrępowany i raz jeszcze przywitał się z Mallory. - Halo, panno Earp. Bardzo byłem zdziwiony, kiedy się dowiedziałem, że kupiła pani ten dom. Wszyscy dziś o tym mówią w mieście. - Mam nadzieję, że dobrze mówią - odparła Mallory. - Ludzie mówią, że to dobrze, iż wrócili Earpowie powiedział, zerkając na wuja. Mallory dumnie spojrzała na Jacka. Reakcją jego było tylko uniesienie brwi. T.C. zwrócił się z kolei do Sammi,
sc
an
da
lo
us
która stała jak zaklęta, słodko się uśmiechając. Podała mu rękę i wyrecytowała: - Jestem bardzo szczęśliwa, mogąc pana poznać! Mallory nic wierzyła własnym uszom. Młody człowiek, wyraźnie ośmielony, przydusił kapelusz do serca i ujął ofe rowaną mu przez Sammi dłoń. Uczynił to tak delikatnie, jakby brał malutkiego zranionego ptaszka. - Ja także jestem niezmiernie szczęśliwy, mogąc cię po znać - powiedział zduszonym głosem. - Samantho! - dodał, patrząc na nią tak słodko, że Sammi po prostu wstrzymała oddech i zaczerwieniła się. Oczy jej rozbłysły jak latarki. I stali tak naprzeciwko siebie przez długie sekundy, zapominając, że w pokoju są jeszcze inni. Mallory i Jack spojrzeli po sobie znacząco. Mallory je szcze nigdy w życiu nie widziała podobnego wyrazu na twarzy Sammi. Przed pięcioma minutami ona sama podo bnie patrzyła w łazience na Jacka. - Jeśli chcesz, pokażę ci całą naszą działkę - zapro ponowała Sammi bratankowi Jacka, także przechodząc na „ty". - Mallory mówi, że mogę tu hodować zwierzęta. - Spojrzała promiennie na T.C. - Mógłbyś mi tu zbudować dla nich zagrody, czy jak się to nazywa...? T.C. wyglądał tak. jakby miał ochotę nie tylko zbudować zagrody, ale nawet tańczyć na rozżarzonych węglach, gdy by tego zażądała. - Ależ oczywiście! - odparł i oboje wyszli na dwór. - Jeszcze nigdy Sammi tak się nie zachowywała. Za wsze chowa się przed obcymi, jest okropnie nieufna. - T.C. to dobry chłopak - stwierdził Jack. - To jeszcze niczego nie tłumaczy. Sammi jest... po prostu inna. Różni się bardzo od dziewcząt w jej wieku. - Niby czym? Proszę mi powiedzieć, jeśli to nie wstyd liwa tajemnica.
sc
an
da
lo
us
- Ach nic! Po prostu inaczej reaguje. Wymaga specjal nej opieki. Urodziła się. kiedy moi rodzice byli dobrze po czterdziestce... W pewnym sensie... tylko w pewnym... była opóźniona w rozwoju... Wszystko przychodziło jej z wielkim trudem... - Mallory urwała, zastanawiając się, czy nie powiedziała zbyt wiele. No. ale przeszło. I rozkwitła w piękny kwiat - do kończył za nią Jack. - I zawsze była niesłychanie chroniona... - dodała Mallory. - I teraz pani też się o nią obawia. - Jack roześmiał się. - Nic jej nie grozi ze strony T.C. Mimo że jest Clantonem, a ona Earpówną... Mallory także zareagowała uśmiechem. Tego się nie obawiam. Nie chciałabym tylko, żeby... doznała zawodu. - Doznała zawodu? Przecież oni się dopiero co poznali. Czy to nie przedwczesne mówić o zawodzie? Mallory trudno było znaleźć na to odpowiedź. Jack ciągnął dalej: - Już wczoraj zauważyłem, że pani ma skłonność do wyciągania pochopnych wniosków. Zapewniam panią, panno Earp, że T.C. jest ostatnią osobą, która może być przyczyną problemów. A teraz obejrzymy kuchnię... Skarcona poszła za nim. myśląc sobie, że jak na jeden dzień miała zbyt wiele emocjonalnych doznań...
ROZDZIAŁ CZWARTY
sc
an
da
lo
us
Sklep obu sióstr nosił nazwę „Coś Dla Każdego" i znaj dował się koło drewnianego budynku teatralnego z ubie głego stulecia. W budynku tym, masowo odwiedzanym przez turystów, mieściło się obecnie muzeum historycznej tancbudy o nazwie „Ptasia klatka". W sezonie trwającym prawie cały rok turyści pędzili gromadnie do owego przy bytku, który zasłynął nie tyle jako siedziba Melpomeny, co skrzyżowanie baru z domem publicznym, no i wracali tą samą główną ulicą Allen Street, tuż koło sklepu Mallory i Sammi. Właśnie to położenie lokalu znęciło Mallory, a kiedy sprawdziła jeszcze książki handlowe za ubiegłe lata, doszła do wniosku, że interes jest dobry i podpisała umowę. Asortyment oferowanych artykułów był eklekty czną mieszanką memorabiliów i wyrobów indiańskich: książek o Dzikim Zachodzie, reprodukcji listów gończych za bandytami, wysadzanej turkusami srebrnej biżuterii z okolicznych rezerwatów, ceramiki Apaczów, lalek Hopi, kosmetyków na bazie arizońskich ziół i soli z gorących źródeł. Mallory i Sammi opuściły mieszkanie w Tucson i prze niosły się do Tombstone, jeszcze nim dom był gotów. Za mieszkały chwilowo w apartamenciku nad sklepem. Sam mi była bardzo niezadowolona. Mówiła, że tu jest jeszcze gorzej i brudniej niż w tym kupionym przez Mallory domu za miasteczkiem. Miały do dyspozycji tylko sypialenkę, gdzie ledwo mieściły się dwa łóżka, i kuchenkę z wnęką
sc
an
da
lo
us
na stół jadalny oraz parę foteli do odpoczynku - żałosna namiastka saloniku. Mallory pogodnie znosiła tę sytuację, wiedząc, że jest tymczasowa, a niezadowolenie Sammi przypisywała jej brakowi poczucia bezpieczeństwa, które siostrze było za wsze nieodzowne. Pierwsze kilka dni okazały się bardzo trudne. Z jednej strony potrzeba jakiego takiego urządzenia się na górze, z drugiej rozruch sklepu. Ku wielkiemu zdziwieniu Mallo ry, Sammi była pojętną uczennicą. Sklepowy asortyment towarów miał kodowane oznaczenia odczytywane przez skomputeryzowaną kasę, więc odpadał problem liczenia. Sammi z łatwością mogła obsługiwać gotówkowych klien tów, natomiast Mallory zajmowała się klientami płacącymi kartą kredytową. Ale i tych operacji Sammi zaczęła się uczyć i z pewnością wkrótce będzie mogła sama pozosta wać w sklepie. Siostrom udało się też połączyć telefonicznie z rodzi cami w Afryce i opowiedzieć im o swoich osiągnięciach i życiu w nowym środowisku. Mallory najbardziej cieszył nowy dom. Jej dom! Dom, w którym mieszkała z Charlesem był urządzony całkowi cie według jego życzenia i zgodnie z jego gustem, który niezbyt jej odpowiadał. Ona miała bardzo niewiele do po wiedzenia. W myślach już urządzała swą posiadłość: wygodne miękkie sofy, powiewne białe firanki, wazony z pustynny mi kwiatami w każdym pokoju. W tej chwili nie było jej stać na całe wymarzone umeblowanie i wyposażenie. Za mierzała kupować po sztuce, dwie, aż zaspokoi wszystkie potrzeby. Oczekiwała lada chwila wizyty Jacka, który miał przy nieść dokładny kosztorys. Nie widziała go od minionej
sc
an
da
lo
us
soboty, kiedy się tu wprowadziła, natomiast pojawiał się aż nazbyt często T.C. Wobec Sammi T.C. zachowywał się zawsze jak stuprocentowy dżentelmen. Traktował ją z sza cunkiem graniczącym z uwielbieniem. A Sammi po prostu oszalała na jego punkcie. Mallory miała nadzieję, że z obu stron jest to tylko młodzieńcze zauroczenie, które wkrótce przeminie bez konsekwencji. Po kilku dniach uspokoiła się i nie mogła zrozumieć, dlaczego była taka niespokojna w dniu ich poznania. Dzisiejszy dzień był przepiękny i takiego poranka wszy stko wydawało się proste i łatwe. Mallory chwyciła szczot kę i wyszła sprzątnąć drewniany chodnik przed sklepem. Mimochodem rzuciła okiem na „Ptasią klatkę". Zwano ją teatrem, ale była najsławniejszym domem publicznym Dzi kiego Zachodu. I pomyśleć, że budynek ten wygląda dziś dokładnie tak samo jak przed stoma laty! Z „Ptasiej klatki" przeniosła wzrok na znajdujące się nie opodal gimnazjum, obecnie puste, gdyż uczniowie rozjechali się na letnie wa kacje, a najstarsza klasa po otrzymaniu dyplomów wyfru nęła w świat. Mallory zaczynała coraz bardziej lubić to miasto. Ruchliwe, zawsze pełne ludzi, ale bez tego wiel komiejskiego pośpiechu i obłędnego tempa życia. Była też zadowolona, że chociaż Tombstone sławne jest z powodu jego przeszłości, wcale w przeszłości nie tkwi, ale myśli o jutrze. Przyszłość jej i Sammi zapowiadała się tu dobrze. Miały takie możliwości i szanse, jakimi nie cieszyły się bynaj mniej starsze pokolenia tutejszych kobiet. Myśli Mallory powróciły do szczotki i chodnika. Za miatała energicznie, póki pewien pomysł nie wpadł jej do głowy. Wróciła szybko do sklepu i wydobyła pudełko re produkcji starych fotografii, które znalazła w sklepowym składziku. Początkowo zamierzała je sprzedawać za poło-
sc
an
da
lo
us
wę ceny, ale obecnie zmieniła zamiar. Fotografie przedsta wiały sławetne „panienki" z lat osiemdziesiątych ubiegłe go stulecia, w pozach jak na owe czasy wyzywających i z równie wyzywającym spojrzeniem. No cóż, takie było sobotnie zapotrzebowanie górników z kopalni srebra! Nawet jako początkująca kobieta interesu, Mallory wie działa, że czasami towar jest mniej ważny od dobrej rekla my. A reklama zaczyna się od okna wystawowego. Wybra ła kilka pocztówek mniej obrażających uczucia ewentual nych dewotek, zwłaszcza że pocztówki były olbrzymich rozmiarów, widoczne z daleka, ze składziku za sklepem zabrała szal z frędzlami, z półki sklepowej po wiktoriańsku opakowane saszetki z kąpielowymi solami, torebki z zio łami na maseczki do twarzy i kilka słoików pachnideł. Następnie uprzątnęła ceramikę i stare szkło z witryny skle powej i wdrapała się na wystawę, aby przygotować własną ekspozycję z dopiero co wybranych towarów. Już kończyła, kiedy usłyszała pukanie w szybę, za którą zobaczyła rozbawioną twarz Jacka Clantona. Zeskoczyła na posadzkę i otworzyła zamknięty jeszcze sklep. Przywitał ją krótkim „dzień dobry". Ubrany był jak do brudnej roboty: stare dżinsy i jeszcze starsza koszula. Wskazał palcem na wystawę i spytał: - Pani zdaje sobie sprawę, że to wszystko to „królowe nocy"? - Ani przez chwilę nie myślałam, że to nauczycielki z parafialnej szkółki. Ale będą lepszą reklamą soli i maści niż po wiktoriańsku odziane matrony i niemowlęta w pu chowych becikach z koronkami. Z powątpiewaniem podrapał się za uchem. - Może i tak. Ale znajdą się ludzie, którzy zaczną się zastanawiać, czym też tu pani handluje. - Jeśli będą chcieli to wiedzieć, mogą przyjść i obc-
sc
an
da
lo
us
jrzeć. - Spojrzała z góry na Jacka. - Przyszedł pan zepsuć mi dzień czy też ma pan kosztorys? - Mam kosztorys. - Poklepał się znacząco po kieszeni. - Przyniosłem go osobiście, ponieważ wiedziałem, jak bar dzo pragnie mnie pani zobaczyć. Chciała ostro odpowiedzieć, ale ugryzła się w język. Dlaczego on tak się zachowuje? To wymaga ciągłego słow nego fechtunku. Jack Clanton powtórnie wskazał na fotografie. - Krąży plotka, że trzecia żona Wyatta Earpa wykony wała ten zawód. - Ma pan na myśli Josie? No i dzięki temu zdobył żonę z doświadczeniem. - Pani nigdy nie poddaje się - roześmiał się. Po tych słowach odczuła przedziwne zadowolenie. Co jej sprawiło taką przyjemność? Same słowa? Nie, nowa barwa jego głosu. - Nigdy nie myślę o poddaniu się. A jeśli o pana cho dzi, to radzę nie wysłuchiwać plotek. Czy mogę zobaczyć kosztorys? - Tak jest, proszę pani! - Wyjął kartkę z kieszeni i po dał jej. Następnie założył ręce na piersiach i w pozycji wyczekującej oparł się o framugę drzwi. Mallory zaczęła uważnie studiować kolumny. Była przyjemnie zaskoczona. Kosztorys opiewał prawie dokład nie na kwotę, którą zamierzała i mogła wydać łącznie z do budową jednej sypialni. Na jej twarzy malowała się radość, gdy mówiła: - W pełni akceptuję, wspaniale. Dziękuję. Bardzo ucz ciwy kosztorys. Jakże już marzę o czymś własnym. . - Każdy marzy o czymś bardzo własnym. - Spojrzał jej w oczy. - No i właśnie znalazłam to w Tombstone...
sc
an
da
lo
us
Jack odstąpił od framugi drzwi, wodząc dalej oczami za Mallory, za jej pełną radości twarzą i zaróżowionymi ze szczęścia policzkami. Uśmiechał się teraz czule, bez naj mniejszej ironii. - Jeśli tylko daje ci to szczęście. Mallory - powiedział cicho, a jej zaczęło nagle topnieć serce. Odetchnęła głęboko, żeby otrząsnąć się z transu, który jej groził, tak jak wówczas w łazience. - A więc wkrótce - powiedziała, nie wiedząc dobrze, co ma na myśli. Kiedy to po raz ostatni była w ramionach mężczyzny? Takiego mężczyzny? Jego zielone oczy jakby pociemniały od intensywności wpatrywania się w nią. Zrewanżowała się tym samym. Ciekawe, czy odczuł siłę jej wzroku? Co by było, gdyby się teraz dotknęli. Czy nastąpiłoby po tym całkowite zespolenie, w którym zniknęłaby reszta świata? Czy towarzyszyłby temu olbrzymi fajerwerk, wybuch, eks plozja? Kiedy Jack zdawał się chcieć coś powiedzieć, omalże nie stanęła na palcach i nie zarzuciła mu rąk na szyję, pragnąc znaleźć odpowiedź na te szalone pytania. Wreszcie odezwał się: - O tak, wkrótce. Wkrótce zaczynamy. - Naprawdę? - spytała dziwnie brzmiącym we włas nych uszach głosem. W tej chwili gotowa była zacząć, co by tylko chciał. - Już prawie skończyliśmy poprzednią robotę - dodał. - Ooo! - Oblał ją żar. - Tak, tak, rozumiem... Dom. Oczywiście! Chcąc pokryć zmieszanie, mięła w dłoni kartkę z ko sztorysem. Zagalopowała się. Już była gotowa rzucić się na szyję mężczyźnie, który w pewnym sensie jest teraz jej pracownikiem i pewnie ani mu w głowie romanse z każdą
sc
an
da
lo
us
klientką. A lada chwila zejdzie z góry Sammi. Co by to było. gdyby przyłapała Mallory w dwuznacznej sytuacji? Wyprostowała się, podniosła głowę i oświadczyła: - Dziękuję panu za dostarczenie kosztorysu. Muszę te raz wracać do roboty! - To chyba właściwe zachowanie jak na kobietę interesów... Powinien się pożegnać i odejść. Jack Clanton jednak tego nie uczynił. - Mallory, jeśli pani zamierza pozostać tu na długo, powinna pani poznać lepiej historię tego miasta... - Znam jego historię - odparła hardo. - Powiedziałem: lepiej, lepiej poznać. Pani nie zna jej od strony Clantonów. - Nie obchodzą mnie bajeczki. Nigdy ich nie lubiłam. - To nie to, boi się pani poznać inną prawdę, mniej korzystną dla Earpów. - Wiem wszystko, co powinnam wiedzieć. Nie potrze buję żadnych lekcji od pana. - No tak, boi się pani prawdy. A ja bym radził... Klienci mogą zadawać pytania, trzeba umieć odpowiedzieć. - Jak będą chcieli wiedzieć coś dobrego o Clantonach, to ich poślę do pana. - Ależ z pani uparciuch... Czy nie zna pani powiedze nia, że wiedza daje siłę? - Nie potrzebna mi siła wobec klientów - odparowała. - Wielki błąd! Potrzebna jest siła perswazji, aby ich w sklepie zatrzymać, namówić na kupno... Ludzie zawsze wydają więcej w sklepie, w którym panuje miła atmosfera. - Potrafię być miła bez opowiadania bajeczek o Clan tonach. Spojrzał na nią wzrokiem pełnym politowania, a ona brnęła dalej: - A kiedy mi się znudzi być miłą w sklepie, pojadę zobaczyć, jak postępują roboty renowacyjne mojego domu.
sc
an
da
lo
us
I wtedy nie będę już musiała być miła. Zamierzam bowiem osobiście wszystkiego dopilnować. - Chciałbym wiedzieć, co oznacza w tym wypadku sło wo „dopilnować"? - spytał zjadliwie. - Chcę znać każdą fazę roboty, żeby wiedzieć, że mam to, za co płacę. - Byle się pani nie pętała pod nogami i nie przeszka dzała. - Jack był wyraźnie zły. - To mój dom - odparła. - Pracują moi ludzie, robota jest moja - odciął się. - Oczywiście, wszystko rozumiem, ale... - Zadzwonił telefon, więc przerwała. - Zaraz wrócę rzuciła za siebie. Podniosła słuchawkę i zgłosiła się: - Butik „Coś Dla Każdego". Czym mogę służyć? - Tak wielką przyjemność sprawiało jej wypowiadanie tych słów, że nawet Jacka obdarzyła uśmiechem, który jednak zgasł nagle, gdy usłyszała głos z drugiej strony... - Mallory, to ty? Twój głos brzmi jak u prawdziwej sprzedawczyni w sklepie z nabiałem. - Charles! - Cześć, kochanie! Dzwonię, żeby się dowiedzieć, jak ci idzie interes? - A właściwie, co to ciebie obchodzi? spytała, zaci skając mocno dłoń na słuchawce. Nastąpiła długa chwila milczenia, nim odpowiedział: - Wiesz przecież, że zawsze troszczyłem się o ciebie. 1 troszczę nadal. - Troszczyłeś się tylko o to, czy robię to, co ty chciałeś, żebym robiła. - Słowa te zabrzmiały ostrzej, niż zamierza ła. Złościło ją ponadto, że Jack, zamiast odwrócić się i dys kretnie odejść, pilnie się przysłuchiwał. - To nieprawda - zaprotestował Charles. Zawsze chciałem, żebyś dorosła i wypracowała własną osobowość.
sc
an
da
lo
us
Mallory podniosła wzrok ku niebu. - Dzwonię, żeby sprawdzić, czy jesteś szczęśliwa i czy dobrze ci idzie interes - ciągnął. - To ja przecież zarobiłem pieniądze, za które kupiłaś sklep. Zrobiło się jej czerwono przed oczami. - O nie, Charles! Nie! Zarobiłam te pieniądze! Poma gałam w zbieraniu materiałów, przepisywałam twoje książ ki. Nie tylko przepisywałam, ale robiłam obszerne konspe kty, a potem gotowe prace dogłębnie redagowałam. Zaro biłam na te alimenty, na tę odprawę rozwodową. I nie za wracaj mi nigdy głowy idiotyzmami, że to twoje pieniądze! - Ach nie, moja droga. Nie mam zamiaru umniejszać twego wkładu. Oczami wyobraźni Mallory widziała cierpiętniczy wy raz twarzy Charlesa. W jego własnym mniemaniu wyglą dał jak męczennik za świętą wiarę, a w istocie przypominał chorego na niestrawność. - Zawsze go umniejszałeś, Charles. A teraz powiedz, po co dzwonisz? - Mówiłem ci: chcę tobie i Sammi życzyć powodzenia. Z Sammi wszystko w porządku? - Guzik cię to obchodzi, ale ci odpowiem: tak jest, wszy stko w porządku. - Mallory była świadoma obecności Jacka, który kręcił się po sklepie i ciekawie się przysłuchiwał. - Bardzo lubię Sammi, ale dobrze wiesz, że projekt jej zamieszkania z nami... Potrzebna nam była przestrzeń i... - No więc ciesz się całą przestrzenią, jaką teraz masz. Wiesz co, Charles? Postaram się potraktować twój telefon z prawdziwym miłosierdziem... że to rzeczywiście twoja tro ska i tak dalej. Na tym poprzestańmy i zakończmy rozmowę. - Jesteś okrutna, Mallory. - Do widzenia. Charles! Moje zobowiązania wobec cie bie wygasły, wygasło także nasze małżeństwo, nie mamy
sc
an
da
lo
us
po co i o czym rozmawiać. Do widzenia! - Odłożyła słu chawkę i potem jeszcze przez kilka sekund wpatrywała się w nią, usiłując zdusić w sobie złość i zastanawiając się, jak mogła poślubić takiego człowieka. I jak mogła z nim wy trzymać przez sześć lat. - Jakieś problemy? - spytał Jack, podchodząc do lady. Mallory podniosła w zamyśleniu głowę i zaskoczona zobaczyła, że Jack jest cały nastroszony i ma ściągniętą marsem twarz. Niemożliwe! Czyżby był to wyraz jego dla niej wsparcia i złości skierowanej przeciwko Charlesowi? - Nie, nie ma najmniejszego problemu... - odparła. - Wszystko w jak najlepszym porządku... Przez chwilę zdawało się jej, że Jack będzie nalegał na dokładniejsze wyjaśnienie rozmowy, ale zapewne zrezyg nował, widząc jej dumne spojrzenie. Powoli twarz mu ła godniała. - No, to zmykam - powiedział. - I proszę nie zapomi nać o mojej ofercie przewodnika po historii Tombstone. Widząc go bardziej swobodnym, uśmiechnęła się. - Dziękuję za łaskawą propozycję. Rozważę ją. - Nie wątpię. 1 proszę mi dać znać, gdy podejmie pani decyzję. Mallory, musimy porozmawiać! - powiedział nagle Jack od drzwi. Mallory, zaskoczona, zachwiała się na drabince. Tak, jak Jack o to prosił, nie „pętała się pod nogami", niemniej doradzała Fredowi i Jimowi, jak chce mieć wyłożoną płyt kami ceramicznymi łazienkę. Fred zreperował wszystkie rury i ich złącza, wymienił też główkę prysznica, by nie oblewała przygodnych gości. Po dwóch tygodniach dom zaczął wyglądać inaczej. Dach został pokryty na nowo, sufity poreperowane i po-
sc
an
da
lo
us
malowane. Wylano płytę fundamentową pod dodatkową sypialnię i łazienkę. Betonowe ławy były gotowe na przy jęcie ciężaru grubych ścian z bloków ceglanej glinki wy palonej na słońcu, już gotowych do ustawienia. Każda minuta spędzona na przyglądaniu się robocie wy pełniała Mallory wielką radością. Ilekroć uważała, że może zostawić Sammi w sklepie, pędziła do swojego ukochane go domu. Lubiła się przyglądać pracy Freda i Jima, którzy okazali się doskonałymi fachowcami. Często z nimi roz mawiała na temat ogólnych problemów budownictwa w okolicy i udziału w nim Jacka. Od nich też dowiedziała się, jak bardzo była w błę dzie, sądząc, że Jack boryka się z finansowymi trudnościa mi. Nie brak pieniędzy był powodem, dla którego Jack Clanton jeździł sześcioletnią furgonetką i mieszkał niesły chanie skromnie w malutkim mieszkanku. Nie skąpił dobrym pracownikom, płacił im dobrze, ale na siebie wydawał mało, każdego zarobionego dolara in westując w firmę bądź kupując nieruchomości. Za ważniej sze od życia w luksusie uważał zabezpieczenie sobie przy szłości, a pracownikom dobrych warunków życia. Jedyną zaś rzeczą, której pragnął dla siebie, było odzy skanie domu zbudowanego przez dziadka, a sprzedanego w końcu przez matkę w okresie poważnych kłopotów pie niężnych. Mallory było bardzo głupio, że stała się prze szkodą w realizacji tego marzenia. Nie miała jednak po : czucia winy, nadto pokochała ten dom. Od dwu dni Jack przebywał w interesach w stanowej stolicy, Phoenix, co w pewnym sensie bardzo jej odpowia dało. Kiedy go nie widziała, łatwiej było nie myśleć o tym, jakie wywoływał w niej uczucia. Teraz stanął niespodzie wanie w drzwiach, w koszuli z zawiniętymi po łokcie rę kawami i w kapeluszu zepchniętym na tył głowy i znowu
sc
an
da
lo
us
podskoczyło jej serce. Musi się bardzo pilnować. Starać się niczego po sobie nic okazywać, nic pochopnie nie mówić. - Dzień dobry, Jack, czym ci mogę służyć? - spytała niewinnie. Ostrożnie obszedł naczynie z zaprawą i stos przygoto wanych do układania piętnastocentymetrowych meksykań skich płytek podłogowych i stanął pod drabiną. Mallory nie podobał się wyTaz jego oczu. Nie wróżył niczego dobrego. Głęboka zieleń znamionowała zbliżającą się burzę. - Po pierwsze zabieraj się stąd i pozwól moim ludziom wykonywać robotę w spokoju. - Wykonują robotę w spokoju. Ja się tylko przyglądam. - I stale podsuwasz jakieś sugestie, wtrącasz się, mó wisz, jak mają robić, i rozpraszasz ich uwagę. - Ja rozpraszam ich uwagę? - Była szczerze zdumiona. Pracujący nie opodal Fred i Jim spojrzeli po sobie i oświadczyli, że robią małą przerwę, bo jest okropnie go rąco, po czym wyszli. Z wyrazu twarzy Jacka można było wnioskować, że za chwilę zrobi się jeszcze goręcej. Mallory miała przedziwne wrażenie, że Jack wypełnia cały pokój. - Słyszałem, że kiedy mnie nie było, spędzałaś tu pra wie cały czas. Skończył się etap „panny Earp" i „pani"! Definitywnie przeszedł na „ty". Czy należało na to pozwalać zaangażo wanemu do renowacji budynku przedsiębiorcy? Chyba nic na to nie poradzi. A może nie chce. - Po pierwsze nic cały czas, a po drugie to mój dom - odparła. Powinna zejść z drabiny i stawić mu czoło. Nie, lepiej rozmawiać z tej wysokości, to jej zapewniało iluzo ryczną przewagę. - To można z łatwością zmienić - odparował.
sc
an
da
lo
us
Zignorowała tę zawoalowaną ofertę kupna. - Wiem, że to twój dom kontynuował. - Ale ja od powiadam za robotę. Jej jakość i tempo. T.C. mówił mi, że jesteś tu częściej niż w sklepie. - Z pewnością dobrze obliczył, ponieważ siedzi w skle pie częściej niż tu przy robocie - odcięła się natychmiast, gryząc się zbyt późno w język. Niepotrzebnie ujawniła swoją nadopiekuńczość w stosunku do młodszej siostry. - Nadal cię niepokoi ich przyjaźń? Odpowiadam za Sammi. Ma dopiero osiemnaście lat. - No właśnie, jest dorosła. Wszyscy o tym wiedzą, z wyjątkiem ciebie. - Uniesieniem dłoni powstrzymał jej protest. Daj sobie spokój. Nieważne. Przyszedłem tyl ko ci przypomnieć, że zaangażowałaś mnie i moich ludzi w celu wykonania konkretnej roboty. Tak czy nie? - No tak - odparła, trzęsąc się ze złości. . - Więc trzymaj się z daleka i daj mi ją wykonać. - Ja też się na czymś znam. - Czyżby? - Przechylił głowę, mierząc Mallory scep tycznym spojrzeniem. - Mój ojciec, zanim się wycofał z zawodu, był właści cielem sklepu żelaznego w Illinois. Pomagałam mu, od kiedy sięgałam głową lady. - I to cię kwalifikuje do udzielania rad w sprawie kła dzenia płytek ceramicznych? - Oczywiście! To mój dom - powtórzyła z uporem. - Mallory, posłuchaj! Tak naprawdę nie można. Zostaw mnie i moich ludzi w spokoju. Wiemy, co i jak mamy zro bić. Jesteśmy zawodowcami. Twoja obecność wprowadza nerwową atmosferę. Mallory zacisnęła usta, na policzki wystąpiły jej czer wone plamy. Zachowanie Jacka przypominało jej Charlesa. W jego głosie dopatrywała się lekceważącego tonu byłego
sc
an
da
lo
us
męża, kiedy krytykował wszystko, co przedsiębrała samo dzielnie. - Pan zapomina, panie Clanton, że to ja wynajęłam pana i mam prawo kontroli. - Czyżby chciała pani anulować umowę, panno Earp? Bo jeśli tak, to nie przyjdzie to pani łatwo. Uścisk dłoni jest wiążący w Arizonie. Nie wiedziała, czy Jack mówi poważnie, czy może to tylko żart? Miała też ochotę powiedzieć mu, co może zro bić z umową. I przez chwilę rzeczywiście zastanawiała się, czy nie powiedzieć, żeby sobie zabrał ludzi i poszedł. Nie, to byłoby bardzo głupie. Jej potrzebny jest dom. Ładny, wykończony. Zrobiła słodką minkę i powiedziała: - Ja nie zrywam umów. Zawsze dotrzymuję słowa. Ani mi w głowie zrywać kontrakt. Jest to nasza rodzinna tradycja. - Rodziny Earpów? - spytał z szelmowskim błyskiem w oczach. - Rodziny Earpów. Podparłszy brodę palcami, wpatrywał się w nią inten sywnie szparkami oczu. - Rozumiem to jako wyzwanie, by odsłonić pewne fa kty - powiedział. O Boże, pomyślała. Znowu rozmowa pozornie dotycząca remontu domu przekształca się w pojedynek na tematy oso biste z przeszłości. Grozi powrót dawnych sporów Clantonów i Earpów. Nie nadążała za jego myślami. Nie miała nawet zamiaru nadążać, ale nie pozwoli się zdominować. - Nie rzucam żadnych wyzwań, nie proszę o wyjaśnie nie niczego. Znam fakty i jestem ich pewna. Niech pan lepiej zrewiduje swoje. - Z kolei pani rzuca mi wyzwanie. - Tak, żeby raz na zawsze wyjaśnić sobie wszystko. Założywszy ręce na piersiach, siedziała na szczycie dra-
sc
an
da
lo
us
biny z dumnie podniesioną głową. Jej wyobraźnia umie ściła go pośrodku zapylonej Allen Street przed stoma laty: idzie z opuszczonymi dłońmi, czujny na każdy ruch, każde drgnięcie dłoni człowieka maszerującego w podobnej po stawie z przeciwnej strony. Za chwilę odbędzie się pojedy nek na śmierć i życie. To ona jest tym zbliżającym się przeciwnikiem... Zaraz rozstrzygnie się jej los... Mallory czuła, jak rośnie w niej napięcie. Ma naprze ciwko mężczyznę, który zdolny jest ją pokonać raz na zawsze. Ze zdumieniem zdała sobie sprawę, że jest pod niecona, że czeka na rozstrzygnięcie. Zgubiła tok myśli, co zapewniło przewagę Jackowi. - Konieczne jest rozstrzygnięcie sprawy raz na zawsze odezwał się. - O tak - odparła, tkwiąc myślami w scenie ze swojej wizji. - Proszę wyznaczyć miejsce i czas. - Zamyka pani sklep o piątej? Skinęła głową. - No, to piąta piętnaście przed „Ptasią klatką". - Muszę jeszcze wszystko podliczyć i zanieść pienią dze do banku - zaprotestowała. - Niech będzie o szóstej. Najpierw sprostujemy legen dę, a potem ja stawiam kolację. Nie ma przegranych i wy granych. Nie zamierzam triumfować. - Ja też nie mam zamiaru zaliczać się do przegranych. W czymkolwiek! - dodała. Przeszył ją dreszczyk emocji, od zyskiwała odwagę. Jej fakty są bezsporne. Wygrają w każdym pojedynku z jego faktami. - O szóstej przed „Ptasią klatką"! Jack zasalutował dwoma palcami, co było miejscowym obyczajem, jak to zdążyła zauważyć, i odszedł. Gdy znik nął jej z oczu, chwyciła kilka głębokich oddechów. Chyba z głupoty przyjęła jego wyzwanie. Ale teraz się nie wycofa. O szóstej nastąpi rozstrzygnięcie.
ROZDZIAŁ PIĄTY
sc
an
da
lo
us
Pożegnała się z Sammi i wyszła ze sklepu w ciepły wio senny wieczór. Natychmiast dostrzegła Jacka. Miał na so bie czarne dżinsy i jasnozieloną koszulę. Stał oparty o drewniany słup wkopany przed budynkiem pseudoteatru. Na słupie była umieszczona tablica, która obwieszczała, że w tym właśnie miejscu federalny marszal, Fred White, zo stał zabity przez Kędzierzawego Billa Brociusa. Mallory wiedziała, że Jack nie wybrał przypadkowego miejsca na czekanie na nią i że zamierza uwspółcześnić historyczną wersję sporu Earpów i Clantonów. Nadać jej nowy wymiar. Niech będzie. Byle tradycji stało się zadość i Earpowie wyszli zwycięsko. Mallory stanęła na skraju drewnianego chodnika, spo jrzała w lewo i w prawo na wąską ulicę mieszczącą ledwo dwa mijające się samochody, stwierdziła, że nic nie jedzie, i przeszła na drugą stronę. Ona też się przebrała. Długo się zastanawiała, co ma włożyć, wreszcie powiedziała sobie, że to przecież nie jest randka i że wystarczy spódnica i zło cisty sweter, który miała na sobie pierwszego wieczoru, kiedy poszukiwała Jacka. Nie chciała być zbyt elegancko ubrana. Mógłby Bóg wie co pomyśleć. Zdążyła jeszcze poprawić makijaż i przyczesać włosy, pozostawiając je nie spięte. Tak czuła się najlepiej. Jack, zobaczywszy ją, oderwał się od słupa i stał w nie dbałej pozie z kciukami wpakowanymi w tylne kieszenie spodni i z dłońmi sterczącymi na zewnątrz. Zawsze tak
sc
an
da
lo
us
stał, kiedy patrzył na coś, co go bardzo interesowało. Teraz patrzył na Mallory. Spojrzenia ich skrzyżowały się i Mallory widziała apro batę w jego oczach. On dostrzega, że jestem przystojna, pomyślała. I mimo wszystkich nieporozumień między ni mi, sprawiło to jej przyjemność. Gdy podeszła blisko, wy ciągnął kciuki z kieszeni i wskazując tablicę nad sobą, po wiedział: - Możemy już tu zaczynać prostowanie faktów. Głów ne kłopoty w stosunkach Earpów i Clantonów zaczęły się po śmierci Freda White'a. W myślach zatarła radośnie dłonie. Jack chyba wszy stkiego nie wie. Już się potknął, pomyślała. - Nie, mój drogi panie, kłopoty, jak je pan nazywa, za częły się, kiedy Clantonowie, McLowery'owie i ich pseudokowboje zaczęli podkradać bydło wzdłuż meksykańskiej granicy i buchnęli armii sześć mułów. Jack ujął Mallory pod rękę, przyciągnął blisko i z fał szywym zachwytem oświadczył: - Droga panno F.arp, dochodzę do wniosku, że posiada pani szerszą wiedzę, niż podejrzewałem. - O tak, panie Clanton. Ja wiem bardzo dużo, o wiele więcej, niż pan przypuszcza. - Zobaczymy, zobaczymy. Pociągnął ją chodnikiem. Poszła posłusznie w milczeniu. Słychać było tylko stukot ich obcasów na deskach podwieszonego na belkach chod nika. Po chwili odezwał się: - Pani wie, że strzelanina rozpoczęła się wtedy zupełnie przypadkowo. Kędzierza wy Bill i jego towarzysze ćwiczyli strzelanie do księżyca. Chodziło o to, kto trafi w sam środek. Napatoczył się wte dy White i chciał odebrać Billowi rewolwer. - To co najmniej niemądrze z jego strony. Jak śmiał! - Sarkazm do pani zupełnie nie pasuje, panno Earp.
sc
an
da
lo
us
- Ułożył sobie jej dłoń na przedramieniu, spojrzał surowo, ale oczy mu się śmiały. - Przepraszam szanownego pana. Postaram się wyrzec tego grzechu i podobnych - odparła lekko. - To świetnie. Gdzie to my byliśmy? - Przedstawiał pan sfabrykowaną na użytek naiwnych wersję wydarzeń prowadzących do przedwczesnego zgonu Marszala White'a. - Sfabrykowaną? Teraz dla odmiany złośliwość? Na tychmiast po daniu obietnicy, że nigdy więcej? - Serdecznie przepraszam, tak mi się wyrwało. - Niech pani uważa: pani przodek, Wyatt, jeden z za stępców szeryfa powiatu Pima, przebywał w tym czasie w jednym z barów. Spędzał tam zresztą wiele czasu... - Jak większość prawdziwych mężczyzn na Dzikim Za chodzie - uzupełniła z niewinną miną. - Słusznie zauważył kiedyś mój przodek, Wyatt, że skoro nie ma klubów YMCA, muszą je zastąpić bary. Historia przekazała tę sentencję. - Racja. Święta prawda. Niemniej, jeżeli będzie pani ciągle przerywać, to nigdy nie skończę. - Przepraszam, przepraszam! - Kiedy White zobaczył, że Wyatt idzie mu z pomocą, chwycił za rewolwer Billa. Rewolwer odpalił i zabił White'a. Wyatt „zneutralizował" Kędzierzawego Billa ciosem kolby pistoletu, który pożyczył od któregoś z przechodniów. White żył jeszcze przez kilka minut i rozgrzeszył całkowicie Billa, mówiąc, że to nie jego wina. Jednakże Kędzierzawy Bill nie wybaczył Wyattowi tego ciosu w głowę i upokorzenia na oczach całego miasta. Był to już któryś tam z kolei incydent między karpami a tak zwanymi kowbojami. - W owym czasie słowo „kowboj" miało znaczenie pejoratywne. Oznaczało złodziei krów - uzupełniła Mallory z pedanterią nauczycielki, - I co było dalej?
sc
an
da
lo
us
- Wkrótce potem Wyatt zrezygnował z funkcji zastę pcy szeryfa, ponieważ dwaj jego przyjaciele kandydowali do wyborów na stanowisko szeryfa i nie chciał być zmu szony do opowiedzenia się za jednym bądź drugim. - Czy to były te wybory, podczas których pański przo dek, Ike Clanton, podorzucał masę kartek do urn wybor czych, ponieważ chciał, żeby został wybrany jego czło wiek? Jack stanął, żeby zastanowić się nad odpowiedzią. Spo jrzał w niebo, jakby tam szukał inspiracji. Nie znajdując jej, wybąkał: - Chyba te... tak, chyba te. Ale co z tego wynika? - Nic. A co pan o tym wydarzeniu sądzi? - My, Clantonowie, zawsze byliśmy społecznie nasta wieni. - Powiedział to chytrze, z przesadzoną, przekomiczną skromnością, spuszczając oczy ku ziemi. - Było ponad sto fałszywych kartek w urnach - uzu pełniła Mallory. - Może Ike Clanton umiał liczyć tylko do nieco ponad sto. Nie należał do najbłyskotliwszych członków rodziny. - Jest pan zupełnie niemożliwy - stwierdziła. - I jak rozwinęła się sytuacja? Szli dalej, a Jack wyjaśniał, że chociaż Clantonowie i McLowery'owie mogli od czasu do czasu coś przeskrobać, to w zasadzie nie byli gorsi od wszystkich innych ludzi, którzy w Tombstone i okolicy mieszkali przed stu leciem, kiedy to jeszcze miasto należało do powiatu Pi tna, czyli podlegało jurysdykcji wymiaru sprawiedliwości w Tucson, Tucson było jednak zbyt odległe, aby przedsta wiciele prawa mogli skutecznie rozwiązywać problemy Tombstone. No i w efekcie wielu mniej zacnych obywateli Tombstone wykorzystywało tę sytuację. Mallory trwała jednak przy swoim: Clantonowie
sc
an
da
lo
us
i McLowery'owie byli przestępcami, gdyż gwałcili prawo. Zmusiła nawet Jacka do przyznania, że Virgil Earp był doskonałym marszalem, czyli przedstawicielem federalne go wymiaru sprawiedliwości, w odróżnieniu od szeryfa wybieranego lokalnie. W trakcie dalszej dyskusji połączonej ze spacerem oboje przyznali, że ich przodkowie, zarówno Clantonowie, jak i Earpowie, byli po prostu oportunistami. Earpowie inwes towali w przybytki hazardu i spekulowali na akcjach ko palni srebra, Clantonowie zaś „wyswobadzali" bydło, któ rego pochodzenie i przynależność do czyjegoś stada były wątpliwe. Kiedy tak chodzili i przekomarzali się, wydobywając z pamięci szczegóły zaczerpnięte z lektur o historii miasta, Mallory przypomniała sobie próby jakichś rzeczowych roz mów ze swym byłym mężem. Charles wiele ją jednak nauczył, chociaż nic dopuszczał sprzeciwu w dyskusji. Jack jakby odgadł jej myśli, gdyż zadał pytanie: - Gdzie się pani tyle dowiedziała o południowej Arizo nie? Na uniwersytecie? - Można by tak powiedzieć. Mój były mąż jest profe sorem uniwersytetu. Byłam jego dokumentalistką. - Czy to on dzwonił tamtego dnia? - Tak. On. Skrzywiła się, wspominając, że od tamte go dnia Charles dzwonił jeszcze dwukrotnie. Za każdym razem wyrażał wielką troskę. Zaofiarował nawet pomoc, gdyby jej „sklepik" miał kłopoty finansowe. Mallory była bardzo zaskoczona tymi telefonami, tym bardziej że nie zachęcała go do tego. - Ja trochę studiowałem historię i nie słyszałem o żad nym profesorze Earpie - powiedział zdumiony. Wybuchnęła śmiechem. - Przecież to jest moje nazwisko. Przedstawiałam też
sc
an
da
lo
us
Samanthę! Samantha Earp, Earpem był mój ojciec. Powró ciłam do panieńskiego nazwiska po rozwodzie. Przez sześć lat nazywałam się Garrison. - Chyba nie Charles Garrison? - Jack stanął jak wryty. - A więc pan jednak o nim słyszał? - Owszem, przez jeden semestr chodziłem na jego wy kłady. Co pani przyszło do głowy wychodzić za tego pom patycznego, pustogłowego durnia? Mallory żałowała, że wymieniła nazwisko Garrison. Za dużo Jackowi opowiada. Zapatrzyła się w przestrzeń, za dając sobie pytanie, dlaczego jest tak niepoprawną gadułą. Chyba dlatego, że właśnie tego wieczoru po raz pierwszy tak miło jej się rozmawia z Jackiem. Bez napięć, weso ło. Nie chciała dać się wciągnąć w rozmowę o nieudanym małżeństwie. Mimo że już tyle czasu minęło od rozwodu, nadal było jej głupio, a niektóre z psychicznych ran zada nych przez Charlesa nadal krwawiły. - Powiedz, Mallory... Przecież ty... - Mówił ciepłym, zachęcającym głosem, jak kapłan namawiający do przynie sienia sobie ulgi przez głośne wypowiedzenie tego, co dręczy. - To są sprawy bardzo osobiste, Jack... Tym razem oboje przeszli na „ty". - Ale ty pierwsza poruszyłaś ten temat - wtrącił. Przez parę sekund wpatrywała się w Jacka. Jeśli mu nie powie, to on i tak wygrzebie skądś interesujące go infor macje. Jest uparty... Oczywiście zakładając, że mu na niej zależy... A zależy mu? - Głupota dzierlartki - odparła. - Studentka zapatrzona w profesora, w którym widzi bożyszcze... Zresztą... boja wiem... Widziała, że Jack nie jest usatysfakcjonowany tą odpo wiedzią.
sc
an
da
lo
us
- On jest chyba kilkanaście lat od ciebie starszy? - Ponad piętnaście. - Jakby chcąc pozbyć się jakiegoś ciężaru, Mallory przerzuciła włosy na plecy. Nie miała wątpliwości, że Jack zacznie zadawać dalsze pytania. To zupełnie naturalne. Czuła już to w tej chwili. Będzie pytał o jej życie z Charlesem. Ale tego nie chciała i nie miała zamiaru mu opowiadać. Jack musiał coś dostrzec w wyrazie jej twarzy, gdyż po paru sekundach odwrócił wzrok, ujął ją pod rękę i po wiedział: - Spacer jeszcze nie skończony. 1 nic koniec opowie ściom. Obrzuciła go wdzięcznym spojrzeniem. Przechodzili właśnie przed zagrodą od ponad stule cia noszącą nazwę „O.K.Corral". Zagroda przylegała do rancza. - O właśnie! To sławne wybijanie się wcale nic odbyło się na tej łące, jak mówi popularna legenda - poinformował ją Jack - ale na tym przyległym polu. Gdyby po wypadku z White'em wszyscy napili się zimnej wody, poszli spać, ochłonęli, to nic by się nie stało... - Smutne! - Mallory potakiwała, przyglądając się fur tom ogrodzenia rancza. - Najsmutniejsze dla Clantonów - mruknął Jack. - Wiem. Zabity został Billy Clanton. A miał dopiero dziewiętnaście lat. Trafił na ścieżkę przestępstwa i dosięgła go kara - zakończyła sentencjonalnie Mallory. Jack chwycił ją oburącz i obrócił ku sobie. Stali twarzą w twarz. - Znowu zaczynasz? Mam dość twoich przemądrza łych wypowiedzi i pochopnych wniosków. Kto cię tego nauczył? Rozmawiaj normalnie, dziś już udowodniłaś, że potrafisz.
sc
an
da
lo
us
- Chyba się nie spodziewałeś, że spokojnie zaakceptu ję przypuszczenie, że moi przodkowie mogli źle postępo wać? - Tak, nie powinienem się tego spodziewać. Znając ciebie - dodał w końcu z głębokim westchnieniem. Mallory nie usiłowała się wyswobodzić z trzymających ją mocno dłoni. Spłynęło na nią kojące poczucie bezpie czeństwa. - A więc, jaki jest wynik pojedynku? Nikt chyba nie wygrał? - Jeden jeden - przyznał. - Wobec tego nie musisz mi stawiać kolacji? - Patrzyła na niego zalotnie. - Dla celów kolacyjnych powinienem uznać, że prze grałem... Skąd jej nagle przyszła ochota na flirtowanie? Może to jej od dawna uśpiona skłonność do igrania z ogniem. I dla czego teraz nic się nie boi, a przedtem uciekała od myśli, że Jack jej się podoba? Narzuca się, jest twardy jak skała, ale nigdy nie będzie jej do niczego zmuszał. Była tego pewna. - No, to chodźmy na tę kolację - zdecydowała. Jack ujął jej dłoń i poprowadził, tak jak prowadzi się dziecko, do lokalu o nazwie „Bella Union", gdzie zamówił steki i butelkę wina. Kontynuowali rozmowę, ale szybko odeszli od historii Tombstone i własnych przodków, roz mawiając o własnych przeżyciach i życiowych doświad czeniach. Nie chcąc jednak zbyt się zagłębiać w ten temat, znów powrócili do przeszłości. Jack opowiadał legendy o ukrytych skarbach, co oczy wiście było doskonałą okazją do ponownego wspomina nia pieniędzy ukrytych rzekomo przez Jude'a Bluestone'a, a pochodzących z obrabowanego banku.
sc
an
da
lo
us
Mallory twierdziła, że pieniądze tkwią gdzieś nadal w jakiejś pieczarze w górach Chiricahua. - Na jakiej podstawie sądzisz, że pieniądze nadal tam są? - spytał Jack. - Zdarzyło się to w 1895 roku, a poza tym wszyscy mówią, że zastępca szeryfa znalazł pieniądze i schował dla siebie. Mallory wtuliła się wygodnie w fotel i wypiła łyczek wina. „Bella Union" była bardzo przytulnym miejscem. Nie żadną tam superelegancką restauracją, lecz zacisznym lokalem, gdzie można było liczyć na proste, ale dobrze przyrządzone dania. Rozejrzała się po gęsto obsadzonych stolikach. Sporo miejscowych, ale i sporo turystów zwa bionych tu legendą Dzikiego Zachodu oraz mającymi wiel ki rozgłos wydarzeniami w samym Tombstone. Ileż to fil mów z historii Dzikiego Zachodu kręcono właśnie tu. - Grzebałam w tej historii więcej i dłużej niż ktokolwiek - odparła. - To prawda, że zastępca szeryfa, George Early, ruszył w pościg za Jude'em Bluestone'em i wrócił z pustymi rękami, a gdy zrezygnował ze swojej funkcji, opływał w pie niądze. Ale wyjaśniał to otrzymanym spadkiem. - Czemu mało kto dał wiarę - wtrącił się Jack. - Bo nikomu nie chciało się zajrzeć do rodzinnego ar chiwum w Missouri, skąd George pochodził. George był sierotą, ale miał cioteczną babkę w St. Joseph, która nie zapomniała o nim, sporządzając testament. - Ludzie zawsze wierzą w to, w co chcą wierzyć, Mal lory - sucho skonkludował Jack. - George obnosił się z li stem adwokata w tej sprawie, pokazywał wszystkim, ale mu nie wierzono. - A więc znasz całą historię? - spytała. - Część. Ale ty nie skończyłaś swojej opowieści. 1 nie powiedziałaś, dlaczego sądzisz, że pieniądze są ukryte gdzieś w górach.
sc
an
da
lo
us
Czy ja nie wypiłam za dużo wina. pomyślała. Kręciło się jej trochę w głowie. I było jej tak jakoś lekko. Wcale przyjemnie. Uśmiechnęła się do Jacka i pochyliła nad sto łem, podpierając się łokciami. - Mam pamiętnik George'a Early'ego - obwieściła konfidencjonalnie. Jack był tak zaskoczony, że wypuścił z ręki podnoszoną właśnie butelkę, która z łoskotem upadła, ale nie przewró ciła się i na szczęście nie zbiła. - Pamiętnik George'a Early'ego? Własnoręcznie przez niego pisany? Skinęła głową. - Gdzie to wygrzebałaś? Mallory zachichotała. Tak, wypiła zbyt wiele, przecież w zasadzie nigdy nie chichocze. Jack tak uważnie słucha. Umie słuchać. Dobrze jest mu się zwierzać. Szumiało jej w głowie. - Kochany Charles był uznanym autorytetem historii Ari zony. No i nadal jest. Często otrzymuje stare dokumenty w celu potwierdzenia ich autentyczności. Ale czasami otrzy muje tak po prostu. Ten dziennik George'a był w pudle do kumentów przysłanych przez wykonawcę testamentu starej damy, która umarła w wieku lat stu trzech. W powiecie Gra ham. I to pudło zostawił jej ojciec, który był szeryfem, kiedy George wyruszał w pościg za Jude'em Bluestone'em. Jack wpatrywał się w Mallory wzrokiem wyrażającym zarówno absolutne zdumienie, jak i pełną nadziei cieka wość. - Niech mnie piorun! 1 tam był ten pamiętnik? Mallory przechyliła głowę i przypatrywała się cieka wie Jackowi. Miło jest mieć wdzięcznego słuchacza, ale... Właśnie! Dlaczego Jack jest taki zaintrygowany i podnie cony tą informacją?
sc
an
da
lo
us
Przez długi czas siedział bez ruchu, głęboko zamyślony, tak mocno zaciskając palce na nieszczęsnej butelce, że aż mu zbielały ich końce. - No i jak ten pamiętnik trafił w twoje ręce? - spytał w końcu. - Charles nie mógł potwierdzić jego autentyczności gdyż nie zgadzały się pewne daty. Powiedział mi nawet, że to fałszerstwo, gdyż wymienione daty nie pasowały do dni, kiedy George rzekomo poszukiwał Jude'a. Ponieważ oka zało się, że nie ma żadnych spadkobierców i pudła ze sta rymi papierzyskami nikt nic chciał, mogłam sobie wziąć ten pamiętnik. - Skoro Charles powiedział, że jest fałszywy, to dlacze go jesteś przeciwnego zdania? Uwaga, Mallory, pomyślała. Zbliża się krytyczna faza, która grozi ci utratą wiarygodności. Co prawda Jack nie jest takim pedantem, jak Charles, i nie będzie się nadto czepiał. Z drugiej strony może ci roześmiać się w nos. - Czuję, że jest autentyczny - odparła. Nie roześmiał się, ale z niedowierzaniem zapytał: - Czujesz? Po prostu czujesz? - Nie żądaj ode mnie więcej. - Machnęła parę razy dłonią, jakby odpędzała dym z papierosa lub potencjalne obiekcje. - Jestem absolutnie przekonana o jego autenty czności. Dlatego zamierzam udać się w góry na poszuki wanie kryjówki. Kiedy tylko będę mogła zostawić Sammi na kilka dni... - Pójdziesz w góry, opierając się wyłącznie na przeczu ciu? - Spoglądał sceptycznie. - Tak! - Bardzo impulsywne działanie. A ty nie wyglądasz na impulsywną kobietę. - W zasadzie nigdy nie działam impulsywnie. Z drugiej
sc
an
da
lo
us
strony wierzę w moje szczęście. Ograłam cię przecież w pokera. - Szczęście w pokerze i szansa znalezienia w tych gó rach skarbu sprzed stu lat. to dwie różne rzeczy. Nie ma gwarancji, że szczęście ci dopisze. - Nie ma też pewności, że nie dopisze. - Znasz przynajmniej góry Chiricahua? - Właściwie to nie... - Tej części planu jeszcze nie dopracowała. - Mam zamiar wynająć przewodnika. - Niemądry pomysł. Dowie się jeden, po co idziesz w góry, a ruszy twoim śladem cała gromada. - I myślisz, że kiedy coś bym znalazła, to ktoś trzepnie mnie w głowę i wszystko zabierze? - Należy z tym się liczyć. Masz mapę gór? - George wszystko dokładnie opisał. Jak szedł, dokąd, podaje kierunki i odległości, punkty orientacyjne... - No i masz tam krzyżyk, który powiada; „Kop tutaj!". - Na samym końcu drogi trochę się gubi... - Mallory odepchnęła kubek z kawą, podciągnęła rękawy swetra do łokci i zaczęła bębnić palcami po blacie stołu. Nadal kręciło się jej ciut w głowie, ale jasno dochodziło do niej każde słowo Jacka. 1 z tych ostatnich słów wynikało, że Jack zaczyna mówić tak jak Charles. - Jeszcze wszystkiego do końca nie przemyślałam. I tak naprawdę to nie wiem, co zrobię, kiedy wreszcie dojdę do końca opisanej przez George'a drogi. - Przecież od samego początku widać, że to jest nie do ugryzienia... - Myślisz, że mi się nie uda? Zaskoczony jej agresywnym tonem podniósł dłoń. - Hola, hola! Tego nie powiedziałem. Natomiast uwa żam, że powinnaś mieć przewodnika, który... - Cześć, Jack, witam, panno Earp...! - powitał ich tu balny męski głos.
sc
an
da
lo
us
Byli tak pogrążeni w rozmowie, że nie zauważyli stoją cego nad nimi mężczyzny. Mallory rozpoznała Dana Wilkersa, czwartego gracza w pokera owego wieczoru, kiedy poszukiwała Jacka. Stojącą wraz z nim kobietę Wilkers przedstawił jako swoją żonę, Susan. Jack się zerwał i szarmancko podsunął Susan własne krzesło, dostawiając dwa dodatkowe od sąsiedniego stoli ka, od którego przed chwilą odeszli już prawie ostami w lokalu goście. Po zamówieniu kawy dla przyjaciół Jack wdał się z nimi w rozmowę na lokalne tematy. Sprawa skarbu Bluestone'a została chwilowo zapomniana. Jednakże Mallory, jednym uchem przysłuchując się roz mowie, tkwiła w poprzednim temacie. Chyba już nic wię cej nie powinna Jackowi mówić. Nie dlatego, że nie miała do niego zaufania. Miała, i to coraz więcej, ale raził ją nieco paternalistyczny, pouczający ton, jakże przypomina jący jej Charlesa. Po latach nauk Charlesa nie mogła już tego wytrzymać. Jej lęki przed pouczaniem były smutną spuścizną małżeństwa. I teraz, kiedy ktoś, na kim jej zale ży, ironizuje i wyśmiewa jej opinie... Ktoś, na kim jej zależy?! Chyba po raz pierwszy zdała sobie sprawę, że zależy jej na Jacku. Patrzyła teraz na niego pogrążonego w rozmo wie, do której wciągał wszystkich, tamtych dwoje i ją. Nie było wątpliwości, że jest troskliwym przyjacielem i do brym gawędziarzem. Dan okazał się znawcą lokalnej historii i uwielbiał opo wieści dotyczące osób zaginionych i nie rozwiązanych za gadek. Ani Jack, ani Mallory nie wymienili Kłamliwego Jude'a, bo po co było budzić czyjeś podejrzenia. W miarę upływu czasu Mallory coraz bardziej dochodziła do wnio sku, że Jack jest naprawdę czarującym kompanem. Nie wyobrażała sobie Charlesa w podobnej roli przy restaura-
sc
an
da
lo
us
cyjnym stoliku. Teraz, kiedy całkowicie włączyła się w rozmowę, porzucając osobiste rozmyślania, odczuła wielką ulgę, stwierdziwszy, że jest partnerem akceptowa nym przez pozostałych na równych prawach. Wyszli razem wszyscy czworo i pożegnali się na chod niku. Dan i Susan poszli w swoją stronę, Mallory zaś skie rowała się w stronę swego sklepu i pokoiku nad nim. Jack ją powstrzymał. - Chodź, Mallory, coś ci pokażę... - Ale co? - Zobaczysz. - Na jego twarzy pojawił się szeroki uśmiech. - Gdzie jest to, co mam zobaczyć? - spytała nieco po dejrzliwie. - Miejże cierpliwość. Powiedziałem, że zaraz zoba czysz. - Pociągnął ją za sobą. Chciała czy nie chciała, musiała iść. - Czy ty mi tutaj szykujesz jakąś sztuczkę Gary'ego Coopera? Podeszli do furgonetki Jacka. Otworzył jej drzwiczki i pomógł wsiąść, sam też wsiadł i zapuścił motor. - I nie mów nic na Gary'ego Coopera. Był prawdziwym kowbojem. A poza tym jedna gwiazdeczka opowiadała, że przed swoim małżeństwem należał w Hollywood do grona najlepszych kochanków. Była wściekła i patrzyła ponuro na Jacka. Gotów jest zepsuć miły nastrój wieczoru, wciągając ją w coś, czego zupełnie nie chciała. A w każdym razie wmówiła sobie, że nie chce. Milczała aż do przyjazdu do Benson. Jack zatrzymał furgonetkę przed jakimś domem na skraju miasteczka. W świetle pojedynczej lampy podwórzowej zorientowała się, że jest to budynek z cegły. W oknach paliło się żółte
sc
an
da
lo
us
ciepłe światło. Za domem znajdowała się stodoła i zagroda dla bydła. - Gdzie my jesteśmy? - spytała Mallory. U mojej siostry. Wysiadaj, zaraz ją poznasz. Mallory zawahała się. Nie była pewna, czy jest gotowa do poznawania rodziny Jacka... Przecież dzisiejszy wie czór to nawet nie randka, a poza tym wcale nie są zaintere sowani sobą uczuciowo... Nim mogła zaoponować, Jack ujął ją pod ramię i poprowadził do drzwi. - Nie martw się, na pewno ją polubisz. Już poznałaś najgorszego członka rodziny, reszta nie sprawia kłopotu. - Ten najgorszy to ty? Oczywiście, że ja. - Otworzył drzwi, wprowadził Mallory do środka i dopiero wtedy zaczął głośno pytać, czy ktoś jest w domu. Po kilku sekundach wybiegła do nich zadbana blondyn ka z promiennym uśmiechem. - Moja siostra, Carolyn Barrett, a to jest Mallory Earp przedstawił Jack. Obie kobiety podały sobie ręce, a Carolyn, prowadząc gości do kuchni, obwieściła: - Bardzo mi miło wreszcie panią poznać. A nieco wcześniej poznałam pani siostrę. - Kiedy? - Właśnie dziś wieczorem. Przywiózł ją do nas T.C. Przypuszczam, że w tym samym celu - dodała enigmaty cznie. - Idźcie do zagrody, dołączę do was za parę minut. Teraz muszę dopilnować ciasta, które piekę na jutrzejszy parafialny bazar dobroczynny. Jack pociągnął Mallory do tylnych drzwi. - W jakimże ja tu jestem celu? - spytała. - Gary i ja... Gary to mąż Carolyn... jesteśmy partne rami w hodowli koni. Jedna klacz dziś urodziła. - Wskazał
sc
an
da
lo
us
głową stodołę ze stajnią i wybieg przed nią. - Chodź, zo baczysz wspaniałego źrebaka. W boksie pachnącym świeżym sianem stała dorodna klacz, osłaniając trzęsącego się na nogach źrebaczka, który zabierał się nieporadnie do ssania. Mallory uklękła na sia nie i delikatnie dotknęła grzbietu źrebaka. Ten odwrócił głowę i spojrzał na nią poważnie brązowymi oczami. - Jaki on piękny! Z pewnością Sammi oszalała na jego widok. - Zupełnie straciła głowę - zgodziła się Carolyn, która właśnie nadeszła. - I wiesz co? - zwróciła się do brata. - Gary pojechał do miasta kupić pudełko cygar do rozda wania znajomym. Zupełnie, jakby mu się urodził syn. - Bo i ma powód do dumy odparł Jack. - Dwa pier wsze mioty urodziły się martwe. Carolyn porozmawiała z nimi przez kilka minut, a po tem wróciła do swojej kuchni, zostawiając Mallory i Jacka w cichej stajni. - Twoja siostra jest bardzo miła. Polubiłam ją - przy znała Mallory. - I zupełnie niepodobna do ciebie. - I dlatego ci się podoba. Bo nie irytuje. - To prawda. Jack roześmiał się dobrodusznie, a Mallory poczuła gę sią skórkę. Uświadomiła sobie, że grozi jej zakochanie się w tym mężczyźnie.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
sc
an
da
lo
us
Śmiech Jacka przebrzmiał, pozostawiając Mallory wstrząśniętą tym odkryciem. Drżącą ręką odsunęła włosy, które przesłoniły jej twarz. Co ma teraz zrobić? Przede wszystkim nie wolno do tego dopuścić. Nie wolno jej zakochać się. Już raz to zrobiła i skończyło się bardzo źle. Na szczęście tym razem wcale się jeszcze nie zakochała. Po prostu czuła do Jacka wielką sympatię. I miała dla niego podziw. Aby lepiej to sobie uświadomić, zaczęła głośno wyliczać to, co budziło w niej ów podziw: - Pod wieloma względami jest pan niezwykłym czło wiekiem, Jacku Clantonie - zaczęła żartobliwym tonem. - Po pierwsze ma pan przedsiębiorstwo remontowe, w któ rym zatrudnia pan bratanka i siostrzenicę. Po drugie hoduje pan konie ze szwagrem. Fred i Jim mówili mi, że posiada pan liczne nieruchomości w całej Arizonie. Nie koncentru je się pan na jednym... - Nie chcę mieć kłopotów finansowych - odparł. Chwi lę milczał, nim dodał: - Nasze rodziny bardzo się różnią... - Pod jakim względem? - Po pierwsze moi rodzice nie mieli żadnego przedsię biorstwa ani gospodarstwa zapewniającego rodzinie byt. Ojciec nas porzucił, kiedy Carolyn miała dwanaście lat. Matka umarła po sześciu latach. Carolyn była już wtedy zamężna. Zamieszkałem z nią i z jej mężem. Byliśmy
sc
an
da
lo
us
wszyscy jeszcze bardzo młodzi. Troje dzieciaków uczą cych się życia... Miała ochotę mu powiedzieć, że dobrze się tego życia wyuczyli, ale ogarnęła ją nagle taka czułość dla Jacka, że nie mogła wydobyć z siebie słowa. Musiały to być dla niego trudne lata. Nawet nie można tego porównać z jej domem, gdzie dwoje rodziców chuchało i dmuchało na córki, ochraniając je przed złym światem i zaopatrując we wszystko. Jack zapatrzył się w przestrzeń. - Jeszcze kiedy ojciec był z nami... Praca nigdy nie trzymała się go długo. Byliśmy bardzo biedni. Jedynym naszym bogactwem było wspomnienie przeszłości... - I dlatego ta historia rodziny jest dla ciebie tak bardzo ważna? - Chyba tak. - Z tego też powodu chciałeś odkupić mój dom? - Częściowo dlatego. - Czy ojciec kiedykolwiek wrócił? - Nie, ale dzwonił, kiedy potrzebował pieniędzy. Przed dziesięcioma laty, kiedy szedł gdzieś w Kentucky ciemną drogą, potrącił go samochód. Zabity na miejscu. Carolyn i ja pochowaliśmy go tam... Sprawiło jej radość, że się przed nią otworzył. Jeszcze bardziej zaczęła go szanować i podziwiać. I panicznie oba wiała się przekroczenia niewidzialnej granicy, za którą kry ła się miłość. Kiedy wracali do Tombstone, Mallory głowiła się, dla czego on jej to wszystko powiedział. Nie miała zamiaru pytać, gdyż domyślała się odpowiedzi, jednak chciałaby z jego ust ją usłyszeć, a jednocześnie bardzo się jej bała. W Tombstone Jack zostawił samochód na początku Al-
sc
an
da
lo
us
len Street i pieszo poszli w kierunku sklepu. Mallory otwo rzyła drzwi i odwróciła się, żeby powiedzieć dobranoc. Jack stał zbyt blisko, jego szerokie ramiona zasłaniały świa tło ulicznych lamp. Zupełnie straciła poprzednią pewność siebie, wstrzymała oddech. Jack wypowiedział miękko imię Mallory i przywarł ustami do jej ust. Serce na chwilę przestało bić, świat się zakręcił. Westchnęła głęboko, nie przerywając pocałunku. Najpierw poczuła ciepło jego warg, a potem całe ciało przeniknął żar. Jack dłońmi przewędrował wzdłuż jej rąk aż do ramion i szyi, po czym objął delikatnie twarz. Przez chwilę trzymała własne dłonie na jego talii, by móc go odepchnąć, a potem przesunęła je na plecy mężczyzny, objęła go i przytuliła się. Otrzymując taki sygnał akceptacji, Jack wydał prze dziwny odgłos, ni to jęk, ni okrzyk, i przywarł do niej jeszcze mocniej. Zaczął obcałowywa jej oczy i policzki, by powrócić do ust, tym razem niemal je miażdżąc. Była jednocześnie przerażona i podniecająco zachwy cona. Nie mogła oddychać, ale po chwili zapomniała, że jest jej to potrzebne. Przemknęła jej przez głowę myśl, że wcale się tego nie spodziewała, ani jego pocałunków, ani własnej reakcji. A przecież powinna, wszystko do tego prowadziło. I dlaczego się nie spodziewała, że mężczyzna, który osiągnął w życiu tak wiele własnym uporem, siłą przebicia i wiarą w siebie, wykorzysta pierwszą okazję, aby jej pokazać, że umie też wspaniale całować. Jack był silny, męski, wspaniały i jednocześnie przera żał. Miał oczywiście jeszcze całą masę innych cech, do strzegała je, ale nie potrafiła teraz ich sobie uświadomić. Pragnęła go...! Jednakże jego szalona pasja zrodziła pewien lęk. Gdzie się podziała łagodność, którą zawsze okazywał? Co się
sc
an
da
lo
us
stało z dezynwolturą graniczącą z absolutną swobodą za chowania. Teraz zachowywał się, na przykład, jak człowiek ogarnięty szaleństwem. Zupełnie źle go odczytała. Zbudo wała sobie fałszywy obraz. Wyswobodziła się z uścisku. - Dość, Jack! Ja... - Co ty? - spytał zduszonym głosem, podnosząc gło wę. Oczy mu błyszczały, oddychał urywanie, a ciepło tego oddechu przyjemnie muskało jej policzek. - Nie jestem... - zaczęła. - A właśnie, że jesteś. I nie zaprzeczysz temu. co czu jesz. - Powrócił do przerwanego pocałunku. Tak, nie mogła zaprzeczyć temu, co czuła. Przeniosła dłonie na jego czarne włosy i delikatnie przeczesywała je palcami. Jakże mogła żądać od niego, by przestał ją cało wać, kiedy chciała, by nigdy nie przestał dostarczać jej tego upajającego uczucia? Swoją namiętnością dawał jej do zro zumienia, że jest najponętniejszą kobietą na świecie. - Chodź ze mną. Mallory - szepnął głosem, który wy rażał to wszystko, co i ona czuła. - Sammi może raz zostać sama. - Nie... nie... nie mogę - wyjąkała, zdobywając się na kolejny wysiłek, by się wyswobodzić z uścisku. Poprawiła sobie włosy i wyjętym z kieszeni kawałkiem ligniny prze tarła spuchnięte wargi. Spojrzenie miała mętne i jakby nie przytomne. Pozwoliła się ponieść uczuciom. Przestała myśleć. Jack wzbudził w niej uczucia, których istnienia w ogóle nie po dejrzewała. Jeśli popełniła tak straszliwy błąd, wiążąc się z Charlesem, który był zaledwie imitacją męskości, to jaką katastrofą może się skończyć związanie się z Jackiem? - Słuchaj mnie... uważnie.-. - zaczęła drżącym gło sem. To nie jest... to na pewno nie jest dobry pomysł.
sc
an
da
lo
us
- Zasłoniła dłońmi twarz i patrzyła na Jacka przez palce. - Ja nie jestem... - zaczęła, ale urwała, widząc jakiś ruch w głębi sklepu. - Stale zaczynasz mówić, że nie jesteś... Nie jesteś, co? Gotowa? Tak możesz sobie mówić, ale ja to widzę zupełnie inaczej. I nie powiesz przecież, że nie chcesz. Widzę, że bardzo chcesz. Odwróciła się od niego w stronę drzwi. Zaczęła się bać. Własnych uczuć, jego niespodziewanej pasji i siły. A przede wszystkim bała się, że może popełnić kolejny błąd. W tym momencie zobaczyła w drzwiach prowadzących na górę Sammi i T.C. A ponieważ nie wiedziała, jak sobie z tym wszystkim poradzić, skorzystała z pretekstu i zaczę ła krzyczeć: - Miałam się niczego nie obawiać, tak? No, to patrz, twój ukochany braciszek jest z moją siostrą! Jack skoczył jak oparzony i zdołał jeszcze dostrzec Sammi w ramionach T.C. - To nie jest... w porządku - wyjąkała Mallory. - Ona z pewnością nie jest gotowa! Trzeba położyć temu kres... - Ruszyła na górę, ale Jack zacisnął dłoń na jej ramieniu. - On nic złego nie robi - powiedział spokojnie. - Tylko dokładnie to samo, co my robiliśmy przed chwilą. Spójrz! - Poszła za jego wzrokiem. - I wiesz, co ci powiem - ode zwał się ostro. - Ty wcale nie martwisz się o Sammi. Ty przez cały czas myślisz o sobie. No i co mu na to odpowiedzieć? Jeśli potwierdzi, to on zacznie ją wykpiwać, a jeśli zaprzeczy, to na nią skoczy Wybrała trzecie wyjście: spojrzała mu prosto w oczy. Miała nadzieję, że Jack dostrzeże jej rozdygotane wargi, jeszcze opuchnięte po jego namiętnych pocałunkach.
sc
an
da
lo
us
- Wybacz mi, Jack, ale idę do domu. Rozwiązywać rodzinny problem. - Ujęła klamkę. Położył dłoń na jej dłoni. - Idę z tobą - oświadczył. - To jest nasz rodzinny prob lem. Earpów i Clantonów. To była decyzja, nie propozycja. Mallory wiedziała, że musi ustąpić. - No, więc chodź! - powiedziała tonem obwieszcza jącym, że to ona kontroluje sytuację, chociaż oboje wie dzieli, że tak nie jest. - Idę głównie po to, aby cię powstrzymać przed zrobie niem jakiegoś głupstwa - mruknął. - Nikt mnie nie będzie uczył postępowania z własną siostrą - odcięła się. - Oczywiście, dawno z tego zrezygnowałem - burknął. - Ty natomiast czujesz się powołana do pouczania mnie, jak postępować z moim bratankiem. Obdarzywszy go piorunującym spojrzeniem, Mallory pchnęła drzwi i weszła do środka. Sammi i T.C. odskoczyli od siebie. Młody człowiek zrobił się czerwony jak piwonia, ale stał, odważnie patrząc wujowi prosto w oczy. Mallory bała się, że Jack skwituje sprawę porozumie wawczym mrugnięciem do T.C. czy innym tak zwanym męskim sygnałem, dostrzegła jednak na jego twarzy powa gę i nieme pytanie. Sammi też była szkarłatna, nie ze wstydu czy z powodu zaskoczenia, ale z radości i podniecenia. Patrzyła w T.C. wniebowzięta, a potem z radosnym uśmiechem zwróciła się do siostry: - Cześć'. Spędziliście miło czas? Planowane słowa utkwiły Mallory w gardle. Poczuła jednocześnie niepokój, niepewność i zazdrość. Na to ostat nie uczucie wpłynął wyraz twarzy Sammi. Kiedy wreszcie
sc
an
da
lo
us
zdecydowała się ostro odpowiedzieć siostrze, uprzedził ją Jack. - Doskonale. Mieliśmy wspaniały wieczór. A wy? - Cudowny - odparła Sammi. - Przyszedł T.C. i oglą daliśmy film telewizyjny. I pogryzaliśmy prażoną kukury dzę. - Mówiła głosem tak podnieconym i tak przepełnio nym radością, że można by przypuścić, iż spędzali czas na pełnej przygód wycieczce. - 1 pojechaliśmy do Benson obejrzeć źrebaka... - Ja... Myśmy też go widzieli - przyznała Mallory. - Prawda, jaki wspaniały? - wykrzyknęła Sammi. Bez śladu zażenowania ujęła dłoń T.C, który najpierw wydawał się zdziwiony, ale potem dumnie się wyprężył. Objął czule dłoń dziewczyny i oboje tak stali, oczekując reakcji Jacka i Mallory. Wzrok T.C. wydawał się mówić, że chociaż on sam ma tylko dwadzieścia lat, to wie dobrze, czego pragnie. Rodzinna cecha, pomyślała zdesperowana Mallory. Wszystko i wszyscy sprzysięgają się przeciwko niej. De monstracyjne zachowanie Sammi i T.C. było tego przy kładem. Miała ochotę zaciągnąć siostrę na górę i wytłu maczyć, na co się naraża i w co brnie. Osiemnastolet nia dziewczyna nie jest nigdy odpowiednio przygotowa na, by dać sobie radę z uczuciami, których odbicie widziała na twarzy siostry. Ale czy Sammi by posłuchała? Mallory też nie słuchała przestróg rodziców, kiedy ją ostrzegali przed egocentrycznym Charlesem Garrisonem. A przecież była wówczas podobno bardziej dojrzała niż Sammi obe cnie. Za plecami wyczuwała zdecydowaną postawę Jacka. Było to niemal fizyczne doznanie. Jack z pewnością pil nie baczy na każdy jej gest i każde słowo. Jest gotów na tychmiast interweniować, gdyby zrobiła coś niewłaściwei
sc
an
da
lo
us
go, oczywiście jego zdaniem. Z trudem zdobyła się na uśmiech i powiedziała: - No to doskonale, że spędziliście miły wieczór. Robi się jednak późno, a jutro czeka nas ciężka praca... - Ja już właśnie wychodziłem - wtrącił T.C. - Odprowadzę cię do dżipa - zaproponowała Sammi. Oboje czmychnęli, ocierając się w wąskim korytarzyku o Mallory i Jacka. Jack wykorzystał sytuację, by odsuwa jąc się z drogi, przyciągnąć do siebie Mallory. Kiedy młodzi zniknęli, Mallory uwolniła się gwałtow nym szarpnięciem i powiedziała zjadliwie: - Miło widzieć, że przynajmniej jeden przedstawiciel rodu Clantonów ma jakieś maniery. Najwyższy czas, żebyś i ty sobie poszedł. Nie protestowałaś przeciwko moim manierom, kiedy na ulicy wcierałaś mi się pod skórę - odparł ze ściągniętą, złą twarzą. - To, co powiedziałeś, jest obrzydliwe i niesmaczne. - Zacisnęła usta. - Ale prawdziwe. - Jesteś wściekły, ponieważ... ponieważ ci odmówi łam. Nie chciałam iść z tobą do twojego mieszkania... i... i... - Była bliska płaczu. - I chętnie byś poszła, Mallory, bardzo chętnie, gdyby twego rozsądku nie zaćmił irracjonalny lęk. - Masz o sobie zbyt dobre mniemanie. Usiłowała od zyskać panowanie nad sobą i nad sytuacją. Patrzyła z wy zwaniem. Niech sobie ten zarozumiały okaz męskości nie wyobraża, że... - Nie mam zbyt dobrego mniemania o mojej skromnej osobie. - Podszedł tak blisko, iż myślała, że znów będzie chciał wziąć ją w ramiona. 1 wątpiła, czy miałaby dość siły i chęci, by mu się opierać. Ale on tylko powiedział: - Co
sc
an
da
lo
us
prawda poprawiło mi się nieco samopoczucie i nawet po jawiła się duma, kiedy mnie tak całowałaś. Aż urosłem! Zatrzęsła się ze złości. Dlaczego ona musi zawsze z nim przegrywać? Mogła zaprzeczać do woli, ale oboje wiedzie li, co do siebie czują. W jej głowie kotłowało się tyle myśli dotyczących po wstałej sytuacji, że nie mogła dociec, co ją w tym wszy stkim najbardziej martwi czy stanowi przeszkodę. Aha, jest! Najbardziej boli ją fakt, że jeszcze raz Jack nie zacho wał się zgodnie z przypisanym mu przez nią charakterem. Przez pierwszą część wieczoru był miłym i pełnym czaru kompanem, a potem wyszła na wierzch jego prawdziwa natura drapieżnego samca. Nigdy by tego nie podejrzewała. Nawet u tego Jacka Clantona, którego poznała przy kar tach, przedsiębiorcy budowlanego i człowieka sukcesu. - Najwyższy czas, żebyś sobie poszedł - oświadczyła. Jack włożył kapelusz i przyglądał się Mallory spod opu szczonego nisko ronda. Wytrzymywała z trudem to spo jrzenie i naprawdę pragnęła, by sobie szybko poszedł, gdyż za parę minut wróci Sammi, a potem należało spokojnie się zastanowić, co powinna jej powiedzieć. Nie miał jednak zamiaru odchodzić. - Co było takiego strasznego w twoim nieudanym mał żeństwie, że obecnie odmawiasz swojej siostrze prawa do odrobiny szczęścia? - Wcale jej nie odmawiam prawa do odrobiny czy na wet pełnego szczęścia - syknęła. - No, to powiedz mi coś o tym małżeństwie - nalegał. - To nie twoja sprawa... - Jakie ono było? - Charles był zazdrosny - wyrzuciła z siebie. - No, miał po temu powody. - Jack skrzyżował ręce i patrzył z wyrazem takiej wyższości, że miała ochotę wy-
sc
an
da
lo
us
pchnąć go za drzwi, choć najprawdopodobniej nie miałaby na to dość siły. - Jesteś bezczelny! - odparowała. - 1 nic nie rozumiesz. - No, to mi wyjaśnij. - Charles nie był zazdrosny o innych mężczyzn. Był zazdrosny o swoją wiedzę. Ilekroć usiłowałam wypowie dzieć swoją opinię na jakikolwiek temat, który stanowił cząstkę jego specjalności, wyśmiewał mnie. Krytykował moją dokumentację, wnioski, wszystko. Zawsze musiał mieć rację. Nigdy nie przyznał, że się myli. Nie dopuszczał takiej myśli. - Oczy Mallory ciskały błyskawice. Duma nie pozwoliła jej ujawnić, że wszystkie debaty z Charlesem kończyły się jednakowo: ona bliska łez, on natomiast triumfował. - I najśmieszniejsze w tym wszystkim jest to, że wydał dwie książki, do których ja przygotowałam do kumentację, a właściwie napisałam cały tekst, na który on tylko naniósł swoje poprawki. - Wypomniałaś mu to podczas rozmowy telefonicznej. Słyszałem. - I wszystkie wnioski i synteza musiały być jego. Obie książki zostały wydane już po naszym rozwodzie. Ostatnia przed paroma miesiącami. Przysłał mi egzemplarz z auto grafem. - Parsknęła. - Ale części honorarium nie przysłał? - Otrzymałam skapitalizowane alimenty. I niczego więcej od niego nie żądam. - Masz prawo do części honorarium - upierał się Jack. - Nie chcę. - Czyli spełniałaś rolę gloryfikowanej sekretarki? - Gloryfikowania nie było. - Dlaczego od niego wcześniej nie odeszłaś? Obrzuciła spojrzeniem wnętrze ciemnego sklepu, jakby tam szukała odpowiedzi.
sc
an
da
lo
us
- Nie potrafiłam przyznać się do popełnionego błędu. Od samego początku moi rodzice ostrzegali mnie, że on jest dla mnie za stary, że jest egocentrykiem, że nic z mał żeństwa nie wyjdzie... Nie zawsze i nie wszystko było źle... - Spojrzała chyłkiem na Jacka. - Było źle wtedy, kiedy chciałaś myśleć za siebie, mieć własne życie i zainteresowania - skonkludował Jack. - Na przykład założyć własny interes... Jak ten sklep... - I sprowadzić do domu Sammi, żeby z nami zamiesz kała - dokończyła Mallory. Wiedziała, że znowu mówi za dużo. Wszystko zaczęło dziać się tak szybko, tak nagle. Cały ten wieczór to jedna wielka emocjonalna huśtawka, poruszająca wspomnienia, wyzwalająca uczucia. Najpierw rozmowa w miłym nastro ju, potem fala nieokiełznanego pożądania, następnie szok wywołany spotkaniem Sammi i T.C. w miłosnym uścisku. Czuła się tym oszołomiona, przestraszona i jakby trochę zagubiona. Szukała odpowiedzi na cisnące się pytania, po trzebowała czyjejś rady i wsparcia... - Ten typek nie lubił Sammi? - Ponieważ rodzice tak bardzo chcieli pojechać do Afryki, zaproponowałam, żeby Sammi zamieszkała z nami. On oświadczył, że trzeba ją oddać do jakiegoś zakładu... - I wtedy go rzuciłaś? - Tak. - I dlatego teraz zadzwonił? Chciał sprawdzić, czy ma cie siebie dość? - Tak myślę. Pewnie sobie wykombinował, że do niego wrócę. Nie wiem, na jakiej podstawie tak sądził. Od mie sięcy nie zamieniliśmy słowa. - On musi czegoś chcieć. Wzruszyła ramionami. Rany jeszcze się nie zabliźniły. Nie chciała o tym mówić. A poza tym lada moment pojawi
sc
an
da
lo
us
się Sammi. Nie powinna zobaczyć starszej siostry w tym stanie. - I ty teraz myślisz, że T.C. może podobnie potraktować Sammi. I że ja mogę tak potraktować ciebie? Wykombino wałaś sobie, że każda minuta u boku innego mężczyzny będzie podobna do życia z tym płazem Garrisonem. - Nie nazywaj go tak. I nie chcę już o tym mówić. To do niczego nie prowadzi. - Bo nie chcesz, żeby doprowadziło. - Zdenerwowany przeszedł się po ciemnym sklepie, potem wrócił do niej. - Wiesz, po co ci opowiadałem o mojej rodzinie? - spytał. Zaprzeczyła ruchem głowy. - Po to, żebyś wiedziała, czego się można po mnie spodziewać. - Od pierwszego spotkania wiedziałam, czego się po tobie spodziewać. - Opowiedziałem o moich rodzicach, abyś wiedziała, że sam musiałem wszystko w życiu zdobywać. I nie cofam się przed przeszkodami. Nie na długo... Na tyle tylko, ile mi potrzeba, by znaleźć inny sposób podejścia, zdobycia tego, czego pragnę. Kobiety także... Mallory mimo woli zacisnęła pięści. - Dziękuję ci za ostrzeżenie. Od tej chwili będę się miała przed tobą na baczności. Może już sobie pójdziesz? Wydawało jej się, że chce ją złapać za ramię i mocno potrząsnąć, ale on tylko wyciągnął palec i wycelował nim w jej nos. - Już sobie idę, ale wrócę. I będziemy się bardzo często widywać, to jest malutkie miasteczko. Poza tym odnawiam twój dom, a mój bratanek, chcesz czy nie chcesz, zakochał się w twojej siostrze. I ona jest w trakcie zakochiwania się w nim. O tak, moja droga, będziemy się widywali codzien nie, a któregoś z tych dni, zapewniam cię, że bardzo nie-
sc
an
da
lo
us
długo, zdasz sobie wreszcie sprawę, że nie jestem podobny do twojego byłego męża. - Jack, to wszystko dzieje się za szybko. Ja nie potrafię zebrać myśli... - Mimo to postaraj się je zebrać, żeby zastanowić się nad tym, co ci teraz powiedziałem. Co ci dziś powiedziałem i czego doznałaś. - Zbliżył się, podparł dłonią jej brodę i pocałował. Był to władczy, żądający kapitulacji pocału nek. I był gorący, zapowiadający wszystko, czego tak bar dzo pragnęła. Czy rzeczywiście możliwe jest spełnienie marzeń? Ni gdy w przeszłości nie doświadczyła ani podobnych pra gnień, ani takiego pożądania. To nowe doświadczenie było zarówno wspaniałe, jak i bolesne. A jakim będzie wtedy, kiedy przestanie się przed nim bronić? Oderwał na chwilę usta i powiedział: - Nie bój się, kochanie! - Ja się nie boję... - skłamała. Zignorował oczywisty blef. Otoczył ją ramieniem i wy szeptał: - Któregoś dnia to nastąpi, Mallory. Przyzwyczaj się do tej myśli i przestań kluczyć, przestań chować głowę w piasek. Zdrowy rozsądek nakazywał czym prędzej przerwać tę rozmowę. Powinna się odwrócić i iść na górę. Jack zna jdzie drogę, a Sammi zarygluje drzwi. Ale gdyby chciała odejść, Jack najprawdopodobniej zatrzymałby ją siłą, póki nie dałaby mu odpowiedzi, jakiej chciał. Ponieważ nie mogła tego zrobić, opierała się. Potrząsnęła energicznie głową i kasztanowate włosy opadły jej na ramiona. - Powiedziałeś przecież, że nie interesuje cię małżeń stwo - wydusiła z siebie. - Co ty znowu wygadujesz, Mallory? Kto mówił co-
lo
us
kolwiek o małżeństwie? Nazwałaś je zresztą pułapką. Mie liśmy dopiero pierwszą randkę i okazję na pierwszy zale dwie pocałunek! Pośpieszyłaś się z tym małżeństwem. - Żądałeś ode mnie więcej - rzuciła oskarżycielskim tonem. - Chciałeś, żebym z tobą poszła do ciebie. - To nie oznacza, że chciałbym cię do czegokolwiek zmuszać. Ja nie jestem taki jak on. Nie jestem do niego podobny, Mallory. Tamten cię głęboko zranił, ponieważ cię nie doceniał. I dlatego nic nie zajdzie między nami, dopóki ty sama nie będziesz tego chciała. Dopóki ty nie będziesz sama ze sobą szczera. Tylko niech pani zapamięta, panno Earp, że my, Clantonowie, jesteśmy bardzo uparci. Uparty jest mój bratanek, uparty jestem ja. - Skinął jej przyjaźnie głową i wyszedł, pozostawiając Mallory w stanie oszoło mienia. Rozdygotaną.
sc
an
da
Mallory obchodziła swój własny dom. Noskiem kow bojskiego buta odtrącała z drogi kamienie. Poranne słoń ce zaczęło lekko przygrzewać, hulał wiosenny wiaterek, wzbijając tumany pyłu. Miała na sobie czerwoną jedwabną sportową kurtkę i wypłowiałe niebieskie dżinsy, które przez sześć lat mał żeństwa trzymała w szafie, ponieważ Charles nienawidził dżinsów, uważając je za zbyt mało kobiecy strój. Włosy rozpuściła i wiatr zdążył je już potargać. Przetarła oczy, czując wielkie zmęczenie, a raczej ogól ne znużenie. Zdawała sobie sprawę, że to jej własna wina. Parę razy wyprostowała ramiona, chcąc pozbyć się sztyw ności, jaka ograniczała ruchy stawów. Może to był rezultat wewnętrznego napięcia, które towarzyszyło przez całą noc jej niespokojnym snom. Przyszła obejrzeć postęp robót. Było bardzo wcześnie, nie pojawił się jeszcze nikt z pracowników. Mogła więc
sc
an
da
lo
us
być sama, by rozkoszować się widokiem świata otaczają cego jej przyszły, własny dom. Wszędzie postęp robót był widoczny. Nad dobudowaną sypialnią położono już szkielet dachu. Podobnie nad tą częścią, gdzie miała znajdować się nowa łazienka. Za mie siąc wszystko miało być skończone. Z pewnością będą tu szczęśliwe. Ona i Sammi. Oczywiście, jeśli Sammi się je szcze do niej odezwie. Mallory westchnęła ciężko na wspomnienie rozmowy, jaką odbyła z siostrą. Poprzedniego wieczoru zrobiła głu pstwo. Postąpiła dokładnie tak, jak sobie obiecywała, że nie postąpi, i jak Jack zakazał jej postępować. Gdy Sammi pożegnała się z T.C. i wróciła do domu, Mallory zaczęła czynić jej wyrzuty. Dalej rozmowa potoczyła się bardzo niedobrze. Być może Sammi była nieco opóźniona w rozwoju i zbyt długo chroniona przed światem i jego okrutnymi aspektami, niemniej znała życie i jego podstawowe kano ny. Spokojnie oświadczyła siostrze, że kocha T.C. i nic, co Mallory może jej powiedzieć, nie zmieni tego faktu. W wypowiedzi Sammi Mallory słyszała echo swoich własnych słów, kiedy rodzice twierdzili, że Charles nie jest odpowiednim dla niej mężczyzną. Wtedy również mówi ła, że kocha Charlesa i będzie go kochała do końca swo ich dni. Przypominała sobie te idiotyczne zapewnienia o miłości i aż się skręcała wewnętrznie. Przecież Sammi nie wie, co mówi, i nie zdaje sobie sprawy z konsekwencji. Niczego nie zmienia fakt, że T.C. w niczym nie przypomina Char lesa, Sammi przecież nic nie wie o miłości. Nie zna jeszcze dobrze TC. Nie ma podstaw, by mówić, że go kocha. Kiedy Mallory wszystko to jej powiedziała, Sammi całkowicie straciła nad sobą panowanie. Ponieważ nigdy to się nie
sc
an
da
lo
us
zdarzyło w przeszłości, Mallory, jeszcze pod wrażeniem konfrontacji z Jackiem, zareagowała zbyt ostro. Siostry po łożyły się spać, wzajemnie na siebie wściekłe. Po źle prze spanej nocy Mallory wstała bardzo wcześnie i od razu poszła do remontowanego domu, by pobyć trochę w samo tności. Obeszła zgromadzone na podjeździe materiały budow lane i weszła frontowymi drzwiami, wdychając z rozko szą zapachy świeżego tynku, farb i drewna. Jej własny dom. Podeszła do dużego okna z widokiem na Tombstone, usiadła na starym parapecie, który jeszcze bardziej ob luzowany niż przedtem obsunął się wraz z nią. W osta tniej chwili chwyciła się futryny okiennej, aby nie upaść. Ostrożnie ustawiła deskę parapetową na starym miejscu i usiadła po raz wtóry. Oparta plecami o framugę podciągnęła nogi, obejmując je dłońmi. Jak na sielskim obrazku... Ponieważ była znużona - w każdym razie tak sobie wmawiała - myśli jej powędrowały do Jacka i przeprawy, jaką z nim miała ubiegłego wieczoru. Było to dla niej, o dziwo, naturalniej sze i łatwiejsze, niż zastanawianie się nad domem. Właściwie Jack nie usiłował jej omamić. Nie próbował pokazać się innym, niż jest w rzeczywistości. Kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, od razu dostrzegła ce chę bezwzględności w jego charakterze. Co prawda skrzęt nie ją ukrywał za fasadą dobroduszności. Zdjął maskę ubiegłego wieczoru. I już nie było mowy o normalnych między nimi stosunkach. To znaczy o sto sunkach klienta i przedsiębiorcy budowlanego. Prawdę po wiedziawszy, to taki stosunek nigdy między nią a nim nie istniał. Podobnie nie było już mowy o żartobliwym konty nuowaniu rodzinnego sporu Earpów i Clantonów. Jack to wszystko zburzył.
sc
an
da
lo
us
Jego pocałunki i to, co powiedział, radykalnie zmieniły sytuację. Żałowała tego, co stało się Wieczorem, gdyż nie miała ochoty akceptować konsekwencji, a główną konse kwencją było to, że straciła kontrolę nad przebiegiem wy darzeń. A lubiła ją mieć. Zdała sobie również sprawę, że nie rozwiązała dawnego problemu: własnego stosunku do przeszłości, konkretnie do Charlesa. Usiłowała zrobić teraz porządek w myślach. Co powin na zrobić, co ma zrobić i co może zrobić? Gdyby nie poważnie komplikująca sytuację obecność Jacka, potrafiłaby ułożyć stosunki z Sammi i własne życie zgodnie z wcześniejszymi założeniami. Wszystko mogło by jeszcze powrócić do normy. Gdyby nic cień rzucany przez Jacka... Usłyszała nagle kroki. W drzwiach stanął Jack. Wes tchnęła ciężko. I tu nie zostawia jej w spokoju! Miał na sobie jak zwykle dżinsy i do tego ciemną dżin sową koszulę, która pamiętała lepsze czasy. Kowbojski kapelusz przesunięty był na tył głowy, co twarzy nadawało zawadiacki wyraz, chociaż przeczyło temu bystre spojrze nie, jakie rzucił w kierunku Mallory. Niósł pas narzędzio wy i termos z kawą. Ale po co zjawił się tak wcześnie? Odkręcił z termosu kubek i nalał parującego płynu. - Wiedziałem, że tu jesteś, zobaczyłem samochód. Przyjechałaś na kontrolę czy na kłótnię? Miała ochotę zerwać się i gorąco zaprzeczyć tej krzyw dzącej insynuacji, że jest kłótliwą osobą. Zachowała je dnak kamienny spokój, skinęła nonszalancko głową i po wiedziała: - Dzień dobry, Jack. Widzę, że jesteś w swym zwykłym beztroskim nastroju. - A po cóż bym miał zmieniać formułę, która dotych czas przynosiła same sukcesy? spytał.
sc
an
da
lo
us
Mallory zacisnęła usta, dochodząc do wniosku, że jest jeszcze zbyt wcześnie, a poranek zbyt piękny, by tracić nad sobą panowanie i niepotrzebnie się denerwować. - Odpowiadając na pierwszą część twego pytania: tak, przyjechałam sprawdzić postęp robót. I jestem bardzo za dowolona. Nie mam zamiaru niczego zmieniać. Stąd więc płynie wniosek, że nie ma powodów do kłótni. - Owszem, są - zauważył. - Mój bratanek i twoja sio stra. Ty i ja. A poza tym ja i ty. Doszedł do niej wspaniały aromat kawy. Wyszła z. domu na czczo. Nie miała jednak zamiaru o nic go prosić. Nie ma nic darmo. - Jesteś śmieszny. Ty i ja? TC. i Sammi? Nie boję się ciebie, a Sammi da sobie radę ze swoimi sprawami. - Oczywiście, oczywiście, Mallory. Tylko żartowałem. Nieproszony usiadł przy jej stopach. Luźno osadzony parapet poruszył się. Jack, usadowiony wygodnie, wypił duży łyk kawy. Potem wyciągnął ku niej dłoń z plastyko wym kubkiem. Odmówiła ruchem głowy. - Wiesz, kogo najbardziej się boisz? - spytał. - Kogo? - Samej siebie. - Chyba już to wszystko przerabialiśmy parę razy wczorajszego wieczoru. Było to bezcelowe i nudne. - I znów różnimy się opiniami. To już nam weszło w krew. - Wstał i pochylił się nad nią. - Krew można oczyścić z wirusów, a złe obyczaje porzucić.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
sc
an
da
lo
us
Znowu musiała walczyć z uczuciem, że Jack ją przytła cza i obezwładnia. - Czy byłbyś łaskaw się odsunąć? - spytała, ale efekt tych słów unicestwiło lekkie drżenie głosu przy ostatnim słowie. Odchrząknęła i dopowiedziała tym razem zimnym tonem: - I w ogóle nie zapraszałam cię, żebyś koło mnie siadał. Odsunął się i usiadł na poprzednim miejscu, pociągając jeszcze jeden łyk kawy. - Twarda z ciebie sztuka, Mallory Earp. To rodzinna cecha Earpów. - Przesuń się, bo mi przeszkadzasz. Chcę wstać - po wiedziała, ignorując przytyk. W milczeniu patrzył na nią przez kilka sekund, jakby się zastanawiał, czy nie odmówić żądaniu, wreszcie jednak odstawił kubek i wstał. Deska parapetu akurat w tym mo mencie rozpadła się na dwie części. Mallory w obawie przed upadkiem na ziemię oparła się dłonią. Jeden palec trafił w szparę między obie połowy parapetowej deski, któ re właśnie schodziły się z powrotem. Krzyknęła z bólu i usiłowała wstać. Zimny podmuch porannego wiatru spowodował, że zadygotała. - Co się stało? Co ci jest? - spytał zaniepokojony Jack, który nawet nie dostrzegł perypetii z parapetem. Zawstydzona własną niezdarnością usiłowała odtrącić jego rękę i sama wstać. Upadła z powrotem na przełama-
sc
an
da
lo
us
ny parapet, narażając na szwank pośladek. Wyrwał się jej kolejny okrzyk bólu, a jednocześnie miała ochotę roze śmiać się. Jack o nic już nie pytał, tylko chwycił ją wpół i postawił na ziemi. Instynktownie położyła mu dłoń na ramieniu, aby nie stracić równowagi. - Coś cię boli? Skaleczyłaś się? - zapytał z troską w głosie. - Tylko moja godność doznała obrażeń - odparła. - Ale co się właściwie stało? - Pękł parapet, niechcący włożyłam w szparę palce, a kiedy siadałam, obie części się zeszły. Ujął jej dłoń i zaczął rozcierać palec. - Już lepiej? Skinęła głową, powstrzymując się od rozcierania owego drugiego miejsca. Spojrzała spod oka na Jacka. W jego wzroku widziała wyłącznie troskę. - Kiedy upadłam z powrotem, drzazga... - mruknęła. Ponieważ nie dokończyła zdania, spojrzał zdziwiony. Po paru sekundach domyślił się i w oczach zatańczył mu cho chlik. Z góry wiedziała, co Jack powie. I powiedział: - Wiktoriańska dziewica! Wstydzi się słowa pupa lub choćby pośladek. Oj Mallory, Mallory! I miał rację, w jego obecności nie zachowywała się nor malnie. - To nieważne - odparła. - Może powinienem owo bezimienne miejsce też roze trzeć - zaproponował. - Powiedziałam, że nieważne. Chociaż to wszystko twoja wina. - Moja? Niby z jakiego powodu? - Gdybyś nie usiadł, nie obruszyłby się parapet. - Gdybym wiedział, że twoja szyneczka jest w takim
sc
an
da
lo
us
niebezpieczeństwie, nigdy bym nie narzucił ci mojej obe cności. O nie! Bóg mi świadkiem, że nie dybię na ciebie, ani na ową... - chrząknął - część twojej anatomii. Kiedy pierwszy raz zobaczyłem cię w dżinsach, natychmiast so bie przypomniałem, po co Bóg stworzył kobietę. - Jesteś wstrętny antyfeminista. Odmawiasz kobietom praw! Widzisz w nich tylko zabawkę... - Nie jestem anty nic, nie odmawiam kobietom praw, widzę w nich wyłącznie piękno, a poza tym w pełni doce niam kobiecą urodę, której ci nie brakuje - usiłował połe chtać jej miłość własną. - Jak wszystkie z tobą rozmowy, ta również prowadzi donikąd. - Mam inne zdanie. Dokądś zmierzamy i dokądś do trzemy. Wspomniałaś parapet. Nie pękłby, gdybyś nie wpa dła w panikę i nie... - Bardzo mnie zabolało - usiłowała się tłumaczyć. - Czyżby tylko to było przyczyną? - Czy nigdy nie możesz przyjąć za prawdę tego, co mówię, tylko zawsze chcesz szukać ukrytego znaczenia? - To byłoby bardzo nudne odparł Jack. Ludzie za częliby we wszystko wierzyć. Przestaliby myśleć, zastana wiać się, kombinować. Umarliby z nudów. Wyobrażasz sobie świat? Podszedł do okna i zaczął odrywać resztki parapetu. Ustąpiły po krótkim zmaganiu. - Potrzebny będzie nowy parapet, solidniejszy - po wiedział i zaaferowany pochylił się nad oknem. Mallory zaglądała mu przez ramię. - Tu coś jest! - wykrzyknęła podniecona. Widać było prostokątny zarys czegoś wpuszczonego w gruby mur z gliny. Jakieś czterdzieści na dwadzieścia centymetrów.
sc
an
da
lo
us
- Wygląda na skrzynkę - stwierdził Jack. - Chyba tak - zgodziła się Mallory. Jack zgarnął zbite kawałki gliny i usiłował poruszyć tajemniczy przedmiot. Był zbyt ciasno osadzony. Mallory bez pytania wyjęła z narzędziowego pasa Jacka nóż do kitu. Jack zaczął odłupywać nim cienką warstwę gliny, odsłaniając jeden bok skrzynki. Następnie z drugiej strony podważył przeciwległy bok, przechylając pudło. Coś się w nim przesunęło. - W środku coś jest! - wykrzyknęła podniecona Mallory. - Rzeczywiście. Wygląda na skrzynkę do amunicji... - Do amunicji? Myślisz, że w środku są naboje? - A kto by zamurowywał amunicję? Niby po co? - Kto by zamurowywał cokolwiek? - odparowała. - Ten, kto budował ten dom. - Twój dziadek? Po co by to robił? - Nie mam pojęcia. - Rodzinne legendy o niczym takim nie wspominają? - Gdyby wspominały, już dawno wydobyłbym skrzynkę. - No tak, oczywiście. Jack usiłował wyłuskać skrzynkę, ale tkwiła uparcie i nie dała się poruszyć. - Wygląda na starą. Na pewno tkwi w tym murze od dwudziestych lat. - Z kieszeni wyjął scyzoryk i ostrzem przeciągnął wzdłuż szpary między pokrywą a pudłem. Mallory była niesłychanie podniecona. Uwielbiała tego rodzaju tajemnice związane z historiami rodzinnymi. Po paru minutach podważania i odginania pokrywa odskoczyła. Mallory wstrzymała oddech. Jack sięgnął w głąb pudła i wyjął ceratowy woreczek. - Co to u diabła jest? - mruknął do siebie i usiadł ple cami do ściany. - Coś, co twój dziadek chciał chronić, ale i ukryć.
sc
an
da
lo
us
Przez długie sekundy patrzyli na siebie w milcze niu, jakby chcieli przedłużyć okres pełnego nadziei oczeki wania. Kiedy Jack wreszcie otworzył woreczek, znalazł w nim złożony w kilkoro arkusz pożółkłego papieru. Pochylili nad nim głowy. Stara mapa wojskowa gór Chiricahua. Tekst w rogu potwierdzał, że jest to mapa spo rządzona na użytek wojskowy i opiera się na danych z koń ca ubiegłego stulecia. - Ciekawa pamiątka - stwierdziła Mallory. - Ale dla czego w pudle wmurowanym pod parapet okna? - Nic mam pojęcia, po co mu była ta mapa. I dlaczego uważał ją za coś tak cennego, żeby ukrywać przed rodziną. Przez wiele minut siedzieli nad mapą. W pewnej chwili Jack wydał okrzyk zdziwienia. - Już wiem, co to jest! Mapa wskazuje miejsce ukrycia skarbu Kłamliwego Jude'a. Niech mnie...! - Chyba żartujesz! - Mallory chciała przechwycić ma pę, ale Jack trzymał ją mocno, odczytując wskazówki wy pisane w dole mapy słabo widocznym ołówkiem. - Skąd ta mapa tu się wzięła? Jack długo milczał, nim zdecydował się odpowiedzieć. - Mallory, nie powiedziałem ci tego, ale George Early, ten pomocnik szeryfa, który ruszył w pościg za Kłamli wym Jude'em Bluestone'em... - No co ten George Early? - To był mój pradziadek. Mieszkał w tym domu do śmierci z moim dziadkiem Jackiem. - Mogłeś wcześniej o tym powiedzieć - oburzyła się. - Chciałem usłyszeć, co ty wiesz. Czy masz jakieś dowo dy, że George Early ukradł czy nie ukradł tych pieniędzy. Byłem wstrząśnięty, słysząc, że znalazłaś dziennik George'a. - I dlatego mnie wczoraj upiłeś, żebym wszystko ci wygadała? - rzuciła oskarżycielskim tonem.
sc
an
da
lo
us
- Bardzo chętnie mówiłaś, nie musiałem cię upijać. - Jesteś ohydny, wstrętny typ. - Miałem powody, aby tak postąpić. - Jakież to mogą być powody, żeby z kogoś podstępnie wyciągać informacje i samemu ukrywać istotne fakty? Jack był poirytowany jej insynuacjami i zacisnął usta, ale rozłożył mapę, aby oboje mogli na nią patrzeć. Po kilku sekundach Mallory na tyle się uspokoiła, by coś na niej dostrzec. Czuła się oszukana, poniżona i wykorzystana w identyczny sposób, w jaki wykorzystał ją Charles. Mimo to postanowiła nie reagować gwałtownie, ale zachować godność i spokój. - Skarb Kłamliwego Jude'a! Aż mi trudno w to uwie rzyć! Co te wszystkie symbole oznaczają? - spytała. - Niektóre to znaki topograficzne - wyjaśnił. - Najpra wdopodobniej wiele z nich już widziałaś. Te linie określają elewacje, a znak V oznacza spływający z gór strumyk. - A ten X z pewnością wskazuje miejsce, gdzie trzeba kopać? - Była niesłychanie podniecona. - Muszę cię rozczarować, Mallory. To tylko określa wzniesienie. - Ooo! - Była bardzo rozczarowana. - To nie takie łatwe, Mallory. Studiowali mapę przez dalsze kilka minut i stopnio wo rozczarowanie Mallory przygasło. Z przejęciem zaczę ła rozmyślać o możliwościach, jakich dostarczała im ta mapa. Musi zawierać klucz do zagadki, skoro ją tak sta rannie ukryto. Aż trudno jej było uwierzyć, że we własnym domu trafiła na podobny dokument. Może już tylko dni dzielą ją od znalezienia skarbu. Byle potrafiła właściwie odczytać wszystkie znaki na mapie... Jack głowił się wraz z nią. Ze zmarszczonymi brwiami wędrował centymetr po centymetrze po różnych szlakach
sc
an
da
lo
us
oznaczonych na mapie. Mallory przeniosła wzrok na po chyloną nad dokumentem głowę mężczyzny. Nadal była na niego zła, a mimo to z trudem się po wstrzymywała, by nie sięgnąć do opadających mu na twarz kosmyków i nie odgarnąć ich do tyłu. O Boże, musi wre szcie skończyć z tymi emocjonalnymi odruchami. Ten człowiek zaczyna ją zbytnio absorbować. To nie może trwać! Obracając mapę, dotknął mimo woli jej ramienia. Poczuła przenikające przez koszulę ciepło męskiego ciała. I pomyśleć, że zwykły dotyk może wywoływać podobne wrażenie, przypominając od razu miniony wieczór, poca łunki i zaproszenie do pójścia z nim do jego domu. Była wstrząśnięta do głębi tym odkryciem, zdając sobie sprawę, że nadal nie jest wcale pewna, iż podjęła właściwą decyzję, odmawiając mu przed dziesięcioma godzinami... Jack podniósł nagle głowę. - Nie wydaje mi się... - zaczął. - O co ci chodzi? - Pochwycił wlepiony weń wzrok. - Nie... nie, nic... - Powróciła do mapy, usiłując sobie przypomnieć, czego ostatnio na niej szukali. - Bardzo to jest wszystko pogmatwane, prawda? - dodała szybko. Udawała, że nie widzi jego uśmieszku, gdy odpowiadał: - O tak, niesłychanie pogmatwane. Chociaż właściwie bardzo oczywiste. - Jak to? Skąd możemy wiedzieć, gdzie znajduje się kryjówka, jeśli znak X, który wskazałam, jej nie oznacza? - Tym powinniśmy się zająć. - Wskazał notatkę zrobio ną ołówkiem. - Nie mogę nic z tego odczytać - stwierdziła, nachyla jąc się nad zszarzałym pismem. - Wydaje mi się, że piszący podaje odległości. „Dzie sięć kroków na zachód, siedemnaście na wschód". Tyle odczytuję.
sc
an
da
lo
us
- Ale z którego punktu? - Tego i ja nie wiem. Może potrzebny będzie ekspert. - Znasz jakiegoś? Tak, Dana Wilkersa. Interesował się tymi sprawami. Zna teren jak własną kieszeń. Zajmował się dokumentacją, opisywał tutejszą historię. Specjalnie ciekawiły go lokalne tajemnice i nie rozwiązane zagadki, zniknięcia ludzi i tym podobne. Niestety, chory kręgosłup nie pozwala mu oso biście uczestniczyć w żadnych wyprawach w teren. - Myślisz, że on potrafi odczytać tę mapę i zapiski? Oczywiście. To mój przyjaciel i wie, że George Early był moim pradziadkiem. - Czyli wie o wiele więcej ode mnie. Chodźmy do nie go jeszcze dziś. Jack złożył mapę i schował ją do ceratowego woreczka. - Już widziałaś kiedyś mapę, wskazującą drogę do ukrytego skarbu? - Widziałam - odparła. Wzięła do ręki woreczek. Usiłowała sobie wyobrazić człowieka, który ukrył tu mapę. I dlaczego ją zamurował? Czyżby nie miał zamiaru z niej skorzystać? Nie zdążył? Dlaczego nikomu nie powiedział o schowku? Czy te opo wieści o pradziadku Jacka były prawdziwe? Czyżby rze czywiście znalazł Jude'a i dla siebie zachował skarb, za kopując go w celu przyszłego wykorzystania? Właśnie, dlaczego wobec tego nie powrócił od razu? Spojrzała z ukosa na Jacka, zastanawiając się, czy powinna się z nim podzielić swoimi myślowymi spekulacjami. - Więc co sądzisz o tej? - Wskazał na woreczek w jej ręce. Zmarszczyła brwi. O co Jack pyta? Minęło kilka se kund, nim przypomniała sobie jego pytanie, czy kiedykol wiek widziała mapę miejsca ukrytego skarbu.
sc
an
da
lo
us
- Do tej mapy potrzebne są chyba dodatkowe wyjaś nienia. Może... Wiesz co, może dziennik George'a jest kluczem do niej i bez niego mapa nie ma wartości? - Znów ogarnęła ją gorączka przygody. - Chyba czas, abyśmy postudiowali ten dziennik - po wiedział Jack. - Może mapa łącznie z dokumentami rze czywiście przyniesie odpowiedź. - Może. - Wahała się. Nie miała specjalnego powodu, by odmawiać. Z drugiej strony niechętnie myślała o od daniu dziennika. Komukolwiek. Nawet Jackowi. - Chyba rzeczywiście masz rację... - Ostatecznie to przecież dotyczy mojej rodziny - za uważył. - Masz rację. Ale powiedz mi, dlaczego on to zamuro wał, a nie schował tak. żeby mieć potem łatwy dostęp? - Bał się, że mu ktoś to zabierze. Mieszkał tu z moim dziadkiem i babką. Żył jeszcze, kiedy moja matka była małą dziewczynką. Co więcej, bardzo przygnębiały go oskarżenia, iż mógł ukraść te pieniądze. Dziwne. - A co wówczas mówili ludzie? - spytała Mallory. - Że co zrobił z pieniędzmi? A jeśli to on je miał, to dlaczego nie wyjechał z miasta w jakimś nieznanym kierunku...? - Mówiono, że przegrał pieniądze w karty. Pamiętaj, że on bardzo długo nie wracał z gór. Podejrzewano, że mógł w tym czasie przebywać w jakimś innym mieście, wszy stko przepuścić w pokera, a potem wrócić przez góry do Tombstone, twierdząc, że nie trafił na ślad Jude'a. Mallory bardzo zależało na znalezieniu skarbu. Dla sa mej związanej z tym emocji. Jackowi również zależało. No i chodziło o członka rodziny. Przypomniała sobie, co jej powiedział na temat czarnego okresu swej młodości, kiedy to wszystkim, czym mogli się w biedzie karmić i zachować godność, był spadek w postaci dumnej historii rodziny.
sc
an
da
lo
us
A ciemną plamą na tej historii było oskarżenie pod adre sem George'a tarly'ego. Teraz wszystko stawało się jasne. Jack chciał tę plamę zmyć. Potwierdził jej przypuszczenie, mówiąc: - Chcę wykorzystać mapę, aby oczyścić jego nazwisko. Dziś okolica wygląda zupełnie inaczej niż wówczas. Wszy stko dokładnie przestudiuję, potem pojadę w góry i zoba czę, czy uda mi się znaleźć to miejsce. - Co to znaczy, że ty pojedziesz? - Przecież powiedziałaś, że masz przeczucie, gdzie na leży szukać, i miałaś wynająć przewodnika, pamiętasz? No, więc zgłaszam się jako przewodnik. Chyba nic zrezyg nowałaś ze swojego planu? - Oczywiście, że nie. Skoro mam dziennik George'a... - A ja mapę. - Zabrał jej z ręki woreczek. - Hej, hej, nie tak szybko! - Chciała mu odebrać wo reczek, ale odsunął rękę. Zerwała się i rzuciła na Jacka, ale ugrzęzła w jego ra mionach. Nie puszczał jej. Z wściekłością spojrzała w zie lone oczy i zobaczyła, że się śmieją. Chciała się wyrwać, lecz trzymał ją mocno. - No cóż, mamy ciekawy impas - stwierdził wesoło. - Jesteś gorszy niż... niż... - Nie mogła znaleźć odpo wiedniego słowa. - Czy ty wiesz, co dla mnie znaczy zna leźć ten skarb? - Samo znalezienie czy skarb? Ty nie wiesz, co dla mnie znaczy sprawa wyjaśnienia tej historii. Samego wy jaśnienia. I nie chcesz nawet o tym pomyśleć, ponieważ tkwi ci w głowie tylko twój osobisty cel. I przestań się tak ponętnie wiercić, bo nie odpowiadam za konsekwencje. Znieruchomiała, ale rozsadzała ją wściekłość. - Tak już lepiej - stwierdził. - Jak dla kogo!
sc
an
da
lo
us
Uśmiech znikł z jego twarzy, ale rozluźnił uścisk. - Proponuję ci spółkę... - Jaką? - spytała podejrzliwie i odsunęła się, na ile miała sił, czyli niewiele, gdyż obejmował ją mocno. W po koju było zimno, ale gorąco jego dłoni czuła intensywniej niż zimno poranka. Ponowiła pytanie: - Jaka to miałaby być spółka? - Pół na pół. Szukamy razem i dzielimy się, jeśli coś znajdziemy. Wszystkim, co znajdziemy! Trzymała dystans, wspierając łokcie o jego klatkę pier siową. Nie było to bardzo wygodne, ale lepsze, niż być narażoną nie wiadomo na co z jego strony. Poprzez włosy rozpuszczone na plecach czuła jego gorącą dłoń. Zdumie wające! Jaki on jest silny. Bez specjalnego wysiłku może ją w każdej chwili do siebie przyciągnąć i znowu zacząć całować... Mallory głośno przełknęła i zaczęła się zastanawiać, dlaczego właściwie odtrąciła go minionej nocy. A swoją drogą, bardzo trudno jest stać tak blisko tych ust i świeżo ogolonej twarzy, pachnącej jakąś egzotyczną wodą po go leniu i nie... Zaczęła dygotać. Ponieważ czuła, że jej serce bije strasznie głośno, przy brała ironiczny wyraz twarzy i powiedziała: - Na pozór ta propozycja partnerstwa jest dobra, ale wiem, że kryje się tu jakiś kruczek. Znam cię na tyle dobrze, Jacku Clantonie! - Już chyba pani mówiłem, panno Earp, że twarda z pa ni sztuka. I chytra. Odpowiada pani umowa partnerstwa i chce pani pójść ze mną w góry, ponieważ podejrzewa pani, że być może będę miał szczęśliwą rękę. - Może i będziesz miał, Jack. Kto wie! - Szczęśliwej ręki nie mogę gwarantować, a ty nie je steś zainteresowana innymi rzeczami, które mogę ofiaro-
sc
an
da
lo
us
wać. - Niespodziewanie ją puścił, tak że wciąż zaparta łokciami o jego klatkę piersiową nagle upadła. Wygrzebała się na czworakach, spojrzała wściekła, ale nie mogła wytrzymać jego wzroku. Nieustannie dręczyło ją wspomnienie minionego wieczoru. Ten człowiek potrafi przeniknąć jej myśli, z łatwością pokonywać jej kolejne linie obrony i docierać do sedna problemu. Podał jej rękę i pomógł wstać z kolan. - Partnerstwo pół na pół. To moja jedyna i ostateczna propozycja. Przyjmujesz? Wiedziała, że akceptowanie wspólnej wyprawy w gó ry będzie wielkim błędem. Z drugiej strony nie potrafiła oprzeć się pokusie i wyzwaniu. - Jeśli pójdę z tobą, to chcę być pełnoprawną uczestni czką wszystkich poszukiwań. Wzrok jego długo wędrował po sylwetce Mallory, wre szcie spoczął na twarzy. Ich oczy spotkały się. Znowu zrobiło się jej gorąco. - Możesz być tego pewna. Ale pamiętaj, ja prowadzę wyprawę... I za wszystko odpowiadam - powiedział na brzmiałym uczuciem głosem. Skinęła lekko głową, czując się trochę jak zwierzyna, którą myśliwy zwabił do klatki i zatrzasnął kratę. - Zgoda. Możemy teraz iść do Dana? - Oczywiście. Po drodze wstąpimy do ciebie po dzien nik George'a i szkło powiększające, jeśli masz. Myślisz, że Sammi da sobie radę bez ciebie? Przez kilka godzin? Bo jeśli nie, to ściągnę TC.... - Nie potrzeba - odparła krótko. - Da sobie radę sama. - Ale chyba zdajesz sobie sprawę, że opóźnią się roboty przy twoim domu? powiedział z uśmiechem. - Nie wierzę! Jesteś człowiekiem honoru, przyjdziesz potem to odpracować.
Mallory stwierdziła nagle, że jest w świetnym humorze, zdolna nawet do żartów. - Widzisz? Widzisz, Mallory? Wystarczy się odprężyć i przestać być tak zasadniczą. Jeszcze będą z ciebie ludzie. Pokazała mu język i szybkim krokiem ruszyła w kierun ku samochodu. On wolno ruszył za nią.
sc
an
da
lo
us
- Trzeba to wpisać do księgi rekordów lub nadprzyro dzonych wydarzeń - stwierdził Dan, wpatrując się w parę siedzącą po drugiej stronie biurka. - Earp i Clanton wspól nikami! - Ale nie opowiadaj o tym nikomu, może to zniszczyć moją reputację - odparł Jack. - Już nie może być chyba gorsza - odcięła się Mallory. Dan chrząknął rozbawiony i pochylił głowę nad ma pą. Siedzieli tak już od godziny w biurze Dana, porów nując zapiski w dzienniku z uwagami na mapie. Korzy stali też z nowej mapy topograficznej, na której było ty le wijących się linii, że w oczach Mallory sprawiały wrażenie diabelskiego labiryntu. Jak w ogóle można zna leźć w terenie drogę, jeśli na mapie ma się taką plątaninę kresek? Jack nie wydawał się tym zaniepokojony. Siedział z dłońmi założonymi na tył głowy, z nogą na nodze i cze kał spokojnie na werdykt Dana. - No więc słuchajcie, moi drodzy! - odezwał się wre szcie Dan. - Ja to widzę tak. Te uwagi na mapie zaczynają mieć sens w połączeniu z informacjami w dzienniku. Je den z nich, George Early albo Kłamliwy Jude, usiłowali utrudnić odnalezienie skarbu. Pytanie tylko, komu utrudnić i dlaczego. - No i temu, który to zrobił, doskonale się powiodło - zauważył cicho Jack.
sc
an
da
lo
us
- Może jeszcze lepiej, niż myślisz. Otóż wędrówkę trzeba zacząć tu - wskazał palcem. - W tym kanionie i po suwać się zboczami. Tylko że od tamtego czasu przed ponad stu laty mieliśmy liczne lawiny kamienne i ziemne. Nawet jeśli traficie we właściwe miejsce, nie ma gwarancji, że to, co było zagrzebane, nie zostało zmiecione i ponow nie zagrzebane pod górą ziemi lub skał. Nikt nigdy tego już nie znajdzie. Moim zdaniem szansa odnalezienia do mniemanego skarbu jest bardzo nikła. Mallory pochyliła się nad miejscem wskazywanym przez Dana. Obaj mężczyźni patrzyli na nią uważnie. Dan z sympatią, Jack ironicznie, spodziewając się machnięcia ręką i oświadczenia, że trzeba dać sobie spokój... toteż był zaskoczony, gdy spytała: - Więc kiedy wyruszamy? - Meteo zapowiada dobre warunki pogodowe na week end. Temperatura w ciągu dnia powyżej dwudziestu trzech stopni Celsjusza, niebo bezchmurne - odparł z uznaniem w oczach. - No, to doskonale. - Wstała, szykując się do wyjścia. Dan złożył mapę i oddał Jackowi, Mallory zabrała dziennik George'a Early'ego. Wychodząc, podziękowali Danowi, który z kolei życzył im powodzenia. Dom Dana znajdował się kilkadziesiąt metrów od szosy federalnej numer 80, która przecinała Tombstone, stano wiąc ruchliwą arterię w jednym kierunku do Bisbee, w dru gim do Benson. Wielki ruch panował podczas weekendów i wtedy właśnie hordy turystów zapełniały Tombstone, je go liczne muzea, cmentarz złoczyńców i sklepy pamiątkar skie, między innymi sklep Mallory. No i w czasie najbliż szego weekendu jej właśnie nie będzie, uświadomiła sobie z niepokojem. Stała przed domem Dana zatroskana. - Masz jakieś wątpliwości? - spytał Jack.
sc
an
da
lo
us
- Nie na temat szukania skarbu - odparła. To o co chodzi? Wyjedziemy w piątek po zamknięciu sklepu... - I mam zostawić Sammi bez pomocy na sobotę i ewen tualnie niedzielę? To są nasze najlepsze dni. - Pozostawimy z Sammi T.C. Chłopak jest bystry, szybko się we wszystkim zorientuje. Mallory gorączkowo myślała. Może niesłusznie miała pretensję do siostry. T.C. to naprawdę dobry chłopak. I tra ktuje Sammi z galanterią, jak księżniczkę... - No cóż, skoro nie można inaczej... - Patrzyła Jacko wi prosto w oczy. - Sammi i T.C. powinni dać sobie radę. W oczach Jacka pojawiło się zdziwienie. Nie oczekiwał tak szybkiej zgody. - Czy ty masz śpiwór? - spytał. - Ależ skąd! - Mówisz to takim tonem, jakbyś nie wiedziała, co to w ogóle jest. - Wiem dobrze - obruszyła się. - Ale nigdy go nie używałam. - Nigdy nie spędzałaś czasu na kempingu? - Naturalnie, że spędzałam. Charles miał samochód kempingowy, którym często... - Samochód z łóżkami, ha! - Jack wypowiedział te sło wa z głęboką pogardą w głosie. - Chyba żartujesz, nazy wając to kempingiem. - Ale bardzo mi to odpowiadało. - Więc ci powiem nowinę, moja słodka: nie mam za miaru wypożyczać na ten weekend samochodu kempingo wego z łóżeczkami, kuchenką i prysznicem. - Wcale o to nie proszę. - Poza tym tam, dokąd się wybieramy, nie dotarłby żaden pojazd. Trzeba iść pieszo wiele kilometrów, by dojść
sc
an
da
lo
us
do interesującego nas miejsca. - Spojrzał na nią krytycz nie. - Umiesz chodzić po górach? - Oczywiście! - odparła szybko, ale wrodzona uczciwość kazała jej zaraz dodać: Chociaż wiele nie chodziłam. - Charles nie lubił chodzić po górach, co? Powiedz mi, moja kochana, co ten facet właściwie lubił? Miała ochotę przyznać, że największą przyjemność sprawiało mu upokarzanie innych, którzy wiedzieli mniej od niego, ale ugryzła się w język. Nie słysząc odpowiedzi, Jack dorzucił: - Aż trudno uwierzyć, że jest ktoś, kto nie spędził jed nego dnia pod gołym niebem. To znaczy dnia i nocy. - Nie musisz mówić tego tonem, który sugeruje, że nie doznałam największej przyjemności na świecie. - Jasna rzecz, że to sugeruję. Boś nie doświadczyła czegoś zupełnie nadzwyczajnego. - W zamyśleniu pocierał podbródek. - I chyba podczas najbliższego weekendu też nie doświadczysz... - Niby dlaczego? - Dlatego, że chyba musimy zmienić plany. Poczekaj chwilę! - Zawrócił do domu Dana, pozostawiając Mallory przy samochodzie. - Muszę o coś zapytać Dana rzucił przez ramię. Pojawił się z powrotem po paru minutach. Pomachał kluczykami. - Załatwiłem. Dan i Susan udostępniają nam swój do mek w górach, skąd jest jeszcze spory kawałek drogi do naszego celu, ale ułatwi ci to życie. Domek ma umywalnię, toaletę... W głębi duszy Mallory była zadowolona. Nie uśmiecha ło się jej spanie pod drzewem. - Miło, że o tym pomyślałeś. Okazuje się, że miewasz ludzkie odruchy.
ROZDZIAŁ
ÓSMY
sc
an
da
lo
us
W piątek po południu, po zamknięciu sklepu, Mallory zdeponowała pieniądze w banku, a potem wróciła do mie szkania na pięterku. Włożyła najstarsze, jakie miała dżinsy i trykotową koszulkę z rękawami. Zaplotła też włosy, aby jej nie przeszkadzały w drodze. Następnie przyszła kolej na włożenie nowiutkich butów do chodzenia w terenie. Musiała specjalnie jechać do Tucson, aby dobrać odpo wiednią parę na jej wyjątkowo wąskie stopy. Kosztowały fortunę, ale były nieprzemakalne, a przede wszystkim nie słychanie wygodne. Z pewnością w tych butach potrafi w górach dotrzymać kroku Jackowi. Wstała i przyjrzała się nogom. Wspaniale. Jack nie bę dzie miał powodów do wyrzekania, że nie jest odpowiednio wyekwipowana. W malutkim pokoiku obok sypialni złożyła już wszy stkie rzeczy, które mogą jej być potrzebne w drodze. Czy aby czegoś nie zapomniała? Zmiany ubrania, najcieplejsza piżama, przybory toaletowe i do makijażu, ulubiona podu szka i koce. Chociaż był już czerwiec, noce w górach są zimne, czasami nawet lodowate, a nie miała pojęcia o wy posażeniu domku Wilkersów. Przez cały tydzień zastana wiała się, co też mogło oznaczać dziwne spojrzenie Jacka, jakie jej rzucił, kiedy powiedziała żartem, że miewa ludz kie odruchy. Jakby mówił: „Poczekaj, aż zobaczysz ten domek!". Może to jakaś buda z desek?
sc
an
da
lo
us
Nie, chyba niczego nie zapomniała. Przygotowała po dobny zestaw, jak wtedy, kiedy udawała się na weekend z Charlesem. Może będzie się śmiał z tych przyborów to aletowych. Niech się śmieje. Kobiecie są zawsze potrzeb ne, a mężczyzna może się bez nich obyć. Gdy jeszcze raz sprawdzała zawartość neseseru, do po koju weszła Sammi i usiadła na jedynym wolnym krześle. Mallory uważnie przyjrzała się siostrze. Ich wzajemne stosunki uległy poprawie, od kiedy Mallory przeprosiła za swój wieczorny wybuch. W ostatnich dniach wyraz łagod nej słodyczy na twarzy Sammi nabrał jakby nowej barwy. Barwy radości życia. Mallory była pewna, że to nie jest rezultat zadowolenia z pracy w sklepie, ale przyczyną tej radości jest rozkwitające uczucie. Po prostu miłość do T.C. Odczuwała w związku z tym zazdrość. Jakże łatwo przy chodziło jej młodszej siostrze zakochanie się... Sammi pędziła ku swemu szczęściu, tak jak je sobie wyobrażała, z szeroko otwartymi oczami i wyciągniętymi ramionami. Mallory zaś potykała się, zatrzymywała ogarnięta narasta jącymi lękami. - Chyba jestem gotowa - obwieściła z dumą, obrzuca jąc wzrokiem bagaże. Sammi obdarzyła siostrę najsłodszym z uśmiechów i spytała: - Wyjeżdżasz na weekend czy na całe życie? - Może rzeczywiście jest tego trochę za dużo, ale na wszelki wypadek... - - Mogłaś spytać Jacka, co trzeba zabrać. - Mogłam - odparła zadziornie Mallory - ale nie spy tałam. Słuchaj, kochanie, czy dasz sobie sama radę? - Naturalnie. Dlaczego nie miałabym? Niewinność spojrzenia Sammi i ton jej głosu trafiły Mallory do serca. Podeszła do siostry i przytuliła ją. Po
sc
an
da
lo
us
chwili Sammi wyswobodziła się i patrząc na Mallory, cier pliwie oczekiwała kazania, które powinno niebawem na stąpić i trwać bez końca. Mallory dostrzegła to spojrzenie i postanowiła tym ra zem nic nie mówić. Nic było też sensu przypominać o ry glowaniu drzwi i włączaniu alarmu. Przerabiała to już z siostrą dziesiątki razy. Powiedziała więc tylko: - T.C. wie wszystko o wypisywaniu kasowych kwitów i obsługiwaniu elektronicznej kasy. - O tak, on to świetnie wie. Jest dużo mądrzejszy ode mnie - odparła Sammi i to bez cienia użalania się nad sobą. Ot, proste stwierdzenie faktu. To też był nowy element w jej zachowaniu i myśleniu. - To nie jest kwestia mądrości - skorygowała ją Mal lory. - T.C. jest obyty z tymi rzeczami, pracuje u Jacka... Ale ty, na przykład, wiesz już dużo więcej od niego o asor tymencie towarów i gustach klientów. - No tak. 1 nauczyłam się tego bardzo szybko. Ale zo baczysz, że i w tym T.C. mnie przegoni. - Uważnie przy glądając się siostrze, spytała: - Powiedz, o co ci chodzi, bo wiem, że ci o coś chodzi. - Nie, nic. Tylko tak sobie myślałam, że to łatwo po wiedzieć: zostawiam cię samą, radź sobie, ale znacznie trudniej pogodzić się z faktem pozostawienia cię. - Jakbym słyszała mamę i tatę. Stale uważasz mnie za dziecko. - Wcale nie, wcale nie! - zaprotestowała Mallory. - Wiem, że nie jestem bardzo inteligentna, ale pewne rzeczy wiem. I wiem, że ty myślisz, iż mogę zachować się głupio, jeśli idzie o T.C. Tak głupio jak ty zachowałaś się, kiedy chciałaś koniecznie wyjść za Charlesa. Mallory nie mogła wyjść ze zdumienia. Trudno było
sc
an
da
lo
us
zaprzeczyć słuszności uwagi Sammi. Od paru tygodni ta właśnie myśl ją dręczyła. Porównywanie siebie z tamtych lat z dzisiejszą Sammi. - Moja droga, po prostu nie chcę, byś doznała bolesnej porażki i by stała ci się krzywda. Chcesz za niego wyjść? - chwyciła byka za rogi! Sammi zareagowała na pytanie bardzo spokojnie, tak jakby ją ktoś pytał, czy chce iść do cukierni obok na lody. - Nie, jeszcze nie. Najpierw chcemy się tylko bardzo kochać. Mallory wybuchnęła śmiechem. - Czy sądzisz, że miłość wyparuje, kiedy się pobierzecie'.' - W twoim wypadku tak się stało. - T.C. jest inny. To nie Charles. - Masz rację. Zupełnie inny. - Przyznaję, że nie miałam racji. A więc jazda w świetlaną przyszłość. Zakochuj się, wychodź za mąż, bądź szczęśliwa. - Mamy zamiar zrealizować ten plan w stu procentach - odparła Sammi. - I wiemy, że nam się uda. - Powinno. T.C. to wspaniały chłopak. Jest mądry, pra cowity. I jestem pewna, że będzie się tobą wspaniale opie kował. - Dziękuję ci, Mallory, że przeszłaś na naszą stronę. Wszystko będzie teraz dobrze. T.C. zaopiekuje się mną, a Jack tobą. Mallory zrobiła się czerwona jak piwonia. - Kiedy Jack i ja... To zupełnie nie tak... - Jeśli nie jest tak - stwierdziła z przekomiczną powa gą Sammi - to powinno być. Mallory miała zamiar nadal protestować, ale usłyszała furgonetkę Jacka, podjeżdżającą tuż pod sklep, a zaraz po tem klakson. Po chwili rozległy się szybkie kroki Jacka na schodach.
sc
an
da
lo
us
Sammi podbiegła do drzwi i otworzyła je. Jack powitał ją uśmiechem i konspiratorskim przymrużeniem oka. - Na dole czeka T.C.. Przyjechał ze mną dżipem. Sammi aż pokraśniała i czym prędzej zbiegła po scho dach do sklepowych drzwi, informując przedtem Mallory, że wybiera się z T.C. do kina. - Do niedzieli wieczorem, Mallory! Powodzenia! krzyknęła już z dołu. Jack podszedł do Mallory, która natychmiast zapomnia ła o siostrze, gdy zobaczyła jego promienne i lekko prze korne spojrzenie. Zlustrował ją od stóp do głowy, zatrzy mując się najdłużej właśnie na stopach, a konkretnie na nowych butach. Potem uśmiechnął się tak czarująco, że aż żywiej zabiło jej serce. - Widzę, że jest pani gotowa do akcji, panno Earp - powiedział. Skąd się bierze to uczucie radości, kiedy on się pojawia, pomyślała. Przecież wiadomo, że zaraz zaczniemy sobie skakać do oczu. I będziemy się kłócić przez cały weekend. - Jestem gotowa - odparła z dumą w głosie i zaczęła rozglądać się za torebką. - Czy byłbyś łaskaw zanieść do samochodu te pakunki, a ja wezmę resztę... Co się stało? Jack cofnął się parę kroków, śmiesznie podrapał się w głowę i bezradnie spoglądał na masę bagażu, na który przedtem nie zwrócił uwagi. Na twarzy miał wyraz abso lutnego zdumienia. - Czy ty masz zamiar siedzieć w górach aż do zimy? - spytał. - To są rzeczy, których zawsze potrzebuję na weekend. - Moja droga, spędzamy noc w domku, który ma wszy stko, co potrzeba. A ponieważ w dzień będziemy poszuki wać domniemanego skarbu, nie będzie czasu na pokazy mody.
sc
an
da
lo
us
- Wszystko to świetnie wiem, ale muszę mieć coś do przebrania... A ty? Nic nie bierzesz? - Nie zabieram całej garderoby. Dwie zapasowe koszu le powinny wystarczyć. - Bezceremonialnie otworzył za mek błyskawiczny wielkiej brezentowej torby i zaczął wy rzucać jej zawartość na kanapę. Poleciała koronkowa bie lizna, skarpetki, kilka par dżinsów i flanelowe koszule. Wydając głośny pisk, Mallory pochwyciła w geście roz paczy jedną parę majteczek, ale drugiej już sięjej nie udało, gdyż złapał ją Jack, powiesił sobie na palcu i zaczął się przyglądać skrawkowi różowego jedwabiu. - Ładne - powiedział. - Bardzo ładne. Czy stary zbereźnik Charles kiedyś je widział? Bo jeśli tak i potem po zwolił ci się wymknąć z małżeńskich więzów, to jest głu pszy, niż mogłem przypuszczać. Mallory, z kolorem twarzy prawie takim samym jak trzymana przez Jacka część garderoby, podskoczyła i wy rwała mu ją z dłoni, po czym ukryła pod poduszką kanapy. - Nie mieszaj w to Charlesa i zostaw moją bieliznę w spokoju. Ja nie wydziwiam z powodu twojej. - No, jeszcze nie, moja droga, jeszcze nie. Ale na wszy stko przyjdzie czas. - Przestań się wygłupiać. Czy nie możesz być przez chwilę poważny? - Otóż to, Mallory, otóż to! Nie potrafisz tego zrozu mieć. Ja zawsze jestem poważny. Kiedy żartuję i kiedy się śmieję. To wszystko towarzyszy poważnemu myśleniu i działaniu. Na przykład teraz, bardzo poważnie, ale z uśmiechem, zaczniemy się pakować... - Wziął pustą tor bę i zaczął do niej wkładać poszczególne sztuki. - Piżama nie będzie ci potrzebna. Możesz spać w zapasowym pod koszulku. Weźmiesz dwie pary dżinsów, dwie koszule i trochę bielizny... .
sc
an
da
lo
us
Chwyciła odrzuconą flanelową piżamę i wepchnęła ją do worka. - Lubię spać w piżamie. - A rób sobie, co chcesz. Ja tylko próbuję ci pomóc. Zaczął grzebać w neseserze, zabierając z niego jedynie najpotrzebniejsze rzeczy. - Makijaż w górach jest ci całkowicie zbędny. Dla mnie nie musisz się malować, a dla niedźwiedzi nie potrzeba. Spojrzała jadowitym wzrokiem, ale nie odezwała się słowem. Uporał się z resztą bagażu bardzo szybko i wszystko, co Mallory miała ze sobą zabrać, znalazło miejsce w jednej brezentowej torbie. Największą batalię stoczyła o ukochaną poduszkę i za pasowe koce. Ale i tę przegrała. Jack zasunął suwak, podniósł torbę i podał Mallory. - Już teraz wiem, dlaczego wszyscy twoi przodkowie, Jacku Clantonie, ginęli gwałtownie z czyjejś ręki. Jeśli byli podobni do ciebie, to musieli doprowadzać mieszkańców Tombstone do szału. Na sam ich widok ludzie sięgali po broń... - warknęła. - Mallory, twoje komplementy zaczynają mnie oszała miać. Wkrótce będę miał całkowicie przewrócone w gło wie. - Otworzył drzwi i wskazał drogę ku schodom. Wściekła wyszła bez słowa, zamknęła drzwi na klucz i zeszła na dół. Na ulicy zobaczyła widok, na który nie była przygotowana: furgonetka miała przyczepę do transportu koni. - Granat już znasz, a dla ciebie wziąłem Turkus - wy jaśnił Jack. - Turkus? Ogier? - Klacz. Łagodna jak baranek. Na pewno ją polubisz. Wzrok Mallory wyrażał wiele wątpliwości na ten temat.
sc
an
da
lo
us
- Nic mi nie powiedziałeś, że mamy jeździć konno. - Nie pytałaś - odparł. - Nie pytałam również, czy lecimy balonem - odparo wała. - A umiesz jeździć konno? - spytał, ignorując jej uwagę. - Dawno nie jeździłam. - Nie martw się, przypomnisz sobie. Inteligentna z cie bie dziewczyna. Mallory pieniła się ze złości. - Powiedziałeś, że to będzie wędrówka. Zrozumiałam, że piesza. Dlatego kupiłam specjalne obuwie. Spojrzał na nią z pełnym uznaniem. - No i doskonale zrobiłaś, to są świetne buty. Bardzo ci się przydadzą. Będziemy głównie jeździć konno i trochę chodzić. I odpręż się, na miłość boską! Czeka cię niezapo mniane przeżycie. - Właśnie tego bardzo się boję. Jack wybuchnął śmiechem, ale nagle urwał, wpatrując się w kogoś zbliżającego się przejściem między domami. Mallory poszła za jego wzrokiem i wydała odgłos podobny do skowytu. - Charles! - wykrzyknęła. - Co ty tutaj robisz? - Przyjechałem cię odwiedzić, kochanie, ponieważ ni gdy nie masz czasu dłużej porozmawiać ze mną przez telefon. Wyglądał jak paw w kurniku, wystrojony w zaprasowane na kant flanelowe spodnie i jedwabną koszulę, wymy śloną przez nowojorskiego projektanta mody męskiej. Sta nął przed Mallory i krytycznym wzrokiem obrzucił jej dżinsy i buty. - Wyglądasz wspaniale, moja droga, chociaż... chyba trochę wiejsko... Mallory, zbyt zaskoczona, by cokolwiek odpowiedzieć.
sc
an
da
lo
us
patrzyła tylko z szeroko otwartymi ustami i chyba jeszcze szerzej oczami. Natomiast Jack bynajmniej nic był onieśmielony. Postą pił krok do przodu i warknął: - Czego tu chcesz, Garrison? Charles nerwowo zamrugał i teraz dopiero obrócił się w stronę Jacka. Był od niego o wiele niższy i szczuplejszy. I na pewno strachliwszy. - Czy ja pana znam? - spytał. - Pewno nie - odparł Jack z głęboką pogardą w głosie. Charles zwrócił się do Mallory. - Gdzie możemy spokojnie porozmawiać? - Nigdzie - odparł Jack, krzyżując ręce na piersiach. - Nie pytałem pana, tylko... - Po co tu przyjechałeś? - przerwała Mallory. - To jest chyba oczywiste. Chcę z tobą porozmawiać - powiedział Charles z fałszywą serdecznością, którą tak dobrze pamiętała z przeszłości. Kiedy jednak spojrzał na Jacka, nagle jakby się zmieszał. - Właśnie wyjeżdżamy - oświadczyła zimno Mallory. - Wyjeżdżasz z tym człowiekiem? - spytał Charles z nutą zawodu w głosie. - Chociaż nie jest to twoja sprawa, ale ci powiem, Charlesie drogi. Tak, wyjeżdżamy razem na weekend. Masz coś przeciwko temu? - Skoro tak się sprawy mają, powiem od razu, co mam do powiedzenia, Mallory. Jeśli twój przyjaciel nam łaska wie zezwoli na zamienienie kilku słów w cztery oczy. - Nie masz najmniejszej szansy, drogi przyjacielu stwierdził Jack, stając za Mallory. Mimo że Mallory była nadal wprost ogłuszona pojawie niem się Charlesa, odczuła zadowolenie, że właściwie po raz pierwszy w życiu ma czyjeś silne wsparcie.
sc
an
da
lo
us
- Jeśli masz coś do powiedzenia, to powiedz tu i teraz - odparła. - Niech będzie. Mallory, potrzebuję twojej pomocy! wydusił z siebie z trudem. - Jakiej znowu pomocy? - Przy mojej kolejnej książce. Potrzebuję dokumentalisty. Mogłabyś ze mną pracować na poprzednich warunkach... - Chyba żartujesz, Charles? Charles w swej pysze wziął jej pytanie jako wyraz zain teresowania propozycją. Podszedł kilka kroków, ale zatrzy mał się, widząc groźny wzrok Jacka. - Wiedziałem, że to cię zainteresuje, Mallory. Możesz sobie zatrzymać swój sklepik. Na pewno znajdziesz kogoś, kto go poprowadzi... - Pozwalasz mi zatrzymać sklep? - Aż ją zamurowało. Uśmiechnął się z łagodną wyrozumiałością. - Tak jest, moja droga, pozwalam. No co, ruszamy od razu w drogę? - Mam ochotę poprzestawiać panu... - zaczął Jack, wychodząc zza pleców Mallory. - Wstrzymaj się, Jack. - Mallory złapała go za rękaw. Jack widział, że Mallory jest purpurowa z oburzenia. Skinął na zgodę głową i odsunął się. Charles znowu błędnie zrozumiał interwencję Mallory ja ko poparcie dla swej propozycji. Triumfujący uśmieszek znik nął jednak z jego twarzy już po jej pierwszych słowach. - Przede wszystkim, Charles, nie mam najmniejsze go zamiaru porzucać mojego sklepu i mojego domu, żeby znowu podjąć rolę niedowartościowanej pracownicy na ukowej. Takich pracownic możesz sobie znaleźć na pęczki. Ja nie jestem ci do tego potrzebna. Po co chcesz mnie? - Pracowało nam się razem dobrze. Tylko ty zawsze chciałaś...
sc
an
da
lo
us
- Ona już nic nie chce - przerwał mu Jack. - I zadała panu proste pytanie. Po co właśnie ona? Agresywność pytania Jacka skłoniła Charlesa do uczci wej odpowiedzi: - Mój wydawca mówi, że jeśli nie przedstawię lepszego konspektu książki, to nie podpisze ze mną umowy. - A ja byłam na tyle głupia, że napisałam konspe kty twoich dwu poprzednich książek! - wyrzuciła z siebie z niesmakiem Mallory. - Nie, Charles, nie napiszę trzecie go. Radź sobie sam, jak umiesz. Charles chciał coś jeszcze powiedzieć, ale obróciła się na pięcie i poszła do furgonetki. Jack otworzył drzwiczki. - Brawo, dziewczyno! - szepnął. Rzuciła mu wdzięczne spojrzenie. Zatrzasnąwszy za nią drzwiczki, Jack obchodził właśnie samochód, by usiąść za kierownicą, kiedy Charles podbiegł do wozu i przez otwarte okno krzyknął: - Już dobrze, dobrze. Policzymy się pół na pół! - Był wyraźnie w panice. - Możemy nawet umieścić na okładce twoje nazwisko jako współautorki. - Nie, dziękuję - odparła. - Mam lepszą propozycję. Korbką podkręciła szybę. - Jaką lepszą propozycję? - zapytał Charles. Jack, który nie zdążył wsiąść do samochodu, powrócił na stronę Mallory i powiedział Charlesowi coś półszeptem, tak że Mallory nie mogła tego usłyszeć, ale kiedy Jack odszedł, by wreszcie odjechać, Charles rzucił się do okna. - Czy to, co on powiedział, to prawda, Mallory? Że należysz do niego? To jest ta lepsza oferta? Mallory widziała, jak Jack z zadowoloną miną zajmuje swoje miejsce, patrząc na nią z wyraźnym wyzwaniem w oczach. Postanawiając później rozprawić się z Jackiem, odkręciła nieco szybę i odpowiedziała Charlesowi:
- Tą lepszą ofertą jest możliwość odnalezienia schowka Kłamliwego Jude'a Bluestone'a. Tego schowka, który we dług ciebie nie istnieje. A ja mam dowody, że istnieje. Jack uruchomił silnik i włączył pierwszy bieg. Ruszyli, pozostawiając za sobą wściekłego Charlesa.
sc
an
da
lo
us
Dotarli w góry po dwu godzinach jazdy. Mallory zdą żyła już nieco się uspokoić. Tupet Charlesa wyprowadził ją z równowagi. I jego absolutny egocentryzm. On napra wdę sądził, że Mallory z zachwytem przyjmie propozycję powrotu do niego. Co za arogancja! Dobrze mu tak. Nie ustannie ją poniżał, a teraz odkrył, że bez niej nie daje sobie rady jako pisarz. W czasie drogi nie odezwała się. Raz tylko powiedziała: - Podejrzewałam, że Charles czegoś chce ode mnie. To nie troska byłego męża, czy rozwiedziona żona daje sobie radę, kazała mu dzwonić. - Ja tak od początku uważałem. Ty byłaś bardziej mi łosierna w swojej ocenie. Góry ją zachwyciły. Wiele o nich czytała, ale nigdy nie miała okazji odwiedzić. Spoglądając na gigantyczne głazy i skalne załomy, z łatwością potrafiła sobie wyobrazić, jak Apacze tak długo mogli się tu bronić przed federalną ka walerią. I jak łatwo było ukrywać się w niezliczonych ka nionach Kłamliwemu Jude'owi. Znalezienie kryjówki dla pieniędzy nie przedstawiało żadnych trudności. Trudny na tomiast mógł być powrót do schowka nawet dla tego, kto go wybrał. W owym czasie nie było samochodowej drogi, a jedynie wąski wydeptany szlak. Kto wie, ile starych szlaków znik nęło, ile nowych powstało. Myśli Mallory błądziły nie tylko wokół wizyty Charlesa i piękna otaczającej ją natury, ale również zajmowały się problemami przyszłości. W naj-
sc
an
da
lo
us
bliższych miesiącach nie będzie miała łatwego życia. Prze de wszystkim siostra i jej problemy emocjonalne. Sammi nadal wymaga zrozumienia, opieki i rady. 1 wielkiej cier pliwości. Emocjonalne problemy miała też ona sama. Kto wie, czy nie bardziej skomplikowane. Utrwalać odzyskaną samodzielność, czy poddać się wpływowi Jacka? Zupełnie obiektywnie Mallory przyznawała w duchu, że od dawna nie zaznała podobnej pełni życia. Wpływała na to finanso wa niezależność, małe miasteczko o czarującej atmosferze, nowy własny dom i... Jack? Westchnęła i stwierdziła, że nie poznaje samej siebie. W tej samej cielesnej powłoce staje się zupełnie kimś in nym. Intrygujące uczucie, bardzo intrygujące. Skoncentro wała uwagę na drodze, gdy Jack zaczął hamować, a potem skręcił w wąską ledwo przejezdną dróżkę. Ujechali nią kilkaset metrów i wtedy zobaczyła polankę, a na niej schludny domek. - Jesteśmy na miejscu - obwieścił Jack. Podjechał, sta nął i wyłączył silnik. Mallory wysiadła i uniosła głowę, patrząc na szumiące na wietrze sosny. - Jaki tu panuje niebiański spokój - zauważyła. - Długo nie potrwa - odparł nieco ironicznie. - Dlaczego tak twierdzisz? - Zobaczysz. Teraz pomóż mi wyprowadzić z przycze py konie. Zaraz, poczekaj! Wyprowadzę ją, a ty zaprowadź Turkus do zagrody. Już po chwili wręczył wodze Mallory. Klacz bez oporu poszła za nią na ogrodzoną łączkę za domem. Gdy oba konie dostały wodę i zaczęły poszczypywać źdźbła trawy, Mallory i Jack wrócili do samochodu po rzeczy. - Zrobiłem to dla twojej wygody - powiedział Jack tuż za drzwiami.
sc
an
da
lo
us
- Co dla mojej wygody? - Zaraz zobaczysz. Mallory zaczęła się rozglądać po sporym wnętrzu obe jmującym niemal cały dom. Jedna wielka izba o powierz chni co najmniej osiemdziesięciu metrów, strop belkowa ny, ciemny, po jednej stronie kuchnia, obok niej sosnowy stół z dwiema ławami. Po drugiej stronie stały dwa klubo we fotele i kilka stolików z lampami. W rogu. pod świet likiem w stropie, małżeńskie łoże przykryte zieloną kołdrą z falbankami. W głębi było dwoje drzwi. Jedne otwarte do łazienki i drugie zamknięte, najprawdopodobniej do skła dziku na rzeczy. Mallory po krótkim zlustrowaniu pomieszczenia spo jrzała na Jacka, który zachowywał się nieswojo, jakby za mierzał za chwilę zatkać uszy i umykać. - Co się tak dziwnie zachowujesz? - spytała. - Jakbyś się czegoś bał? - Bo się boję. - Czego? - Twojej reakcji. - Głową wskazał łóżko. - Jest tylko jedno...
ROZDZIAŁ
DZIEWIĄTY
sc
an
da
lo
us
- Tylko jedno łóżko - powtórzył. Pozbył się trzymanych w ręku paczek z produktami żywnościowymi, kładąc je na kuchennym stole. Mallory zrobiła to samo ze swoim ładunkiem i dopiero wtedy ob róciła się do Jacka i bardzo poważnie powiedziała: - Gdybym o tym wiedziała przedtem, nie przyjecha łabym. - Wiem i dlatego nic ci nie powiedziałem. Ale decyzja skorzystania z tego domku była podjęta ze względu na twoją wygodę. Skoro nigdy nie spałaś w śpiworze... - Jack, wybij to sobie z głowy. Nie będę z tobą spała. Jack udawał, że jest ogromnie zajęty rozpakowywaniem toreb z żywnością. - Moja droga Mallory, przez sześć lat byłaś mężatką i chyba zdążyłaś pojąć różnicę między zajmowaniem przez dwie osoby jednego posłania, a spaniem z kimś. W tym wypadku ze mną... - Nie przekonuje mnie twoja argumentacja. Na jednym posłaniu z tobą! Wszystko jedno, moja odpowiedź brzmi: nie! - Nie przyjechałem tu, żeby cię uwieść... - Bardzo ładnie z twojej strony... - Dobrze oboje wiemy, że mogłem cię już uwieść w Tombstone. - We własnej imaginacji.
sc
an
da
lo
us
Wybuchnął śmiechem. - I w twojej, Mallory, i w twojej. Nie spieraj się... Mallory czuła, że zimny spokój ją opuszcza. Zaczęła szukać mocnych słów, by mu porządnie dopiec. Nim je znalazła, Jack oświadczył: - Ma pani wolny wybór, panno Earp. Może pani dzielić to łoże ze mną albo spać z końmi. - Po tych słowach wyszedł, aby przynieść resztę rzeczy. Mallory czuła szum w głowie. Ten człowiek jest niemo żliwy, zupełnie bezczelny, myślała. Nagle przypomniała sobie jego pocałunki i swą własną reakcję. Była wtedy właściwie gotowa na wszystko. Pokonał prawie wszystkie bariery. Mimo to nie poszła do jego mieszkania. Dowiodła tym, że potrafi powiedzieć nie. Bała się zrezygnowania z odzyskanej wolności, bała się nowego zawodu i nowych komplikacji. Kiedy Jack wrócił, powiedziała niemal wesoło: - Już wiem, co zrobię. Zestawię te dwa klubowe fo tele... - Jeśli chcesz. Nie sądzę jednak, aby to było wygodne. - Wcale nie będzie źle. Jack wzruszył ramionami i zabrał się do rozpalania og nia w kominku. Po kilku minutach spędzonych przez Mallory na inten sywnym rozmyślaniu i udawaniu, że układa przywiezione rzeczy, powiedziała: - Co prawda prawdziwy dżentelmen odstąpiłby łóżko damie, a sam spał na podłodze. Obrócił ku niej głowę. - Byłem gotów spać w lesie na ziemi, ale dla twojej wygody postanowiłem pożyczyć domek Dana. A skoro jest w nim takie ogromne łoże, nawet na troje, to zamierzam z niego skorzystać. Ty natomiast decyduj sama, czy chcesz
sc
an
da
lo
us
się położyć obok mnie, czy nie. Ale jeśli uważasz, że nie potrafiłabyś dać mi w nocy spokoju, tylko pchałabyś się z rękami i Bóg wie z czym jeszcze, to oczywiście śpij w fotelach. Najpierw spurpurowiała, a potem syknęła przez zaciś nięte zęby: - Pleciesz bzdury, jesteś absolutnie bezczelny i śmie szny! - To nie ja jestem śmieszny, Mallory, nie ja! Prychnęła tylko, a nie mając nic do powiedzenia i nic więcej do roboty, zaczęła przygotowywać kolację. Wie działa, że Jack zrobił z niej idiotkę, ale to przecież ona ma rację. Najlepiej milczeć i całkowicie ignorować jego dalsze złośliwości. Kiedy przygotowała kanapki i zagrzała przywiezioną zupę, była już prawie spokojna. Potrafiła się nawet zdobyć na żartobliwy ton. - Siadaj, jemy. 1 nie bój się, że cię otruję. Umiem zu pełnie dobrze gotować. Wbrew jej przypuszczeniom, iż Jack odpowie złośliwo ścią, że na przykład podgrzanie zupy z kartonu nie wymaga wielkiej umiejętności, zauważył z sympatią: - No cóż, żony profesorskie muszą to umieć. - Kiedyś tak było, ale czasy się zmieniają. Obecnie prawie wszystkie pracują i nie mają czasu na doskonalenie sztuki kulinarnej i wydawanie przyjęć. - Ale nasz kochany Charlie wymagał od ciebie domo wych obiadków? - Niestety tak. Byłam za młoda i zbyt naiwna, by od mówić. Jack tylko pokiwał głową i zabrał się do jedzenia. - Dziękuję ci za to, co dzisiaj zrobiłeś - odezwała się po chwili milczenia.
sc
an
da
lo
us
- Właśnie się zastanawiałem, czy chcesz o tym mówić. - Chcę ci tylko podziękować. Jestem po prostu zdumio na, jak on mógł pomyśleć, że zgodziłabym się pracować z nim nad kolejną książką. - A ja jestem zdumiony, że w ogóle pracowałaś nad dwiema pierwszymi. - Ja też tak dzisiaj myślę - odpowiedziała szczerze. - Ale nie powinieneś był mu mówić tego, coś powiedział... - Że jesteś moja? Niby dlaczego nie? To może stać się w każdej chwili prawdą, jeśli... To właściwie już jest pra wdą, którą tylko trzeba odsłonić. I przyznać się do niej. - Kiedy ja, Jack... - Ale ja jestem cierpliwy. Poczekam. -I jak gdyby nig dy nic, powrócił do pałaszowania kanapek. Mallory odetchnęła z ulgą. Bała się wciągnięcia w ko lejną prowadzącą donikąd dyskusję. Skończyli kolację w spokoju i razem po niej sprzątali. Mallory doszła do wniosku, że Jack w sumie zachowuje się po dżentelmeńsku i potrafi nie narzucać się wtedy, kie dy wie, że jest jej to niemiłe. Natychmiast jednak przyszły wątpliwości: czy to jest u niego naturalne, czy też gra taką rolę. Może zachowuje się tak tylko wtedy, kiedy widzi w tym własny interes? Na dworze było już zupełnie ciemno. Gdy skończyli za jęcia gospodarskie, usiedli w miękkich fotelach. Rozmowa nie kleiła się jednak, a po pewnym czasie Mallory poczuła, że ma ciężkie powieki i nieprzemożną chęć ziewania. Jack wstał i przeciągnął się. - Czas spać! - oświadczył. - Idę do łóżka. A ty? Przez jego twarz przemknął uśmiech. - Zestawiasz fotele? - Możesz się mną nie martwić. - Jeszcze tylko zajrzę do koni. - Zdjął z haka kurtkę i wyszedł.
sc
an
da
lo
us
Po jego wyjściu Mallory natychmiast się zerwała i po biegła do łazienki. Po umyciu się i wyszorowaniu zębów włożyła flanelową piżamę, zabrała z łóżka poduszkę i koc, po czym zestawiła oba fotele i ułożyła się na spoczynek. Natychmiast zdała sobie sprawę ze swego błędu. Fotele, wygodne i miękkie do siedzenia, okazały się zbyt krótkie po zestawieniu. Nie mogła jednak temu zaradzić od razu, ponie waż właśnie wrócił Jack. Natychmiast ocenił sytuację. - Zaproszenie do skorzystania z połowy łóżka nadal aktualne - powiedział miło. - Nie, dziękuję, jest mi bardzo wygodnie. - Kłamczucha! Kiedy się odwrócił, idąc do łazienki, pokazała mu język. Gdy zamknął za sobą drzwi, zerwała się, rozsunęła fotele i wstawiła między nie fotelowy podnóżek. Położyła się, sądząc, że znalazła właściwe rozwiązanie, ale dla odmiany miała teraz jeden twardy garb pod żebrami i drugi pod kolanami - dwie usztywnione krawędzie foteli i niższy po dnóżek między nimi. Wpadł jej nowy pomysł do głowy, ale nim zdążyła go zrealizować, z łazienki wyszedł Jack. Był bez koszuli, miał rozpięte dżinsy. Podszedł do łóżka, koszulę powiesił na słupku wezgłowia, usiadł i zaczął ściągać buty. Mallory wszystkiemu temu przyglądała się spod oka. Zwilżyła ję zykiem wyschnięte usta. Przeszła przez nią fala gorąca. To dla mnie zbyt wiele, pomyślała. Nie jest łatwo spo kojnie mu się przyglądać, kiedy jest ubrany, a cóż dopiero teraz. Jego bary bez koszuli wydawały się jeszcze szersze. Złapała się na tym, że wstrzymuje oddech. Głośno wypu ściła powietrze. A może tylko jej się wydawało, że strasz nie głośno. Jack musiał jednak usłyszeć, gdyż spojrzał w jej kierun ku. Na jego twarzy migotało odbicie płomyków z kominka.
sc
an
da
lo
us
- Czy jeszcze nie doszłaś do wniosku, że jest ci bardzo niewygodnie? - spytał. - Jest mi wygodnie odparła. - Bardzo. - No to w takim razie: dobranoc. - Zgasił nocną lampkę. Nie zamknęła oczu, ale w nikłym świetle ognia przyglą dała się, jak Jack ściąga spodnie. Nigdy nie była podglą daczem, ale tym razem nie mogła oderwać od niego wzro ku. Napawała się widokiem umięśnionych ud, zgrabnej sylwetki, regularnego profilu twarzy. Wreszcie zrobiła to, co powinna była zrobić, kiedy tylko wrócił z łazienki: za mknęła oczy i obróciła się na drugi bok, dotkliwie świado ma arcyniewygodnej pozycji. Po chwili usłyszała skrzypienie wielkiego łoża, a potem zapadła cisza, którą tylko mącił równy oddech Jacka. Po wielu minutach, gdy doszła do wniosku, że już zasnął, postanowiła zmienić pozycję. Najpierw położyła się na plecy, następnie usiadła, trzymając się poręczy fotela. Po tem chciała się podciągnąć, ale fotele z hałasem rozjechały się na lakierowanych deskach podłogi. Wydając głuchy jęk, upadła na ziemię omotana kocem. - Co do dia...? - Usłyszała tupot bosych stóp i głos pochylonego nad nią Jacka: - Mallory, nic ci się nie stało? - Uklęknął koło niej. - Myślę, że jak na jeden wieczór, to już dość zabawy z fotelami. - Nim zdołała zaprotestować, podniósł ją omotaną kocem i zaniósł do łóżka. Odwinął kołdrę i ułożył Mallory na pościeli. - Tu będzie pani spała, panno Earp. Owinięta kocem jak mumia, jeśli chcesz. I nie będziesz protestowała, nie będziesz umykała, nie będziesz się chowała i czyniła hałasu, który nie daje mi spać. Czy to jasne, panno Earp? Właściwie to się bardzo podobało Mallory. Schowała głowę w poduszkę i śmiejąc się w ciemnościach, odpowie działa:
- Tak jest, panie Clanton. Z prawdziwą przyjemnością, panie Clanton.
sc
an
da
lo
us
Kiedy się obudziła, była zupełnie zdezorientowana. Przetarła oczy i zobaczyła słońce z innej strony, a zamiast odgłosu samochodów na Allen Street słyszała świergot pta ków. Było jej gorąco, bardzo gorąco. Stwierdziła, że opa suje ją ręka mężczyzny. Ręka? Otworzyła szeroko oczy. W nocy Jack przyciąg nął ją do siebie i mocno przy sobie trzymał. Poczuła też ciężar na nogach. Stwierdziła, że przerzucona przez nie leży męska noga. Póki Jack spał, nie mogła się wyswo bodzić. Pytanie, czy chciała. Zamknęła oczy i zaczęła wy obrażać sobie erotyczne sceny, w których oboje uczestni czyli, Jack i ona. Natychmiast się jednak skarciła. Jack wykorzystał sytuację, nie powinno być jej miło. A tym bardziej nie powinna fantazjować na ten temat. Powinna go obudzić i stanowczo domagać się, aby ją natychmiast puścił. Od dawna nie leżała w łóżku z mężczyzną. Przez ostat ni rok małżeństwa Charles i ona mieli osobne sypialnie, a kiedy dzielili jedno łóżko, mąż nigdy jej tak nie tulił. Powtórnie zamknęła oczy, zastanawiając się tym razem, jak by to było, gdyby codziennie budziła się u boku Jacka w tej nowej sypialni, którą dobudowuje do swojego domu. Po chwili od obrazów budzenia się przeszła znowu do wyob rażania sobie konkretnych scen miłosnych, nie sposób bo wiem zapomnieć, do czego może służyć małżeńskie łóżko. Do konkretów należała także dwójka dzieciaków, domaga jących się przyjęcia ich na dzień dobry na rodzicielskie posłanie. Z zagryzionych warg Mallory wydobył się cichy jęk. To niesprawiedliwe, los nie powinien płatać takich figli. Tak
sc
an
da
lo
us
bardzo broniła się przed ponownym zakochaniem się, a tymczasem prawie wszystkie bariery zostały usunięte właśnie tej nocy, kiedy tylko dzielili przestrzeń do spania i nic się między nimi nie wydarzyło. Spróbowała wyciąg nąć spod niego nogi. - Nie ruszaj się - mruknął, mocniej obejmując ją ręką. Obudzisz mnie! Boże drogi, jakie to cudowne, pomyślała. - Jak kto pyszczy, to nie śpi - odparła. - Ja zawsze mówię przez sen. Miała ochotę głośno się roześmiać, chyba ze szczęścia, ale jeszcze pozostała w niej resztka chęci obrony. Nie wol no wpaść w pułapkę, nie wolno czuć się nadto szczęśliwą i zadowoloną z tego, co się stało. Może jeszcze uda się jej nie zakochać... Jack rozłożył w wachlarz palce dłoni, którą ją obejmo wał, czym przyprawił ją o dreszczyk podniecenia. - Jack, przestań! - jęknęła. - Puść mnie! - Jeszcze się nie rozbudziłem i nie jestem zdolny do podjęcia podobnej decyzji. - Nie musisz o niczym decydować, po prostu zabierz rękę. - Za chwilę. - Przeniósł dłoń na jej bark i popchnął lekko, obracając ją na plecy. Ujrzała nad głową jego zaspa ne oczy i wymagający ogolenia zarost. Tak samo wyglądał jak wtedy, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy przy kar cianym stoliku. Niesłychanie pociągający. - Jack, bardzo cię proszę. Nie utrudniaj mi życia... - Próbuję ci je właśnie ułatwić. Kiedy po raz ostatni obudziłaś się, mając mężczyznę u boku? - Absolutnie, zdecydowanie to nie twoja sprawa. - Kochanie, muszę ci szczerze powiedzieć, że podobne staropanieńskie zachowanie wcale do ciebie nie pasuje,
sc
an
da
lo
us
kiedy tak leżysz w koronie włosów na poduszce i z ustami, które się proszą, żeby je całować. - Moje usta proszą tylko o jedno: zostaw mnie w spo koju i daj mi wstać. - Bezskutecznie usiłowała się wyswo bodzić. Jack tylko się uśmiechał. Pochylił głowę i pocałował ją w szyję. Z trudem po wstrzymała jęk zadowolenia. - Może mi jednak odpowiesz? Kiedy to było? - Co było? - Ten mężczyzna. Kiedy się obudziłaś. - Dawno i prawie nieprawda. - Mąż? - Mąż. - Nikt inny? - Nikt inny. - I teraz ja? - Teraz ty. - Miała przyśpieszony oddech. Zapomniała o naleganiu, by ją puścił. - Masz w nagrodę za odpowiedź - mruknął i zamknął jej usta pocałunkiem. Gorącym, męskim, władczym i jed nocześnie tkliwym. Zdała sobie sprawę, że liczyła godziny od jego pier wszego pocałunku i że tych godzin upłynęło zbyt wiele. Była już bliska przyznania, że jednak go kocha, ale raz jeszcze ostatnim wysiłkiem woli myśl tę odrzuciła. Ode rwała się od jego ust i odwróciła głowę. Pożądanie walczy ło ze starymi lękami. Lęki zwyciężyły. - Jack, nie! - powiedziała zdecydowanie. - Nie jestem na to wszystko przygotowana. - Jesteś, a raczej byłabyś, gdybyś się nie bała powtó rzenia przeszłości. Swoją drogą Wyatt i Virgil byliby tobą rozczarowani, Mallory. Im nigdy nic brakowało odwagi. Ciebie nieustannie paraliżuje strach.
sc
an
da
lo
us
- Wyatt i Virgil nie musieli stawiać czoła tobie - od parła. Jack uśmiechnął się czule i zarazem smutno. - Wygrałaś, Mallory. Puszczę cię, jeśli z własnej woli dasz mi teraz buzi. Złożyła mu na ustach przełomy pocałunek. - I to się nazywa u ciebie dać buzi? Moja klacz robi to lepiej. - No, to idź do niej. - Ona bardzo ślini. Mallory wybuchnęła śmiechem. - Myślisz, że to takie śmieszne? No, to ja ci pokażę coś jeszcze smieszniejszego. - Zaczął palcami wodzić po jej brzuchu, potem przeniósł dłoń wyżej. - Jack, nie! - krzyknęła. - Tym razem zdecydowanie się poddaję - oświadczył. - Ale wracamy do warunku, jaki ci postawiłem. Daj mi z własnej woli buziaka. Ale prawdziwego. - To jest najzwyklejszy szantaż. Powinnam się komuś poskarżyć. - Ba, kiedy nie masz komu. Chyba mnie. - Wobec tego składam skargę na twoje ręce. I oświad czam, że pójdziesz do poprawczaka. Już ja cię wychowam. - Miała rumieńce na twarzy i czuła się bardzo, ale to bar dzo szczęśliwa, mimo iż miotała się między sprzecznymi myślami. - No więc zaczynaj mnie zmieniać - powiedział. - Już teraz, od razu. Pokaż, jak należy całować. Pokazała mu. I czuła, jakby wracała z jakiejś długiej podróży. Wracała ze smutnej podróży do własnego domu, w którym było wszystko, czego kiedykolwiek pragnęła i potrzebowała. Dawne niepowodzenia, niepewności i lęki wydawały
sc
an
da
lo
us
się zapadać w niepamięć. Popełniła w przeszłości straszny błąd i wielekroć już za niego zapłaciła. Widząc poprzednie go dnia Charlesa, zdała sobie sprawę, ile zapłaciła. Serce jej mówiło, że Jack jej nigdy nie zawiedzie i nie zrani. Dlaczego więc jeszcze chwilami bała się zaryzy kować? I znów fala lęków powróciła. Odsunęła się, ale nie chcąc urazić Jacka, powiedziała wesoło: Zmieniłam twój stosunek do całowania? - Jeszcze będę potrzebował wielu lekcji, ale przed śnia daniem wystarczy. Powiedziawszy to, wyskoczył z łóżka, jakby był pod rzucony sprężyną, i szybko wciągnął dżinsy. - Tracimy cenne minuty dnia. Przygotuję śniadanie. W tym czasie zdążysz wziąć jeszcze prysznic. Potem wez mę ja. Mimo że Jack zrobił dokładnie to, na co nalegała, Mallory była nieco zawiedziona, że tak ochoczo ją opuścił i jeszcze powiedział o traceniu cennych minut. Wszyscy mężczyźni są tacy sami, pomyślała i z dumnie podniesioną głową wstała i pomaszerowała do łazienki. Toaleta zajęła jej mniej czasu niż zwykle, gdyż Jack kazał jej zostawić wszystkie szminki. Nie była przyzwyczajona do widoku w lustrze swej twarzy w stanie nienaturalnym, jak mawia ła, ale po krótkiej lustracji uznała, że ujdzie. Zaplotła włosy i opuściła łazienkę, zwabiona dochodzącym aż tu zapa chem kawy i smażonego boczku. - Brawo! - powiedział, gdy ją zobaczył. - Schludna i szybka. Teraz ty zajmij się kucharzeniem, a ja idę pod prysznic. - Porwał przybory do golenia i pomknął do ła zienki. Mallory wiodła za nim wzrokiem. Stale zaskakiwało ją, że z taką łatwością zmieniał nastrój - z romantycznego za-
sc
an
da
lo
us
lecania się na beztroską lub zwykłą, przyjazną rozmowę, a czasami ostry sarkazm. Bliżej znała tylko Charlesa. A Charles i Jack należeli do dwu różnych światów. Boczek już przysmażył się z jednej strony, więc obró ciła plasterki łopatką i zaczęła przygotowywać tosty. Po tem przyszła kolej na jajka. Nim Jack wyszedł z łazien ki, cudownie pachnąc wodą po goleniu, śniadanie było już gotowe. Zjedli szybko, pozmywali, zrobili kilka kanapek na po łudniowy posiłek i poszli osiodłać konie. Mallory była bar dzo podniecona oczekującą ich przygodą. Wyobrażała so bie minę Charlesa, kiedy się dowie o jej sukcesie i odnale zieniu skarbu Kłamliwego Jude'a. Poranek na wyprawę mieli wymarzony. Gdy już siedzia ła na koniu, trzymając mocno wodze, powiedziała: - Miałeś rację. - Zwykle miewam rację - odparł. - Ale o co chodzi w tym wypadku? - Mam pyszną zabawę, a będę w jeszcze lepszym hu morze, kiedy znajdę te banknoty, które Jude ukrył. Jack wpił w nią intensywne spojrzenie, marszcząc przy tym brwi. Uśmiech na twarzy Mallory przemienił się w zdziwienie. Pokręcił głową i ruszył w las. - Chyba jesteśmy na złym szlaku, Jack! - Mallory po równywała oficjalną mapę geologiczną rejonu z mapką znalezioną pod parapetem. - Miej cierpliwość, Mallory. Okolica bardzo się zmie niła przez sto lat. To trochę potrwa, nim znajdziemy miej sce, którego szukamy. - Posuwając się w tym tempie, będziemy siwi i starzy, zanim je znajdziemy. Ujechali już wiele kilometrów terenem chwilami skali-
sc
an
da
lo
us
stym i trudnym, to znów odcinkami zupełnie gładkim i po rośniętym bujną trawą. Turkus okazała się dobrą, spokojną i posłuszną klaczą, z którą Mallory nie miała najmniej szych kłopotów. Zrobiło się gorąco i bardzo przydał się podkoszulek bez rękawów oraz przeciwsłoneczny daszek, który założyła na czoło. W wielu miejscach szlak był zbyt stromy, musieli więc zsiadać z koni i ostrożnie je przeprowadzać. Może właśnie dzięki temu Mallory nie odczuwała zbyt boleśnie siodła. Często mogła od niego odpocząć. Powolne posuwanie się drażniło ją jednak. Była coraz bardziej niecierpliwa. Nie spodziewała się zbyt łatwego sukcesu i znalezienia skarbu Jude'a w kolorowym worku pod drzewem, niemniej sądzi ła, iż po kilku godzinach trafi na jakiś konkretny ślad, na wskazówkę lub oczywisty punkt odniesienia. Nic jednak nie wskazywało na to, że znajdują się na tropie. A mimo iż słońce zeszło już z zenitu, nie byli bliżej celu wędrówki, niż kiedy wyruszyli rano. Penetrowali kilka pozornie obiecujących odnóg głów nego szlaku, ale za każdym razem trafiali w ślepy zaułek lub zbyt wąską skalną szczelinę, by człowiek i koń mogli się przecisnąć. Gdzie, do diabła, jest to miejsce, od którego trzeba przejść siedemnaście kroków na zachód? Mallory miała chwilami wrażenie, że coraz bardziej od dala się od właściwego celu. Każdy fałszywy szlak coraz bardziej ją przygnębiał. Zatrzymała się, zsiadła z konia i na wielkim głazie roz łożyła obie mapy. Jack skorzystał z okazji i oba konie po prowadził do strumyka. Po powrocie przywiązał wierz chowce do krzaka jałowca i dołączył do Mallory. - Jesteśmy właśnie tu! - wskazał palcem dolinkę na nowszej mapie. - Ale teraz spójrz na to. Ta sama dolinka na mapie starej jest wyraźnie szersza. Tak jak powiedział
sc
an
da
lo
us
Dan: deszcze, erozja, lawiny kamienne, obsunięcie się skał. Przez sto lat wiele się zmieniło. - Dochodzę do wniosku, że rzeczywiście nic nie zna jdziemy - powiedziała zrezygnowana. Skrzyżowała ręce i zaczęła przechadzać się wokół głazu. Jack złożył obie mapy i schował do ceratowych kopert, które umieścił w torbie przytroczonej do grzbietu Turkus. Z torby wyjął natomiast parę kanapek i butelkę wody. Mallory odmówiła jedzenia, ale Jack ją formalnie zmusił. W tym słońcu osłabniesz i zakręci ci się w głowie. Nie marudź, jedz i tyle! Skrzywiła się, lecz wzięła z jego rąk kanapkę i zaczęła ją pogryzać. W pewnej chwili stwierdziła, że Jack bacznie się jej przygląda. - O co chodzi? Mam sadzę na nosie, czy też dochodzisz do wniosku, że lepiej wyglądałabym z odrobiną szminki? Jack przeżuł trzymany w ustach kawałek chleba i odpo wiedział: - Ani jedno, ani drugie. Tak sobie myślę, że ja wiem, po co tu przyjechałem, ale ty...?
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
sc
an
da
lo
us
Mallory długo na niego spoglądała. - Już ci mówiłam. Od lat interesuje mnie ta historia. - Ale konkretnie dlaczego? - Mówiłam ci, że moją pasją jest przeszłość, dawne dzieje. Dlatego właśnie kupiłam ten sklep. Pamiątki i sta rocie. Przedmioty przypominające minione dni, stare foto grafie. Dlatego właściwie z ochotą pomagałam Charlesowi przy tych jego książkach. Zbierałam materiały... Szperanie w przeszłości jest dla mnie jakimś... wyzwaniem. Pomaga się spełnić... - Nadal nie rozumiem dlaczego. Dlaczego właśnie hi storia Kłamliwego Jude'a? Ty wydajesz się tym bardziej podniecona niż ja. Nie rozumiała celu jego pytań. Owszem, zauważyła, że w miarę wzrostu jej rozczarowania brakiem sukcesu, Jack staje się spokojniejszy, zamyślony i jakby czujniejszy. - Powiedziałam ci już, Jack. To mnie po prostu zain teresowało. Podszedł do głazu, na którym siedziała Mallory, i po chylił się nad nią. Musiała zadrzeć głowę, by widzieć jego twarz. - A skąd to twoje zainteresowanie historią Arizony? - Moje nazwisko, moi przodkowie... - I stąd zbliżenie z Charlesem Garrisonem, rzekomym ekspertem historii prawa i bezprawia Dzikiego Zachodu? Między innymi ekspertem historii twojej rodziny.
sc
an
da
lo
us
Odrzuciła nie zjedzony kawałek kanapki, niechaj tutej sza fauna ma coś od niej. - Owszem - przyznała. - To nas mogło łączyć. - Ale co oprócz tego mogło cię do niego przyciągnąć? Kiedy sobie obejrzałem tego twojego Charlesa, doszedłem do wniosku, że to nie mogła być przecież jego mało cza rująca osobowość. - Jack, to nie miejsce ani czas na rozmowy o moim nieudanym małżeństwie. - A ja myślę, że to najwyższy czas i doskonałe miej sce. Przyjrzałem się wczoraj temu skubańcowi i chodzi mi teraz po głowie, że w twojej głowie też cpś się kołacze. Coś, co wykracza poza zwykłe zainteresowanie Kłamli wym Jude'em czy też pazernością na jego rzekomy skarb. Opowiadasz mi, że to wyzwanie. Tak jakbyś potrzebowała jeszcze jednego wyzwania. Przeniosłaś się do nowego mia sta, mieszkasz wśród obcych, po raz pierwszy w życiu masz własny sklep, wzięłaś na swoje barki opiekę nad siostrą. To już nadto wyzwań jak na jedną kobietę. Po co ci więcej? - To jest zupełnie co innego - zaprotestowała. - Niby dlaczego? - To ma wymiar historyczny. To nie jest tylko sprawa osobista. - Co ty mi za bzdury opowiadasz! Tutaj rzeczywiście chodzi o zupełnie coś innego, bo inaczej nie miałabyś po dobnego bzika na punkcie skarbu jakiegoś tam Jude'a. Była coraz bardziej zła. Dlaczego Jack nie zostawi jej w spokoju? Ona przecież działa z jasnych pobudek. - Nie mam żadnego bzika - odparła. - No, to odpowiedz mi na pytanie. - Jakie pytanie? - Dlaczego jak rzep do psiego ogona przyczepiłaś się
sc
an
da
lo
us
do tej historii Kłamliwego Jude'a? I co cię zainteresowało tak bardzo w Charlesie? - W Charlesie? Jego wiedza. Jego życiowe doświad czenie. Na miłość boską, Jack! Miałam zaledwie osiemna ście lat, po raz pierwszy poza domem. Nie wiedziałam, co robię. Nie spuszczał z niej wzroku, ale pokiwał głową, poka zując, że wreszcie zrozumiał i akceptuje odpowiedź. - Wracamy do pierwotnego pytania. Dlaczego właśnie Jude i jego łup. Istnieją dziesiątki, jeśli nie setki owianych legendą podobnych opowieści Dzikiego Zachodu. Dlacze go właśnie ta? Czy dlatego, że Charles ci powiedział, że to bujda? Miała już dosyć tego przesłuchania. Chcąc je zakoń czyć, wyrzuciła z siebie: - Tak, tak! Bez względu na dowody, jakie mu przed stawiałam, mimo tego dziennika, wyśmiewał mnie, mó wiąc, że jestem głupia, wierząc w coś podobnego. On, wielki ekspert tak twierdził, a ja byłam tylko dziewczynką do zdejmowania z półki i podawania mu mądrych ksiąg. Dla niego nie było ważne, że ta dziewczynka jest zarazem jego żoną. Moja opinia nie była ważna, ponieważ nie po krywała się z jego opinią... - Przestała mówić, oddychała pośpiesznie i policzki jej płonęły. Wyraz twarzy Jacka był twardy jak okoliczne skały. - A więc cała ta wyprawa miała na celu tylko jedno: dowartościowanie byłej żony. Pokazanie Charlesowi, że możesz się z nim równać? - Ależ nie! Wcale nie o to mi chodzi! - zaprotestowała gorąco. Jak on może coś podobnego myśleć? Przecież okaza ła pełne zrozumienie potrzeby oczyszczenia imienia pra dziadka Jacka. By Jack mógł w pełni cieszyć się swymi
sc
an
da
lo
us
przodkami. Czy on nie może zrozumieć, że ona to robi również dla niego? Jak mogłaby go przekonać? - To nie jest tak, Jack. Posłuchaj mnie... - zaczęła. - Dość dzisiaj usłyszałem, nie potrzeba więcej. Lepiej już wracajmy. Widzisz, jak wydłużają się cienie? Spróbu jemy jeszcze raz jutro z samego rana. Rzucił jej zimne, pełne wyzwania spojrzenie. - Nie możesz przecież wrócić z pustymi rękami. Charles by zatriumfował. Oczywiście tylko w twojej wyobraźni. - Jesteś niemiły, Jack. I krzywdzisz mnie tymi opiniami! Ale Jack jej nie słuchał. Odwiązał konie, podał jej wodze Turkus i bez słowa wsiadł na Granat. Ruszył w powrotną drogę, nim Mallory uporała się z przerzuceniem wodzy i do siadła swojej klaczy. Była oburzona na Jacka. Jest wobec niej niesprawiedliwy, a ponadto odmówił wysłuchania racji, które chciała mu przedstawić. Oczywiście, że zależało jej również na pokazaniu temu zarozumialcowi Charlesowi, że się myli. 1 co w tym złego? Przez te wszystkie lata tak ją upokarzał, że chyba nabyła prawa do upokorzenia go choćby raz! Ale niezależnie od tego miała jeszcze inny powód poszukiwania skarbu Jude'a. Naprawdę chodziło jej o przodka Jacka. Dla czego on w to nie chce uwierzyć? Milczeli przez całą drogę do domku Dana. Dojechali, gdy już się ściemniało. Mallory była wściekła, w niebez piecznym wybuchowym nastroju. Czuła się głęboko ura żona insynuacjami Jacka. Najpierw wytarli i nakarmili konie, a potem oboje po szli przygotowywać kolację dla siebie. Napięcie między nimi wyraźnie rosło. Mimo iż razem przygotowywali kurę z pieczonymi kartoflami, nie zamienili ani słowa. W mil czeniu zjedli posiłek. Cisza zdawała się ogarniać cały dom, była przykra i ciężka. Mallory z lękiem myślała o nadejściu pory pójścia spać.
sc
an
da
lo
us
Jakże ma położyć się obok człowieka, który tak źle ją ocenił, sądząc, że powoduje nią tylko chęć zemsty na Charlesie. Czy nie zrozumiał, że zemsty już dokonała słownie, poprzedniego dnia podczas rozmowy z byłym mężem? Po kolacji usiedli w fotelach przy ogniu, zatopieni we własnych myślach. Od czasu do czasu Maliory zerkała na Jacka, zastanawiając się, co też chodzi mu jeszcze po głowie. Miała też nadzieję, że może wyrazi chęć wysłuchania jej do końca. Ale on siedział w milczeniu, zapatrzony we własne buty. Zdegustowana wstała, przeszła się bez celu po poko ju, z torby wyjęła piżamę i poszła do łazienki. Pozostała w niej jak długo mogła, a kiedy wróciła, Jack klęczał przed kominkiem, dokładając parę polan na noc. Gdy wstał i ob rócił się ku niej, miała wrażenie, że chce coś powiedzieć. Jednak przeszedł koło niej w milczeniu. Maliory położyła się na skraju łoża i przykryła kołdrą. Czy powinna przerwać milczenie, gdy Jack wróci, i coś powiedzieć? Nim zdołała wymyślić jakiś pojednawczy gest, usłyszała jego kroki. Długo się rozbierał, aż wreszcie położył. Wstrzymała oddech, licząc na jakieś słowo. Mil czenie. Była zrozpaczona. Postanowiła zaryzykować. Ob róciła się i położyła mu dłoń na ramieniu. - Jack, czy mógłbyś mnie wysłuchać...? Nie spodziewała się tak nagłej reakcji. Zerwał się, usiadł bokiem i objął ją ramieniem. - Nie będę niczego słuchał, Maliory! Już dość długo słuchałem. Okazałem wyrozumiałość i cierpliwość. Robi łem, co mogłem, żebyś o nim zapomniała. Mógłbym jesz cze tylko kochać się z tobą, ale wierzgasz i cofasz się. Jesteś opętana myślą, żeby Charlesowi dać nauczkę i nie ustannie o nim myślisz... - Jack! - prawie krzyknęła z rozpaczą w głosie.
sc
an
da
lo
us
Ujął jej twarz w obie dłonie i zbliżył usta. - Moja cierpliwość wyczerpała się. Nie zostawiam ci już wolnego pola, przestaję okazywać wyrozumiałość. Mam zamiar kochać się z tobą. Teraz, zaraz. Jeśli ci to nie odpowiada, musisz mi to wyraźnie powiedzieć. Maszjedną ostatnią szansę odmówić mi siebie. Była tym wszystkim zupełnie ogłuszona. Wpatrywała się w jego oczy, w jego zdecydowaną i zarazem pełną bólu twarz. - Pragnę ciebie, jak jeszcze nigdy nie pragnąłem żadnej kobiety, Mallory Earp - ciągnął. - Jeśli ty mnie nie pra gniesz równie mocno, to powiedz od razu. - Jack, ja... - Powiedz głośno, że mnie nie pragniesz! - rzucił jej wyzwanie. Poczuła suchość w gardle. Jego wzrok zmuszał ją do podjęcia decyzji. - Ja... nie mogę powiedzieć, że nie chcę... - wyjąkała. Przez twarz przemknął mu krótki błysk. Ni to triumfu, ni spełnienia czegoś, o czym marzył. Błysk niby błyskawi ca podczas letniej burzy. Przywarł wargami do jej ust. Mallory została w mgnieniu oka przeniesiona w jakiś nieziemski, pełen szczęścia świat. Zarzuciła mu na szyję ramiona, wtuliła się w jego pierś. Jego dłoń wędrowała wzdłuż jej pleców, znalazła skraj piżamy, wdarła się pod nią. Poczuła jego palce muskające skórę... Wydawało się jej, że przestała oddychać, a serce prze stało na chwilę bić, by zaraz potem zacząć głośno walić. Jego usta i dłonie były wszędzie, sprawiając jej nie wypowiedzianą radość i pozwalając wreszcie zrozumieć, czym może być miłosna pasja. Raz odsunął ją na odległość ramienia i patrząc przeni kliwie, odezwał się:
sc
an
da
lo
us
- Powiedz mi, że o nim nie myślisz, no powiedz! - Nie! - szepnęła bezgranicznie szczęśliwa. - Myślę tylko o tobie. - Świetnie! 1 tak ma odtąd być. Powiedziałem prawdę Charlesowi: jesteś teraz moja! Legł na niej całym ciężarem swojego ciała. A z gło wy Mallory zniknęły wszystkie myśli z wyjątkiem jednej: Jack. Następnego poranku Mallory obudził szelest pościeli. Jack wstawał. - Muszę dojrzeć koni - wyszeptał. - Coś je spłoszyło. - Ubrał się i wyszedł. Mallory położyła się na boku i uśmiechnęła do siebie. Zniknęła ostatnia bariera. Nie wiadomo jak i kiedy, ale zniknęła, mimo iż byli w tym samym domku w górach. Niby tak samo obejmowało ją w nocy ramię mężczyzny, a jego nogi przykuwały nie gorzej niż łańcuch. Niby to samo co pierwszej nocy, a w istocie nowa rzeczywistość. Kochali się i ten akt zespolenia połączył ją z Jackiem na zawsze. Po raz pierwszy coś podobnego przeżyła. Przez tygodnie broniła się przed tym nieuchronnym wydarze niem, no i nie obroniła. I nie żałowała tego. Była zakocha na. Kochała go naprawdę, i to miłością, która nie miała nic wspólnego z zadurzeniem się osiemnastolatki. Zdała sobie sprawę, że gdyby Charles wówczas tak bar dzo nie nalegał, wykorzystując pozycję nauczyciela i do świadczonego mężczyzny - postępowanie zupełnie zrozu miałe - to jej uczucia dla niego nie przerodziłyby się nawet w zadurzenie. Po prostu pozostałby szacunek i podziw. Obecnie jej emocjonalne zaangażowanie i wreszcie uczucie miłości do Jacka były czymś dojrzałym i całkowi cie pochłaniającym. Jeszcze dobrze nie wiedziała, jak bę dzie sobie z tym radzić. Zwłaszcza że nie wiedziała, czy
sc
an
da
lo
us
Jack ją kocha. Powiedział, że jej pragnie, ale to nie jest to samo, co miłość. Przeciągnęła się, potem zwinęła w kłębuszek, zakrywa jąc głowę kołdrą. Teraz było jej bardzo ciepło i mogła nadal spokojnie myśleć o człowieku, którego pokochała. Rozszyfrowanie Jacka nie było łatwe. Czasami nie wie działa, kiedy żartuje, a kiedy myśli poważnie. Z niesłycha ną łatwością przechodził od jednego do drugiego. Szano wał ciężką pracę i tradycje rodzinne. Kiedy został sam, gdyż jedno z rodziców go porzuciło, a drugie wkrótce umarło, wypracował sobie pozycję w życiu. Nie tkwił w przeszłości i nie bolał nad nią, ale skierował wzrok ku przyszłości. I dla tej przyszłości ciężko pracował. Mallory uświadomiła sobie, że teraz pracuje także dla jej przyszłości, odbudowując jej dom. Ona jest w pewnym sensie do niego podobna: też myśli o przyszłości, rozwija jąc własny interes. Tyle że pozwala swojej przeszłości zbyt ingerować w przyszłość. Jack miał rację, będąc na nią poprzedniego dnia zły. Spędziła blisko dwa lata pożerana jedną obsesją: odnale zienia skarbu Kłamliwego Jude'a i udowodnienia byłemu mężowi, że się mylił. I nieustannie myślała o tym, co mu powie, kiedy osiągnie ten cel. Patrząc z punktu widzenia Jacka, nie miało to najmniejszego sensu i znaczenia. Nie warte było całego zachodu. Rację ma Jack, mówiąc, że życie postawiło przed nią dostatecznie dużo innych zadań. Wszystko, czego się podjęła, stanowiło wyzwanie. Widzia ła teraz jasno, że najważniejszą rzeczą jest ułożyć sobie życie. I bardzo chciała, by Jack stał się jego częścią. Czy potrafi go o tym przekonać, skoro przez wiele tygodni usiłowała mu wmówić, że pragnie pozostać niezależna i samowystarczalna? Czy potrafi go przekonać, że go naprawdę kocha, skoro
sc
an
da
lo
us
w minionych tygodniach łatwo było zauważyć, że emo cjonalnie ciągle tkwi pamięcią w latach spędzonych u bo ku Charlesa? Chyba nie jest za późno wszystko to wyjaśnić Jackowi? W jej oczach pojawiły się łzy na myśl, że on może nie przyjąć oferowanej mu miłości. Zaskoczyło ją otwarcie drzwi. Wszedł Jack. Zrzuciła kołdrę z głowy, podparła się na łokciu i szybko otarła łzy. Zobaczyła w jego spojrzeniu zaskoczenie, a potem niepo kój i wreszcie żal. Nie podchodząc do łóżka, spytał cichym głosem: - Co się stało, Mallory? Usiłowała się uśmiechnąć, ale drżały jej usta. - Myślałam o wczorajszym dniu, o wszystkim co po wiedziałeś, o minionej nocy... - I to cię tak załamało? - Ależ nie załamało. Tylko dużo o tym myślałam. - Bardzo mi przykro, Mallory... - Możemy porozmawiać? Chciałabym ci coś powie dzieć... - Nie ma potrzeby. Słyszałaś, że jest mi przykro. Że przepraszam. Ubieraj się. Musimy wcześnie wyjechać... - Z powrotem w góry? - Nie. Z powrotem do Tombstone. - Czy coś z końmi...? - Nie. Konie są w porządku. Przestraszyło je jakieś zwierzę. - Jack dalej tkwił pod drzwiami. - Po prostu mu simy wracać. Patrzyła, nic nie rozumiejąc. O co mu chodzi? Za co przeprasza? Dlaczego jest nagle taki chłodny i oficjalny? Nie mogą tak zostawić tej sprawy. Jeśli wrócą do Tomb stone, to jej szansa przepadnie. - Myślałam, że zostajemy jeszcze jeden dzień. Mamy tyle miejsc do przeszukania, a poza tym...
sc
an
da
lo
us
Nie to trzeba było powiedzieć! Zrozumiała to natych miast, gdy zobaczyła, jak tężeje mu twarz, a spojrzenie lodowacieje. - Wiem, jakie to dla ciebie ważne, Mallory, ale musimy to odłożyć na inny raz. - To wcale nie jest dla mnie ważne, Jack. Chciała wstać z łóżka, ale uświadomiła sobie, że jest całkiem naga. Wcale by jej to nie przeszkadzało. Stanąć tak w obecności ukochanej osoby, ale Jack wydał się jej nagle kimś zupełnie obcym. Jeszcze go nigdy takim nie widziała i nie chciała widzieć. Sięgnęła po koc i owinęła się nim. Nie spuszczała wzroku z Jacka. W jego oczach znowu zobaczyła coś w rodzaju głębokiego żalu do niej... - Wyjdę na kilka minut, żebyś mogła się ubrać. Nim cokolwiek zdążyła odpowiedzieć, zamknął za sobą drzwi. Coś tu się działo, czego nie potrafiła zrozumieć, coś niesłychanie poważnego. Miała zamiar jak najszybciej do trzeć do sedna. Zebrała swoją garderobę i poszła do łazien ki, gdzie szybko się umyła i ubrała. Dziś była nawet zado wolona, że nie ma ze sobą szminek. Dzięki temu była szybciej gotowa. Przeczesała włosy i wróciła do pokoju. Jack zaparzył już kawę. Popijał ją teraz, patrząc przez okno na pierwsze promienie słońca przedzierające się przez gęstwinę konarów sosen. Zabolało ją, że nawet się nie obrócił, kiedy weszła. Postanowiła zachować spokój i opanowanie. Tylko w ten sposób może jakoś wybrnie z tego impasu. Nalała sobie kawy, ale ponieważ trzęsła się jej ręka, trochę wylała. Upiła parę łyków i spytała: - Powiesz mi wreszcie, o co chodzi? Odstawił swój kubek i obrócił się do niej przodem. Był blady, twarz miał ściągniętą.
sc
an
da
lo
us
- Przepraszam cię za ubiegłą noc ... - Urwał, jakby zabrakło mu odpowiednich słów na dalszy ciąg. - Za ubiegłą noc? - Była zupełnie oszołomiona. - Źle postąpiłem. Nie powinienem był cię skłaniać do kochania się ze mną. Była tak zdumiona, że nie docierał do niej istotny sens słów Jacka. - Źle postąpiłeś? - powtórzyła jego słowa. - To nic nie zmieni, to w niczym nie pomoże... - ma chnął ręką. I tym razem jak papuga powtórzyła słowa Jacka: - Pomoże? Zmieni? - O co mu, na miłość boską, chodzi? - Myślałem, że to coś zmieni, ale się myliłem. - Opłu kał pusty kubek po kawie. - Nic nie poradzimy. Wracajmy do domu. Wydawało się jej, że wreszcie zrozumiała: on jej po prostu nie kocha! Omylił się. Wstrząsnęło to nią. Była głupia, sądząc, że może jednak tak. Jednakże nie miała zamiaru ulec bez walki. - Parę razy powiedziałeś, że ci przykro i że przepra szasz. Może mi powiesz, za co? I chcę też wiedzieć, dla czego uważasz, że nasze kochanie się było błędem. - Ponieważ sądziłem, że możesz mnie pokochać. Teraz dopiero doznała prawdziwego szoku. Parę razy chwytała powietrze, aż wreszcie wyrzuciła z siebie: - Przecież ja cię kocham. Bardzo! - Nie rzucaj słów na wiatr, Mallory... Chwyciła go za ramię. - Ależ ja naprawdę cię kocham! - powtórzyła. - Tak? A kiedy wróciłem od koni, to płakałaś. Pierwszy raz w życiu zdarzyło mi się, żeby kobieta przeze mnie płakała. - Uroniłam parę łez, kiedy sobie pomyślałam, jak mi będzie trudno sprawić, byś ty mnie pokochał... - Zobaczy-
sc
an
da
lo
us
ła żywy blask w jego oczach i roześmiała się, czując jakąś nieprawdopodobną ulgę. - Bo po tym, co mi wczoraj po wiedziałeś, pomyślałam... że nie mam szansy. - Nawet bym cię nie dotknął, gdybym cię nie kochał - zapewnił. - Wiesz co? Kochałem cię od chwili, kiedy przyłapałaś mnie na kartach z chłopakami... - Jack...! - wyszeptała z miłością. Wyciągnął do niej ramiona. Wtuliła się w nie, myśląc sobie, że oto dotarła do przystani. Przytulił ją do piersi i mocno trzymał. Podała mu usta do pocałowania. - Kocham cię - wyszeptał, gdy oderwała usta, by za czerpnąć powietrza. - Kocham cię - powtórzyła jak echo Mallory. - A już myślałam, że wszystko popsułam tą moją obsesją na temat skarbu Jude'a, chcąc za wszelką cenę udowodnić, że to ja miałam rację, a Charles się mylił. - Któregoś dnia znajdziemy ten skarb - zapewnił ją Jack. - Ale teraz przestało to być ważne. - Masz rację. Zrywam z przeszłością. Dla mnie ważna jest tylko przyszłość... z tobą. - Zajęło ci sporo czasu, żeby dojść do tego wniosku - mruknął, gładząc jej włosy. - Teraz poszło szybko. Przedtem nie spodziewałam się, że spotkam kogoś takiego jak ty. Kogoś, kto nie zniechę ciłby się moimi lękami. - Nie lęków się bałem, ale tego, że nie będziesz miała dość siły, by się ich pozbyć. 1 dlatego schowałem... - Schowałeś? Co? Tę mapę. Umieściłem ją pod parapetem. - Ty schowałeś tam mapę? - Nie uważasz, że to był przedziwny zbieg okoliczno ści, iż znalazłaś mapę następnego dnia po poinformowaniu mnie o dzienniku Jude'a?
sc
an
da
lo
us
- Więc mapa jest fałszywa? - Jak najbardziej autentyczna. George Early dał ją mo jemu dziadkowi... - .. .Który dał ją twojej matce, a ona dała z kolei tobie? - Wszystko się zgadza. Nigdy nie mogłem jednak roz szyfrować tej mapy. Myślałem sobie, że może ma jakiś sens w połączeniu z dziennikiem, ale nikt nie wiedział, co się z nim stało. - I pomyślałeś sobie, że mnie zainteresujesz, podrzu cając mapę. Zainteresujesz i jednocześnie zdobędziesz dzien nik? - Wcale nie. Chciałem zdobyć tylko ciebie. A droga do tego prowadziła przez samotną wyprawę gdzieś daleko od Tombstone. Ale kiedy wyjeżdżaliśmy, pojawił się ten cho lerny Charles, i ciebie ogarnęła gorączka i... - I omal wszystkiego nie zepsułam. - Skarciła go z wy rzutem: - Powinnam być na ciebie bardzo zła. Udawałeś przy mnie, że z zainteresowaniem studiujesz mapę, jakbyś jej nigdy w życiu nie widział... Naprawdę powinnam być zła! - Spojrzała zalomie. - Ale jakże mogę? Przecież cię kocham. A ty mnie. - Mamy tylko jedno wyjście - odparł i wziął ją w ra miona. - Wyjdziesz za mnie, Mallory? Wpadnij razem ze mną w pułapkę... - Urządzę ją tak, żeby była miła. - I w ten sposób zostaje rozwiązany odwieczny spór Earpów i Clantonów. Ciekaw jestem, co powiedzieliby Wyatt, Virgil i Morgan, gdyby usłyszeli, że Clanton żeni się z panną Earp? - Powiedzieliby, że panna Earp ma wielkie szczęście. Miesiąc później w małym kościółku w Tombstone od był się ich ślub. Obecne były obie rodziny i przyjacie-
sc
an
da
lo
us
le. T.C. był drużbą, a Sammi druhną. Na ślub przylecieli z Afryki rodzice Mallory. Byli przyjemnie zaskoczeni zmianami, jakie zaszły w życiu obu ich córek, i gdzie tylko mogli, tam się nimi chwalili. Ku zdumieniu Jacka i Mallory na przyjęciu wydanym dla członków obu rodzin i przyjaciół pojawiła się niepro szona gromadka reporterów gazet. Fotografowie obskakiwali ich ze wszystkich stron, pro sząc państwa Clantonów o miły wyraz twarzy. - Pojęcia nie mam, skąd oni się tu wzięli. Czy mam poprosić Freda i Jima, żeby ich wyrzucili? - Byłoby to jednak zbyt niegrzeczne. Nawet jak na ciebie - odparła. - Czego oni mogą chcieć? - Jeszcze nic nie rozumiesz? To są reporterzy z Tombstone, z Bisbee, z dwu gazet z Tucson i z dwu pism sensa cyjnych. Przyjechali po hit roku. Roku 1881! Earp i Clan ton połączeni węzłem małżeńskim. - Ale kogo to może dziś interesować? - zdziwiła się Mallory. - Masę ludzi. Tylko że ja mógłbym im zrobić kawał i powiedzieć prawdę... - Jaką prawdę? O czym? - Nasze rodzinne nazwisko jest zupełnie inne... - Co takiego? - Mój dziadek wyemigrował do Ameryki z Niemiec. Nazywał się Klinkmann. Chciał mieć nazwisko amerykań skie, więc je zmienił na Clanton. Któregoś dnia wybrał je sobie z książki telefonicznej... Mallory przez chwilę patrzyła z poważną miną, a potem wybuchnęła śmiechem. - I nie masz nic wspólnego z tą całą bandą Clantonów z Arizony? - Absolutnie nic. Mój ojciec po prostu podróżował
sc
an
da
lo
us
w tych stronach, poznał miejscową dziewczynę, ożenił się z nią i tu osiadł. - Jesteś okropny. Zupełnie okropny. - Uhm, jestem okropny - zgodził się skwapliwie. - I pewno dlatego pokochałeś właśnie mnie. - Chyba masz rację. Przytulił ją i popłynęli w tańcu przez salę. Tombstonc, w stanie Arizona, to dobre miejsce do bra nia ślubu. Sprawdźcie!