PATRICIA KNOLL Ta cudowna Jones Tytuł oryginału: Delightful Jones ROZDZIAŁ PIERWSZY Pierwszą rzeczą, którą usłyszała Erin Jones, był wrzask. Albo - że...
5 downloads
8 Views
634KB Size
PATRICIA KNOLL Ta cudowna Jones Tytuł oryginału: Delightful Jones
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszą rzeczą, którą usłyszała Erin Jones, był wrzask. Albo - żeby opisać zjawisko precyzyjnie - wstrętny pisk jakiegoś dzieciaka. Dźwięk rozległ się dokładnie w chwili, gdy wyszła z samochodu i obciągała szarą, prążkowaną spódniczkę oraz czarny żakiet, wtykała nieposłuszne kosmyki jasnych włosów do małego koka i sprawdzała makijaż.
S R
Szybko rozejrzała się dokoła. Wysypany żwirem podjazd wił się łagodnym łukiem w kierunku domu, zbudowanego z czerwonej cegły, jak wszystkie domy na tutejszych farmach, przecinał drogę i dochodził do rozsypujących się budynków gospodarczych. Ani tam, ani na pobliskim polu lucerny nie było widać nikogo.
A jednak Erin nie mogła oprzeć się wrażeniu, że jakimś dziwnym cudem źródło dźwięku zbliża się do niej. Sięgając po torebkę i leżące na siedzeniu kluczyki, jeszcze raz rzuciła okiem na farmę i zamarła ze zdziwienia. Zza węgła domu wytoczyli się dwaj mali chłopcy, którzy wrzeszczeli i okładali się pięściami, chwiejąc się przy tym na boki jak wychodzący z szynku pijacy. Po krótkiej bitce odwrócili się i zgodnym chórem zaczęli wygrażać czemuś lub komuś za swoimi plecami. Najdziwniejsze było to, że mimo usilnych prób nie udawało się im uciec. Drobili krótkimi nóżkami w miejscu, jakby coś przytrzymywało ich od tyłu. Nagle obaj przewrócili się na ziemię i przetoczyli kilka metrów, wzbijając tabuny kurzu i ponosząc straszny krzyk.
Erin zorientowała się, że chłopcy są związani grubym sznurem. Im bardziej się wyrywają, tym mocniej zaciska się pętla, którą są ściśnięci. Rzuciła kluczyki i nie domykając drzwi samochodu, ruszyła dzieciom na pomoc. - Co się dzieje? - wysapała i szarpnęła napięty sznur, który znikał gdzieś za rogiem domu. Na jej widok chłopcy zaczęli wyrywać się z więzów i krzyczeć jeszcze głośniej, ale Erin nie na darmo wychowała się z trzema braćmi. - Przestańcie się wiercić - zakomenderowała ostro i przycisnęła ich do ziemi. Szarpnęła jeszcze raz. Coś uderzyło o ziemię z głuchym łoskotem i lina puściła. Erin przyciągnęła ją do siebie i zaczęła rozwiązywać ciasny węzeł, co nie było łatwe, bo chłopcy przestali wprawdzie wydawać z głębi trzewi rozdzierające
S R
uszy krzyki, ale wiercili się jak dwa piskorze.
- Kto was tak urządził? - zapytała starszego, który na oko miał nie więcej niż siedem lat.
- On! - odpowiedział, pociągając nosem.
- On? - Erin ze zdziwieniem spojrzała na młodszego chłopca. Nie było wątpliwości, że obaj są braćmi. Mieli jednakowe pyzate buzie i niebieskie oczy, byli ubrani w takie same dżinsy i białe niegdyś podkoszulki. Nawet włosy sterczały im na wszystkie strony w identyczny sposób. - Jak to on? - Zmarszczyła brwi. - Chyba jest za mały. Słysząc to, młodszy z braci rozpłakał się, rozmazując na policzkach brud, grudki ziemi i źdźbła słomy. - Nie on, tylko on! - chlipnął starszy, machając ręką za siebie. - Poszliśmy tylko do stodoły, żeby pobawić się z kociakami, a on przyleciał z wrzaskiem i związał nas tym sznurem. Zupełnie jak krowy. Próbował nas zbić. Erin była zbulwersowana. Co za człowiek mógł zrobić coś podobnego! - Przestańcie płakać. - Poklepała ich po plecach. -Ktokolwiek to zrobił, zostanie ukarany. - Naprawdę? Obiecujesz? - Chłopcy popatrzyli na nią z nadzieją.
Nagle, zupełnie niespodziewanie, skoczyli na równe nogi i uciekli. - Jest tam! - krzyknęli, nie odwracając się, po czym obaj wpadli do samochodu Erin, trzasnęli drzwiami i zablokowali wszystkie zamki. Erin patrzyła na to oniemiała, po czym odwróciła się i zamarła. Zza domu wyłonił się wysoki, ciemnowłosy mężczyzna i z morderczym wyrazem twarzy kuśtykał w jej kierunku. Miał jedną nogę w gipsie, a pod pachą trzymał dwie kule. - Kim pani jest, do diabła?! - krzyknął, mierząc ją niechętnym wzrokiem. - Czy to pani rozwiązała tych dwóch małych piromanów? - Tak, ale... - Na drugi raz, kobieto pilnuj własnego nosa! Gdzie oni są? - Rozejrzał się
S R
dokoła i uśmiechnął z zadowoleniem. - Aha! Złapali się w pułapkę. Jeśli to pani samochód, proszę zaraz otworzyć drzwi.
- Tak! - Erin odzyskała w końcu mowę. - To mój samochód. Nie otworzę drzwi, bo wcześniej muszę z panem porozmawiać. Chłopcy byli związani. Powiedzieli, że zrobił im pan krzywdę. - Miło mi to słyszeć! - Czy to pan ich związał?
- Z największą przyjemnością przyznaję, że tak - odpowiedział z furią. Próbowali podpalić moją stodołę.
- No, wie pan? - Erin wzruszyła ramionami. - Żeby podejrzewać dwóch małych chłopców... - Ja ich nie podejrzewam. Ja to wiem. Próbują zawsze, kiedy wydaje im się, że nie patrzę. Ale to nie pani interes! - Chwycił za klamkę. — A teraz proszę otworzyć samochód. Erin próbowała nieśmiało protestować, ale pod wpływem rozkazującego tonu sięgnęła do kieszeni. Jednakże w kieszeni nie było kluczyków! Miał je starszy z chłopców. Co więcej - próbował włożyć je do stacyjki.
- Gratuluję - parsknął mężczyzna. - Jeśli Earl Junior dosięgnie nogami do pedałów, może pani pożegnać się z autem. Po dziesięciu sekundach rozbije je w drobny mak. Erin co sił w nogach ruszyła do samochodu. - Otwórzcie natychmiast! - zawołała. Młodzi ludzie nie zwrócili na nią najmniejszej uwagi. Młodszy z błogą miną wysypywał właśnie całą zawartość jej portmonetki. Kiedy już przełożył wszystkie monety do własnej kieszeni i sięgał po portfel, zauważył leżącą z boku paczkę gumy do żucia. Chwycił ją z triumfalnym okrzykiem, czym ściągnął na siebie uwagę brata. W jednej chwili w samochodzie rozgorzała prawdziwa bitwa, w której rzecz jasna zwyciężył starszy.
S R
Natychmiast włożył do buzi całą gumę i żując ją z zapamiętaniem, usadowił się na kierownicy i zaczął podskakiwać. Każde lądowanie kończyło się ostrym dźwiękiem klaksonu. Jedynym pożytkiem płynącym z sytuacji było to, że zapomniał o wcześniejszych próbach uruchomienia samochodu. Młodszy brat zafundował mu kilka ostrych kuksańców i obrzucił wyzwiskami, ale widząc, że nic nie wskóra, postanowił wysiąść z samochodu. Erin jednym susem znalazła się przy drzwiach. Chwyciła za klamkę, ale przepuściła winowajcę, który prześlizgnął się między jej nogami i zniknął wśród zabudowań.
- Bucky, wracaj! - wrzasnął mężczyzna, jednakże chłopiec nawet się nie obejrzał. Erin, która próbowała ściągnąć z kierownicy Earla, zauważyła kątem oka jakiś ruch przed domem. Podniosła głowę i dosłownie poczuła, jak opada jej szczęka. Stała z otwartą buzią i gapiła się na kobietę, która pojawiła się na werandzie. Trudno się dziwić, że zapomniała o dobrych manierach, skoro w ciągu ostatnich pięciu minut tyle się wydarzyło! Kobieta miała wspaniałe nogi, których długość podkreślały niebotycznie wysokie obcasy. Krótka czerwona spódnica była tak obcisła, że wyglądała jak
namalowana sprayem. Z dekoltu małej bluzeczki na ramiączkach wylewał się obfity biust, a na gołe plecy spadały kaskady starannie ufryzowanych loków w kolorze ognistej miedzi. Wciąż trzymając klamkę, nieznajoma wychyliła się przez poręcz. Lewa pierś wysunęła się prowokacyjnie z wycięcia bluzki. - Tyler, za dużo chodzisz na tej biednej nodze - za-szczebiotała, trzepocząc ciężkimi od tuszu rzęsami. - Powinieneś się położyć do łóżka. Nie ulegało wątpliwości, że miałaby wielką ochotę położyć się razem z nim. - Położyć się! Chyba zwariowałaś, Saro! – wrzasnął Tyler, próbując przebić się przez ryk klaksonu. - Przed chwilą twoi synowie omal nie podpalili mi stodoły. Widzisz to? - Wyciągnął z kieszeni zapałki i pomachał nimi w powietrzu.
S R
- Daj spokój. Bawili się tylko - jak to chłopcy.
- Chłopcy? Diabły wcielone, nie chłopcy! Źle skończą, jeśli ich w porę nie poskromisz.
Sara zamknęła z hukiem drzwi i zeszła z werandy.
- Masz czelność tak się do mnie odzywać, Tyler! -warknęła, biorąc się pod boki. - Przecież wiesz, że samotnej matce nie jest łatwo. Odkąd Earl odszedł... - Junior za chwilę rozwali kierownicę - przerwał jej, jakby wiedział dokładnie, co mu jeszcze powie. - Zrób coś!
Sara zacisnęła usta i potrząsnęła rudą grzywą.
- Przecież wszyscy próbujemy ci pomóc. Nie ma powodu denerwować się takim głupstwem. Chodź, specjalnie dla ciebie ugotowałam rosół. - Sara zeszła ze schodów, kołysząc biustem. Zbliżyła się do samochodu i zapukała w okno. - Idziemy stąd, kochanie. Nie jesteśmy tu mile widziani. - Nie wierzę w swoje szczęście - mruknął Tyler pod nosem i zagryzając usta ze złości, cofnął się o kilka kroków. Sara, nie zwracając uwagi na ryki Juniora, wyciągnęła go z auta. Chłopiec, zamknięty w mocnym uścisku, powlókł się za nią w kierunku drogi. Kiedy
uznał, że znajduje się w bezpiecznej odległości, odwrócił się i wrzasnął, wywalając język na całą długość: - Ani ja, ani Bucky nie chcemy, żebyś był naszym tatusiem! - No to mi się udało! - odpowiedział Tyler. Erin popatrzyła na szpilki Sary i wysypany żwirem podjazd. - Czy ona mieszka gdzieś w pobliżu? - zapytała przekonana, że na takich obcasach nie da się zrobić więcej niż kilka kroków bez uszczerbku dla zdrowia. - O tak, niestety. - Tyler wskazał głową zapuszczony dom po drugiej stronie drogi. Potem chwycił kule i zaczął z mozołem wciągać się na werandę, stukając gipsem o każdy stopień. Erin próbowała wyobrazić sobie, jakim cudem udało
S R
mu się związać obu chłopców. Przecież nie mógł nawet stanąć bez podparcia! Ślady ziemi na spodniach i białym gipsie były jednoznacznym dowodem, że to ona, szarpiąc linę, powaliła go na ziemię. Zrozumiały stawał się też głuchy odgłos, który dobiegł ją zza węgła domu. Mogła mieć tylko nadzieję, że nie skojarzył swojego upadku z jej próbami ratowania nieletnich - próbami, które zakończyły się takim fiaskiem! Spojrzała na niego niepewnym wzrokiem. Nic. Na szczęście!
Pośpiesznie wrzuciła do portmonetki rozsypane na siedzeniu pieniądze, wzięła kluczyki i zamknęła samochód. Nie mogła mieć pewności, że Junior i Bucky nie złożą Tylerowi następnej wizyty. Potem wydobyła walizkę z bagażnika i podbiegła, by pomóc mężczyźnie wejść na schody. - Proszę poczekać, otworzę panu drzwi. - Ominęła go zgrabnie i nacisnęła klamkę. Tyler wkuśtykał do środka i odwrócił się, blokując wejście. Na widok jego nieprzyjaznej miny Erin cofnęła się o krok. - Dziękuję - warknął. - Nie chcę niczego, cokolwiek ma pani do sprzedania. Może pani jechać.
- Do sprzedania? - Erin zachłysnęła się ze zdumienia, a potem skoczyła do przodu, żeby zablokować drzwi, które Tyler zamykał jej przed nosem. - Myli się pan. Wszystko wytłumaczę... Zatrzymał się w pół drogi i spojrzał na nią z góry, a ona natychmiast straciła cały impet. Nie ma co - Tyler Morris wyglądał dokładnie tak, jak opisała go panna Eugenia: ciemne włosy, czarne oczy, śniada cera... Mierzył ją wzrokiem z góry na dół: od sterczących tu i ówdzie blond kosmyków, które, mimo jej usilnych starań, wydostały się z koczka, po stopy obute w schludne, czarne pantofle na rozsądnie płaskich obcasach. - Mówię chyba wyraźnie. - Tyler nie silił się nawet na pozory grzeczności. - Nie mam zamiaru nic kupować.
S R
Tym razem Erin błyskawicznie wsunęła stopę w szparę. - Panie Morris... Auuu! - jęknęła z bólu, kiedy drzwi zatrzymały się dokładnie na jej stopie, i wyobraziła sobie własne kości pękające jak zapałki. - Proszę posłuchać -rzuciła przez zaciśnięte zęby. - To pańska ciotka, Eugenia Morris, przysłała mnie tutaj.
Miała nadzieję, że to wystarczy. Wiedziała, że dla ciotki Tyler zrobiłby wszystko. Ignorując ból, wyprostowała się i obdarzyła go spokojnym, absolutnie profesjonalnym uśmiechem. Poskutkowało. Morris wyszedł na werandę z wyraźnym zamiarem wysłuchania tego, co chce mu powiedzieć. Erin skorzystała z okazji, żeby mu się przyjrzeć. James Westin zawsze im powtarzał, że o swoim nowym pracodawcy można dowiedzieć się najwięcej w ciągu pierwszych minut spotkania. Pod warunkiem, że wie się, na co patrzeć. Tyler Morris był wyższy od niej o co najmniej dwadzieścia centymetrów. Ciemne włosy poznaczone na skroniach siwizną wyglądały tak, jakby nieustannie przeczesywał je palcami. Jest niecierpliwy, uznała. Złośnik, westchnęła w duchu. Na szczęście podpisała kontrakt tylko na kilka tygodni. Jedynie siłą woli utrzymała na ustach swój profesjonalny uśmiech. Samym wyglądem Morris mógłby spłoszyć niejednego, szczególnie teraz - z
trzydniowym zarostem na twarzy i postrzępioną nogawką dżinsów uciętych w miejscu, gdzie zaczynał się gips. - Czyżby ciotka nawróciła się na jakąś nową religię? - zapytał, patrząc na jej białą bluzkę z grzecznym kołnierzykiem i szarą spódnicę. - A pani została przysłana tutaj, żeby popracować nad moją duszą? Co mam robić tym razem? Wielbić górę Grahama? - Wskazał ręką na północ, na najwyższy szczyt łańcucha Pinaleno widoczny na horyzoncie. - A może całować kojoty? Ostatnia sekta, z którą się związała, zdążyła wyssać z niej połowę życiowych oszczędności, zanim zorientowałem się, co się dzieje, więc... - Nie jestem wysłanniczką żadnej sekty — przerwała Erin, słuchając go z niedowierzaniem. - Przedstawiłabym się sama, gdyby dał mi pan szansę. Jestem Erin. Erin Jones.
S R
I widząc wyraz jego twarzy, dodała szybko:
- Córka Doris Jones, którą na pewno pan pamięta.
- Aaa. Gospodyni cioci Eugenii. - Uśmiechnął się. -To znaczy, że pani jest tym dzieciakiem z kolczykiem w brwi.
Pochylił się i zlustrował Erin bacznym wzrokiem. Miała ochotę schować się do mysiej dziury. Uśmiech zamarł na jej na ustach i ogromnie zakłopotana poczuła, że czerwieni się ze wstydu. I to ma być profesjonalistka! - Nie mam już kolczyka - wyjąkała. - A dziura na szczęście zarosła. - Zagoiła się - poprawił. -1 całe szczęście. Wyglądała pani głupio. Bracia Erin twierdzili dokładnie to samo i dlatego nosiła kolczyk dużo dłużej, niż naprawdę chciała. - To znaczy, że widział mnie pan kiedyś - powiedziała bez zastanowienia. - Jasne - zarechotał. - Ostatnim razem miała pani różowe włosy i jeździła na hondzie. - Fioletowe - poprawiła go odruchowo. Marna sprawa. Najwyraźniej był świadkiem jej wizyty u matki w okresie największego buntu. Przyjechała do Tucson dokładnie w dniu swoich
osiemnastych urodzin. Do głowy by jej nie przyszło, że Tyler ją widział. Zresztą można było przewidzieć, że panna Eugenia, którą bardzo bawiły szaleńcze wyskoki Erin, opowiada o nich siostrzeńcowi. Żeby narazić się na takie upokorzenie... - Czy rzeczywiście wytatuowała sobie pani imię swojego chłopaka na... - Nie - przerwała gwałtownie. Rany boskie! Co jeszcze jej matka opowiedziała pannie Eugenii?! Zacisnęła pięści. Najwyższy czas, zadecydowała, żeby przejść do interesów. - Pańska ciotka wynajęła mnie, żebym dla pana pracowała. - Mogłem to przewidzieć - westchnął ciężko. - A co konkretnie ma pani robić? Jeśli chce pani przewieźć mnie po okolicy na swojej hondzie, jestem zmuszony odmówić.
S R
- W tym stanie nie mogę wsiąść na motocykl. - Popukał palcem w gips. Nie panikuj, nakazała sobie Erin. Dasz sobie radę w każdej sytuacji, o ile nie będziesz panikować, powtórzyła w duchu. Wyprostowała się i jak zwykle przywołała na usta swój absolutnie profesjonalny uśmiech. Wiedziała, że jest absolutnie profesjonalny. Nie na darmo ćwiczyła go przed lustrem przez długie godziny.
- Jestem pana nowym kamerdynerem - oznajmiła.
ROZDZIAŁ DRUGI
Po tym oświadczeniu zapadła cisza. Tylerowi nie drgnęła nawet powieka. Czyżby dzisiejszego dnia już tyle przeszedł, że nic nie było w stanie go zadziwić? Erin uznała, że to prawdopodobne. - Przepraszam, czy powiedziała pani „kamerdynerem"? - zapytał po dłuższej chwili. - Tak.
S R
- Kamerdynerem? Pani!? - Głos Tylera drgał od powstrzymywanego śmiechu. Erin uniosła głowę i z wielkim trudem przywołała na twarz uśmiech. Przecież nie musiał aż tak jej ośmieszać.
- Tak - powiedziała sztywno. - Chce pan powiedzieć, że panna Eugenia nic... - Nie. Nie powiedziała ani słowa.
- Jak to? - Erin westchnęła głośno. - Nie... nie mogę w to uwierzyć. Przecież obiecała, że zadzwoni i powie panu o mnie. - Witam w malinach ciotki Eugenii. - Cooo? Tyler przekrzywił głowę i popatrzył na nią jakby z politowaniem. - Musiała pani zauważyć, że Eugenia maszeruje do melodii, którą tylko ona słyszy. Reszta nie ma szans za nią nadążyć. Po prosu nie słyszymy ani jednej nuty. A ona wpuszcza nas w maliny, kiedy tylko chce. Przecież dokładnie wiedziała, że się nie zgodzę, i dlatego postanowiła nic mi nie mówić o pani przyjeździe. - Ale... ale... Nadal nie rozumiem. - Nie szkodzi - przerwał z ponurą miną. - Wystarczy, że ja rozumiem.
Erin przez chwilę zbierała się w sobie. - No więc - zaczęła - skoro jestem pana kamerdynerem, chciałabym się dowiedzieć, gdzie są... - Panno Jones, czy do pani nic nie dociera? Nie potrzebuję tutaj pani. Kto to widział, żeby kamerdyner był kobietą! Zresztą, cóż ja bym robił z kamerdynerem? I dlaczego ze wszystkich ludzi na świecie miałbym wybrać właśnie panią? Odpowiedź wprost cisnęła się Erin na usta, ale po krótkiej walce ze sobą nie powiedziała ani słowa. Musiała sobie kilka razy powtórzyć w myślach dobrą radę swojego nauczyciela, pana Westina, że z pracodawcami nie należy wdawać się w żadne spory. Wiadomo, kto zawsze przegrywa w takich sytuacjach. Na
S R
pewno nie pracodawca! Ziemia usuwała się jej spod stóp, ale nie było rady musiała brnąć dalej.
- Zostałam zatrudniona, żeby prowadzić panu dom, organizować spotkania i dopełnić towarzyskich obowiązków.
- Towarzyskich obowiązków, powiada pani. - Tyler odrzucił głowę w tył i zatrząsł się od śmiechu. - Ja nie prowadzę żadnego życia towarzyskiego, a więc trudno mówić o obowiązkach z nim związanych. Mam obowiązki tylko wobec tej cholernej nogi.
- Wiem. Panna Eugenia mówiła, że właśnie wyszedł pan ze szpitala. Dlatego mnie przysłała. - Niech pani spojrzy tam. - Tyler udał, że nie usłyszał jej ostatniego zdania. Erin odwróciła się w stronę, którą wskazywał ręką. Zobaczyła wzgórza porośnięte trawą i upstrzone krzakami kolczastych opuncji, które o tej porze roku pokryte były żółtymi kwiatami o sztywnych woskowych płatkach. Na tle nieba rysowały się sylwetki krów, które dostojnie i z namysłem przeżuwały trawę. - Wie pani, co to jest? - zapytał, a kiedy nie odpowiedziała, westchnął ciężko. No, niech pani spróbuje.
Drgnęła, urażona. - Krowy, oczywiście. - A tam? - Machnął ręką w stronę stajni i obszernej zagrody. - Tam są konie, jeśli się pani dotąd nie domyśliła. To jest prawdziwe ranczo, nie dekoracja do filmu. Hoduję bydło, a potem próbuję sprzedać je z zyskiem - o ile, oczywiście, rynek na to pozwala. Poza tym trenuję konie. Potrzebuję dobrego jeźdźca. Albo doświadczonego kowboja. Kogoś, kto wie, gdzie jałówka ma łeb, a gdzie zad. Ale na pewno nie potrzebuję kamerdynera. Erin odchrząknęła i patrząc mu prosto w oczy, powiedziała: - Panna Eugenia uprzedzała, że będzie się pan opierać. - Opierać? - prychnął. - To nie jest właściwe słowo. Cała rodzina, łącznie z
S R
Eugenią, mówi, że jestem uparty jak muł.
Tak właśnie wyraziła się Eugenia, ale Erin miała wówczas nadzieję, że starsza pani przesadza.
- Eugenia wiedziała - ciągnął Tyler - że zrobię wszystko, żeby nie odwoływała podróży do Południowej Ameryki. Nie mogła sama mną się opiekować, więc przysłała panią. Przepraszam - kamerdynera. Też coś! Kamerdyner kojarzy mi się z pucowaniem sreber i tacami koreczków.
Opis się zgadza, pomyślała gorzko Erin. Zanim zdążyła wymyślić jakąś odpowiedź, Tyler wbił w nią baczne spojrzenie:
- A swoją drogą, jak zwracają się pracodawcy do kobiety-kamerdynera? Panno Jones? Jonesy? A może trzymają się dobrych przedwojennych wzorów i mówią: Jones? Erin potrząsnęła głową. Tyler chyba się uwziął, żeby utrudnić jej tę rozmowę. - Nie, ludzie nie są dzisiaj aż tak oficjalni. Zwykle mówią do mnie po imieniu. Tylko przy gościach używają formy „panno Jones". - Ja myślę. Należy za wszelką cenę zachować decorum. Trzeba zresztą przyznać, że wcale nie wygląda pani jak typowy stary sługa - zaśmiał się głośno.
- Kamerdyner z włosami ufarbowanymi na dzikie kolory, który na hondzie gna przez bezdroża Meksyku. To jest dokładnie to, czego mi potrzeba i... Rozległ się dzwonek telefonu. Tyler oparł się mocno na kulach i zrobił niezgrabny zwrot w tył. - Gdzie ja zostawiłem ten cholerny bezprzewodowy telefon? - Ruszając do drzwi, odwrócił się jeszcze. - Proszę tu zostać. Zaraz wrócę i załatwimy sprawę do końca. Pojedzie pani do domu i przy okazji poprosi moją ciotkę, żeby się nie wtrącała. Potom wyciągnął jedną kulę i pchnął drzwi, które zatrzasnęły się z hukiem tuż przed nosem Erin. Tyler z wysiłkiem kuśtykał po pokoju. Wydawało mu się, że zdążył
S R
przyzwyczaić się do bólu, ale okazało się, że to nieprawda. Z każdym krokiem noga bolała go coraz bardziej. A przecież to wcale nie było poważne złamanie. Miewał już gorsze. A poza tym z doświadczenia wiedział, że rany goją się na nim jak na psie. Jednak tym razem musiał spędzić w szpitalu cały tydzień. Trzeba było czekać z założeniem gipsu, aż zejdzie mu opuchlizna. Przez ten tydzień udało mu się jakoś trzymać z daleka od siebie rodziców i ciotkę Eugenię. Ale - jak widać - ciotka postanowiła nie dać za wygraną. Z zaciśniętymi z bólu zębami rozglądał się dokoła, szukając słuchawki telefonu. Stanowczo nie pomogło mu uganianie się za Juniorem i Buckym. Panna Jones też miała udział w jego cierpieniu. Wyraźnie widział na jej twarzy poczucie winy, kiedy zauważyła brudny gips. Nie ulega wątpliwości, że to jej zawdzięcza upadek w błoto. Cholera, zaklął w duchu. Powinienem zostać w szpitalu! Albo nie ruszać się z łóżka. Z drugiej strony, gdyby nie ruszył się z łóżka, uciekając przed Sarą, która uparła się, żeby go pielęgnować, nie dotarłby do kuchni, skąd dobrze widać podwórko. Gdyby nie przyłapał chłopaków na gorącym uczynku, walczyłby teraz z pożarem albo ratował klacze. A po czymś takim stan jego nogi byłby znacznie gorszy niż teraz.
Jeszcze teraz czuł ucisk w żołądku na myśl o tym, co mogło stać się jego koniom. Oby Earl Breslin skończył jak najprędzej swoją turę po wszystkich rodeach w okolicy i zajął się rodziną! Przed swoim wyjazdem Earl zainstalował Sarę i chłopców w starym domu Breslinów naprzeciwko rancza. Przysiągł, że niedługo wróci z wielką wygraną w kieszeni, a potem przeniesie się wraz z żoną i dziećmi do Phoenix, Tucson albo do innego miasta, w którym można robić zakupy i z fasonem tracić wygraną. Earl wymógł na Tylerze obietnicę, że będzie opiekować się całą trójką. Do czasu wielkiej wygranej. Tylerowi nie mieściło się teraz w głowie, dlaczego się na to zgodził. Znając Earla od dziesięciu lat, powinien pamiętać, że tamten jeszcze nigdy niczego nie wygrał.
S R
I tak minął rok. Ostatnio Sara coraz częściej przebąkiwała o rozwodzie. Niestety, w obecności synów, którzy natychmiast zaczęli zachowywać się jeszcze gorzej niż poprzednio.
Tyler myślał sobie czasami, że Bóg stworzył Sarę do jednej tylko rzeczy, i bynajmniej nie było to macierzyństwo ani prowadzenie domu. A już na pewno nie mógłby wyobrazić sobie jej w roli kamerdynera. Sara i polerowanie sreber! Omal nie parsknął głośnym śmiechem. Ruszył do przodu i jęknął z bólu. Co jest? Przecież w przeszłości nie raz wracał z rodeo ze złamaną nogą. Ten wypadek nie miał nic wspólnego z rodeo. Dwa lata temu Tyler za wszystkie wygrane kupił ranczo i przestał ujeżdżać konie. Przestał - do czasu kiedy zobaczył, co syn sąsiadów robi z młodą klaczą. Chłopak był niedoświadczony i zamiast-uspokoić konia, próbował osiodłać go siłą. Tyler chciał pomóc, ale źle się ustawił i zdenerwowana klacz przebiegła po nim. Efektem była złamana noga. Sam jestem sobie winien, pomyślał gorzko. Zawsze z litości daję się w coś wrobić. Zgoda na opiekę nad Sarą i chłopcami też była przejawem mojej słabości. Niech mnie diabli wezmą, jeśli popełnię taki błąd z tą małą Jones.
Doszedł w końcu do gabinetu i opierając się o biurko, chwycił za telefon. Kule upadły z hukiem, a on zaklął głośno. - Tyler! Co to za język! - usłyszał w słuchawce. - Ciociu Eugenio! - odezwał się z wymówką w głosie. - Chyba zapomniałaś o czymś mi powiedzieć. Tymczasem na werandzie zirytowana Erin wpatrywała się w zatrzaśnięte drzwi. Panna Eugenia uprzedzała, że Tyler po wyjściu ze szpitala odmówi wszelkich kontaktów z ludźmi i zaszyje się w domu jak niedźwiedź w norze. Ale nie powiedziała, że może być aż tak niegrzeczny. Trudno! Nie ma co stać bezczynnie i czekać na jego powrót. Ostatecznie została zatrudniona i musi zabierać się do roboty. Podniosła walizkę, nacisnęła klamkę i energicznie Wmaszerowała do środka.
S R
Z głębi domu dobiegał głos Tylera, który robił komuś wymówki. Całe szczęście, westchnęła, że znalazł sobie inną niewinną ofiarę. Może da jej już spokój. Panna Eugenia miała rację - ta praca rzeczywiście przypomina poruszanie się po norze niedźwiedzia; w dodatku w chwili kiedy niedźwiedź też w niej grasuje. Weszła głębiej. Salon wyglądał dokładnie tak, jak można było się spodziewać: porozrzucane ubrania, zabłocone buty, rozłożone gazety leżały wszędzie dookoła. Legowisko Tylera znajdowało się na kanapie, ale kanapa była co najmniej o kilkadziesiąt centymetrów krótsza od niego. Natomiast samo wnętrze prezentowało się zdecydowanie dobrze. Erin lustrowała każdy kąt, starając się nie zwracać uwagi na bałagan. Był to duży pokój o bardzo dobrych proporcjach. Białe ściany, które znakomicie komponowały się z belkowanym sufitem i złocistą, drewnianą podłogą ozdobione były rycinami w prostych, świetnie dobranych ramach. Nad skórzaną kanapą wisiał indiański kilim. Erin aż podeszła, żeby przyjrzeć się mu z bliska. Tak. Nie ulegało kwestii, że był to autentyczny kilim Indian Navaho, w dodatku stary. Żadna tam podróbka, jaką wciska się turystom na okolicznych bazarach.
Mężczyzna, który zrobił taki zakup, musi znać się na rzeczy, pomyślała z prawdziwym respektem. W głębi, między dwoma oknami sięgającymi od podłogi do sufitu, znajdował się kominek zrobiony ze zwykłych polnych kamieni. Okna, nie zakryte żadnymi zasłonami, wychodziły na pola, na których zieleniła się lucerna. Od pierwszego wejrzenia dało się poznać, że mieszka tu mężczyzna. Spartańska atmosfera przywodziła na myśl dawne czasy zdobywców Dzikiego Zachodu. W salonie była nawet wbudowana w ścianę szafa na broń, a w niej kilka strzelb i sześciostrzałowy rewolwer. Erin wzdrygnęła się na ten widok. Miała nadzieję, że szafa jest dobrze zamknięta. Gdyby tak Junior i Bueky dobrali się kiedyś do niej... Lepiej nie
S R
myśleć, czym mogłoby się to skończyć.
Stanęła przy oknie. Zboże falowało delikatnie, a w powietrzu unosiły się różowe płatki, które wiatr zerwał z brzoskwiniowych i śliwkowych drzewek, kwitnących w sadzie osłoniętym rzędem wysmukłych cyprysów. Piękny widok, pomyślała. I taki spokój wokoło.
W pokoju obok Tyler wciąż rozmawiał przez telefon. Erin miała wrażenie, że bardzo się pilnuje, żeby nie wybuchnąć. Cicho, na palcach, podeszła bliżej. Pan Westin byłby zaszokowany jej wścibstwem. Żaden porządny kamerdyner nie podsłuchuje prywatnych rozmów swoich pracodawców. Jak dotąd, trzymała się tej zasady z żelazną konsekwencją, ale tym razem... Tym razem była prawie pewna, że rozmowa dotyczy właśnie jej. - Tak, ciociu. Jest tutaj, ale nie zostaje... To nie jest kwestia pieniędzy... Nie, nie ma potrzeby, żebyś brała na siebie sprawę jej pensji. Nie ma mowy o żadnej pensji, bo ona tu nie zostanie. Obniżył głos i dodał znacząco: - Nie potrzebuję kamerdynera. Ani pielęgniarki. - Zabrzmiało to dziwnie łagodnie, tak jakby Tyler nie był w stanie ukryć ciepłych uczuć, które żywi do ciotki. - Nie przejmuj się mną aż tak bardzo. I powiedz to samo tacie. Naprawdę
niczego mi nie potrzeba. Omijając stos gazet, Erin podeszła pod drzwi pokoju, w którym toczyła się rozmowa, i zerknęła do środka. Był to gabinet. Papiery i dokumenty wylewały się z regałów, półki uginały się pod ciężarem książek, a na biurku królował, rzecz jasna, komputer. Tyler odsunął klawiaturę i przysiadł na blacie. Zagipsowana noga sterczała mu do tyłu pod jakimś dziwnym kątem. Sądząc z wyrazu jego twarzy, musiała go bardzo boleć. Pan Westin zawsze powtarzał, że każdy kamerdyner musi wiedzieć, kiedy się usunąć, a kiedy wkroczyć do akcji. Erin postanowiła wkroczyć do akcji, mimo że jej mistrz byłby oburzony tym, co ma zamiar zrobić. Podeszła do Tylera.
S R
- Pan wybaczy - powiedziała i wyjęła mu z rąk słuchawkę. Zaskoczenie było całkowite.
- Hej, co to ma znaczyć, do diabła? - zawołał. Próbował odebrać jej słuchawkę, ale odskoczyła kilka
kroków do tyłu. Ani jeden mięsień twarzy jej nie drgnął, gdy wbił w nią wściekłe spojrzenie.
- Jestem tutaj, panno Eugenio, i zamierzam zostać. Dokładnie tak, jak się umówiłyśmy.
- Chwała Bogu. Bałam się, że ten wariat cię wyrzuci - westchnęła z wyraźną ulgą Eugenia Morris. - Nie, jak pani widzi, nic takiego się nie stało. „Jeszcze", mruknęła cicho do siebie, rzucając ukradkowe spojrzenie na gotującego się ze złości Tylera. - To świetnie. Dopiero teraz mogę spokojnie wyjechać na tę wycieczkę. Poproś jeszcze na chwilę mojego drogiego chłopca, dobrze? Erin nawet nie spuściła oczu, kiedy oddawała mu słuchawkę. - Tyler, tylko nie próbuj zastraszyć Erin. - Czysty, dobitny głos panny Eugenii słychać było w całym pokoju. - Ta dziewczyna nie boi się pracy. I na pewno będzie się dobrze tobą opiekować.
- Niech zaopiekuje się kimś innym. Słuchając długiej odpowiedzi ciotki, Tyler przyglądał się Erin z tak ostentacyjną uwagą, że dziewczyna poczuła, iż się czerwieni. Tak się nie patrzy na kamerdynera. Tak się patrzy na kobietę, i to na taką, która niezbyt się mężczyźnie podoba. Widocznie, pomyślała z pogardą, Tyler woli laski z obfitym biustem i w przyciasnych, czerwonych mini. On sam zresztą nie prezentował się najlepiej. Szara cera, zapadnięte policzki. Na ich tle długi nos wydawał się jeszcze dłuższy, a wargi - pełniejsze. Swoją drogą, w lepszych czasach Tyler mógł uchodzić za przystojnego. Na swój sposób, oczywiście. Erin prześlizgnęła się wzrokiem po jego ustach. Nagle uświadomiła sobie, o czym myśli. Poczuła się nieswojo. Pracodawca nie jest kimś, kogo
S R
ocenia się jako mężczyznę. To osoba, którą się obsługuje. Właśnie dlatego tutaj się znalazła. Ma pomagać mężczyźnie, który uległ wypadkowi. Ciężkiemu wypadkowi, poprawiła się w myślach. Panna Eugenia wyjaśniła jej, że stratował go koń. Erin zupełnie nie znała się na koniach, ale takie wielkie zwierzę musi ważyć co najmniej kilkaset kilogramów. Może nawet więcej! Po takiej kontuzji Tyler będzie unieruchomiony przez kilka tygodni. Albo dłużej, o ile nie pozwoli sobie pomóc.
A Erin obiecała, że mu pomoże. Szkoda tylko, że nikt jej nie ostrzegł, jaki ten człowiek ma charakter! Żeby tak urocza i dystyngowana osoba jak panna Morris miała takiego nieprzyjemnego bratanka! To się nie mieściło w głowie. Wprawdzie Erin przekonała się nie raz, że w pulchnym, drobnym ciele panny Eugenii kryje się żelazny charakter, ale starsza pani miała nienaganne maniery. Nawet matka Erin, która na pewno nie raz widziała Tylera, nie przygotowała córki na to spotkanie. Tyler rzucił szorstkie „do zobaczenia" i gwałtownym ruchem odłożył słuchawkę. Oparł się na kulach i spojrzał na Erin. - Pora na panią, panno Jones. Wierzę, że sama znajdzie pani drogę do wyjścia.
- Zostaję - odpowiedziała spokojnie, mimo że w środku trzęsła się ze strachu. Słyszał pan, co obiecałam pannie Eugenii. - Nie obchodzą mnie cudze obietnice - warknął. - Postawmy sprawę jasno - nie znoszę, kiedy ktoś wpycha mi się do domu. Nie znoszę wścibskich, żądnych władzy kobiet! Erin nie znosiła upartych i agresywnych mężczyzn, ale to było teraz nieważne. - Rozumiem - zaczęła zimnym tonem. - Niestety, panna Eugenia mi zaufała... Nie obchodzi mnie, na co moja ciotka wydaje pieniądze. Do pewnych granic, oczywiście - dodał szybko. - Nie potrzebuję pani. Nie chcę, żeby pani tutaj zostawała. Proszę wracać do domu, brać pensję od ciotki i spokojnie robić sobie manicure.
S R
Ostatnim zdaniem rozwścieczył Erin do granic.
- Nie mam najmniejszego zamiaru. Zostałam zatrudniona, żeby panu pomagać. - Wyrzucę panią!
Kule zastukały groźnie o podłogę. Tyler wymaszerował z pokoju. Erin szła krok w krok za nim. Nagle zatrzymał się gwałtownie, przełożył kule do jednej ręki i zrobił obrót w jej stronę.
Nie podejrzewająca niczego Erin wpadła na niego z impetem i wytrąciła mu kule z rąk. Tyler zatoczył się na bok. Chciała go podtrzymać, ale nie zdążyła. Przerażona, patrzyła, jak się przewraca. W ostatniej chwili wyciągnął ręce, żeby dosięgnąć kanapy i zamortyzować nieco upadek. Udało mu się tylko częściowo - wprawdzie trafił w oparcie, ale odbił się od niego i uderzył z hukiem o podłogę. Leżał na lewej ręce, wygiętej pod nienaturalnie dziwnym kątem. - O, nie! - jęknęła Erin. - Czy dobrze się pan czuje? Uklękła przy nim, spanikowana. Chciała coś zrobić, ale nie odważyła się go dotknąć. Powoli odwrócił głowę i popatrzył na nią z furią. - Dziękuję za troskę, nie najgorzej - wycedził przez zaciśnięte zęby. - Myślę, że złamała mi pani rękę.
Erin siedziała w ciasnej szpitalnej poczekalni. Z trudem opanowała się, żeby nie płakać. Bolała ją głowa i miała wszystkiego dość. Tyler się pomylił. Ręka niebyła złamana, tylko zwichnięta. Zwichnięcie było na tyle paskudne, że lekarz zabronił mu poruszać nią przez parę tygodni. Droga do szpitala była prawdziwym piekłem. Najpierw Erin musiała wytaszczyć Tylera z domu i wsadzić do samochodu. Było to niemal ponad jej siły. Przez cały czas zmuszała się, żeby nie dać się sprowokować. Tyler albo rzucał przekleństwami, albo krzyczał na nią, albo, obrażony, milczał jak głaz. Kiedy dotarli do izby przyjęć pobliskiego szpitala, ręka Tylera była sina i spuchnięta, a przednie siedzenie samochodu Erin nasiąkło wodą kapiącą z worka z lodem, który przykładała mężczyźnie do stłuczonego ramienia.
S R
Teraz czekała, aż lekarz skończy opatrywać Tylerowi ramię. Ze strachem myślała, że za chwilę wrócą do domu, a ona będzie musiała znosić bez szemrania napady jego złości. Jaka szkoda, że nie zatrzymają go w szpitalu! Prawdopodobnie mają go dość po całym tygodniu, który dopiero co u nich spędził.
Erin pocierała pulsujące skronie, żeby chociaż trochę zmniejszyć ból. Kiedy zaczęła się jej zła passa? Skąd to wszystko? Może nie powinna porzucać poprzedniej posady u lorda Vincenta Mornfielda i lady Claudii? Praca w ich londyńskim domu, do którego trafiła zaraz po szkole, była bardzo interesująca, mimo szalonego tempa i długich godzin spędzanych w pełnej gotowości aż do późnej nocy. Niestety, państwo Morriieldowie postanowili udać się w egzotyczną podróż wzdłuż rzeki Orinoko. Chociaż bardzo im zależało na towarzystwie Erin, dziewczyna odmówiła wyjazdu. Po tym, jak w czasach buntowniczej młodości przejechała na motocyklu cały Meksyk, miała dosyć wypraw w dzikie rejony Ameryki Południowej. Chyba powinna żałować, że nie pojechała z Mornfieldami. Nad Orinoko nie mogłoby spotkać jej nic gorszego niż w domu Tylera Morrisa.
A może pech zaczął ją prześladować w momencie, kiedy wymyśliła sobie, że praca u Tylera będzie najlepszym sposobem spłacenia długu pannie Morris? Nauka w piekielnie kosztownej londyńskiej szkole, z której pan Westin wypuszczał nieliczne grupki wysokiej klasy kamerdynerów, byłaby poza zasięgiem
możliwości
Eris,
gdyby
nie
pomoc,
którą
zadeklarowała
pracodawczyni jej matki. Wykazała się straszną głupotą! Trzeba była spłacać dług w miesięcznych ratach, a nie upierać się, żeby oddać całą sumę za jednym zamachem. Ale tacy byli wszyscy Jonesowie. W czasach kiedy Doris Jones samotnie wychowywała Erin i trójkę jej braci, w domu było tak krucho z pieniędzmi, że każdy dług urastał do rangi katastrofy. Do dziś Erin czuła wewnętrzny niepokój, mając nie spłacony
S R
rachunek; nieważne, mały czy duży.
Kiedy Tyler zaproponował jej, żeby brała pensję i siedziała spokojnie w domu, nie wiedział, że Erin za pracę dla niego nie będzie dostawać żadnych pieniędzy. W tej chwili jednak wszystko wskazywało na to, że zostanie zwolniona pięć minut po ich powrocie do domu.
Erin westchnęła ciężko, zsunęła się na skraj siedzenia i zrzuciła buty. Miała wszystkiego dosyć. Nienaganne zachowanie? Co komu z tego przyjdzie? Zresztą plastikowe krzesełka w szpitalnej poczekalni skutecznie uniemożliwiały jakiekolwiek poprawne zachowanie. I nie stwarzały nawet pozorów wygody. Najwyraźniej wymyślił je jakiś projektant oportunista, który pozostawał w finansowej zmowie z najbliższym kręgarzem albo innym znachorem. Gdyby Tyler pozwolił jej zostać, na pewno udałoby się jej spłacić cały dług. W tej sytuacji trzeba będzie zajmować się nim dłużej, niż początkowo planowały z panną.-Eugenią. Miesiąc na pewno przeciągnie się do sześciu tygodni. Drgnęła i szybko włożyła buty, bo w głębi korytarza rozległ się jakiś szum. Młoda pielęgniarka pchała wózek, na którym siedział Tyler z usztywnionym nadgarstkiem i ręką na temblaku. Jego mina powstrzymałaby nawet nacierającego nosorożca.
- Pan Morris podpisał już wszystkie papiery dla zakładu ubezpieczeniowego i jest wolny - zaćwierkała pielęgniarka przesadnie miłym głosem. Nikt by się nie nabrał na ten ton. Było jasne, że to udawana pogoda ducha. Dziewczyna miała dosyć Tylera i rada byłaby jak najszybciej się go pozbyć. Nie udało się jej ukryć westchnienia ulgi, kiedy zobaczyła, że Erin czeka, żeby zabrać go ze szpitala. - Przez kilka dni wózek będzie niezbędnie potrzebny. Nadgarstek jest zbyt słaby, żeby opierać się na kulach - wyjaśniła pielęgniarka Erin, po czym zwróciła się do Tylera: - Ma pan prawdziwe szczęście, że pańska przyjaciółka odwiezie pana do domu. - To nie jest moja przyjaciółka! - rzucił Tyler przez zęby i zmrużył oczy ze złości.
S R
Erin postanowiła zignorować przykrą zaczepkę.
- To prawda - rzuciła sztucznie wesołym tonem. - Jestem jego kamerdynerem. I nie zwracając uwagi na minę pielęgniarki, wyszła na parking po samochód. Potem z jej pomocą usadziła Tylera na przednim siedzeniu i wepchnęła złożony wózek do bagażnika.
- Życzę pani szczęścia - mruknęła cicho pielęgniarka, kiedy żegnała się z Erin. Będzie pani potrzebne.
Rinnie nie miała co do tego najmniejszych wątpliwości. W drodze do domu Tyler nie odezwał się ani słowem. Erin też nic nie mówiła. Bo co mogła powiedzieć? „Przepraszam bardzo, że zwichnęłam panu rękę. Obiecuję, że to się więcej nie powtórzy. Czy pozwoli mi pan zostać, żebym mogła zwrócić dług pańskiej ciotce?" Pod domem Erin przez chwilę mocowała się z wózkiem. Tyler, nie czekając na nią, powlókł się do schodów i zaczął sam wdrapywać się na werandę. Trwało to dosyć długo, ale nie śmiała zaoferować mu pomocy. Dopiero na górze podstawiła mu wózek. Kiedy wciągał się na siedzenie, powiedziała jakby nigdy nic:
- Bez kłopotów będzie można zbudować tu coś w rodzaju rampy. - A po co? - zapytał ze stoickim spokojem. - Nie będę jej używać, kiedy pani tu nie będzie. Czyżby nie miała pani zamiaru odczepić się ode mnie? - Nie mam zamiaru odczepić się od pana. - Jej ton zmroziłby każdego. Obiecałam pannie Eugenii, że się panem zajmę. Wyjęła mu z rąk klucze, otworzyła drzwi i wepchnęła wózek do holu. - Pielęgniarka powiedziała, że ma pan środki przeciwbólowe. Proszę je teraz połknąć i położyć się do łóżka. Ja przygotuję coś do zjedzenia. Tyler oparł zdrową rękę na kole i z furią zatrzymał wózek. Kiedy się odwrócił, miał taką minę, że Erin cofnęła się o krok. - Nie mam zamiaru brać żadnych cholernych pigułek. - Zmarszczki na twarzy
S R
pogłębiły mu się ze złości, kiedy odezwał się do niej cichym tonem, w którym brzmiała groźba. - To ja decyduję, kiedy chcę iść do łóżka. I ja przygotuję sobie coś do jedzenia, a pani zabierze swoją walizkę i wyjdzie, zanim uda się pani zrobić jakąś następną szkodę.
Erin z wielkim trudem zmusiła się do spokoju. Z uporem zacisnęła zęby. - Panie Morris, myślałam, że to jasne. Nie mogę odejść, bo obiecałam pannie Eugenii, że się panem zajmę. - Nie zwracając na nic uwagi, popychała wózek w głąb domu.
- Tutaj! - Tyler wyciągnął rękę i znowu zatrzymał koła. Ruch był tak gwałtowny, że Erin straciła równowagę i wjechała wózkiem we framugę. Tyler jęknął z bólu. - W ciągu krótkiego pobytu pani w moim domu musiałem odstawić kule i przesiąść się na wózek inwalidzki. Gzy teraz próbuje pani wepchnąć mnie na nosze? Albo prosto do trumny? Erin miałaby wielką ochotę powiedzieć, że życzy mu jednego albo drugiego, ale się powstrzymała. - Przepraszam - mruknęła i przytrzymując nogą drzwi, wjechała wózkiem do sypialni.
W porównaniu z resztą domu, panował w niej zadziwiający porządek. Staroświeckie żelazne łóżko było zasłane, poduszki ułożone w zgrabny stos, chodnik wytrzepany. Albo Tyler nie używał tego pokoju od powrotu ze szpitala, albo ktoś tu posprzątał. Erin rozejrzała się dookoła i otworzyła szeroko oczy. Wśród prostych, męskich mebli stały wazony z kwiatami, miski z pachnącymi suszkami i paliły się aromatyzowane świece. Mimo południowej pory zasłony były zaciągnięte. Intymny półmrok wokół stwarzał idealne warunki do uwodzenia. Ale kogo?
S R
ROZDZIAŁ TRZECI
Erin stała jak wmurowana. Trwało to tak długo, że Tyler odwrócił się i spojrzał na nią badawczo. - Sara! - parsknął, odpowiadając niejako na pytający wyraz twarzy, nad którym Erin nie zdołała zapanować. Ton, jakim to powiedział, wykluczał dalszą rozmowę. Zresztą o czym mieliby rozmawiać? Zastanawiać się, czy Sara jest cyniczną oportunistką, czy
S R
nieuleczalną optymistką? Bez sensu. Zawsze też istniała możliwość, że Earl Junior miał rację, utrzymując, że Tyler będzie jego nowym tatą. Kto wie - może Tyler naprawdę sypia z Sarą?
Zapadła cisza. Erin usiłowała przypomnieć sobie, czy James Westin radził im w szkole, jak wybrnąć z takiej sytuacji. Chyba nie. Owszem, wiedziała, jak się zachować, zastając swojego pracodawcę w niedwuznacznej sytuacji łóżkowej: nie należało się odzywać, dopóki jego partner nie odezwie się pierwszy. Umiała też pozbyć się nieproszonego gościa - trzeba było natychmiast zadzwonić po taksówkę i odprowadzić go do drzwi. Pamiętała też, żeby zawsze odzywać się głosem o ton niższym od głosu rozmówcy. Takiego scenariusza jednak nie przerabiała. „Lepiej się nie odzywać", mawiał zwykle James. I miał rację. Erin odchrząknęła i jakby nigdy nic zapytała: - Czy położyć pana do łóżka? Natychmiast tego pożałowała. Zauważyła błysk w oczach Tylera, a potem usłyszała odpowiedź wygłoszoną aksamitnym głosem: - Panno Jones, od lat ja sam kładę do swojego łóżka osoby wyrażające na to ochotę. Dziękuję, ale nie potrzebuję pomocy.
Erin poczuła falę ciepła. Miała nadzieję, że Tyler w półmroku nie zauważył jej reakcji. Zrozumiała, że zmienił taktykę. Skoro nie udało mu się jej obrazić i tym samym zmusić do wyjazdu, postanowił spróbować seksualnych aluzji. Ale ona to wytrzyma. Byle nie przeszedł do praktyki i nie zaczął jej napastować. - Dobrze. Jak rozumiem, także w łazience nie potrzebuje pan pomocy. Nie miała pojęcia, w jaki sposób uda mu się przejść do łazienki, nie mówiąc już o korzystaniu z niej, ale nie zamierzała proponować, że mu pomoże. Jeszcze mi życie miłe, pomyślała i wyszła z sypialni. - Idę przygotować panu obiad — rzuciła, stojąc w drzwiach. - Przecież powiedziałem, że nie chcę żadnego obiadu. Sara ugotowała domowy rosół. To mi zupełnie wystarczy.
S R
Erin nawet się nie obejrzała. Poszła prosto do kuchni. Obiecała sobie nic nie robić ze złych humorów Tylera. Miała zamiar spłacić dług, choćby nie wiem co. Kuchnia okazała się dużym, zapuszczonym pomieszczeniem z oknami wychodzącymi na tylne podwórze. Szare linoleum na podłodze było mocno zużyte, a szafki pomalowane na zielonożółty kolor, modny w latach siedemdziesiątych, nie były chyba ruszane od tamtego czasu. Były popękane i farba obłaziła z nich płatami. Widocznie' Tyler nie uznał remontu kuchni za zadanie priorytetowe.
Porządków też nie. Erin skrzywiła się na widok zlewozmywaka wypełnionego naczyniami nie mytymi od nie wiadomo jak dawna. Na blaty szafek lepiej było nie patrzeć. Na kuchence stał garnek z resztkami zupy, prawdopodobnie „domowej" zupy Sary. - Domowa zupa - mruknęła Erin do siebie, biorąc do ręki pustą puszkę z napisem: „Mniam, mniam. Pycha". - Ja ci pokażę, co to jest domowa zupa. Na szczęście lodówka była pełna. Znalazła kawał świeżego kurczaka i włoszczyznę. Świetnie. Z zupą nie będzie kłopotów. Potem dokładnie roztrzepała jajka z mąką, żeby w odpowiednim czasie zrobić lane kluski, i zagniotła ciasto na herbatniki, które natychmiast wsadziła do pieca.
Ruszyła na poszukiwania odpowiedniego nakrycia. Przez chwilę miała ochotę poprzestać na zwykłej tacy, ustawić na niej talerz i rzucić to wszystko Tylerowi na łóżko. Jednak kosztowny trening Jamesa Westina nie poszedł na marne. Erin przeczesała wszystkie szuflady i kredensy, ale w końcu udało się jej znaleźć dwie serwetki nie od kompletu, miseczkę na zupę i mały wazonik. Położyła jedną serwetkę na tacy i krzywiąc się z niesmakiem na nie pasujące do siebie wzorki, złożyła drugą w wachlarz i umieściła go w miseczce. Gałązka bzu, zerwana z krzaka, który na kawałku ziemi przy schodach z trudem walczył o przeżycie, dopełniała całości. Czekając, aż dogotuje się zupa, Erin zastanawiała się, o co chodzi Tylerowi. Zgoda - był niezależny i nie lubił poddawać się władzy innych ludzi. Ale Erin
S R
nie mogła przecież zagrozić jego niezależności.
Co i rusz przypominał o jej ekscesach z młodości, a przecież nie wydawał się typem, który przekreśla ludzi za to, co kiedyś zrobili. Zresztą, przy jego wyczynach z przeszłości, jej bunt wypadał blado i nijako. Nie miała pojęcia, co się za tym kryje. W gruncie rzeczy, panna Eugenia udzielała dość skąpych informacji na temat Tylera i chyba zachowywała się tak celowo. Erin wiedziała tylko, że nigdy nie był żonaty. Jeśli chodzi o rodzinę, miał jedynie rodziców w Phoenix i pannę Eugenię w Tucson. Inaczej było u nich. Klan Jonesów był rozgałęziony i bardzo ze sobą zżyty. Ale nawet wielka liczba ciotek, wujków i rozmaitych kuzynów nie przeszkadzała Erin zazdrościć Tylerowi ojca. Ona nawet nie pamiętała swojego - zostawił jej matkę z czwórką małych dzieci i uciekł do Kalifornii, gdzie umarł kilka lat później. Nie miała czasu na dalsze rozważania rodzinne. Zupa była gotowa. Erin z satysfakcją wdychała zapach wydobywający się z garnka. Wiedziała, że zupa smakuje tak dobrze, jak pachnie. Chociaż zazwyczaj wykazywała daleko posunięty krytycyzm wobec swojej osoby, jednego była pewna: umie gotować.
Ponieważ nie znalazła wazy, przelała zawartość garnka do salaterki. Niosąc tacę dokładnie tak, jak ją uczono: z kciukami opartymi o jej brzeg, nie o wierzch, zastanawiała się, co zastanie w sypialni. Czy Tylerowi udało się położyć? Czy naprawdę był w łazience? Czy zechce zjeść to, co mu przyniosła? Okazało się, że Tyler śpi. Postanowiła uprzątnąć część dekoracji Sary. Ze stolika przy łóżku usunęła świece oraz wazony i umieściła tam tacę z jedzeniem. Tyler ani drgnął. Musiał być bardzo zmęczony, skoro udało mu się zasnąć w tak niewygodnej pozycji. A może jednak wziął środki przeciwbólowe? Erin już miała podłożyć mu poduszkę pod nogę iw ten sposób odciążyć biodro, ale zastygła w pół ruchu. Nie, lepiej go nie dotykać. Nie wiadomo, jak by zareagował. Niepewna, czy go budzić, czy nie, przyglądała się mu uważnie.
S R
Nawet we śnie wydawał się napięty. Nie miała pojęcia, czy bruzda na jego czole jest wynikiem bólu, czy irytacji. Może i jednego, i drugiego. Co najdziwniejsze, miał na pewno mniej lat, niż początkowo myślała.
Gęste, ciemne włosy koloru gorzkiej czekolady były ledwo co przyprószone siwizną. Zmarszczki na twarzy, rezultat długich godzin spędzonych na słońcu, nie były oznaką wieku, a raczej efektem skupienia, z którym podchodził do życia. Za kilka lat pogłębią się, co tylko doda mu atrakcyjności. Wyciągnięty na łóżku, zajmował prawie całą jego długość. Był wysoki i giętki, bardziej żylasty niż muskularny, szeroki w ramionach, ale nie napakowany jak ci, którzy codziennie godzinami ćwiczą w siłowniach. Erin wiedziała, że Tyler zapracował na swoją sylwetkę ciężką pracą i łatami jazdy konnej. Patrzyła na niego z przyjemnością. Podobała się jej siła, która nawet we śnie biła z jego postaci. Na tym nie koniec. Erin była zdziwiona i zaskoczona, czując dreszcz podniecenia. Odwróciła szybko oczy od Tylera. Co się dzieje? Przecież nie była naiwną dziewczynką. Wychowała się z trzema braćmi i od dziecka wiedziała, jak wygląda męskie ciało. Rzecz w tym, że Tyler nie przypominał w niczym jej krzepkich i niskich braci.
Profesjonalista tak nie postępuje, zganiła się ostro. Co by powiedział James Westin, widząc, jak się zachowuje w sypialni pracodawcy? Nigdy by sobie nie pozwoliła na coś takiego wobec lorda Mornfielda, nawet gdyby lady Claudia nie miała nic przeciw temu. No, ale lord Mornfield był pulchny, łysawy i dużo starszy od Tylera. Z całych sił próbowała zająć się czymś innym, ale jej myśli i wzrok wciąż wracały do Tylera. Panna Eugenia z dumą wspominała o jego wyczynach na rodeach, ale nawet ona nie mogła pojąć, skąd wzięło się u niego zamiłowanie do tak niebezpiecznego sportu. Po czterech godzinach pobytu w jego domu Erin uznała, że wszystkiemu winna jest jego awanturnicza natura, która potrzebuje niebezpieczeństw tak samo, jak
S R
rośliny potrzebują wody. Ale przy takim trybie życia człowiek zbyt często naraża na szwank swoje ciało. Obie ręce Tylera były od góry do dołu naznaczone bliznami. Szeroki pasek skóry tuż nad łokciem odbijał się świeżą bielą od opalonej skóry. Erin aż się wzdrygnęła na ten widok. Coś takiego musiało wymagać interwencji chirurga. I po co to wszystko? Nie mogła zrozumieć determinacji, z jaką Tyler pakował się w podobne sytuacje. Jeszcze nie tak dawno temu ona sama pozwalała sobie na różne szaleństwa. Słynny w rodzinie samotny przejazd hondą przez cały Meksyk był najlepszym tego przykładem. Nigdy jednak nie narażała ciała na celowe uszkodzenia. Dzisiaj śmiała się ze swojego buntu. Za nic nie mogła wymyślić, przeciw czemu tak się buntowała. Chyba przeciw etyce pracy, wpajanej jej od dzieciństwa przez matkę. Ale od czegoś takiego nie da się uciec. Erin dorabiała w różny sposób, głównie zresztą pracując w sklepach. Bardzo szybko jednak zorientowała się, że zamiast z klientami, woli pracować na zapleczu. Czuła satysfakcję, kiedy udało się jej coś uporządkować, urządzić, zinwentaryzować. .. W końcu doszła do wniosku, że jej prawdziwym powołaniem jest przywracanie ładu tam, gdzie wydaje się to niemożliwe. Była dobra w organizowaniu codziennych spraw. Bezbłędnie radziła sobie z
wszelkimi czynnościami, które ułatwiają życie jej i innym. Od kiedy usłyszała o londyńskiej szkole Jamesa Westina, wiedziała, że tam znajdzie idealne miejsce dla siebie. Fakt, że Tyler Morris nie docenia jej umiejętności, źle świadczy tylko o nim. Zatopiona w myślach, nie od razu zauważyła, że Tyler nie śpi i bacznie się jej przygląda. - Ooo! - wyjąkała. - Zbudził się pan. Tyler obserwował, jak rumieniec zabarwia policzki Erin, i po raz pierwszy od trzech tygodni uśmiechnął się ze szczerym rozbawieniem. Co za kontrast między zwariowaną córką Doris Jones, którą - prawdę mówiąc - widział raz w życiu, ale o której eskapadach sporo nasłuchał się od ciotki Eugenii, a tą zrównoważoną
dziewczyną,
S R
mieszanką
Mary
Poppins
i
wzorcowego
kamerdynera rodem z klasycznej powieści. Zauważył jednak coś dziwnego. Kiedy patrzyła na Tylera, nie wiedząc, że i on się jej przygląda, dostrzegł w jej oczach więcej niż przelotne zainteresowanie. Było to tym dziwniejsze, jeśli pamiętało się, jak traktował ją przez cały dzisiejszy dzień. Wiedział, że się nie myli. Erin wyglądała teraz jak nastolatka przyłapana na przeglądaniu erotycznego pisma tylko dla panów. Uznał szybko, że niczego nie będzie jej ułatwiać. Może wtedy szybciej się wyniesie. - Jeszcze tutaj? - zapytał szorstko i obserwował, jak Erin zagryza wargi ze złości. - Przyniosłam obiad. - Wskazała ręką tacę. Obiad, jęknął w duchu na wspomnienie zup, które robiła Sara. Wbrew temu, co mówił wcześniej, nie miał zamiaru jeść tego paskudztwa. Sara była beznadziejną kucharką i nie umiała porządnie przyrządzić nawet zupy z puszki. Podniósł się na łokciu, przeklinając w duchu przeszywający go ból, i patrzył, jak Erin metodycznie składa serwetkę, którą przykryta była taca.
Teraz ona śledziła kątem oka jego reakcję. Poczuła wyraźną satysfakcję, widząc osłupienie Tylera na widok salaterki pełnej dymiącej zupy, która - Erin była tego pewna - nie przypominała niczego, co umiała wyprodukować Sara. - O co chodzi? - spytała niewinnym tonem, kiedy Tyler rozdziawił usta na widok świeżych herbatników, cienkich płatków masła i bzu. - Nie wiedziałem nawet, że mam taki wazon. Gdybym wiedział, na pewno wyrzuciłbym go do śmieci. - Dlaczego? - Po co mi następny pojemnik na kurz? Zdumiona Erin uniosła wysoko brwi. Na ten widok Tyler nie mógł ukryć rozbawienia.
S R
- Coś mi się wydaje, panno Jones, że zamiast do szkoły, chodziła pani na wagary. A już na pewno opuściła pani zajęcia, na których uczyli was, jak zachować kamienny wyraz twarzy, co, jak powszechnie wiadomo, należy do podstawowych umiejętności kamerdynera. A ja dobrze wiem, o czym pani teraz myśli.
- Czyżby? - Erin ujęła się pod boki.
To był niezły gest. Nawet on musiał to przyznać.
- Zastanawia się pani, dlaczego facet, który mieszka w takim chlewie, nie chce mieć jednego czy dwóch pojemników na kurz więcej.
- Może nie nazwałabym tego miejsca chlewem - odpowiedziała wymijająco - ale zastanawiam się, co pan ma przeciwko wazonikom. - Powiedzmy, że to długoletnie uprzedzenie. Patrzył łakomie na wazę. Jeśli to smakuje nawet w części tak dobrze, jak pachnie, połknie wszystko za jednym zamachem. - Sara tego nie ugotowała - stwierdził. - Oczywiście, że nie. Ja przygotowałam wszystko -odpowiedziała Erin obojętnym tonem.
Podziwiał jej zimną krew. Tyle razy ją wyrzucał, a ona została. Prawdę mówiąc, całkiem mu się to podobało. Z drugiej strony - gdyby sobie poszła, on miałby zdrową rękę. Zresztą, teraz nie ma to żadnego znaczenia. Trzeba coś zjeść. Nie był aż tak głupi, żeby wyrzekać się jedzenia, które znakomicie pachnie. - Wygląda wspaniale. - Tyler zdrową ręką sięgnął po tacę. - Przepraszam. - Erin podbiegła, żeby mu ją podać. Taca tylko cudem nie wylądowała na ziemi. Zawstydzona Erin zaczęła pośpiesznie rozkładać serwetkę na kolanach Tylera. - Sam mogę się obsłużyć - prychnął. -• Mam dosyć tego nadskakiwania. Odepchnął jej rękę, kiedy próbowała nalać mu zupę do miseczki. - Jeszcze trochę, a zacznie mnie pani karmić.
S R
- Nie. Chcę mieć wszystkie palce całe.
- Aaa - rzucił Tyler z satysfakcją. - Boimy się, że lakier popęka, tak? Erin wyprostowała się i rzuciła mu spojrzenie pełne wyższości. - Czy to wszystko, sir?
Zaskoczony, zamrugał powiekami, ale zaraz się opanował. - Tak. I nie mów do mnie „sir", Jonesy.
Erin wzięła głęboki oddech. Nie mogła nic odpowiedzieć. Osiągnięte z takim trudem zawieszenie broni było cenniejsze od słownych potyczek. - Wrócę po tacę za jakiś czas.
- I przy okazji przynieś jeszcze parę herbatników -rzucił od niechcenia, połknąwszy pierwszy prawie w całości. Erin kiwnęła tylko głową i wyszła do kuchni. I jak tu nie wierzyć w stereotypy. Zawsze śmiała się z politowaniem, słysząc, że droga do serca mężczyzny prowadzi przez żołądek, ale kto wie, czy nie nadeszła pora, żeby zmienić zdanie. Nagle stanęła jak wryta. Kto tutaj mówi o sercu? Przecież chodzi tylko o to, żeby wytrzymać kilka tygodni w domu Tylera Morrisa i nie pozabijać się nawzajem.
Nagle na werandzie zatupały czyjeś kroki. Potem rozległo się pukanie do drzwi. Erin zdębiała. Czy nie dosyć niespodzianek jak na jeden dzień? Wyprostowała się i poszła otworzyć. W progu stał wysoki, chudy kowboj. Na widok Erin natychmiast zdjął kapelusz i uśmiechnął się szeroko, odsłaniając liczne braki w uzębieniu. - Dobry wieczór pani - zaczął, przyglądając się jej z wyraźną ciekawością. - Czy Tyler w domu? - Tak. Proszę wejść. - Zrobiła mu miejsce w drzwiach. Kowboj wytarł bardzo dokładnie buty i wszedł do środka. Rozejrzał się wokoło, a potem znowu popatrzył na Erin. - Kogo mam zaanonsować? - zapytała, a na jego twarzy pojawił się wyraz kompletnego osłupienia.
S R
- Zaanonsować? - zdumiał się, ale po chwili twarz mu się rozpogodziła. - Aaa, już załapałem.
Pokiwał głową, wyraźnie rozbawiony, jakby usłyszał świetny dowcip, po czym skończył wycierać buty.
- Wystarczy powiedzieć, że przyszedł Sam Wettig. Mieszkam w sąsiedztwie. Od kiedy Ty wyciął ten numer z nogą, pomagam mu przy zwierzętach. - Kowboj zamilkł na chwilę i z wyraźnym uznaniem spojrzał na Erin. - Jest pani damą jego serca? To dobrze. Zawsze mu mówiłem, że potrzebuje jakiejś miłej kobietki, a nie tej wściekłej kocicy, Sary. Swoją drogą, nigdy pani tu nie widziałem. - Dopiero dzisiaj przyjechałam... - Naprawdę? Szybki gość z tego Tylera. I to ze złamaną nogą. Jak ci na imię, złotko? - Zle mnie pan zrozumiał - oburzyła się Erin. - Nie jestem jego hm... damą. Jestem kamerdynerem i nazywam się Erin Jones.
Sam przyjrzał się jej bacznie, jakby próbował ustalić, czy żartuje. Najwyraźniej zdecydował, że tak, bo swoją łapą wielkości sporego bochna chleba poklepał ją po ramieniu tak serdecznie, że z trudem utrzymała równowagę. - I całkiem niezłym żartownisiem - zaśmiał się głośno. - No, gdzie jest ten leniwy pies? - W sypialni - odpowiedziała Erin, masując ramię. Sam zrobił kilka kroków, ale zaraz zatrzymał się gwałtownie. Potem odwrócił się z komicznie zażenowaną miną. - Ja... - zaczął. - To właściwie nic ważnego. Przepraszam. Nie będę przeszkadzać. Erin patrzyła na speszonego do ostatnich granic kowboja i za nic nie mogła
S R
zrozumieć, co mu się roi w łysej głowie.
- Nie przeszkadza pan. Proszę wejść. Zaczerwieniony po uszy Sam wszedł do sypialni, a Erin
poszła za nim. Powinno być odwrotnie. W ten sposób nie mogła go zaanonsować. Doskonale o tym wiedziała, ale pół dnia w domu Tylera wystarczyło, żeby zapomnieć o tym, co należy robić. Nie tylko „co robić", pomyślała ponuro, ale „jak robić" także. Bardzo źle! Erin naprawdę lubiła wykonywać wszystko w odpowiedni sposób.
I z klasą. To sprawiało jej prawdziwą przyjemność.
- Rany, Ty! - dobiegł ją głos Sama. - Co teraz wymyśliłeś? Co jest z twoją ręką? Ponieważ Erin dobrze znała odpowiedź na te pytania, postanowiła wrócić do kuchni i zaparzyć kawę. Kiedy wróciła, Sam opowiadał Tylerowi, co zrobił na ranczu. - Byłem na stoku. Sprawdziłem całą północną stronę. Pasie się tam nie więcej niż dziesięć sztuk. Mówiłeś, że jest ich ze trzydzieści. - Bo jest. - Tyler odsunął swoją tacę i pochylił się w stronę Sama. - Musi być. Sam je tam zawiozłem, nie dalej niż dwa tygodnie temu. Po ostatnich deszczach
moje pastwisko na dole jest mokre jak gąbka, więc pomyślałem, że na stoku będzie im lepiej. Sprawdziłeś płot? - Jasne. Stoi. Jutro poszukam ich jeszcze raz. Muszą gdzieś być. Wprawdzie Tyler kiwał głową, ale Erin zauważyła, że nie robił tego z wielkim przekonaniem. Nieobecnym wzrokiem wpatrywał się w narzutę i milczał. Sam serdecznie podziękował za kawę. Wsypał do kubka cztery łyżeczki cukru i energicznie zamieszał. Równocześnie przyglądał się uważnie prążkowanej spódnicy i ciemnemu żakietowi Erin. - Kto umarł? - zapytał ze współczuciem. - Jeszcze nikt - powiedział Tyler znacząco, biorąc kubek z kawą z rąk Erin. Erin nie miała wątpliwości, do kogo skierowana jest ta zaczepka, ale nie
S R
odpowiedziała. Milczenie praktykowała dzisiaj wielokrotnie. - To mój służbowy strój - wyjaśniła Samowi.
- Aha. - Twarz mu się rozjaśniła. - Jesteś stewardesą. - Nie, pracuję dla pana Morrisa.
- To pomysł mojej ciotki Eugenii - mruknął Tyler prosto do kubka. Jak to? Była pewna, że zaraz oznajmi Samowi, iż ją wyrzuca. Niech tylko pozmywa po obiedzie. Zmienił zdanie? A może po prostu droczył się z nią. Wymienili spojrzenia. Erin była pewna, że Tyler świetnie bawił się jej zaskoczeniem. Sam nie zwracał uwagi na ich gry i miny. Jego poczciwa twarz przybrała rozmarzony wyraz. - Macie zamiar się pobrać? Chcesz, żebym był twoim drużbą, Ty? Byłem drużbą na ślubie Earla i Sary. - Pomyślał chwilę i dodał, kiwając głową: - Nie poszło im za dobrze, ale to nie dlatego, że ja spartaczyłem robotę. Nie, na pewno nie dlatego. Nie zgubiłem obrączek ani nic w tym stylu. Ale wy musicie poczekać ze ślubem, aż pojadę do Tucson. Muszę sobie kupić nowe buty. Garnitur mam, ale buty się nie nadają. Erin nie wierzyła własnym uszom, kiedy Tyler odpowiedział najpoważniej, jak umiał:
- Nie robiliśmy aż takich szczegółowych planów, Sam. Erin już zaczęła protestować, ale Sam nawet na nią nie spojrzał. - Nie czekaj, chłopcze, za długo. - Popatrzył Tylerowi głęboko w oczy. - Wiesz, nie jesteś już taki młody. - Wiem. - Tyler mówił uroczystym tonem, odpowiednim do sytuacji. - Damy ci znać, jak tylko ustalimy datę. - No, to w porządku. - Sam wstał i wręczył Erin pusty kubek. - Świetna kawa, proszę pani. Żałuję, ale nie mogę zostać dłużej. Umówiłem się na przyspawanie haka do nowej przyczepy. Ważna sprawa, taka przyczepa. Ty, chcesz, żebym zrobił coś przy koniach? - Dzięki ci. Dam sobie radę.
S R
Sam wyszedł, a Erin, po raz kolejny dzisiaj zapominając o dobrych manierach, patrzyła za nim w kompletnym osłupieniu. Ocknęła się dopiero, gdy usłyszała chichot Tylera.
- Lepiej wyjedź, póki jeszcze się da, dobrze ci radzę. W przeciwnym razie Sam wybierze imiona dla naszych dzieci, zanim jeszcze zostaną poczęte. - Ma bardzo bujną wyobraźnię, prawda? - wyjąkała.
- Dawniej brał udział w rodeach. Od kiedy byk kopnął go w głowę, stał się bardzo romantyczny. Szkoda, że nie może znaleźć sobie kobiety. - I pan pozwolił mu myśleć, że my chcemy się pobrać?! - krzyknęła oburzona. - Pewnie. - Tyler nawet nie próbował ukryć, że sobie z niej pokpiwa. - Niby dlaczego miałem burzyć jego romantyczne iluzje? Erin wzruszyła ramionami i wróciła do kuchni. Powinna być zła, ale zachowanie Tylera w ogóle jej nie dotknęło. Jadła spokojnie zupę i przegryzała herbatnikami. Z rodzinnych doświadczeń z mężczyznami wiedziała, że jeśli dokuczają kobiecie, to tak naprawdę nie są na nią źli. Może uda się jej zostać... Może się myli, ale wszystko wskazuje na to, że Tyler zaczął ją akceptować.
Poczuła się nieco pewniej. Szybko pozmywała naczynia i z odważną miną poszła sprawdzić, czy Tyler jej nie potrzebuje. - Co pan wyprawia? - zawołała, widząc, że próbuje wstać. - Nie wolno panu chodzić o kulach! - Ciekawe, kto zajmie się obrządkiem? - Na litość boską, jak pan chce to zrobić?—Erin czuła, że traci resztki cierpliwości do tego człowieka. - Tak samo jak zwykle, tylko wolniej. Czy możesz mi powiedzieć, po co tutaj jesteś? - Popatrzył na nią cynicznie. - Żeby być do pana dyspozycji. - We wszystkim?
S R
Erin z wściekłością zmrużyła zielone oczy. Co on próbuje jej sugerować?! - Zrobię wszystko, ale w granicach zdrowego rozsądku. - W takim razie możesz nakarmić konie.
Powinna nie wahać się ani chwili i odpowiedzieć, że tak, oczywiście. Tymczasem z jej ust wydostały się tylko trzy słowa: - Chyba pan żartuje.
- Ani mi w głowie. Czyżby praca u mnie była dla ciebie za trudna? Trudna? O, nie! Erin uniosła wysoko głowę.
- Po prostu nigdy dotąd nie miałam do czynienia z końmi - wyjaśniła lekkim tonem. Nie było na co czekać. Tyler bezskutecznie próbował wesprzeć się na kulach, ale chory nadgarstek nie wytrzymywał ciężaru. Klnąc pod nosem, ponawiał próby. Erin wiedziała, że musi wziąć sprawę w swoje ręce. - Proszę usiąść na wózku - oświadczyła. - Zawiozę pana do stajni, a pan powie mi, co należy robić. - To ma sens - zgodził się Tyler ku zaskoczeniu Erin, która była pewna, że zaprotestuje.
Po kilku minutach byli w stajni. Tyler wyjaśnił jej, gdzie znaleźć owies i jak podłożyć świeżą słomę do boksów. Erin kręciła się po stajni, uważając przez cały czas, żeby nie wejść w końskie kupy leżące niemal wszędzie. Myślała z przerażeniem, że jeśli zostanie, będzie musiała codziennie sprzątać to obrzydlistwo. Nie przepadała za końmi. Były tak duże, że wolała trzymać się od nich z daleka. Tymczasem Tyler nie spuszczał jej z oka. Chciał być pewien, że nie zrobi krzywdy jego ulubieńcom. I trudno się dziwić. Nie miała dzisiaj najlepszego dnia. Kiedy skończyła karmienie zwierząt, było po ósmej. Nawet Tyler wyglądał na kogoś, kto bez kłótni da się zawieźć do łóżka. Stali już w drzwiach, kiedy Erin usłyszała cichy szelest obok stosu desek. Koty! Przypomniała sobie, że Junior i
S R
Bucky przyszli pobawić się z małymi kociakami. Puściła wózek i zrobiła kilka kroków w stronę desek.
- Jeśli szukasz kociaków Szeby, nie rób tego - ostrzegł Tyler. - Nie pozwoli ci podejść.
- Tylko na nie popatrzę. A może Szeba chciałaby trochę mleka? - Ona chce, żeby zostawić ją w spokoju. - Ton Tylera wyraźnie sugerował, że nie tylko Szeba tego pragnie.
- Skoro uwierzył pan, że mogę nakarmić konie, musi mi pan uwierzyć, że nie skrzywdzę pańskich kotków. - W takim razie rób, co chcesz. Erin znowu usłyszała szelest. Odwróciła się szybko i zobaczyła jak czarno-białe puszyste zwierzątko znika za belą słomy w jednym z pustych boksów. Podeszła na palcach i przechyliła się mocno, żeby jak najwięcej zobaczyć. Za belą nie było Szeby ani jej młodziutkiego przychówku. Był natomiast skunks.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Erin wrzasnęła cienkim głosem i skoczyła do tyłu, zapominając o resztkach wypracowanej z takim trudem godności. Upadła wprost na kolana Tylera. - Hej! - jęknął. - Uważaj! Co, do diabła... - Skunks! - Histeryczny krzyk odbił się echem od ścian stajni. Erin stanęła na równe nogi, gotowa do ucieczki. Nie całkiem jednak zapomniała
S R
o odpowiedzialności, bo gwałtownym ruchem pociągnęła za sobą wózek. - Zamknij się! - syknął Tyler, chwytając za oparcie, żeby nie spaść. - Zamknij się, bo inaczej...
Ale było za późno na ostrzeżenia. Przerażony skunks postanowił bronić się w sposób, jaki miał dany od matki natury: odwrócił się tyłem, podniósł ogon i strzelił w nich paskudnie śmierdzącą mazią. Erin próbowała odskoczyć, ale potknęła się o wózek. Mała, cuchnąca bomba wylądowała wprost na jej plecach. Piszczała wniebogłosy, czując, jak cuchnąca ciecz przesiąka przez jej ubranie i rozlewa się po skórze.
Tyler wyciągnął zdrową rękę, żeby podtrzymać Erin. Nie udało się. Skulił się z bólu, kiedy dziewczyna z impetem wylądowała na jego złamanej nodze. Jedna krótka chwila wystarczyła i skunks powtórzył atak, trafiając tym razem w odsłonięte ramię Tylera, z mniejszą jednak siłą, gdyż większość mazi zużył już na Erin. Potem, z triumfalnie uniesionym ogonem, pewny swojego zwycięstwa nad gatunkiem ludzkim, wypadł ze stajni i zniknął w ciemności. Erin z nieszczęśliwą miną patrzyła na tę demonstrację siły. - O Boże! - jęknęła, pociągając nosem.
Odór, jaki wydawało jej ubranie i włosy, był nie do zniesienia. Czuła ucisk w żołądku. Wiedziała, że zaraz zwymiotuje. Zatkała nos, ale to nic nie pomogło. Miała wrażenie, że odór przeniknął aż do najgłębszych części jej ciała. - Brrr! - jęknęła znowu. - Erin! - odezwał się Tyler zdławionym głosem. -Zejdź ze mnie natychmiast! Kompletnie oszołomiona, otworzyła oczy. Tyler, z lewą ręką na gardle, ostatkiem sił wstrzymywał oddech. Wydawało się, że za chwilę oczy wyskoczą mu z orbit. Nie tylko ona czuła się fatalnie! Chwyciła za poręcze wózka i wstała. Nagły ruch sprawił, że nowa fala potwornego smrodu uderzyła w jej nozdrza. - Już w porządku? - zapytał Tyler słabym głosem - A jag byźlisz? - Erin z całych sił ściskała palcami nos.
S R
Nie wiadomo po co, bo i tak czuła smród wszędzie. Wewnątrz i na zewnątrz siebie. Była pewna, że dłużej nie wytrzyma - albo zwymiotuje, albo zemdleje. - No, to wpakowałaś nas w niezłe bagno - z trudem wykrztusił Tyler, masując gardło i łapiąc powietrze ustami.
Erin opuściła ręce, ale kiedy wyczuła pod palcami ohydnie wilgotną spódnicę, natychmiast je podniosła. Gdy tak stała, zgarbiona, z rozłożonymi szeroko rękami i bladą buzią, wyglądała jak kupka nieszczęścia. - To był skunks - oznajmiła niepewnym głosem.
- Pewnie. Przecież mówiłem, żebyś tam nie szła.
- Nawet się nie waż - podniosła na niego drżący palec - nawet się nie waż powiedzieć jeszcze raz, że coś mówiłeś! - Wielkie łzy spływały jej po policzkach. - Nie ma takiej potrzeby - mruknął. - Sama dostałaś nauczkę. Spojrzał na nią i natychmiast zmienił ton. - Weź się w garść - rzucił ostro. - Żadnego wymiotowania. I nie mdlej! Jak on śmie rozkazywać w takiej sytuacji. Erin omal nie zabiła go wzrokiem. - Nie dam ci tej satysfakcji! - wycedziła z furią, ale nie wiedziała, czy uda się jej dotrzymać obietnicy.
Za ich plecami zaczął się ruch. Zaniepokojone konie kręciły się po boksach, tupiąc kopytami i węsząc na wszystkie strony. Jedna z klaczy podniosła łeb i zarżała żałośnie, najwyraźniej przerażona obcym zapachem. Tyler rozejrzał się i zmarszczył brwi. - Idziemy stąd. Natychmiast. Konie się boją. - Tyler popatrzył na nią wrogo. Erin była na tyle mądra, żeby nie odezwać się ani słowem. Zacisnęła dłonie na rączkach wózka i tropem skunksa wyjechali na zewnątrz. Na dworze poczuła się nieco lepiej, jednak nie tak dobrze, żeby opanować mdłości, które szarpały jej biednym żołądkiem. - Nie możemy wejść do domu - powiedział Tyler, kiedy zatrzymali się przy tylnym wejściu. - Przynajmniej dopóki nie weźmiemy kąpieli.
S R
- Kąpieli? Żadne mydło nie zmyje tego zapachu!
- Tym razem masz absolutną rację. - Tyler parsknął cichym śmiechem. - A poza tym, nie wiem, czy pamiętasz, że łazienka jest wewnątrz. Tyler pokręcił głową i przyjrzał się jej z politowaniem. - Nie przyszło ci nigdy do głowy, że ludzie jakoś się kąpali, zanim wymyślono łazienki? Na ścianie w drewutni wisi balia. Używam jej do mycia zwierząt. Przynieś ją tutaj. I wiadro też. Ale wcześniej znajdź mi telefon. Muszę poprosić kogoś o pomoc.
- Nam już nie da się pomóc - upierała się, zdesperowana i przerażona, ale posłusznie poszła do domu po telefon. - Tylko się pośpiesz. Znowu to samo! Czy on myśli, że zacznę sobie robić manicure? Albo będę telefonować do koleżanek, żeby opowiedzieć im o swoich przygodach? Erin była naprawdę wściekła. Tyler zauważył to od razu i musiał przyznać, że lubi ją, kiedy się złości. Poza tym tak długo, jak jest zła, udaje się jej nie zwracać uwagi na mdłości. Bał się, że mu zemdleje, jeśli dostanie chociaż jedną minutę luzu. Dlatego postanowił stale ją irytować.
Miał ochotę zapytać, czy przerabiali podobną sytuację w szkole dla kamerdynerów, ale się powstrzymał. Wszystko ma swoje granice, a ona i tak nie miała z nim łatwego życia. Zaczął zawijać rękaw koszuli. Szarpnął tak mocno, że szwy puściły. Trudno. I tak była do wyrzucenia! Lepiej niech trucizna nie dotyka skóry. Zatykając usta zwichniętą ręką, odrzucił kawałki materiału najdalej, jak mógł. Miał mocny żołądek, ale nie aż tak! Popatrzył na swoją zdrową nogę. Ciekawe, co jeszcze się stanie? Jak to się mówi? Jeśli coś złego może się wydarzyć, to na pewno się wydarzy. Dzisiaj głęboko w to wierzył. Fatalistyczne rozmyślania przerwało pojawienie się Erin.
S R
Mokra spódniczka przylepiała się jej do ud, ale mimo to dziewczyna zdobyła się na oficjalny ton:
- Czy to już wszystko, sir? - zapytała, rzucając mu słuchawkę na kolana. - Ależ nie - wycedził. - Balia i wiadro.
- Do kogo ma pan zamiar telefonować? - nie wytrzymała. - Wzywam brygadę antyskunksową.
Kiepski żart. Sam o tym wiedział. Wcale się nie zdziwił, kiedy z pogardą wzruszyła ramionami.
- Do Sary, oczywiście - westchnął ciężko. — Będzie miała temat do gadania. Tak łatwo się jej nie wypłacę. Ale czy to ważne? Od kiedy pojawiłaś się w tym domu, mam same kłopoty. Jeden więcej, jeden mniej... Czy to ma jakieś znaczenie? - Nie. Myślę, że nie - odpowiedziała Erin sucho i odeszła. Tyler popatrzył za nią z lekkim poczuciem winy, nie takim jednak, żeby od razu przepraszać. Ostatecznie, gdyby nie pchała się tu na siłę, nie doszłoby do tych wydarzeń. - Jezu, ale pani śmierdzi - odezwał się z wyraźną satysfakcją gruby chłopięcy głos.
Erin siedziała na trawie, z głową na kolanach, i było jej wszystko jedno. Obciągnęła cuchnącą spódniczkę i czekała na powrót Sary, która pojechała do miasta po jakiś magiczny środek, który - jak z przekonaniem utrzymywał Tyler zabija smród skunksa. Po kilku dniach, oczywiście. Erin nie wierzyła w magiczne lekarstwo. Nie wierzyła w to, że będzie kiedyś normalna. W tej chwili cieszyło ją jedno - całkowicie straciła węch. I bardzo dobrze. Jeszcze przed chwilą wydawało się jej, że nawet trawa i chwasty więdną, kiedy ona pojawia się obok. Ona też chciała zwiędnąć. Albo umrzeć. Tak, umrzeć. Nie da się żyć w takim smrodzie. Wyjeżdżając do miasta, Sara zostawiła im pod opieką Juniora i Bucky'ego. Obaj chłopcy siedzieli wysoko na płocie jak najdalej od Erin i Tylera, na tyle jednak
S R
blisko, żeby rozkoszować się sytuacją.
- Ale pani śmierdzi - powtórzył Junior.
Erin podniosła głowę. Białe twarze chłopców ledwo majaczyły w ciemności. - Jakbym sama o tym nie wiedziała.
- Po prostu cuchnie - zawtórował Juniorowi Bucky, po czym obaj pokiwali energicznie głowami.
Tyler zakrztusił się ze śmiechu, ale udał, że to kaszel.
- Wydaje mi się, że ona sama to wie, Bucky - powiedział. - Bym się założył, że nie wiedziała, jak śmierdzą skunksy. - No, ale teraz wie. - Tyler spojrzał w górę na płot. - Skąd ona się tu wzięła? Z miasta, czy co? - wtrącił się Junior. - Z Tucson. - A ludzie w mieście to jacyś głupi, czy co? - Nie. Tylko mają tam mniej skunksów. Erin przysłuchiwała się rozmowie z rezygnacją. Chyba los postanowił zakpić sobie z niej do końca. Chciała się wtrącić, ale nic inteligentniejszego niż „no" nie przychodziło jej do głowy. Zamiast więc dostosowywać się do ogólnego poziomu męskiej konwersacji, wolała milczeć.
Sara powinna wrócić lada moment. Erin nie wiedziała, czy ma się cieszyć, czy wprost przeciwnie. Sara zadawała mnóstwo bezceremonialnych pytań o powód jej obecności w domu Tylera. Właściwie trudno się jej dziwić. James Westin uprzedzał wszystkie swoje uczennice płci żeńskiej, że powinny liczyć się z zazdrością przyjaciółek i towarzyszek życia swoich pracodawców. Ale jak można być zazdrosnym o kobietę oblaną przez skunksa? Co do skunksów, to Sara natychmiast oznajmiła swoim synom, że Erin musi być niewiarygodnie głupia, skoro do nich podchodzi. I wszyscy to słyszeli. Nie, zdecydowanie lepiej będzie nie spotykać się więcej z tą kobietą. Lepiej jest umrzeć.
S R
- Co tam robisz, Erin? - Tyler próbował wypatrzyć ją w ciemności. - Samą swoją obecnością zabijam wszystko, co rośnie i żyje w trawie w zasięgu pięciu kroków.
- Nie przejmuj się aż tak. W końcu wywietrzejesz.
Gdzie się podział jej profesjonalizm? Żeby to ją trzeba było pocieszać! Ten dzień naprawdę kończy się katastrofą.
- Kiedy? Na emeryturze? Teraz straciłam węch. To jedyna dobra rzecz, która ostatnio mi się przytrafiła. Nawet nie czuję, czy jeszcze śmierdzę. - Wszystko jest w porządku - wtrącił się znowu Bucky. - Śmierdzi pani. I to jak! Chce mi się rzygać, jak panią czuję. Rzygać, a potem umrzeć. - Dosyć, Bucky - uspokajał go Tyler, ale w jego głosie pobrzmiewał śmiech. Erin, wydaje mi się, że w tej sytuacji sprawa jest przesądzona. - Nie rozumiem. - Musisz tu zostać. Nie mogę dopuścić, żebyś znalazła się w jakimkolwiek miejscu publicznym. Departament zdrowia zacząłby cię ścigać. - Noo! - Junior pokiwał głową. - Zaraz by panią przymknęli. - Na jakieś sto lat - dodał Bucky. - Bo smród jest na potęgę.
- Dziękuję za ten grecki chór wieszczący moje przeznaczenie. Powinniście założyć objazdową trupę teatralną. - O ho, ho, panno Jones! Coś mi się wydaje, że osobowość nienagannego kamerdynera rozsypała się w pył i proch. Stało się to już pół godziny temu! Nie wykrzyczała tego Tylerowi prosto w twarz, bo na podwórze wjechała właśnie Sara. Wyskoczyła z szoferki i zawołała chłopców do pomocy. Zadziwiające, ale poszli bez ociągania. Erin przestała się dziwić, kiedy w rękach Sary zobaczyła dwa batony. Jasne. Można ich zwabić tylko przekupstwem. Sara wyciągała z bagażnika drewniane skrzynki, w których grzechotało coś jakby szkło. Erin wstała, żeby jej pomóc, i otworzyła usta ze zdziwienia.
S R
- Sok pomidorowy? - wyjąkała, patrząc na Tylera.
- Tradycyjny środek na skunksa. Czyżby nie uczyli was o tym w szkole? - Nie, ten temat nie był nigdy omawiany - wycedziła przez zęby. - Zaufaj mi. To skutkuje. Wprawdzie po paru dniach, ale skutkuje naprawdę. Kiedy Erin zaczęła ściągać skrzynki, Sara ostentacyjnie odsunęła się od niej i zaczęła rozmawiać z Tylerem. I całe szczęście. Ona i jej synowie działali Erin na nerwy.
- Objechałam wszystkie sklepy. Myślę, że to powinno wystarczyć. W supermarkecie mówili, że u weterynarza mają jakiś specjalny szampon. - Sara odwróciła się do Erin. - Podobno strasznie żrący. Użyj go dopiero w ostateczności. Na razie spróbuj soku. - Dziękuję. - Erin była zaskoczona jej życzliwą radą. - Panno Jones! Pora na kąpiel! - Tyler przy pomocy Juniora, który pchał wózek, przyciągnął balię. - Jak to: kąpiel? - Spłoszona Erin drgnęła, przenosząc wzrok z Sary na Tylera, a potem na chłopców. - Jaka kąpiel? - Mówiliśmy o tym wcześniej, nie pamiętasz? - Tyler wskazał balię stojącą u jej stóp.
- Musi się pani wykąpać! - wrzasnął Bucky. - Nikt na całym świecie nie śmierdzi tak jak pani. Junior ustawił skrzynki z sokiem obok balii i wskoczył na tył furgonetki, żeby wreszcie zjeść w spokoju baton. Jego brat pognał za nim. - Dzięki ci, Saro - odezwał się Tyler. - Masz u mnie drinka. Zapraszam cię do miasta, jak tylko zdejmą mi gips. - Chcesz, żebym sobie stąd poszła? - Sara odrzuciła rude loki i wbiła wzrok w Tylera. - Tak. I weź chłopców.. Musimy się wymoczyć. Niepotrzebna nam publiczność. - My? - zdumiała się Erin. - Przecież ludzie potrzebują trochę intymności podczas kąpieli.
S R
- Wy? We dwoje? - Sara zgrzytnęła zębami.
- Zawołam cię, jeśli będę potrzebować pomocy.
Sara zmierzyła Erin od stóp do głów, jakby zastanawiała się, czy ma zostać, zaznaczając tym samym, że to jej terytorium, czy iść.
- To nie jest dobry pomysł. Dobrze ci radzę, Tyler, odeślij ją tam, skąd przyjechała. Nie potrzebujesz jej tutaj.
Wszystkie ciepłe uczucia, jakie Erin żywiła do Sary, wyparowały w jednej chwili.
- Teraz potrzebuję. - Tyler wyraźnie miał dosyć tej rozmowy. Na szczęście w tej chwili chłopcy zaczęli demolować furgonetkę i Sara była zmuszona zabrać ich do domu. Kiedy cała trójka zniknęła po drugiej stronie drogi, Tyler podjechał do Erin. - Zrzucaj wszystko i wskakuj do wanny. - Co to znaczy: zrzucaj? - Rozbieraj się. Chyba nie masz zamiaru nosić więcej tego cholernego mundurka. Rzuć go na ziemię, a ja go spalę przy najbliższej okazji. Pranie nic nie da. Szkoda soku.
Spalić jej wspaniały, szyty na miarę uniform? Jak to? Przecież sama wymyśliła sobie kobiecą wersję tradycyjnego stroju kamerdynera: czarny, pięknie podkreślający talię dopasowany żakiet i szare spodnie w prążki. Tylko dzisiaj, z powodu czerwcowych upałów, włożyła spódnicę. - Erin, te ciuchy do niczego już się nie nadają. A jeśli się boisz, że zobaczę coś więcej, niż powinienem, zgaś światło nad schodami. - Zrobię to - powiedziała i pomaszerowała do domu w poszukiwaniu wyłącznika. Zastanawiało ją jedno: dlaczego czuła się tak bardzo urażona jego ostatnią uwagą. Oczywiście, że nie chciała, żeby oglądał ją w kąpieli. Ani żeby sobie z niej kpił, jak to robił przez cały dzień. Była zmęczona i zestresowana. O co więc jej chodziło? Nie miała pojęcia.
S R
Kiedy wróciła, Tyler wlewał już sok do balii. Słyszała, jak gęsty płyn z bulgotem spływa po ściankach. Nie wiedziała, jak długo to potrwa. Ale nie zamierzała o nic pytać. Koniec rozmów z Tylerem! Zrzuciła buty i ciężko westchnęła.
Tyler obserwował ją w ciemności. Przez chwilę zamierzał zapytać, czy do zdjęcia żakietu potrzebna będzie interwencja chirurga, ale się powstrzymał. Najwyższy czas, żeby dać jej spokój. W świetle księżyca zobaczył, że Erin zaczyna składać żakiet w kostkę. Przypomniała sobie jednak, dlaczego go zdejmuje, i cisnęła nim o ziemię. A jednak, pomyślał. Potem przyszła pora na spódnicę. Ohydną, według Tylera. Nie powinna nosić czegoś takiego! Poprawił się na siedzeniu i przez chwilę zastanawiał się, co, według niego, powinna nosić Erin. Tymczasem ona powoli rozpinała bluzkę. Im mniej, tym lepiej, uznał, wpatrując się w ciemność. Przez chwilę poczuł zażenowanie, że podgląda córkę Doris Jones. Zwariowaną dziewczynę, która chciała wytatuować sobie na pośladku imię swojego chłopaka! Trudno! Może to nie fair, ale nie zamierzał przestać. Po takim dniu
należy mu się nieco przyjemności. Ponownie zerknął na Erin i otworzył usta ze zdumienia. Bardzo ciekawe. Nigdy nie przyszłoby mu do głowy, że pod grzecznym mundurkiem można nosić taką bieliznę! Z mocno wyciętego stanika wyłaniały się pełne piersi. Stała przed nim ponętna kobieta, a nie nastolatka z kolczykiem w brwi. Wspaniałe przedstawienie, pomyślał, gdy Erin schyliła się, żeby zdjąć rajstopy. Dobrze. Niech zdejmuje. Nie znosił rajstop. Wolał pończochy i podwiązki. Miała szczupłą talię - tak szczupłą, że z całą pewnością objąłby ją swoimi dłońmi. Ale biodra były w sam raz - ani zbyt kościste, ani zbyt pełne. Był rozczarowany, kiedy okazało się, że to już koniec. Erin postanowiła wejść do wanny w bieliźnie. A może jej powiedzieć, że człowiek musi być całkowicie
S R
rozebrany, żeby sok pomidorowy lepiej wniknął w skórę? Nie! Lepiej nie. Można było wyobrazić sobie jej reakcję na podobne słowa. Najpewniej zdzieliłaby go po głowie butelką. Za dużo ran jak na jeden dzień. - Wskakuj! - powiedział chrapliwie.
Wiedział, że to zauważyła, bo spojrzała ukradkiem w jego stronę, jakby sprawdzając, co się stało z jego głosem. Potem weszła do balii i spróbowała usiąść.
- Fu! - wyrwało się jej, kiedy dotknęła pośladkami gęstej cieczy. - Pomyśl sobie, że to lekarstwo - poradził.
Erin zwinęła się w balii, czekając, aż Tyler napełni ją po brzegi. Jej blada skóra wydawała się świecić w ciemności. Przełknął ślinę, podziwiając piękno jej ciała. Całe szczęście, że z powodu gipsu i złamanej nogi nie mógł się ruszać. Naprawdę zachowywał się jak zdeprawowany starzec. Wykorzystywał sytuację. Chyba za długo był samotny. To, co powiedział rano o swoim życiu towarzyskim, a raczej o jego braku, było prawdą. Od kiedy kupił to ranczo, nic innego nie robił, tylko pracował. Owszem, bywał czasami w pobliskim barze. Spotykał tam również kobiety, ale nie był nimi zainteresowany. Nic przeciwko
nim nie miał, ale dobrze znał ten typ. Umawiał się z nimi w czasach, kiedy jeszcze brał udział w rodeach. Były miłe, gromadziły się zawsze przy wejściu na ring, żeby życzyć zawodnikom szczęścia i gratulować wygranej. Wieczorami można było zaprosić je na tańce albo na drinka. Jedna czy druga szła czasem do łóżka z którymś z zawodników, ale zazwyczaj każda miała swoją pracę i prywatne życie, do którego wracała, zanim jeszcze zrobiło się zbyt późno. Znał też inne - twarde zawodniczki, poszukiwaczki mocnych wrażeń, które czerpały największą satysfakcję z opowiadania o swoich podbojach. On sam bywał tematem takich opowiadań. Nawet podsłuchał kiedyś rozmowę, podczas której wszystkie jego łóżkowe dokonania zostały omówione w sposób, jakiego
S R
nie powstydziłby się żaden marynarz.
Erin była kimś innym - była damą. Tak jak Doris Jones, jej matka. Trudno więc dziwić się, że mimo szalonych wyczynów w młodości dobre wychowanie wzięło górę.
A on nie dość, że był dla niej niemiły i wyśmiewał się z niej przez cały dzień, to teraz pragnął jej jak żadnej dotąd kobiety.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Minęło dobre kilka minut, zanim Erin przyzwyczaiła się do kąpieli w soku pomidorowym. Kontakt z czymś tak gęstym, zawiesistym i zimnym nie był zbyt miły dla skóry. Skupiła się, żeby nie krzyknąć, kiedy Tyler obleje jej plecy kolejną chłodną porcją cieczy. Czekała i nic. Nie chciała się odwracać i sprawdzać, co się dzieje. Nie dlatego, żeby się wstydziła. O wstydzie już zapomniała. Nie chciała widzieć Tylera, więc wolała poczekać.
S R
Ale kiedy dalej nic się nie działo, odwróciła głowę, żeby zobaczyć, czy wszystko jest w porządku. Tyler siedział na wózku z butelką soku w ręku. Miał dziwnie spiętą twarz. Tak jej się przynajmniej wydawało. Czyżby znowu był zły? A przecież jeszcze przed chwilą żartował. Dlaczego siedzi nieruchomo jak głaz? - Tyler?
- Odwróć się - powiedział szorstko i wylał zawartość butelki prosto na jej plecy. - Zimna! - krzyknęła. - Przepraszam - mruknął.
Było coś w jego głosie, co kazało jej jeszcze raz spojrzeć przez ramię, ale nie wiedziała, co powiedzieć. - Jak długo to potrwa? - spytała zatem. - Na pewno dłużej, niżbym chciał - mruknął do siebie. - Słucham? - Nie, nic. Nie mam pojęcia. Co najmniej godzinę. Potem będziesz mogła wykapać się w domu. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Sięgnął po wiadro, postawił je sobie na kolanach i zaczął napełniać sokiem. Kiedy skończył, wsadził tam całą rękę. Przez chwilę patrzył przed siebie, potem wyciągnął zdrową nogę. - To jedyna kończyna, której mi nie uszkodziłaś. Niedopatrzenie. Może spróbujesz? Lepiej mnie nie kuś, bo to zrobię, pomyślała Erin, ale nie powiedziała ani słowa. A więc wszystko wróciło do stanu poprzedniego. Znowu prawią sobie złośliwości. Niech tak będzie, skoro on tego chce. Przynajmniej wiadomo, co jest grane. Woli to od spojrzenia, jakim ją obdarzył przed chwilą, i dziwnych dreszczy, które poczuła wtedy w całym ciele. Przez następną godzinę żadne z nich nie odezwało się nawet słowem. Erin co
S R
chwila pociągała nosem. Smród rzeczywiście jakby się zmniejszał. Kiedy w końcu wstała, okazało się, że nie ma ręcznika. Jak mogła zapomnieć o czymś tak podstawowym!
Ona,
urodzona
zdenerwowana.
organizatorka!
Musiała
być
bardzo
Zostawiając za sobą czerwoną strużkę soku, pobiegła na werandę. W koszu ze szmatami znalazła starą koszulę Tylera. Włożyła ją szybko i wróciła, żeby pomóc mu wejść na schody. Teraz marzyła tylko o tym, żeby się położyć i zapomnieć o całym dniu. - Gdzie jest mój pokój, Tyler? - Dzisiejszej nocy - tutaj. - Czy ja się nie przesłyszałam!? - Nie. Jeżeli pójdziemy spać do środka, nigdy nie pozbędziemy się smrodu skunksa z domu. Erin z wielkim trudem ukryła rozczarowanie Wiedziała, że Tyler ma rację. Cóż z tego, że ona rozpaczliwie potrzebuje chwili samotności? Że chciałaby zamknąć za sobą drzwi i popłakać bez świadków? Widocznie nie jest jej to dane. Zawiozła Tylera do sypialni i zostawiła go pod drzwiami łazienki.
- Dalej dam sobie radę sam - oznajmił. - W głębi holu jest druga łazienka. Przyjdź tutaj, kiedy skończysz. Musimy zorganizować jakieś spanie. Po kąpieli poczuła się trochę lepiej. Wydawało się jej nawet, że włosy zupełnie przestały
śmierdzieć.
Wyszczotkowała
je
dokładnie,
potem
nałożyła
bladoniebieską nocną koszulę, zapięła pod samą szyję niebieski szlafrok i wróciła do Tylera. On też prezentował się trochę lepiej, chociaż po oczach było widać, że jest zmęczony. Świadomość, że to ona jest temu winna, w niczym nie poprawiała jej humoru. - Jesteś gotowy? - zapytała od drzwi. Prześlizgnął się po niej spojrzeniem. Zmrużył oczy i uśmiechnął się cynicznie.
S R
- Co ja widzę? Znowu wróciłaś do mundurka. Zignorowała go. Nie pozwoli mu doprowadzić się do
stanu sprzed paru godzin. Nigdy! Powoli odzyskiwała kontrolę nad sytuacją i nie zamierzała jej utracić. Zresztą utarczki słowne nie były przewidziane w jej kontrakcie. Spokojnie poczekała, aż zaczął wyjaśniać, gdzie znaleźć stare koce i pościel, które zostały po poprzednich właścicielach domu. W schowku były także dwa zdezelowane łóżka polowe. Po rozłożeniu zajmowały prawie całą werandę, tak że Erin z wielkim trudem wtaszczyła tam wózek. Manewrowali dłuższą chwilę, zanim Tylerowi udało się przenieść na łóżko. Kiedy już leżał, wyciągnięty na tyle wygodnie, na ile było to możliwe, Erin pochyliła się, żeby podłożyć mu poduszkę pod gips. - Nie zaczynaj znowu - syknął, łapiąc ją za rękę z taką siłą, że jęknęła z bólu. Szczególnie teraz, kiedy pachniesz jak normalna kobieta. Cisnęła poduszką o ziemię. Z furią zgasiła światło i weszła do łóżka. W ciszy słychać było tylko skrzypienie sprężyn. - No, mój wspaniały Jonesie, trzeba powiedzieć, że mieliśmy cholerny dzień odezwał się niespodziewanie Tyler pojednawczym tonem.
- Ma pan rację - odpowiedziała Erin tak ozięble, jak tylko umiała. - Ale praca dla pana jest prawdziwą przyjemnością. Tyler parsknął chrapliwym śmiechem. - Spij dobrze, Erin. Bardzo jestem ciekaw, jakie niespodzianki ukrywasz na jutro. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jakie - mruknęła. - Wyobrażam sobie. I na tym polega kłopot. - Skauci! Pora wstawać! Erin postanowiła udać, że nie słyszy komendy. Zwinęła się w kłębek i naciągnęła koc na głowę. Musiała jeszcze pospać. Przez całą noc dręczyły ją koszmarne sny, w których obrzydliwie pachnące zwierzaki - chyba skunksy, o
S R
ile ją pamięć nie myli - urządzały sobie wyścigi na wózkach inwalidzkich - Nie ma spania! No już, obudź się.
Ktoś zdarł z niej koc. Poranne słońce świeciło ostro prosto w jej twarz. Parskając z niezadowoleniem, zakryła twarz ręką i odwróciła się na drugi bok. - No już, Jonesy. Wstawaj! - Słowom towarzyszyło ostre szturchnięcie w bok. - Do diabła, Mark! Spadaj!
- Kim, do cholery, jest Mark?! - Zadane ostrym głosem pytanie w jednej chwili przywróciło jej pamięć.
Natychmiast otworzyła oczy. To był Tyler Morris! Siedział na swoim łóżku, rozczochrany, wciąż nie dobudzony i ściągał koszulę. Erin nie mogła oderwać oczu od jego muskularnego torsu, pokrytego delikatnymi, ciemnymi włosami, które niemal równą linią łączyły obie piersi, a potem, układając się w rodzaj litery T, biegły w dół, w stronę pępka i ginęły pod paskiem rozpiętych w tej chwili dżinsów. Erin przełknęła ślinę. Kobieta, która chce zachować równowagę ducha, nie powinna oglądać takich widoków, szczególnie zaraz po obudzeniu. Tylko że Erin nie była teraz pewna, czy naprawdę chce zachować równowagę ducha.
Leżąc, zastanawiała się, czy jego włosy są naprawdę takie delikatne, miała ochotę sprawdzić, gdzie kończy się litera T... O rany! Chyba zwariowała. Usiadła, mrugając powiekami. Tyler siedział na swoim łóżku, wbijając w nią baczne spojrzenie. - Dzień dobry - powiedział, unosząc znacząco brwi. - Dz.. .dz... dzień dobry - wyjąkała, wściekła, że znowu się czerwieni. - No więc? - Co więc? - Kto to jest Mark? - powtórzył niskim głosem. -Twój chłopak? - Mój brat - odpowiedziała ostro. - Wyciąganie mnie z łóżka to jego ulubiona zabawa - dodała szybko, żeby załagodzić poprzednią reakcję. - Zawsze się
S R
tłumaczył, że to dla mojego dobra, żebym nie spóźniała się do szkoły. - A spóźniałaś się? - Tyler pochylił się trochę i oparł łokieć na kolanie. Patrzył na nią w taki sposób, że Erin szczelniej otuliła się kocem. - Nieustannie.
- Ciekawe, co mówili na to w szkole dla kamerdynerów? - Nic. Wtedy już to przewalczyłam.
- Całe szczęście. Bo już najwyższy czas, żebyś przestała się wylegiwać i zabrała do roboty.
Erin nie wierzyła własnym uszom.
- Czy to znaczy, że mnie pan nie wyrzuca? Wprawdzie wczoraj powiedział już coś podobnego, ale nie była pewna, czy nie żartował. Potrzebowała potwierdzenia. - Jak mógłbym odesłać do ludzi kogoś, kto tak śmierdzi! - Jestem panu zobowiązana. - Skoro ma tutaj pracować, musi zachowywać się jak profesjonalistka. - A zatem, do roboty. Rozejrzała się w poszukiwaniu szlafroka, który musiał leżeć gdzieś na podłodze. Zrobiła to na tyle znacząco, że Tyler powinien natychmiast się odwrócić. Nie
zrobił niczego takiego, chociaż po jego minie poznała, że dobrze wie, o co jej chodzi. - Skoro tu zostajesz, musimy omówić zakres twoich obowiązków - zaczął z namysłem. - Też tak uważam - odparła na odczepnego, wciąż sprawdzając podłogę. Dlaczego on stąd nie pójdzie, myślała z coraz większym rozdrażnieniem. Przecież muszę sprawdzić pod łóżkiem. - Chciałbym, żeby było jasne, że ja jestem tutaj szefem. Nie próbuj niczego tu zmieniać zgodnie z wyobrażeniami ciotki Eugenii. - Nawet nie mam zamiaru. - Sprawdzała teraz drugą stronę łóżka. - Jestem tylko kamerdynerem.
S R
Nie ma. Tyler musiał wiedzieć, jak jest zakłopotana. Dlaczego nie miał zamiaru jej pomóc? Zachowywał się podle, naprawdę.
- To dobrze. Gdybyśmy byli małżeństwem, to na pewno ja byłbym tym, który nosi spodnie!
Na Boga! O czym on gada? I co to za patriarchalny ton? Jest! Zauważyła koronkowy kołnierzyk zaczepiony o gips Tylera.
- Wydaje mi się zupełnie zrozumiałe, że chce pan nosić spodnie. Ale teraz pragnęłabym dostać z powrotem swój szlafrok. - Wskazała palcem gips. Tyler popatrzył na swoją zagipsowaną nogę, a potem rzucił Erin takie spojrzenie, że z trudem opanowała śmiech. Punkt dla niej. Głupia mina Tylera sprawiła jej dużą satysfakcję. Szybko nałożyła szlafrok i wyszła z łóżka. Ale kiedy ruszyła w stronę wózka, Tyler warknął: - Nie zaczynaj znowu. Sam sobie poradzę. Zresztą jutro i tak mam zamiar pozbyć się tego paskudztwa i chodzić o kulach. Erin wiedziała już, że nie warto protestować. Tyler, ze swoją żelazną wolą, i tak zrobi to, co zechce. Teraz, na przykład, bez widocznych kłopotów kierował wózkiem, chociaż nadgarstek musiał dawać mu się we znaki. Kiedy wjechał do domu, pozbierała swoje rzeczy i poszła wziąć prysznic. Im częściej, tym lepiej.
Może szybciej pozbędzie się zapachu skunksa. Z walizki wydobyła popielate spodnie, jedyną pozostałość po służbowym stroju, i białą bluzkę. Nieważne, jakie będą jej obowiązki. Zawsze należy trzymać klasę. Niestety, Tyler był innego zdania. Kiedy spotkali się w kuchni, zmierzył ją wzrokiem od góry do dołu - od ciasno upiętego koka po czarne, płaskie półbuty - i skrzywił się z odrazą. - Nie masz żadnych dżinsów? - zapytał. - Mam. Zamierzała nakładać je czasami po pracy. Albo w dni wolne. Tak samo zresztą jak jedyne szorty, które trzymała w walizce. - Słuchaj. Do pracy trzeba odpowiednio się ubrać. Włosy możesz nosić upięte.
S R
Nie będą wpadać ci do oczu - dodał po chwili. - Ale reszta... Spodnie są do niczego. Włóż dżinsy i jakąś bluzkę z krótkimi rękawami. Masz wysokie buty? - Nie - wyjąkała. Nie miała już żadnych wątpliwości, o jakiej pracy mówi Tyler. - A tenisówki? No, to się przebieraj.
Szybko wróciła do pokoju, który sama sobie wybrała. Był ohydny, z wielkim łożem przykrytym wypłowiałą brązową narzutą i odrapaną komodą, ale znajdował się najdalej od sypialni Tylera. Przebrała siei pędem wróciła do kuchni. Przecież przygotowanie śniadania to jedno z podstawowych zadań dobrego kamerdynera. Ze zgrozą zauważyła, że Tyler już je. - Skoro mam tu pracować, nie może mnie pan wyręczać. Tyler odsunął miskę z płatkami, odłożył łyżkę i zmarszczył brwi. - Słuchaj! Wybij sobie z głowy robienie tostów w kształcie idealnych trójkątów, z dokładnie odkrojoną skórką. Nie będziesz też serwować mi perfekcyjnie ugotowanych jajek na miękko. Ani ogrzewać gazet przy kominku, po to, żeby świeży druk nie zabrudził mi rąk. W ogóle nie będziesz podawać mi gazet, bo nie mam czasu ich czytać! Erin otworzyła usta. Potem je zamknęła. Nie spodziewała się takiego wybuchu ze strony swojego pracodawcy.
- Tak, sir. I tu przebrała miarę. - I mów do mnie Tyler, do cholery! - wrzasnął, naprawdę rozzłoszczony. Zapomnij o tym, że istnieje słowo „sir". Tutaj nie jesteś kamerdynerem, lecz parobkiem. Albo kimś podobnym. Erin poczuła się jak w wojsku i zanim zdążyła pomyśleć, złączyła dwa palce i przyłożyła je do czoła. - Tak jest, sir! - zasalutowała. I zamarła, uświadamiając sobie, jak to może być odebrane. Tyler ryknął śmiechem. - Mówiłem ci, że nie ma takiego słowa. Nie odpowiedziała. Zaczęła robić śniadanie dla siebie. Żeby pokazać, iż nie
S R
poddała się zupełnie, podała Tylerowi kawę na tacy. I na serwetce. Tyler obserwował, jak Erin chodzi po kuchni z nasrożonymi brwiami, i coraz lepiej bawił się całą sytuacją. Wolał, kiedy się złościła. Była wtedy całkiem interesująca. A w ogóle, od kiedy się pojawiła, w domu przestało być nudno. Co miało swoje dobre i złe strony, oczywiście. Na przykład wczoraj wieczorem... Kiedy kładł się spać, był pewien, że rano każe jej wyjechać bez względu na efekt przygody ze skunksem. Wiedział, że będzie lepiej dla niego, jeśli zostanie sam. Nie pamiętał, kiedy dokładnie zmienił zdanie. Chyba rano, kiedy zobaczył falę jasnych włosów wystających spod koca i zarys szczupłego ciała owiniętego prześcieradłem po sam czubek nosa. I to był błąd. Wiedział o tym dobrze. Wczorajszego wieczora przekonał się na własnej skórze, że Erin go pociąga. Patrzył na nią jak na kobietę, która nie tylko była w jego typie, ale też pierwsza na liście. I z kimś takim zamierzał pracować. To było wbrew wszelkiej logice. Nie pierwszy raz robił rzeczy wbrew logice. Dwanaście lat temu postanowił wyprowadzić się od rodziców. Wszyscy spodziewali się, że pójdzie na studia, zrobi dyplom z wyróżnieniem i przejmie rodzinne przedsiębiorstwo. Ale on nie chciał. Postanowił zostać kowbojem -
wbrew logice. Wprawdzie jeździł konno, ale nie miał pojęcia o życiu kowbojów. Udało mu się - też całkiem wbrew logice. I nigdy nie żałował tamtej decyzji, mimo że wiedział, jak trudno było rodzicom pogodzić się z jego wyborem. A teraz pozwolił Erin zostać. Znowu wbrew logice. Miał przeczucie, że tej decyzji może kiedyś gorzko żałować! Ale postanowił zaryzykować. Musiał zaryzykować, skoro jedyną kobietą w okolicy była Sara, a on miał potrzebę przebywania w towarzystwie kogoś, kto jest inny niż ona. I kto tak świetnie prezentuje się w dżinsach, dodał, przyglądając się z uznaniem Erin. Otoczenie bardzo na tym zyskuje. - Gotowa? - zapytał, widząc, że już uporała się ze zmywaniem. - Oczywiście. - Spojrzała na niego zimno.
S R
Podziwiał jej upór i determinację. Nie podarowała mu niczego, ale go nie zostawiła. Wiedział, że podejmie się każdej pracy, którą dla niej wymyśli, choćby po to, żeby mu udowodnić, iż ze wszystkim da sobie radę. Ciekawe, które z nich okaże się bardziej uparte. Jak dotąd, on był w tym mistrzem. Zadzwonił telefon. Odebrała go oczywiście, a Tyler miał ochotę wyć, słysząc to, co wygłosiła do słuchawki.
- Dom pana Morrisa. Oczywiście. Czy mogę spytać, kto mówi? - Na chwilę zamilkła i rzuciła Tylerowi zdziwione spojrzenie. - Tak, panie Wettig... Tak, Sam... Nie, w niczym pan nie przeszkadza, skądże.
Tyler wziął słuchawkę, ledwo ukrywając rozbawienie. Mógł się domyślić, co usłyszała Erin. Sam był niepoprawnym fantastą i od miesięcy swatał Tylera oraz wszystkich swoich znajomych. Z miny Erin jasno wynikało, że ona nie widzi w tym nic śmiesznego. - Cześć, Sam. - Ty, pojechałem dziś rano na stok. Ani śladu tej dwudziestki, o której mówiłeś wczoraj. Musiały zejść gdzieś w dół. Chcesz, żebym pojechał i sprawdził? - Daj spokój. Masz swoją robotę. Sam tam pojadę. Dzięki za wszystko.
Kiedy oddawał Erin słuchawkę, był zdenerwowany. Nie miał pojęcia, co się mogło stać. Dwadzieścia krów nie znika ot, tak sobie. Są na to za głupie. Westchnął i spojrzał na Erin. - Umiesz prowadzić ciężarówkę? Wyjrzała przez okno i niepewnie popatrzyła na wielką, czarną furgonetkę, która stała tam, gdzie wczoraj zostawiła ją Sara. - Sara umie to robić - dodał ze świadomością, że złośliwie prowokuje Erin. Jeśli myślisz, że nie dasz sobie rady, poproszę ją. Nie dodał, że Sara urodziła się na farmie i od dwunastego roku życia prowadziła wszelkie możliwe pojazdy, których używają rolnicy. - Jasne, że umiem - odpowiedziała Erin, nie mrugnąwszy nawet okiem.
S R
- No to jedziemy. Zawieziesz mnie na stok. Muszę znaleźć te głupie krowy. Erin pobladła.
- Chcesz wjechać tam ciężarówką?
- Tak, ale to nie będzie łatwe. Koń byłby lepszy. Ale z gipsem nie dam rady. - Dobrze. Musisz tylko powiedzieć, jak tam dojechać. - Erin uniosła głowę do góry.
- Nie ma sprawy. - Tyler zastanawiał się, dlaczego Erin wygląda tak, jakby szykowała się na spotkanie plutonu egzekucyjnego. - Ale wcześniej oporządzimy wszystko tutaj.
- Jak rozumiem, mówisz o koniach. - W jej oczach dojrzał napięcie. Tyler nie mógł powstrzymać uśmiechu. Wczoraj w stajni wyglądała tak, jakby chciała uciec, gdzie pieprz rośnie. Nie wyglądała na osobę, która polubiła pracę przy koniach. Ale trudno, nie ma wyjścia, przynajmniej dopóki dla niego pracuje. - Trzeba wypuścić je na pastwisko. - Erin odetchnęła z ulgą. - Później będziesz musiała opatrzyć jedną jałówkę. Sam zauważył, że ma ranę na zadzie. - Biedne zwierzę. Na pewno zdołam jej pomóc. Tyler po raz pierwszy odniósł wrażenie, że Erin osobiście w coś się zaangażowała.
Spróbowałabyś powiedzieć, że jej nie pomożesz, pomyślał. Sprawdzał ją. Czuła to i dlatego za wszelką cenę chciała mu udowodnić, że potrafi. Myślał, że nie wytrzyma i ucieknie, ale się mylił. Pewnym krokiem weszła do stajni, otworzyła wielkie drzwi prowadzące na pastwisko, a potem kolejno otwierała wszystkie boksy. To prawda, że natychmiast uciekała za najbliższą barierkę i tam bezpiecznie przeczekiwała, aż konie przejdą, ale tego Tyler nie mógł już zobaczyć, więc była spokojna. Konie były piękne. Poruszały się z taką gracją, że nie mogła oderwać od nich oczu. Początkowe uprzedzenia gdzieś znikły, został czysty zachwyt. Chciałaby lepiej poznać te zwierzęta, a może nawet nauczyć się na nich jeździć. Tylko jak?
S R
Tyler jej nie nauczy, a ona go nie poprosi. Ciekawe, czy tego można nauczyć się samemu?
Siodła i inne części... chyba to się nazywa uprząż... wisiały na ścianie. Był do nich łatwy dostęp, co oceniła jednym rzutem oka, ale można by było coś tu poprawić. Musi się nad tym zastanowić. Później, bo teraz Tyler zaczynał się już niecierpliwić.
- Kluczyki są w stacyjce - zawołał, kiedy tylko ją zobaczył. - Jedziemy... Zamilkł na chwilę. - Masz tutaj kostium kąpielowy?
- Nie. A do czego byłby mi potrzebny? - zapytała podejrzliwie. - Spróbuj pomóc dziewczynie - westchnął Tyler -i oto, co cię spotyka. Idź po jakieś ciuchy na zmianę. I weź kilka ręczników. - Po co? - Mogą się nam przydać. Zresztą umówiliśmy się, że robisz to, co ci każę. - Ale do pewnych granic. - Erin nie dawała za wygraną, ale odwróciła się i poszła po rzeczy. Po chwili wróciła, niosąc szorty i koszulkę na szelkach. - Aprobuję - oznajmił Tyler. - Garderoba mojego kamerdynera zaczyna mi się coraz bardziej podobać. Tylko tak dalej.
- Bardzo mi miło - odpowiedziała ponuro. Czekała, aż Tyler wyjaśni jej, po co to wszystko, ale on udawał, że nie widzi jej oczekiwania. Nie było wyjścia. Z drżącym sercem podeszła do czarnego potwora, którego miała prowadzić. Przeklinała teraz swój upór i swoją głupotę. Dlaczego nie przyznała się od razu, że nigdy nie siedziała za kierownicą czegoś tak wielkiego? Boże! A jeśli tam trzeba ręcznie zmieniać biegi? Na pewno tak. Tylko raz w życiu prowadziła samochód z ręczną skrzynią biegów, i było to całe lata temu. Z trudem przypominała sobie, co należy zrobić. Dlaczego nic nie powiedziała Tylerowi? Dlaczego? Dlatego, że wspomniał o Sarze, a ona była taka głupia, żeby dać się ponieść uczuciu zazdrości. Zazdrość odebrała jej rozum!
S R
Trzymała rączki wózka, kiedy Tyler wciągał się na siedzenie i modliła się, żeby nie zauważył, iż trzęsą się jej ręce. Potem odprowadziła wózek i ustawiła go równo pod schodami. Wcale nie musiała tego robić, ale liczyło się wszystko, co chociaż trochę opóźniało moment, w którym będzie musiała usiąść za kierownicą i udawać, że wie, co ma robić.
James Westin nie przewidział, że któryś z jego uczniów będzie kiedyś prowadzić ciężarówkę, i nie umieścił w programie swojej szkoły tego typu zajęć. Dlaczego Tyler nie wysłał jej do miasta po cygara? Dlaczego nie poprosił, żeby umówiła go z krawcem? Zrobiłaby to szybko i skutecznie. Umiałaby nawet schłodzić mu chablis w warunkach, w których wydawałoby się to niemożliwe. Na przykład w podróży. James nauczył ich, że wystarczy obwinąć butelkę wilgotną gazetą i wystawić ją przez okno pędzącego samochodu. No, właśnie. Umiała jeszcze więcej, ale jak widać, nie przydawało się to na ranczu. Kiedy Tyler rzucił jej zdziwione spojrzenie z szoferki, wiedziała, że nie może już zwlekać. Zrobiła pewną siebie minę i wsiadła do furgonetki. Zdecydowanym ruchem zatrzasnęła drzwi i... w samochodzie natychmiast zaczęło cuchnąć.
Oboje wstrzymali oddech i najszybciej, jak się dało, wystawili głowy przez okna. Erin wzięła głęboki oddech, kilka razy nacisnęła pedał gazu i przekręciła kluczyk. Dzięki Bogu, silnik od razu zaskoczył. Podniesiona na duchu wcisnęła sprzęgło, ustawiła przekładnię biegów na jedynce i dodała gazu. Samochód gwałtownie ruszył i... wbił wózek inwalidzki w ścianę werandy. - Co ty wyprawiasz! - Tyler przytrzymał się deski rozdzielczej i próbował przekrzyczeć trzask łamanego metalu. - Wrzuć jedynkę. Jedynkę! - Nie krzycz tak. Przecież jestem obok, - Erin nacisnęła hamulec i wyjrzała przez okno. - Widzisz, co zrobiłaś z wózkiem? Masz jechać do przodu! Wrzuć jedynkę.
S R
- Jestem na... - Spojrzała w dół; wielka wajcha ustawiona była na wstecznym! Nie rozumiem, jak to się stało.
- Samochód sam tego nie zrobił - syknął Tyler.
- Wiem. - Erin zagryzła zęby, żeby się nie rozpłakać. - To moja wina.
- I tu się nie mylisz. - Tyler popatrzył na nią ponuro. - Ruszaj!
Udało się jej zrobić zgrabny łuk, kiedy Tyler polecił, żeby się zatrzymała. Patrzyli oniemiałym wzrokiem na pokiereszowany wózek. Jedno koło miał zgniecione i zwichrowane, drugie kręciło się w powietrzu, jakby chciało pokazać całemu światu, że jest sprawne. - Wiem, co czujesz, bracie - odezwał się Tyler współczująco do swojego pojazdu. - Był pożyczony ze szpitala - dodał. - Ciekawe, ile jest wart? - Nie odpowiem ci teraz. Poczekaj, aż przyślą mi rachunek. Erin - odwrócił się do niej - czy ty zawsze działasz jak jednoosobowa brygada niszcząca? - Oczywiście, że nie - parsknęła. - To... to tylko przejściowe kłopoty.
Tyler uniósł brwi. - Mam pecha, że na mnie akurat trafiło. - Westchnął i poprawił się na siedzeniu. - Jedź, Jonesy. Jest ósma rano. Kto wie, co jeszcze wymyślisz przed końcem dnia. - Jesteś niesprawiedliwy. To był przypadek. Erin kilka razy sprawdziła bieg, zanim zdecydowała się ruszyć. Kiedy w żółwim tempie mijali dom Breslinów, przed drzwiami pojawiła się Sara. Erin przyspieszyła. Silnik zaczął wyć. Minęła dobra chwila, zanim udało się jej zmienić bieg. Tyler wyglądał jak ktoś, komu wyrywają wszystkie trzonowe zęby i to bez znieczulenia. - To dlatego, że nie jestem przyzwyczajona do dużych samochodów usprawiedliwiła się Erin.
S R
A już na pewno nie do ciężarówek, dodała w myślach, bo nie śmiała powiedzieć tego na głos. Kolejna zmiana biegu poszła jej już znacznie lepiej. - A w ogóle to nie rozumiem, po co ci taki wielki samochód. - Może zauważyłaś, że na ranczu się pracuje, a ja jestem właścicielem rancza. Chociaż nie wiem, do kiedy, jeśli zostaniesz tu dłużej. Nie mogła nie przyznać mu racji.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Widząc, że Erin nie ma zamiaru odpowiadać, Tyler westchnął ciężko i zaczął wyjaśniać, którędy jechać. Skręcali właśnie z szosy na drogę gruntową wijącą się pomiędzy kolczastymi krzakami i wysokimi kaktusami. Już po chwili Erin dawała sobie nieźle radę. Miała rację, mówiąc, że do dużych samochodów trzeba się przyzwyczaić. - Kupiłem tę ciężarówkę, kiedy postanowiłem ruszyć w drogę - odezwał się niespodziewanie Tyler.
S R
Erin zwolniła, żeby wyminąć głęboki rów wymyty przez wodę. Dopiero kiedy bezpiecznie znaleźli się po drugiej stronie, zwróciła na niego pytające spojrzenie.
- Powiedziałabym, że wszystkie ciężarówki ruszają w drogę. Przecież do tego służą, prawda?
- Nie to mam na myśli - pokręcił głową. - Kowboje mówią, że ruszają w drogę, kiedy zaczynają jeździć po rodeach jako zawodnicy. Dla pieniędzy i sławy. - Aha.
Tyler oparł się wygodnie, wystawił rękę przez okno i zapatrzył w pustynny krajobraz przed nimi. - Rusza się w drogę nie tylko po to, żeby brać udział w zawodach. To coś więcej - wyjaśnił. - To sposób na życie. Ciągnąłem za ciężarówką przyczepę z całym dobytkiem i mogłem jeździć tam, dokąd chciałem, i zarabiać pieniądze, kiedy ich potrzebowałem. Erin spojrzała na niego spod oka, zdziwiona, że tak nagle zebrało mu się na zwierzenia. Nic w ciągu minionych dwudziestu czterech godzin nie wskazywało na to, że stosunki między nimi staną się aż tak poufałe.
Musiała przyznać, że bardzo ją tym ujął. - I za te pieniądze kupiłeś ranczo. Wiem od panny Eugenii - dodała, widząc jego zaskoczenie. - Tak. Chciałem mieć swoje miejsce na ziemi. I zawdzięczać je tylko sobie. Nikomu innemu. To dlatego nie poprosił swojej bogatej ciotki o pieniądze. Erin nie wiedziała nic o jego rodzicach, którzy, być może, też byli dobrze sytuowani, ale najwyraźniej od nich też nie chciał pomocy. - Lubię być niezależny. Wolny. - Większość ludzi woli. - Erin zastanawiała się, w jakim celu Tyler zaczął tę rozmowę.
S R
Czyżby chciał ją przestrzec przed uczuciowym zaangażowaniem? Jeśli tak, to tracił czas. Nie była nim zainteresowana. Korzystając z tego, że wciąż patrzył przed siebie, jeszcze raz dokładnie go sobie obejrzała. Szczupłe, zwinne ciało, muskularne ramiona, silne dłonie. Mimo to nie była nim zainteresowana. Na pewno nie.
- Zarabiam na życie hodowlą bydła. To mój sposób na wolność. Dlatego denerwuję się tym, że krowy zniknęły.
Żeby dostać się na szczyt stoku, trzeba było przejechać wąskim, kamienistym wąwozem, który biegł stromo w górę. Instruowana przez Tylera Erin wjechała tam powoli, na pierwszym biegu, ale bez żadnych nieprzyjemnych przygód. Była z siebie dumna. Podobnej satysfakcji nie czuła od chwili, gdy udało się jej zdobyć jedyny wolny bilet na lot concordem dla lorda Vincenta. Kiedy już znaleźli się na rozległym płaskowyżu na szczycie, Tyler wystawił głowę przez okno w poszukiwaniu śladów racic. - Nic - powiedział. - Tak jakby zabrał je stąd statek kosmiczny. - Ile było tych krów? - Trzydzieści. Jałówki, kilka matek z cielakami i parę roczniaków. Cielaki nie były jeszcze oznakowane. A w przyszłym miesiącu miałem zawieźć roczniaki
na aukcję. Widzisz tę kępę topoli nad strumykiem? Tam pasą się sztuki, które znalazł Sam. Reszta znikła. Chociaż Erin nic nie wiedziała o hodowli bydła i pierwszy raz w życiu usłyszała słowo „roczniak", zrozumiała, o czym mówił Tyler. Chodziło o to, że cały zysk z bydła, które zjadało jego paszę i któremu on poświęcał czas, przypadnie złodziejowi. Gdyby nawet udało mu się wpaść na trop cieląt, i tak nie udowodni, że należą do niego, skoro nie zdążył ich oznakować! Tyler kazał jej jeszcze raz objechać teren. Klął pod nosem na złamaną nogę. Nie mógł sobie darować, że nie ma konia. Wyrzekał na silne wiatry, które zatarły wszystkie ślady. Był wściekły. Wygląda jak mściciel z westernu, uznała Erin. Nagle kazał jej skręcić w prawo. Dojechali do miejsca, z którego odchodziła
S R
słabo widoczna polna droga, na tyle jednak szeroka, że zmieścił się na niej samochód. - Zjedź na dół - polecił.
Erin, dumna ze świeżo zdobytych umiejętności prowadzenia w terenie, posłuchała z wyraźną satysfakcją. - Dokąd teraz? - zapytała.
- Na dole jest mineralne źródło. Jedyne na moim terenie. - Źródło? Takie jak w uzdrowiskach?
- Tak. Woda jest gęsta od soli mineralnych, więc nie nadaje się do picia. Nie pachnie zbyt ładnie, ale... - ...wszystko jest lepsze od smrodu skunksa. - Zielone oczy Erin śmiały się wesoło. - Dobry kumpel z ciebie, Tyler. - Wiem. Tylko nikomu o tym nie mów. Bardzo się staram, żeby ludzie uważali mnie za ponurego drania, zdolnego do zamordowania kogoś tępą siekierą. To się bardzo przydaje, szczególnie gdy w sąsiedztwie mieszkają takie typki jak Junior i Bucky. Oni boją się tylko silniejszych. - Zapamiętam to sobie.
Dojeżdżała właśnie do niewielkiego stawu z dziwnie mętną wodą. Dookoła nic nie rosło. Ciepła woda i minerały zabiły całą roślinność. - Tam jest przebieralnia. - Tyler wskazał dwa spore głazy nad brzegiem. Zachwycona Erin chwyciła rzeczy i wyskoczyła z samochodu. Sok pomidorowy oraz dwa seanse pod prysznicem nie usunęły odoru skunksa, pora więc spróbować soli mineralnych. Zgodziłaby się nawet na kąpiel błotną, gdyby była skuteczna. Pod osłoną skał włożyła szorty i boler-ko. Była wściekła, że nie wzięła bielizny na zmianę. Mokre ubrania nie uchronią jej przed bacznym wzrokiem Tylera. Z ręcznikiem pod pachą, ostrożnie stawiając stopy na ostrych kamieniach, podeszła do stawu. Tyler zdołał jakoś wygramolić się z samochodu o własnych siłach. Rozłożył
S R
ręcznik tuż nad brzegiem i wyciągnął się na nim na tyle, na ile pozwalała mu złamana noga. Z gipsem nie miał szansy na kąpiel. Leżał więc z rękami pod głową i przyglądał się, jak Erin wchodzi do stawu.
Woda była ciepła, dużo za ciepła jak na czerwcowy dzień, ale przyjemna. Erin szła powoli, badając drogę, z rękami wyciągniętymi na boki dla złapania równowagi.
- Z mojej strony jest półka skalna. Będziesz mogła sobie usiąść - odezwał się Tyler.
Słuchając jego instrukcji, znalazła półkę i usiadła. Woda momentalnie wypchnęła ją na powierzchnię. - Zapomniałem cię uprzedzić - roześmiał się. - Słona woda jest ciężka i wypycha wszystko do góry. Bardzo trudno utrzymać stałą pozycję. - Właśnie widzę. - Erin już kilka razy próbowała usiąść. Bezskutecznie, bo i tak za każdym razem ześlizgiwała się ze skały, która była jak posmarowana tłuszczem. W końcu znalazła dwa małe występy skalne, o które mogła oprzeć ręce 1, zapierając się mocno, usiadła. I wtedy, ku jej wielkiemu zdziwieniu, woda
wypchnęła na powierzchnię jej piersi. Zachowywały się, jakby były obdarzone własnym życiem. Erin szybko zanurzyła się po szyję. Woda miała własny dziwny zapach - trochę siarkowy, trochę metaliczny. Z dwojga złego wolała pachnieć jak zardzewiałe wiadro niż przestraszony skunks. - Wydaje mi się, że to działa - mruknęła do Tylera. Podniosła głowę - była tuż obok niego. Nawet nie zauważyła, kiedy woda przepchnęła ją kilkadziesiąt centymetrów dalej. - To znaczy, że znaleźliśmy coś lepszego niż sok pomidorowy. Erin drgnęła, czując na sobie jego intensywne spojrzenie. Odsunęła z czoła kosmyki włosów, które, skręcone w mokre spiralki, wpadały jej do oczu. - Chyba tak - odparła z trudem.
S R
ChGiała, żeby jej głos brzmiał normalnie, ale nie udało się jej tego osiągnąć. To nie była reakcja na kąpiel w gorącej wodzie. To była reakcja na obecność Tylera. Leżał za blisko: silny i energiczny, mimo złamanej nogi pociągający i, czego nawet nie próbował ukryć, bardzo nią zainteresowany. - Może zaczniemy pachnieć jak ludzie - wymamrotała. Wzięła głęboki oddech. Nic nie pomogło. Zaróżowiona od gorąca, popatrzyła na Tylera. Przysunął się bliżej. Błądził wzrokiem po jej twarzy. Wiedziała, że chce ją pocałować.
Chcę ją pocałować, pomyślał Tyler. Muszę!
Nie zastanawiał się wcale. Coś pchało go do przodu. Podobnych uczuć doświadczał kiedyś na rodeo. Potem już nie. Był to rodzaj nerwowego oczekiwania, napięcia i podniecenia, które dopadały go, kiedy z jedną ręką oplecioną grubym sznurem, a drugą wzniesioną w powietrze siedział na grzbiecie nie ujeżdżonego mustanga. Kiedy dawał znak chłopakom z obsługi, że mogą otworzyć bramę i wypuścić wierzgającego konia na ring, by na oczach publiczności zrobił wszystko, żeby wyrzucić Tylera w powietrze. Albo skręcić mu kark.
Nie zamierzał przejmować się ani bólem nogi czy nadgarstka, ani ostrymi kamieniami, które wbijały mu się w żołądek. Kiedy Erin podniosła głowę, zareagował impulsywnie - wychylił się mocniej i dotknął ustami jej ust. Mogła się odchylić. Mogła prysnąć mu w twarz słoną wodą. Ale nie zrobiła niczego podobnego. Jedynie w jej oczach czaiło się pytanie, dlaczego on to robi. Żeby to sam wiedział! Wargi Erin były miękkie i gładkie. Tyler objął ją mocno, przycisnął do skały i wpił się w nie z całych sił. Erin nie poddała się jego pieszczocie, ale nie zwracał na to uwagi. Przynajmniej teraz. Ta chwila należała do niego. Przypomniał sobie, jak Erin patrzyła na niego dzisiaj, tuż po przebudzeniu. Myślał o jej szczupłym ciele, na widok którego już wczoraj obudziło się w nim pragnienie.
S R
Dotąd sycił oczy widokiem Erin. Teraz przyszła pora na zmysły. Gdzieś w głębi świadomości błysnęła mu myśl o przestrogach, których udzielał sobie nie dalej jak wczoraj. Nie chciał o nich pamiętać. Pragnął Erin. Wsunął palce pod ramiączka bluzki i pocałował miejsce u nasady szyi. Zadrżała. Był pewien, że też go pragnie. I nagle poczuł, że go odpycha. - Tyler, przestań - usłyszał.
Niechętnie podniósł głowę. Erin patrzyła na niego zmieszana, trochę z wyrzutem, a trochę ze strachem. - Dlaczego to robisz? - spytała. - Impuls - odpowiedział krótko. W jednej chwili zmienił się wyraz jej twarzy. W oczach Erin nie było już wątpliwości. Pałały wściekłością. Odskoczyła do tyłu, straciła równowagę na śliskim podłożu, ale natychmiast się wyprostowała. - Nie jesteś typem impulsywnego mężczyzny. - Oczywiście, że jestem - skłamał. - Dlaczego dałaś mi się pocałować? Wiedział, że mu nie odpowie. Na pewno nie chciałaby właśnie jemu powiedzieć prawdy. Zdawał sobie sprawę, że ją dotknął. Zauważył, że ledwo powstrzymuje
się od płaczu. Zachował się paskudnie i sam nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Kto by mu teraz uwierzył, że przywiózł ją do źródła nie po to, żeby ją uwieść. Ale po co? Teraz naprawdę już nie wiedział. Na swoje usprawiedliwienie mógł powiedzieć, że w ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin zrobił wiele rzeczy, których nie chciał. W tej chwili natomiast pragnął tylko jednego kochać się z nią. I właśnie to okazało się niemożliwe. Nie tylko dlatego, że miał na nodze gips. Pocałował ją, a ona nie zrobiła nic, żeby mu przeszkodzić. Dlaczego nie pomyślała w porę o konsekwencjach? Od dawna nie zdarzyło się jej nic podobnego. Zawsze rozważała wszelkie możliwe następstwa dużo wcześniej.
S R
Zażenowana własną głupotą sięgnęła po ręcznik. Za nic nie chciała, żeby Tyler zobaczył ją w mokrych szortach, przyklejonych do pośladków. Wyszła z wody dopiero, kiedy się upewniła, że jest szczelnie zawinięta. Potem, przebierając się za skałą, rozważała całą sytuację. Co za głupota! parsknęła pod nosem. Najbardziej nieprofesjonalne zachowanie, jakie sobie można było wyobrazić! James Westin ciągle wbijał w głowę swoim podopiecznym - kobietom przede wszystkim - żeby nie wdawali się w żadne romantyczne związki z pracodawcami. Ostrzegał, że wspólny dom i wspólne obowiązki stwarzają niebezpieczne poczucie bliskości. A wszelkie zbyt poufałe sytuacje kończą się jednym - utratą pracy przez kamerdynera. Zdawała sobie z tego sprawę i bez nauk Westina. Mimo to pozwoliła, żeby Tyler ją pocałował. Była na niego zła. Jeszcze bardziej zła była na siebie. Miała ochotę wracać do domu, wsiąść do swojego samochodu i odjechać na koniec świata. Tylko że tego nie mogła zrobić. Dlaczego Tyler ją pocałował? Przecież zniszczył w miarę normalny układ, który z takim trudem stworzyli. Nie da się tego naprawić ani zignorować. A może nie wszystko stracone? Erin przerwała zawiązywanie sznurowadeł na idealnie symetryczną kokardkę i zastanowiła się przez moment. Może jednak
uda się zignorować to, co się przed chwilą stało? Ostatecznie jest profesjonalistką! Zajmie się tylko i wyłącznie pracą. Tylerowi to się nie spodoba. Trudno. Nie podobało mu się tyle innych rzeczy: jej służbowy strój, jej fryzura... Jedna więcej nie zrobi różnicy. Wyprostowała się i energicznym krokiem wymaszerowała zza skały. Tyler czekał już na nią w ciężarówce. Rzucił jej zdziwione spojrzenie, kiedy węzełek z mokrymi ubraniami wylądował z plaśnięciem na siedzeniu, ale nic nie powiedział. - Dziękuję, że mnie tu przywiozłeś, Tyler. Odór skunksa zniknął prawie zupełnie. - Chłód bijący z jej głosu przyprawiłby o dreszcze nawet niedźwiedzia polarnego.
S R
- Bardzo proszę. - Tyler wyraźnie czekał, co jeszcze powie. Ale Erin, poza pytaniem o to, jak powinna jechać, nie odezwała się ani słowem przez całą drogę do domu.
Tylko ona wiedziała, że robi dobrą minę do złej gry. Tak naprawdę marzyła jedynie o tym, żeby zamknąć się u siebie w pokoju i pobyć chwilę sama. Jednak Tyler miał wobec niej inne plany.
- Podjedź pod wybieg - zakomenderował. - Sam chyba przywiózł już jałówkę. Musimy ją opatrzyć. A raczej ty musisz to zrobić. Powiem ci jak. Praca też była jakimś rozwiązaniem, pomyślała Erin, zadowolona, że może przestać myśleć o tym, co zdarzyło się u źródła. Przyniosła ze stodoły butelkę ze środkiem dezynfekującym i kłąb waty, po czym odważnie przeszła przez płot. Krowa nie zwróciła na nią uwagi. Spokojnie żuła słomę, którą podrzucił jej Sam. Wyglądała na bardzo spokojne zwierzę. To dobrze. Erin za nic nie chciała, żeby Tyler zauważył, iż ona boi się krów - Dobra krówka, dobra - odezwała się łagodnie do zwierzęcia. - Erin, to nie jest dziecko - parsknął Tyler. - To krowa. Domowa, a nie dzika. Podejdź do niej i zalej ranę lekarstwem. Tylko uważaj, by ci nie nastąpiła na stopę.
- Będę uważać. - Erin posuwała się do przodu jak szermierz, z watą w sztywno wyciągniętej ręce. Wymyśliła sobie, że zajdzie krowę znienacka, posmaruje błyskawicznie ranę i zaraz odskoczy do tyłu. Zadanie wydawało się proste, pod warunkiem, że się je przemyślało z góry. - Auuu! - krzyknęła nagle. - Boli! Krowa machnęła ogonem prosto w jej twarz. Słysząc z tyłu śmiech Tylera, Erin odwróciła się obrażona. - Przytrzymaj jej ogon! - powiedział. Ogon? Wyglądał jak kawałek liny, do której ktoś przyczepił starą szczotkę klozetową. I wcale nie był za czysty. Z ociąganiem podniosła rękę.
S R
- Zachowujesz się, jakbyś miała wziąć do ręki kawałek radioaktywnego plutonu. Chwyć mocno. Tylko go nie złam.
- To ogon można złamać?.- zdumiała się szczerze. Tyler westchnął ciężko. - Wszystko można złamać.
- A ty? Złamałeś już jakiejś krowie ogon? - Nie. Do tego trzeba sporo siły. - Męskiej siły? - Tak.
- To dlaczego mnie o tym mówiłeś?
Trafiła go. Miał bardzo głupią minę. - Chciałem tylko cię ostrzec - odparł bez przekonania, po to tylko, żeby mieć ostatnie słowo. Erin chwyciła w końcu krowi ogon. Poruszał się w jej dłoni jak żywa lina. - Jeszcze trochę, a będzie z ciebie pociecha. - Tyler kiwnął głową z uznaniem, patrząc, jak zręcznie Erin dezynfekuje ranę. - Szybko się uczysz. Jasne, że tak, pomyślała. Nie tylko tego, jak obchodzić się z krowami. Przede wszystkim udawania, że nic między nimi nie zaszło.
Nie było żadnego pocałunku! Łatwo powiedzieć* mruknęła do siebie Erin, szorując energicznie zapuszczone kuchenne szafki. Minął tydzień od ich podróży na stok, a ona myślała o tym dzień w dzień. Na zewnątrz jednak nic na to nie wskazywało. Zachowywała się wobec Tylera z wyszukaną uprzejmością i odzywała wyłącznie w sprawach służbowych. W rezultacie Tyler wyglądał tak, jakby miał ochotę kogoś ugryźć, a ona rzucała się po domu jak kotka w klatce. Postanowienia przyszły jej łatwo. Ich realizacja okazała się trudniejsza, szczególnie w sytuacji, w której byli stale blisko siebie. U Mornfieldów Erin miała własne mieszkanie w zupełnie innej części domu. Spotykała pracodawców dopiero wtedy, gdy przychodzili, kompletnie ubrani, na śniadanie. Potem
S R
siadali, żeby sprawdzić plan dnia, ustalić menu na cały tydzień i omówić jej zadania na najbliższy czas. Taki układ bardzo jej odpowiadał. Teraz też wolałaby, żeby Tyler przychodził do kuchni ubrany i ogolony. Tymczasem on zrywał się o świcie i szedł do swoich zwierząt. W porze śniadania pojawiał się w kuchni rozchełstany, nie ogolony, z koszulą rozpiętą na piersiach. Pachniał ziemią, świeżym powietrzem i był... bardzo pociągający. Która normalnie reagująca kobieta przejdzie obojętnie obok kogoś takiego! Chodził sam, o kuli oczywiście, tak jak sobie zamierzył. Wprawdzie nie miał wyboru po tym, co Erin zrobiła z wózkiem, ale najwyraźniej mu to odpowiadało. Erin do dziś czerwieniła się na wspomnienie min personelu szpitalnego, któremu musiała wyjaśnić, co stało się z ich sprzętem, kiedy poszła zapłacić za szkodę. Nie mówiąc o tym, że nigdy nie wyjdzie z długów, jeśli częściej będą przytrafiać się jej takie ekscesy. Dostosowując się do stylu, który narzuciła Erin, Tyler też przestał rozmawiać z nią o swoich sprawach. Wiedziała, że dzwonił do szeryfa w sprawie zaginionego bydła, ale nic ponadto. Udawała, że nic ją to nie obchodzi. Przecież była tutaj zatrudniona na krótko i nie musiała angażować się w to, co nie dotyczyło
służbowych obowiązków. A jednak, mimo iż tego nie chciała, łączył ją z Tyłerem coraz silniejszy uczuciowy związek. Żeby dać ujście emocjom, nad którymi nie umiała już zapanować, zabrała się do porządkowania domu. Przeglądała wszystkie szafki, schowki i kredensy, układała, przekładała i organizowała. Słowem: wykonywała to, w czym była naprawdę dobra. A że robiła to z energią szalejącego po domu tornada, to inna sprawa. Dzisiaj postanowiła uporządkować gabinet Tylera. Bałagan w jego papierach i dokumentach wołał o pomstę do nieba. Od dawna czekała na sposobny moment. Teraz Tyler był w stajni, zajęty czyszczeniem swoich klaczy, więc mogła zacząć. Proponowała mu wprawdzie pomoc, ale odmówił. Szkoda, bo bardzo
S R
lubiła patrzeć, jak pracuje z końmi i słuchać, jak odzywa się do nich specyficznym, łagodnym tonem, który sprawiał, że i ona pozbywała się strachu. Trudno, nie chciał, to nie. Nie powinna traktować odmowy aż tak osobiście. Starła ostatnie brudne smugi z lodówki - przedziwnym trafem miały one kształt i rozmiar rąk Juniora i Bucky'ego - i poszła do gabinetu. Skrzywiła się na widok góry papierów piętrzących się na biurku. Trzeba to wszystko posegregować. Otworzyła górną szufladę szafki na dokumenty, żeby sprawdzić, jaki system stosuje Tyler, i wybałuszyła oczy ze zdziwienia. Było tam wszystko - przemieszane i pogniecione. Tyler nie stosował żadnego systemu! Zdążyła przejrzeć jeden segregator, kiedy w holu odezwał się znajomy stukot, - Rzuć to natychmiast! Potem odwróć się i wyjdź z tego pokoju! Erin nie spodziewała się innej reakcji. Tyler pachniał końmi, sianem i wiatrem. Pachniał tak wspaniale, że zaparło jej dech. Z trudem przypomniała sobie, że jest profesjonalistką. Postanowiła pozbawić go przyjemności, okazując, że trochę ją przestraszył. Zamiast wzroku pełnego poczucia winy zaserwowała mu opanowany ton i kamienne spojrzenie. - Nie zachowuj się tak, jakbym chciała wysadzić ci w powietrze całe biuro.
- A jaka to niby różnica? Zrobisz taki sam bałagan. Podszedł do niej z groźną miną, ale ona postanowiła nie dać się zastraszyć. - Tutaj nie da się zrobić większego bałaganu! Nie powiesz mi, że możesz tu coś znaleźć! - Chcę, żeby zostało tak, jak jest. - Tyler, miej trochę rozsądku. Znam się na segregowaniu dokumentacji. Robiłam to dla lorda Vincenta. Pozwól mi zrobić to samo dla ciebie. Podniósł głowę i spojrzał na nią z irytacją i politowaniem równocześnie. - Ciekawe, co mają wspólnego moje faktury z aukcji, papiery od weterynarza, świadectwa inseminacji bydła i inne poważne dokumenty z rachunkami od
S R
fryzjera i krawca jakiegoś angielskiego lorda?
- Nie bądź głupi. W Mornfield była też całkiem spora farma... - Nic z tego! - Odpowiedź była krótka, stanowcza i wykluczała dalszą dyskusję. - Erin, nie odezwałem się ani słowem, kiedy robiłaś porządki w kuchni, chociaż do dzisiaj uważam, że układanie przypraw w porządku alfabetycznym to spora przesada. Ale trudno, każdy ma jakiegoś fioła.
- Jesteś bardzo miły. Dziękuję. - Erin ledwo powstrzymała się od wyrażenia swojej opinii na temat mężczyzn wyznających filozofię, że miejsce kobiety jest w kuchni.
- Nie powiedziałem nic, mimo że do dzisiaj nie mogę znaleźć swojego ulubionego kubka. - Ulubionego kubka? - Erin uciekła spojrzeniem gdzieś w bok. - Chyba nie mówisz o tym wyszczerbionym białym kubku z obrazkiem wierzgającego konia? - Czyżbyś coś o nim wiedziała? - Tyler zmrużył podejrzliwie oczy. Erin była tak zajęta polerowaniem przycisku na papiery, że nie usłyszała pytania. - Erin!
- Wyrzuciłam go - przyznała odważnie. - Co zrobiłaś!? - Skąd mogłam wiedzieć, że to twój ulubiony kubek? - A nie zastanowiłaś się, dlaczego jest taki zużyty? - Tyler nagle drgnął, jakby coś mu się przypomniało. -Nie widziałaś przypadkiem mojego brązowego kapelusza? - Takiego z dziurami i pogiętym rondem? Z paskudnymi plamami na czubku? - To plamy od potu. Świadectwo ciężkiej, uczciwej pracy. Erin zamrugała powiekami. - Niech cię pocieszy fakt, że nie jest sam. W towarzystwie kubka leży sobie gdzieś na wysypisku śmieci.
S R
- Wyrzuciła mój kapelusz - wyjąkał słabym głosem Tyler i wzniósł oczy do nieba, jakby stamtąd oczekiwał pocieszenia. - Czy dla ciebie naprawdę nie ma nic świętego? - Chyba nie - przyznała Erin.
Była pewna, że stary i brudny kapelusz nie będzie nikomu potrzebny. Nawet takiemu abnegatowi jak Tyler. Znowu się pomyliła.
- Jaki z ciebie kamerdyner? Zawsze mi mówiono, że dobry kamerdyner robi tylko to, co poleci mu jego pracodawca, i nic ponadto. Ma go być widać, ale nie słychać.
- Pomyliło ci się ze staroświeckimi poglądami na wychowanie dzieci poprawiła go. - A w dodatku rezonuje! Nigdy nie widziałem kamerdynera, który by się ośmielił odpowiadać w ten sposób. Kamerdynerzy w ogóle nie mają własnych poglądów, jeśli chodzi o ścisłość. Ona też nigdy przedtem nie okazywała własnych poglądów w podobnych sytuacjach. Za coś takiego wylatuje się z pracy, dobrze o tym wiedziała. - Przepraszam - powiedziała, ale nie udało się jej powściągnąć języka i dodała: Jak na kowboja, wiesz zadziwiająco dużo o kamerdynerach.
- Szybko się uczę - odparł. - No dobrze. Nie wyrzucaj niczego bez pytania. I zostaw w spokoju moje biurko. - Próbowałam ci pomóc. - Erin - jęknął i usunął się z drogi, dając jej jednoznacznie do zrozumienia, że ma stąd wyjść. - Czy ty słuchasz, co się do ciebie mówi? Wyszła więc z wysoko podniesioną głową, żeby nie myślał, iż czuje się upokorzona. Tyler poszedł za nią. - Wykonywałam swoją pracę - powiedziała jeszcze raz. - Twoja praca tutaj nie polega... - zamilkł niespodziewanie. - Co, do diabła?! krzyknął, patrząc przez okno na podjazd.
S R
ROZDZIAŁ SIÓDMY
- Co się dzieje? - zapytała Erin. - Junior coś knuje - odpowiedział Tyler, wskazując brodą chłopca, który z ożywieniem opowiadał coś kierowcy wielkiej ciężarówki z gazem, stojącej na końcu drogi prowadzącej do domu. Raz w miesiącu na ranczo dowożono propan, który służył do gotowania i ogrzewania wody.
S R
- Nie wyciągaj zbyt pochopnych wniosków. - Erin popatrzyła na Tylera z naganą. - Może nie robi nic złego.
- Akurat. A tu mi wyrośnie kaktus - Tyler postukał palcem w odwróconą dłoń. Pójdę sprawdzić.
Zanim jednak zdążył zejść ze schodów, ciężarówka zawróciła do bocznej drogi wiodącej na tyły podwórza, gdzie znajdował się zbiornik na propan. Junior widząc Tylera, podbiegł do niego w podskokach. Zaciekawiona Erin wyszła na ganek.
- Co robiłeś, Junior? - zapytał Tyler podejrzliwym tonem. - Nico. - Junior wyglądał jak ucieleśnienie niewinności. - Przyjechał nowy kierowca. Musiałem chyba wytłumaczyć mu, gdzie jest zbiornik, nie? - Od kiedy to tak lubisz pomagać? Chłopak przygryzł dolną wargę i wiercił piętą dziurę w ziemi. - Zawsze pan mówi, że psocę. No to się teraz staram. I co, znowu źle? Wyglądał na urażonego. Erin zrobiło się go żal. - Daj mu spokój, Tyler - mruknęła. Rzucił jej niezadowolone spojrzenie, ale posłuchał. - W porządku, Junior. Dzięki za pomoc - powiedział pojednawczo.
- Nie ma sprawy. - Odchodząc, Junior odwrócił się jeszcze. - Aha. Ten kierowca to chyba źle słyszy. Musiałem wrzeszczeć i machać rękami, żeby zrozumiał, co do niego mówię. - Miło z twojej strony, że nas uprzedziłeś. - Erin wysunęła się przed Tylera, który dalej nie wydawał się przekonany nagłą zmianą w charakterze Juniora. - Żaden problem - odpowiedział chłopak i oddalił się z godnością, ale zaraz przyspieszył i wpadł w krzaki czeremchy. - Poszedł męczyć jakiegoś królika - zauważył Tyler ponuro. - Dlaczego tak źle o nim myślisz? - Bo nigdy nie widziałem, żeby on czy jego brat zrobili coś dobrego. - Nie mogą być całkiem źli.
S R
- Jakbym słyszał Sarę - parsknął i poszedł do domu. Ponieważ Erin nie mogła wymyślić żadnej sensownej
odpowiedzi, wzruszyła ramionami i poszła za nim. Kiedy znaleźli się na podwórzu za domem, okazało się, że kierowca skończył właśnie napełniać zbiornik. Widząc Tylera, pomachał plikiem papierów, które trzymał w ręku. - Proszę przyjść i podpisać rachunek! - ryknął, machając rękami i pisząc palcem w powietrzu.
Tyler stanął i wytrzeszczył na niego oczy. Erin omal nie wpadła na niego, bo też nie spuszczała mężczyzny z oka. Wymienili z Tylerem osłupiałe spojrzenia. - Podobno głuchym ludziom zawsze wydaje się, że inni też źle słyszą - szepnęła. - Aha. - Podchodząc do kierowcy, Tyler wykrzyknął na cały głos: - Już idę! Dodał do tego następny podpis palcem w powietrzu. Kierowca podskoczył, najwyraźniej zdziwiony, i wręczył mu rachunek. Pokazał, gdzie należy podpisać, a potem złożył dłonie w trąbkę, przytknął je do ust i przysunął się bliżej Tylera. - Czy chce pan, żebym przeczytał, co tu jest napisane? - Przecież sam mogę to zrobić. - Tyler też przyłożył do ust zwinięte dłonie.
Siła ich głosów była porażająca. Małe stadko przepiórek rozbiegło się w popłochu, nerwowo ćwierkając, a potem wzbiło się w powietrze i wylądowało daleko na polu. Kierowca, młody człowiek z szopą czarnych włosów, uśmiechnął się niepewnie do Tylera. - Przepraszam pana - zadudnił - ale ten dzieciak powiedział, że nie dość, że pan źle słyszy, to jeszcze nie umie czytać. - Cooo?! - wrzasnął Tyler. - Cooo?!! - podniósł głos o dwa tony. - Jeśli mówi pan o tym blondynku, to muszę pana poinformować, że smarkacz jest wielkim oszustem, któremu trzeba nieźle obić tyłek. Mnie powiedział, że to pan jest głuchy. - Nie wierzę. - Kierowca przemówił normalnym głosem. - To pan nie jest głuchy?
S R
- Jasne, że nie. I jak rozumiem, pan też nie. - Tyler z furią podpisał dokument i rozejrzał się, szukając Juniora.
- To dlaczego ten dzieciak opowiada takie rzeczy? - Kierowca, zupełnie zbity z tropu, podrapał się po brodzie.
- Bo ja wyciągam zbyt pochopne wnioski, podczas gdy on zawsze jest niewinny - rzucił w przestrzeń Tyler, nie przejmując się wcale, że kierowca znów niczego nie rozumie. Erin zrozumiała natychmiast.
Kierowca pożegnał się szybko i wsiadł do szoferki z miną wyraźnie wskazującą na to, że już się zorientował, iż ludzie w tej okolicy mają trochę nierówno pod sufitem. - Erin, podaj mi sznur - poprosił głośno Tyler. - Przy-wiążę łobuza do płotu i tym razem nie pozwolę ci go rozwiązać Rozległ się trzask łamanych gałęzi i z krzaków wypadł przestraszony Junior. Już miał zamiar uciekać, kiedy zauważył, żć w zasięgu wzroku nie ma żadnego sznura. Przystanął i zatoczył się ze śmiechu, a potem demonstracyjnie
spokojnym truchtem udał się do domu. Na pewno po to, żeby opowiedzieć bratu, jaki dowcip zrobił właśnie tym durnym dorosłym. - A to smarkacz! - ryknął z wściekłością Tyler. - Na pewno skończy za kratkami. Mam nadzieję - odwrócił się do Erin - że nareszcie zrozumiałaś... Zamilkł i popatrzył na nią podejrzliwie. - Erin? Z czego ty się śmiejesz? - Z niczego - wyjąkała, bezskutecznie usiłując przestać chichotać. Po policzkach spływały jej łzy. - Ze mnie! - oskarżył ją Tyler. - Ależ skąd! Jakbym śśmiaa...ła! - Zatoczyła się ze śmiechu. - Nie przyszłoby mi nawet do głowy coś podobnego. - Żeby kamerdyner wyśmiewał się ze swojego pracodawcy. Świat staje na
S R
głowie - mruknął Tyler. Powoli jednak i jego zaczęła bawić ta sytuacja. Erin chciała odejść, ale Tyler wyciągnął kulę i chwycił ją za nogę. - Przecież ciągle powtarzasz, że niepotrzebny ci kamerdyner. - Szczególnie taki, który kpi sobie ze mnie w żywe oczy. - Zdrową ręką przyciągnął ją do siebie. - Żądam przeprosin.
Erin straciła na moment równowagę, ale szybko ujęła Tylera za ramiona i nie cofnęła już rąk. Tyler patrzył na nią badawczo, a ona czuła, że znika jej ochota do śmiechu. Coraz mocniej biło jej serce. Powietrze zrobiło się ciężkie od pożądania, które ogarnęło ich oboje. Nie mogła uciec, bo Tyler wciąż przytrzymywał ją kulą. - A co będzie, jeśli nie przeproszę? Tyler zbliżył się tak, że jego usta znalazły się niemal centymetr od jej warg. - Jesteś pewna, że chcesz się przekonać? Wiedziała, co chce jej zrobić. Wiedziała i czekała na to. Nagle poczuła strach. Jak to wszystko się skończy? Natychmiast powrócił jej zdrowy rozsądek. - Nie - powiedziała słabym głosem i zaraz powtórzyła głośniej: - Nie. Nie chcę się przekonać.
Odwróciła się i uciekła, pozostawiając zaskoczonego Tylera, który mrużył oczy, nie rozumiejąc, co się dzieje. Była zła. Znowu pozwoliła, żeby jej dotknął. Nie może zrobić tego nigdy więcej. Tyler na pewno czuje, że ona, Erin, nie jest taka twarda, za jaką usiłuje uchodzić. Został jej tylko miesiąc. Tyler nie może dowiedzieć się, że jest słaba i bezwolna. Biegała po domu, szukając czegoś, czym można się zająć. Przypomniała sobie o gabinecie. Drżącymi rękami otworzyła szufladę, wyciągnęła segregatory i zaczęła rozkładać dokumenty. - Przecież mówiłem ci, żebyś tego nie ruszała - warknął Tyler z progu. Tym razem drgnęła ze strachu. Tym razem popatrzyła na Tylera wzrokiem, w którym malowało się poczucie winy. Szybko jednak pokryła zmieszanie udawaną brawurą.
S R
- Mówiłeś, ale jestem pewna, że zaakceptujesz to, co zrobię. - Nie - powiedział z wściekłością. - Nawet na to nie licz. - Jak można być tak upartym?! - Lata praktyki. Wyjdź stąd teraz.
- Ale z ciebie łajdak - odezwał się od drzwi Sam Wettig. - Lepiej ją zaraz przeproś, bo nigdy nie zgodzi się wyjść za Ciebie.
Kiedy oboje odwrócili się zaskoczeni, wzruszył ramionami i powiedział celem wyjaśnienia:
- Pukałem, ale kłóciliście się tak głośno, że nie było słychać. - Ona miesza się do moich dokumentów - usprawiedliwiał się przed Samem Tyler. - A on jest pozbawiony zdrowego rozsądku - natarła Erin. Na biurku leżał stos papierów. Teraz i tak będzie musiała zrobić z nimi porządek. Nie zwracając uwagi na wzrok Tylera, sortowała je dalej. Sam rzucił na biurko stos błyszczących, kolorowych czasopism. Następna porcja tego, co dostarczył im już poprzednio - pisma dla przyszłych panien młodych i ich narzeczonych.
- Przeczytałem, że najtrudniejsze są pierwsze tygodnie po ślubie. Drobne sprawy urastają do rangi problemów. Niejedno małżeństwo rozpadło się z tego powodu. Takie rzeczy powinno omawiać się wcześniej. Patrząc na was, myślę sobie, że powinniście spotkać się z psychologiem. Specjalistą od małżeństw. Sam pokręcił głową i spojrzał na nich karcącym wzrokiem, a Erin i Tylerowi opadły ręce. - Sam - zaczął Tyler. - Nie bierzemy ślubu. - Przecież to widzę. Namawiam was, żebyście przynajmniej ustalili datę, a wy nic. Zobacz. - Wręczył Erin jeden z magazynów. - Mają tu całkiem ładne suknie ślubne. Tradycyjne. Znalazłem taką, w której na pewno będzie ci do twarzy. Skromna i prosta. Biała satyna, żadnych ozdób poza haftem z drobnych perełek
S R
na staniku. Niezbyt droga. Strona pięćdziesiąta siódma. Erin wzięła pismo z niepewnym uśmieszkiem. - Dziękuję, Sam.
Co za doradca. Żadna para młoda na całym świecie nie miała takiego. Były ujeżdżacz mustangów, teraz zwykły farmer. Przecież on musi czytać to wszystko, skoro wie, co to satyna i stanik. I najdziwniejsze, że wszystkie jego rady okazują się bardzo trafne. Jeśli Sam uznał, że coś powinno podobać się Erin, zawsze tak było. Wybrał idealne miejsce na ślub - przydrożną kaplicę, niewielki budynek z czerwonej cegły, ocieniony wysokimi topolami. Dekoracja wnętrza, którą wymyślił, też bardzo jej odpowiadała: girlandy winorośli i kępy pustynnej trawy przywiązane rafią do filarów. Świetnym pomysłem było weselne przyjęcie na świeżym powietrzu, w cieniu drzew. Nie miała wątpliwości co do sukni. Wiedziała, że spodoba się jej od pierwszego wejrzenia. Na szczęście Sam nie drążył już tematu ślubu. Musiał porozmawiać o pracy na ranczu. Obiecał sprawdzić stan innego stada Tylera, które pasło się daleko od domu. Kiedy wyszedł, Tyler natarł na Erin: - Dlaczego go ośmielasz, zachęcając do tego fantazjowania?
- Ja? - spytała ze zdumieniem. - Przecież to ty, nie ja, nie wyprowadziłeś go z błędu wtedy, pierwszego wieczoru, kiedy uznał, że jestem twoją „damą". I zobacz, do czego doprowadziłeś. - Nie miałem pojęcia, że to zajdzie aż tak daleko. - Ale zaszło. Sam jest twoim przyjacielem i ty powinieneś wyprowadzić go z błędu. Tyler zaklął pod nosem i wyszedł z pokoju, głośno stukając gipsem. A Erin, nawet się tego nie wstydząc, otworzyła magazyn na pięćdziesiątej siódmej stronie. - Już pani nie śmierdzi tak jak kiedyś. Erin odwróciła się, zaskoczona. Bucky Breslin wszedł tak cicho, że nawet go nie
S R
usłyszała. Oparta o szczotkę do zamiatania przyglądała mu się uważnie. Miał na sobie szorty w paski i o wiele za dużą sztruksową koszulę. Jak zwykle był boso. Jak zwykle lało mu się z nosa, a nie uczesane blond włosy sterczały na wszystkie strony. Całą buzię miał wymazaną resztkami czekolady i soku z winogron.
- Pachnie pani teraz jak normalna dziewczyna. - Z tonu Bucky'ego nie wynikało, że uważa to za komplement.
- Dziękuję. Taką mam nadzieję - odpowiedziała uprzejmie. Bucky rozejrzał się dookoła z podejrzaną obojętnością. Erin śledziła go wzrokiem. Szybko nauczyła się, że małym Breslinom nie można ufać. Junior, po ekscesie z kierowcą ciężarówki, nie pokazywał się na razie na ranczu i to było cudowne. - Jest Tyler? - rzucił Bucky od niechcenia. - Pracuje w stodole. A bo co? - zapytała ostrożnie. - A nic. Tak mi przyszło do głowy, żeby go odwiedzić. Bucky kiwał się na piętach i lustrował całe pomieszczenie. Najpierw zmywarka i pralka. Za duże, żeby je wynieść. Potem przyjrzał się po kolei wszystkim przedmiotom służącym do sprzątania, które wisiały na gwoździach. Nie
spodobały mu się. No, może z wyjątkiem szczoteczki z piórek. To było niezłe. Mogłoby służyć do torturowania Juniora. Boże, pomyślała przerażona Erin. Wystarczy na niego spojrzeć, a już wiadomo, co chodzi mu po głowie. - Przyszedłeś w odwiedziny do Tylera? - zapytała, stając tak, żeby zasłonić szczotkę z piórek. - No. A bo co? Erin uniosła brwi. Ani Bucky, ani Junior nigdy nie „odwiedzali" Tylera. Ich spotkania można byłoby różnie nazywać - czasami były to podchody, czasami potyczki albo regularne bitwy. Ale nie odwiedziny. Chłopcy zawzięli się, żeby zamienić życie Tylera w piekło, i na ogół im się to udawało. Erin podejrzewała, że znaleźli sobie to zajęcie, bo matka zupełnie się nimi nie interesowała.
S R
Sara spędzała na ranczu długie godziny. Chodziła za Tylerem, obserwowała Erin, ale nie spojrzała nawet na własne dzieci. Ciekawe, gdzie jest teraz. Już prawie południe, a ona nie odbyła jeszcze swojej codziennej inspekcji. Erin nadstawiła uszu, czy na podjeździe nie słychać stukotu wysokich obcasów. Ale nie, było cicho.
- Wydaje mi się, że Tyler nie ma teraz czasu na niczyje odwiedziny. Jest bardzo zajęty.
- Nie mam zamiaru mu przeszkadzać. - Po tych słowach mały odwrócił się i pomaszerował do stodoły, wzbierając za sobą tumany kurzu. Skąd u niego takie maniery, zastanawiała się Erin. Nigdy by nie podejrzewała, że umie się zachować w miarę normalnie, a tu proszę! Tylko czy można mu ufać? Chciała pójść za nim, ale zrezygnowała. Tylerowi by się to nie spodobało. I tak uważał, że wtrąca się do wszystkiego. Nie będzie psuć im zabawy. Skoro mowa o wtrącaniu się - Erin udało się w końcu uporządkować gabinet Tylera. Jeszcze trochę, a sam się przekona, że jej system ma sens. Na razie jednak co chwila wypadał z pokoju z jakimiś papierami w ręku i żądał od niej wskazania odpowiedniego segregatora. Ponieważ jednak nie zdarzyło mu się to
ani razu w ciągu ostatnich dwóch dni, Erin miała cichą nadzieję, że już przekonał się do jej systeniu, tylko nie chce się do tego przyznać. Poza tym nie rozmawiali wiele. Kiedy spotykali się w czasie posiłków, Tyler niezmiennie wznosił oczy do góry na widok nienagannie nakrytego stołu, ale nie wygłaszał żadnych komentarzy. Nawet on musiał przyznać, że dom był prowadzony bez zarzutu. Sprawa zaginionego bydła ciągnęła się bez szansy na rozwiązanie. Gorzej - Sam przyniósł wiadomość o następnych pięciu sztukach, ukradzionych z pastwiska. Widać było, że obaj mężczyźni są zaniepokojeni i źli. Nie ma się co dziwić, skoro Erin reagowała podobnie. Dzielenie trosk Tylera stało się dla niej rzeczą naturalną.
S R
Po ostatnich kradzieżach zauważyła, że Tyler przez dłuższą chwilę obserwował dom Sary. Chyba nie podejrzewał, że Junior i Bucky ukradli krowy! Może i byli wcielonymi diabłami, ale nie posunęliby się aż tak daleko. Widząc jednak, jak Bucky cichcem wsuwa się do stodoły, Erin zawahała się. Może nie doceniała tych dwóch młodych ludzi?
Była pewna, że to oni są odpowiedzialni za wczorajsze zniknięcie ciasta, które stygło na kuchennym stole, kiedy woskowała stół w salonie. Miała zamiar je zamrozić, ale kiedy wróciła, nie było po nim śladu. Blaszka do pieczenia też zniknęła. Natomiast w krzakach w okolicach domu Breslinów mignęła jasna głowa. Albo nawet dwie. Erin była wściekła na dwóch małych łajdaków, ale jeszcze bardziej na ich matkę, której zupełnie nie obchodziło, co robią jej dzieci. Nie powiedziała Sarze o kradzieży, bo i tak by nie zareagowała. A ciasto na pewno zostało już zjedzone. Rozglądała się po podwórzu. Ostatnio Tyler nie zatrudniał jej do żadnych prac na ranczu. Było jej trochę szkoda, że sam zajmuje się końmi, gdyż bardzo polubiła to zajęcie, ale miało to i dobre strony, bo nie musiała sprzątać boksów
ani wywozić pełnych taczek nawozu, czego nie znosiła, chociaż nigdy nie dawała tego po sobie poznać. Trudno. Coś za coś, westchnęła. W kącie za stodołą Tyler spalił jej służbowe ubranie, oblane przez skunksa. Zapytał potem złośliwie, czy ma ustawić tam tabliczkę upamiętniającą ten fakt potomnym. Drzwi stodoły zaskrzypiały cicho i Erin przerwała wspomnienia.. Zobaczyła, że Bucky wymyka się chyłkiem na dwór i gna w stronę swojego domu takim pędem, aż furkoczą poły jego obszernej koszuli. Kilka sekund później w drzwiach pojawił się Tyler i całkiem zaskoczony patrzył w ślad za biegnącym chłopcem. Potem popatrzył na Erin, jakby od niej oczekiwał jakichś wyjaśnień. W
S R
odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami. Już miał wracać do pracy, ale zmienił zamiar i przy-kuśtykał pod dom.
— Masz może trochę mrożonej herbaty? - zapytał.
Wiedział, że ma. Od kiedy okazało się, że to jego ulubiony napój, zawsze miała w lodówce świeży zapas. Tak samo jak zapas słodyczy i domowych ciastek. Tyler uwielbiał słodycze, więc Erin trzymała w zamrażarce własne wypieki. Tuż przed jego powrotem do domu rozmrażała coś w mikrofalówce i podawała mu ciepłe i pachnące kawałki ciasta, zanim jeszcze zdążył o nie poprosić. Nie chciał być obsługiwany, ale przyzwyczajeń Erin nic nie mogło zmienić. Tyler usiadł pod drzewem morwy, oparł się o pień i wytarł chusteczką pot z czoła. Obok, w cieniu, stały dwa ogrodowe krzesła, które Erin wyciągnęła nie wiadomo skąd, i przykryty serwetą stolik z obowiązkowym wazonikiem z kwiatami. Tyler usiadł na trawie nie po to, żeby bojkotować innowacje Erin, które, co musiał przyznać, coraz bardziej mu się podobały, chociaż jej tego nie mówił, ale dlatego, że siedzenie na krześle nie służyło jego złamanej nodze. Nie przyznał się też, że system, według którego uporządkowała jego dokumenty, okazał się wygodny i praktyczny - kiedy do niego przywykł,
oczywiście. Po tylu awanturach wolałby dać sobie złamać drugą nogę, niż głośno oznajmić jej, że i w tej sprawie miała rację. Erin zeszła po schodach z tacą, na której ustawiła dwie szklanki z mrożoną herbatą oraz miseczkę orzechowych ciastek i usiadła obok niego. Tyler zdjął z brzegu swojej szklanki dekorację z listków mięty, na których błyszczały kropelki wody, i wręczył jej z komicznym westchnieniem. - Nigdy się nie poddajesz, prawda? - Czekał, aż w jej oczach pojawi się błysk, zwiastujący początek bitwy na słowa, ale się nie doczekał. Erin zgniotła w palcach listki mięty i wdychała ich zapach. Potem spojrzała na Tylera i odpowiedziała spokojnie: - Wszystko musi być robione we właściwy sposób. - Stale to powtarzasz. - Więc przestań mnie zmieniać.
S R
Tyler zamilkł. Czy rzeczywiście próbował to robić? Wcale nie miał takiego zamiaru. Przecież nie znosił, kiedy jego rodzice próbowali go zmieniać. Tylko ciotka Eugenia uważała, że zawsze powinien być sobą. Dlatego tak się lubili. Co najzabawniejsze, wcale nie chciał, żeby Erin była inna. Musi się bardziej kontrolować.
- Czego chciał Bucky? - zapytał po chwili. Erin popatrzyła na niego, zdziwiona. - Mówił, że idzie cię odwiedzić.
- Odwiedzić!? Przecież on nigdy mnie nie „odwiedza". - O tym samym sobie pomyślałam. - Nie wiedziałem nawet, że jest w stodole, dopóki nie usłyszałem, że wychodzi. Ciekawe, co tym razem ukradł? - Myślałam, że wszystko powiesiłeś tak wysoko, że niczego nie zdołałby dosięgnąć. - No, prawie wszystko. - Ja zrobiłam to samo w domu - zachichotała. - Ale i tak podejrzewam, że to Junior i Bucky ukradli wczoraj ciasto z kuchni.
- Jakie? - Odwrócił się do niej, żywo zainteresowany. - Marmurkowy biszkopt. - Cholera. Przepadam za nim. - Przecież wiem. Tyler zapatrzył się na ogród. Tak naprawdę, ciasto niewiele go obchodziło. Było tylko jednym z tematów ich luźnej konwersacji, dzięki której zapominał o tym, co go dręczy. A dręczyła go ona. Rozmawiając o głupstwach, mógł przez chwilę nie myśleć, jak bardzo jej pożąda. Od jakiegoś czasu miał ochotę odrzucić na bok wszelkie zasady i uwieść ją. Wiedział, że to nie byłoby trudne. W jej spojrzeniu czytał, iż ona też go pragnie.
S R
Nie przestawał o niej myśleć, mimo że nie spędzali razem wiele czasu. Zaczął wstawać jeszcze wcześniej, żeby nie spotykać się z nią rano. Kiedy brała prysznic, zapach jej kosmetyków rozchodził się po całym holu, wciskał do jego pokoju, drażnił jego zmysły, i tak już dostatecznie pobudzone. Kilka dni temu zobaczył, jak Erin wraca z łazienki z mokrymi, kręconymi włosami rozpuszczonymi na plecach. No właśnie. Zerknął teraz na jej ścisły kok z tyłu głowy. Ohyda. A jednak nie miał zamiaru prosić, żeby zmieniła fryzurę, bo wszelkie zbyt osobiste uwagi pogorszyłyby tylko sytuację. I tak znosił więcej, niż byłby w stanie znieść inny, normalnie reagujący mężczyzna. Nie mógł skupić się na pracy. Myślał tylko o tym, żeby ją pocałować, objąć, posiąść. - Boję się, że sytuacja wymyka się spod kontroli - odezwała się Erin. - Już się wymknęła. - I co zamierzasz zrobić? - Wylać sobie całą mrożoną herbatę na dżinsy. - Co? - Erin odwróciła się gwałtownie i popatrzyła na niego osłupiałym wzrokiem. - O czym ty mówisz? - A ty? - Za nic nie mógł sobie przypomnieć, o czym rozmawiali.
- O Buckym i Juniorze. - No, właśnie. Ja też. Nie mam pojęcia, co z nimi zrobić. To przecież nie moje dzieci. Zamyślił się na chwilę, grzechocząc kostkami lodu 0 ścianki pustej szklanki. Właściwie powinien jej wyjaśnić, co wiąże go z Earlem Breslinem. Może wtedy będzie jej łatwiej go zrozumieć. - Znam Earla od dziesięciu lat - zaczął. - Niezły z niego kumpel. Uratował mi życie, kiedy wpadłem na idiotyczny pomysł ujeżdżania byków. Wylądowałem na ringu i byk byłby mnie stratował, gdyby nie Earl i Sam. Wyciągnęli mnie stamtąd żywego. - A teraz czujesz się odpowiedzialny za jego żonę 1 dzieci?
S R
- Tak. - Tyler był wdzięczny, że Erin natychmiast go zrozumiała. - Nie powinien tak wcześnie się żenić. Nie powinien mieć dzieci, skoro i tak nie miał zamiaru osiedlić się ani ich wychowywać. Wiesz, niektórzy faceci nie są na tyle odpowiedzialni, żeby mieć dzieci.
Wysłał jej sygnał ostrzegawczy... Chyba jest na tyle inteligentna, że zrozumie. - Ale niektórzy są. - Uśmiechnęła się nieznacznie. Kobiety są chyba tępe. Musi spróbować inaczej.
- Wiesz, Erin... - zaczął, kiedy ujęła go za rękę.
- Nie powiesz mi chyba, że ta ręka nie dotknęłaby brudnej pieluchy. Nie wyglądasz na faceta, który przestraszyłby się takiego głupstwa. -
Zmienianie
brudnych
pieluch
to
naprawdę
nic
wobec
ogromu
odpowiedzialności... - Ale ty przecież nie boisz się odpowiedzialności. -Zatoczyła ręką dokoła. Jesteś solidnym biznesmenem. Boże, czy ona jest głucha? Spojrzał na Erin z irytacją i zobaczył, że śmieje się z niego bez litości. To znaczy, że przez cały czas.
- Erin, nie wolno naśmiewać się z bliźnich - powiedział i żeby pokazać, że jest górą, przyciągnął ją do siebie i mocno pocałował.
S R
ROZDZIAŁ ÓSMY
Witaj, pomyślała Erin. Wróciłeś. Kiedy dotknął, gorącymi ustami jej ust, czuła, że jest zdecydowany na wszystko. Wiedziała, że chciał dać jej lekcję. Dawał jej lekcję, chociaż bynajmniej nie taką, jaką zamierzał. Całował ją mocno, namiętnie, z ogniem. Długi, zniewalający pocałunek sprawił, że chciała jeszcze więcej. Pragnęła Tylera do utraty zmysłów. Pieścił ją
S R
prawdziwy mężczyzna: stanowczy, czuły, silny i bardzo pociągający. Tyler uniósł ją do góry i ułożył na trawie.
- Marzyłem o tej chwili, Erin. Chciałem cię mieć. Myślałem, że się nie doczekam. To było piekło.
- Wiem - szepnęła. - Dla mnie też.
Tyler na moment przerwał pieszczoty, usiadł i jednym szarpnięciem zdjął koszulę. Nagle znieruchomiał. Rzucił jakieś przekleństwo i, ku zdumieniu Erin, zaczął z powrotem wciągać koszulę. Pośpiesznie podniósł Erin z ziemi i oparł ją plecami o pień drzewa jak szmacianą lalkę. Chwycił stanik oraz bluzkę i wcisnął jej w dłonie. - Jak to? - wyszeptała tak bezradnie, że schylił się natychmiast i wziął ją w ramiona. Ale tym razem pocałunek był krótki. - Sara - powiedział jej do ucha. - Sara i chłopcy. Musisz się ubrać. Erin rozejrzała się, ale nikogo nie zauważyła. Tyler wiedział chyba jednak, co mówi. - Nie mogą zobaczyć mnie w takim stanie - wyszeptała drżącym głosem.
- Siedź spokojnie. Zaraz dojdziesz do siebie. - Tyler jeszcze przez chwilę tulił ją do siebie, a potem popatrzył jej w oczy. - Przepraszam cię za to... Ale za co? Za to, że ją pocałował? Że chciał się z nią kochać? Czy za to, że nie zdołał tego zrobić? Erin nadal odczuwała silne podniecenie. Minęła dobra chwila, zanim udało się jej myśleć logicznie. - Muszę się ubrać - oświadczyła. Tyler błyskawicznym ruchem przygładził koszulę i wepchnął ją za pasek. Nie spuszczał z Erin z oka. Nie zwracała na to uwagi, dopóki nie skończyła zapinać ostatniego guzika bluzki. Dopiero wtedy poczuła zażenowanie. - Wszystko w porządku? - Tyler pokręcił głową i zbliżył twarz do jej twarzy. Powinna zaprzeczyć. Wypomnieć mu, że nie pamiętał o Sarze i chłopcach, przez
S R
co naraził ją na zakłopotanie. Powiedzieć, że oboje nie powinni tak się zapominać.
- W porządku-odparła zamiast tego.-Dlaczego miałoby być inaczej? - Kochanie, zapomnij o swoim profesjonalnym tonie. Zupełnie nie pasuje do rumieńców podniecenia, które wciąż widać na twojej buzi. - Och! - Erin drgnęła, zakrywając dłońmi policzki.
- Erin! - powiedział cicho. - Zostawiam cię samą. Muszę iść na chwilę do domu. Zamierzała zaprotestować, kiedy spojrzała na wybrzuszony suwak jego dżinsów. Zrozumiała i rumieniec zalał jej twarz. - Wi...widzę-wyjąkała. - Nasi goście też to zobaczą, o ile nie wejdę natychmiast pod zimny prysznic. Poczekaj, zaraz wrócę. Tyler chwycił kulę i gwałtownym ruchem poderwał się do góry. Przez chwilę łapał równowagę, potem odszedł tak szybko, jak umiał. Erin przymknęła oczy i przez chwilę trwała w bezruchu. Potem wzięła głęboki oddech, podniosła szklanki i wstała. Dopiero wtedy usłyszała hałas, jaki robiła rodzina Breslinów. Wszyscy troje podchodzili akurat do drzwi stodoły, tyle tylko, że zamykający pochód Bucky
nie szedł tam dobrowolnie. Sara, z gniewnym wyrazem twarzy, trzymała go mocno za rękę i ciągnęła za sobą. Chłopiec ściskał w drugiej dłoni piszczącego małego kociaka. Junior skakał dookoła matki i brata i z zachwyconą miną przyglądał się całej awanturze. Widać było, że znakomicie się bawi kłopotami Bucky'ego. Taki widok wystarczył, żeby zakłopotanie Erin ulotniło się bez śladu. Natychmiast zniknęły resztki pożądania, które obudził w niej Tyler. - Co się dzieje? - zapytała. Sara spojrzała z niechęcią na syna, a potem, równie niechętnie, na Erin. Widać było, że ze wszystkich, ludzi na świecie najmniej chciała spotkać właśnie ją. - Bucky zabrał jednego kociaka - warknęła - a teraz przynosi go z powrotem.
S R
- Ale on chciał iść ze mną - upierał się Bucky: Wargi mu drżały, a w oczach pojawiły się łzy, które z trudem powstrzymywał. - Wcale nie chciał być ze swoją mamą.
- I to właśnie ci powiedział? - parsknęła Sara i widać było, że ma już wszystkiego dosyć.
W jej mocno umalowanych oczach widniała nie tylko złość, ale coś na kształt beznadziejnej rozpaczy. Erin nagle zdała sobie sprawę, że Sara zupełnie nie wie, co robić. Ona ucieka od dzieci, błysnęła jej myśl, bo nie ma pojęcia, jak z nimi postępować. Po raz pierwszy pomyślała o Sarze z sympatią i współczuciem. Z tyłu rozległo się trzaśniecie drzwi. Tyler, stukając gipsem, schodził po schodach. Szybko doszedł do siebie, uznała Erin, ale nie ośmieliła się sprawdzić tego na własne oczy. Bała się, że jedno jego spojrzenie wystarczy i znowu zaczerwieni się ze wstydu ma myśl o tym, co robili przed chwilą. - Co tu się dzieje? - zapytał. Właściwie niepotrzebnie, bo jednym spojrzeniem ogarnął i zrozumiał całą sytuację. Erin podeszła do Bucky'ego i delikatnie odebrała mu kotka. - Bucky wziął na chwilę kota, żeby się z nim pobawić, a teraz przyniósł go z powrotem - odpowiedziała spokojnie.
Mały popatrzył na nią podejrzliwie. Sara zmarszczyła brwi. Junior parsknął jak któryś ze źrebaków. - Nieprawda, nieprawda! - krzyknął. - Bucky wcale nie miał zamiaru go oddawać, ale kot zaczął piszczeć i mama to usłyszała, i... - Zamknij się. Nic nie wiesz. - Bucky rzuciłby się na Juniora z pięściami, gdyby Tyler nie stanął między nimi, żeby do tego nie dopuścić. - Spokój. Nie będziecie się tutaj bili. Junior, pilnuj swoich spraw. Erin, zanieś kota Szebie. Erin pobiegła do stodoły i oddała kociaka matce - wielkiej rudej kocicy, która w niczym nie przypominała skunksa. Szeba natychmiast porzuciła inne dzieci i zabrała się energicznie do wylizywania małego. Kiedy Erin wróciła na
S R
podwórze, awantura między chłopcami trwała w najlepsze. Tyler, zataczając się na jednej nodze, z wielkim trudem rozdzielał ich swoją kulą. Sara wyglądała tak, jakby chciała rozbić obu synom głowy.
- Nie bierz rzeczy, które nie są twoje! - Sara z furią potrząsała Buckym. Najpierw zapytaj!
- Szebie jest wszystko jedno - nie poddawał się Bucky, patrząc na matkę wyzywająco. - Ma dużo dzieci.
Sara podniosła rękę, jakby chciała go uderzyć.
- Saro, nie rób tego. - Erin chwyciła ją za ramię. - Poczekaj. Erin widziała, że wszyscy patrzą na nią i czekają, co zrobi. Przyszło jej do głowy, że przez te kilkanaście dni, które minęły od jej przyjazdu na ranczo, widziała ich w podobnych sytuacjach wiele razy. Zawsze dotąd uważała, że winna jest Sara, która nigdy nie zajmuje się własnymi dziećmi. Teraz zdała sobie sprawę, dlaczego tak się dzieje. Sara uciekała od dzieci nie dlatego, że była leniwa albo nieczuła. Nie. Ona po prostu nie wiedziała, jak z nimi postępować. Tyler z kolei, mimo że czuł się w jakiś sposób odpowiedzialny za chłopców, nie był ich ojcem i nie mógł ich wychowywać. Tolerował ich wyskoki. Dawał im jedną szansę za drugą.
Teraz przyszła pora na nią. Przecież w każdej sytuacji umiała się zachować jak profesjonalistka! - Moim zdaniem Bucky po prostu nie wiedział, że nie można zabierać od matki takich małych kotków. Bucky już miał protestować, że to nieprawda, iż on czegoś nie wie, ale jedno spojrzenie Tylera wystarczyło, żeby zamknął buzię. Teraz obaj - duży mężczyzna i mały chłopiec - patrzyli na Erin wyczekująco. Erin chciałaby być absolutnie pewna, że to, co powie, jest słuszne. Nie była, ale trudno. Za późno już na wątpliwości. - Myślę, że Bucky potrzebuje pracy. - Jakiej pracy? - Bucky był wyraźnie zaintrygowany.
S R
- Szeba i jej maleństwa powinny mieć wszystko, czego potrzebują. I czuć się bezpiecznie. Tyler mógłby płacić ci za opiekę nad nimi. Tyler podniósł oczy do nieba, ale nie powiedział ani słowa. Erin wiedziała, że nie każdy pedagog zgodziłby się z jej pomysłem, ale niechby któryś z nich znalazł się w podobnej sytuacji! - Ile? - zapytał Bucky.
- Dlaczego to on ma dostać pracę? - przerwał z oburzeniem Junior. - Przecież ja jestem starszy!
- W takim razie powinieneś znaleźć sobie pracę dla starszych chłopców i zaproponować Tylerowi, że ją wykonasz. Wtedy ustalicie wynagrodzenie. - Erin przechodziła samą siebie. Junior był bardzo zainteresowany tym pomysłem. Zapomniał o kłótni z bratem i zaczął rozglądać się po podwórzu. - Idę szukać pracy - oznajmił po chwili. - Niech się Bucky opiekuje tymi starymi kotami. Ja znajdę sobie prawdziwą robotę; Tymczasem Bucky już pytał Tylera o koty. Wysłuchawszy wykładu o tym, że lubią spokój i muszą czuć się bezpiecznie, powędrował na palcach do stodoły. Po jakimś czasie zobaczyli, jak wychodzi stamtąd ze starym rondlem pod pachą.
Z ważną miną powędrował pod kran, wyszorował naczynie, napełnił je wodą i zaniósł do stodoły. Sara obserwowała swoich synów zupełnie osłupiała. - Mam nadzieję, że Junior niczego teraz nie psuje, żeby potem wyłudzić od ciebie forsę za naprawę. - Też mi to przyszło do głowy — odpowiedział Tyler i poszedł do domu. - Dzięki - odezwała się Sara do Erin, kiedy mężczyzna zniknął za drzwiami. Czasami nie wiem, jak z tymi chło-paczyskami postępować. Właściwie - dodała płaczliwym tonem - nigdy tego nie wiem. - Dzieci bywają trudne - odpowiedziała Erin, pilnując się, żeby nie urazić Sary. - Nie masz nawet pojęcia, jak bardzo trudne. - Sara uniosła ręce bezradnym
S R
gestem. Słońce odbiło się od jej błyszczących, czerwonych paznokci. - Miałam siedemnaście lat, kiedy urodził się Junior. Sama byłam dzieckiem. Wolałam poczekać, ale Earl chciał mieć dzieci od razu. No i mieliśmy Juniora, a piętnaście miesięcy później na świecie pojawił się Bucky. Earl był zachwycony, tym bardziej, że to byli chłopcy. Myślę, że musiał udowodnić całemu światu, jaki to z niego mężczyzna. Teraz jeździ z jednego rodea na drugie, żeby zarobić trochę forsy.
- A ty potrzebujesz go tutaj - powiedziała Erin współczująco. - I to jak! Mam już dosyć samotnego siedzenia w domu. Nie rozmawialiśmy od trzech tygodni. Nie mam pojęcia* gdzie teraz jest. Obdzwoniłam wszystkie możliwe miejsca, ale nikt go tam nie widział. Dlatego zaczęłam myśleć, żeby. - Rozwieść się z nim, tak? Sara przygryzła wargi i pokiwała głową, zażenowana swoją nielojalnością wobec męża. Erin była zaskoczona, że Sara zwierzyła się jej z tak osobistych kłopotów. - Czasami trudno zdecydować, co będzie lepsze - powiedziała ze zrozumieniem. - Poza tym są dzieci. Nie radzę sobie z nimi sama. To wcielone diabły.
- Co prawda nie mam własnych dzieci, ale w przeszłości często się nimi opiekowałam - poinformowała Erin. - Naprawdę? Ja nigdy - skrzywiła się Sara. - Nawet jak miałam kilkanaście lat. Wolałam umawiać się na randki z kowbojami. Właściwie Junior był pierwszym dzieckiem, które trzymałam na rękach. - W naszej rodzinie zawsze było pełno dzieci... - Erin zawahała się. To chyba przesada, żeby to ona miała wygłaszać tu wykład o wychowaniu dzieci, ale widząc zainteresowanie Sary, opowiedziała jej o swojej kuzynce Dianie, która była świetną matką - kochającą i wymagającą równocześnie - i o jej dzieciach, uwielbianych przez całą rodzinę. - Diana zawsze karciła dzieci na osobności, żeby nie robić im wstydu przed innymi - zakończyła.
S R
Sara kiwała głową, zadawała pytania, a w końcu postanowiła pójść do stodoły i sprawdzić, co robią chłopcy.
Erin powoli weszła na schody, ale zanim zdążyła sięgnąć klamki, drzwi otworzyły się szeroko.
- Czyżbyś wygłosiła wykład o wychowywaniu dzieci? - zapytał Tyler. Zerknęła na niego i już wiedziała, że bliskość, którą dzielili jeszcze przed chwilą, zniknęła. Szkoda. Erin miała wciąż w uszach czuły ton, jakim się do niej zwracał, pamiętała troskę, z jaką na nią patrzył. Chciałaby wiedzieć, co wtedy myślał. Trudno. Ma swoją dumę. Nie da mu poznać, jak bardzo jej na nim zależy. - Właściwie to tak - odparła. - Czy to także jeden z elementów wykształcenia idealnego kamerdynera? - Uczono nas, żeby udzielać praktycznych rad, kiedy się tego od nas oczekuje. Sara naprawdę potrzebuje pomocy - wyjaśniła. - Wciąż nie wiem, jak to się ma do twoich kamerdynerskich obowiązków w moim domu. - Zawsze mówiłeś, że niepotrzebny ci kamerdyner.
- To prawda. - Skoro więc moja praca za grosz nie przypomina pracy kamerdynera, dlaczego zabraniasz mi rozmawiać z Sarą o wychowaniu dzieci? A jeśli dzięki temu uda się jakoś wpłynąć na chłopców? - Niczego ci nie zabraniam. — Tyler podniósł rękę uspokajającym gestem. - To co w takim razie robisz? - Drażnię się z tobą - powiedział z diabelskim błyskiem w oku. - To twój ulubiony sport. - Erin zagryzła wargi ze złości. - Niekoniecznie - odezwał się niskim, kuszącym głosem. - Mój ulubiony sport polega na czymś innym, ale dopóki nie powtórzy się okazja, żeby potrenować, lubię się z tobą podrażnić.
S R
Erin poczuła się tak, jakby dał jej w twarz. A więc to, co między nimi zaszło, nic dla niego nie znaczyło! Serce ścisnęło się jej z bólu. Jak mógł! Ale zaraz potem ogarnęła ją złość.
- Przykro mi - wysyczała - ale twoje ulubione sporty mało mnie obchodzą. - O, tak! - Przyglądał sieje policzkom zaróżowionym z emocji. - Już w to wierzę!
Wtedy Erin, wyprostowana jak struna, z wysoko podniesioną głową, odwróciła się na pięcie i wyszła do kuchni. Spodziewała się jakiegoś złośliwego komentarza, ale nic takiego nie nastąpiło.
Gdyby miała oczy z tyłu, zobaczyłaby, jak sfrustrowany Tyler rozpaczliwym gestem wali się w głowę. Dlaczego powiedział coś takiego? Dlaczego znowu sprawił Erin przykrość? Doskonale wiedział, dlaczego. Bo jej pragnął, pożądał, chciał się z nią kochać. Bo o mały włos, a już by to zrobił. Bo wiedział, że jeśli jeszcze raz dotknie Erin, nigdy jej już nie wypuści. Przepadnie niezależność, którą wywalczył sobie z takim trudem. Musi odesłać ją stąd, zanim będzie za późno. Poradzi sobie bez niej. Jest już prawie całkiem zdrowy. Może robić wszystko poza prowadzeniem samochodu i
jazdą konną. Doświadczenie pod drzewem morwy pokazało, że może nawet się kochać. I tak za parę dni zdejmą mu gips. Wtedy ją odeśle. Ale doskonale wiedział, że się na to nie zdobędzie. - Cholera jasna - zaklął i wszedł do gabinetu, głośno trzaskając drzwiami. - Czy ty prasujesz moje bokserki? - zapytał Tyler, wchodząc do kuchni Serce Erin na chwilę przestało bić. Tak jej się przynajmniej wydawało. Ostatnimi czasy zawsze tak reagowała, kiedy Tyler zaskakiwał ją znienacka. Chyba musi iść do kardiologa! - O, cześć. Myślałam, że pojechałeś z Samem do miasta. - Tak. - Oczy Tylera pociemniały ze złości. - Pojechaliśmy kupić pastylki siarkowe. Potem pomożesz mi zadać je krowom.
S R
- W porządku. - Erin kiwnęła głową. - Wcześnie wróciłeś. Nie dodała, jak bardzo ją to cieszy. Tęskniła za nim, kiedy nie było go w pobliżu.
- Kazałem Samowi przywieźć mnie prosto do domu, bo zaraz po wyjściu ze sklepu z paszami zaczął mnie ciągnąć do salonu EUie. - Po co?
- Bo oni tam wypożyczają smokingi!
A zatem Sam przypuścił teraz atak na Tylera. Jak rozumiała, smoking był elementem ślubnego stroju, który Sam wymyślił dla przyjaciela. - Dobrze wiem, co teraz myślisz. - Tyler nalał sobie kawy z taką energią, że połowa płynu znalazła się poza kubkiem. - Uważasz, że skoro Sam jest moim przyjacielem, powinienem wybić mu z głowy ten kretyński plan. - Spojrzał groźnie na kubek. - Daję ci słowo, że próbowałem. Nie da się! - Rozumiem. Ale Erin nie myślała już z taką odrazą o ich ślubie. Gorzej. Od kiedy Tyler ją pocałował, od kiedy o mało co nie kochali się wtedy, pod morwą, nie myślała o niczym innym. - Dlaczego prasujesz moje bokserki? - Tyler wrócił do pierwszego tematu.
Nie mogła powiedzieć mu prawdy o tym, że lubi dotykać jego rzeczy. Jeszcze pomyślałby, że to jakieś zboczenie. - Bo zajmują mniej miejsca w szufladzie komody i lepiej leżą pod spodniami. Ghyba zwariowała. Tyler zaraz się zorientuje, że nieustannie patrzy na jego pośladki i... - Erin - powiedział z rezygnacją. - Wszystko mi jedno, czy bokserki mieszczą się w szufladzie. Nieważne, czy moje pośladki dobrze się w nich prezentują. Nie wierzę natomiast, żebyś nie zauważyła, że ja nigdy nie noszę bokserek! - To skąd je masz? - zapytała. - Dostaję je wciąż od ciotki Eugenii, która nie może znieść myśli, iż ktoś śmiałby rozstać się z którymś z jej prezentów. - Chwycił garść czekoladowych
S R
makaroników i zaczął żuć je zapamiętale.
- Skoro więc mają leżeć w szufladzie, niech tam leżą wyprasowane. Zajmą mniej miejsca, a w szufladach będzie porządek. - Erin jakby nigdy nic sięgnęła po następną parę.
- Erin! - W głosie Tylera zabrzmiały ostrzegawcze tony. - Mam w nosie porządek w szufladach!
- Widzę to codziennie. - Spojrzała na niego niewinnym wzrokiem. - Erin...
- Przestań, Tyler. - Wzruszyła ramionami. - Na tym polega moja praca. Tyler obserwował, jak Erin drobnymi dłońmi wygładza bieliznę, której on i tak nigdy nie włoży. Przypomniał sobie dotyk tych rąk na swojej nagiej skórze i zrobiło mu się gorąco. Ta cudowna dziewczyna doprowadzała go do szaleństwa. Od kiedy się zjawiła, robił same głupstwa, poczynając od tego, że nie wyrzucił jej po pierwszych pięciu minutach rozmowy. I teraz ma za swoje. Gdyby przynajmniej Erin była typem kobiety, która lubi okazjonalny, rozrywkowy seks bez zobowiązań! Gdyby była takim typem, nie miałby żadnych obiekcji, żeby się z nią kochać. Przeżyliby kilka upojnych nocy, a potem rozstali bez żalu. Gdyby była...
Potarł czoło dłonią. - W porządku. Niech ci będzie, że na tym polega twoja praca. Ale powiedz mi, czy nie przyszło ci nigdy do głowy, że cały ten kamerdynerski fason to już dzisiaj przeżytek? - Co przez to rozumiesz? - Zobacz, czym się zajmujesz. Nic tylko sprzątanie, gotowanie, prasowanie. Sama jedna opóźniasz ruch wyzwolenia kobiet o jakieś trzydzieści lat. Erin spojrzała na niego z ukosa. - Jak większość mężczyzn, mylisz pojęcia. Zupełnie nie rozumiesz, że ruch wyzwolenia kobiet zakłada, iż kobieta powinna robić to, co lubi i co jej odpowiada, a jeśli odpowiada jej robienie zawodowej kariery, ma być opłacana
S R
tak samo jak mężczyźni. Kamerdyner w dzisiejszych czasach - Erin wzruszyła ramionami - nie jest służącym, lecz raczej zarządcą albo administratorem. Poza tym lubię tę pracę, nadaję się do jej wykonywania i dobrze zarabiam. Boże, pomyślał Tyler, nadajesz się jeszcze do kilku innych rzeczy, dziewczyno. Zimne prysznice staną się niedługo moim rutynowym zajęciem. Westchnął i sięgnął po nową garść czekoladowych makaroników. Podobno czekolada ma być substytutem seksu. Niech i tak będzie, chociaż marny to substytut. - A Sara? Jak myślisz, do czego ona się nadaje?
Ku zaskoczeniu Tylera, Erin potraktowała poważnie jego pytanie. Przechyliła głowę i zastanowiła się chwilę. - Jeszcze nie wiem. Sara wybiera się jutro do miasta na spotkanie w biurze pracy. Tam powinni sprawdzić, do czego ma zdolności. Obiecałam jej, że w tym czasie zaopiekujemy się chłopcami - dodała gładko, ale unikała jego wzroku. - O, nie! - zaprotestował Tyler. - Nie zaopiekujemy się chłopcami. To ty się nimi zaopiekujesz. Mam dosyć Breslinów. Byli tu wczoraj przez cały dzień. - Przesadzasz. - A swoją drogą, co robiłyście przez tyle czasu?
- Ustalałyśmy, jak dostosować garderobę Sary do wymogów biura pośrednictwa pracy. ¦ - I co? Będziecie doszywać dwudziestocentymetrowe falbany do wszystkich spódnic? Erin zacisnęła usta. - Nie wydaje mi się, żeby to było konieczne. Sara ma kilka rzeczy, które są zupełnie odpowiednie. - Do pracy za barem? Tym razem Erin zmierzyła go oschłym spojrzeniem i nic nie odpowiedziała. Tyler był na tyle przyzwoity, żeby się zawstydzić. Odchrząknął po chwili i wrócił do rozmowy. - Co jej strzeliło do głowy? Nigdy wcześniej nie chciała pracować.
S R
- Nieprawda. To Earl nie pozwolił jej pracować. Powiedział, że musi być wolna, żeby mogli wszędzie razem jeździć. Tylko, że kiedy chłopcy zaczęli chodzić do szkoły, i tak nie mogła ruszyć się z domu. Wtedy Earl uznał, że sam utrzyma rodzinę. Wydaje mi się, że pragnął zrobić z Sary coś w rodzaju dekoracji Erin miała rację. Tyler dobrze wiedział, że Earl wszędzie gdzie mógł, ciągnął ze sobą chłopców i Sarę. Kiedy samotnie ruszał w drogę, telefonował prawie codziennie. Bał się, żeby Sara nie znalazła sobie kogoś innego. Miał silny instynkt posiadacza. Tym dziwniejsze było to, że tak długo się nie odzywał. - Sara jest bez grosza - dodała Erin. - Od kilku tygodni nie dostała od Earla żadnych pieniędzy. Nie może go nigdzie znaleźć. Tyler też szukał Earla. Próbował odnaleźć go przez wspólnych kolegów. Ostatnim razem pojawił się na rodeo dwa tygodnie temu i oznajmił, że przerywa trasę, borna do załatwienia jakieś ważne interesy. Potem przepadł i nikt go nie widział. Tyler mógł tylko mieć nadzieję, że Earl nie pojechał ujeżdżać byków. Dlaczego ten głupiec nie chciał zrozumieć, że jego powołaniem są konie? Byłby naprawdę dobrym trenerem, gdyby tylko zechciał osiąść w jednym miejscu. Uznał, że jedynie Erin mogłaby go do tego przekonać. Skoro poradziła sobie z Sarą i z chłopcami, jemu też dałaby radę.
Trudno było nie zauważyć, że chłopcy zachowywali się ostatnio dużo lepiej. Bucky w dalszym ciągu zajmował się kotami. Urządził im wygodne legowisko w dalekim kącie stodoły i dla bezpieczeństwa zastawił je kostką siana. Próbował nawet łapać dla nich myszy, ale dał się przekonać Tylerowi, że nie można odbierać Szebie przyjemności polowania. Junior postanowił pomagać przy koniach. Przynosił Tylerowi zgrzebła i szczotki, napełniał wodą wiadra, czym oszczędził mu mnóstwo chodzenia. Pewnego dnia trzymał nawet jedną z klaczy, której Tyler dezynfekował ranę na nodze. Przemawiał wtedy do niej łagodnym tonem i uspokoił spłoszone zwierzę. Być może odziedziczył po ojcu dobre podejście do koni? Tyler nie musiał już się martwić, że chłopcy podpalą ranczo. To wszystko było
S R
zasługą Erin. Coraz trudniej przychodziło mu wyobrazić sobie, jak będzie wyglądało jego życie bez niej.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Erin i Tyler kończyli właśnie śniadanie, gdy usłyszeli głos Sama: - Żadne z was nie kiwnęło nawet palcem, żeby mi pomóc! Sam pojawił się ze sporych rozmiarów pudłem pod pachą. Tupiąc z niezadowoleniem butami, przemaszerował przez kuchnię i postawił pudło na stole pomiędzy Tylerem a Erin. Potem znalazł w kredensie kubek, nalał sobie kawy i usiadł obok nich. Wcześniej jednak zdjął kapelusz i pieczołowicie
S R
położył go na blacie denkiem do dołu.
Erin patrzyła z rozbawieniem, a Tyler zamarł ze zgrozy, kiedy Sam otworzył pudło, zanurzył w nim rękę i rzucił na stół całą garść próbek różnych materiałów - koronek, atłasów i przezroczystych woali. - Boże! - jęknął Tyler.
- Otóż to! - Sam był oburzony. - Właśnie o tym mówię. Od samego początku nie spotkało mnie nic innego. Jeśli nie zmienicie swojego stosunku do sprawy, nie damy sobie rady. Czy myślicie, że jest mi łatwo jeździć codziennie do miasta? - Sam! - zaczął Tyler ostrzegawczym tonem. - Nie prosiliśmy cię o to. Wolelibyśmy nawet, żebyś rzucił to wszystko... - Ludzie w mieście zaczynają patrzeć na mnie dziwnym wzrokiem. Chyba myślą, że szyję dla siebie damską bieliznę albo coś podobnego! Na jego poczciwej twarzy malował się wyraz takiego rozgoryczenia, że Erin pochyliła się przez stół i uścisnęła mu dłoń. - Sam, wiemy, ile zrobiłeś, i naprawdę jesteśmy ci wdzięczni, ale... Zamachał rękami, żeby ją uciszyć. - Nie ma o czym mówić. Tyler jest moim najlepszym przyjacielem i cieszę się, że mogę jakoś mu pomóc. - Popatrzył na Tylera z dumą i naganą jednocześnie. -
Zasługuje na piękny ślub, chociaż ostatnio myślę sobie, że chyba nie powinnaś za niego wychodzić. Jesteś dla niego za dobra. Dużo za dobra. Sam obrzucił Tylera długim, znaczącym spojrzeniem. Erin zachichotała. Tyler popatrzył groźnie na nich dwoje. - Ty przynajmniej od czasu do czasu wspierasz moje starania. - Sam zerknął na Erin przychylnie. - Nie powiesz chyba, że nie podobała ci się sukienka, którą dla ciebie wybrałem? Erin zaczerwieniła się. Oczywiście, że miał rację. Była nią zauroczona. - Bardzo mi się podobała. Jeśli kiedyś będę brać ślub, chcę mieć dokładnie taką samą. - Byłem tego pewien. - Sam nawet nie słuchał tego, co powiedziała. - Tyler! -
S R
zaczął poważnie. - Nie zmierzyłeś ani jednego smokinga. Wcale nie pofatygowałeś się do Ellie. Ciesz się, że odpuściłem ci buty. Na szczęście te, które kupiłeś ostatnio, nadają się do ślubu.
- Sam! - przerwał mu desperacko Tyler. - Spróbuj zrozumieć, co do ciebie mówię.
Pochylił się nad stołem i popatrzył Samowi w oczy. Wyglądał jak człowiek zdecydowany na wszystko.
- Musisz słuchać i usłyszeć, có mam ci do powiedzenia. Nie będzie ślubu. Nie zamierzamy...
- A co, chcecie uciec i żyć na kocią łapę? - Sam westchnął ciężko i podniósł oczy do nieba, jakby szukał tam pomocy. - Twoja ciotka Eugenia obdarłaby cię ze skóry. Rodzice pewnie też. I tak zrobiłeś już przykrość ojcu tym, że nie chcesz prowadzić rodzinnej firmy. Jeśli teraz odbierzesz im przyjemność udziału w twoim ślubie, nigdy ci nie wybaczą. Erin zerknęła szybko na Tylera. Patrzył w przeciwną stronę. Była bardzo ciekawa, o jakiej rodzinnej firmie mówił Sam, ale wiedziała, że nie warto go pytać, bo i tak nie odpowie. Od jakiegoś czasu atmosfera w domu była tak
napięta, że wcale ze sobą nie rozmawiali. Tylko czasami podczas posiłków wymieniali kilka zdań. Było jej przykro myśleć o wyjeździe z rancza. Za kilka dni Tylerowi zdejmą gips i nic tu po niej. Na dobrą sprawę, mogłaby wyjechać już teraz, bo nowy opatrunek był miękki i mało kłopotliwy, ale nie umiała się na to zdobyć. Codzienne wizyty Sama i jego coraz to nowe pomysły związane z wyimaginowanym ślubem pogarszały tylko sytuację. - Czy zastanowiłaś się nad kolorami, tak jak cię prosiłem? - usłyszała. Właśnie takie pytania pogarszały sytuację. Pokiwała głową i zerknęła ostrożnie na Tylera, ale nie mogła się powstrzymać i wzięła do rąk próbki, które przywiózł Sam.
S R
- Masz rację - powiedziała ostrożnie. - Ten nasycony niebieski rzeczywiście nadaje się na suknie dla druhen.
- Pewnie, że tak. Wszędzie piszą, że to kolor, w którym wszystkim kobietom jest do twarzy. A to - Sam pokazał jej tiul drukowany w delikatny kwiatowy wzór -można byłoby udrapować na kapeluszach. Takich dużych, słomianych, jak na dawnych obrazach. Mogłyby też być małe, białe, pasterskie kapelusiki. Co wolisz?
- Sam! - nie wytrzymał Tyler. - Skąd ty to wszystko wiesz? Ja nie mam nawet pojęcia, o czym ty mówisz! Kapelusze. Właściwe kolory. Świece na przyjęcie. W całym swoim życiu nie miałeś do czynienia z czymś takim! - Bo nie miałem okazji. - Sam wzruszył ramionami. - Mój najlepszy przyjaciel nigdy się jeszcze nie żenił. - Zawsze mi się wydawało, że o takich sprawach decydują narzeczeni - rzucił złośliwie Tyler. Sam znowu westchnął i popatrzył na Tylera jak na kogoś nie całkiem sprawnego umysłowo. - Też tak uważałem. Nie wtrącałbym się, gdyby któreś z was zechciało udawać, że coś robi. Ale wy nawet nie kiwnęliście palcem.
Tyler wziął głęboki oddech. Przez chwilę uspokajał się, a potem powiedział cierpliwym tonem: - Dlatego, że my się nie pobieramy. - Jasne, że nie. Nawet nie raczyliście ustalić daty ślubu. - Bo nie ma potrzeby. - Tyler ujął głowę w dłonie i zaczął przemawiać do stołu. - Nie będzie żadnego ślubu. - Uważam, że powinniście porozmawiać z wielebnym Martinem. Już mu powiedziałem, że może spodziewać się telefonu od któregoś z was. - Dlaczego to zrobiłeś? - Tyler nie miał już sił. - Bo żadne z was o tym nie pomyślało. Tyler jęknął i oparł czoło o blat stołu. Sam pokiwał głową ze zrozumieniem.
S R
- Wielebny Martin prowadzi poradnię dla małżeństw i narzeczonych, i prawdę mówiąc, uważam, że już dawno powinniście byli do niego pójść. Te nieporozumienia między wami zaczynają być niepokojące. Sam wyprostował się na krześle i obrzucił Erin oraz Tylera bacznym spojrzeniem, jakby chciał znaleźć potwierdzenie dla swoich słów. - Między nami nie ma żadnych nieporozumień - wtrąciła Erin pospiesznie. - Kiedy tu jestem, nawet na siebie nie patrzycie. Nie odzywacie się do siebie. Ale kiedy wydaje się wam, że to drugie nie widzi, macie oczy jak dwie zakochane krowy. O, właśnie! Przed chwilą zrobiłaś taką minę, Erin. Erin drgnęła. Przeniosła zdziwiony wzrok na Tylera, który podniósł głowę i patrzył na nią równie zaskoczony. Natychmiast uciekła spojrzeniem na bok. Dlaczego ten piekielny Sam nie może trzymać gęby na kłódkę? Była zawstydzona uwagą o sobie. Jednocześnie, na samą myśl o tym, że Tyler patrzy na nią z miną zakochanej krowy, czuła dziwny ucisk w żołądku. - Więc co mam powiedzieć wielebnemu? Wolicie, żeby pojawił się tutaj, czy raczej chcecie spotkać się z nim w jego biurze? - Sam przenosił wzrok z Erin na Tylera i z powrotem. Tyler miał dosyć.
- Sam! Dlaczego nie słuchasz? Czy ten byk aż tak mocno cię kopnął? Jak można żyć, nie słuchając? - Czego nie słuchając? - We wzroku Sama malowało się bezbrzeżne zdumienie. Tyler jęknął jeszcze głośniej i Erin postanowiła zrobić coś, żeby zakończyć tę rozmowę. - Damy ci znać, Sam, kiedy pójdziemy do wielebnego Martina. Teraz jesteśmy zajęci i... - Żadna wymówka nie przychodziła jej do głowy, a Sam nie przyjąłby byle jakiego wytłumaczenia. - No dobrze, możecie to odłożyć - zgodził się Sam z ociąganiem. - Ale jest już najwyższa pora na zamawianie zaproszeń. Tyler o mało nie rzucił się na Sama. Erin skoczyła na równe nogi i jednym
S R
ruchem usadziła go znowu na krześle.
- Jasne, że to zrobimy, Sam - odpowiedziała radośnie. - Chcesz jeszcze trochę kawy?
Nie czekając na odpowiedź, napełniła mu kubek i przyniosła kilka słodkich bułeczek. Sam ze szczęśliwą miną włożył do ust dwie naraz. Rozparł się na krześle.
- Tyler, miałeś jakieś wiadomości od szeryfa? - zapytał po chwili. - Nie. - Tyler też się już uspokoił. - Widziałeś coś podejrzanego? - Nie.
Tyler wcale nie był zaskoczony. Sam był dobrym człowiekiem, ale niezbyt rozgarniętym. Nie zauważyłby nawet, gdyby ktoś przepędził całe stado krów tuż pod jego oknami. - Myślę, że złodziej niedługo uderzy znowu. - Dlaczego tak sądzisz? - zdziwiła się Erin. Tyler postukał palcem w kalendarz. - Popatrz. Ten facet pojawia się u mnie zawsze pod koniec tygodnia, zawsze w innym miejscu. Dziś jest czwartek, więc uderzy albo jutro, albo w sobotę w nocy. - Powiedz o tym szeryfowi.
- Nie ma sensu. Szeryf nie ma tylu ludzi, żeby obstawić cały teren. Zamierzam sam złapać złodzieja. Erin zerknęła na gips. Dało się w nim chodzić, ale w dalszym ciągu nie można było jeździć konno. - W jaki sposób chcesz to zrobić? - Wymyśliłem, że spędzę całe bydło do doliny, tej przy ciepłym źródle, i tam na niego poczekam. - Przecież złodziej może się domyślić. Zacznie coś podejrzewać i wcale się nie zjawi. - Niekoniecznie. O tej porze roku zawsze znakuje się cielaki - to raz. Po drugie roczne byczki zaraz pojadą na aukcję. Złodziej będzie myśleć, że już przygotowuję je do wysyłki.
S R
- Dlaczego ci się wydaje, że złodziej wie o tym wszystkim? - Nie wydaje mi się. Jestem tego pewien. - W oczach Tylera zobaczyła niepokojące błyski. - Przede wszystkim wie, że jestem unieruchomiony z powodu złamanej nogi.
Z jego słów wynikało jeszcze coś. Skoro złodziej zna Tylera, to bardzo prawdopodobne jest, że i Tyler zna złodzieja.
Ustalili, że Sam przepędzi bydło do doliny, a Erin zawiezie tam Tylera. - Oczywiście, że cię zawiozę. - Erin zaczęła sprzątać ze stołu. - Ale cię nie zostawię. Zostanę tam z tobą. Zaskoczony, zaśmiał się niedowierzająco. Zmierzył wzrokiem jej odprasowane dżinsy, koszulową bluzkę i kok na głowie. ' - Erin, czy ty kiedykolwiek spałaś na dworze? - Oczywiście. Przecież zjechałam hondą cały Meksyk. Nie powiedziała mu, że nie znosi obozowania pod gołym niebem, bo i tak niczego by to nie zmieniło. - Słuchaj! - powiedział poważnie. - To nie jest piknik. Tam może być niebezpiecznie. - Jeszcze nie chodzisz zbyt dobrze. Możesz potrzebować mojej pomocy.
- Na przykład przy czym? - Przy wszystkim, czego sam nie jesteś w stanie zrobić. - Dlaczego jesteś tak głupio uparta? - wybuchnął. - Bo pracuję dla najbardziej upartego człowieka na świecie. To zaraźliwe. Popatrzył na nią z udaną surowością, ale było jasne, że skapitulował. - W porządku. Śpiwory są w szafce pod schodami. - Wiem. Wietrzyłam je w zeszłym tygodniu, kiedy robiłam tam porządek. - Dlaczego nawet mnie to nie zdziwiło? - mruknął. - Zacznij nas pakować. Wyjeżdżamy, zanim się ściemni. Erin patrzyła, jak Tyler odprowadza Sama do drzwi. Poruszał się już prawie normalnie. Prawdopodobnie po raz ostatni zgodził się, żeby mu pomogła. Za
S R
chwilę nie będzie mu już potrzebna. Na myśl o wyjeździe robiło się jej niedobrze. Nie chciała wyjeżdżać. Chciała tu zostać, wyjść za niego, mieszkać razem z nim na ranczu i kiedyś urodzić mu dzieci.
Była w nim zakochana. Beznadziejnie zakochana. Od pierwszego dnia pobytu na ranczu chciała, żeby zwrócił na nią uwagę, podziwiał jej sprawność, polubił jej kuchnię i wszystko, co robi. Chciała, żeby ją pokochał. Jaka była głupia! Przecież, on przy każdej okazji podkreślał, że jest typem samotnika, który nie ma zamiaru wiązać się z nikim. Dlaczego zrobiła błąd i zakochała się w kimś takim? Widziała tylko jedno wyjście z, sytuacji: nie okazać mu, co do niego czuje. Na pewno da radę. Będzie zachowywać się tak jak do tej pory - trzymać go na dystans. To nie powinno być takie trudne. Tyler także utrzymywał dystans. Nigdy nie dał jej poznać, że zależy mu na jej bliskości, na wspólnych rozmowach, na dzieleniu z nią swoich trosk. Nie mówił nic o miłości. Skoro on zachowywał się w ten sposób, ona też nie będzie gorsza! - Jajka i bekon - powiedział Tyler stanowczo.
- Po co ci jajka i bekon? Na biwaku? - protestowała z irytacją, na którą nie zasłużył. - Zawsze na śniadanie jadasz płatki albo naleśniki. Po co sprawiać sobie dodatkowy kłopot z jajkami? - Poczekaj, aż spróbujesz jajecznicy zrobionej nad ogniskiem - przekonywał ją. Nie ma nic lepszego na świecie. - Akurat ci wierzę - marudziła, ale dołożyła jajka i bekon do torby-lodówki, i tak już wyładowanej po brzegi. Zadowolony Tyler kiwnął głową i wyszedł z kuchni. W ostatniej chwili przypomniał sobie, że musi wziąć poduszkę dla Erin. Nigdy nie brał ze sobą poduszek, ale ona nie była przecież przyzwyczajona do spania na dworze w spartańskich warunkach. Nie chciał, żeby po nocy spędzonej na ziemi bolały ją wszystkie kości.
S R
Nagle znieruchomiał. Od kiedy to zaczął martwić się, czy jest jej wygodnie? Dlaczego coś takiego w ogóle przyszło mu do głowy? Zacisnął dłonie tak mocno, że usłyszał trzask w stawach.
Dlaczego? Bo mu na niej zależało. Zależało bardziej, niż chciał to okazać. Uważał, że powinna zostać na ranczu, bo tu jest jej miejsce. Nie chciał, żeby stąd wyjeżdżała.
Kiedy przypominał sobie, j ak Erin pracowała, wiedział, że i ona lubi jego dom. Zwykły kamerdyner nie wkłada tyle serca w wykonywaną pracę. Z Erin było inaczej, bo robiła wszystko z miłością. Był pewien, że nie tylko lubiła jego ranczo. Ona kochała je tak samo jak on. Niewiele rzeczy go wzruszało. Był mężczyzną, a mężczyźni powinni być twardzi i silni. Czułość i łagodność była zarezerwowana dla kobiet. Tymczasem teraz zabrakło mu słów. Zdał sobie sprawę, że Erin kochała jego ranczo! - Czy jesteś gotowa? - zapytał chrapliwym ze wzruszenia głosem. - Oczywiście. - Spojrzała na niego trochę zdziwiona. Szybkim ruchem dorzuciła kilka kostek lodu do torby
i energicznie zamknęła pokrywę. Tyler, nie zwracając uwagi na niezadowoloną minę Erin, odebrał jej z rąk bagaże i sam zaniósł je do furgonetki. Ona szła z tyłu z małą torbą zawierającą przybory toaletowe. Dojechali do doliny przy źródle szybko i bez kłopotów. Tyler nie musiał udzielać Erin żadnych instrukcji, gdyż zdążyła już nauczyć się bezbłędnie prowadzić ciężarówkę. Przyglądał się spod oka, jak siedzi wyprostowana, uważna, ze wzrokiem utkwionym w drogę, gotowa w każdej chwili zareagować na wszelkie przeszkody i nierówności terenu, i podziwiał ją z całego serca. Krowy były już na miejscu. Sam jak zwykle dotrzymał słowa. Tyler był wdzięczny, bo oszczędził im mnóstwo roboty. Wskazał Erin miejsce, w którym rozbiją biwak i głęboki załom w skale, gdzie miał zamiar ukryć samochód.
S R
- Jak chcesz ukryć tego smoka? - powątpiewała.
Mimo to wycofała auto i niezwykle zręcznie wpasowała się w wąski przesmyk. Potem zrobili sobie legowisko pod drzewem płaczącej wierzby. Erin zaskoczyła Tylera po raz kolejny, kiedy, rozejrzawszy się dookoła, przyniosła naręcza liści i usypała z nich małe kopczyki, na których rozłożyła śpiwory. - Skąd wiedziałaś, że tak się robi? Przecież nigdy nie biwakowałaś w tych stronach.
- Zdrowy rozsądek mi podyktował takie rozwiązanie - odpowiedziała z nieznacznym uśmiechem.
- Czyżby takiego przedmiotu nie było w twojej renomowanej szkole? - zakpił z niej jak zwykle. - Myślę, że wykładali go tylko w wyższych klasach - zaśmiała się swobodnie. Przyniosła termos i kubki, napełniła je kawą i usiadła wygodnie obok Tylera. Zapadał zmrok, krowy powoli układały się do snu. Tyler zapatrzył się przed siebie. Po chwili milczenia odchrząknął i zapytał, nie odwracając głowy w jej stronę: - Erin, czy wiesz coś o moich rodzicach? - Nic. Panna Eugenia nigdy o nich nie wspominała.
- Jestem jedynakiem. Mam bogatych rodziców. Nawet bardzo bogatych. Chyba można powiedzieć, że od kiedy się urodziłem, wszystkie swoje nadzieje lokowali we mnie. Tylko że ja nie miałem ochoty prowadzić rodzinnego interesu. - Chciałeś zostać kowbojem. - Kiedy miałem sześć lat, rodzice kupili mi konia. Arabską klacz. To była istna piękność. Ale mnie nie interesowało ujeżdżanie ani jazda na parkurze. Ciągnęło mnie do rodeo. Opowiedział Erin, jak uciekł z domu, kiedy miał osiemnaście lat, żeby ujeżdżać mustangi na rodeo. Opowiedział o wściekłości rodziców. - Nie rozmawiali ze mną przez lata.
S R
- To dlatego jesteś taki zżyty z panną Eugenią — domyśliła się Erin. - Ostatnio nasze stosunki bardzo się poprawiły - ciągnął, nie zwracając uwagi na to, co usłyszał. - Odzywają się do mnie. Zwłaszcza tata. Namawiają mnie, żebym sprzedał wszystko, wrócił do domu i zajął się firmą. Ojciec chce, żebym go zastąpił, ale ma przecież cały zastęp wiceprezesów, którzy bardziej się do tego nadają niż ja.
Erin pokiwała współczująco głową.
- Przecież na co dzień zajmujesz się interesami, ale jakoś nie potrafię wyobrazić sobie ciebie w biurze.
- Ja też nie. Nie udało mi się jeszcze przekonać o tym ojca. - Tyler zamilkł, ale po chwili ciągnął dalej. - Podejrzewałem nawet, że mój ojciec jest zamieszany w kradzieże bydła. Gdyby udało mu się zniszczyć moje ranczo, musiałbym wrócić do domu. - Tyler, przecież ojciec nigdy nie zrobiłby czegoś takiego synowi! Uniósł brew. - Erin, czy ty wiesz, kto jest moim ojcem? - Nie wiem. - Jonathan Morris z Morris Manufacturing.
- To przecież jedna z największych firm w całym stanie! Zatrudnia masę ludzi. - Komputery, oprzyrządowanie. Jasne, sporo ludzi tam pracuje. To niezłe zajęcie, ale nie dla mnie. Mam nadzieję, że mój tata w końcu się z tym pogodzi. Ciotka Eugenia twierdzi, że tak będzie, ale nie jestem pewien, czy ona go dobrze zna. Wprawdzie jest jej bratem, ale. Erin milczała. Jej zielone oczy pełne były współczucia. Tyler patrzył na nią i naprawdę nie wiedział, co powiedzieć. - Kiedy tu przyjechałaś, zachowywałem się jak ostatni cham. Nie chodziło o ciebie, ale o twój zawód. Kiedy byłem dzieckiem, ze wszystkich stron otaczała mnie służba. Mieliśmy nawet szofera, który odwoził mnie do przedszkola. Wyobrażasz sobie chyba, jak się wtedy czułem? W całym życiu bardziej się nie
S R
wstydziłem! Erin zmierzyła go sceptycznym spojrzeniem. - Byłeś uprzedzony do służby? Trudno uwierzyć.
- Nie, to nie to. Chodzi mi o samo założenie: ktoś ma tak dużo pieniędzy, tyle pracy i społecznych obowiązków, że potrzeba mu pomocy innych ludzi, żeby się z wszystkim uporać. A przy tych licznych zajęciach nie ma czasu na to, żeby cieszyć się życiem.
Tyler rozejrzał się po wąskim wąwozie. Robiło się coraz ciemniej. Chociaż ze strachem myślał o nadchodzącej nocy i tym, co może się zdarzyć, zachwycało go zanikające światło wieczora. Zmrok uspokajał i nastrajał do zwierzeń. Erin uśmiechnęła się. Odstawiła kubek i przykryła dłoń Tylera swoją dłonią. - A ty cieszysz się teraz życiem? - Tak. - Popatrzył na jej drobną, białą dłoń. - Coraz bardziej, odkąd się pojawiłaś. Popatrzyła na niego ciepło. - Tyler, przecież nie wierzysz, że twój ojciec ma coś wspólnego z kradzieżami, prawda? - Potrafi być bezwzględny. - Nie w stosunku do własnego syna.
Popatrzył na nią uważnie, po czym pokręcił głową. - Nie, chyba rzeczywiście nie. Nie chciałby mnie w żaden sposób skrzywdzić. Przyszło mu do głowy, że łatwiej było podejrzewać ojca, niż szukać sprawcy gdzie indziej. - Żaden ojciec by tego nie zrobił. Ujęła go swoją naiwnością i jednocześnie nieco zirytowała. - A dlaczego jesteś tego taka pewna? Niezbyt wiele wiesz o ojcach. Ciocia Eugenia powiedziała mi, że twój odszedł, kiedy byłaś jeszcze w pieluchach. Tyler zobaczył na twarzy Erin zakłopotanie. Przeklął siebie w duchu za obcesowość. - Przepraszam... - Ujął ją za rękę. - Nie powinienem był tak mówić.
S R
- Mój ojciec odszedł, ale to jego strata, nie nasza - powiedziała rozżalonym głosem. - Moja mama stale powtarza, że Mark, Paul, Dave i ja mieliśmy szczęście, iż go nie poznaliśmy. On...
- Erin, przepraszam. Zawsze mówię przy tobie nie to, co trzeba. Wygląda na to, że postradałem zupełnie, rozum od chwili, kiedy ty pojawiłaś się w moim życiu. Wariuję przez ciebie.
Te słowa chyba sprawiły Erin przyjemność. Na jej twarzy pojawiły się radość i oczekiwanie. - Naprawdę?
- Tak. Nie bądź taka zadowolona z tego faktu. Tyler odstawił swój kubek, położył ręce na ramionach Erin i przyciągnął ją do siebie. Oczy miała szeroko otwarte. Dojrzał w nich błysk zaskoczenia. Na pewno nie była bardziej zaskoczona niż on sam. Tyler nie mógł czekać dłużej. Zamierzał zrobić coś, czego oboje będą, być może, potem żałowali.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
Kiedy Tyler wyciągnął do niej ręce, Erin poczuła radość przemieszaną ze strachem. Być może nie kochał jej tak mocno, jak ona jego, ale na pewno jej pragnął. Go więcej, najwyraźniej zależało mu na niej i na jej opinii. Opowiedział jej o swojej rodzinie. Wyjaśnił, dlaczego miał zastrzeżenia co do jej przyjazdu. Rzuciła się w jego objęcia, zapominając o wszelkich wątpliwościach. Dotyk
S R
męskich dłoni palił skórę na jej twarzy, ramionach, plecach. W spojrzeniu Tylera było coś zupełnie dla niej nowego. Nikt nigdy tak na nią nie patrzył. Czuła, że słabną jej kolana.
Po chwili oboje klęczeli na ziemi. Erin ogarnęła fala podniecenia. Z Tylerem najwyraźniej działo się to samo.
Przytulił ją mocno i pocałował. W tym momencie nie istniało nic innego. Na całym świecie nie było ważniejszej rzeczy. Liczyły się tylko ich złączone wargi. Tyler rozpiął jej bluzkę i jednym ruchem zsunął z ramion. Ciepły lipcowy wietrzyk muskał delikatnie skórę Erin. Zadrżała.
- Nie mów, że jest ci zimno - wyszeptał Tyler między jednym a drugim pocałunkiem. - Nie - odpowiedziała. - To podniecenie. I strach. Powoli odpinał jej stanik. - Nie bój się - powiedział z komicznie poważną miną. - Pamiętałem o zabezpieczeniu. - Zaplanowałeś to? - zapytała ze śmiechem Erin. - Nie. Ale noszę to ze sobą od jakichś dwóch tygodni. Zupełnie oszalałem na twoim punkcie. Pragnąłem cię tak bardzo, że chodziłem jak nieprzytomny.
Miałem nadzieję, że okażesz się kobietą, która lubi lekki seks bez zobowiązań. Ale ty nie jesteś taka. Uśmiechnęła się ciepło. - Coś ci powiem, kowboju. Ty też taki nie jesteś. Nie odpowiedział. Nie był w stanie, bo zapatrzył się na nagie piersi Erin. Chciał jej dotykać. Musiał jej dotykać. Była wspaniała. Reagowała na każdy jego ruch. Przez głowę przemknęła mu myśl, że nigdy nie da jej tego, na co zasługuje. Nie mógł się oszukiwać. Wiedział, że Erin nie chodziło tylko o seks. Jeżeli nie tylko o seks, to o co jeszcze? Znieruchomiał. Słowo „miłość" nie mogło mu przejść przez gardło. Sam nigdy dotąd nikogo nie kochał.
S R
Ale to nie był odpowiedni czas na tego typu rozmyślania. Drobne dłonie Erin wędrowały po jego torsie. Zapomniał o obawach i wątpliwościach. Skoncentrował się na zaspokajaniu pragnień ich obojga. Uniósł ją i położył na śpiworze. Otoczyła ją woń liści. Czuła ciepło promieniujące od ziemi. Jednak usta Tylera były dużo gorętsze. Obsypywał pocałunkami całe jej ciało. Delikatnie wyjął spinki podtrzymujące jej koczek. Włosy opadły miękką falą, układając się w aureolę wokół jej głowy. - Marzyłem o tym - mruknął. — To grzech upinać takie wspaniałe włosy. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. Ich usta znowu się spotkały. Rozebrał ją do końca. Zrzucił też swoje spodnie i odpiął rzepy przytrzymujące opatrunek. Erin po raz pierwszy zobaczyła go bez gipsu. Zawirowało jej w głowie. Zamknęła oczy. Chciała zachować w pamięci obraz jego ciała, doskonałego i pełnego siły. - Widziałam cię bez koszuli, ale nie zdawałam sobie sprawy, że jesteś taki piękny - wyszeptała. - Nieprawda. To ty jesteś piękna. Ja jestem cały pokiereszowany. No i mam złamaną nogę. Nie zamierzam jednak pozwolić, by to wpłynęło na moje możliwości, jeśli wiesz, co mam na myśli.
- Nigdy nie wątpiłam w twoje możliwości - odpowiedziała ze śmiechem. Nachylił się nad nią i pocałował namiętnie. W tym momencie liczył się dla niej tylko on, jego bliskość, jego zapach i dotyk. Zaskoczona, zdała sobie sprawę, że płacze. Były to łzy szczęścia. Nigdy dotąd nie była tak blisko drugiego człowieka. Nigdy czegoś podobnego nie czuła. Tyler uniósł głowę i popatrzył na nią z troską. - Erin? Czy ja...? - Nie - szepnęła. - To nie ty. Jest wspaniale. Niewiarygodnie. Nie przerywaj. Po chwili leżeli przytuleni dc siebie, Erin z głową na piersi Tylera. Sięgnął po drugi śpiwór i przykrył ich oboje. - Śpij - powiedział. - To będzie długa noc.
S R
- Erin, obudź się. Chyba coś usłyszałem.
- Nie cierpię, jeśli ktoś mnie budzi - jęknęła. - Dlaczego zawsze mi to robisz? - Erin. Słyszałem stuk końskich kopyt. Musisz wstać. Chyba będę potrzebował twojej pomocy.
Coś w jego głosie ją zaalarmowało. Usiadła. Tyler był już ubrany. Światło księżyca przenikające przez gałęzie wyostrzyło rysy jego twarzy. Wyglądał inaczej niż mężczyzna, z którym kochała się trzykrotnie w ciągu ostatnich kilku godzin.
- Ubierz się - powiedział, uśmiechem łagodząc stanowczy ton głosu. Erin szybko wykonała polecenie. Nie chciała nawet myśleć o tym, że złamała swoją kardynalną zasadę, wedle której nie można angażować się w związki uczuciowe z pracodawcą. - Co się dzieje? - zapytała niepewnym głosem. Stanęła obok Tylera i popatrzyła przez gałęzie. Nie zauważyła nic niezwykłego. - Nasz złodziej jest w pobliżu. Słyszałem zsuwające się po skałach kamyki wyjaśnił. - Przybył konno - powiedział bardziej do siebie niż do niej. Spodziewałem się raczej samochodu.
Erin z trudem przyzwyczajała się do zmiany tonu i tematu. Popatrzyła na Tylera niezbyt przytomnie i skończyła zapinać bluzkę. - Jestem gotowa - odezwała się po chwili. - Wolałbym, żebyś została tutaj - powiedział szorstko. - Ale mogę cię potrzebować. A tak w ogóle, to nie wydaje mi się, by groziło nam jakieś realne niebezpieczeństwo. - Rozumiem - odpowiedziała niezgodnie z prawdą. Tyler odchylił gałęzie wierzby, by ułatwić przejście. W jednej ręce dźwigał duży, ciężki reflektor. Odwinął nogawkę dżinsów, żeby zakryć świecącą w ciemności biel gipsu. Erin zastanawiała się, czy Tyler ma przy sobie broń.
S R
Kiedy jej oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegła w końcu sylwetkę, którą pokazywał Tyler. Złodziej znikał właśnie w cieniu. Twarz zasłaniał mu kapelusz z szerokim rondem. Jechał swobodnie, lekko pochylony do przodu, pewnie trzymając się w siodle. Na dnie wąwozu skręcił, kierując się w stronę stada. Nawet w świetle księżyca widać było, że uważnie przygląda się krowom, jakby szukał konkretnych egzemplarzy.
- Nie zależy mu na krowach z cielętami. Małe, pozbawione nagle matek, mogłyby narobić hałasu. Prawdopodobnie ostrzy sobie zęby na mojego medalowego byka rasy brangus. Zaraz się zorientuje, że go tutaj nie ma. Wtedy pewnie weźmie kilka roczniaków i się zmyje. Erin spojrzała na niego ze zdziwieniem. - Skąd to wiesz? Nie odpowiedział. Ruszył z miejsca, a jej gestem polecił iść za sobą. Jakieś cielę wyczuło zbliżającego się intruza, który próbował odciąć część roczniaków od reszty stada. Zwierzęta zaczęły tak hałasować, że zagłuszyły wszystkie inne dźwięki. Tyler i Erin szli uważnie i powoli. Erin musiała od czasu do czasu podtrzymać Tylera, który, ze względu na gipsowy opatrunek, momentami tracił równowagę.
Dziwiła się, że jest w stanie poruszać się tak cicho. Wystarczyło jednak spojrzeć na jego zaciśnięte szczęki, aby wszystko zrozumieć. Był tak zdeterminowany, że nie popuściłby złodziejowi, nawet chodząc o kulach. Po chwili znaleźli się na tyle blisko, żeby dobrze widzieć samotnego mężczyznę. Był wysoki i chudy jak szczapa. Ciemny kapelusz nasunął nisko na oczy. Robił wrażenie doskonałego jeźdźca. Manewrował koniem z ogromnym wyczuciem. Kazał mu iść to w jedną, to w drugą stronę, zręcznie oddzielając w ten sposób dorodnego roczniaka od stada. Ruszył teraz w stronę ujścia wąwozu, pędząc przed sobą cielaka. Kiedy złodziej ich mijał, Tyler wstał i chwycił konia za uzdę. W tym samym momencie zapalił reflektor i skierował go prosto w oczy rabusia.
S R
- Witaj, Earl - powiedział, nie wypuszczając z rąk uzdy. Mężczyznę zamurowało. Jego koń lekko się spłoszył. Cielę zrobiło w tył zwrot i ruszyło z powrotem w stronę stada.
- Tyler - wyjąkał węszcie Earl. - Co... co ty tutaj robisz? - Zdaje się, że łapię złodzieja - odpowiedział Tyler i skierował reflektor na swoją dłoń, którą przytrzymywał w miejscu konia. Po chwili znowu oświetlił twarz Earla. Położył mu rękę na ramieniu. - Zsiadaj - rozkazał i pociągnął go w dół.
Earl posłusznie zsunął się z siodła. Wyglądał na nieźle przestraszonego. Erin pomyślała, że wcale mu się nie dziwi. Sama nigdy nie widziała Tylera tak rozzłoszczonego. Earl prawdopodobnie też nie. - Słuchaj, Tyler, to nie jest tak, jak myślisz. Słyszałem, że masz jakieś kłopoty, więc przyjechałem tu, żeby... - Daruj sobie, Earl. Wiedziałem, że to ty - przerwał mu sucho Tyler. - Wiem to od dobrych kilku tygodni. Zdawałeś sobie sprawę, że ze złamaną nogą nie będę mógł objeżdżać stad. Wiedziałeś też, że przeprowadziłem część stada na inne pastwisko, bo sam ci to powiedziałem podczas naszej ostatniej rozmowy. Earl podniósł do góry dłonie.
- Nie, Tyler, to nie tak. Ja... - Zamknij się! - krzyknął ostro Tyler, tracąc resztki panowania nad sobą. - Po prostu siedź cicho. Erin położyła dłoń na ramieniu Tylera. Nie miała pojęcia, co mogłaby powiedzieć, chciała go więc uspokoić przynajmniej gestem. On jednak strącił jej rękę. Doskonale wiedziała, że nie jest to dobry moment na osobiste animozje, a mimo to poczuła się urażona do głębi. - Dlaczego to robiłeś? - zapytał Tyler. Postawił reflektor na ziemi. Zmienił jego ustawienie, żeby świecił jak latarnia. W jego blasku jeszcze wyraźniej było widać wściekłość na twarzy Tylera i przerażenie Earla. Erin wystarczyło jedno spojrzenie, żeby zrozumieć, dlaczego
S R
Sara zakochała się w tym wysokim, przystojnym kowboju. Earl milczał, więc Tyler ponowił pytanie. - No i?
W Earlu nagle coś się złamało. Mimo tego, co o nim wiedziała, Erin zrobiło się go żal.
- Potrzebuję pieniędzy, Tyler. Nie szczęściło mi się ostatnio na rodeach. Właściwie nic nie wygrałem. A muszę zdobyć jakieś pieniądze dla Sary i dzieciaków.
- I jedynym sposobem było okradanie mnie?! - krzyknął Tyler. - Mnie? - Ja... wiem, że jesteśmy starymi przyjaciółmi - powiedział Earl płaczliwym tonem, - Że dbasz o Sarę i dzieci. Zamierzałem oddać ci pieniądze. Jak tylko będę mógł. Tyler, uwierz mi, proszę. Tyler cały się gotował. Earl pospieszył z dalszymi wyjaśnieniami. - Muszę zdobyć trochę pieniędzy. Inaczej Sara ode mnie odejdzie. - Powinna to zrobić. Dlaczego miałaby zostać ze złodziejem? Oprócz złości i gniewu Erin usłyszała nagle w głosie Tylera także ból i rozczarowanie. Earl był jednym z jego najlepszych przyjaciół. Sporo razem
przeżyli. Uratował mu życie. Próbowała sobie wyobrazić, co przeżywa teraz Tyler. Wbił w Earla oskarżycielskie spojrzenie. - Zostaniesz aresztowany. Zamierzam oddać cię w ręce policji. - Rany, Tyler, tylko nie to - błagał Earl. - Pomyśl, jaki to byłby cios dla Sary i chłopców. Oddam ci wszystko co do grosza. - Wracam do domu i dzwonię po szeryfa. - Tyler był nieubłagany. - Opowiem mu ze szczegółami, jak cię złapałem na gorącym uczynku. Powiem, gdzie ma cię szukać. Przypuszczam, że obozowałeś na swojej ziemi. Tam pewnie zawoziłeś cielaki, pakowałeś na ciężarówkę i wywoziłeś gdzieś, prawda? Earl nie odpowiedział. Tyler chwycił go za poły koszuli i potrząsnął. - Prawda? - Tak, Tyler. To prawda.
S R
- Wyjaśnisz wszystko dokładnie szeryfowi, kiedy weźmie cię w obroty. Erin spróbowała ponownie uspokoić Tylera. Był zbyt rozzłoszczony, by myśleć racjonalnie. Dotknęła jego ramienia. Spojrzał w jej stronę. - Nie rób tego, Tyler - poprosiła cicho. - Daj sobie trochę czasu na zastanowienie.
- No, właśnie, Tyler - powiedział jękliwym tonem Earl, wyczuwając w nieznajomej sojusznika. - Posłuchaj jej. Dobrze radzi.
- Zresztą są inne sposoby rozwiązania całej sprawy - ciągnęła Erin. - Sara niedługo znajdzie pracę. Zarobi na siebie i chłopców. Earl też gdzieś się zaczepi i zacznie cię spłacać... - Tak, Tyler. Mądrze mówi - wtrącił się znowu Earl. - Nie wtrącaj się, Erin. To nie twoja sprawa - uciął ostro Tyler. Przysunął się do niej bliżej i powiedział tak cicho, żeby Earl nie mógł tego słyszeć: - Niech ci się nie wydaje, że możesz mnie pouczać, co mam robić, tylko dlatego, że się z tobą przespałem. To nic nie znaczy.
Erin poczuła ostry ból w sercu. Skuliła się, jakby nagle dostała cios w splot słoneczny. Jak on w ogóle mógł coś takiego powiedzieć? Jakim cudem podobne słowa przeszły mu przez gardło? Chciała zaprotestować, ale z jej ust nie wydobył się ani jeden dźwięk. A Tyler patrzył na nią bez słowa, z kamienną twarzą i nieprzyjemną miną. Pokręciła głową, odwróciła się i ruszyła biegiem z stronę drzewa, pod którym urządzili biwak. Kiedy tam dotarła, zatrzymała się na moment i rozejrzała dokoła. Jej wzrok spoczął na zmiętych śpiworach, które wciąż nosiły ślady ich wspólnej nocy. Po jej policzkach popłynęły łzy. Oszołomiona opuściła biegiem obozowisko i wspięła się na górę wąwozu. Zostawiła wszystko, nawet swoją małą torbę ze szczoteczką do zębów i innymi najpotrzebniejszymi utensyliami. Nie chciała opóźniać ucieczki.
S R
Zaczynało świtać. Kiedy się obejrzała, zobaczyła Tylera i Earla stojących obok konia. Wyprostowani, spięci najwyraźniej nadal się kłócili. Mogłaby wziąć samochód Tylera, ale zapalając silnik, narobiłaby tyle hałasu, że zwróciłaby tym na pewno jego uwagę. Pewnie byłoby mu to obojętne, ale nie chciała zostać oskarżona o porwanie ciężarówki.
Zachowałaś się jak ostatnia idiotka, powtarzała sobie w myślach, idąc przez pustynię w kierunku domu. Od początku dobrze wiedziała, że nie należy się w nim zakochiwać. Nie powinna była też iść z nim do łóżka. Złamała swoje zasady. Zakochała się w szefie. Teraz musi wypić to piwo, które sama nawarzyła. Tyler uczciwie powiedział, że jest typem samotnika i nie potrzebuje nikogo, kto wtrącałby się w jego życie. Nie może twierdzić, że jej nie uprzedził. Nie chciał, żeby została na jego ranczu, a już na pewno nie pragnął się w niej zakochać. Erin dotarła do domu szybciej, niż się spodziewała. Pobiegła do swojego pokoju, wyciągnęła walizkę i zaczęła upychać w niej wszystkie rzeczy. Musi wyjechać! To jedyne wyjście, jakie jej pozostało. Zresztą spełniła już obietnicę złożoną pannie Eugenii. Została z Tylerem, dopóki nie wydobrzał. Jeśli to nie wystarczy, będzie spłacać dług ratami.
Zadzwonię do Jamesa Westina, pomyślała, owijając suszarkę dwiema świeżo wypranymi koszulkami i upychając pakunek w walizce. On jej znajdzie jakąś pracę. Tym razem u kogoś w rodzaju Mornfieldów: statecznego szacownego małżeństwa. U takich ludzi jej obowiązki byłyby jasno określone i żadne spoufalanie się z pracodawcą, które teraz wpędziło ją w takie tarapaty, nie wchodziłoby w grę. Zeszła na dół, trzymając w rękach zapakowaną walizkę i torbę podróżną. Z twarzą mokrą od łez ruszyła w stronę samochodu. Za chwilę uwolni się od Tylera Morrisa, mężczyzny, który rozkochał ją w sobie, po czym złamał jej serce. Gdzie się podziała Erin? Tyler rozglądał się po obozowisku. Widział, jak tam
S R
szła. Ale samochód stał na miejscu. Pomyślał więc, że i ona musi być gdzieś w pobliżu.
Przeszedł się kilka razy dookoła, aż znalazł jej ślady prowadzące w kierunku domu.
Co on jej takiego powiedział? Był wściekły na Earla i właściwie nie pamiętał, co mówił do Erin. Powoli zrekonstruował swoje słowa. To były jakieś absolutne idiotyzmy o tym, że ona nie ma prawa pouczać go, co powinien robić. Tyler wgramolił się do ciężarówki i zapalił silnik. Po kilku próbach udało mu się znaleźć odpowiednią pozycję, w której lewą stopą naciskał i pedał gazu, i sprzęgło. Włączył napęd na cztery koła i wyjechał z załomu w skałach, gdzie ukryli samochód. Musiał znaleźć Erin, zanim będzie za późno. Skąd mu, u licha, przyszło do głowy, żeby powiedzieć jej coś takiego? W nocy zdał sobie sprawę, że ona jest spełnieniem jego marzeń. Nie chodziło o seks, chociaż przyznawał, że i na tym polu była wspaniała. Inteligentna, silna, z poczuciem humoru. Potrafiła mu się przeciwstawić. Wyjechał z wąwozu i skręcił w kierunku domu. Skoro była taka silna i stanowcza, to czemu nie została i nie walczyła z nim o swoje?
Znał odpowiedź na to pytanie. Bo była w nim zakochana, a on okazał się tak wielkim głupcem, że nie powiedział jej, iż darzy ją wzajemnością. I nie potrafił powściągnąć swojego gniewu na Earla. Tyler jechał teraz starą drogą ciągnącą się wzdłuż całej jego posiadłości. Nigdy nie pozwalał Erin tędy jeździć. Bał się, że nie da sobie rady z ciężarówką na drodze zrytej głębokimi koleinami. Teraz nie zastanawiał się nad tym ani przez chwilę. Pędził na złamanie karku. Kiedy wyjechał zza wzgórza koło domu, zdrętwiał z przerażenia. Samochód Erin zniknął. Czyżby swoim zachowaniem odstraszył ją na dobre? Tyler podjechał do stodoły, zakręcił i ruszył drogą, wzniecając tumany kurzu. Po chwili w oddali zauważył kontur auta. Kiedy podjechał bliżej, okazało się, że
S R
stoi w rowie. Serce podeszło mu do gardła. Uspokoił się dopiero, kiedy zobaczył Erin nietkniętą, stojącą obok auta z rozpaczą na twarzy. Na dźwięk silnika ciężarówki podniosła głowę, zaskoczona. W jej oczach Tyler dojrzał ból. Odwróciła się do niego plecami i ruszyła w stronę domu Sary. Tyler wychylił się przez okno i zawołał do niej: - Erin, zaczekaj!
Nawet nie zwolniła kroku. Ruszył za nią samochodem. - Co mam zrobić, żebyś mnie wysłuchała? - Wyślij list - warknęła. - Erin, chcę cię przeprosić. - Doprawdy? Przeszła na drugą stronę drogi, żeby nie mógł jej tak łatwo dosięgnąć. Widywał już wcześniej poirytowane kobiety, ale żadna z nich nie była aż tak rozjuszona. Wiedział, że zasłużył sobie na jej gniew. Tylko co dawała mu świadomość własnej winy? Nic. Dokładnie nic. Spróbował jeszcze raz. - Erin, zwolnij. Posłała mu pogardliwe spojrzenie. - Niech cię diabli porwą.
Prawie się roześmiał z radości. Nie byłaby taka wściekła, gdyby go nie kochała. Trzeba spróbować wziąć ją na litość. Zatrzymał samochód i wyskoczył na zewnątrz. - Erin, zlituj się - powiedział żałosnym tonem. - Nie mogę iść tak szybko jak ty. - To dobrze. Obejrzała się. Tyler nie zauważył żadnej zmiany na jej twarzy, ale musiała zwolnić, bo dystans między nimi wyraźnie się zmniejszył. - Przepraszam za to, co powiedziałem. Głupek ze mnie. I ostatnia świnia. - Nic nowego. Niech raz dowiem się czegoś, czego nie wiem - odpowiedziała. Znowu odrobinę zwolniła. Rzuciła mu krótkie spojrzenie przez ramię. - Nie wiesz jeszcze, że cię kocham.
S R
Erin przystanęła i odwróciła się w stronę Tylera. - Co powiedziałeś?
- Powiedziałem, że cię kocham. - Wyciągnął do niej ręce. - Jak nikogo dotąd. Oparła ręce na biodrach.
- Mani dla ciebie nowinę, kowboju. Miłość to nie słowa. Nawet nie uczucia. To zachowanie. Czyny.
- Uczę się. - Tyler przeczesał dłonią włosy. - A niech to, przy tobie zawsze mówię nie to, co trzeba.
- Więc... więc przestań. Tyler westchnął głęboko.
- Przepraszam, że zachowałem się jak idiota. Masz rację. Skrzywdziłbym Sarę i dzieci, gdybym złożył doniesienie na Earla. Już się zresztą dogadaliśmy. Przeprowadzą się do Phoenix. Oboje znajdą tam pracę. Zwrócą mi pieniądze. Powinienem był cię posłuchać, ale... Erin zrobiła krok w jego stronę. Czyżby to był Tyler Morris? Tyler Morris przepraszał i mówił, że ją kocha? Trudno było w to uwierzyć. - Dotknęło cię to, co zrobił. Byłeś zły - powiedziała. - No tak, ale niepotrzebnie wyżywałem się na tobie.
Odległość między nimi zaczęła się bardzo szybko zmniejszać. Erin biegła. Po chwili znalazła się w ramionach Tylera. Ich usta się spotkały. - Kocham cię - powtarzał między jednym a drugim pocałunkiem. - Obiecuję, że już nigdy nie będę się tak zachowywać, jeśli ze mną zostaniesz. Popatrzyła mu w oczy. - Mam zostać? - zapytała. - Tutaj? - Jako moja żona - dodał Tyler. Erin przyłożyła dłoń do pulsującej skroni. - Żona? - powtórzyła. Tyler popatrzył na nią z wyraźnym strachem w oczach. - Kochasz mnie, prawda?
S R
- Tak, - Pocałowała go. - Wydaje mi się, że od razu cię pokochałam. - Więc zostań moją żoną. Pomóż mi stworzyć tu świetne ranczo. A kiedy będziesz gotowa, zostań matką moich dzieci.
- Zgoda - wyszeptała, przytulając się mocno do swojego pracodawcy. - W końcu Sam wszystko już zaplanował.
Śmiejąc się, ruszyli do ciężarówki. Chwilę później razem jechali w stronę domu.