Krystyna Boglar LOT NAD PAWILONEM X Książka zakupiona dzięki ofiarności Wydawnictwo Siedmioróg Wrocław 1997 Fotografia na okładce Velvet Model Redakto...
9 downloads
26 Views
553KB Size
Krystyna Boglar LOT NAD PAWILONEM X Książka zakupiona dzięki ofiarności Wydawnictwo Siedmioróg Wrocław 1997 Fotografia na okładce Velvet Model Redaktor Danuta Sadkowska L’ ‘
25656 Copyright by Siedmioróg ISBN 83-7162-344-5 Wydawnictwo Siedmioróg ul. Świątnicka 7, 52-018 Wrocław Wydanie pierwsze Wrocław 1997 Wrocław, ul. Miedzy!eska6 tel. (071) 67-80-31 w. 37, Id. kom. 090 342 610 AkeJ JJ Co to jest, to zielone, które zjadłaś? — Mielony trawnik. Przyglądaliśmy się sobie nad wyraz podejrzliwie. Tutaj każdy zawijał się od rana w bezpieczny kokon niczym larwa. Byle przetrwać. Do zmierzchu. Spojrzał na moje bose stopy i sandały leżące obok w igliwiu. — Jeśli cię buty uwierają trzeba je trochę pożuć. Żucie zmiękcza skórę. Miał jasną cerę, zwężone oczy jaszczurki i włosy koloru miodu. Nie podobał mi się. Ale nikt tu nie miał urody lepszej od średnio przystojnego szympansa. Odłożyłam kanapkę z listkiem sałaty. Przestałam żuć. — No? — Co: no? — Długo tak będziesz stał? Cień przebiegł mu przez wysokie czoło. Pionowa zmarszczka na gładkiej skórze wyglądała bezsensownie. — Uśmiechnij się, chyba że religia ci tego zabrania! Miałam dość. Jeszcze jeden zbawca świata. Tutaj, w Pawilonie X, roiło się od takich. Zresztą obojga płci. — Spadaj! —mruknęłam sięgając po sandał. Wyraźnie się spłoszył. Może dopiero co się zjawił i nie znał zwyczajów? — No, słyszałeś? — zupełnie niepotrzebnie podniosłam głos. A tak sobie obiecywałam, że nic i nikt nie wyprowadzi mnie z równowagi. Wzruszył lewym ramieniem. Był jak wrośnięty w ziemię słup telegraficzny.
5 — Oddalę się powoli. Nie uprawiam biegów przełajowych. Moim ulubionym ćwiczeniem fizycznym było otwieranie butelek bimbru. Zapięłam oporny zameczek. Prawy sandał miał jakiś feler. — Było? — upewniłam się. — Niestety. Kiwnęłam głową. Przynajmniej wiedziałam już, dlaczego się zjawił w naszym pawilonie. Przypadek z tych raczej lżejszych. Jeśli wpadł w alkoholizm, to się pewnie wygrzebie. Jak będzie chciał. — Prędzej ulituję się nad grzechotnikiem. — Wyglądasz na to — odwrócił się gwałtownie, a mnie nie wiedzieć dlaczego zrobiło się go żal. Poniewczasie. Patrzyłam, jak odchodził w kępę brzóz, lekko powłócząc nogą. — Mam na imię Ewa — wyszeptałam, gdy już na pewno nie mógł mnie usłyszeć. — I byłam w porwanym samolocie. Na szczęście rozległ się z dawna oczekiwany gong. Zwoływał na południowy posiłek. „Lunch”, jak mawiała przymykając z lubością oczy pani Blanka, jedna z naszych nielicznych opiekunek. Byłam wściekle głodna i pewnie dlatego świat wydał mi się lodowaty niczym zupa koperkowa. — Cześć — powiedziałam do Michała widząc, jak wciąż beznamiętnie ugniata w palcach kulę z ciasta. Nawet nie kiwnął głową. Chyba dziś było z nim źle. Michał miał dwadzieścia lat, grał cudownie na fagocie i kochał się beznadziejnie w Chelsea, córce prezydenta Clintona. — Masz zaraz po żarciu zgłosić się do Knura — powiedziała Fredka, odgarniając z policzków pasma kruczoczarnych włosów. — Mówił, że to pilne. Wzruszyłam ramionami. — Pilne jest tylko łapanie pcheł. Ale dzięki. Pójdę, choć wejście do gabinetu Knura bez maski gazowej grozi śmiercią. Fredka wyszczerzyła rząd sześćdziesięciu czterech wspaniałych zębów. W rzeczywistości miała ich o połowę mniej, ale wrażenie zawsze pozostawało niezmienne. — Regulamin Pawilonu X mówi wyraźnie: wszyscy, którzy cier-6 piąz powodu stresu, są obowiązani raz w tygodniu rozmawiać z psychologiem. Koniec cytatu. Pokiwałam głową. —Problem w tym, że jedynym stresem jest właśnie ten okólnik!
Szłyśmy długim korytarzem wymalowanym w odcieniu rozbie-lonego różu. Od pierwszego dnia mojego tu pobytu miałam nieodpartą ochotę wylizać ścianę. Kojarzyła mi się z talerzem malin lub w ostateczności poziomek ze śmietaną. I o to chyba chodziło. Do sali jadalnej prowadziły szerokoskrzydłe szklane drzwi. Rozsuwane przez personel tuż przed posiłkami. Usiadłam na swoim miejscu, obok Fredki i Rafała. W jadalni nie było długich ław typu „Ostatnia wieczerza”, lecz czteroosobowe stoliki nakryte różowymi obrusami. Czystymi i wykrochmalo-nymi jak przełożona personelu, zwana przez wszystkich Gretą V2. Czwarte krzesło było wolne. W każdym razie do dziś. Rafał uparcie wpatrywał się w podłogę. — Co tam widzisz? — spytałam uprzejmie. To był nasz rytuał ustanowiony od pierwszego dnia. — Sprawdzam, czy nie wpadnę pod podszewkę świata. — Nie martw się. Razem z zupą koperkową rozdadzą nam spadochrony. Ale zamiast spadochronu przedstawiono Alberta. Greta V2 niczym owa groźna rakieta doholowała do stolika nową ofiarę Pawilonu X. — To jest Albert. — Znaczy… Einstein? — uprzejmie zapytał Rafał. Greta nie miała dziś ochoty do żartów. — Albert zostanie z nami jakiś czas. — No jasne! — mruknęła Fredka. — Każdy z nas władował się tu na… jakiś czas! Poznałam chłopaka. Te same miodowe włosy i skośne, prawie chińskie oczka. — Cześć, Albert — powiedziałam. — To jest Fredka z bulimią. Żre, a potem rzyga. A to Rafał. Lubi drapać. Ja mam na imię Ewa.
7 Przyjrzał mi się uważnie. Chyba mnie nie lubił. — Wiem. Widziałem twoje zdjęcia. — I wywiad w telewizji! — ucieszyła się Fredka. — Zaraz na lotnisku! Skrzywiłam usta. Nie lubiłam tych wspomnień. Było, minęło. Choć psychicznie wyszłam z tego niczym wyżęta ścierka do naczyń. Tu, w Pawilonie X, miałam dojść do całkowitej równowagi. I dochodziłam. Od dwóch miesięcy. Wcześniej, przez zimę i wczesną wiosnę starałam się samodzielnie rozplatać sieć zdarzeń, wymeldować z pamięci wnętrze samolotu, trupy i żywych, którzy zachowywali się, jakby wyzionęli ducha. — Tfu! Zgiń, przepadnij! — wymruczałam. Zupa koperkowa pachniała latem. Rafał ostrożnie wziął łyżkę w zabandażowane palce. — Nic mi nie jest — powiedział do Alberta, choć ten o nic nie pytał — bandażuję, bo mam zwyczaj wszędzie zdrapywać politurę. Albo lakier. — Rafał chce w ten sposób zostawić po sobie ślad! — roześmiała się uprzejmie Fredka. — A ty? — Co ja? — zapytał Albert. Widać nie był słynnym myślicielem Einsteinem. Tylko imię miał po geniuszu. — Dlaczego tu jesteś? Wzruszył lewym ramieniem. Dlaczego tylko jednym? Zastanowiłam się przez moment. Może z lenistwa? Albo choruje na reumatyzm prawego? — Wolałbym o tym nie mówić… Wyraźnie speszył go nasz gromki śmiech. — Zasada regulaminowa numer dwa Pawilonu X brzmi: Trzeba bezwzględnie odpowiadać na każde pytanie. W ramach terapii grupowej — skomentowała Fredka. — Nawet gdybym zamordował matkę? — Naturalnie! — Rafał zrobił wielkie oczy. — Musiałbyś nam wytłumaczyć dlaczego. Czy źle gotowała fasolkę szparagową i to cię wkurzyło?
8 Albert zagryzł usta. Musiał być wcześniej zdrowo maglowany przez Knura. Inaczej nie mógłby tu zostać. O tym, czy się zajmie łóżko w trzyosobowym pokoju z różowymi firaneczkami, decydował on. I tylko on. Choć tak straszliwie śmierdział. Podobno to chorobliwe. — Dobra. Przeżyłem trzy lata w Bośni. — Gdzie? — Rafał musiał opuścić lekcję geografii, kiedy się uczono o byłej Jugosławii. — Trafiłem tam w… piekło. Zabijali Chorwaci, Muzułmanie i Serbowie. — Aha — zrozumiałam, o czym mówił. Choć wojna znana mi jest wyłącznie z obrazków w telewizji. — I masz problem? — Fredka pochłaniała już trzecią porcję koperkowej. — Bo to nie była moja wojna! Ja tylko po niej sprzątam! Za dużo krwi. Za dużo bimbru… Podano coś w buraczkach. Nie podobało mi się. — Chcesz? — wiedziałam, kogo o to zapytać. Fredce zalśniły oczy. —Jasne! — zabrała talerz i po chwili oddała mi wylizany do czysta. Rafał wydął wargi. — Wpuszczasz ją w maliny, Ewa! Wiesz, że jest bulimiczką! Wiedziałam. Ale wcale nie pojmowałam sedna tej choroby. Muszę spytać Knura, na czym polega problem Fredki. Bo ona sama nie wie. Lubijeść. Dużo, nerwowo i czasem połyka kęsy bez pogryzienia. A potem rzyga. Żeby to wszystko z żołądka wyrzucić. Też choroba. Pojawiła się Lenora. Takjąprzezywaliśmy, bo swoje rzeczy płukała w płynie o podobnej nazwie. Lenora mieszkała ze mną i Fred-kąw jednym pokoju. Miała problemy z matką. Od dzieciństwa. Tuż przed przyjęciem do „Gawędy” rodzicielka obcięła jej włosy na zapałkę. Choć wiedziała, że do zespołu przyjmuje się tylko dziewczynki z „końskimi ogonami”. Lenora przestała mówić. A potem zbuntowała się. Taki pokręcony szajbus. Święcie wierzy w telewizyjną reklamę. Wprost bezgranicznie. Ostatnio wcieliła się w krowę z czekolady milka.
9 — Kto to? — spytał Albert. — Lenora. — Wenus z Milo plus sto kilo. Rzeczywiście. Siedemnastolatka przypominała szczyt Giewontu. Krzyżyk na jej szyi miał mniej więcej taki rozmiar, jak ten na szczycie zakopiańskiej góry. — Jest w porządku! — skarcił go Rafał. Albert wyglądał, jakby się nie chciał podporządkować. Temu, co miał na talerzu, także. Słał ostrożne spojrzenia w kierunku ludzi, którzy go zewsząd otaczali. Może czuł się osaczony? Rozumiałam to. Sama często czułam się zamknięta, zatrzaśnięta w zakrzywionej czasoprzestrzeni. Duch miejsca? Styk ludzi, architektury, powietrza, koloru? — Twój imiennik, wielki Albert, twierdził, że można zniknąć, jeśli się zakrzywi czasoprzestrzeń — zaczęłam ostrożnie. Spojrzał uważnie. Miał brązowe oczy. Jak świeżo wyłuskany, dojrzały kasztan. Takie oczy miewają wyżły. Moja ukochana rasa. Natychmiast zaakceptowałam Alberta. — W porządku. Rozumiem. Zniknąłem już dwa razy. Fredce opadła szczęka. Jej sześćdziesiąt cztery zęby, czy ile ich tam miała, zastukały o brzeg szklanki z kompotem. — Znów zaczynasz, Ewa? Chcesz go zdołować? Jest tu nowy, sam sobie nie poradzi. Rafał ostrożnie zaczął rozwijać bandaż na małym palcu. Położyłam mu dłoń na ramieniu. Przestał. — Okay — wymamrotał. — Kisielu nie jadam. — To jest kompot — westchnęła Fredka. — Wszystko jedno. Nie jadam. W drzwiach wiodących z jadalni stanęła pani Basia. Jedyna, którą akceptowali wszyscy bez wyjątku. Była tak promiennie normalna na tle ludzi z Pawilonu X, że się to prawie nie mieściło w głowie. Rozglądała się z uśmiechem po sali, aż napotkawszy mój wzrok skinęła palcem. — Kto to? — Albert oblizał usta.
10 Basia prezentowała się wspaniale. Jasnoniebieska sukienka odsłaniała doskonałe nogi. Biust — na oko duża czwórka — rysował się miękko w zwojach bawełny. Tak, pani Basia robiła wrażenie. Na każdym. —Nasza Basia Kochana—odparłam.—Nie, nie ma nic wspólnego z kapelą o tej samej nazwie. Basia jest terapeutką. Pracuje razem z doktorem Kurzyną. — Inaczej zwanym Knurem — wyjaśnił Rafał. — Przyszła po ciebie, Ewa — westchnęła Fredka, patrząc pożądliwym okiem na nie wypity kompot. Też nie lubiłam rozgotowanych owoców. — Możesz zjeść to świństwo — podsunęłam jej miseczkę. — Życzcie mi powodzenia. — Tylko go nie denerwuj! — upomniał mnie Rafał. — Zezłoszczony Knur śmierdzi jeszcze gorzej. Wstałam, ostrożnie odsuwając krzesło. Nie lubiłam wizyt u doktora Kurzyny. Denerwował mnie. Miał okropny zwyczaj postukiwania fajką o blat biurka. Nie palił. Tylko stukał. Chyba też zdrowo szajbnięty. Jak każdy psychiatra. Ale podobno był niezłym fachowcem. Tak mówili ci, którzy stąd wyszli na dobre. Uśmiechnęłam się do Basi, maszerując w poprzek sali. Znad stolików odprowadzały mnie oczy współmieszkańców. Oczy błękitne, czarne, szare. A każde podszyte cieniem strachu. Bo tu, w tym sterylnym poziomkowym wnętrzu, gdzie nie było zbędnego sprzętu ani pyłku, czaił się przepotężny STRACH. Клиг czytał jakieś pismo. Pewno porno, bo schował je gwałtownie, gdy weszłam. Zawsze mnie trochę bawiło wnętrze tego pokoju czy gabinetu. W kącie stał plastykowy szkielet ludzki o imieniu Ludwik. Knur uparcie twierdził, że to kościec samego Beetho-vena. Tak dla draki. Nad Ludwikiem wisiał portret Jego Wysokości Cara Wszechrosji. Ostatniego cara, zastrzelonego z rozkazu Lenina przez bandę zwykłych morderców. Piękna twarz z przystrzyżoną 11 bródką wyłaniała się ze złoconych ram. Car patrzył surowo na boży ludek. — Jak życie, Ewo? Knur zawsze pytał w ten sam sposób. — Po bożemu. — Mam nadzieję, że znalazłaś tu przyjazne ci dusze. Ale zapamiętaj: żeby być pewnym przyjaciół, trzeba ich zmieniać! To zapewne jedna z tych sentencji, które wydrukowane i opra-wionę pstrzyły ściany gabinetu. Nie miałam żadnej szansy, by je wszystkie przestudiować. Usiadłam w fotelu obitym ciepłym, oliwkowym pluszem. Chociaż raz nie musiałam żyć pod presją różowości.
— Panie doktorze, kiedy mnie pan stąd wypisze? Uśmiechnął się niczym jaszczurka na widok dużej, soczystej ważki, która nieświadomie przycupnęła, zmęczona lotem, na kamieniu. — Nudzisz się czy męczysz? — Ani jedno, ani drugie. Chcę do domu. — Dom to pojęcie względne. Słuchaj — poruszył się i zaśmierdział. Zawsze tak się działo, gdy gwałtownie zmieniał pozycję. Zaczerpnęłam powietrza w płuca. Może uda się wcale nie oddychać? W porządku, nie będę się niczemu sprzeciwiała. Wtedy szybciej stąd wyjdę. — Opisz mi jeszcze raz tego ptaka. Wiedziałam, o co chodzi! Kiedy w końcu wypuszczono nas z porwanego samolotu, gdy dotknęłam mokrej ziemi, a raczej płyty lotniska, zobaczyłam ptaka. — Miał żółty dziób i czerwone oczy. Jedno oko… — Nie ma takich ptaków w Europie! Chyba że komuś uciekł z klatki! To, co opisujesz, jest podobne do tukana. Inaczej… piep-rzojada. On żyje w Ameryce Środkowej. To fikcja, Ewo. Od dawna staram ci się to wytłumaczyć. — Ma pan coś przeciwko fikcji? Czy muszę żyć, nazywając wszystko po imieniu? Bez odrobiny fantazji? —Nie.—Knur postukał fajką. Miał siwe włosy przetykane czar-12 nymi pasemkami, wąsy żółtozielone od nikotyny, bo choć przestał palić, wąsy nie zmieniły koloru, i bardzo śmieszne czoło pokryte ciemnymi plamkami. Knur był cały zaprzeczeniem rzeczywistości. -— Fikcja jest lekarstwem! Wspaniałym lekarstwem na cały ból świata! Fikcja jest pokarmem, jedzonkiem zaspokajającym głód na „coś innego” niż to, kim jesteśmy, niż to, co nam dostępne! Tak pisał Mario Vargas Llosa. Wiesz, kim był? — Nie. — Powiem ci innym razem. Wspaniały pisarz! Często widzisz tego ptaka? — Zaczynał mnie nudzić. Co mu miałam odpowiedzieć? Że nie widuję, ale widziałam? — Odpowiedz po prostu prawdę! Cholera, czyta w moich myślach? — Czy pan… —Nie, nie umiem czytać w myślach. Poprosiłem cię tu, bo mam wielki, wspaniały pomysł. — Na co? — Na teatr. Otworzyłam szeroko oczy. Teatr? Tutaj? W Pawilonie X? — Już coś takiego było… kiedyś — wyszeptałam, bo nie potrafiłam wydłubać z pamięci,
co i gdzie. — Jasne! U Durrenmatta, a także w Domu dla Obłąkanych, w Charenton. Pod Paryżem. Od wieków teatr służy celom terapeutycznym. Cała ludzkość potrzebuje fikcyjnej rzeczywistości. Ale mnie nie o to chodzi — zawiesił głos. — A o co? — O to… — zrobił pauzę — że sami napiszecie sztukę, sami ją wyreżyserujecie, dodacie akcenty scenograficzne, jakieś efekty świetlne… — Ludwik zagrzechocze kostkami? Spojrzał na mnie ze szczerym smutkiem. Poruszył się i zaśmierdział nie do wytrzymania. Znów zatrzymałam oddech. — Nie spłycaj problemu. Sztukę odegracie sami. I może uda się wyrzucić z zakamarków podświadomości to, co was gnębi.
13 To miało sens. Ale komu będzie się chciało uczyć tekstu? A jeszcze wcześniej go napisać? Miałam cały ocean wątpliwości. — No dobrze, ale jeśli ludzie nie zechcą? — Właśnie dlatego poprosiłem tu ciebie. Umiesz organizować przestrzeń wokół siebie. W tym samolocie… — Nie chcę o tym mówić! — Musisz. Inaczej to nie rozgryzione ziarenko zakiełkuje ci w duszy, urośnie w strzelistą sosnę, poprzebija szare komórki… — Dość! Nie chcę tego słuchać. Jestem normalna. — Jasne. Wszyscy jesteśmy normalni. To co, pomożesz mi? — Wahałam się. Wyczuł to, stary, szczwany lis. — Obiecuję, że będzie nad wami czuwać święty Krescencjusz! Przywracał wzrok ślepym i uzdrawiał opętanych. Zmarł w trzysta dziewięćdziesiątym szóstym roku. — Mówi pan, doktorze, że uzdrawiał opętanych? — Tak. Chcesz zobaczyć, jak wyglądał? Gdzieś tu mam… o, jest. Reprodukcja obrazu Giotta. Święty Krescencjusz… Spojrzałam i zamarłam ze zgrozy. Miał twarz Rodana. Terrorysty, który zginął, bo chciał mnie obronić! Czyja się nigdy nie wyzwolę? Doktor Kurzyna przyglądał mi się w napięciu. Czekał, że coś mu powiem, z czymś się zdradzę. Jego oczka wyglądały niczym okrągłe guziczki. Był cały wychylony do przodu. A chała! Nic nie powiem! Odsunęłam reprodukcję, może nieco zbyt szybko. — Przystojny. — Przypomina ci kogoś? Co za diabeł wcielony! Wszystko wie? Przestałam się opierać. Tak bardzo chciałam opuścić gabinet. — Tak. Przypomina mi tego… — Którego? — Tego… który mnie obronił! Doktor Kurzyna otarł wąsy. Nie wydawał się zadowolony z mojej odpowiedzi. — Nie oszukujesz?
14 Zdziwiłam się. — Nie, dlaczego? Knur schował portrecik do szuflady. — Powiem ci prawdę. Zawsze robię ten eksperyment ze świętym Krescencjuszem. Pokazuję go każdemu, kto siedzi naprzeciwko. — I co? — Każdy widzi w jego twarzy swego prześladowcę. Jeśli go ma, naturalnie. Lub wroga. Także wyimaginowanego. A tych mamy wszyscy. Ty zaś zobaczyłaś twarz wybawcy. Ciekawe… — Mogę już iść? Knur patrzył w okno. Duża gałąź bzu lub innego krzewu o szerokich liściach chwiała się na tle nieba. — O czym będzie sztuka? Zdziwiłam się. — Myślałam, że to pan… nam… — Że ją wymyślę? Ani mi to w głowie! Chcielibyście przeżuwać coś, co już dawno zostało napisane, opowiedziane, przetrawione? Jakiegoś Czechowa, Gogola, Szekspira? — Chyba nie — wymruczałam zasępiona. Choć pomysł sam w sobie mógł być zabawny, nie bardzo mi się chciało tracić czas i energię na dyrygowanie zespołem ludzi dziwnych, połamanych psychicznie i niezorganizowanych. A tego się po mnie śmierdziel spodziewał. — To co? — Pomyślę — powiedziałam, żeby się odczepił. — Genialne w swej prostocie! — Zanim wstał, żeby się pożegnać i zaśmierdzieć, wyprysnęłam za drzwi. Do diabła! Czy nikt mu nie powiedział, że zatruwa powietrze? Blanka szła od strony pomieszczeń kuchennych, do których pensjonariusze właściwie nie mieli wstępu. Podobno kucharka, zresztą doskonała, mówiła, że nie życzy sobie żadnych świrusów, bo jej
15 mogą napluć do zupy. Blanka trzymała w ściereczce kulę świeżego ciasta. — Dla Michała?—uśmiechnęłam się, wreszcie oddychając swobodnie. Tu pachniało piernikiem. Takim domowym, na miodzie, z orzechami i polewą czekoladową. — Tak. Miętosił swoje ciasto, aż się zrobiło szare z brudu. — Właściwie… dlaczego to robi? Blanka spoważniała. Była wysoką blondyną z regularnymi rysami i orlim nosem. Wyglądała na góralkę z okolic Murzasichla. — Bo lubi. — Jej głos przypominał bryłę lodu w szklance pełnej whisky. — Musisz to zaakceptować. — Ależ akceptuję! Nie przeszkadza mi to, że prawie dorosły mężczyzna chodzi wszędzie z kulą ciasta. Kruche czy na makaron? Nie dała się wyprowadzić z równowagi. Jak oni wszyscy. Mówiąc „oni”, miałam na myśli personel Pawilonu X. — Kruche ciasto źle się miętosi — powiedziała lekko. — Gotowałaś kiedyś? Kiedyś! Kiedy to było? Przed tymi wszystkimi przypadłościami losu, jakie spadły na mnie niczym śnieżna lawina. — Owszem. Kiedy byłam mała, pomagałam mamie wycinać z ciasta gwiazdki. A potem piec je na blasze. Blanka w błękitnej sukni, taka tu panowała moda dla „kwalifikowanych”, w odróżnieniu od „pomocniczych”, którym przysługiwał pomarańczowy, niczym w kamizelkach robotników torowych, oparła się łokciem o parapet. Za ciągiem korytarzowych okien paliły się płomieniem kępy floksów. Z ogrodu dochodziły odgłosy gry w piłkę. Mała fontanna, zręcznie ukryta wśród zielono-różowych hortensji, wyrzucała wodę cieniutką strużką. — Byłaś u doktora Kurzyny? — Tak. I teraz wietrzę płuca. To było jawne świństwo. Ba, cała prowokacja. Wszyscy wiedzieli o dziwnej przypadłości szefa Fundacji, ale otaczał ją powszechny mur milczenia. Blanka nie mrugnęła nawet powieką. Doskonale czysta i zadbana spojrzała mi prosto w oczy.
16 — Widziałam kiedyś pokaz mody szalenie oryginalny. Dziewczyny, wszystkie, miały na twarzach jednakowe białe maski. — Dobre! Kupuję! — Moja wyobraźnia przestrzenna zadziałała. — Co prawda doktor nie miał na myśli pokazu mody, lecz teatr, ale… można to skojarzyć! Odchodziła prosta jak drut. I czy mi się tylko przywidziało, że próbowała… miętosić ciasto? — Co myślisz o Blance? — spytała mnie Fredka, gdy zderzyłyśmy się w drzwiach do ogrodu. — Pilnowałabym przy niej nawet drobnych. — Słodki Igor twierdzi, że Blanka to tutejszy mózg. Centrum dowodzenia. Zdziwiłam się. — Dlaczego mówisz o swoim bracie „słodki Igor”? Już dawno chciałam cię o to zapytać. Spłoszyła się. — Znam regulamin. I wiem, że trzeba odpowiedzieć. Zresztą na terapii grupowej i tak byś się dowiedziała. Sypialiśmy ze sobą. Od kiedy pamiętam. — Aha. Boże, że też nikt nie nauczy mnie ostrożności w zadawaniu pytań! No, do diabła, nigdy mi na to nie zwracano uwagi. Ani mama, ani ojciec. Jeśli ten sam błąd powtórzą wychowując mojego braciszka Jacusia… no, nie wiem, co będzie. Fredka przyglądała mi się z uśmiechem. — Ewa, nie świruj. W każdym razie więcej, niż trzeba. Igor nie j est zły. Uwielbia mnie. Jesteśmy bliźniakami. Mama nie żyj e od sześciu lat. Cóż… tak wyszło. Kocham go jak brata i jak mężczyznę. Ale koniecznie chcę się uwolnić od tej drugiej miłości. Dlatego tujestem. Wydmuchałam powietrze z płuc. Czego się jeszcze dowiem w tym egzotycznym miejscu za wysokim, białym murem? Że Marsjanie wylądowali, ale ominęli nas szerokim łukiem, bo na innych planetach wieść gminna niesie, że tu mieszkaj a^gSfpTjs^I do wykorzystania jest tylko kucharka. Ewentualnie гкдагу stręz^B^ły puł-
(3 Nv yi 2-Lot nad… 17 VI* ^ £) kownik zresztą. Podobno z jego odznaczeń można by zrobić zderzaki do samochodu. Tyle blachy w najlepszym gatunku! Razem z Fredkąwyszłyśmy na ścieżkę wiodącą w kierunku dawnej oranżerii. Bo i taka tu była. Już z daleka rozpoznałyśmy tony fagotu. Brzmiały nisko, potem unosiły się ponad rabatki żółtych nagietków, by wreszcie ulecieć hen, za kępę brzóz. A może i dalej, do świata tak zwanych normalnych ludzi. Michał grał jak w transie. Przysiadłyśmy na drewnianej belce, która nijak się miała do wymuskanego ogrodu. Ale była w dotyku ciepła, trochę szorstka, bardzo domowa. Czułyśmy powiew wiatru, zapach macierzanki i prawdziwą lekkość bytu. Tfu, do diabła z literaturą! Fredka miała tę dobrą cechę, że nigdy się nie narzucała. Inteligentna, choć z ogromnymi brakami w wykształceniu, umiała milczeć, gdy od niej tego oczekiwano. — Gra jak anioł. — Kochają. — Córkę prezydenta Clintona? — Tak. Westchnęłam. Żal mi było miłego dwudziestolatka. — Mówią że miłość to stan chemiczny mózgu. — To za trudne dla mnie — Fredka odrzuciła z czoła pasmo kruczoczarnych, gęstych włosów. — Michał nie ma żadnych szans. — Słyszałam, że prezydent USA przyjedzie do Warszawy — powiedziałam to głośniej, niż trzeba. Poczułam dłoń na ustach. I zduszony świst tuż przy uchu. — Cicho, wariatko! Jeszcze usłyszy i ucieknie! Westchnęłam. Rzeczywiście, jestem chwilami bezmyślnym cielęciem. Od dwóch miesięcy uczę się tego miejsca, spraw, ludzi. Co mówić, czego nie. A przecież sama wybrałam Pawilon X. Nikt mnie nie zmuszał. Wręcz przeciwnie. Rodzice mieli poważne zastrzeżenia. Ale szukałam swojego miejsca na ziemi. Chwilowo takiego jak to. Żadnych krat, bram najeżonych drutami pod prądem i tym podobnych bzdur, o których naczytałam się sporo. Można wejść i wyjść przez elektronicznie sterowaną furtkę. Jest tylko jeden problem: nie można już wrócić. Nigdy. Regulamin wyraźnie precyzuje prawa i obowiązki. Michał skończył grać. Nie widział nas. Za to my widziałyśmy, z jakim trudem pokonuje okienny parapet. Mając obok otwarte drzwi. — Dlaczego idziesz tędy? — spytałam. — Szukam nowej drogi do Indii. — Jasne. Nasza Basia Kochana dopadła nas wśród floksów. Z miłym uśmiechem wyciągnęła dłoń
do Fredki. — Idziemy poczytać. Fredka jęknęła może ciut za głośno. — Znowu o Sądzie Ostatecznym? Basia roześmiała się perliście. — Czyżbyś niczego nie zrozumiała? Twoją wiedzę o końcu naszego wieku trzeba by oglądać pod mikroskopem! Idziemy, Fredziu. Pogadamy o ciemnej stronie psychiki ludzkiej. No? Fredka przestała się buntować. Nie pożegnawszy mnie nawet spojrzeniem, powlokła się za Basiąniczym cielę na rzeź. Czy oni tu stosująjakąś przemoc wobec nas? — pomyślałam głupio i zaraz się roześmiałam w duchu. Bez sensu! Nikt nikogo nie hipnotyzuje, nie stosuje moralnych przymusów. Chodzą sobie błękitni i piękni po ogrodzie, wyłapując od czasu do czasu ofiary. A potem je przesłuchują skrobiąc dusze jak marchewki. Podobno to pomaga w pozbyciu się niebezpiecznej politury, która mogłaby się zamienić w skorupę nie do rozłupania. Mamy stąd wyjść czyści, kryształowo przezroczyści, pozytywnie nastawieni na nadejście Nowej Ery. A ona tuż, tuż. Za progiem. Trzeba przedtem tylko usunąć problemy i wy-reperować podświadomość. Jak stare skarpetki. Byłam rozkojarzona. A to stan ducha dawniej mi nie znany. Postanowiłam powrócić do ludzkości. Lenora prała stos majtek. Z przyjemnością zanurzała duże, pulchne dłonie w czerwonym cebrzyku pełnym piany. Wyglądała jak słoń 19 kąpiący się w rzece. Pławiła się w rozkoszy, wyciągając w górę kolejne części garderoby. — Widziałam ducha — powiedziała radośnie, gdy się koło niej zatrzymałam. — Co takiego? Jakiego… ducha? — Normalnego. Przełknęłam ślinę. Tu nic nie było normalne. A tym bardziej duch. Lenora nie była wariatką, tylko szesnastolatką z problemem bezgranicznej wiary w telewizyjną reklamę. I brakiem akceptacji w świecie dorosłych. Jeśli wystawimy sztukę teatralną, to zarezerwuję dla Lenory rolę królowej-praczki. Może się dowartościuje. Ale sprawa ducha nagle rozpaliła moją wyobraźnię. Dziewczyna nie majaczyła. Mówiła o ciele astralnym jak o czymś najnormalniejszym w świecie. Postanowiłam podrążyć temat. — Jak wyglądał? Spojrzała na mnie znad cebrzyka. Uprany stos bielizny piętrzył się w drugiej misce. Bladoniebieskie oczy Lenory w jasnej, prawie białej oprawie, miały wyraz łagodnej krowy żującej z przyjemnością chrupiącą trawę. — Co ty, Ewa? Nie wiesz, jak wygląda duch? Potrząsnęłam grzywką. Odgarnęłam jąpalcami. Była już tak długa, że właziła do oczu.
— W białym prześcieradle, z łańcuchem i żelazną kulą u nogi. Roześmiała się. Brzmiało to trochę jak beczenie. — Ty chyba nie widziałaś żadnego nowego filmu? Ta twoja kula u nogi jest chyba z dziewiętnastego wieku! Możliwe. Rzeczywiście nie oglądałam telewizji. A już na pewno nie głupoty z gatunku amerykańskiego horroru o inwazji mró-wek-mutantów i trupów wstających z trumien. — Więc, u Boga Ojca, odpowiedz na zadane pytanie: Jak wyglądał duch, którego widziałaś? Dokąd powędrował i kiedy to się działo? Lenora wyjęła dłonie pokryte bąbelkami piany. Przyglądała im się, jakby je widziała pierwszy raz w życiu.
20 — Godzinę temu. W krzakach. Duch miał kaptur, długie coś na sobie. Płynął przez rabatki. — Płynął? W powietrzu? Zawahała się. Starała się być precyzyjna. — No… tak to wyglądało. — W tamtych krzakach? — na wszelki wypadek wskazałam miejsce wyciągniętym palcem. Skinęła głową. — Do licha! — mruknęła. — Tyle mydlin zostało. Nie masz czegoś do prania? W perle trzeba prać! Miałam. Cały stos. Wyciągałam czyste koszulki, jak długo były, nie przejmując się zbytnio brudami. Teraz zrobiło mi się głupio. — Nie będziesz prała moich rzeczy! — Bo co? — zdziwiony wzrok zmusił mnie do zmiany tonu. — Przecież wiesz, że to lubię. — No tak, ale każdy powinien być odpowiedzialny za siebie. Wyraźnie nie zaskoczyła. — Chcesz powiedzieć, że aby zjeść bułkę z szynką, sama sobie bułkę upieczesz, wyhodujesz świnię, zarżniesz i przerobisz na wędlinę? Jezu Chryste, ależ była upierdliwa! Wiedziałam, że jej potrzeba prania jest nie do zaspokojenia. Poddałam się. — Okay. I piękne dzięki. Zaraz ci przyniosę niezły stosik. Może chociaż pomogę wypłukać? Potrząsnęła ostrzyżoną na zapałkę głową. — Mowy nie ma. To mnie dobrze usposabia do życia. Poza tym wiem, gdzie upchnęłaś stos brudów. Wolę, żeby pranie było jeszcze bielsze. Mogę je wziąć? Puściłam do niej oko. — Miałam taką nadzieję. Sama nienawidzę prania i prasowania. Uważam jednak, że to nie do końca w porządku. Wzruszyła ramionami. — Tam był ten duch — pokazała dłonią w kierunku przekwitłego jaśminowca. — Sprawdź.
21 Nie było wyjścia. Zaintrygowała mnie tą pływającą w powietrzu zjawą w kapturze. Należało sprawdzić. Porzuciłam Lenorę i wolnym krokiem, bez przyspieszania, udałam się w osypany spadającymi płatkami krzak gęstej zieleni. Rozgarniałam rękami gałęzie, jakbym się spodziewała co najmniej gniazda kukułki. Niczego, oczywiście, nie było. I najprawdopodobniej wylazłabym z tej zieleni, gdyby mój wzrok nie padł przypadkiem na coś błyszczącego, leżącego na ziemi tuż obok korzenia. Schyliłam się i podniosłam. Zanim mój wzrok rozpoznał ową zdobycz, skuliłam się cała w sobie. Na czoło wystąpiły krople potu. Wiedziałam, co trzymam w palcach ubrudzonych wilgotną ziemią. Widziałam takie same rozrzucone po miękkiej wykładzinie samolotu. Tego, w którym przetrzymywano mnie wiele godzin. Żółtawy metal o obłym kształcie i spłaszczonym czubku był ni mniej, ni więcej, tylko pociskiem rewolwerowym. Skąd się tu wziął? W gęstej zieleni osypanej niczym pudrem płatkami jaśminowych kwiatów? Zacisnęłam dłoń, czując chłód metalu. — Czyżby dalszy ciąg koszmaru? Znów terroryści? — wyszeptałam podnosząc głowę. I wtedy zobaczyłam cień. Gdzieś tam, za kępą berberysów, tuż obok muru okalającego całą posesję. Poczułam, jak mróz przechodzi mi po kościach, a w krtani zasycha. Przełknęłam ślinę i zamrugałam powiekami. Niczego nie było. Zwidy? Wyobraźnia podsunęła wizję? Zmaterializowała się opowieść Le-nory, bo chciałam, żeby tak się stało? Tkwiłam niczym słup soli, miętosząc w dłoni złotawy kawałek metalu i wypatrując ducha na tle ciemniejącego ogrodu. — Wrosłaś czy medytujesz? — usłyszałam i o mało co nie przysiadłam ze strachu. Głos Tomka brzmiał ciepło i normalnie. Tomek był sekretarzem w biurze i specem od szyfrów. Nas traktował niczym siostry i braci, bowiem kiedyś zaufał Buddzie, uwierzywszy w reinkarnację. Podobno spędził rok w Indiach na medytacjach u guru w północnym Pendżabie. Wrócił, ponieważ ścigała go rodzina pewnej nadobnej Hinduski. Ale może to tylko plotki. Fredka lu-22 biła plotkować. Szczególnie gdy dotyczyło to czyichś ekscesów miłosnych. — Widziałam ducha — powiedziałam spokojnie. — I znalazłam pocisk. — Otworzyłam dłoń. — Skąd się tu wziął? To… niebezpieczne. Wzruszyłam ramionami. — Pocisk bez rewolweru nie jest niebezpieczny. Pamiętaj, że jestem ekspertkąod broni. Spojrzał mi w oczy. —Nie przesadzaj, Ewo. Wiem, co ci się przydarzyło. Ale wiem też, że tego nie powinno tu być. Nie tutaj. Zacisnęłam wargi. Miał rację. Choć na zdrowy rozsądek na pokładzie samolotu też nie powinno być superszybkostrzelnych automatów. A były. — Zachowam na pamiątkę. A co do ducha…
Nie roześmiał się. Był poważniejszy od cyrkowego klauna tuż przed wejściem na arenę. — Bywają. Nie trzeba się ich bać. Jeśli się pokazują, nie mają złych zamiarów. Te, które szkodzą… zjawiają się o świcie. Przed wschodem słońca. Odszedł, skrzypiąc sandałami po wyżwirowanej ścieżce. Zostawił mnie obok krzaka, z otwartymi ustami i głową pełną pytań, na które nie było odpowiedzi. — Pierwsze słyszę o duchach przed wschodem słońca — wymruczałam, zawracając obok klombu z żółtymi nagietkami.—Może jakieś indyjskie… Lenora prała w najlepsze. Stos moich bawełnianych koszulek był imponujący. Nie chciałam przeszkadzać. Ale tuż przy drzwiach do pawilonu wlazłam na Gretę V2. — Dobrze, że cię widzę, Ewo. Może mogłabyś mi pomóc… Greta V2 prosząca o ratunek to było coś nowego. Nazwana tak jak pewna broń z drugiej wojny światowej, odznaczała się niemieckim drylem, oszczędnością w słowach i bawarską precyzją. Choć mieszkała w Polsce od trzydziestu lat, jej język wciąż się potykał na 23 świszczących spółgłoskach. Za to zastrzyki robiła genialnie. I obsługiwała całe tutejsze laboratorium, do którego nikt z nas nie miał nawet zamiaru zaglądać. — Co mogę zrobić? — Przyjechał do nas Amerykanin. To znaczy Polak… — W czym problem? Greta zmarszczyła nos. Zawsze tak śmiesznie marszczyła swój długi spiczasty nochal. Wyglądała niczym Pinokio z opowieści o chłopczyku wystruganym z drewna. — Jest taki… niesssskoordynowany… — A kto tu jest skoordynowany? — mruknęłam półgłosem. — Ani pacjenci, ani psychoterapeuci. Skarciła mnie surowym spojrzeniem. Zaczęłam się dziwić. W duchu. Pacjentów, nie, o nas nikt tak nie mówił, raczej pensjonariuszy przyjmował osobiście doktor Kurzyna. Papierami zajmował się Tomek. Greta panowała całkowicie nad laboratorium i salami zabiegowymi. To było jej królestwo. W podziemnej kondygnacji, gdzie wszystko było lśniące i wypucowane. Nawet rury centralnego ogrzewania pomalowano na niebiesko. — Udam, że nie słyszałam, co powiedziałaśśś. — To „ś” w jej bawarskich ustach zaświszczało złowróżbnie. — Wiem, że między sobą uważacie Pawilon X za jakiś, no… — Dom wariatów — podpowiedziałam usłużnie. —Właśśnie. To znaczy… nonsens! —Podniosła nieco głos, choć to było surowo zakazane. Cały personel miał obowiązek zwracać się do nas z należytym szacunkiem i traktować niczym śmierdzące jajka. — Jesteśmy pozarządową Fundacją na Rzecz Zdrowia Psychicznego —wyszeptała nabożnie. Sama ta nieco przydługa nazwa wprawiała ją w hipnozę. — Nasze fundusze pochodzą wyłącznie od prywatnych sponsorów. Dlatego połowa z was nic nie płaci.
— Dzięki. Wiem o tym. Greta się lekko zacukała. — Nie mówię tego, żeby cośśś sugerować… tylko żeby ci uzmysłowić, że wszyscy tu jesteśmy ludźmi dobrej woli. Musimy sobie
24 nawzajem pomagać. Dlatego zwróciłam się do ciebie… —Nie przerywałam. Byłam ciekawa, jak zechce to uzasadnić. — Masz w sobie cośśś… charyzmatycznego… — O! — Byłam wstrząśnięta. — Nie wiedziałam! — Gadałam, co mi ślina na język przyniosła. Trochę mnie zaskoczyła. Człowiek ni stąd, ni zowąd dowiaduje się, że jest charyzmatyczny! To brzmi co najmniej, jakby był świętym. Za życia. — Pójdę do nieba? Poruszyła się. Jej błękitny fartuch, nieskazitelnie wyprasowany, szeleścił krochmalem. — Ewa stara się utrzymać na tym, no… — Na poziomie. — Ja. Właśśśnie. — Znów zaszeleściła niczym jaszczurka. — Ten chłopak jest Polakiem. Ale mieszka w Chicago. — Pewnie ma gangsterską duszę! — roześmiałam się. — Czytałam gdzieś, że Chicago to melina terrorystów, gangsterów i… Przestraszyła się. — Co też ty, dziecko! To duże amerykańskie miasto. Pełne polonusów. Jego matka jest osobą bardzo majętną, więc… Teraz wszystko stało się jasne. Greta długim nosem poczuła sponsora! Z kobiecobawarskąintuicjąwywąchała jakieś grube zielone. No, nic w tym złego. Nasz pobyt w tutejszym raju był zapewne dość kosztowny. — Jednym słowem chce pani temu chłopakowi nieba przychylić. Ile ma lat? Przyjrzała mi się nieco krytycznie. W dżinsach z dziurą na prawym kolanie i ostatniej czystej koszulce z wizerunkiem Stinga prezentowałam się chyba niezbyt erotycznie. — Dwadzieścia. Jeździ na wózku inwalidzkim. Przestałam się uśmiechać. — Dlaczego? — Nie powinnam… — zaczęła i zawiesiła głos. — Musi pani. Jeśli mam w czymś pomóc. Tu i tak nic się nie uchowa. Żadna tajemnica. Na zajęciach grupowych… — Tak, tak! — przerwała mi, węsząc swoim długim organem 25 powonienia w stronę jadalni. Pewnie wyczuła, co podadzą na kolację. — On albo ma amnezję, albo symuluje. Podniosłam na nią wzrok. — Co takiego? I z tą amnezją, bo rozumiem, że zapomniał o bożym świecie, jeździ na wózku? — Nie zmuszaj mnie do zdradzania… — Lekarskich tajemnic? Pani Greto, wóz albo przewóz! Albo wszystko, albo nic! W
końcu nie muszę pomagać gangsterowi z Chicago! Wiła się niczym wąż boa. I chciała, i bała się. Pewnie Knura. —Doktor Kurzyna go zbadał. Podejrzewa amnezj ę dysocj acyjną. — Po polsku proszę. Nie jestem specjalistką. Przynajmniej na razie. Kiwnęła głową. Zza ogrodzenia dobiegł odgłos silnika na pełnych obrotach. Jakiś samochód zatrzymał się przed wejściem. — Dobrze. Słuchaj, bo nie mam zbyt dużo… — Czasu? — Właśśśnie. Zaburzenia dysocjacyjne to reakcja na stres. Na jakieśśś straszne przeżycie albo na całe pasmo problemów, które trudno samemu rozwiązać. — Albo na złe traktowanie — powiedziałam głośno, trochę myśląc o sobie. — Tak. Albo na wszystko po trochu. Takie zaburzenia przyjmują różne formy: człowiek przestaje mówić albo chodzić, albo pamiętać. — Aon? — Przestał chodzić. Mówi i pamięta. Ale… wybiórczo. — To, co chce, tak? —Tak. Ma na imię Wiktor. Na nazwisko Smolarek… właśśściwie. — Jak to właściwie? — Bo jego matka wyszła drugi raz za mąż za Amerykanina o nazwisku Esteban. — On też z pochodzenia Polak? — Nie. Jest Latynosem. I w tym problem. Wiktor go nie zaak-.
26 ceptował. Jego prawdziwy ojciec zginął w wypadku samolotowym pół roku wcześniej. W tajemniczych i nie wyjaśnionych okolicznościach. Zostawił syna, wdowę i potężny majątek. — Pewnie sieć sklepów z pierogami! Tupnęła nogą. To już było solidne wykroczenie. Ale musiałam ją nieźle wkurzyć. — Nic takiego. Imperium farmaceutyczne. — Wiktor siedzi na wózku od śmierci ojca? — Tak. Słuchaj, dość szczegółów. Trzeba koniecznie postawić chłopca na nogi. Więc jak? Zaintrygował mnie dwudziestolatek, który woli wozić tyłek na elektrycznym wózku, choćby i najnowszej generacji, zamiast grać w tenisa czy też w tę amerykańską piłkę, której nikt w Polsce nie rozumie. — Mogę spróbować. Czy on chociaż… ładny? Greta V2 spojrzała na mnie z niesmakiem. — Nie masz go uwieśść ani zaciągnąć do ołtarza, tylko wyjąć z wózka! — zaświszczała wyraźnie zła. Nie zamierzałam ułatwiać jej zadania. — Gdzie on jest? Wskazała nosem na otwartą bramę. Jej organ powonienia chyba wydłużył się jeszcze bardziej. — Zajechał. ^ Spojrzałam i zamarłam ze zgrozy. Żwirową alejką podążało coś w rodzaju skrzyżowania samochodu z ławą na dwadzieścia pięć osób. To coś, w kolorze śmietany, miało z obu stron sześcioro drzwi, sześć okien, przez które niczego nie można było dostrzec. Szyby przyciemnione wyglądały na kuloodporne. — Będziemy tu kręcić serial „Dynastia”? Co on tym wozi? Harem czy ziemniaki na targ? Niestety, nie uzyskałam odpowiedzi. Greta V2 kurcgalopkiem sadziła przez trawnik, nie bacząc na wypielęgnowane rabatki. — Żeby czymś takim jeździć po naszych dziurawych drogach, trzeba mieć niezłe zaburzenie, to, no… jak mu tam… dysocjacyjne!
27 W dali rozległy się tony fagotu. Wiedziałam, że gra Michał. To mnie zawsze wspaniale uspokajało. — Co się stało? Michał przerwał koncert, sięgając do chlebaka po swoją kulę z ciasta. Kiedy nie grał, musiał ją miętosić. — Widziałeś ten samochód? — Jaki? — zdziwił się szczerze. — Nieważne. Przyjechał do nas nowy pensjonariusz. — Jeszcze jeden nowy? — zmartwił się. — Dość już Einsteina! Nie lubiliśmy natłoku. Każdy nowy był jakimś zagrożeniem dla pozostałych. Trzeba się było uczyć imion, znać przynajmniej w zarysie przebieg choroby lub jej skutki. Zaakceptować odmienność. — Bogacz amerykański. — Bill Clinton z córką? —jego palce pracowały bez wytchnienia. Ciasto nadawało się już do wyrzucenia na śmietnik. — Nie, Michał, nie! Wiem, że kochasz się w Chelsea. Ale to nie prezydent. Tylko Wiktor. Jeździ na wózku. Doleciał do nas miękki głos. Należał do postawnego mężczyzny o barach niczym Stallone. W filmie „Rambo III”. —Jezu, to ten… Wiktor?—Michał przysiadł z ciastem w lewej dłoni. — Nie. Z auta wyjechał wózek inwalidzki. Samochód był specjalnie przystosowany. Siedział w nim szczupły blondyn w bejsbolowej czapeczce. Tyle tylko udało nam się zobaczyć spomiędzy krzaków. Wózek, kierowany wprawną dłonią, zniknął wewnątrz pawilonu. Kremowy jamnik, nie mogąc zawrócić, zaczął się wycofywać, błyskając tylnymi światłami. Facet w marynarce dziwnie wypchanej pod lewą pachą rozmawiał z Tomkiem. Zabrzmiał gong. Dobrze, bo już zgłodniałam. — Idziemy — szturchnęłam Michała. — Czuję smażoną rybę! W sali jadalnej panował miły gwar. Trzydzieści parę osób w różnym wieku, od piętnastu do dwudziestu dwóch lat, pracowicie wy-28 pluwało ości ze smażonego karpia. Fredka przełykała ślinę, wpatrzona w górę ziemniaków na moim talerzu. Wiedziała, że ich nie tknę. — Dasz? — widelec zawisł w powietrzu. Podsunęłam jej talerz.
— Tylko nie wywal na świeży obrus. — Nie wywalę. Albert ostrożnie dłubał palcami w zębach. — Do diabła z rybą! — wyjął ość, bacznie się jej przyglądając. — Domknij zgryz, bo ci rozum przecieka! — warknął Rafał. Zdziwiłam się, że jest zły. Rafał był uosobieniem łagodności. Poza rzadkimi momentami, gdy drapał wszystko, co się zdrapać dało. Einstein nie zareagował. — On ma goryla — powiedział, gdy już uporał się z rybą. — Osobistego. — Kto? — Fredka miała usta wypchane moimi ziemniakami. Pytanie zabrzmiało jak „chto?” — Ten nowy. Który jeździ na wózku. — Nazywa się Wiktor — oznajmiłam czując, jak maleńka szpileczka wbija mi się w dziąsło. Zastosowałam dyskretnie manewr Alberta: wsadziłam palec do ust. Uff, udało się! — Jest Amerykaninem polskiego pochodzenia. Podobno bogaty jak… — zawahałam się, gwałtownie szukając porównania. — Jak szejk naftowy? — Fredka uporała się z ziemniakami. Teraz zerkała na nietkniętą surówkę Rafała. — Mogę? Rafał bez słowa przysunął jej miseczkę. — Nie lubię żuć surowizny. Czuję się jak królik. — Mówię, że ma goryla — upierał się Albert. — Facet przed trzydziestką. Bary i marynara wypchana muskularni. — A broń pod lewą pachą! — dorzuciłam. Fredka wyglądała jak foka karmiona rybami. Spomiędzy zębów wystawały jej cienkie wiórki tartej marchwi. — Skąd wiesz? — Widziałam, jak przyjechał. Ale teraz gdzieś się zapodział. Ciekawe, czy będzie mieszkał z Wiktorem w jednym pokoju.
29 Albert przecząco pokręcił głową. — Nie. Podejrzałem, jak się instalował w domku ogrodnika. — Tym na końcu ogrodu? Tym białym? — Rafał węszył sensację. Nerwowo odwijał bandaż z lewej dłoni. Uspokoiłam go, kładąc mu rękę na ramieniu. —Zawsze się zastanawiałam, co tam jest w środku. Nasz ogrodnik przyjeżdża rowerem z miasteczka. — Teraz wiesz, że to melina goryla. Pokiwałam głową. — Jasne. Dyskretna obserwacja. Tu, wewnątrz pawilonu, nic milionerowi nie grozi. Chyba że my. Przekręciłam głowę, by się uważniej przyjrzeć Albertowi. Miał koszmarne wspomnienia z wojny w Bośni, gdzie Muzułmanie rżnęli Serbów i odwrotnie. A także Chorwaci, którzy ich wyrzynali. I odwrotnie. — Czym moglibyśmy mu zagrozić? Albert zamyślił się głęboko. Pochłonął rybę i ziemniaki. — Możemy go szantażować. — Po co? — Fredka rzucała spojrzenia na prawo i lewo. Najwyraźniej coś by jeszcze zjadła. — Dla pieniędzy. Możemy go porwać i zażądać okupu. Rafał popukał się widelcem w czoło. — Zupełny szajbus. Albert, nie główkuj, nigdy nie będziesz Einsteinem! Never. Chłopak posmutniał. Widać miał potrzebę wyróżniania się. — A co mam robić, kiedy głos mi tak mówi? Spojrzałam na niego z ciekawością. — Jaki głos? Fredka przestała gmerać w rybim szkielecie. — Słyszysz głosy? —Tak. Chyba… z braku bimbru. One mi każą robić dziwne rzeczy. Przeraziłam się. To było coś nowego. — Mówiłeś o tym Knurowi? Skinął głową. Miał takie ładne włosy koloru miodu. I łagodne spojrzenie skośnych oczu.
30 — Mówiłem. Także i o tym, że mieszkaliśmy w zupełnie zrujnowanym domu. Pod podłogą. Serbowie wiedzieli, że jesteśmy Polakami. Ale wojna to straszna rzecz. Każdy obcy to wróg. Wtedy już zacząłem je słyszeć. — Co na przykład? — Żeby zabić. Jasny gwint! Był ode mnie młodszy o rok. I starszy o sto lat. Ja z moim wspomnieniem nijak się miałam do tragedii, którą przeżył. — Długo tam siedzieliście? — Chyba z pół roku. Jedliśmy tylko to, co się dało wygrzebać na polu. No… nie chcę już o tym. — Będziesz musiał się uporać ze wspomnieniem. Tak trzeba. Zaakceptować to, co się zdarzyło. I żyć przyszłością. — Mówisz jak Knur. Wzruszyłam ramionami. Już taka byłam. Akceptowałam to, co wydawało mi się sensowne. A Knur, choć śmierdział niczym amerykański skunks, był wspaniałym lekarzem. — Stoi tam — powiedziała Fredka, odgarniając włosy. — Kto? — Ten… no, goryl Wiktora. Rzeczywiście. Stał z boku korytarza prowadzącego do jadalni. Tuż obok olbrzymiej draceny wyciągającej swoje wąskie zielone pędy ku oknu. Był wysoki, toteż dracena nie należała do roślin, wśród których powinien się ukrywać. — Mam się nim zająć — wybąkałam. — Gorylem? — Trzy pary oczu wyglądały niczym deserowe talerzyki. — Nie gorylem, Wiktorem — westchnęłam. — Greta mnie o to prosiła. On jest tym, no… ma amnezję. — Co ma? — Fredka ścigała wzrokiem kelnerkę roznoszącą porcje piernika. — To taka choroba. Z powodu silnego stresu przestał chodzić. Rafał przyglądał się piernikowi, jakby to była porcja pieczonych glist.
31 — Rozumiem, że nic mu nie jest. — Pogrzebał widelcem. -Dobre — skonstatował. Piernik był na miodzie, z migdałami. Jedli go wszyscy ku żalowi Fredki-bulimiczki. — Jest mu — odparłam nieco niegramatycznie. — Nie może chodzić. — To znaczy, nie chce. Może, ale nie chce. Blokada w mózgu. Naśladuje szajbusa. Dlaczego ty masz go niańczyć? Nie odpowiedziałam. Nie jestem taką idiotką, żeby się przyznać do „charyzmatycznego charakteru”. Czyli prawie do postawy świętej Teresy. — Nie mam pojęcia — skłamałam gładko. — Ale pewnie sama nie dam sobie rady. Więc może… — O, nie! — Rafał uniósł obie zabandażowane dłonie. — Nie dam się wrobić! Mam gdzieś Amerykanina razem z jego milionami! Nie będę się upokarzał. Jeśli facet nadwerężył nadgarstki, taszcząc szmal do banku, to jego sprawa! — Jesteś okropny! — skrzywiłam się. — Przynajmniej wiem teraz, co się stało z dzieckiem Rosemary! Albert parsknął śmiechem. — Ona mówi o filmie Polańskiego. Dziecko pochodziło od szatana. Ale w pewnym sensie popieram Rafała. Dzielenie zysków nie jest moją religią. — Pieprzeni inteligenci! — syknęła Fredka wściekle. Nikt jej nie podarował ani okruszyny deseru. — Gadacie o rzeczach, których nie rozumiem. Ewa, ja ci mogę pomóc. Zresztą może coś mi kapnie z tych milionów. Wiesz… moglibyśmy urządzić przyjęcie. Na tym się znam. Powiedz Blance, żeby kucharka upiekła coś… bo ja wiem? Przyjdzie na takie przyjęcie? — Facet wygląda na takiego, który przyjdzie nawet na otwarcie lodówki — burknął Rafał. — Dlaczego tak sądzisz? — spytałam. Rafał miał dziwny dar rozgryzania duszy ludzkiej. Powinien zostać psychoanalitykiem albo księdzem. Tymczasem wybierał się na… geologię! — Przyjrzyj mu się uważnie. Łypie oczkami po całej sali. I stale 32 sprawdza, czy goryl jeszcze jest. Albo go nie lubi, albo boi się samotności. — Filozof— burknął Albert. — Jakbyś miał szmal, też byś się bał. Idę spać! Wyszedł, sadząc wielkimi krokami. W korytarzyku przystanął, bezczelnie się przypatrując gorylowi. Widać zdenerwował go, bo ten bezwiednie sięgnął dłonią pod pachę. — Idiota! — mruknęłam. — Gorylowi się wydaje, że może tu puścić serię z pistoletu za samo przyglądanie się. Nie będzie łatwo dotrzeć do Wiktora. Czuję to.
I nie było. Ale przedtem zdarzyło się coś, co zmieniło mój stosunek do rzeczywistości. Lenora grzebała się w łazience. Usiłowała uprać skarpetki, o których wcześniej zapomniała. — Wyłaź już! — ryknęła Fredka, otwierając drzwi. Każdy z trzyosobowych pokoi miał własną łazienkę. — Czy białe może być jeszcze bielsze? — zacytowała telewizyjną reklamę, wpatrując się w kłębek bawełny zabrudzony trawą. — Jeśli natychmiast nie wyjdziesz, to ci ociec tak sprać tyłek… — Fredka wyraźnie traciła cierpliwość. Stanęłam w jej obronie, choć sama z niecierpliwością czekałam na prysznic. — Zostaw ją Fredziu. Jesteś starsza i mądrzejsza. — Cholerny szop pracz! — sapała, klapiąc mokrymi stopami po mokrych kafelkach. — Ociec, spać! Lenora z żalem porzuciła pianę. — Dobrze, już dobrze. Ale znów go widziałam. — Kogo? — spytałam, gdy za Fredka zamknęły się drzwi. — Ducha, naturalnie. Z głową w kapturze. O, zobacz! — stała przy oknie, odsuwając koronkową firankę. Przygalopowałam natychmiast, bo jako żywo nie wierzyłam w zjawy, wilkołaki czy utopce. — Rzeczywiście! — wymruczałam, nie dowierzając własnym oczom. Przez widocznąz okna część ogrodu, oddzielającąwarzyw-3 — Lot nad…
33 пік od kwietnych rabatek, przesuwała się skulona postać. Zjawa zatrzymała się na moment, obejrzała za siebie i płynnie ruszyła, ‘nil ając wśród wysokich krzaków jaśminu. — Co to było? лога nie wykazywała oznak strachu. Widocznie jej skompli-kuw ла umysłowość traktowała zjawiska nadprzyrodzone jako część i lata rzeczywistego. Albo uznała zakapturzoną zjawę za doskonałą reklamę proszku wybielającego nawet duchy. — Może być ktoś z innej planety — powiedziała siadając na tapczanie. Jęknął pod jej ciężarem. — Chyba się nie boisz? Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Oczywiście, że przez moment skóra mi się zmarszczyła na plecach. To odruch bezwarunkowy. Ale spokojny plusk prysznica za ścianą, rozproszone światło lampki w różowym abażurze, koroneczki i ciepłe wnętrze usposabiało do spokojnego przemyślenia. — Nie powiem, żeby to, co widziałam, było normalne w naszym zamkniętym świecie. Sądzę, że ktoś się wygłupia. Próbuje straszyć. — Kto? —Nie wiem. Spij, bo jutro od rana mamy spowiedź powszechną. — Co mamy? — Lenora nie kojarzyła tak szybko, jak powinna. I nie miała, biedaczka, poczucia humoru. — Seans grupowy. Będą z nas wywlekać nasze najtajniejsze, ukryte przed samym sobą, pesteczki zła. Żeby je wypluć raz na zawsze. — Chciałabym—wymruczała w poduszkę. Jej jasne włosy, obcięte na zapałkę, migotały niczym kaczy puch. Miała ogromne, niebieskie oczy lalki i gładką cerę. Byłaby z niej ładna dziewczyna. Byłaby, gdyby zrzuciła pięćdziesiąt kilo. — Śpij. Fredka wychynęła zza biało lakierowanych drzwi. Mimo bulimii jej wspaniałe ciało robiło wrażenie. Nie tyła. — Prysznic wolny. Czemu tkwisz za firanką? — Oglądałam ducha. Fredka przestała nacierać kremem spierzchnięte dłonie.
34 — Żartujesz? — Nie. Coś zobaczyłam. Raczej… kogoś. — Nocne zwidy, paniusiu? Jakieś ptaszki żółtodziobe? Nie miałam pretensji, że się ze mnie wyśmiewa. W świcie komputerów i wirtualnej rzeczywistości nie było, u diabła, miejsc; ,\? zwidy w kapturach. — Ktoś kogoś chce nastraszyć — wymruczałam, zrzucając na podłogę przepocone ciuchy. Cieszyłam się, że cały mój dobytek świeżutko wyprany schnie na sznurach w tylnej części ogrodu. — Możesz zgasić lampę. Chłodny strumień spływał po mnie kojąco. Uwielbiałam wszelkie bicze wodne, a także głębokie jeziora i powracającą falę. Chyba w poprzednim życiu byłam wodnikiem mieszkającym na dnie leśnego „oczka”. Nowy wiek ma być erą wodnika — przypomniałam sobie. Spod prysznica wyrwał mnie dziki wrzask. Ktoś ryczał, jakby go obdzierano ze skóry. Wypadłam goła, jak mnie Pan Bóg stworzył, sądząc, że to wrzeszczy któraś z moich współlokatorek. Ale nie. Obie sterczały w otwartym oknie, wychylone do połowy. — Co się dzieje? — Nie wiem! — odkrzyknęła Fredka. — Ktoś się czegoś przestraszył. Runęłam w stronę framugi. Mokra, rozpychałam się łokciami. Z wielu oświetlonych okien pod nami wychylały się głowy. Mieszkałyśmy na drugim piętrze żeńskim. To był zupełnie bezsensowny podział, bo przecież gdyby pary chciały się mieszać, nie było po temu żadnych przeszkód. Dopiero teraz zobaczyłam galopującą przez ogród Ulę. Ryczała, j akby j ą zarzynano. — To Ulka. Co jej się stało? Wolałam nie myśleć, że zderzyła się z tajemniczym duchem, choć słowo „zderzenie” w przypadku ciała astralnego nie miało sensu. Z pawilonu wybiegła Blanka. W koszuli nocnej i boso. Kiedy się spotkały w pół ścieżki, Ulka przestała wreszcie wydawać z siebie przeraźliwe dźwięki.
35 Fredka z Lenorą wycofały się do wnętrza pokoju. Ja przez minutę z uwagą przyglądałam się ciemniejącym krzakom. Błyskało tam jakieś światełko. Większe od świetlika, mniejsze od promienia latarki. — Ten duch jest chyba nieźle zmaterializowany — mruknęłam. — Bzdury. — Fredka zaszeleściła celofanowym papierkiem. Wiedziałam, że dobiera się do mieszanki wedlowskiej. Złapałam ją za rękę niczymjDospolitego złodzieja. — Zostaw! I tak jutro musiałabyś się z tego spowiadać. — To co? Najwyżej. — Fredziu, dziecino ukochana. Masz dwadzieścia lat i nerwy jak postronki. Nie boisz się zjaw ani Knura. Po co te cholerne czekoladki? — Zdenerwowały mnie wrzaski. Ula jest nie do wytrzymania. Po co łaziła po nocy? Lenora uniosła ostrzyżony łebek. — Po koszulę nocną. Pewnie już wyschła. Prałam. Schowałam czekoladki pod własną poduszkę. — Dziękujmy opatrzności, że umieściła Ulkę w innym pokoju. Podobno gada po nocy, a nawet skacze na wysokość metra, wydając z siebie bojowe okrzyki. Ma problemy z własnym ja. — Wszyscy mamy, ale nikt inny tak się nie drze. Zupełnie jak syrena alarmowa. Pociągnęłam Fredkę jedną ręką do okna. Drugą wkładałam na mokre ciało krótką, bawełnianą koszulkę z wizerunkiem Kaczora Donalda. Mama kupiła ją dla mego brata Jacusia. Ale on nie chciał sypiać w Disneylandzie. Był ambitnym, na swój wiek wyrośniętym dwunastolatkiem i życzył sobie rewolucjonisty Che Guevary. Zdecydowanie nie lubił, kiedy się go traktowało jak dziecko. — Przyjrzyj się dobrze tym krzakom. — Jakim? — protestowała Fredka. Była śpiąca, a słysząc miarowe posapywanie Lenory, marzyła tylko, by się zakopać w różową poduszkę. — Tamtym. Na lewo.
36 Fredka przez pół minuty się nie odzywała. Już myślałam, że zasnęła na stojąco, gdy wybąkała: — Światełko. Ale jakieś… dziwne. Skinęłam głową, puszczając jej ramię. — Teraz wiesz, czego się wystraszyła Ulka. Fredzia właziła do łóżka na czworakach. Bo tak jej było wygodniej. — Chcesz to sprawdzić, co? Znała mnie. Wiedziała, że nie popuszczę, choć Tomek pozamykał już wszystkie drzwi. I, jak co dzień, sprawdził dom od piwnic po strych. Aleja umiałam otwierać główny szyfr. Bo u nas, choć to dziwne, były zamki szyfrowe. Siedem cyfr kolejno dotykanych palcem. Bez kluczy, zasuw i sztab. Zmienianych raz w tygodniu. Nie chodziło o zatrzymanie ewentualnych uciekinierów. Mogliśmy wiać w ciągu dnia. Raczej ochrona przed niepowołanymi gośćmi z zewnątrz. Takie czasy. Stróż przy bramie mógł zasnąć. Pies Bari był najłagodniejszym stworzeniem na świecie. Prawda, wielki jak cielak. Ale rozpieszczony do niemożliwości przez personel i pensjonariuszy. — Schodzę — szepnęłam, by nie budzić Lenory. Fredka, zakopana w cienkim kocu, nie raczyła się odezwać. Ale słyszała. Lewe ucho wyłaziło z pieleszy. Duże i różowe. Wciągnęłam majtki i włożyłam tenisówki. Nie chciałam robić niepotrzebnego hałasu. Otworzyłam drzwi. Nikogo. Długi korytarz mżył rozproszonym blaskiem. Świeciło się przez całą noc. Dla bezpieczeństwa. Cicho zeszłam schodami na parter. Obok drzwi z napisem „Dyrekcja” ktoś stał. Zdziwiło mnie to, bo pokój otwierany był wyłącznie w godzinach pracy. Wychyliłam się, by rozpoznać cień. Mignęła mi jedynie para spodni i adidasy. Potem ktoś cicho zszedł do podziemi. Tam, gdzie mieściło się laboratorium i inne, nie znane nam pomieszczenia. Przemknęłam do drzwi wejściowych z tyłu budynku. Wypukiwałam palcem cyferki: dwa, siedem, jeden, dziewięć, pięć, trzy i osiem. Niebieska lampka zgasła. Ruszyłam klamką. Otwarte. Bezksiężycowa noc otoczyła mnie czernią. Tylko 37 z okrągłej lampy palącej się nad wejściem padały ukośne promienie. Nie skierowałam się od razu w gąszcz krzaków. W tych ciemnościach byłam bez szans. Klęłam w duchu białe tło koszulki sięgającej zaledwie pępka. Chyba tworzyłam wspaniały cel, gdyby ktoś chciał mnie znienacka załatwić. Tuż za rogiem ogrodnik miał swoją pakamerę. Trzymał w niej taczki, grabie i wszelkie utensylia do podlewania, pielenia i strzyżenia. Także dużą latarkę na cztery baterie. Podejrzałam to już dawno. Drzwi skrzypnęły. Nikt ich nigdy nie zamykał. Pomacałam palcami półkę. Latarka rzuciła snop białego światła. Zgasiłam ją, czując w
dłoni jej ciężką, długą rączkę. Mogła się przydać w razie czego również jako narzędzie do obrony. Naturalnie, obrony koniecznej. Cicho, niczym ćma, wlazłam w krzaki. Kierowałam się do kępy starając się, by nie trzasnęła najmniejsza gałązka. Przydały się wspomnienia harcerskiego obozu i tropienie wroga, którym wtedy była stanica chłopaków z Iławy. Szłam rozgarniając gałęzie. Poczułam wilgoć na policzku. Widocznie zraszacz sięga aż dotąd. Mokra ziemia wydawała znajomy zapach. Zawsze lubiłam woń trawy, tymianku, maciejki. Przystanęłam nasłuchując. Tylko wiatr szarpał konarami starego kasztanowca. Cisza. Włączyłam latarkę. Promień usłużnie wydłubywał z czerni zarysy drzew, pień rozgałęzionego jaśminowca i wilgotny grunt. W pierwszej chwili tego nie zauważyłam i o mały włos nie zniszczyłam, wyłażąc z trawnika. Ale w porę się zatrzymałam, z lewą nogą uniesioną w górę. Musiałam przypominać bociana polującego na żabę. Ślad był wyraźnie odciśnięty. Zaraz obok drugi. Ślad tak zwanego „traktora”— czyli obuwia na rzeźbionej gumie lub tworzywie. Bez wątpienia męskie stopy o dość dużym rozmiarze. Dorosły człowiek, i to raczej cięższej postury. Ślady głęboko wciśnięte w ziemię prowadziły do muru okalającego nasz, nieco w tym miejscu zaniedbany, ogród. Niestety, ginęły w trawie. Rzuciłam promień latarki na mur. Na wysokości mojego pępka widniało trochę błota. Jakby ktoś wspinał się po linie i podparł czubkiem buta. Spojrzałam wyżej. Nigdzie ani kawałka liny. Chciałam się odwrócić, ale czyjaś potężna łapa zakryła mi usta. Druga ścisnęła ramiona, tak że 38 nie mogłam nawet odetchnąć. Ani się odwrócić. Straszliwe sceny z samolotu znów powróciły z całą gwałtownością. Cholera, znowu terroryści? Moje myśli galopowały niczym stado dzikich koni. — Jak będziesz cicho, to cię puszczę — usłyszałam zduszony głos. Niewątpliwie należał do mężczyzny. I to wysokiego. Sposób, w jaki mnie zaskoczył wskazywał co najmniej na umiejętności komandosa. Kiwnęłam głową. I to kilka razy, żeby nie było żadnych wątpliwości. Łapa puściła moją twarz, ale silny uścisk dalej więził ramiona. Chwyt był wyuczony. I skuteczny nad wyraz. Mogłam słyszeć mojego napastnika, ale nie widzieć. — Nie mam zamiaru wrzeszczeć. Kim pan jest? Nie odpowiedział. Widać zmagał się z myślami. Sądzę, że nie bardzo wiedział, co ze mną zrobić. To już dobrze. Człowiek, który miał do czynienia z mordercami, intuicyjnie wyczuwa napięcie napastnika. — To ja zadaję pytania. — Głos był przytłumiony, ale bez agresji. Niski, dobrze brzmiący. — Więc niech pan zadaje. Inaczej, to ja będę zmuszona zapytać, dlaczego pan napadł na bezbronną kobietę. Coś na kształt śmiechu wyrwało się z ust osiłka. Uścisk zelżał. Sprytnie obrócił mnie twarzą do siebie. Zobaczyłam gęste brwi, prosty nos i bardzo męski podbródek. — Co tu robiłaś? Obraziłam się. Wiem, że wyglądam młodo, ale dlaczego ten drab mówi do mnie „ty”?
— Nie piliśmy bruderszaftu. I niech pan wreszcie puści moje ręce. Bolą! — Puścił natychmiast. Skorzystałam z okazji, żeby lunąć mu światłem latarki po oczach. Nie spłoszył się. Chyba już wiedziałam, kim jest. — To pan jest gorylem Wiktora? Nie odpowiedział. Wpatrywał się w mój odsłonięty brzuch. Cholerny Kaczor Donald podjechał prawie pod brodę. Obciągnęłam koszulkę i to mnie wytrąciło z równowagi. — Pilnuję go. Fakt. Za to mi płacą.
39 — Po kiego grzyba łaził pan przez mur? — oświetliłam jego stopy w adidasach. — Niech pan pokaże podeszwę. Cholerny komandos był nauczony posłuszeństwa. Naprzód wykonał, potem się wściekł. Ale zobaczyłam rysunek, o który mi chodziło. To nie były t e buty! — Czego chcesz, dziewczyno! Nie łaziłem przez mur, bo nie muszę! Dlaczego oglądasz podeszwy moich adidasów? Skierowałam promień latarki na zabrudzony tynk. — Widzi pan? Tędy przelazł. A to jego ślad! Zatarł pan ten drugi, wyraźniejszy! No, niech się pan nie rusza! Facet zaskoczył. Z uwagą przyglądał się rysunkowi odciśniętemu w mokrej ziemi. Potem swoją, jeszcze potężniejszą latarką zbadał placek ziemi przylepiony na murze. Gwizdnął cicho. — Fakt. Ktoś tu był. — Od dawna o tym wiem. A pan? — Co ja? Zezłościłam się. Nie lubię tępoty. No, nie lubię, gdy mężczyzna nie jest błyskawicą. — Skąd pan się tu wziął? Goryl ostrożnie badał grunt. — Zobaczyłem twoją latarkę. I białą koszulę. Byłaś świetnym celem dla napastnika. Zagryzłam wargi. Sama o tym wiem, dupku! Ale nie widziałeś, co było wcześniej! — A ja z okna pokoju dostrzegłam światełko. I wyszłam zobaczyć, co to takiego. — Światełko? — zastanowił się. — Nie latarkę? — Nie. — Więc może… papieros? O tym nie pomyślałam. Był lepszy. Zastanowiłam się. — No… nie wiem. Ale to chyba niemożliwe, żebym zobaczyła żarzący się papieros z takiej odległości! A wcześniej Ula przestraszyła się czegoś i wrzeszczała. — Ula?
40 __Tak. Jedna z naszych. No, niech pan nie sądzi, że tu jest regularny dom wariatów! Chyba go jednak nie przekonałam. Milczał. __Dobrze. Odprowadzę panią do drzwi. Ale tam chyba zamknięte… —■ Nic nie szkodzi. Znam szyfr. Widział pan kiedyś ducha? — Co? —■ No, ducha. Takie białe, płynie, czasem dzwoni łańcuchami. Czasem jęczy. — Nie widziałem — wymruczał. Choć zapewne wiele widział w życiu. Szliśmy ścieżką, oświetlając drogę latarką. Na schodku, tuż pod lampą, przyjrzałam mu się jeszcze raz. Przystojny chłopak! Choć może zbyt krótko ostrzyżone włosy. Ale zrośnięte brwi i duże, ładnie wykrojone usta podobały mi się. — Dzięki — odparłam, wypukując znane numery. Z nawyku śledził moje ruchy. Zapewne zapamiętał szyfr otwierający zamek. Trudno, nie pomyślałam o tym. — Nie łaź sama po nocy — powiedział, przyglądając się moim nogom. Kusa koszulka pętała się gdzieś w okolicach pępka. Boże, co za szczęście, że włożyłam majtki! — Tu może być niebezpiecznie. Nie sądziłem, że oni to zrobią. Ale zrobili. — Jacy oni? Przyłożył dłoń do czoła gestem amerykańskich marines. — Coś mi się zdaje, że panienka zbyt wścibska. Nie radzę. To nie przelewki. — Chodzi o Wiktora? Zbliżył się. Stałam na schodku. Jego twarz znajdowała się powyżej mojej. Pochylił głowę i mocno pocałował mnie w usta. — Chodzi o ciebie, moja panno. O ciebie! I odszedł w siną dal. A raczej w czerń nocy. Stałam jak słup soli. Jak żona biblijnego Lota. Dotknęłam palcami warg. No, to nie było w porządku! Ale czułam, jak moje ciało mięknie, uda drżą. Wcale nie było tak ciepło. W każdym razie nie teraz. Wiatr wzma-41 gał się, targając korony drzew. Coś zaskrzypiało w pobliżu. Może uchylone drzwi składziku? Dałam susa do środka, ostrożnie zatrzaskując drzwi. Na miękkich nogach właziłam na parter. W dole, poniżej schodów coś zaszeleściło. Przypomniałam sobie nogi i parę spodni, które widziałam przed drzwiami dyrekcji. Skoczyłam w stronę schodów i przeskakując po trzy stopnie dotarłam do naszego pokoju. Obie dziewczyny spały. Lenora pochrapywała przez otwarte usta. Jej tłusta łydka zwisała z tapczanu. Fredka spała, zakutana po czubek głowy.
Wsunęłam się do świeżej, czystej i wykrochma-lonej pościeli. Ułożyłam się na wznak, z rękoma pod głową. Wcale mi się nie chciało spać. Oblizywałam wargi, bo wciąż mi się zdawało, że czuję smak pocałunku. — Ty idiotko! — wymruczałam półgłosem. — Ty kretynko! Dajesz się całować obcemu mężczyźnie? Jakiemuś komandosowi odgrywającemu rolę goryla przy milionerze z Chicago? Absurd! Ale zaskoczył mnie. No, nie tak znowu całkiem. — Przypomniałam sobie wyraz jego twarzy na widok mojego odsłoniętego brzucha. Cholera, mógł mnie zgwałcić, zamordować i zakopać w ogródku! Tylko po co? Terapia grupowa ma zapewne głęboki sens psychologiczny. Tak twierdzą spece w tej dziedzinie. Ale publiczne wywlekanie spraw, o których najchętniej chciałoby się zapomnieć, może kojarzyć się z chińską torturą: w starożytnym Państwie Środka golono głowy tym, którzy zostali skazani. A potem spętani, bez możliwości poruszenia kończyną wystawieni bywali na „kroplę wody”. Skapywała ona co pół minuty w to samo miejsce na łysej czaszce. I tak dniem i nocą. Po ilu godzinach tortur popadali w szał, po ilu umierali — nikt dziś nie wie. Tak mi się to, co kiedyś przeczytałam, skojarzyło z radosną twórczością naszej terapeutki Blanki. — Chciałam wam powiedzieć — ciągnęła zaplatając palce — że według mojej opinii psychoanalityka, rodzaj ludzki wcale nie rządzi się racjonalnymi prawami… — usiłowałam nadążyć za tokiem jej rozumowania. Z własnej, nieprzymuszonej woli. — Tacy
42 słynni uczeni jak Freud, Adler czy Jung mówią хъесъу z pozoru absurdalne! Otóż twierdzą oni, a są niepodważalnymi ekspertami w tej dziedzinie, że to, co w człowieku irracjonalne, nieprzewidywalne, co się kompletnie nie da kontrolować, jest w nim obszarowo największe i najsilniejsze. Rozumiecie? — Jednym słowem — odezwał się ponuro Michał, miętosząc świeże ciasto na makaron — nasza wewnętrzna wolność, wolna wola czy prawo wyboru nie działają? —Bo w człowieku jest siedemdziesiąt procent głupoty! — warknęła Fredka. — A tylko trzydzieści pomyślunku! — Ja tam niewiele wiem — przyznał Rafał, bandażując kciuk — i nigdy się nad tym nie zastanawiałem… ale wychodzi, że człowiek opiekuje się przede wszystkim tym w sobie, co ciemne, mroczne… tak? — Według psychoanalityków — ciągnęła Blanka — właściwie zakwestionowana została cała cywilizacja. Człowiek okazuje się często bezsilną ofiarą swoich własnych biologicznych popędów… — Jezu, ale nudy! — wystękała Ulka. — Nic z tego nie rozumiem. Masa obcych słów… Pokiwałam głową. — Bo nic nie czytasz. Nie oglądasz w telewizji ani filmów, ani teatru. Jesteś wciąż na etapie książeczek z obrazkami. — Ona nawet nie słyszała o kolorze beżowym! — zaśmiewała się Lenora. — A staniki ma beżowe. Wiem, bo je prałam! Blanka zatrzepotała dłońmi. Rozmowa na pewno nie szła w kierunku przez nią preferowanym. — Trochę w tym prawdy — powiedziała — w naszym kraju tylko około piętnastu, dwudziestu procent ludzi czyta teksty i je rozumie. Reszta to umysłowości na granicy magicznej. Tak to się nazywa w nauce. — Ale ja słyszę głosy — Albert poruszył się w fotelu. — Naprawdę. Czasem one mi mówią co mam robić. Czasem, co mówić. Czy to… magia? — Mówią po polsku? — szybko spytała Blanka, nie chcąc do-43 puścić do nie kontrolowanej dyskusji. Znała już nas nieco i wiedziała, że potrafimy zrobić satyrę z wszystkiego. Albert zastanowił się. Pytanie wydało mu się ciekawe. — Tak. No… nie wiem. Pamiętam Bośnię. Bałem się serbskiego. Słów po serbsku. — A tutaj ? Co mówi głos tutaj? Albert zacisnął palce na poręczy. Chciał mówić i czegoś się bał. — Żebym zszedł na dół. Wszyscy wpili w niego spojrzenia.
— Na dół? — drążyła Blanka — To znaczy dokąd? Do piekła? Zaprzeczył bez słów. — Już nie chcę o tym mówić. Słuchałam bardzo uważnie. Nie chciało mi się wierzyć w głosy z zaświatów. Ale coś niecoś czytałam o możliwości sterowania człowiekiem, jego mózgiem za pośrednictwem hipnozy. Transu. I dlaczego Albert miałby zejść na dół? Dokąd? Poza laboratorium i pomieszczeniami zabiegowymi niczego tam nie było. Zaraz, skąd wiem, że nic tam nie ma? Tylko z objaśnień Tomka. Przypomniałam sobie, że kiedy po wstępnych badaniach w zaciemnionym wnętrzu wyszłam na korytarz, uderzyły mnie dwa potężne rygle zabezpieczające jakieś biało lakierowane drzwi. Nigdy nikogo nie pytałam, co jest za tymi drzwiami. W ogóle mnie to nie interesowało. — Może Albert myśli o drzwiach na dole. W piwnicy? — powiedziałam głośno, zanim pomyślałam. Ale Blanka zignorowała mnie całkowicie. — Ja muszę do toalety! —jęknęła Fredka. Biedaczka, nie nadążała za tokiem myśli naszej terapeutki. Wiedziałam, że chce wyjść z sali i zrelaksować się, biegając po ogrodzie. Nie znosiła długiego pobytu w zamkniętej przestrzeni. — Możesz wyjść — Blanka też znała swoją podopieczną— ale zgłosisz się do mnie dziś po południu. O piątej. — Koniecznie? — Tak. Porozmawiamy o czymś, co lubisz. O miłości.
44 Boże, zupełnie nie w porę przypomniała mi się wczorajsza przygoda z gorylem. — Dlaczego nie ma z nami Wiktora? — spytałam. Blanka poprawiła pasek błękitnej sukienki. — To przypadek specjalny. Naprzód zajmie się nim lekarz z ośrodka komputerowego. — Co? — Rafał wyglądał jak wielki znak zapytania. — Tak. Wiktor jest dla nas przypadkiem specjalnym. Wierzy tylko w to, co znajduje się w Internecie. Jeśli nie znajdzie tam hasła „Warszawa”, to znaczy, że takie miasto nie istnieje. Trudny, ale ciekawy przypadek. — Chce pani powiedzieć, że Wiktor żyje w świecie ułudy? — Tak. Dokładnie w rzeczywistości wirtualnej. Tak to się nazywa. Może nie słyszeliście o tym, ale amerykańskie dzieci nie umieją już pisać. Tylko drukować. Na drukarce komputerowej. Signum temporis. — Co? — Znak czasów. Zaczęłam zazdrościć Fredce, że się wyrwała z lekko zaciemnionego wnętrza do pełnego słońca ogrodu. Tam była trawa i kwiaty. Zapachy i życie. Tu — międlenie duszy ludzkiej. — Co ze sztuką teatralną, o której mówił profesor Kurzyna? Kto z was ma się tym zająć? Kręciłam się na fotelu obitym oliwkowym pluszem. — Ja. Ale nie bardzo wiem jak. I co to da? Blanka siedziała sztywna, ze skrzyżowanymi stopami. — Kochani, zabawa w teatr powinna być przez was traktowana całkiem serio. Jest częścią waszej edukacji. Budzi wrażliwość na słowo, polepsza samopoczucie. A przede wszystkim — zawiesiła głos — ma za zadanie pogłębić wiarę w samego siebie. — Nie ma mowy, żebyśmy zagrali „Panią Dulska”. Albo Szekspira. — To sami wymyślcie tekst. Rozpiszcie role. O to przecież chodziło profesorowi.
45 Miałam zamęt w głowie. Ale nie z powodu teatru. Nasz szkolny program г polskiego przedstawiał wiele do życzenia. Nie znałam sztuk, choć bywałam z rodzicami w teatrze. Pamiętałam „Wesele”, choć może raczej z filmu? Bo mnie, przede wszystkim, obchodziła rzeczywistość. Ale żadna wirtualna czy jak jej tam. Ta za oknem. I chęć rozgryzienia tajemnicy dużych butów z rzeźbionymi podeszwami. Także ustalenie, kto przełaził przez mur, świeci czymś, może dając jakieś znaki? To mnie interesowało naprawdę. Przestałam słuchać. Przywołałam z pamięci twarz mężczyzny, który ośmielił się mnie pocałować. Bez żadnej zachęty z mojej strony. „Bez dania racji”, jak się mówiło w domu. Zrośnięte brwi. Ładne, pełne, ciepłe usta. To zapamiętałam. Ale jaki ma kolor oczu? Włosów? Do diabła, on wcale nie ma włosów! Ostrzyżony na trawnik. Niczym jeden z tych tępych, łysych, z kijem bejsbolowym w łapie. Nie, goryl Wiktora nie jest bezmyślnym osiłkiem. Skąd to wiem? No… nie wiem. Ale człowiek, mężczyzna, który MNIE pocałował, nie ma prawa być głupim „mięśniakiem” albo „dresowcem” z komórką przy uchu. Takiego bym nie zniosła. I nigdy nie zaakceptowała. Never. Postanowiłam na razie zaprzyjaźnić się z Wiktorem. Zgodnie z prośbąGrety V2. Miałam pretekst. Bo tam, gdzie jest Wiktor, zjawi się wcześniej czy później jego goryl. Wtedy spróbuję się o nim dowiedzieć czegoś konkretnego. Co jest, u licha? — strofowałam sama siebie w myślach — facet pocałował cię pod lampą a ty zaraz widzisz się z nim na ślubnym kobiercu? Idiotka, wole oko, kretyn-ka do sześcianu! Wyszłam z sali razem z Michałem. Międlił swoje ciasto z szybkością młota parowego. — Nie denerwuj się — wyszemrałam mu do ucha — raczej zagraj mi coś na fagocie. Sama jestem spięta i możliwe, że muzyka mnie rozluźni. Skinął głową. — Za pół godziny. W starej oranżerii. W środku. — Gdzie?
46 Wzrok Michała szybował gdzieś w przestworzach. Jego jasne, falujące włosy okalały okrągłą twarz pazia. Miał szare oczy z połyskiem górskiego kryształu. Byłby całkiem ładnym chłopakiem. Byłby. Gdyby nie córka prezydenta Clintona i ciasto. — W starej części pawilonu jest przejście. Szklane drzwi do dawnej oranżerii. Nie ma już tam, niestety, żadnych tropikalnych roślin. Tylko dobra akustyka. Fagot brzmi wspaniale. Jak w sali koncertowej. Wiedziałam, że ostatni koncert miał dwa lata temu. W Wyższej Szkole Muzycznej. Potem coś się stało. — Kiedy odkryłeś tę… oranżerię? Przyjrzał mi się dziwnie przenikliwie. Ciasto w jego dłoni leżało spokojnie niczym krowi placek. — Jestem tu dłużej od ciebie. I o wiele więcej wiem. — To znaczy co? Pochylił głowę. — Tu przedtem były pomieszczenia ubeków. — Czyje? — Ludzi z bezpieki. Jakiś tajny rządowy obiekt za komunistów. Kiedy w popłochu opuszczali pawilon, zostawili tu podobno część swojego dobytku. — Myślisz o jakimś archiwum X? — Nie wiem. Ogrodnik wspominał coś o tajnej broni chemicznej czy też bakteriologicznej. Pomyślałam sobie, że dwie potężne zasuwy mogą kryć cuda, o jakich się filozofom nie marzyło. W oranżerii było naprawdę wspaniale! Szklana ściana wysokich okien, z których obłaził płatami stary lakier. Szyby dawno nie myte robiły wrażenie zamglonych. Podłoga nosiła ślady dawnej świetności. Po bokach musiały stać potężne donice z roślinami. Zostały po nich tylko resztki. „Duchy roślin”. Dach był również przezroczysty. Cały złożony z kasetonów szkła i stali. Ta ostatnia nieco przerdze-47 wiała. W przestrzeni, wielkiej niczym gotycka katedra, było mnóstwo powietrza. Snuły się jakieś dawne tajemnicze zapachy. Może orchidei, może Królowej Jednej Nocy. Nie wiem. Tony fagotu niosły się wszerz i w górę. Cudowne tony. Mogłabym słuchać w nieskończoność. Michał siedział na jakimś stołku, a może postumencie? Sam wyglądał jak rzeźba fauna, oglądana przeze mnie w jednym z albumów ojca. Teatr czy opera? A rnoże Pawilon Cudów? Marzenia opadły mnie ze zdwojonąsiłą. Odjakiegoś czasu odganiałam je uważając, nie bez racji, że przypływaj ą^byt wcześnie.
Boja nie byłam na nie gotowa. Ale z marzeniami jest tak, jak z urodzinowym tortem: trzeba go skonsumować, wypluwając świeczki. Więc usiadłam na podłodze, słuchając niebiańskiej muzyki i walcząc z obrazami przeszłości i przyszłości. Ptaka muszę zapomnieć — nakazywałam sobie — drugi raz mi się to nie przytrafi. Za miesiąc, dwa wrócę do domu. Do ojca, mamy i Jacusia, który pisze listy pełne miłości i ortograficznych błędów. Nie chciałam, by tu do mnie przyjeżdżali. Zaakceptowałam regulamin Pawilonu X. Można się było spotykać w pobliskim miasteczku. Co niedziela zjeżdżały rodziny naszych pensjonariuszy. Tam, w małej kawiarence, toczyły się rozmowy pełne łez i trwogi. Nie chciałam tego. Nie czułam się źle, nie bałam się zewnętrznego świata. Ale wciąż odreagowywałam tamtą wigilię. Michał przestał grać. Siedział z uniesioną głową jakby czekając na oklaski tysięcznej widowni. Pewnie je słyszał. — Myślisz, że Albert mó\?vi prawdę? Ocknęłam się zdziwiona. — O tych głosach, które tnii każą zejść na dół? — Właśnie. Co to może znaczyć? Wzruszyłam ramionami. C;Zar miejsca prysnął. Zobaczyłam pajęczyny, brud i totalne opuszczenie. Zastanowiłam się. — Coś musi być na rzeczy Albo go poddają hipnozie… — Kto? Knur? Potrząsnęłam włosami. Opadły aż na oczy. — Nie sądzę. Zresztą… nie wiem. Dzieją się tu dziwne rzeczy.
48 Przyjrzał mi się uważnie. Pionowa zmarszczka przecięła gładkie czoło. — To znaczy? — Ktoś przełazi przez północny mur. Widziałam ślady dużych butów na traktorowej podeszwie. Michał zeskoczył z postumentu. Bryła pozostała pusta, bezsensowna. Jak cokół bez pomnika. — Wiele osób nosi takie buty. — Na przykład kto? Znów zmarszczył czoło. Głęboko westchnął. — Tomek. Sam widziałem, kiedy wychodził w deszcz. — Był deszcz? Nie pamiętam. — Bo wam, dziewczynom, zawsze świeci słońce! Przyjrzyj się kiedyś Chelsea Clinton. Jej długie, jasne włosy zawsze błyszczą w słońcu. Zniecierpliwiłam się. Szanuję cudze uczucia. Ale miłość Michała do córki amerykańskiego prezydenta naprawdę nie miała szans. Biedak, widywał ją tylko w telewizji. Kiedy podróżowała z tatą boeingiem number one. — Michał, do rzeczy. Opowiedz o Tomku. — Miał na sobie dżinsy i buty z żółtej skóry. Wysokie, nad kostkę. Szedł ścieżką do bramy. I zostawiał za sobą ślady podeszew. Pokiwałam głową. — Wierzę. Ale to nie Tomek. — Dlaczego? — oczy Michała błyszczały. — Bo Tomek nie musi przełazić przez mur, który ma ze trzy metry. Poza tym… jego stopy… — Są mniejsze? — Właśnie. Tomek odpada. — To kto zostaje? Wstałam z podłogi. Z koncertu nici. Znałam Michała na tyle, by wiedzieć, że fagotem już się nie zajmie. Biedak, łatwo się rozkoja-rzał. Szkoda. —Nie wiem. Trzeba obserwować mężczyzn. A raczej ich… nogi! 4 — Lot nad…
49 — Dobra — zgodził się dziwnie szybko. — Mnie to pasuje. Wyszliśmy w tę część ogrodu, której nikt nie uprawia. Iście angielskie chaszcze. Tuż za oranżerią na świeżej ziemi widniał jak wół ślad traktora. Znaczy… buta. Stanęłam jak wryta. Palcem nakazałam Michałowi milczenie. — Co? — wysapał zaskoczony. A potem spojrzał w dół. — To ten? Skinęłam głową. — Co najmniej czterdziesty piąty numer. Oglądaliśmy odciśniętą rzeźbę nad wyraz ostrożnie i z uwagą. — Duży chłop. Może to goryl Wiktora? — Nie. On też śledzi te ślady. Michał wbił we mnie spojrzenie zimne jak kryształ. — Znasz go? Tego osiłka? Skąd? Musiałam mu opowiedzieć o wczorajszej nocy. Oczywiście zataiłam końcówkę. To znaczy mój goły pępek i jego niespodziewany pocałunek. Michał, jak każdy wrażliwy artysta, wyczuł fałsz. — Nie mówisz wszystkiego. Zawstydziłam się. Ale nie zamierzałam nic dodać. Moje erotyczne przygody są głęboko schowane na wyłączność posiadaczki. I nikomu nic do tego. — Bo nie znam wszystkiego. Wszystko dopiero nadejdzie. Tylko nie wiem kiedy. Słuchaj… — przystopowałam, prawie nadziewając się na drzewo — a może… te dziwne wizyty mają coś wspólnego z ludźmi z dawnych lat? — Tymi z bezpieki? — Właśnie. Zamyślił się. — Ale kryminał! Faktycznie. Tym bardziej że przemilczałam również pocisk znaleziony na ziemi. Pocisk, do którego z całą pewnością istniała część najważniejsza: pistolet. Albo rewolwer. Obojętne. Gong, szczęśliwie, wezwał nas na posiłek. — Zapiekanka z ziemniaków i mięsa. Lubię — Michał dał susa 50 do przodu. Eteryczny muzyk pędził na złamanie karku do talerza z wołowiną! To się w głowie nie mieści! Zdążyłam umyć ręce w toalecie na parterze, by przy wyjściu zderzyć się z GretąV2.
— Porozmawiasz później z Wiktorem, dobrze? Nie miałam nic przeciwko temu. Zdziwiło mnie tylko własne podniecenie na samą myśl o ewentualnym spotkaniu z gorylem. — Mam nadzieję, że ten rewolwerowiec, który go pilnuje, nie będzie nam przeszkadzał. Greta sunęła z wyciągniętym do przodu nosem. Istny Pinokio! — Ten miły, młody człowiek nie jest rewolwerowcem. Ma na imię Mateusz. I ukończył fizykę. Kwantową. Szczęka mi opadła. Co to są kwanty? Nie miałam najmniejszego pojęcia. Trzeba będzie zajrzeć do encyklopedii! Nie mogę się, w razie czego, wykazać totalną ignorancją. Tego by nie zniosła moja narodowa duma! — Możliwe — wymruczałam, wchodząc za Gretą w szklane drzwi jadalni — ale teraz jest zwykłym gorylem! Greta albo nie dosłyszała, albo nie chciała zaczynać ze mną dyskusji. W wazach, na stolikach przykrytych nieskazitelnie wykroch-malonymi serwetami, dymił krem z pieczarek. — Nalać ci? — starałam się pełnić rolę pani domu. Dobrze ułożonej pani domu, naturalnie. Fredka przełykała ślinę. — Dużo — wyszeptała, łamiąc kruchą bagietkę. Jej wypchane usta przypominały do złudzenia policzki chomika—…arek …omnia …obie… — zaczęła. — Nie mówi się z pełnymi ustami! — zdenerwował się Albert. Zamilkła żując. Przełykała potężne kęsy, jakby w strachu, że jej odbiorą. Położyłam dłoń na jej ramieniu. — Spokojnie, Fredziu. Pamiętaj, że masz dietę. Spojrzała na mnie wzrokiem człowieka, któremu na rozżarzonej pustyni ucieka ostatni wielbłąd w kierunku oazy z coca-colą.
57 — Tak. Chciałam powiedzieć, że Smolarek, znaczy… Wiktor przypomniał sobie, że przeżył pożar. — W domu? W Chicago? — dopytywał się Rafał. — W jakimś garażu. Tam go ktoś przetrzymywał przed wylotem do Polski — wysapała Fredka, ładując do ust moją część bagietki. Wyrwałam bułkę z jej dłoni. Dość brutalnie. — Ciekawy życiorys naszego Wiktora. — A kto z nas ma inny? Wszyscy jesteśmy szajbusami! No nie! Z tym nie mogłam się zgodzić! Never! — Stary — Rafał dobiegał dwudziestki — masz prawo tracić cierpliwość, ale nie masz prawa tracić rozumu! Przełknął tę uwagę wraz z łyżką zupy pieczarkowej. Zerknęłam w stronę stolika, gdzie przycumował Wiktor. Jego supernowoczesny elektryczny wózek lśnił chromem. Chłopiec wydawał się pogodzony z rzeczywistością. Jadł spokojnie, zajęty własnymi myślami. Wyglądało na to, że nie interesował się zupełnie trójką współbiesiadników. Dziewczyny miały najwyżej po piętnaście lat. Chłopak o rozbieganych oczach niewiele więcej. Zapewne nie byli właściwym towarzystwem dla milionera z Chicago. — Czemu mu się tak przyglądasz? — Fredka uporała się z zupą. W wazie nie pozostało już nic. — Bo Greta kazała mi z nim porozmawiać. Nie wiem, co go może zainteresować. — Komputery — wymruczał Albert. — Podobno interesuje go wyłącznie to, co jest w Internecie. Westchnęłam głośno. Nie znałam się specjalnie na komputerach. W moim domu była tylko wysłużona maszyna do pisania firmy „Erica”, po świętej pamięci NRD-owie. Mama przepisywała na niej tłumaczenia. Ojciec na uczelni zajmował się systemem nerwowym dżdżownic. Tylko Jacuś wykazywał tendencję postępową. W szkole szalał za grami komputerowymi. Stale rozstrzeliwał jakieś ruszające się potwory. Koszmar! — Nie znam się na tym — wyznałam z lękiem. Albert pokiwał głową.
52 — To źle. Nasza generacja musi się znać. Słyszałaś przecież 0 rzeczywistości wirtualnej. Kiedy wreszcie wydoroślejemy, nikt już nje będzie wychodził z domu do pracy. Usiądzie sobie wygodnie przy komputerze sprzężonym z faksem, telefonem, Internetem i weźmie się do załatwiania trudnych spraw tego świata. Nawet wojnę można będzie wypowiedzieć przez Internet! Mimo szczerych chęci nie potrafiłam sobie tego wyobrazić. Mój ukochany kraj zbyt późno wylazł z nory, by szybko nadrobić wieloletnie opóźnienia cywilizacyjne. —Nie rozumiem, dlaczego się tak podniecacie? Zrobiłem kurs, gdy miałem szesnaście lat! — roześmiał się Rafał. — To proste. — Dopóki nie zacząłeś zdrapywać ekranu, tak? — Fredka czasem waliła pięścią między oczy. Rafał umilkł. Znów bandażował mały palec. Położyłam mu dłoń na ramieniu. — To minie. Wszystko mija. — Nie podniósł wzroku. Widać miał swoje wątpliwości. Albo nie lubił, gdy się go pociesza byle jak. Bo z tym pocieszaniem różnie bywa. Ludzie sądzą, że trzeba coś powiedzieć. Jakieś błahe zdanie. Takie byle co w rodzaju: Nie martw się, jutro będzie lepiej! A niby dlaczego miałoby być lepiej? Takie odbębnienie! Dobroczynność krasnoludka. Sama się zawstydziłam własnych słów. — Przepraszam, Rafał — wymruczałam — chciałam tylko… — Zostaw. Wiem, czego chciałaś. Przecież z tym walczę. Drugie danie pachniało kalafiorem. Musiałam zająć się rozdzieleniem porcji na cztery osoby. Fredka chyba marzyła, bym się zapadła pod ziemię, zostawiając jej cały półmisek. — Dlaczego nie dają każdemu na talerzu? Jak w domu? — U mnie w domu używa się półmisków — odpowiedziałam twardo. — A to nie jest robotnicza stołówka z czasów PRL-u, tylko porządna jadalnia w pensjonacie. — W którym po nocy łażą obcy faceci — wycedził Albert, wbijając nóż w kotlet posypany listkami świeżej bazylii. — Co to za flora?
53 - Bazylia. Tylko powąchaj. Włosi dodają ją do wszystkiego. Co mówiłeś o obcych w nocy? Albert walczył z ogromnym kalafiorem. — Słyszałem, jak ktoś schodził w dół. A mój głos kazał mi iść za nim. — I co? — zastygłam z widelcem w ręku. — Poszedłem. Ale mi zniknął. Jakby się rozpłynął. Fredka łykała mięso w tempie ekspresowym. O mało się nie zadławiła na śmierć. — Czyli Lenora miała rację, że tu straszy! Rafał patrzył na nas jak na pensjonariuszy prawdziwego domu wariatów. — O czym wy mówicie? Kto straszy? — Duch — powiedziałam poważnie. — Sama go widziałam. — Trzeba was izolować od normalnych ludzi! — skonstatował, krojąc mięso. — Stajecie się niebezpieczni. Nie zamierzałam dyskutować. Obejrzałam się za drzwi i serce mi zatrzepotało. Goryl stał oparty o framugę i gapił się na mnie. Nie mrugnął nawet powieką, gdy nasz wzrok się spotkał. A może mrugnął, tylko ja tego nie dostrzegłam. — Co się stało? — spytała Fredka, bacznie mi się przyglądając. — Zobaczyłaś tego ducha? — Nie, dlaczego? — Bo zrobiłaś się upiornie czerwona. Matko Boska, jeszcze i to! Dawniej, jako nastolatka, czerwieniłam się przy byle okazji. Potem mi przeszło. Myślałam, że na zawsze. — Nic mi nie będzie. Trochę tu duszno. Albert poszedł za moim wzrokiem. Ale był zadatkiem na mężczyznę, więc niewiele zrozumiał. — Trudno ci się będzie dogadać z tym chicagowskim milionerem. Jego goryl już czeka. Faktycznie. Wiktor zjadł i manewrując wózkiem przemieszczał się w stronę drzwi. Spojrzałam na wózek, kelnerkę roznoszącą ciasto cytrynowe i zadecydowałam.
54 — Fredka, zostawiam ci swój deser. Ja lecę za tym chłopakiem. Interesuje mnie. Manewrowałam tak, by nie poruszać się zbyt szybko. Chodziło mi o sprawdzenie miejsca, do którego się udali. Przystając i kryjąc się w załomach korytarza, szybko ich umiejscowiłam. Wiktor wjechał do ogrodu i zaparkował przy fontannie. Goryl obejrzał uważnie duży krzak jaśminu i gdzieś wyparował. Podeszłam do wózka. — Cześć. Nazywam się Ewa. Greta V2 prosiła mnie… — To ty jesteś lą „od ptaka”? Z samolotu? — Ja. Co do ptaka… — zaczęłam. Zmarszczył brwi i uniósł dłoń gestem, który zamknął mi usta. — Słuchaj, Ewo, czy jak ci tam… — miał silny akcent amerykański. Czasem szukał słów. —Nie obchodzi mnie… jak się to mówi po polsku? — Co? — To, co ci się przyda… — Przydarzyło. Yes. Nikogo to nie powinno obchodzić. Ja cię nie zapytam o twoją amnezję dyso… dysocjacyjną. Umilkł zły. Dotknęłam go? — Słuchaj, my tu nie lubimy histeryków. Zbladł, ale trzymał się prosto. — Podobno robicie tu teatr. — Zmienił temat. — Nie robimy. Bo nie wiemy jak. Popatrzył na mnie łaskawiej. Moja niedoskonałość widać zrobiła na nim wrażenie. Wyraźnie nie trawił, gdy się nad nim górowało. — Nic prostszego, jak sprawdzić w Internecie hasło „teatr”. Roześmiałam się perliście. — I co? Dostaniemy wykaz wszystkich sztuk od czasów starożytnej Grecji do dziś? Człowieku, my to mamy napisać sami! Tym razem się nie obraził. Podniósł głowę i wtedy zobaczyłam dwie różne tęczówki. Jedno oko miał brązowe, a drugie niebieskie. I to brązowe, a raczej żółte jak u kota, było nakrapiane. No, w piegi! Zagryzłam usta, by się ponownie nie roześmiać.
55 — Jesteś w porządku — powiedział niespodziewanie. — Uprawiasz seks? Otworzyłam usta i długo nie mogłam ich zamknąć. Znałam mnóstwo chłopaków, jeździłam na obozy, wędrówki górskie. Całowałam się, kiedy miałam na to ochotę. Ale nikt nigdy nie zadał mi takiego pytania. — Słuchaj — wysyczałam przez zęby — nie jesteś w Ameryce, dupku! Tu jest Polska. Inne tradycje. Inna kultura. Inne obyczaje. Także osobiste. Tu się nie zadaje pytań o wiek, seks i konto bankowe. Zdziwił się serdecznie. — W Chicago też się nie pyta o konto. Co to du…pek? Wzięłam oddech. Rozbroił mnie. — Dupek to określenie pejoratywne. Osobnik prymitywny. Pokręcił głową. Chyba nie zrozumiał. — Okay. Nie rozmawiacie i macie problemy. Wszystko złe jest dlatego, że się nie mówi… wprost. W Polsce ludzie ze sobąnie rozmawiają. Oni… jak to będzie poprawnie… oni słuchają, ale nie słyszą! Spojrzałam na niego z podziwem. Cholerny świat! Facet trafił w dziesiątkę. Nie jest wcale typem prymitywnym. Jest mieszaniną amerykańskiej bezpośredniości z umysłem analitycznym. Wyciąga wnioski. — Może masz rację. Ale pamiętaj, z dziewczynami nie wolno tak postępować. Nigdy cię nie zaakceptują. Te… wartościowe. — Spójrz na mnie — w jego głosie drgnęła nuta rozpaczy — czy ja mam w ogóle o czym mówić z dziewczyną? Przecież nie chodzę! —Bo nie chcesz. Coś się w tobie zablokowało. Coś, co ma związek z domem lub zdarzeniem. Nie wiem, co to jest. Ale tu spróbują ci pomóc. — Może. Zostaw mnie teraz samego. Zezłościłam się. Zrobił jakiś taki wredny gest dłonią, jakby odpędzał uprzykrzonego komara.
56 — Musisz się dostosować. Ot, co. Nikogo nie interesuje, czy chcesz być sam, czy nie. Tu działa kolektywizm. — Jak… komuna? Roześmiałam się. Nas nie interesowała polityka. — Tak. Jak komuna. Hipisowska. — Muszę sprawdzić w Internecie — chciał skierować wózek w stronę domu, ale zastąpiłam mu drogę. — Koleś, ożyj wreszcie! Tu nie ma ani komputera, ani faksu. Za gumę do żucia, colę płaci się w sklepie złotówkami, a nie kartą kredytową. Inny świat. Jeszcze… Zatrzymał się zmartwiony. Jego twarz blada, z wysuszoną skórą, trochę przypominała wyleniałego węża boa. — Indeed… to straszne! Ja nie umiem żyć… w świecie… jak wy to nazywacie? — W świecie, gdzie grzeje słońce, pada deszcz i ziemia pachnie maciejką? Opuścił głowę. Jego ciemne włosy opadające na kark i czoło wyglądały niechlujnie. Jakby nie domyte. — Yes. Tobie się dobrze… tego… mówi. Mnie się ciężko żyje. Wzruszyłam ramionami. Cieszyłam się, że udało mi się go przytrzymać przy fontannie. — Kiedy ostatni raz się strzygłeś? — Co? A, na wiosnę. Latem szybciej rosną… — Byle tylko nie wypadły jesienią! — wymruczałam. — Od stresu, złych myśli i pogardy, którą masz dla ludzi z Pawilonu X. W jego żółtym oku coś błysnęło. Czyżby nie był całkowicie wyprany z poczucia humoru? —Nie mam nic przeciwko tutejszym ludziom. Tylko że oni mnie nie interesują. Understand? Ale Warszawa podobała mi się. — Całe szczęście! Nie trzeba będzie jej burzyć! Roześmiał się na całe gardło. Chichotał, śmiesznie potrząsając barkami. — Jesteś w porządku. Ale teraz chcę, żeby Mateusz zrobił mi masaż nóg.
57 Dobra, dobra! — pomyślałam. — Masaż masażem, a mnie chodzi o dodatkowe informacje. — Powiedz… po co ci goryl? — Goryl? Nie rozumiem. Wypuściłam powietrze z płuc. Trudno się z nim rozmawiało. Nie tylko z powodu okropnego akcentu. Także dlatego, że nie rozumiał znaczenia wielu słów. — W Polsce tak się określa bodyguardów. Goryl to duża, przeważnie czarna małpa, żyjąca gdzieś w tropikalnych lasach deszczowych. Dokładnie wie Jacuś. — Twój… chłopak? — Mój brat. Ma dwanaście lat i wie wszystko o ginących gatunkach. Będzie oszalałym ekologiem, który nie pozwoli zabić karalucha ani mrówki. Nie nadążał za tokiem moich słów. W jego oczach pojawiło się coś na kształt strachu. — Idź sobie już. Za szybko… muszę myśleć. Rozumiałam. I byłam na siebie wściekła. Prędzej by się z nim dogadała Fredka. Miała mniej więcej ten sam zasób słów. — Dobra. Pójdę. Ale odpowiedz, po co ci ten go… znaczy Mateusz? Tutaj są dyplomowane pielęgniarki. Zacisnął wargi. — Moja matka. Ona się o mnie boi. — Ale dlaczego? Miał minę nieszczęśnika przywalonego pytaniami niczym drwal spiłowaną sosną. — Za dużo… jesteś ciekawa. Dużo wiedzieć — niedobrze. — I tak cię wypytają na terapii grupowej. Będziesz musiał odpowiedzieć. Taki regulamin. Inaczej — za bramę! Z wilczym biletem! No tak — dorzuciłam poniewczasie — ty i tak nie wiesz, co to wilczy bilet! — On wielu rzeczy nie wie — rozległ się znajomy głos. Zesztywniałam niczym suchy patyk. — I proszę, nie wypytuj. Goryl-Mateusz stał za krzakiem, żując jakieś zielone źdźbło.
58 Przyglądał mi się intensywnie. Zbyt intensywnie. W jego wzroku wyczuwałam całe morze, ba, oceany erotyzmu. — Ale terapia… — upierałam się niczym zając w kapuście. Nie znałam dotąd takiego spojrzenia. Ono mówiło, że jestem piękna, pożądana i jedyna! Żaden chłopak, z którym chodziłam, tak nie patrzył. Never. — Wiktor nie będzie, przynajmniej na razie, uczestniczył w grupie. Ma indywidualne spotkania z doktorem. — Nie, to nie — wzruszyłam ramionami, żałując w duchu, że nie założyłam stanika. Ale wszystkie, wyprane przez Lenorę, wisiały na sznurze w głębi ogrodu. Czułam się, jakbym była naga. Mateusz chyba zdawał sobie sprawę z moich uczuć. Jego pełne usta rozchyliły się w uśmiechu. — Wyglądasz na spłoszoną. Dlaczego? Ożeż ty, pomyślałam zła jak chrzan. Zamierzasz uprawiać grę, do której chyba nie dorosłam? Jeśli tak, to zobaczymy, kto tu górą! — Jesteś subtelny jak szczotka druciana! Roześmiał się. Miał ładny, niski głos. — Wiem także, że z kobietami nie da się żyć, a nie wolno do nich strzelać. Dalej twierdzę, że to błąd! — Nie przejmuj się. Widać masz narzeczoną o temperamencie góry lodowej! Ujął poręcz wózka, lekko go popychając. Musiałam ustąpić pola, by nie wpaść w rabatki. — Nie mam narzeczonej. Ani żony. W moim fachu to tylko balast. Kiwnęłam głową. Przynajmniej szczery facet. Nie zamierzałam się nim interesować. Ani wychodzić za niego za mąż. Wiktor słuchał uważnie naszych przepychanek. Jego głowa, niczym głowa kibica meczu pingpongowego, odwracała się to na lewo, to znów na prawo. Uśmiechnęłam się, wypinając prowokacyjnie pierś rozmiarów średniej trójki. — W twoim fachu najprzydatniejszy jest ingram z tłumikiem!
59 Albo browning dziewięć milimetrów. Ostatecznie MP 5 z holograficznym celownikiem! Mówiąc to, odwróciłam się, zostawiając goryla z otwartą paszczą. Miał, czego chciał, idiota! Sądził, że mu się trafiła głupia gęś, zdatna tylko do tuczenia na stłuszczone wątroby! Złość mną telepała jeszcze przez najbliższe pięć minut. Dłużej nie miałam czasu. Wstrząsnęło mną to, co niechcący zobaczyłam. Zawsze, do diabła, zobaczę coś, czego nie powinnam, jeśli mi życie miłe! Przed bramą najeżoną żelastwem i szyfrowymi zamkami hamował srebrzysty mercedes z czterema facetami w środku. Długo o czymś przekonywali dziennego portiera, wreszcie jeden z nich sięgnął do portfela. Zobaczyłam w jego palcach gruby zwitek banknotów, które tak jakoś boczkiem trafiły do kieszeni strażnika. Skinął głową. Mercedes wycofał się i mrucząc silnikiem odjechał w siną dal. Dosłownie, bo cień padający z drzew, okalających szosę, miał kolor szarego granatu. O, skubany! Wziął łapówkę! Za co? Już chciałam biec, by powiedzieć, co myślę o przekupstwie, ale zastanowiłam się, na szczęście. I co mi z tego, że obsobaczę dziada? Wyprze się wszystkiego. Pójdzie w zaparte jak amen w pacierzu. — Nad czym się tak zastanawiasz, Ewo? Spojrzałam w bok, czując się jak osobnik przyłapany na gorącym uczynku. A to przecież nie ja schowałam forsę do kieszeni. Nasza Basia Kochana rozświetlała uśmiechem ponury park. — Prawdę mówiąc, myślę, że pobyt tutaj dał mi więcej stresu niż porwanie przez terrorystów. Pokazała ząbki drobne jak u myszki. — Przesadzasz! Profesor chce z tobą porozmawiać. — Powinien zrozumieć, biedak, że dzisiejsza młodzież nawet nie wie, że się urodziła. Uśmiech zniknął z jej ładnej twarzy. Miała bardzo niebieskie oczy. I dołki w policzkach. Powinna raczej działać w reklamie. Na przykład polecając mydełko Fa. — Nie ułatwiasz nam zadania.
60 — Ale i nie utrudniam. Może nadajemy na innej fali? Błękit tęczówek przypominał góry lodowe. Widać uderzyłam celnie. — Idź do profesora, czeka. Odwróciłam się na pięcie. Czułam żal do siebie. I do całego zakichanego świata. W gabinecie Knura otwarte okno wpuszczało ukośne promienie słońca. Sam szef Pawilonu X miał usta zamulone czekoladkami. — Uąć i oeka — wymamrotał. — To znaczy: usiądź i poczekaj. Tak? Łaskawie skinął głową. Wolałabym, żeby się nie ruszał. Wtedy mniej śmierdziało. Dłonią wskazał mi pudełko. Pokręciłam przecząco głową. Nalegał. — Weź, dobre. Potrząsnęłam włosami. — Te batony wyglądają, jakby były porośnięte futrem. Wybuchnął śmiechem, wypluwając resztkę nadzienia do chusteczki. — Uwielbiam przejrzałe banany i stare czekoladki. — Śmierdzące mięso także? Otarł usta. — Nie jadam niczego z uszami. — Nawet barszczu? Miał dość. Odsunął pudełko i przyjrzał mi się uważnie spod przymrużonych powiek. — Zawsze jesteś taka dowcipna? Skinęłam głową. — To oznaka inteligencji. — Więc porozmawiajmy jak dwoje inteligentnych ludzi. Co cię niepokoi? Zdziwiłam się. — Mnie? — Nie udawaj. Jestem cholernie dobrym obserwatorem. Za to mi, między innymi, płacą. Odpowiesz sama, czy mam z ciebie wy-61 ciągać słowo po słowie. Uprzedzam, że dysponuję nieograniczonym czasem. Zamrugałam powiekami. Diabeł, zaskoczył mnie. Spędzenie tu paru godzin wcale mi się nie uśmiechało. Wolałam wdychać zapach jaśminu. — Coś się tu dzieje. Twarz Knura była kamienną maską. Nawet powieka mu nie drgnęła. — Tak? — spytał uprzejmie. Nie miałam wyjścia. Opowiedziałam możliwie zwięźle o nocnych wizytach, śladach na
murze i odcisku nieznanej Wielkiej Stopy. Słuchał uważnie, ani razu nie przerywając. Kiedy skończyłam, zapadła długa cisza. — Sądzi pan, że to wszystko wymyśliłam? Bo jestem szurnięta. Tak jak tego ptaka z żółtym dziobem? — A wymyśliłaś go? — Nie. — Wierzę w to, co opowiedziałaś. Ale parę mitów muszę sprostować. Pawilon X nie był nigdy miejscem, w którym urzędowałyby jakieś służby specjalne. — Jest pan tego pewien, doktorze? A zasuwy, zamknięte pomieszczenia, do których nikomu nie wolno wchodzić? — Sam kazałem je założyć. W tym budynku przed dwunastoma laty mieściło się laboratorium. Fakt, dość tajne. Przeprowadzano tu doświadczenia na zwierzętach. Szczegółów nie podam, bo są zbyt drastyczne. Chodzi o pewien lek. — Dla ludzi? Profesor Kurzyna przyjrzał się własnym dłoniom o krótko obciętych paznokciach. Były to mocne, budzące zaufanie dłonie dobrego chirurga. — Tak. Ale takich doświadczeń nie robi się oficjalnie wśród państw określających się jako humanitarne. — A nieoficjalnie?
62 ■— Żądasz ode mnie zbyt wiele. Ale zgoda. Wiem, że takie badania prowadzą Rosjanie. Także Amerykanie. Wyścig z czasem, taka jest prawda. — Dlaczego oddali ten pawilon? Doktor uśmiechnął się szeroko. — Cóż, po zmianie ustroju w Polsce nie można już było utajnić wszystkiego. Wiele spraw wyszło na jaw. Zaniechano tych badań. — I pan przejął Pawilon X? — Można to tak określić. Choć to nie ja, tylko Fundacja jest właścicielką budynków i terenu. Podziemia kazałem zamknąć. Ale pewna aparatura mi się przydaje. Jasne? — Jasne. Prawie. Skąd więc zainteresowanie tym budynkiem faceta, który przełazi przez mur? I srebrnego mercedesa? — Nie wiem, czy należy łączyć obie sprawy. Sam się martwię. Możliwa jest jeszcze inna teoria… — zamilkł. — Chodzi o… Wiktora? Jego goryla… znaczy bodyguarda? Dlaczego, u Boga Ojca, tak pilnuje tego nieszczęśnika? Doktor przyglądał mi się z uporem. — Sprytna jesteś. Powinnaś w przyszłości zostać prywatnym detektywem. Nie wiem, czy w Polsce tacy istnieją. — Już mi to mówiono. W tym porwanym samolocie. Zaczął coś pisać w grubym notesie. — Często wspominasz ten… przypadek? — Coraz mniej. Nie budzę się już z krzykiem w nocy. — To dobrze. A co z teatrem? Nie spodziewałam się, że do tego wróci. Czemu tak się upiera przy szalonym projekcie przerobienia nas na gwiazdy sceny? — Nie mam pomysłu. — A ja mam. Znów mnie zaskoczył. Wyglądałam jak jeden wielki znak zapytania. — Tak? Poruszył się i zaśmierdział. Wstrzymałam oddech. — Co myślisz o Fauście?
63 Otworzyłam usta. Długo nie mogłam wypowiedzieć słowa. Faust? Kto to taki, na Boga? Zaraz, zaraz, coś mi świta… — Chodzi o tego dziadygę, który zapisał duszę diabłu? Uśmiechnął się. — Tak. Ten, jak mówisz, stary dziadyga nazywał się Faust. Zakochał się w młodej i pięknej Małgorzacie i postanowił odkryć eliksir młodości. W to wszystko wplątał się Mefisto… — Diabeł. — Właśnie. — Czytałam kawałek „Mistrza i Małgorzaty” tego… Rosjanina. — Bułhakowa. Podobny wątek, choć w podtekstach chodziło o co innego. Ale też występują ciekawe postaci: kot Behemot, stary Woland, diabeł nad diabły… — Aż się roi od dziwów. Ale… kto niby miałby zostać mistrzem, czyli Faustem? — Nie wiem. Pomyśl. Musisz dopisać inne postaci. Aktualne. Spojrzałam na profesora w szczerym zachwycie. Był super! To, że śmierdział, przestawało mieć jakiekolwiek znaczenie. — Dlaczego ja? Pochylił się nad szerokim biurkiem. Jego oczy świdrowały mi czaszkę. Czułam, jak wprawia mnie w hipnotyczny stan. — Bo jesteś dobra i możesz pomóc innym. — Dobra w sensie: złote serduszko? Ryknął śmiechem, aż zatrzęsło się krzesło, na którym siedział. — Nie, na Boga! Jesteś dobra w tym, co robisz. Nikt inny nie potrafi napisać scenariusza, wyreżyserować go i obsadzić role aktorami z naszego pawilonu. — Michał mógłby zagrać na fagocie? — Naturalnie. Wtedy nie będzie mu potrzebna kula z ciasta. Chciałbym, żeby z tego wyszedł. Mała rzecz, a okropnie kłopotliwa. Rozumiesz? Tak. Rozumiałam. To miał być spektakl wyzwalający dusze i ciała. Każdy z tutejszych pensjonariuszy mógłby publicznie, ukryty za słowami tekstu, wyrazić swoje cierpienia. I pokazać doktorowi,
64 terapeutom, gdzie są źródła tych cierpień. Gdzie jądro strachu, który nie pozwala im żyć w normalnym, czyli dość okrutnym społeczeństwie. — Dobrze. Wymyślę coś. Ale ludzi dobiorę sama. I Wiktora też. Potrząsnął głową. Jego rzadkie, siwiejące, na pewno zbyt długie włosy opadły kosmykami na uszy. Gdyby mu przyprawić dwa czarne rogi, byłby wspaniałym tym, no… Mefistofelesem. — Co pomyślałaś? — spytał szybko. Teraz ja ryknęłam śmiechem, aż mi łzy spłynęły po policzkach. — Wyo… wyobraziłam sobie pana z… rogami! Wstał zza biurka. — Nie takie to odległe, jak myślisz — powiedział ponuro. — Każdy psychiatra ma w sobie coś z szatana. I anioła. Możesz iść. Do pomocy zaprzęgnij Blankę. — I Naszą Basię Kochaną? Przez jego czoło przebiegł cień. — Nie. Tylko Blankę. Opuszczałam gabinet nieco podniesiona na duchu. Dobrze, że wyjaśniła się sprawa podziemia i potężnych zasuw. Odpadła teoria o jakichś pogrobowcach Hitlera i Stalina. Zbyt wiele czytałam ostatnio książek sensacyjnych, gdzie angielscy szpiedzy wykrywali niemieckich. I odwrotnie. Ale jednak tajne laboratorium. Mój Boże! Mama miała rację, nie pozwalając Jacusiowi oglądać telewizyjnych programów „Z archiwum X”. Tylko po co jakiś facet, tajemnicza Wielka Stopa, przełaził przez mur? Czy dostał się do pawilonu? Te spodnie z butami, które widziałam? No, nie. Adidasy miały mniejszy rozmiar. I nie zostawiają takich śladów. Ludzie, czyja kiedyś zacznę żyć normalnie? Jak każda dziewiętnastolatka z hakiem? Fanka rockowych zespołów i disco polo? Nigdy! Disco polo jest moim śmiertelnym wrogiem. Boja, aż wstyd przyznać, kocham jazz. Ten stary, dobry, nowoorleański, murzyński jazz. Weszłam do holu zamyślona i trochę rozkojarzona. Tuż obok drzwi do pokoju Naszej Basi Kochanej gwałtownie zahamowałam. Dobiegł mnie znajomy głos: 5 — Lot nad
65 — Dlaczego pani chce, żebym to zrobił? Przygryzłam usta. Wiedziałam, że podsłuchiwanie to jedna z najokropniejszych przywar ludzkości. Ale ciekawość zwyciężyła. Wtulona w załom muru przywarowałam, starając się głośno nie oddychać. __Nie musisz. Do niczego cię nie zmuszam. Chcę tylko, żebyś się wyzwolił od głosów. Byłam w domu! Albert! U Naszej Basi Kochanej siedziała ofiara bimbru i Bośni. Ładny chłopak o miodowych włosach, któremu nocą rozkazywały tajemnicze głosy. __Przedtem pani mówiła, że tak naprawdę to niczego nie słyszę. Że to tylko działa moja… ta… — Podświadomość. Z tego też trzeba się wyzwolić. — I dlatego mam zejść w ciemności? __Powtarzam Albercie. Nie musisz. Ale możesz. Zrób to, co ci Usłyszałam szurnięcie krzesła. Zdążyłam zrobić pięć kroków, kiedy z pokoju wyłoniła się nieszczęsna ofiara bałkańskich wojen domowych. __Cześć!__uśmiech prawie rozdzierał mi usta. Musiał wyglądać potwornie sztucznie, ale Albert tego nie dostrzegł. Na szczęście. . . __Cześć__wymruczał, palcami przeczesując rozburzoną czuprynę. — Mam ich dość! __Kogo? — udałam, że nie wiem, o co mu chodzi. — Tych wszystkich tutejszych terapeutów. Mająbzika gorszego niż my. W duchu zupełnie się z nim zgadzałam. — Masz rację. Właśnie wracam od Knura. Uśmiechnął się. Jego blada twarz pojaśniała. Albert nie należał do ponuraków. W realnym świecie, poza tymi murami, byłby zapewne fanem Stevie Wondera. I szalałby na koncercie Michaela Jacksona. — Przepiłował ci duszę?
66 — Próbował. Ale się nie dałam. Słuchaj… chciałbyś zagrać rolę brata Małgorzaty? Tej od Fausta i diabła? Albert zamrugał rzęsami. — Brata? Stara, ja nie wiem, o czym ty mówisz. Nie czytałem tej lektury. W ogóle nie lubię czytać. Zafrasowałam się serdecznie. Nikt z nas nie przepadał za lekturami. Klasyki nie znosiliśmy. Nic nie wiemy o Tołstoju i Rosjanach w ogóle. Coś nam się śni, kiedy mówią o „Lalce” Prusa lub Sienkiewiczu. Ale to raczej wynik oglądania seriali telewizyjnych. Jak w tej sytuacji zrobić prawdziwy teatr? — No… musisz kimś być w sztuce, którą Knur każe nam wystawić. Ja też nie wiem, czy Małgorzata miała rodzeństwo. Ale nie o to chodzi. Potrzebny mi brat. — Po co? Nie mogłam powiedzieć prawdy. Mógłby się wycofać albo, co gorsza, w ogóle się nie zgodzić. Boja myślałam o Fredce. I jej życiowej tragedii. Z Fredką był ten problem, że za chińskiego boga nie chciała się otworzyć. Podczas grupowej terapii milczała nie wyłażąc, jak żółw, ze swojej skorupy. Brat Igor, seks i kazirodztwo były pojęciami omijanymi niczym padlina. Śmierdząca. Pomysł, by do sztuki o starym Fauście wsadzić brata, nie był tak całkiem nowy. W literaturze kręci się pełno sióstr i braci w przeróżnych konfiguracjach. Jak przez mgłę majaczyła jedna z greckich tragedii. Boże, dlaczego wyrosłam na nieuka? I czyja w tym wina? Szkoły, że nie egzekwowała od nas przerobienia materiału, samych nauczycieli? Ich lenistwa? Naszego? Diabeł wie! — To co z tym bratem? Zagrasz? — przyglądałam mu się ohydnie przymilnie. — Nie wiem… a dużo tego? — Nie! Skądże! To fajnie, cześć! — O, gdybyś wiedział, że nie mam najmniejszego pojęcia, czy rola będzie duża w sensie ilości słów do wyuczenia. W tej chwili nie znałam nawet jednego. — Blanka musi pomóc! —wyszeptałam mijając drzwi. Nawet nie spostrzegłam, że pada. Nie wiedzieć kiedy nadleciał wiatr, zakręcił konarami drzew
67 i posypał deszczem. Już się chciałam cofnąć do suchego wnętrza, gdy nagle dostrzegłam Mateusza. No, goryla. Szedł w stronę domku ogrodnika, gdzie mieszkał. Miał specyficzny chód, podobny dużym kotom. Widziałam kiedyś film przyrodniczy. Tak kroczą łapa za łapą, tygrysy. Lekko kołysząc się w biodrach. Miał na sobie zielone płócienne spodnie z zabawnymi kieszeniami w okolicy kolan i bawełnianą koszulkę opinającąmuskularnąpierś. Żadnej broni pod pachą. Nic z tych rzeczy. Odprowadziłam go wzrokiem. Może zbyt długo. — Przyglądasz się Mateuszowi? — głos z chicagowskim akcentem zaskoczył mnie. Wiktor podjechał swym elektrycznym wózkiem bezszmerowo. Odwróciłam się, nie kryjąc irytacji. — Podglądasz? — No. Tylko pytam. On się… tego… podoba kobietom, co? — Nie wiem. Wolę facetów mniej „napakowanych”… Podniósł na mnie zdezorientowany wzrok. —Napa… co? Wolę rozmawiać z Fredką. Nie używa takich słów. Bo ich też nie rozumie — pomyślałam. Nie chciało mi się tłumaczyć Amerykaninowi niuansów polszczyzny. — To znaczy… kulturysta. — Dalej niczego nie rozumiał, ale nagle wpadło mi do głowy coś, co spowodowało, że zmieniłam zdanie. — Ma szerokie bary i dużo mięśni, rozumiesz? Kiwnął głową. Sam był rachitycznym kurczęciem. — To źle? — Kobiety są nieobliczalne — wyszeptałam —jednym się to podoba, innym nie. Ja preferuję mózgowców. Tych, którzy mają coś pomiędzy uszami… Znów się spłoszył. Marszczył brwi i mrugał rzęsami jak dziewczyna. Dopiero teraz spostrzegłam, że ma gęste i długie rzęsy. Jasne i delikatne. — Co mają do tego uszy? Wydmuchałam powietrze z płuc. Ale musiałam działać szybko. — Człowiek między uszami ma czaszkę. A w niej? — zawiesiłam głos.
68 — Mózg! — rozpromienił się. — O mnie mówią że jestem mózgiem bez ciała. Mam pamięć komputerową. Zapamiętam każdy szyfr i kod nawet na trzydzieści tych, no, cyfr! Każdy numer bankowego konta… — urwał spłoszony. Chyba powiedział więcej, niż chciał. — Skoro masz takądobrąpamięć, to odegrasz rolę Mefistofelesa. — Tego… diabła? Zaskoczył mnie. Wiedział! — Tak. Wystawimy sztukę o Fauście, który… — Wiem. Jest w Internecie. Napisał jąGoethe. Niemiecki autor. Pamiętam. Odetchnęłam. Jego komputerowa pamięć na pewno się przyda. Nam wszystkim. — Doskonale. Zgadzasz się być diabłem? — Na wózku? Wzruszyłam ramionami. Mnie to w niczym nie przeszkadzało. — A co tu ma do rzeczy wózek? Diabeł może siedzieć na wierzbie, w mercedesie i w karafce od wina. — W butelce siedział dżin. Nie diabeł! Jest w Internecie. To arabski duch. A chałę! Facet znał bajki arabskie, a nie znał polskich. Bo ich nie ma w Internecie. — Jest taka opowiastka o panu Twardowskim… N — Nie ma w Internecie! — przerwał mi ostro. * — Ale jest w polskiej literaturze! I przestań z tym komputerem. Ciebie też nie ma w Internecie! I co? Zbaraniał. Kompletnie stracił nieznośną pewność siebie. — Okay. Zaraz po powrocie do domu wstawię stronę o sobie! — Szczęśliwego Nowego Roku! A tymczasem będziesz diabłem! Nie protestował. Może był w głębi ducha zadowolony ze szczęścia, które go spotkało. Gdzież jest teatr, który mu ofiaruje taką rolę? W Internecie? Zerknęłam w stronę domku ogrodnika. Po Mateuszu nie było nawet śladu. Wieczorem, w sypialni, molestowałam intelektualnie Fredzie. — Chcesz grać rolę Małgorzaty?
69 Spojrzała zbaraniałym wzrokiem. Jej wspaniałe czarne włosy schły w strumieniu elektrycznej suszarki. Wyłączyła przyrząd. — A kto to był? Zaczęłam myśleć. Nie znałam dokładnie treści „Fausta”. Zresztą, nie o to chodziło. W walce dobra ze złem powinno wygrać dobro. Choć nie zawsze się to w życiu potwierdza. — Piękna dziewczyna o czarnych włosach. Kocha się w niej starzec… — Nie chcę! Są okropni! Wujek mojej koleżanki lepił się do mnie, a miał siwą brodę! Nie chciałam ciągnąć tematu wujka. — Ale on się stanie, przy pomocy diabła, pięknym młodzieńcem! — Kiedy? — Fredka czasami była dociekliwa. — Jak wypije miksturę… — Co? — W oczach dziewczyny błyskały iskry złości. Cholera z tym wszystkim! Ludzie nie znająnajprostszych słów! Jeszcze dwa, trzy pokolenia i z polszczyzny zostanie tylko to, co w Internecie. I sto wyrazów niecenzuralnych. — Słuchaj, nie powinnaś się wściekać, że czegoś nie rozumiesz. Musisz pytać. Ostatecznie są w bibliotece słowniki. Mikstura to… taka mieszanka dziwnych płynów. Coś jak kompot z czereśni zmieszany z coca-colą i jadem jaszczurki. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. — I co, jak wypije? — Zmieni się w królewicza z bajki. Ale wcześniej jeszcze podpisze cyrograf… taki papier pożółkły, na którym diabeł Mefisto spisał umowę o duszę. — Aha. Dusza za młodość i urodę. To wiem. Trzeba podpisać własną krwią. Skinęłam głową zadowolona. — To co, będziesz piękną Małgorzatą? To główna rola. Fredka włączyła suszarkę. Śpiąca Lenora zabulgotała w poduszkę. Zgasiłam lampkę. Za oknem stała czarna noc. Nawet nie widać
70 było targanej wiatrem korony kasztanowca. Nie wiem, kiedy Fredka wyłączyła aparat. Ale tuż przed zaśnięciem usłyszałam szczekanie psa i odgłos pracującego silnika. Nic mnie to nie obchodziło. Znów nadleciał mój ptak z żółtym dziobem. Usiadł obok łóżka i przyglądał mi się lewym okiem. Miał zrośnięte brwi. Jak Mateusz. W niedzielę pogoda się ustaliła. Wiatr ucichł, siąpił rzęsisty deszcz i nikt nie przyjechał na spotkanie. Jedni po drugich odwoływali wizyty telefonicznie, bredząc o trudnościach, korkach na mokrych szosach, bólach reumatycznych, które zatrzymały ich w domowych pieleszach. Zupełnie, jakby ten daleki, obcy nam świat nagle przestał istnieć. Martwili się tylko najmłodsi. Zabrakło forsy na gumę do żucia, klocki Lego albo komiksy. Dlatego Nasza Basia Kochana zagnała całą tę czeredę do sali gimnastycznej, gdzie rozgrywali pingpongowy mecz stulecia. Starzy, często zwani „weteranami”, snuli się po kątach niczym widma. Zdecydowanie brakowało telewizora. Ale Fundacja stawiała twardy warunek: żadnych mediów! Poza wieżą sączącą muzykę poważną, czasem dobry jazz lub pieśni z repertuaru Elli Fitzgerald czy starego Satchmo — nic! Żadnych relacji z Sejmu czy Senatu, Maastricht czy Unii Europejskiej. Żadnej polityki, sporów o mur graniczny, straszydeł o inwazji jaszczurów, ludzi-nietoperzy i reklam z pralni. Lenora cierpiała najbardziej. Toteż każdy czuł się w obowiązku wystąpić z tekstem własnej reklamy. Wszystkich przebił Michał, proponując hasło dnia: „Nie umiesz znaleźć kluczy bez wykrywacza metali? Kup łopatę ze spółdzielni «Grabarz»!” Dostał za to dodatkowy deser i medal z kapsla po piwie. Całe przedpołudnie szlifowałam scenariusz sztuki pod tytułem „Co by było gdyby” według Szekspira, Goethego, Bułhakowa i podręcznika do pisania podań. Wyglądał coraz lepiej. Tylko bohaterowie mnożyli mi się niczym króliki. Ale nie przyjęłam propozycji współpracy. Nawet od Rafała. Sztuka może mieć tylko jednego au-71 torą. Jak sukces gospodarczy. I on zbiera oklaski. Albo zostaje wygwizdany. Trudno. Jak mawiają Chińczycy: „Całe zło pochodzi ze zbędnego otwierania ust”. Wiem, bo od Karola dostałam kiedyś tomik. Karol znikł tak samo jak jego paru poprzedników. Chciał koniecznie „dowodu miłości” z mojej strony. O swojej nic nie mówił. A chała! Nie jestem idiotką. Chociaż… może? Mam dziewiętnaście lat i sześć miesięcy i jestem… dziewicą! Czy to nie kretynizm w końcu dwudziestego wieku? To prawda, że dobierało się do mnie paru kandydatów. Ale wszyscy mieli tyle lat co ja, szalały im hormony, a każdy miał na dodatek po sto rąk do obłapywania. Jak hinduski bóg Siwa, do którego wznosi modły nasz Tomek. Owszem, pozwalałam im pomacać to i owo. Ale na tym koniec. Całowałam się na obozach, w górskich szałasach i w namiotach Orłowa, Chałup i Krynicy Górskiej. Nawet to lubiłam, choć niektórzy zbyt się zapatrzyli w młodzież z Beverly Hills. Ale na prawdziwy seks jeszcze nikt mnie nie namówił. Choć jeden idiota nawet próbował
gwałtu. Podniosłam taki wrzask, że zleciała się cała plaża. A tego bęcwała wyprowadzono przy użyciu sieci rybackiej, z której wyplątał się dopiero na policji. Zmył się dzień później i nigdy go więcej nie widziałam. To było dwa lata temu. Całe wieki! W pisaniu sceny pomiędzy starym jeszcze Faustem a młodziutką Małgorzatą cudnej urody przeszkodziła mi Lenora. — Nowy Orion Błękitna Siła upora się z każdą plamą! — wrzasnęła, waląc się na tapczan. Nie wiem, dlaczego wyglądała jak skrzyżowanie Wenus z kałamarnicą. — Co się stało? Dlaczego masz bluzkę w czarne placki? Uśmiechnęła się niczym palacz skonany, ale szczęśliwy, że w piecu znów huczy ogień. — Pomagałam temu Amerykaninowi malować plakat. Zamrugałam rzęsami. — Plakat? Do czego? — Nie tyle plakat, co… no… transparent. Zdziwienie moje sięgnęło zenitu. Transparent? Po kiego grzyba komu transparent? Nie robimy przecież wyborów Miss Pawilonu X!
72 Ani agitacji, by kuchnia przestała podawać na deser kisiel truskawkowy, którego szczerze nie znosiłam. Co zatem wymyślił Wiktor? .— Co tam było napisane? — Lenora już otwierała usta, kiedy się zreflektowałam. — Wiem, wiem, nic nie mów; „Dzięki super-błyszczącej szmince on odnajdzie cię nawet w ciemnościach!” Lenora oszalała ze szczęścia. — Nie, ale to piękna reklama! Nie widziałam jej w telewizji. — Bo nie mamy telewizora. Przestałam pracować nad sceną z mistrzem i Małgośką. Natchnienie mi uciekło. Postanowiłam sprawdzić, czego naprawdę domagał się Wiktor. Zeszłam na parter. Już na ostatnim stopniu zamarłam z wrażenia. Tuż nad drzwiami gabinetu profesora Kurzyny czernił się na różowym prześcieradle potężny okrzyk rozpaczy: „Bez Internetu nie ma life! Albo komputer — albo rzycie!” Rozbawiło mnie to życie przez „rz”. Tuż pod hasłem siedział Wiktor dziwnie skurczony. Przy bliższym rozpoznaniu wzrokowym dostrzegłam błyszczącą parę kajdanków i rurę od centralnego ogrzewania, do której był przykuty. — Fajnie! — uśmiechnęłam się od ucha do ucha. — U was w Chicago też się przykuwają?—Nie raczył się odezwać. Ani podnieść głowy. Cierpiał w milczeniu. Postanowiłam uratować zbuntowaną jednostkę ludzką. Zapukałam desperacko do drzwi gabinetu. Cisza. Poruszyłam klamką, ale nie dało to żadnego rezultatu. Próbowałam dostać się do Naszej Basi Kochanej, do Blanki, Tomka. Nigdzie nikogo. Widać nastąpił wybuch nuklearny i wszyscy wyparowali. — Może choć powiesz, skąd wziąłeś kajdanki? Zaraz, zaraz, myśli galopowały z szybkością ponaddźwiękową. Tylko goryl! Mateusz! Bo któż by inny! Ale po co fizykowi kwantowemu kajdanki? Do diabła, ciągle jeszcze nie wiem dokładnie, co to takiego te kwanty! Postanowiłam wyrwać Mateusza z błogiego nieróbstwa. Miał się opiekować Wiktorem! Zapomniałam o deszczu. Nie miałam czasu, by wrócić po płaszcz. Galopowałam w strugach wody rozbryzgującej sicjpod stopami obutymi jedynie w płócienne klapki. Z włosami w strąkach i w koszul-
73 се przemoczonej do nitki zabębniłam w drzwi domku ogrodnika. Długo trwało, zanim otworzył. Stanął w progu, z gołym torsem, jedynie w slipach, cały spocony. Kątem oka dojrzałam jakieś hantle czy inne przyrządy do poprawy kondycji fizycznej. — Ty tu sobie ćwiczysz, a Wiktor… Chwycił mnie silnie za ramię. W jego oczach pojawiło się przerażenie. — Co z Wiktorem? Ranny? Pomasowałam ramię. Na pewno będzie wielki, fioletowy siniak. — Nie. Ale przykuł się do kaloryfera. Mateusz parsknął śmiechem. Stałam na progu, w strugach deszczu. Nie wiem, kiedy wciągnął mnie do środka. Odsunął dłonią mokrą grzywkę i mocno pocałował mnie w usta. Na moment straciłam władzę w nogach, ale odzyskałam ją wraz z narastającą furią. Chciałam się odsunąć, gdy poczułam jego dłoń na piersi. Cholera, znów zapomniałam stanika! — Działasz na mnie jak narkotyk — wymruczał. Ale odsunął się na bezpieczną odległość. — Żadnej to się dotąd nie zdarzyło! — Jesteś zboczeńcem! — wysyczałam z żalem. I dopiero teraz zdałam sobie sprawę, że najchętniej utonęłabym nie tyle w deszczu, ile w jego ramionach. Niestety, Mateusz nie zwracał na mnie uwagi. Wciągał dres. Rzucił mi ręcznik. — Wytrzyj się. Możesz się przeziębić. — Jego spojrzenie przy-kleiło się do moich piersi Miss Mokrego Podkoszulka. Odrzuciłam ręcznik z wizerunkiem tygrysiej paszczy. — Po co się wycierać, skoro muszę wrócić, a deszcz leje? Wypchnął mnie jedną ręką drugą starannie manipulując w zamku. Czyżby wewnątrz były skarby, które chronił? — Masz kluczyk do kajdanków? Nie odpowiedział. Sadził wielkimi susami, przeskakując rabatki żółtych nagietków. Nie miałam szans. Nigdy nie ćwiczyłam biegów na setkę. Zwolniłam sapiąc jak miech kowalski. Ależ miał facet kondycję! Kiedy wpadłam do holu, Mateusz odczepiał Wiktora od rury centralnego ogrzewania. Chłopak nie protestował. Transparent
74 i tak spowodował nadzwyczajne zebranie personelu. Blanka obnosiła nadętą minę, nie odzywając się do grupki zebranych pensjonariuszy. Uznała protest za niezgodny z regulaminem, niestosowny i co najmniej nie na miejscu. Tomek, dziś w pomarańczowej buddyjskiej szacie, składał dłonie, unosząc wzrok w nieboskłon, jakby stamtąd oczekiwał nadprzyrodzonej pomocy. — I co? Będziecie tu staććć do końca świata? — Greta V2 od razu zabrała się do porządków. Jej bawarska natura nie pozwalała spokojnie przyglądać się bałaganowi. O tej porze każdy powinien mieć swoje zajęcia. — Jak mawiają Chińczycy, mgły nie można rozpędzić wachlarzem! — zacytowałam jedną ze słynnych sentencji. Mateusz parsknął śmiechem. — To było nierozsądne, Wiktor. Musimy chyba poważnie porozmawiać. Dostałem wiadomość, że dziś przyjeżdża twój wuj. Chłopiec zatrzymał wózek. W jego wzroku błysnął strach. — Ja… nie mam wujka! Mateusz schował kajdanki do kieszeni. Jego dłoń na chwilę zamarła. — Co mówisz? — Słyszałeś. Że nie ma wujka. — Rafał ssał palec. Mateusz opanował zdziwienie. Obserwowałam jego twarz. Była spięta. Na czole pojawiła się pionowa zmarszczka. Chwycił oparcie wózka i pożeglował z nim długim korytarzem. Nie miałam nic do roboty, więc poczłapałam za nimi. Ale tak, by nie rzucać się w oczy. Pokój Wiktora z konieczności był na parterze. Co go w szczególny sposób wyróżniało od innych chłopaków skoszarowanych na pierwszym piętrze. Żeby przysposobić jeden z gabinetów na sypialnię, przesunięto nawet drzwi. Wiktor, a raczej jego matka-milionerka okazała się głównym sponsorem Fundacji i Knur zrobiłby wszystko, by przychylić chłopcu nieba. Płynący z Chicago potok dolarów nie miał prawa wyschnąć. Toteż, ku zdziwieniu wszystkich, protest został rozpatrzony pozytywnie. Ale zanim się o tym dowiedzieliśmy, ja, bo taką już mam naturę, podsłucha-75 łam część rozmowy nie przeznaczonej postronnym uszom. No, chyba że byłby to Mateusz. Przyklejona do szpary w drzwiach, wytężałam słuch, by strzępy rozmowy skleić w sensowną całość. Głównie słyszałam Wiktora, bo wytrącony z równowagi wrzeszczał. Pytania Mateusza były ciche, lecz wyjątkowo celne. —Moja matka nie ma żadnego brata! Nigdy nie miała! Nie wiem, kto może się przyznać do pokrewieństwa… — Mateusz o czymś go przekonywał. — Jest cholernie bogata! Każdy się chce dorwać do jej pieniędzy! Smolarków w Chicago na kopy! Co?
W Polsce też? Widzisz, sam sobie odpowiedziałeś… nie mam ochoty, Mateusz! Nie będę udawał… Sorry. Odlepiam spocone i czerwone ucho od framugi. Wiedziałam dość, by chcieć to dokładnie przeanalizować. Z rozmowy jasno wynikało, że Mateusz namawia swojego podopiecznego, by przyjął jednak rzekomego wujka. Coś z tego powinno wyniknąć. Sama byłam ciekawa, co będzie dalej. Dalej był obiad. Gulasz z ogórkiem i ciasto z truskawkami. Zjadłam wszystko ku ogromnemu żalowi Fredki. Przy stole tematem numer jeden był transparent z żądaniem dostępu do Internetu. — Jak go uwzględnią, to wystąpię z podobnym — odgrażał się Rafał. — Chcę mieć telewizor. — Po co? — zdziwiłam się niepomiernie. Nigdy nie mogłam zrozumieć ludzkiego przywiązania do tego mebla. — Jak to po co? Żeby móc obejrzeć „Rambo”! Wzruszyłam ramionami. Tych panów objuczonych żelastwem wyjątkowo nie znosiłam. Miałam wszak swoje powody. Dwóch z nich o mało nie pozbawiło mnie życia. W tym cholernym samolocie. — Lenora też cierpi, bo nie może oglądać reklam podpasek ze skrzydełkami! — warknęła Fredka, patrząc z zimną nienawiścią, jak ciasto znika z mojego spodeczka. — Jeśli o mnie chodzi, lubiłam tego pana od sosów Knorra. Jezu, jeśli czegoś natychmiast nie zjem — skonam! — A potem będziesz rzygać w łazience! — skwitowałam nie-76 zbyt elegancko. — Fredziu, już czas opanować łakomstwo. Należy do grzechów śmiertelnych. Po obiedzie niektórzy mieli zajęcia terapeutyczne. Inni — czas wolny. Wiktor, bohater dnia, omijany był szerokim łukiem przez Blankę i Gretę V2. Nawet Nasza Basia Kochana nie zaszczyciła go uśmiechem. Widać czuł się jak trędowaty, bo sam, z własnej nieprzymuszonej woli, podjechał do mnie siedzącej nad scenariuszem w saloniku. — Piszesz ten utwór? — spytał, byle usłyszeć własny głos. Kiwnęłam głową. Właśnie byłam przy dramatycznej scenie miłosnej pomiędzy Małgorzatą, Faustem i odmłodzonym nagle diabłem, który przez pomyłkę wypił napój przeznaczony dla starca. Wątpię, aby to było zgodne z oryginałem, ale tym się w ogóle nie przejmowałam. Ważne było, by poruszyć psychikę Wiktora-Mefi-stofelesa. — Piszę. Twoja rola wciąż mi się rozrasta. Co ty na to? Zwiesił głowę. Wyglądał na kompletnie przegranego. — Wszystko jedno… nie ma takiego napoju, który przywróciłby mi władzę w nogach. Oderwałam wzrok od kartki papieru. Zastanowiłam się. — Sam wiesz, że twój problem jest głęboko zakopany. Dopóki nie zechcesz przetrząsnąć
własnej pamięci, żadna mikstura nie pomoże. — Tak samo twierdzi profesor. Aleja nie wiem, co mam robić. —Ja tego za ciebie nie wymyślę. Czy rozmawiałeś z Mateuszem? Ale tak… szczerze? —Sz…cze… no, to nie dla mnie słowo! Nigdy! Wzruszyłam ramionami. — Sam widzisz. — Przecież nie mogę opowiadać na prawo i lewo, że moja matka… że ona… — umilkł przestraszony. Nie nalegałam. A zatem cała sprawa wiąże się z matką. Co takiego mogła zrobić kobieta zajęta pomnażaniem fortuny? Przestać kochać jedynaka? Wyjść za mąż za gangstera, który postanowił
77 sprzątnąć ją i jej syna, by legalnie zagarnąć cały majątek? Coś mi nagle zaświtało w mózgu. — A twój ojczym… no, ten nowy ojciec? Wyrzucił z siebie potok słów po angielsku. Nic nie zrozumiałam. W końcu wymamrotał: — To czysty… ten, arszenik! Zaskoczyłam. A jednak! Miałam rację. Wiktor został usunięty z oczu fagasa mamusi, by nie przeszkadzał samą swoją obecnością. Ale po co nasyłają mu tutaj nieprawdziwego wujka? — Słuchaj — zaczęłam łagodnie, nie chcąc go spłoszyć. — Może twój ojczym ma brata? Zdumiał się niepomiernie. — Esteban? Brata? Nie, nic mi o tym nie wiadomo. Czemu pytasz? Zmarszczyłam brwi. Coś mi w tyrn wszystkim śmierdziało. — Esteban? Co to za imię? — Nazwisko. Obecny mąż mamy jest Argentyńczykiem: Jose Bartrand Esteban. — Gdzie go poznała? — W Chicago. Był właścicielem lotniska. I pięciu awionetek. Ojciec często nimi latał. Wypuściłam powietrze z płuc. Afera kryminalna z Mefistem, Małgorzatą jej bratem i Faustem była niczym w porównaniu z tym, co mi podpowiadała fantazja. Możliwe, że dalej bym drążyła temat, gdyby nie wejście Naszej Basi Kochanej. W błękitnym kostiumiku i białych pantofelkach wyglądała niczym lalka Barbie. — Ewo, bądź tak dobra zostawić Wiktora samego. Zaraz będzie miał gościa. — Tutaj? — Moje zdumienie było perfidne. — Przecież nikomu z nas nie wolno przyjmować gości w Pawilonie X! Obrzuciła mnie zimnym spojrzeniem. — Ale nikt z was nie jest przykuty do wózka! — Wózkiem można wyjechać. Po to jest — wysyczałam wściekła, zbierając rozsypane kartki.
78 Błękitna nie zareagowała. Z miłym uśmiechem, przyklejonym do warg, ustawiała foteliki na swoim miejscu. Deszcz przestał padać, choć niskie chmury nadal groziły oberwaniem. Było parno, duszno i wilgotno. Mimo to lepiej się czułam w ogrodzie niż wewnątrz budynku. Wdychałam cudowną mocną woń róż, usiłując złożyć do kupki oporne puzzle. Bo tak mi się widziała rodzinna historia Wiktora Smolarka. Blanka nadeszła, szeleszcząc czymś plastykowym. Torbą? Przystanęła na mój widok. — Jak ci idzie? — Jak krew z nosa. Czy ten wujek Wiktora nie jest przypadkiem jakimś polskim gangsterem podszywającym się pod chicagowską rodzinę? Zaskoczona otworzyła usta. I zaraz je zamknęła. Dopiero po chwili wyszemrała: — Lepiej nie mieszaj się w nie swoje sprawy. Tylko tyle mogę ci doradzić. — A pani ma sumienie spokojne? Pogroziła mi palcem. — Cenię twoją inteligencję. Ale wiem też, że masz niebywałą fantazję i wyobraźnię. Za dużo czytasz kryminałów. — W ogóle ich nie czytam. Natomiast wyczuwam tu jakiś fałsz. Namawiacie nas wszystkich do otwarcia serc i dusz. A kiedy to robimy, grozicie palcem i zwiewacie, gdzie pieprz rośnie, zamiast problem rozwiązać. Blanka zrobiła coś, czego się nie spodziewałam. Pokonując własną sztywność, usiadła obok mnie na wilgotnej ławce. Musiałam ją nieźle zdenerwować. — Masz rację. Ale sprawa Wiktora jest szczególnego rodzaju. Profesor zlecił nadzwyczajny tryb postępowania. Myślę, że masz rację również w sprawie tajemniczych odwiedzin. Ale nie możemy im zapobiec. Chłopiec jest tu względnie bezpieczny. Natomiast w miasteczku… sama rozumiesz… Rozumiałam. I to doskonale. Gdyby ktoś chciał uprowadzić nieszczęsnego kalekę z małej cukierenki, gdzie się zwykle spotyka-79 Hśmy z rodzinami, nikt nie mógłby temu zaradzić. Tu, za murem, ze strążnikiem przy bramie… - myśli galopowały trochę nieskładnie—-Wbezpieczniejszy.., … — A jeśli przekupią strażnika? — wyrwało mi się, zanim dobrze pomyślałam, co mówię. Blanka ciężko westchnęła. — Ewa proszę, nie odbieraj mi nadziei, że mc się me stanie. SpoirZa’łam na nią z ukosa. Jej bezbarwne włosy wydawały się podobne do pajęczyny. Ale w oczach miała niepokój. I to wcale me przez- mnie zasiany. Sama była mózgowcem. I niezłą analityczką.
— Na pani miejscu skontaktowałabym się z policją. Spojrzała mi prosto w oczy. —- już to zrobiłam. —. Ale nie powiedziała pani profesorowi? Zaprzeczyła szybko wstając. Jej spódnica była wilgotna. ^ Może to zostać między nami? Kiwnęłam poważnie głową. -^ Słowo harcerki. _ Pi-zy bramie wjazdowej hamował samochód. Obie z wielkąuwa-gąpr2yglądałyśmy Si? eleganckiej maszynie. -^ Tuż tu raz był__powiedziałam sucho. — Srebrzysty mercedes”^“Czterema osiłkami. Wsunęli coś w łapę portierowi. Blanka wzdrygnęła się. Dobrze jednak zapamiętała moje słowa. Ode^zła szybkim krokiem w stronę paradnego wejścia do pawilonu, bacznie wyprzedzając faceta w kraciastym garniturze i płóciennym kapeluszu. -JWygląda jak Amerykanin ze starego gangsterskiego filmu— powiedział Michał, ugniatając brudnąkulę ciasta. — Był taki aktor Robinson Grał Al Саропе’а w czarnobiałym filmie… ^otrząsnęłam włosami. Nie lubię starych filmów. ^Nie znam. Ale zgadzam się z tobą co do gangstera. Nlichał wbił palce w kulę. ^__т ,^0 ze ten nie jest Amerykaninem. Chociaż chce za takiego schodzić.
80 Spojrzałam zdumiona. Chłopak miał niebywały zmysł obserwacji. Gdyby przestał marzyć o córce prezydenta Clintona… no, byłby z niego pożytek. — Skąd wiesz? Porzucił nagle ciasto i przyjrzał się własnym dłoniom. — Facet nie umie nosić kapelusza. Wygląda jak robotnik sezonowy na plantacji truskawek, którego przebrano we frak. Brudne to ciasto! — Wyrzuć je. Wyrzuć je raz na zawsze! Podniósł kulę, przerzucił z lewej dłoni do prawej jak zawodnik olimpijski i, ku mojemu zdumieniu, cisnął nią w mur. — Dobry rzut! — wyszemrałam, gdy wrócił mi głos. Michał uniósł ręce w górę. — Może się wyzwolę. Nie wiem. Ale próbuję, Ewa. Cholernie próbuję! — odszedł w dalszą część ogrodu. Nie miałam prawa wątpić w szczerość jego słów. Tylko że tam było boczne wejście. Także do kuchni, gdzie kucharka trzymała w lodówce jeszcze kilka takich piłek z surowego ciasta. Za to też jej płacili. Mężczyzna w kraciastych portkach zniknął wewnątrz pawilonu. Chciałam zająć punkt obserwacyjny przy drzwiach saloniku, ale na straży stał Tomek. — Cześć, mogę tu pobyć? — Na razie nie. — Co się dzieje? Stan wojenny? — drażniłam buddystę. — A gdzie prawa człowieka? Co na ten temat mówią Helsinki? Zacisnął usta. W gruncie rzeczy był przeciwny wszelkim stosowanym wobec nas obostrzeniom. — Tylko na godzinę, potem… — urwał, bo z saloniku wychyliła głowę Nasza Basia Kochana. Uniosłam ręce w geście całkowitego poddania. Basia zniknęła. — Jest tam Mateusz? — wyszeptałam do Tomkowego ucha. Musiałam się w tym celu wspiąć na palce. — Kto? 6 — Lot nad.
81 — Goryl Wiktora! Pokręcił przecząco głową, a mnie formalnie zamurowało. Jak to? Osobisty bodyguard opala się gdzieś w trawie i wącha groszek, gdy jego podopieczny jest w straszliwym niebezpieczeństwie? Złość mną zatrzęsła. Lepszy kij od szczotki niż taki goryl! Co z tego, że muskularny, skoro ma móżdżek wielkości orzeszka laskowego? — szłam ścieżką nie zdając sobie sprawy, że okrążam dom. Tuż za kępą hortensji, rozprzestrzeniającą swe wielkie, zielone jeszcze kwiatostany, ktoś syknął. Zatrzymałam się. Mateusz kucał pod kryształowo czystym oknem saloniku. Uspokoiłam się. — Ciii—położył palec na ustach, wskazując jednocześnie miejsce obok siebie. Dziękowałam opatrzności, że krzaki nie sąkłujące. Przykucnęłam, choć trawa była zimna i mokra. — Co jest? Nie odpowiedział. Za to chwycił mnie mocno, przyciskając do siebie. Poczułam nikły zapach wody po goleniu i ciepło ciała. Zamarłam w bezruchu. Niestety, nie trwało to długo. Szczelnie zamknięte okno saloniku nie przepuszczało dźwięków. Niczego się nie dało podsłuchać z rozmowy toczącej się we wnętrzu. Mateusz zrezygnował. Puścił mnie, nie omieszkając, jak to miał w zwyczaju, przesunąć dłonią po moich piersiach. — Zboczeniec! —wysapałam. Objął mnie ramieniem, wyprowadzając z chaszczy. — Lubisz to — powiedział już normalnym głosem, gdy oddaliliśmy się dostatecznie daleko. — Wiem! Nie chciało mi się dyskutować. Temat był dostatecznie drażliwy dla obu stron. — Kraciasty udaje tylko Amerykanina — powiedziałam, gdy stanęliśmy na ścieżce. — Wiem. Spojrzałam mu prosto w oczy. — Ten mercedes już tu raz był. Z czterema facetami w środku. Dali w łapę portierowi. Widziałam.
82 Jego ciepła dłoń spoczęła na moim karku. Widocznie musiał mnie obłapywać. Taką czuł wewnętrzną potrzebę. — Wiem. Zezłościłam się. Strząsnęłam dłoń niczym obrzydliwego robaka. — Nie wydusisz z siebie niczego poza tym „wiem”? Uśmiechnął się, odsłaniając zęby. — Jesteś taka śliczna, kiedy się złościsz! Gwałtownie przyciągnął mnie do siebie. Jego wargi przesunęły się od mojej szyi do ust. Przeszył mnie dreszcz, jakiego nigdy dotąd nie doznałam. Całował mocno, ale uważnie. Jakby otwierał zatrzaśniętą muszlę. Wisiałam w ramionach obcego faceta niczym szmaciana lalka. I nic nie mogłam zrobić, jak tylko oddać pocałunek. W końcu-się oderwałam. Ogłupiała, czerwona z emocji i zachwytu. Puścił mnie, leciutko odpychając. W oczach miał iskierki śmiechu. I coś jeszcze, z czego wtedy nie zdawałam sobie sprawy. Wydało mi się, że drży. Ale to chyba niemożliwe! — Przestań mnie molestować! — wysapałam. Iskierki w źrenicach zgasły. Przesunął dłoniąpo króciutkich włosach. — Ile ty masz lat, dziewczyno? —Czasem pięć, a czasami sto — odpowiedziałam łapiąc oddech. W dziwnym zachwyceniu przyglądał się mojej twarzy. Nie przeszkadzały mu wypieki ani bladość czoła. — Osiemnaście? — drążył temat. — Dziewiętnaście. I pół. A ty? Starał się opanować, choć przychodziło mu to z niejakim trudem. Zdaje się, że odkryłam słabość bodyguarda. Byłam nią JA! Nie do wiary! — Dwadzieścia siedem. Skończyłem studia, zrobiłem dyplom i przystąpiłem do programu Survival — uśmiechnął się krzywo. — Co to takiego? — Szkoła życia. A raczej przeżycia w ekstremalnych warunkach. W dżungli, na pustyni, w jaskiniach… Zachwyciłam się. Facet był mężczyzną w każdym calu. Nie tak jak moi dotychczasowi dobiegacze, z których żaden nie umiał roz-83 palić ogniska bez sztormowych zapałek. Wiedziałam, o czym mówił. Oglądaliśmy z Jacusiem ciekawy film o ludziach, którzy z własnej woli karmią się korzonkami, gdy im zabraknie pieczeni z bawołu. Ale potrafią nożem zabić dzika. Bez strzelby i nabojów. A propos nabojów… pogrzebałam w kieszeni. — Wiesz, co to jest? Rzucił okiem.
— Jasne. Naboje dziewięć milimetrów do browninga. Skąd to masz? — Znalazłam koło muru. Tamtej nocy. Pokręcił głową jakby się nad czymś zastanawiając. — Bez sensu. Tej broni dziś już nikt nie używa. Stary rupieć. — Ale strzela i zabija. Cień uśmiechu przeleciał mu przez twarz. W tym momencie mogłabym się w nim zakochać. — Jesteś bystrą dziewczyną Ewusiu… — Tylko nie „Ewusiu”! Nienawidziłam zdrobnień. Zauważył moje żachnięcie. — Co, nie lubisz, jak się mówi… — Nie cierpię. Możesz to jakoś uhonorować? Spoważniał. Jego dłoń zawisła nad moim karkiem i zatrzymała się o trzy cholerne centymetry. — Dobrze. Chcę ci tylko powiedzieć, że nie zdajesz sobie sprawy z powagi sytuacji. Ci ludzie sąprawdopodobnie zdolni do wszystkiego. I mają tu, w pawilonie, swoich popleczników. Teraz wiem o tym na pewno. Zimny pot oblał mi ciało. Biedny Wiktor! — Profesor? — szepnęłam, rozglądając się na boki. Wiatr chłodził mi czoło. Potarłam ramiona. Cienka bawełniana koszulka nie mogła mnie ogrzać. Mateusz spostrzegł mój ruch. — Chodź do mnie. Dam ci wiatrówkę. Czułam, że nogi wrastają mi w ziemię. Tak zwyczajnie zaproponował mi swój… dom? I co dalej? Łóżko? Potrząsnęłam głową robiąc krok do tyłu. Jego oczy rozszerzyły się w niemym zdumieniu.
84 — Boisz się? — Nie, ale… — Dziewczyno — wyszeptał bezgranicznie wstrząśnięty — nie chcesz chyba powiedzieć… Nie słuchałam. Dałam susa przed siebie, tratując święte rabatki starego ogrodnika. Sadziłam milowymi krokami w kierunku domu, jakby mnie gonił sam diabeł Mefisto. Wpadłam do holu, przysięgając na prochy wszystkich świętych, że nigdy, przenigdy nie odezwę się do Mateusza. Niech sobie molestuje Lenorę- albo inną! Koniec! Ale już dwie godziny później żałowałam postanowienia. Nie mogłam myśleć o niczym innym. Czułam boską słodycz ciepłych, męskich warg. Czyżbym dojrzała? Kiedy? Albert wkroczył do sali jadalnej mocno spóźniony. Obie z Fred-kąkończyłyśmy pieczone ziemniaki ze zrumienioną wołowiną. Przysunął krzesło, potrącając Rafała. — Uważaj! — Przepraszam. Ale już nie mogę sobie dać rady. Znów mi mówił. — Głos? — uniosłam widelec. — Tak. — Co mówił? — dopytywał się Rafał, z trudem manipulując sztućcami. Miał obandażowane palce. — Żebym otworzył zasuwy i wszedł. Zamrugałam powiekami. Coś mi się tu nie zgadzało. Ale co? Jakieś podejrzenie przemknęło cieniem przez mózg i zgasło. — Więc zrób to. Jeśli chcesz, pójdziemy z tobą. Albert dziobał skrawek ziemniaka. W oczach miał morze strachu i udręki. — Boję się. Mówią że tam straszy. — Lenora też widziała ducha — wzruszyła ramionami Fredka. Była dziś wyjątkowo osowiała. Może dano jej jakieś lekarstwo? — Aleja nie chcę! Nie po to przetrwałem te wojenne okropności, żeby teraz… jakiś facet… Zastanowiłam się. Facet? Ja też widziałam spodnie i adidasy 85 kogoś schodzącego do podziemi. A może się tam chował? Przed kim? Albo inaczej… z kim się chciał spotkać? Postanowiłam pomóc Albertowi. — Słuchaj, Einstein. W końcu trzeba coś z tymi głosami zrobić. Nie możesz się bać w nieskończoność. To nie do wytrzymania. Fredka, nie wiedzieć czemu, wpatrywała się w odległy stolik, przy którym tkwił
Wiktor. Już od jakiegoś czasu uparcie wbijała wzrok w Amerykanina. Czyżby jej się podobał? Niemożliwe! Był taki… no, taki nijaki. Cholerne chuchro z cienkimi rączkami i nóżkami. Mnie się nieodmiennie kojarzył z pająkiem. — Co proponujesz? — Wyprawę eksploracyjną na dół. Trzeba sprawdzić, czy zasuwa się otwiera. Może tam też są szyfrowe zabezpieczenia? — Nawet jeśli, to Wiktor otworzy je w trzy sekundy — stwierdziła Fredka. Spojrzeliśmy na nią szczerze zdumieni. — Skąd wiesz? Spuściła głowę. Jej długie czarne włosy były świeżo umyte. Zauważyłam, że ostatnio myła je co drugi dzień. I zaczęła nosić sukienki. Zamiast starych dżinsów z dziurami na kolanach. — Jest genialny. Pokazał mi, jak rozszyfrować kody w kuchennych drzwiach. — Bagatela! — westchnął Rafał. — Wystarczy znać siedem cyfr. Fredka uniosła w górę powieki ocienione długimi rzęsami. — Ale on ich nie znał! Albert prychnął. Kawałek mięsa wylądował na środku wykroch-malonego obrusa. — Nie wierzę. Każdy zna swój szyfr. Inaczej nikt by nie mógł się po tym domu swobodnie poruszać. Fredka złożyła dłonie jak do modlitwy. — Mówię wam, że nie znał numerów. To było wejście do chłodni. Koło kuchni. Zamarliśmy ze zgrozy. Teraz dopiero do nas dotarło, gdzie włamywał się Wiktor.
86 — Pleciesz! Tam jest zakaz wchodzenia. Pod groźbą wyrzucenia z Pawilonu X! — Wiem. Ale sama go tarn doholowałam. Po schodkach nie miał szans. — Kiedy? — coś mnie tknęło. — Jak wyszedł jego wuj. Ten w kraciastych gaciach. — Nie w gaciach, tylko w spodniach! — zareplikował Albert. Nie lubił stylu Fredzinej polszczyzny. Gdzieś z Pragi. Z okolic Ząb-kowskiej. — Wszystko jedno! — Fredka nie obrażała się. Pochodziła, skąd pochodziła, i nie uważała, że to wstyd. Ale uczyła się bardzo szybko. Wyraźnie chciała dorównać najlepszym. — Wiktor został sam, bo Nasza Basia Kochana odprowadzała tego typa… no, wuja, do bramy. Wtedy mnie poprosił, żebym przytrzymała wózek, gdy będzie… — Skąd się tam wzięłaś? — dociekałam, bo rzecz wydała mi się niezwykle ważna. Fredka pomrugała, zbita z tropu. — Schodziłam z góry. Przebierałam się w pokoju i… — urwała patrząc na mnie z ndzieją. — W porządku. Cieszę się, że włożyłaś tę ładną sukienkę. Uśmiechnęła się. Moja aprobata wyraźnie ją ucieszyła. — Więc kiedy złaziłam po schodach, zobaczyłam Wiktora. Wytaczał się z salonu. Poprosił, ż«ebym zaczekała, bo chce coś wziąć od siebie… — Jak to od siebie? — Raf^ł też był dociekliwy. — Ze swojego pokoju. — I co potem? Fredka nachyliła się nad stolikiem, ściszając głos. — Poprosił, żebym go zawiozła tam, gdzie są… lodówki! Wszyscy troje otworzyliśm У usta w niemym zdumieniu. — Lodówki? Fredzia robiła nadludzkie wysiłki, by nas zadowolić. Długie przemówienia stanowiły dla niej barierę nie do pokonania. Stale popra-87 wiała pasmo włosów włażących do nosa i oczu. Czekaliśmy z niecierpliwością, aż się znów odezwie. — Ludzie! —jęknęła w niemej rozpaczy. — Nie wiem, po co! Nie pytam po próżnicy! — W porządku. — Pierwszy opanował się Albert. — Powolutku. I co? Otworzył te drzwi? Fredka rozjaśniła się jak wschodzące słońce. — Zeszliśmy… no, zjechaliśmy po tych trzech schodkach. Musiałam z całej siły podtrzymać wózek, żeby się nie wykopyrtnął — zaśmiała się cicho.—Kiedy już stanął,
koło chłodni, do której wchodzą tylko Greta i Tomek, przyjrzał się całej tej, no… elektronice. — I otworzył? — Nie od razu. Za trzecim. Rafał rozłożył dłonie. Bandaże na jego palcach były brudne. —Wiadomo. Do trzech razy sztuka. Potem system przestaje działać. Zawiesza się. I musi przyjść obsługa. Jak mógł trafić? Zamyka-jąte chłodnie, jakby były tam jakieś skarby. A nie zwykły schab… Fredka wzruszyła ramionami. — Mnie się wydaje, że tam trzymają nie tylko mięcho. Ale on jest geniuszem! Wiktor! Spojrzeliśmy po sobie. Nikt nic nie mówił, choć wszystkich nurtowało pytanie, jak to zrobił. I po co? Nie było szansy, by się dowiedzieć, bo nasza Fredzia zerwała się nagle z miej sca, j akby za oknem zobaczyła diabła. Wszyscy spojrzeliśmy, ale był to tylko cień, który znikł, jakby się zapadł pod ziemię. — Co jej się stało? Zobaczyła ducha? — Albert ustawiał przewrócone krzesło. — Nie wiem. Nigdy dotąd tak się nie zachowywała — wyjąkałam szczerze zdumiona. Postanowiłam jej poszukać. Ale na nic się to nie przydało. Fredka zniknęła jak kamfora. Znalazła się dopiero wieczorem. Podrapana i zmoknięta. — Przedzierałaś się przez dżunglę? — spytałam oglądając jej ramiona.
88 Nie odpowiedziała. Wsunęła się do łóżka bez mycia. Tak jak stała. Nawet Lenora nie wycisnęła z niej ani słowa. Stwierdziłam, że nie będę siostrąmiłosierdzia. Co za dużo, to niezdrowo. Sama musiałam wiele przemyśleć. Jednym z najważniejszych tematów był… Mateusz! Zapadałam w sen ze świadomością, że stało się coś nieodwracalnego. Że ktoś, gdzieś w górze lub na dole, podjął jakąś decyzję. I że ani ja, ani on nie mamy w tej sprawie nic do powiedzenia. Następnego dnia wszystko wyglądało inaczej. Słońce wyszło zza kępy brzóz, rozświetlając i susząc mokre trawy, gałęzie i kwiaty. Życie wydało mi się zwyczajne, bezproblemowe i o wiele spokojniejsze. Po śniadaniu usadowiłam się na jednej z ławek ukrytych przed ludzkim wzrokiem. Postanowiłam popracować nad scenariuszem. Sztuka rozwijała się w kilku kierunkach. Ale takie było założenie. Jeśli przedstawienie ma być terapią dla wstrząśniętych serc i dusz, to musi uwzględniać wszystkie problemy potencjalnych wykonawców. Nawet Lenory. Jej bezgranicznej wiary w telewizyjną reklamę. Coś mi przeszkadzało. W pierwszej chwili nie wiedziałam co. Dopiero spojrzenie na rozsłonecznioną białą powierzchnię muru uzmysłowiło mi, że są na niej nowe ślady. A w wilgotnej ziemi wyraźnie odbijają się „traktorowe” podeszwy męskich butów. Znowu? — pomyślałam czując dziwne swędzenie skóry na plecach. To mi się zdarzało, kiedy razem z Jacusiem oglądaliśmy horrory. Ale teraz, w świetle dnia? Nie wiedziałam, co robić. Siedzieć dalej, jakby nigdy nic, czy też donieść komuś o ponownej wizycie Wielkiej Stopy. Dylemat rozwiązał się sam. Z daleka, poprzez gałęzie jaśminu, zobaczyłam nadchodzącą Fredkę. Ucieszyłam się, że wróciła do normy. Miałam też nadzieję, że wyspowiada się z wczorajszej niedyspozycji. Rano jakoś o tym zapomniałam. Teraz patrzyłam na jej zgrabną sylwetkę, długie nogi w szortach i powiewające na wietrze włosy. Wyglądała jak z reklamy szamponu. Naprawdę nie wiem, kiedy to się stało. Atak z obu stron nastąpił prawie jednocześnie.
89 Naprzód jakaś ciemna postać rzuciła się na Fredkę, wciągając ją w gęstwinę krzaków. W sekundę później druga sylwetka runęła na oba kłębiące siC ciała. Przeraziłam się tak bardzo, że zamiast wrzasnąć poczułarr1 przerażającą suchość w gardle. Nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Zupełnie jak wtedy. W samolocie. Niemy film, rozgrywający się przed moimi oczami, nie trwał dłużej niż pół minuty. Pierwsza z chaszczy wyprysnęła dziewczyna. Klucząc i potykając się o własne stopy, pędziła w stronę domu. Też nie wrzeszczała. W każdym razie Ja niczego nie słyszałam. Dwóch mężczyzn zwarło się w walce na małym spłachetku trawy. Przy czym jeden z nich nie miał szans. Jeg° ciało legło bez czucia. Dopiero gdy zwycięzca wstał, poznałam sylwetkę: Mateusz! Runęłam do przodu, wołając pełna grozy i strachu: — Mateusz! Mateusz! Odwrócił się- Miał spokojną twarz i zabłocone kolana. — Skąd si«tu wzięłaś? Przywarłam do męskiej piersi, bo tylko w ten sposób mogłam się uspokoić, przed oczyma miałam znów obrazy sprzed miesięcy: napastnicy, broń, krew i trupy. Tym razem nie było trupów. __Kto to? — odważyłam się spojrzeć. — Zabiłeś go? Głaskał moje włosy i ocierał łzy, których nie czułam. __Nie wiem, kim jest, ale napadł na dziewczynę. I miał broń. Pasuje do niej nabój, który znalazłaś. Śledziłem go już wczoraj. Przełaził przeZ mur- Nie, nie zabiłem go. Ogłuszyłem. __jeg0 DUty—wyszeptałam — zostawiły ślady. Takie same jak przed paroma dniami. Mateusz puścił mnie. Przyklęknął koło leżącego, metodycznie przeszukując mu kieszenie. W końcu z wewnętrznej wyjął stary, zniszczony portfel. Oprócz kilku banknotów o małych nominałach była tam też legitymacja. Ze zdjęciem. __jg0r Górniak. Kto to może być? Wiedziałaś! Igor Górniak był bratem Fredki. Tym samym, który… no, nie czas na moralność.
90 — Wiem, kto to. Nie jest bandytą. Mateusz oderwał wzrok od dokumentu — Ma broń. Napadł na dziewczynę! — To jego siostra. Może ci opowiem, 0 co chodzi. Ale nie teraz. Trzeba go stąd usunąć. Tak, żeby nikt nie zobaczył. Przyglądał mi się podejrzliwie. Ale, o dziwo, nie komentował. Widać w trakcie Survivalu nie takie sytuacje musie zdarzały— Jak sobie to wyobrażasz? o, przychodzi do siebie. —- Mężczyzna jęknął. Podniósł dłoń do karku. Jeg0 oczy były mętne- Próbował usiąść. — Ani się waż! — Chwyt Unieruchomił go na nowo. Przyglądałam się Igorowi. Miał czarne włosy i był podobny do siostry. Piękny chłopak. I bardzo nieszczęśliwy. — Puść — wymamrotał — ще chciałem jej zrobić nic złego. Chciałem tylko… zmusić ją do powrotu. Do domu. Przykucnęłam. Nie bałam się. Mateusz czuwał. — Słuchaj, Igor — powiedziałam wolno, akcentując wyrazy — nie próbuj więcej. Ona tu jest bezpieczna. I z’własnej woli. Chce si? od ciebie uwolnić. Raz na zawsze. Rozumiesz? Spojrzały na mnie szare, pełne bólu oczy — Jaja… Ja bez niej… Pokiwałam głową. — Wiem. Ale jesteście dorosłymi ludźmi. Zapomnij o tym, co było. Zostaw ją w spokoju, bo tego chce. — Dlatego uciekła? Mateusz przestępował z nogina nogę. Sytuacja go prze*astała-Swoje zasługi jako Rambo już spełnił. Psychologiczne dociekania wyraźnie go nudziły. Ale póki facet siedział obok mnie w krokach, nie mógł odejść. — Zawsze już będzie od ciebie uciekać. Tak musi być- Jesteś mężczyzną, nie chłopczykiem. Zrób to dla niej… jeśli nie dla siebie. Podnosił się z miejsca. Był Wzrostu Mateusza. Ale słabszej postury. Drżał. — Co ty wiesz… — Wszystko. Tutaj mówi się wszystko. Nie uciekniecie odludz”
91 kich języków i potępienia. To katolicki kraj. No… nigdzie na świecie nie akceptuje się kazirodztwa. Zrozum wreszcie, ona się tu schroniła dobrowolnie… Chyba pojmował, bo wzrok zakryła mu chmura. Opuścił nisko głowę. — Musi pan stąd wyjść — powiedział Mateusz — obowiązekpowiadomićpolicję. To zamknięty teren. A ślady sąwszędzie.
inaczej
mam
Igor otarł spocone czoło. Miał kurtkę i spodnie kompletnie zabłocone. Wyglądał żałośnie. — Jak… Jak mam wyjść? W dzień? Spojrzałam z nadzieją na Mateusza. — Dobra! — warknął. — Idziemy do mnie. Tędy, żeby nas nikt nie widział z pawilonu. No, rusz się, człowieku! — Dzięki — szepnęłam dotykając jego dłoni. Pogłaskał mnie po karku. Jak dobrego psa. Siedziałam przy Fredce, jakby była śmiertelnie chora. Jej dusza cierpiała. I to bardzo. Gładziłam jej wspaniałe włosy, coś mamrocząc. Jakieś słowa pociechy, które nie mogły uleczyć zranionego serca. — Fredka, już wszystko dobrze. Zrozumiał. — Nie chcę, żeby odszedł. — Nie odejdzie. Ale będzie prawdziwym bratem. — Tak? Płakała bezgłośnie. Wielkie łzy spływały wzdłuż nosa, gubiąc się na wargach. Oblizywała wilgoć, nie zdając sobie z tego sprawy. — Pokochasz innego mężczyznę. Musisz. On też znajdzie swoją dziewczynę. I szczęście. Chciała mi wierzyć. Bardzo chciała. W końcu zmorzył ją sen. Przykryłam jej ramiona szalem dziwiąc się, jaka jest krucha. I silna równocześnie. Tak więc jedna z tajemnic rozwiązała się sama. Został srebrzysty mercedes, przekupiony portier i niezwykła wizyta Wiktora w kuchennych podziemiach. Czego tam szukał? Gdy schodziłam z góry, natknęłam się na nos Grety V2.
92 — Miałaś się zająć Wiktorem. I napisać sztukę. — Pamiętam. Teatr mój będzie wielki i ogromny. Czy możemy do dekoracji wziąć trochę… kuchennych przedmiotów? Jej organ powonienia wyciągnął się w trąbę. — To… znaczy co? Sama nie wiedziałam! Nigdy nie wystawiałam żadnej sztuki. Ale pracownia Fausta, kuchnia Małgorzaty… — No… wszystko. Garnki, szklane słoje, patelnie… co będzie potrzebne. Nie możemy grać bez rekwizytów. Greta V2 dalej nie pojmowała. — Co mają do tego patelnie? — Bo Faust pracuje w laboratorium! Chyba że zechce nam pani oddać własne. Albo to… no, zamknięte. Zaczęła czerwienieć na twarzy. Wyglądała na osobę, którą za chwilę trafi szlag. — Ttto… niemożliwe… Wzruszyłam ramionami. — Nie, to nie. Nikt nie zamierza sam zakradać się do tych tajemniczych podziemi. Ale muszę mieć różne rzeczy. Zwrócę się do profesora. To jemu w końcu zależy na terapeutycznym przedstawieniu. Bez dekoracji niczego nie zrobię! Greta wyraźnie miękła. — Zobaczę, co się da zrobić… ale nasza kucharka… — Pani Stasia jest tylko kucharką. Chyba dość tu zarabia, żeby wiedzieć, gdzie jest jej miejsce! — zezłościłam się. — Jak się nie spodoba, zawsze można przyjąć inną. No nie? Tyle jest bezrobotnych kobiet… Greta V2 wyglądała jak łuska po pocisku: pusta i nikomu niepotrzebna. Dla Niemki rodem z Bawarii musiało to być trudne przeżycie. — Zrób wykaz przedmiotów — zaczęła. Ale we mnie wstąpił Mefisto. — Nie! Naprzód muszę zobaczyć, co j e s t w kuchni i chłodni. Wezmę to, co się przyda! Inaczej nici z przedstawienia! — od-93 wróciłam się niezbyt grzecznie i dałam dyla do ogrodu. Na ławce pod murem został przecież jedyny egzemplarz sztuki! Albert siedział tam i przeglądał skoroszyt. Zdążyłam mu go wyrwać, zanim wypowiedział słowo. — Co ty? Ja tylko… —Nie zagląda się do cudzych notatek! Nawet jeśli to tylko tekst sztuki! — Bałam się, że
zacznie wydziwiać i krytykować. Ale nic takiego nie nastąpiło. Wręcz przeciwnie. — Chcę być Mefistem! Jestem nim! To on każe mi zejść do podziemi. Diabelski głos! — Nie. Ty będziesz Faustem. To z nim diabeł ma konszachty. — Tak myślisz? W Fauście podoba mi się to, że chce zmienić świat. — Faust? — zdumiałam się. — Naturalnie. Przecież chce być młody i piękny, by zdążyć zmienić wszystko. Żeby nie było wojen i cierpienia. Jako starzec nie ma na to szans. Otworzyłam usta. Chyba mówił o jakiejś innej sztuce. — On chce być piękny dla Małgorzaty… — Bzdura! — Albert szukał w tekście właściwego miejsca. Wreszcie je znalazł. — O, tu! „Będziesz, diable, robił to, co każę? — Będę. Ale podpisz cyrograf. Własną krwią. — Zaraz, nie pali się! To nie jest dobrze napisany kontrakt! Musisz mi zagwarantować czas. Dużo czasu. Chcę młodości, miłości i spokoju. Dla siebie i całej ziemi!” No, nie mam racji? On, Faust, chce pokoju dla ziemi. I żeby nie kazano mu schodzić do piekła! Milczałam. Dotąd sądziłam, że ważny jest wątek miłości starca do młodej kobiety, która kocha innego. Swojego brata. Ale teraz zrozumiałam, że chodzi o coś więcej. Faust może spowodować, że zmienią się ludzie. Czyli świat. Czyli my. — Jesteś wielki, Einsteinie! — powiedziałam wstrząśnięta. — Dzięki. Ale teraz zabierz swój tyłek i wynieście się razem w inne miejsce. Muszę napisać tę scenę inaczej. Nie protestował. Zniknął w gęstwinie parku, wyraźnie zadowolony.
94 Chwilę pracowałam w spokoju, ale jakiś natarczywy dźwięk wwiercał się w uszy. Oderwałam wzrok od papieru. Co to? Klakson? Natrętny, choć niezbyt głośny klakson samochodu. Może znów tajemniczy mercedes z gangsterami w środku? Porzuciłam brulion, by — niewidoczna od strony bramy — podejrzeć, co to za wóz. I nie myliłam się! Srebrzysta maszyna tkwiła na żwirowanym podjeździe. Wewnątrz było tylko dwóch facetów. W tym jeden wyglądający jak filmowy boss wołomińskiej mafii. Miał nasunięty na czoło kapelusz, ciemne okularki i płaszcz mocno ściągnięty paskiem. Wyraźnie na kogoś czekał. Zakopałam się w gęstym jałowcu, żebym była niewidoczna również od strony domu. I dobrze zrobiłam! W drzwiach pawilonu, przesłaniając oczy od słońca, stanęła Nasza Basia Kochana. W nieskazitelnym błękitnym kostiumiku i białych pantofelkach. — Basia? — wyszeptałam. — Co ona ma wspólnego z mafią chicagowską? Ale miała! Choć sama nie chciałam w to uwierzyć. Podeszła szybko do bramy, kazała portierowi otworzyć, wyszła na podjazd i… wsiadła do samochodu! Ale nigdzie nie odjechała. Przedarłam się nieco bliżej. Z gęstych i kłujących gałęzi jałowca widziałam tylko głowę kobiety oraz mężczyzny, który dotąd nie opuścił auta. Rozmawiali krótko. Nasza Basia Kochana wyszła, unosząc dłoń w niemym pozdrowieniu. Coś mówiła, czego nie słyszałam. Nie mogłam słyszeć. Zajęta obserwacją nie wyczułam obecności drugiej osoby za moimi plecami. — Podglądasz ich? Odwróciłam się spłoszona. — Rafał? Dlaczego mnie śledzisz? Roześmiał się cicho. — Bo tu się dzieje coś ciekawego. Nie zamierzam niczego przeoczyć. Nawet jak się zacznie strzelanina. Przestraszyłam się. Strzelaniny nie chciałam już więcej w życiu. Dość jej było na pokładzie samolotu. — Dlaczego sądzisz, że mają broń?
95 — Wyglądają na takich. Chodzi o naszego milionera? Ci, cholera, zawsze mają krótkie życie. Wzruszyłam ramionami. — Nie wiem. Ale co ma do tego Nasza Basia Kochana? — Powiązania rodzinne. Na przykład. Odwróciłam twarz. Rafał mnie zainteresował. Był bystrzejszy, niż sądziłam. Kombinował. Analizował sytuację. — Tak myślisz? Mogliśmy już opuścić posterunek w jałowcu. Basia wróciła do pawilonu, mercedes wrzucił wsteczny bieg, znikając za zakrętem. — Przyglądam się wszystkiemu. Od kiedy tu się pojawił Wiktor ze swoim gorylem… słuchaj… on ci się podoba? Poczułam, jak się czerwienię. Od czoła po pięty. Do diabła, nigdy nie potrafię nad tym zapanować! — Co ja mam… Rafał poklepał mnie po ramieniu. — Stara, nie oszukuj. Widziałem, jak się całowaliście. — Dobre wieści szybko się rozchodzą! — wymruczałam wściekła. Nie na Rafała. Na siebie! — To moja sprawa. I nie powinieneś podglądać! — Krzycz trochę głośniej. W Chicago mogliby cię nie usłyszeć. A poza tym… nikt nie musiał podglądać. Robiliście to na środku rabatki. Zamilkłam. Rzeczywiście, zachowywałam się jak skończona kre-tynka. — Bo widzisz… ja nie lubię, jak… —Nikt nie lubi. To był długometrażowy pocałunek bez efektów specjalnych. Nie jestem paplą. Nikomu nie wspomniałem, bo to nie moja sprawa. Mnie interesuje Wiktor i to, co się tu stanie. Wytrzeszczyłam oczy. Musiałam wyglądać idiotycznie. Ale naprawdę zaskoczył mnie. — Czujesz krew? — Czuję kosmiczną awanturę. A to mi odpowiada. Lubię, jak się coś dzieje.
96 — Nawet jak stanie się komuś krzywda? Rafał uniósł obandażowane dłonie. — Chciałbym przestać drapać i skrobać swoje inicjały wszędzie, gdzie to możliwe. Jest na to tylko jeden sposób. Właśnie go odkryłem. — Co takiego? — Zostawić ślad… myśli. Napisać książkę. Otworzyłam usta. To był pomysł na życie! Życie Rafała. — Opisać… Pawilon X? — Właśnie. Dziwne. Stawałam się coraz bogatsza. O doświadczenia innych. Rafał, Einstein, Fredzia — z bezbarwnej pawilonowej magmy wyłaniali się jako… aniołowie. Duchy niebieskie, pełne buntu, męki i miłości. A przecież szatan, ów Mefisto, też kiedyś był zbuntowanym aniołem. Strąconym z wyżyn na samo dno piekieł. A zatem Ziemia, nasza Błękitna Planeta, jest matką tego wszystkiego, co bezgranicznie wierzy, i tego, co analizuje, kombinuje, czasem psując odwieczną harmonię. Bo melodia świata wcale nie jest wzniosła i piękna. Czasem potrzebuje dysonansu. Nuty wprowadzającej zgrzyt. Tylko po to, byśmy nie zaśmierdli w stagnacji/Wieczny ruch to mądrość czasoprzestrzeni. Żeby nie było bezpowrotności bytu. Jak nasz tutaj. W Pawilonie X. Dobrze mi się pisało, ale przeszkodziła mi Ulka. Ta dziewczyna miała nieznośną cechę: kiedy się przyczepiła, nie można jej było odlepić. — Co piszesz? Daj poczytać. Starałam się nie być okrutna. — Sztukę o Fauście. Nabzdyczyła się na zapas. Nic nie wiedziała ani o Goethem, ani o Bułhakowie. — Udajesz, że zjadłaś wszystkie rozumy! — Nie udaję. Zjadłam. Gdybyś ty… 7 — Lot nad…
97 Zanim skończyłam zdanie, Ulka wybuchnęła niczym granat bojowy. — Przestań mnie pouczać! Wszyscy mnie pouczają! — Może słusznie? Nie przyszło ci to do głowy? Pouczają na ogół ci, którzy trochę więcej wiedzą. Ty byś mogła… —Nie będę nikogo pouczać! — Kiedy Ulka wpadała we wściekłość, zaczynała leciutko seplenić. Więc to słowo, którego zdecydowanie nadużywała, brzmiało „poucać”. — Dobrze. Błagam, idź sobie. Przeszkadzasz mi. Niestety. Ulka była uparta niczym afrykańska mucha tse-tse. Siadła obok mnie tak blisko, że poczułam ciężar jej ciała. Może taka wymuszona bliskość była jej potrzebna? Brak rodzicielskiej pieszczoty? — Ale co robisz? — Jej głos przypominał cukier z miodem. Zacietrzewienie nagle zniknęło. Albo głęboko je ukryła. — Ula, nie mam teraz czasu. Idź, pomęcz którąś z dziewczyn w twoim wieku. Jestem starsza i nie nadaję się na twoją koleżankę. Nie mogę nią być. I nie będę. Czy tego nie rozumiesz? — Znów poucas? — zerwała się z ławki, czerwona niczym ugotowany burak. Nie miałam sił. Niech się niązajmie Knur albo Blanka. Nie wiem, jakie dziewczyna ma problemy. Infantylizm połączony z hormonami? Dopisałam wspaniałą scenę miłosnąpomiędzy Mefistem a Małgorzatą. Bo coś mi się wydało, że ona woli diabła od przewrotnego starca. Nie czułam żadnej odrazy do siebie za zmianę ról. Nie musiałam we wszystkim wierzyć niemieckiemu autorowi. A nuż się mylił? Terapeutyczny teatr to był wynalazek psychologów. Nie literatów. A zatem milcz, Wielki Pisarzu! Przeze mnie przemawia głos maluczkich. To oni będą rządzić światem. Za kilkadziesiąt lat. Pisałam tak, jak czułam. Chciałam, żeby Pawilon X zniknął, przestał być potrzebny. Zbyt wiele tu zwichrowanych serc i umysłów. Muszą zapomnieć o stresach, ogłupiających narkotykach, bezwzględnych mordercach i szaleństwach polityków. Czy taka właśnie ma być moja rola? Co ja wiem o życiu? Sama się miotam od pieca do pieca.
98 Zamknęłam skoroszyt. Już niedługo będzie gong na obiad. Idąc ścieżką w stronę tylnego wej ścia do pawilonu, zobaczyłam Wiktora. — Cześć — powiedziałam podchodząc. — Słuchaj — podniósł oczy. — Czy możesz mi pomóc? Zdziwiłam się. Znowu ktoś chce ode mnie pomocy! Czy oni wszyscy nie rozumieją że sama ze sobą nie potrafię dojść do ładu! — Nie wiem. Zależy, o co ci chodzi. — O Fredkę. Otworzyłam oczy i usta. Musiałam wyglądać kretyńsko. Ale mnie zaskoczył! — Chcę… no, chciałbym się z nią zaprzyjaźnić. Można z nią konie kraść… — Można. I dlatego włamywaliście się do kuchni? Wiktor roześmiał się. Wyglądał teraz o wiele ładniej. Było coś miłego w tym rozciągnięciu warg. Kiedy kąciki ust szły do góry, tracił gorzki wyraz twarzy. I to go odmieniało. — Powiedziała ci? — Fredka wszystko mi mówi. Ufa mi. Staram się jej nie zawieść. Ale to niełatwe. — Wiem. Znam jej sprawę. Wstrząsnęła mną złość. „Sprawę”? Życie Fredki było jednym pasmem cierpień i udręki. A także miłości i namiętności. Jak można nazwać to „sprawą”! — Niczego nie rozumiesz! Jak każdy chłopak. Jesteście wszyscy powierzchowni, myślicie tylko jedną połową mózgu… — Yes. Lewą. Kobiety myślą prawą. Sądzą że wszystko wiedzą. Taki… monopol na rację. Ale się mylicie. Chcę coś zrobić dla Fredki. — Dlaczego? Wiktor opuścił kąciki ust. Jego twarz natychmiast przybrała kształt tragicznej maski. — Bo… dobrze się z nią czuję. Znów mnie zaskoczył. Tego się nie spodziewałam. — Co czujesz?
99 —Nie bądź okrutna—wyszeptał. — Sama wiesz, o czym mówię. Wiedziałam. I zrobiło mi się przykro. — Wybacz, Wiktor—mówiłam wolno, dobierając słów—u nas w Polsce nie umie się mówić wprost. Nie umiemy używać słów… — …miłości? — Właśnie. Kiedy słyszę, jak na amerykańskich filmach amant pyta ukochaną: „Chcesz o tym porozmawiać?”, robi mi się niedobrze. — To mi nie pomożesz? — Ależ tak. Tylko inaczej, niż się tego spodziewasz. Ale… co ty o niej wiesz? Ojej domu, bezrobotnym ojcu? — Akceptuję ją razem z wszystkim. Naiwność chicagowskiego milionera była przerażająca. — Przypominam tylko, że strzeże cię tutaj goryl. Oprócz tego masz trochę za dużo forsy jak na nasze stosunki. Musisz naprzód uporządkować własne, nieco tajemnicze życie. Bo Fredka jest przejrzysta j ak kryształ. Zastanowił się. Widocznie chcąc nie chcąc trafiłam w sedno. — Masz rację. Sorry. Tylko… że nie jest to proste. — Nic nigdy nie jest proste. Dlatego trafiłeś do Pawilonu X. Wzruszył ramionami. — Przywieźli mnie tu bez mojej zgody. — Kto? Ten w kraciastej marynarce, niczym wuj Sam ze starych satyrycznych rysunków? Uśmiechnął się. Jakoś tak przekornie, na ukos. — Myślisz o facecie, który mnie odwiedził? — Właśnie. —Nie jest moim krewnym. Przysłał go Esteban. Na przeszpiegi. — Po co? — Chciałam, okropnie chciałam poznać tajemnicę Wiktora. — Żeby się dowiedzieć, gdzie jest… — urwał. Szybkimi krokami nadchodziła Nasza Basia Kochana. — Tu jesteście! Wiktor jest proszony do telefonu. Dzwoni ojciec. Z Nowego Jorku. Z twarzy chłopca zniknął spokój, jakby zdmuchnięty porywem 100 wiatru, którego nie było. Tylko pionowa zmarszczka na czole pogrubiła się, ściągając cienkie, jasne brwi. — Niech poczeka. Dlaczego tu nie macie telefonów komórkowych? Mój zabrano…
Terapeutka łagodnie położyła dłonie na oparciu wózka. Szła szybkim krokiem, uwożąc Wiktora. Nie chciałam im towarzyszyć. Zrozumiałam jedno: chłopak nie lubi ojczyma. I prawdopodobnie ma coś, co mieć chciałby tamten. W Chicago czy też Nowym Jorku. W każdym razie za Oceanem. Zostałam na ścieżce zła, że nie zdążyłam się dowiedzieć, po co właził do chłodni. Napić się coca-coli z lodem? Na obiad było coś, co uwielbiam: pierogi z jagodami i ze śmietaną. Z prawdziwym zdziwieniem zauważyłam, że Fredka bez przekonania dziobie je widelcem. — Nie smakują ci? Spojrzała na mnie nieobecnym wzrokiem. — Co? Rafał odstawił cukiernicę, w której grzebał. — Wyleczyłaś się z bulimii? To cud! Rzeczywiście. Od dwóch dni Fredka nie napychała sobie ust kawałami jedzenia, połykanymi bez żucia. Jadła delikatnie, prawie elegancko. — Nie mam apetytu — wymruczała wpatrzona w stolik, przy którym z pierogami walczył Wiktor. Ucieszyłam się. Ta para, tak z pozoru niedobrana, wyraźnie ciążyła ku sobie. Albert sięgnął do półmiska. — Bardzo mi smakują. Kiedy nam rozdasz role? Zastanowiłam się. Sztuka, prawie skończona, była tylko w rękopisie. Trzeba by powielić. Nie wiedziałam jak. W Pawilonie X nie tylko brakowało telewizora, radia czy telefonu do użytku publicznego. Także faksu, fotokopiarki i innych bajerów współczesności, bez których życie staje się trudne. — Nie wiem. Nie chce mi się ręcznie przepisywać. Zapytam Knura. Mam wizytę o piątej.
101 To nie była prawda. Dziś nie miałam żadnej terapeutycznej „ma-glownicy”. Ale widziałam grafik przy drzwiach profesora. Pomiędzy siedemnastą a osiemnastą miał dziurę. To znaczy przerwę. Chciałam ją wykorzystać do własnych celów. A przedtem spotkać Mateusza. Zaczynałam tęsknić do jego głosu, oczu i ust. Nie chciałam tego. Ale się stało. I teraz nie wiedziałam, co zrobić. Bo Mateusz, po ostatniej ze mną rozmowie, zaczął mnie wyraźnie unikać. Nic z tego, podły gorylu! Jeśli tylko zechcę… no to co? Przecież go nie zmuszę… co za drama! Czułam pod skórą, że się zetkniemy. Ludzie, którzy się nawzajem szukają, zawsze w jakiś sposób kręcą się wokół swoich orbit.’ A my się szukaliśmy. Na razie wzrokiem. Po obiedzie poszłam posłuchać gry Michała. Znów do starej oranżerii. Nie wiem, co to był za utwór, ale ociekał słodyczą. W innej sytuacji pewnie by mnie znużył monotonną linią melodyczną. Ale dziś byłam w melancholijnym nastroju. Wyobraziłam sobie duszną, ciepłą zieleń, tropikalne rośliny strzelające wachlarzami liści aż po szklany strop. Zapach storczyków odurzający, słodki. I jego usta. Mocne, gorące, których nie odtrącam. Którym się poddaję. Nie wiem, jak długo siedziałam na ziemi po turecku. Bo gdy się podniosłam, miałam ścierpnięte mięśnie. Michał zszedł z postumentu. Fagot umilkł. Szkoda. — Kochałaś się kiedyś podczas koncertu? — spytał. — Co? — wracałam z dalekiej podróży. Przyjrzał mi się z uśmieszkiem na ustach. — Masz wyraz twarzy kobiety gwałconej podczas „IX symfonii” Beethovena. Absolutna ekstaza! Zezłościłam się. Myślałam, że jest subtelniejszy. — Masz pornograficzną pamięć! — warknęłam. — Myślałeś o sobie? Zmarszczył brwi. — Nie wściekaj się. Nie ma powodu. Ale masz rację. Chciałbym być w łóżku z Chelsea podczas „Nocy Walpurgii”.
102 Nic nie wiedziałam o Walpurgii. Ani z kim spędziła noc. Jednak szaleństwo Michała, o dziwo, przywróciło mi równowagę. — Nie mógłbyś pokochać kogo innego? — Nie. Gdzie moje ciasto? Obejrzałam się. Wydawało mi się, że przyszedł tylko z fagotem. — W ogóle go nie miałeś. Zauważyłam, że kiedy grasz, niczego więcej nie potrzebujesz. Nawet ciasta. Czy to coś znaczy? Usta mu drżały. — Nie wiem. Knur twierdzi, że powinienem wrócić do szkoły muzycznej. A przecież wywalili mnie z niej właśnie z powodu ciasta. Moje ręce nie mogą pozostać puste. — To śpij z instrumentem. Jedz z nim! Trzymaj fagot w łapie, a nic więcej nie będzie ci potrzebne! Ściskał instrument palcami lepkimi od potu. — No… nie wiem. Wybiegł nagle, znikając w alejce. Ta część parku nigdy nie widziała ręki ogrodnika. Nie chciałam siedzieć sama w pustym wnętrzu, z którego wiatr wywiał ostatnie tony muzyki. Szłam zamyślona, z nisko opuszczoną głową. Gdyby na ścieżce wyrosło nagle drzewo, wpadłabym na nie. Ale to nie był pień, tylko Mateusz. — Co tam robiłaś? Z tym typem? — Jego głos był szorstki. — Co? Opanował się. Z jego oczu zniknęła złość. — Pytam. Co tam robiliście? Nareszcie to do mnie dotarło. Mateusz był zazdrosny! O Michała, jego fagot i kulę z ciasta na makaron. — Dlaczego to cię obchodzi? Szpiegujesz mnie? Płacą ci za pilnowanie Wiktora. Tymczasem on się włamuje do kuchni! Mateusz w ogóle nie słuchał, co mówię. Patrzył na mnie głodnymi oczyma. Ale ręce trzymał z daleka. I sprawiało mu to ogromną trudność. Wyraźnie. — Wiktor sobie poradzi. Aleja nie. Nie wiem, co mi zrobiłaś. Nie potrafię myśleć… jesteś… Czułam się dziwnie. Ten głos, słowa… kolana miałam jak z waty.
103 Działo się z moim ciałem coś, czego nie rozumiałam. Czego nie przeżywałam nigdy dotąd. — Ja… Nie wytrzymał. Jego dłonie oplotły moje plecy. Usta rozgniatały mi wargi. Ciało przylgnęło do ciała. Nic już nie czułam, prócz gorąca i dalekiego zapachu orchidei. — Przyjdź dziś do mnie — szeptał całując moje oczy. —Niech to się już stanie. Też chciałam, żeby to się stało. Bałam się i chciałam jednocześnie. — Aleja… Jego dłonie błądziły po moich piersiach. — Wiem. Nie bój się. Niczego się nie bój. Szaleję za tobą… ale jestem odpowiedzialny. Rozumiesz? Nie wiem, czy rozumiałam. Ale moich dziewiętnaście lat z dużym hakiem domagało się spełnienia. Jeśli to miało się stać tu i teraz, to tylko z tym mężczyzną. Z żadnym innym. Tupot nóg na ścieżce oderwał nas od siebie. Odskoczyłam na odległość metra. — Tu pan jest! — Blanka nie zauważyła mojej przeraźliwej bladości. Była tak zaabsorbowana, że nie dostrzegłaby słonia wymachującego uszami. — Profesor prosi! Mateusz głęboko oddychał. Otarł dłonią czoło. Widać z trudem powracał ze świata szeptów, uderzeń serca i krwi. Ale był dorosłym mężczyzną. A ci potrafią sprostać potrzebom chwili. — Dobrze. Zaraz pójdę. —Natychmiast! Wiktor się źle poczuł. Miał telefon z Ameryki… Odpowiedzialność za drugiego, powierzonego własnej opiece człowieka! To była naczelna dewiza ludzi z Survivalu. —Wrócimy do naszej rozmowy, Ewo? — W jego głosie brzmiało ciepło i spokój. Skinęłam głową dając nura w boczną alejkę. Musiałam się uspokoić i przemyśleć własną słabość. A może pożądanie?
104 Nic się w tym dniu nie zdarzyło. W każdym razie mnie. Z relacji Rafała wywnioskowałam, że telefon z Nowego Jorku bardzo Wiktorem wstrząsnął. Chłopak dostał wysokiej gorączki, mamrotał coś o matce, pieniądzach i śmierci. Nikt nie wiedział, o co chodzi. Z miasta przyjechał specjalista-konsultant, z którym profesor Kurzyna zamknął się na długie minuty w gabinecie. Tak więc przerwa, którą chciałam pozyskać dla siebie, została zniweczona. Podczas kolacj i nikt nie miał apetytu. Smażona wątróbka odj echała do kuchni prawie nietknięta. Coś, jakiś nastrój przygnębienia legł na pensjonariuszach Pawilonu X. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Zbiorowisko nasze pełne jest ludzi wrażliwych. Szczególnie uczulonych na krzywdy, nieszczęścia, choroby. Będziemy tacy, póki nie zwalczymy własnych fobii. Póki nie wyzwolimy się z ran zadanych przez ludzi, otaczający nas świat i własną niemoc. Dopóki nie znajdzie się ktoś, kto otworzy nam oczy i duszę. Kto powie: „Moje życie jest twoim. Dalej pójdziemy razem”. Bo ludzie z Pawilonu X nie potrafią żyć w pojedynkę. Muszą mieć przy sobie drugą istotę. Może mniej wrażliwą za to bardziej życiowo doświadczoną. Odróżniającą dobre od złego. By nieznane zło nie pożarło nas bezpowrotnie. Dla mnie tym kimś stawał się Mateusz. Wyczuwałam w nim nie tylko wielką namiętność. Także przedziwną czułość i ogrom odpowiedzialności. Tej, której brakowało wszystkim moim dotychczasowym chłopakom. Żarliwym, młodym, bardzo niedoświadczonym i potwornie egoistycznym. -Mateusz tkwił w pokoju Wiktora. Jeszcze dwa razy wchodzili tam lekarze, raz Nasza Basia Kochana z zastrzykiem. Noc już zapadła, gdy wreszcie ucichły kroki i hałasy dochodzące z parteru. Świtało, gdy wreszcie zasnęłam snem tak głębokim, że nie usłyszałam cichutkiego skrzypnięcia drzwi. Także tego, że ktoś długo i z uśmiechem przyglądał mi się, nie zrobiwszy ani kroku.
105 Со z tym ptakiem? — spytał Knur następnego dnia, gdy weszłam do gabinetu. — Z czym? — zdziwiłam się, bo żółtodzioby stał się jedynie dawnym, wyblakłym wspomnieniem. Nie śnił mi się chyba od dwóch tygodni. Profesor rozciągnął usta w uśmiechu. Był w tym podobny do Ludwika i śmierdział jakoś inaczej. Albo to jajuż się przyzwyczaiłam do zapachu, który wsiąkł w ściany. — Zakochałaś się? Oniemiałam. Ale tylko na moment. Skąd, do cholery, o tym wiedział? Czy miłość wywołuje wysypkę? A może zmienia kolor oczu? — To trudne pytanie. — Ja nie zadaję łatwych pytań, moja panno. Nie chciałam roztrząsać własnych uczuć. Jeszcze nie byłam gotowa. — Profesorze — żebrałam niczym człowiek głodny i spragniony — nie odpowiem. Bo nie wiem. — Leniwy mózg to warsztat diabła! — roześmiał się. — To stare chińskie porzekadło. Postaraj się myśleć, Ewo. Wiem, że umiesz. — Myślę tylko o jednym! — wypsnęło mi się całkiem bezwiednie. — Wiem. To widać. Trudna decyzja, czy tak? Kiwnęłam głową. Nie można udawać w tym gabinecie. Ludwik słyszał już nie takie wyznania. Ściany także. — Powiem panu, jak się coś stanie. Jego usta znów rozciągnął ten sam uśmiech starego, mądrego Buddy. — Wtedy już nie będziesz musiała. Poznam po twoich oczach. Masz w nich głód miłości, dziewczyno. — To dobrze? Rozłożył dłonie. — Zależy dla kogo. Dla ciebie tak.
106 — A dla… Fredki? Wiktora? Doktor przyjrzał się własnym dłoniom. Wiedziałam, że nie skłamie. Najwyżej jakoś obejdzie prawdę. — Miłość to szczęście dla każdej dziewczyny. Dla Fredki szczególnie. Co do Wiktora… — Ma pan wątpliwości. Nie odpowiedział. Zapatrzył się w ukośny promień słońca wpadający przez ukwieconą gałąź za oknem. — Dużo zależy od ciebie. — Ode mnie? Ja się nie kocham w Wiktorze! Przesunął dłonią po czole i rzadkich, przydługich włosach. — Wiem. Kochasz Mateusza. Że też piorun nie strzelił w starego dziada! Skąd wiedział? Od Blanki? Michała? — Ja… — przerwał mi ruchem dłoni. — Nic nie mów. Słowa czasem padaj ą w pustkę. Proszę cię j ed-nak o poświęcenie uwagi temu, do czego się zobowiązałaś. — Teatr? — Tak. Nadszedł czas. Nawet nie wiesz, jak ważny moment się zbliża. Możliwe, że dla całego Pawilonu X. — Mówi pan zagadkami. Robię, co w mojej mocy. Ale nie jest moją winą, że nie ma tu na czym powielić tekstu. Spojrzał ostro. — Jest. Jest tu wszystko. — Gdzie? — zdumienie moje nie miało granic. — Zobaczysz. Jeszcze dzisiaj. Zaufam ci. Ale będę musiał prosić o dyskrecję. Mam swoje tajemnice. — Przed wszystkimi? — Wstąpił we mnie duch Sherlocka Holmesa, mądrego i przenikliwego detektywa z dawno czytanych książek. — Prawie. — Profesorze — zaczęłam ponuro — proszę mnie nie wystawiać na próbę ognia i wody jak czarownice, które palono na stosie lub topiono w rzekach! Albo ma pan do mnie zaufanie, albo nie bawimy się w te klocki!
107 Zmarszczył brwi. Nigdy go takiego nie widziałam. — Jestem pozbawionym emocji mutantem, moja panno — powiedział cicho i dobitnie. — Nie musisz mi grozić strajkiem. Albo się dogadamy na moich warunkach, albo wcale. Tu idzie o zbyt wysoką stawkę. Nie wiem, czy lubię dominujących mężczyzn. Ale ten miał nade mną kolosalną przewagę: był mądrzejszy do sześcianu i rządził u siebie. — Przyjmuję warunki — wystękałam, choć ambicja schowana do kieszeni miotała się niczym wesz na grzebieniu. — Co wymyślamy? Znów uśmiech Buddy zagościł na jego obliczu. — W trzecim tysiącleciu przed Chrystusem niejacy Sumerowie wymyślili już wszystko: pismo, astronomię, wolną miłość, podatki i… parę sposobów na przechytrzenie przeciwnika! — Ale nie mieli kserokopiarki! — odcięłam się, bo niezbyt lubiłam, gdy mi czarno na białym wykazywano nieuctwo. — Dzisiaj — powiedział, robiąc niedwuznaczny gest dłonią. Oznaczał dla wszystkich jedno: wynoś się do wszystkich diabłów i zamknij drzwi z drugiej strony! — O dwudziestej drugiej. — Gdzie? — W suterenie. Oniemiałam, posłusznie wstając z krzesła. Na Boga! On też! Słyszy głosy, które mu każą zejść w głąb ziemi? Kto tu jest szurnięty? On czy my? — W końcu pacjenci opanowali dom wariatów! — stwierdziłam głośno zamykając drzwi. Dobiegł zza nich szczery śmiech. I wtedy mi ulżyło. Nie mogłam się doczekać wieczoru. Snułam się po całym domu, przeszkadzając innym. Dałam egzemplarz sztuki do poczytania Rafałowi. By najinteligentniejszy, najbardziej oczytany, rozumieliśmy się zawsze w pół słowa. — No, co sądzisz? Spojrzał mi w oczy.
108 — Ta sztuka brzmi tak, jakby ją układało kilka osób przez telefon! Ucieszyłam się jak dziecko. O to właśnie chodziło! — Rafał, jesteś wielki! Tylko od razu muszę ci powiedzieć, że Fausta zagra Albert. A Mefistofelesa Wiktor. Przyjrzał się swoim dłoniom bez bandaży. Połamane paznokcie i krwawe wybroczyny nie wyglądały dobrze. Ale przynajmniej zaczął poważnie walczyć z własną niemocą. — Rozumiem też, że nie zagram Małgorzaty? — No nie! To rola Fredki. — Zostaje tylko braciszek głównej bohaterki, ów demoniczny młodzian opętany kazirodczą miłością. — Nie pasuje do ciebie, co? Potrząsnął głową. Iskra błysnęła w jego oku. — Nie bardzo. Chyba… żebyś to ty była Małgorzatą… Otworzyłam szeroko oczy. Czy on zgłupiał? Co mają znaczyć te słowa? Czyżby Rafał czuł do mnie coś więcej niż koleżeńską przyjaźń? Ceniłam ją bardziej niż jakąkolwiek szczeniacką miłość. — Nie gram nikogo. Jestem autorką, reżyserem i dekoratorką. I proszę… zachowaj dystans. Bez tego nie mogłabym… nie potrafiłabym… — plątałam się niczym nieszczęsna Małgorzata, by wytłumaczyć coś, czego nikt nie chciał słuchać. — W porządku! — uniósł w górę biedne, pokiereszowane dłonie. — To był tylko taki… niepotrzebny wtręt. Wybacz. Odwrócił się nagle i odszedł. Może mi się tylko wydawało, że w szarym oku zabłysła łza? Ludzie, jak trudno jest żyć, mając źle ulokowane uczucia. Ale, między innymi, dlatego właśnie tu jesteśmy. Niestety. Po kolacji udawałam śpiącą. Z nerwów i ciekawości nawet nie myślałam o Mateuszu. Wiktora przy stole nie było. — Jeśli się zbudzisz, a mnie w pokoju nie będzie, nie zawiadamiaj glin! — szepnęłam do Fredki.
109 Zamrugała powiekami, chwilę myślała, aż wreszcie skinęła głową. — Gra. Idziesz z nim do łóżka? Wstrząsnęła mną złość. Ona także? Czy wszyscy tu, w Pawilonie, zauważyli, co się dzieje pomiędzy mną i Mateuszem? Cały świat? Wszystkie radiostacje i studia telewizyjne nadają tylko jeden komunikat: Ewa się zakochała! — Nie idę. — Co miałam powiedzieć? Że nie rozumiem, o co jej chodzi? Nie zasłużyła na kłamstwo. A, swoją drogą musimy być ostrożniejsi. Całowanie się w ogrodzie to jakby człowiek chodził nago po głównej ulicy miasta. — W ogóle nie chodzi o mężczyznę. — Tylko? — O kserokopiarkę. — To urządzenie nie interesowało Fredki. Ściągając przez głowę zieloną koszulkę z napisem „Maanam” i wizerunkiem Kory mamrotała coś, czego nie rozumiałam. — Powtórz. Wydostała z wnętrza bawełnianego tłumoka swoje gęste, wspaniałe włosy. — Mówię, że tu się coś stanie. — Kiedy? — Jak tylko Wiktor ozdrowieje. Albo chwilę przedtem. Zastanowiłam się. Może wiedziała o czymś, co ja przeoczyłam. — Dlaczego tak sądzisz? Ściszyła głos. Lenora chrapała, wydmuchując nosem powietrze. Brzmiało to jak nawoływanie świstaka. — Ten wuj, który nie jest wujem, chce odzyskać coś, co ma Wiktor. Zabrał to z Ameryki. I teraz ci gangsterzy chcą wiedzieć, gdzie to ma. Szykują się na chłopaka. A goryl… ten twój Mateusz sam nie poradzi! — Skąd wiesz? — Wiem. Ale nie powiem. Umiem milczeć. W mojej dzielnicy to konieczne. Żeby przeżyć. Nie miałam wątpliwości, że mówi prawdę.
110 Za pięć dziesiąta wylazłam z łóżka kompletnie ubrana. Na nogi włożyłam tenisówki. Wyjrzałam na korytarz: nikogo. Schody chciały skrzypieć, ale im nie pozwoliłam. Ostrożnie stawiałam stopy na kolejnych stopniach z wypolerowanego drewna pokrytego ciepłą, malinową wykładziną. W holu na parterze paliło się światło. Kątem oka sprawdziłam drzwi wyjściowe: kolorowe lampeczki migotały. Znak, że alarm włączony. Przyjrzałam się tej niebieskiej, najważniejszej. Wyglądała niczym oko opatrzności. Poczułam się bezpiecznie. Schody w dół pokonałam trzema susami. Jeszcze tylko boczny korytarz obok zamkniętych pomieszczeń kuchennych i chłodni i przed moimi oczyma ukazały się potężne zasuwy na biało lakierowanej powierzchni. Nikogo. — Gdzie profesor? — wyszeptałam, rejestrując pewną zmianę: zasuwy górna i dolna były odsunięte. Ostrożnie pchnęłam drzwi. Ustąpiły natychmiast. Naprzód wsunęłam głowę, by spenetrować nieznane wnętrze. To głupi zwyczaj. Gdyby ktoś na mnie czyhał, dostałabym w łeb jak dwa i dwa cztery. Ale nie dostrzegłam napastnika. W nozdrza uderzył mnie dziwny, niezbyt przyjemny zapach. W świetle jarzeniówek, których nikt już nie używał tam na górze, rozpościerała się przestrzeń niczym z laboratorium alchemika Fausta! Szklane rury, retorty, jakieś metalowe baniaki o lśniącej, niebieskawej powierzchni. To wszystko żyło, cichutko bulgotało. Coś się przelewało, przetwarzało, płynęło lub zastygało. Stanęłam nie wiedząc, co dalej robić. Bałam się potrącić jakieś szkło, coś uszkodzić. Gdzie profesor? — stukało mi w mózgu jednostajnie. Ostrożnie postąpiłam parę kroków. Laboratorium miało kształt litery „L”. Na przeciwległym końcu znajdowały się następne drzwi z szyfrem. Uchylone. Podeszłam na palcach. Profesor wciągał jakiś płyn do strzykawki. Miał na nogach adidasy! To jego widziałam poprzednio! Cofnęłam się w popłochu, właściwie nie wiedzieć czemu. Miałam irracjonalne wrażenie, że chce mnie otruć, uśpić, a może zmienić w węża lub kota. To oczywiście wpływ filmów grozy, które ogląda-111 łam, gdy rodziców nie było w domu. Znów zbliżyłam oko do szpary. Profesor sam sobie robił tajemniczy zastrzyk. Miał wysoko podwinięty rękaw koszuli. Porzucona marynarka zwisała z krzesła. Zaczekałam, aż z jego oblicza znikł wyraz cierpienia. Potem weszłam. Spojrzał na mnie uważnie. — Spóźniłaś się. — Nie wiedziałam, że tu… — Nikt nie wie. Poza Blanką oczywiście. I Gretą. To moje właściwe miejsce pracy. Nie wiedziałam, co o tym wszystkim myśleć. — Sądziłam… że jest pan psychiatrą. — Jestem. Ale to druga specjalizacja. Moją miłością jest mikrobiologia. Odkryłem szczepionkę przeciwko pewnej chorobie nękającej ludzkość prawie od zarania dziejów. Także mnie. Powinienem dostać za to Nagrodę Nobla… — krzątał się, chowając resztkę
zielonego płynu do czegoś, co przypominało pancerną lodówkę. Z szyfrem. A jakże. — Ale… dlaczego pan to trzyma w tajemnicy? — odważyłam się wybąkać. — Bo to są straszne pieniądze, dziecko. Gdyby moje notatki wydostały się stąd, byłbym skończony. Nie słyszałaś o szpiegostwie przemysłowym? — Słyszałam. Ale nie bardzo w to wierzę. — To nie jest kwestia wiary, tylko walka z czasem — powiedział ponuro. — I możliwość zarobienia miliarda dolarów. Jakiś szmer czy też szelest dobiegł z sąsiedniego pomieszczenia. Odruchowo spojrzeliśmy na drzwi. — Tam… było otwarte… — wyjąkałam. Kurzyna stał i śmierdział. Teraz zrozumiałam, że to wpływ zielonego zastrzyku. Niespodziewanie gwałtownym skokiem dopadł na wpół przymkniętych drzwi. Stał w nich nieruchomo, nasłuchując. Ale nic się nie poruszyło. Przeszedł przez laboratorium, zatrzaskując szyfrowane wejście. Zapaliło się tajemnicze błękitne światełko. Zaczęłam rozumieć, dlaczego cały Pawilon X wygląda niczym Fort 112 Knox, miejsce, gdzie znajduje się amerykański zapas złota. Coś zabulgotało w szklanej retorcie. — Tak wyglądała pracownia Fausta — stwierdziłam. — Nie tak. — Profesor wyłączył coś na konsolecie. — Mam tu najnowocześniejsząaparaturę świata. —A pieniądze? — szepnęłam zdumiona. Zapach stawał się coraz intensywniejszy. — Z Chicago — sprawdzał temperaturę. — No, dobrze. Teraz wejdziemy do miejsca, które jest mózgiem tego wszystkiego. Włóż to — podał mi białą maskę nasączoną jakimś płynem pachnącym startymi świeżo ogórkami. Po smrodzie panującym w laboratorium poczułam się jak w ogródku z ekologiczną żywnością na grządkach. — I co ty na to? Znajdowałam się we wnętrzu kosmodromu. Na pulpitach migotały tajemnicze światełka. — Jakaś… sterownia? Lecimy na Marsa? Roześmiał się chrapliwie. Jego oczy błyszczały. Wyglądał młodziej o dwadzieścia lat! Gdyby tylko nie ten zapach… — Nie. Zostajemy na ziemskim padole. Ale setki tysięcy dolarów poszły na tę aparaturę. — Czy… — coś mi zaświtało w mózgu. — Czy finansuje to ktoś z rodziny Wiktora? Zaklaskał w dłonie. — Kombinuj, kombinuj. Jest ciepło, prawie gorąco… Zobaczyłam komputer, laptopa i kserokopiarkę. To dlatego mnie
aż tu przyprowadził. — Fundacja i to… tutaj żyje z pieniędzy rodziny Smolarka? Skinął głową. — Od pięciu lat. Ale nic za darmo! Johana Smolarek ma nadzieję dobrze zarobić na opublikowaniu rezultatów moich badań. Jestem już bliski końca. Jak zauważyłaś, eksperymentuję na sobie. Gdyby nie zastrzyki… nie żyłbym już od trzech lat. Pokiwałam głową. Sprawa była oczywista. Ale nie do końca. Coś mi przeszkadzało. Brak szczegółów? 8 — Lot nad…
113 — Co ma do tego wszystkiego choroba Wiktora? Ta… amnezja? Profesor włączył wentylator. Powietrze zaczęło się wymieniać. Po trzech minutach mogłam zdjąć maskę. — Sam nie wszystko rozumiem. Wiktor pojawił się w Fundacji bez wcześniejszego powiadomienia. To mi się wydało podejrzane. Dlatego zatrudniłem Mateusza. — To pan go zatrudnił? Myślałam, że ci… gangsterzy. Odłożył plik papierów. — Jacy? O, Boże! On nic nie wiedział! — Przyjeżdżają tu srebrnym mercedesem. Rozmawiała z nimi Nasza Basia Kochana. Zmarszczył brwi. — Coś… podejrzewałem — wymruczał. — Cała ta historia ze śmiercią ojca Wiktora jest mocno niejasna. Nie wiem, dlaczego Johana wyszła za mąż za Estebana. Chyba… że… czyżby chciał przejąć cały majątek? Nie… Pasowało jak ulał. — Wypadek samolotowy ojca Wiktora mógł zostać spowodowany przez Argentyńczyka. Był właścicielem maszyny, która spłonęła. Świdrował mnie oczkami jak szpileczki. — Tylko, kto to udowodni, moja panno. Skoro chicagowska policja… — Mogą być w zmowie. — Nie, stanowczo zbyt wiele oglądałam seriali. Zaczął się nagle spieszyć. — Zrób te odbitki, bo nie zamierzam tkwić tu do rana! I, na Boga, zapomnij, co tu widziałaś! Wyjęłam brulion z luźnymi kartkami. Kserokopiarka pracowała bezszmerowo. Myślałam o tym, co będzie dalej. I dlaczego profesor mi zaufał. Skoro nikt nie zna tajemnicy Pawilonu X poza nim, Blankąi Gretą V2. A może? — ciarki przeszły mi po plecach! Może oni mnie zabiją? Zlikwidują jedynego świadka? Ale po co? Beze
114 mnie nie będzie teatru. Nie będzie Fausta, Mefistofelesa ani Małgorzaty. To Knurowi zależy na spektaklu! Ostatnie kartki spłynęły na podłogę. Schyliłam się, by je pozbierać. I wtedy to się stało. Usłyszałam krzyk profesora, czyjeś kroki, uderzenie jakiegoś przedmiotu o podłogę. Spojrzałam pod swoje nogi. Zobaczyłam świecznik. Duży, trójramienny świecznik z mosiądzu. Zawsze stał w holu. Odwróciłam zbielałą ze strachu twarz. Myślałam, że zobaczę trupa i krew. Ale na ziemi leżała w nienaturalnej pozycji… Nasza Basia Kochana. Profesor stał obok, ciężko dysząc. — Od dwóch miesięcy ją podejrzewałem—wymruczał, pochylając się lekko. — Pośliznęła się, idiotka. Chciała mnie zabić świecznikiem. Bezdenna głupota… — Była na usługach… Estebana? — Raczej jego ludzi. Ma ich tu, w Polsce. Kobieta poruszyła się. Jęknęła. Ucieszyłam się, że żyje. — Trzeba coś zrobić! — poczułam przypływ energii. Zawsze tak reagowałam. Wtedy w samolocie także. — Zaraz dostanie zastrzyk, po którym będzie spała co najmniej czterdzieści osiem godzin. — Profesor wyszedł do laboratorium. Przyglądałam się Basi ze szczerym smutkiem. Była taka ładna, świeża i taka bezwzględna! Cios świecznikiem z łatwością rozwaliłby czaszkę starca. W drobny mak. A co ze mną? Nie mogła wypuścić mnie żywej. Byłabym świadkiem zbrodni! Nie widziałam ampułki ani igły. Profesor zrobił zastrzyk ze zręcznością cyrkowca. — I co teraz? — wymruczałam zbierając swoje papiery. — Wyciągniemy ją do holu. Pomożesz mi. — Nie zawiadomi pan policji? Przecież… Popukał się palcem w czoło. — I co jej udowodnimy? Linie papilarne na świeczniku? Każdy mógł je zostawić. Choćby wycierając kurz. Jej obecność w laboratorium? Przecież pracowała w Pawilonie X. A ponadto… ja nie mogę pokazać tego wnętrza nikomu. Nawet Urzędowi Ochrony Państwa. Jasne?
115 Miał rację. Basi niczego nie można było udowodnić. Chwyciliśmy dziewczynę. Na szczęście była lekka jak piórko. Profesor zgasił światło, włączył wentylator i wypukał szyfrowany kod. Potem dwie zasuwy płynnie weszły na swoje miejsce. I wtedy zobaczyłam go. W holu stał Mateusz ze zmarszczonymi brwiami. Profesor też go zobaczył. Pół minuty później. — My tu… — zaczął, ale Mateusz położył palec na ustach. W trójkę ułożyliśmy Basię w jej własnym łóżku. Na wszelki wypadek… w kaftanie bezpieczeństwa. Nawet nie wiedziałam, że tu były. — Należą mi się chyba jakieś wyjaśnienia? — powiedział Mateusz, gdy z profesorem usiedli w saloniku. — Mnie też — wysapałam. — Jak tu wszedłeś? Uśmiechnął się ciepło. — Dwa, siedem, jeden, dziewięć, pięć, trzy, osiem — przyjrzałem się, gdy ty wchodziłaś. Zapamiętałem. Łobuz. Powinnam była uważać. Ale mnie zaskoczył. Jak zwykle. W efekcie poszłam spać o drugiej nad ranem. Niedużo pamiętam z rewelacji opowiedzianych pospiesznie przez Knura. Wiele tam padało łacińskich nazw, matematycznych i chemicznych wzorów. Mateusz słuchał niczym opowieści o Żelaznym Wilku. Od razu powiązał pewne fakty: Basię, która już nie była ani kochana, ani nasza, mercedesa i czterech facetów. O łapówkarskim strażniku dopowiedziałam ja. W końcu profesor postanowił, że zatrzyma Basię w areszcie domowym. Żadna policja nie miała prawa się o niczym dowiedzieć. Tajemnica, grób, milczenie aż do końca eksperymentu. Najważniejszy był wynalazek profesora. A także sprawa Wiktora, która najwyraźniej się z tym wszystkim łączyła. — To jest twoje zadanie — powiedział Knur do Mateusza. — Musisz wyciągnąć z niego całą prawdę. Chłopak najwyraźniej coś ukrywa. A na dodatek, jest jakieś totalne zamieszanie tam, w Chicago. Podejrzewam, że Johana została odsunięta przez Estebana.
116 Od pieniędzy. Nie telefonuje, choć mamy taką umowę: w każdy czwartek. Nie napisała ani słowa, że wysyła do mnie Wiktora. — Przecież pan wiedział, że ma chorego syna… — On nie jest chory fizycznie! — zaprotestowałam, choć sen sklejał mi powieki. — Nie jest — potwierdził profesor. — Przeżył szok po śmierci ojca. Może o czymś wiedział, coś widział. Nie wiem. Dlatego prosiłem cię o napisanie sztuki. Skoro w niej zagra… musisz —jego palec był wycelowany w moją pierś — poskubać duszę Wiktora. Mateusz przyglądał mi się z łagodną melancholią. — Czy to nie jest zbyt trudne zadanie dla dziewczyny, która sama nie tak dawno przeżyła szok? Zezłościłam się. Co on sobie myśli? Kto mu dał prawo do obrony chomika? Jestem dorosła i sama za siebie decyduję! —Jesteś niczym Rambo, który wierzy jedynie w trzynastostrza-łowy browning! — wy szemrałam. — Nie wiesz, co potrafi psychoanaliza! Mateusz parsknął śmiechem. — Wiem, co potrafi! Byliście świadkami, do czego jest zdolna psychoterapeutka z trójramiennym świecznikiem w garści! Profesorze… w tej sprawie potrzebna jest pomoc… — Wiem. Blanka i Tomek będą po mojej stronie. Także Greta… V2? Tak ją nazywacie? Nasza Kochana musi pozostać w swoim pokoju. Tak długo, jak to będzie konieczne. Nigdy nie sądziłam, że łagodny Knur potrafi bronić swego wynalazku niczym archanioł Gabriel mieczem. Z tego wszystkiego rano zaspałam. Fredka ściągała ze mnie kołdrę, powtarzając niczym papuga: — Wstawaj, co jest? No, co jest? Wylazłam. Miałam podpuchnięte oczy, zamęt w głowie i ból w lewej łydce. To dlatego, że wczoraj siedziałam długo na podwiniętej nodze. — Przestań, Fredziu. Już dobrze. Wszystko ci wyjaśnię, tylko nie wrzeszcz mi nad uchem. Mózg mi pęka!
117 — Panadol — mruknęła Lenora. — Siostro, zalecam silniejszy środek! — Jezus, Maria, ona mnie wykończy tymi cytatami z reklam! Lenorciu, proszę cię, weź perłę i idź prać! — Kawa Tschibo, podaj to, co najlepsze! — Lenora była niezniszczalna. Ale to prawda, chętnie napiłabym się mocnej kawy. Puściłam zimny prysznic, jednak niewiele pomógł. Wyglądałam, jakbym zmartwychwstała po czterech dniach leżenia w trumnie. Po śniadaniu zebrałam wszystkie kartki z rolami do „Fausta”. — Spotykamy się w ogrodzie — oznajmiłam swoim aktorom głosem nie znoszącym sprzeciwu. — Zaczniecie się uczyć od razu. Gramy w niedzielę. Spojrzeli na mnie z przerażeniem. — Zwariowałaś? — Alfred rozkładał dłonie. — Nie zdążę się nauczyć. — Musisz. Rozkaz profesora. Jeśli nie będzie teatru w najbliższą niedzielę, wszystkich nas stąd powywala! Tak powiedział. Że też Pan Bóg nie zesłał na mnie jakiegoś gromu za tak ohydne łgarstwo! — To nieprawda! — Rafał zerwał się z ławki. — Prawda! Niebo było dla mnie łaskawe, zsyłając Tomka. Nie zauważony stanął obok, wsłuchując się w ostatnie słowa. — Ewa, profesor chce z tobą porozmawiać. Natychmiast. A wy — zwrócił się do zdezorientowanej reszty — do roboty! Dość już leniuchowania. Fundacja nie będzie w nieskończoność karmiła darmozjadów! Spojrzałam na niego z uznaniem. Widać został już wciągnięty w wir spraw. Rozdałam kartki. — Proponuję, żeby każdy poszedł tam, gdzie najbardziej lubi się ukrywać. Jutro pierwsza próba czytana. — Gdzie? Zastanowiłam się. Sama nie miałam wyrobionego zdania. Przecież nawet nie zdążyłam wszystkiego przemyśleć.
118 — W saloniku — zdecydował za mnie Tomek. — Ale… — zatrzymałam się w pół kroku. — Wiktor, z tobą chciałabym pewne sprawy tekstowe omówić jeszcze dziś. Co? — Mam seans z Naszą Basią Kochaną— zaprotestował miętosząc zwój kartek. — Wyjechała — powiedział Tomek krótko. — Na jakiś czas. Od jutra zastąpi ją Blanka. Albo Greta. Dopiero koło kwitnących hortensji odważyłam się spojrzeć na mojego towarzysza. — Wiesz wszystko? — spytałam. — Więcej, niż myślisz — odburknął. — Ale trudno mi zaakceptować przetrzymywanie człowieka bez jego zgody… — Ten człowiek, jeśli mówimy o anielskiej Basi, chciał na moich oczach rozwalić Knurowi czaszkę mosiężnym świecznikiem! Nie wiesz, na co liczyła? — Wiem. Pewni ludzie od dawna chcieli opanować Pawilon X. W każdy możliwy sposób. Pracuję z profesorem dobrych parę lat. Tak samo jak Greta. Bez naszej pomocy nie byłoby wynalazku. To epokowe wydarzenie. Prawie pewna Nagroda Nobla. I straszne, wręcz niewyobrażalne pieniądze dla firmy, która ten lek wyprodukuje na skalę światową. Więcej ci nie powiem. Nie warto wiedzieć zbyt dużo. Dobre sobie! Sama wiedziałam, co by się działo w całym świecie, gdyby ktoś nagle ogłosił, że ma absolutnie skuteczną szczepionkę przeciwko AIDS lub rakowi. Nasz kraj w sercu Europy dostał szansę jednana milion. Nie, nie pozwolę, by jakiś Esteban odebrał sławę Knurowi! Po moim trupie! — Tomek, powiedz mi… ale szczerze! Czy to na pewno Knur wynajął Mateusza? Roześmiał się, gładząc swojąogolonągłowę indyjskiego mnicha. — Myślisz… że może być w zmowie z wrogami? — Twoja śmierć byłaby dla świata lepsza niż całe twoje życie! — wybuchnęłam. Zachichotał jakoś tak cichutko.
119 — Trzeba, Ewo, za kimś stanąć, żeby wbić mu nóż w plecy! Czy mam się odwrócić? — Baran! — potknęłam się ze złości. — Nic ci się nie stało? — Okulałam, ale będę żyć! — odwarknęłam, startując w stronę drzwi. Zatrzymał mnie ruchem ręki. Miał wyjątkowo silny chwyt. — Co jest? — zdziwiłam się. — To nie profesor cię wzywał. — Tylko kto? — On. Odwróciłam się w stronę, którą wskazywał palcem. Za kępą krzewów lśniła biała ściana domku ogrodnika. — Mateusz? Tomek wzruszył ramionami. Znów wyglądał jak pokorny mnich w pomarańczowym gieźle. — Nie pytaj. Idź tam. — Raj fur! — wy sapałam. Chciałam dać mu w zęby, ale się wywinął. Sadził susami w stronę Pawilonu X. Chcąc nie chcąc, poczłapałam w lewo. Podchodząc zajrzałam przez okno. Mateusz stał odwrócony tyłem. Szóstym zmysłem wyczuł czyjąś obecność. Skręcił ciało, błyskawicznie wyciągając broń. Całkiem przyzwoitego luggera. I dopiero to mnie uspokoiło. Otworzył drzwi, wciągnął mnie do środka, przytrzymał moment w objęciach, aż mi krew uderzyła do głowy i… puścił! W pierwszej sekundzie pomyślałam: idiota. Później spostrzegłam, że nie był sam. Na ogrodowym foteliku obciągniętym kwiecistą materią siedziała Blanka z dłońmi złożonymi jak do modlitwy. — Dobrze, że jesteś — powiedziała, wyciągając coś z dużej ortalionowej torby z uszami. — Włóż, powinno pasować. Moje zdumienie nie miało granic. W rękach Blanki widniała ni mniej, ni więcej, tylko błękitna sukienka z białym paskiem. Symbol tutejszego personelu lekarskiego! I białe zamszowe pantofelki. — Co? Dlaczego? — wybąkałam.
120 Mateusz położył mi dłoń na karku. Poczułam ciepło i natychmiast się uspokoiłam. — Zagrasz dziś rolę Basi — powiedział mi do ucha. Jego wargi skorzystały z okazji, by połaskotać szyję. Zaczerwieniłam się. To odebrało mi mowę. Blanka dyskretnie udawała, że niczego nie dostrzega. — Zdejmij te okropne dżinsy! — westchnęła. — No, już! Zaparłam się niczym koń wierzchowy, podczepiony do drabiniastego wozu. — Nic z tego! Albo mi wyjaśnicie, o co chodzi, albo daję dyla. Możecie mnie nawet wyrzucić z Pawilonu X! Trudno! Mateusz delikatnie posadził mnie na drugim foteliku. Stał za mną, trzymając dłoń na moim ramieniu. — W porządku. I tak musielibyśmy ci wszystko wyjaśnić. Zagrasz dziś rolę nietypową. Ale nie w sztuce o doktorze Fauście. — Tylko? — Teatr, który my planujemy, to raczej… kryminał! — uśmiechnęła się Blanka. Nigdy dotąd nie widziałam jej orlego nosa nad rozciągniętymi wargami. Wyglądała raczej na rozbawionego tapira lub mrówkojada. — Spodziewamy się dziś przyjazdu ludzi z mercedesa. Jeden z nich telefonował, prosząc do aparatu Basię. Profesor wymyślił, że odwieźliśmy ją do szpitala z podejrzeniem zakaźnej żółtaczki. Poinformował też, że na miejscu Basi pracuje tu od dziś jej kuzynka Ewa. — Czyli ja? — Właśnie. Zgodzili się porozmawiać z Ewą. Chyba mają nóż na gardle. Basia, niestety, nie chce mówić. Jest wściekła, że ją wyeliminowaliśmy z gry. Sądzę, że bardzo boi się swoich mocodawców. Pewnie wzięła forsę, a teraz nie wywiązuje się z obowiązków. — Sądzicie, że Basia wie, o co w tym wszystkim chodzi? Mateusz przesunął dłonią po moich włosach. Zmartwiłam się, że nie są świeżo umyte. Chyba jednak nie zwrócił na to uwagi. Ci mężczyźni! — Tak. Na pewno zna szczegóły, których my nie znamy.
121 — A co znamy? — pytanie było na czasie. Co do mnie, miałam wyłącznie podejrzenia. — Wiemy, że Jose Barnard Esteban nie cofnie się nawet przed morderstwem. — Mateusz był śmiertelnie poważny. — Trochę informacji udało mi się zdobyć. — Skąd? Znów pogłaskał mnie po głowie. Zupełnie jakbym była niegrzecznym dzieckiem zadającym idiotyczne pytania w rodzaju: Skąd się biorą dzieci? Wiedziałam, do diabła, skąd one się biorą! Teraz chciałam usłyszeć, jakie to koneksje ma ten fizyk kwantowy, surwiwalo-wiec z pistoletem w garści! — To w tej chwili mało ważne — uciął marszcząc gęste brwi. — Mam swoje chody. Tu i tam. Esteban to — ogólnie mówiąc — hochsztapler. Najprawdopodobniej spowodował wypadek, w którym zginął ojciec Wiktora. Jego matka, Johana, bardzo piękna Polka z pochodzenia… — Skąd to wiesz? — warknęłam. — Widziałem zdjęcia. Wiktor trzyma je u siebie w pokoju. Więc Johana wyszła za mąż, niczego się nie domyślając. Nie sporządziła też umowy przedmałżeńskiej… — Umowy dotyczącej całego majątku po Smolarku — dorzuciła Blanka. — Zupełnie ją skołował! — Tak więc Esteban — ciągnął Mateusz, przykucnąwszy naprzeciw mnie — może dysponować każdą sumą. A nawet przelać miliony dolarów na własne konto gdzieś w Argentynie albo na Bermudach. Ale… — Ale co? — Otóż właśnie tego nie wiemy. Coś mu przeszkadza, by całkowicie ograbić Wiktora i jego matkę. A także upupić Fundację i badania w Pawilonie X poprzez odcięcie dopływu gotówki! — powiedziała Blanka rozkładając dłonie. — To wszystko ma związek z przyjazdem Wiktora do Polski. — Tylko że on nie chce mówić — skonstatowałam. — Przez sen mówił coś o komputerze.
122 — Ludzie! — wysapałam zrywając się z miejsca. — Opowiadacie mi rzewne bzdury! Co ma wspólnego siedzący w Polsce Wiktor z komputerem w Chicago? Facet ma fioła na punkcie Internetu! Dlatego o nim gada nawet przez sen! Chyba że… — myślałam gorączkowo — zabrał ze sobą tajemnicę szyfru? Albo twardy dysk z danymi bankowymi! Może wpuścił jakiegoś wirusa? — podniecałam się coraz bardziej. — Umiałby to zrobić! Czytałam gdzieś, że wirus informatyczny może spowodować rozhartowanie systemów komputerowych łodzi podwodnych i samolotów! — Ewa, zejdź na ziemię. To bardzo prawdopodobne, co mówisz. Niestety, nie znam się na tym. Jestem bakteriologiem—Blanka mrużyła krótkowzroczne oczy. — Dziś przyj adą tu ludzie, którym Basia coś obiecała. Masz się dowiedzieć, co to takiego. Udawaj wprowadzoną w sprawę. Powiedz, że to Basia przeforsowała zatrudnienie ciebie w Fundacji. Po to, by mieli tu swojego człowieka. No, wciągaj ciuchy, bo mamy mało czasu! Nie zastanawiałam się ani minuty. Przecież to wspaniała przygoda! Udawać kogoś, kim się nie jest. Pisząc sztukę o Fauście, żałowałam chwilami, że nie wymyśliłam żadnej roli dla siebie. Ale co tam Mefisto w porównaniu z prawdziwymi gangsterami! W łazience, wąchając wodę kolońską Mateusza, przeobraziłam się w całkiem udatnąbłękitnąterapeutkę. Rozpuściłam włosy, dotąd związane gumką w koński ogon. Loki okalające twarz ukazały mi w lustrze zupełnie inną osobę: wyglądałam na fertycznąkobietkę! Kiedy weszłam do pokoju, Mateusz oniemiał. — Ale z ciebie seksowna dziewczyna — wyjąkał. — Trzymaj łapy z daleka! — uprzedziłam. — Co będzie, jak mnie zobaczą pensjonariusze? Fredka lub Wiktor? — Nie zobaczą— Blanka wstała z miejsca. — Zajmę się nimi razem z Gretąi profesorem. Ty siedź tu aż do przyjazdu samochodu. Łatwo powiedzieć: siedź tu! Kiedy tylko zamknęły się za nią drzwi, Mateusz natarł na mnie z całym impetem. No, trochę przesadziłam. Ale przylepił się, całując mi oczy, usta i szyję. Trzymał mnie tak mocno, że nie byłam w stanie odetchnąć. Czułam się wspaniale
123 skołowana. Jego dłonie wędrowały bez przeszkód, sprawiając mi dziką wprost rozkosz. Nie znałam tego uczucia, a przecież niedługo skończę dwadzieścia lat! Kiedy się oderwał, poczułam ból w całym ciele. Tak mi było dobrze wtulonej w jego silne ramiona. — Przepraszam, Ewa — bełkotał ściskając mi dłonie. — Nie powinienem, wiem. Ale wprawiasz mnie w amok. Nigdy żadna kobieta nie robiła na mnie takiego wrażenia! Poprawiałam suknię, zapinając górne guziki. Na policzkach wystąpiły mi czerwone plamy. W gardle czułam suchość, a w sercu złość. Gdyby nie ci gangsterzy, może by się to stało! Wreszcie! Boże, jak ja tego chciałam… poznać wreszcie fizyczną miłość. Z Mateuszem i nikim innym. — Idę do łazienki — wyjąkałam. Miał minę psa, któremu odebrano tłustą kość. No, sam sobie odebrał. Siedział, patrząc na miskę pełną pyszności, a ślinka kapała i kapała! Tak to widziałam, zamykając drzwi. Umyłam twarz zimną wodą. Wytarłam ręcznikiem, wdychając zapach mężczyzny. Ludzie, czyja wreszcie dojdę z sobą do ładu? Nie wiem, jak długo siedziałam na zamkniętej klapie sedesu. Ocuciło mnie pukanie. — Ewa, dobrze się czujesz? — Dobrze. — Wyjdź. Samochód przyjechał. Dzwonili z portierni. Wyszłam z kamienną twarzą. Nawet nie spojrzałam na Mateusza. — Jak mnie porwą zawiadom rodziców! — bąknęłam. Chciał do mnie podejść, ale wywinęłam się. — Uważaj na siebie. Idź ścieżką wzdłuż rabatek. Jakbyś wyszła z pawilonu. — Dobrze. Zamknęłam za sobą drzwi domku ogrodnika. Czy kiedyś jeszcze tu przyjdę? Myśli szalały, bo dopiero teraz zrozumiałam, w co się wplątuję. Czy zobaczę mamę, ojca, Jacusia?
124 Mercedes stał zaparkowany tuż przy bramie. Portier, widząc mnie, nacisnął elektroniczny zatrzask. Miał nie znaną mi twarz, okoloną rudawym zarostem. Gangster czy wręcz przeciwnie? — pomyślałam spłoszona. Potknęłam się na krawężniku, z trudem utrzymując równowagę. To te cholerne pantofle na obcasach! Nie byłam przyzwyczajona. I na dodatek o numer za duże. Wbrew wszystkiemu, nie spłoszyłam się. Wręcz przeciwnie- potknięcie przywróciło mi realistyczne myślenie. Jak w życiu. Z lekkim, niezobowiązującym uśmieszkiem na ustach podeszłam do srebrzystego auta. Ten, który wysiadł, nie miał wysokiej rangi. Ale za to szerokie bary, dłonie jak przydrożne kamienie i zimny wzrok— Pani jest Ewa? — Ja. Basia, moja kuzynka, wspominała że mam pomóc ludziom, którzy tu przyjadą. — To znaczy? — wyraz jego twarzy nie zmienił si? ani ° Jote— — Wam — odparłam, lekko wzruszając ramionami- — Miał być srebrny samochód o numerach — zamrugałam powiekami, jakby sobie przypominając — WXL i cyfry; siedem, cztery… więcej nie pamiętam. Z wnętrza wozu padł jakiś cichy rozkaz. Goryl W szarym garniturze odsunął się, otwierając drzwiczki. Nie widziałam twarzy ludzi siedzących w środku. Szyby auta były przyciemni°ne— Wsiadaj! Posłusznie wykonałam rozkaz. Poczułam zapach papierosów zmieszany z kurzem i wonią alkoholu. Starałam się n*e oddychać. Facet był w średnim wieku, z brzuchem wylewającym sie- z jedwabnej błękitnej koszuli. Rozpięta marynarka ukazywała metkę włoskiej firmy „Versace”. — Gdzie przedtem pracowałaś? —jego głos brzmiał głucho. — W szpitalu na Bródnie — wyjąkałam. Tego pytania się nie spodziewałam. — Masz jakieś nazwisko?
125 Pewnie, że mam nazwisko! Nawet bardzo ładne. Ale za chińskiego boga wam nie podam. Już prędzej… — Kurek. Ewa Kurek. — Tak się nazywała nasza sąsiadka z parteru. — Sprawdzimy. Było mi w tej chwili wszystko jedno. A sprawdzajcie sobie! Pewnie w bródnowskim szpitalu nie ma żadnej Kurek. Trudno. — Mam wam przekazać wiadomość… — postanowiłam wziąć sprawy we własne ręce. Grubas spojrzał na mnie zaskoczony. — Jaką? — Wiktor coś schował w kuchni. Raczej w chłodni… — powiedziałam, zdając sobie sprawę, że tym razem nie kłamię. — Mogłabym sprawdzić, ale nie wiem, czego szukać. Gruby wyjął papierosa. Kierowca odwrócił się, błyskawicznie podając mu ogień. Miał bladą twarz człowieka, który spędził kilka lat bez możliwości opalania się. I bliznę u dołu szczęki. — Nie mamy czasu — wymruczał, wypuszczając kłąb dymu — wygląda na to, że będzie trzeba przetrząsnąć ten dom. Przeraziłam się. To brzmiało jak napad. — Ten dom jest silnie strzeżony. Także elektroniką. Proszę powiedzieć, czego mam szukać — odezwałam się uprzejmie. — Ponadto, dziś i jutro będzie tu masa ludzi. Profesor organizuje sympozjum. Spodziewa się około pięćdziesięciu osób. Samych ważnych figur. Wiele z nich z obstawą, bo… — Jasne — mruknął. — Stary lis chce ogłosić formułę szczepionki! Przestraszyłam się. Może powiedziałam za dużo? — Nie — sprostowałam. — Jeszcze nie jest gotów. Ale rząd… Znów na mnie spojrzał. Miałam wrażenie, że prześwidrowuje mi mózg. — Szukaj dyskietki. To taka plastykowa płytka niewiele większa od karty kredytowej. — Wyjął z portfela coś, czym mi pomachał przed nosem.
126 — Co to jest? — Karta kredytowa Visa. Tamta jest podobna. Rozumiesz, siostrzyczko? Kiwnęłam głową. Jestem, u diabła, przedstawicielką tej młodej generacji, która już niedługo przestanie się posługiwać pieniędzmi, a zacznie, tu nad Wisłą, używać kart. — Rozumiem. — Przyjrzyj się jej dobrze — obrócił w palcach kawałek plastyku. Wzdłuż jego krawędzi ciągnął się pasek zapisu magnetycznego. — Zwykła karta. — Ta, której szukamy, nieco się różni. Zawiera tajne dane służące do szyfrowania wiadomości. I cyfr. — Dobrze — zgodziłam się łatwo. Może zbyt łatwo? — Masz na to dwa dni. Potem… — zrobił gest zupełnie jednoznaczny. Obleciał mnie strach. — Co pan? — odsunęłam się. — Radzę ci, znajdź to. I obchodź się z tym ostrożnie, żebyś nie uszkodziła zapisu. — Klepnął mnie po kolanie. Wstrząsnął mną dreszcz obrzydzenia. Facet wypuścił kłąb dymu, aż w środku zrobiło się niebiesko. — A teraz wyskakuj. I pamiętaj, Ewo Kurek… Jeśli piśniesz choć słowo… zginiesz! Jak parę osób przed tobą. Wysiadłam chcąc wreszcie odetchnąć świeżym powietrzem. Ale gruby jeszcze czegoś chciał. Wychylił się i zawołał przez uchylone drzwi: —Czy to prawda, że Wiktor wszystko zapomniał? Chyba jednak Baśka nas oszukała! Bo skoro coś schował w kuchni… znaczy myśli! Odwróciłam twarz. Ten z plecami szerokości szafy żuł gumę. Nic poza tym go nie interesowało. — Wiktor ma amnezję dysocjacyjną. I nie potrafi sam chodzić. Nie pamięta także, kiedy to się stało. I dlaczego. Poza tym myśli i mówi normalnie. Tak twierdzi Basia. Jest w końcu fachowcem. Terapeutka z dyplomem! Gruby cofnął się do wnętrza auta. Widać moje tłumaczenie wypadło całkiem przekonująco. Nie odpowiedział, skinął na swojego 127 goryla, który szybko zajął miejsce, zatrzaskując drzwi. Mercedes dał wsteczny bieg, wykręcił z trudem, tratując zieleniec i odjechał po żwirowanej alejce. Chwilę stałam, szybko oddychając. Potem podeszłam do bramy. Może się myliłam, ale wydało mi się, że rudawy portier sekundę wcześniej schował broń. Wystraszyłam się nie na żarty. Biegnąc w stronę domku ogrodnika, miałam w głowie tylko jedno: czy Mateusz obejmie mnie dość mocno, by uspokoić oszalałe bicie serca.
Spotkał mnie jednak srogi zawód. W pokoju, gdzie promienie słońca igrały po ścianach, nie było nikogo. Tylko moje ubranie leżało ułożone w „kosteczkę”, niczym polowy mundur zdolnego rekruta. Czyżby Mateusz miał jednak coś wspólnego z armią? Szybko się przebrałam, zostawiając błękity porzucone na środku pokoju. To był mój osobisty protest przeciw jego nieobecności. Zdążyłam akurat na obiadowy gong. Fredka dłubała niechętnie widelcem w porcji spaghetti z sosem pomidorowym. — Gdzie się podziewałaś? Nałożyłam sobie solidną porcję. Lubię włoską kuchnię. I miałam szalony apetyt. Może to nerwowe? — Obmyślałam, jak zdobyć rekwizyty do sztuki. — Co? — nie zrozumiała. — Inaczej: kawałki dekoracj i — wytłumaczył Albert, żuj ąc ciasto. — Potrzeba trochę szkła. Żeby pracownia alchemika wyglądała prawdziwie. — Jasne. I parę ogni sztucznych. Wtedy, gdy się pojawi diabeł! — rozmarzył się Rafał. — Wiesz, to ma sens. — Co? — Moja rola. Ale dopisałem sobie parę zdań dodatkowo. — W porządku. Nie będę rościła do nich praw autorskich. Fredka zerkała w stronę Wiktora. On też, choć z trudem, wykręcał szyję. — Pomożesz mu? — spytałam, gdy wreszcie wessała ustami długą nitkę makaronu. — Co? Aha. Cholera, u mnie w domu były kolanka! Lepiej się jadło.
128 Nie chciałam dyskutować o wyższości nitek spaghetti nad „kolankami”. Gust — rzecz względna. Stwierdziłam, że muszę poważnie porozmawiać z Wiktorem. Zdradziłam go przecież. Naprawdę coś schował w kuchni czy też chłodni. Wiem to od Fredzi. Ona mi zaufała. Ale równocześnie zdawałam sobie sprawę, że szukanie przedmiotu wielkości karty kredytowej w tak ogromnych pomieszczeniach mogło być podobne do wykopywania igły ze stogu siana. Podejrzewałam, że z tą amnezją dysocjacyjną też nie jest wszystko do końca prawdziwe. Profesor jest świetnym psychiatrą. Ale pacjenci też potrafią kołować. I to nieźle. — Fredzia — szepnęłam, bo akurat roznoszono deser czekoladowy i obaj chłopcy byli zajęci — chcę pogadać z Wiktorem. Mam dla niego wiadomość… ogromnie ważną. Związanąz Chicago. Tylko cicho… Fredka wiedziała, że czasami nie należy gadać zbyt dużo i za głośno. Tego jąnauczyło życie na Ząbkowskiej. Kiwnęła głowąi ku mojemu zdumieniu posunęła pucharek w stronę Alberta. — Chcesz? On też się zdziwił. Ale deser przyjął z należytą powagą. — Chyba wyzdrowiałaś. Z tej bulimii. Zanim odważyłam się na poważną rozmowę z Wiktorem, musiałam zneutralizować Gretę V2, która akurat teraz wymyśliła chłopakowi serię badań. — Pani Greto — powiedziałam ściszonym głosem — muszę mieć naszego Amerykanina tylko dla siebie, no… — spojrzałam na zegarek — przez pół godziny. — Wykluczone. Wszystko przygotowałam — jej nos Pinokia zmarszczył się niebezpiecznie. — Ale to konieczne! — upierałam się nie wiedząc, czy mogę jej do końca zaufać. Blanki ani Mateusza nie dostrzegłam w promieniu wzroku. Byłam pozostawiona sama sobie. 9 — Lot nad…
129 — Co jest konieczne? — Knur nadchodził, powiewając połami fartucha w kołorze czystego błękitu. — Żebym pogadała z Wiktorem! — ścisnęłam mu dłoń, mrugając lewym okiem. Przyjrzał mi się uważnie. — Czyżbyś znów widziała ptaka o żółtym dziobie? Wkurzył mnie maksymalnie. Co oni sądzą? Że wszyscy tu mamy kompletnego świra? Już zapomniał, sklerotyk jeden, że wiem o badaniach, tajemniczych zastrzykach i całej aparaturze pilnie strzeżonej systemem szyfrów? — Do diabła z całym ptactwem świata! Nie zamierzam zostać ornitologiem! Wszyscy jesteśmy w ogromnym niebezpieczeństwie. Jeśli mi pan nie wierzy, proszę się skontaktować z Blanką, Mateuszem i samym Panem Bogiem! Mnie jest teraz potrzebny Wiktor. Bo jeśli nie, to… — Dobrze, już dobrze! — Śmierdział wprost niewyobrażalnie. — Greta, przesuń badanie na później. Teraz wejdź do mnie na chwilę do gabinetu… Bawarka — wściekła na cały świat — podreptała za nim, starając się, jak my wszyscy, nie oddychać pełną piersią. Fredka, cudownie przebiegła, wtaczała właśnie wózek z Wiktorem do saloniku. — Chcę zostać — powiedziała. — On też tego chce. Pokręciłam przecząco głową. — Nie teraz. Przysięgam, że później wszystko ci wytłumaczę. — O co chodzi? — chłopak odwracał twarz to w moją, to znów w stronę Fredki. — Mam dla ciebie wiadomość. Dotyczy czegoś małego. Z plastyku. Wielkości karty… — No! Never! —jego wzrok rzucał iskry gniewu. — Nie będę rozmawiał! Wielka i wspaniała intuicja nie opuszczała Fredki ani na minutę. Szóstym zmysłem wyczuła wagę sytuacji. Wyszła, mocno zamykając za sobą drzwi. Dałabym głowę, że stała na czatach i nie pozwoliłaby nikomu wej ść do saloniku, nawet gdyby to była dywizj a czołgów.
130 — Będziesz — wzięłam go za rękę, którą usiłował wyrwać. Ścisnęłam ją mocniej. — Posłuchaj chociaż, co mam do powiedzenia. Przestał się szarpać. Jego blade czoło pokryły krople potu. Ale ja nie mogłam się litować. Nie teraz. — Mów. — Twoja matka jest w wielkim niebezpieczeństwie. — Nic jej nie będzie. Zachciałojej się Estebana… —urwał speszony. — Ona zniknęła, Wiktor. Twoja matka nie odezwała się do profesora od czasu, gdy się tu zjawiłeś. Mają z doktorem umówione dni i godziny telefonów. I słowa, którymi zaczynają i kończą każdą rozmowę… Spojrzał ze zmarszczonymi brwiami. — Po co? — Jak to po co? — nie zrozumiałam. — Po co mieliby się kontaktować? Ja nie jestem dla niej ważną osobą. — Jesteś! — przykucnęłam, by móc patrzeć mu w oczy. — Na pewno jesteś. Ale ona może w ogóle o tym nie wiedzieć. Zdumienie odebrało mu mowę. Poruszył się — Gadasz głupoty. — Nie. To ten… Esteban cię tu przysłał. Widać z jakichś przyczyn bali się zostawić cię w Chicago. Nie wiem tylko dlaczego. — Bo jestem najlepszym hakerem w mieście!__roześmiał się. — Czym? — Facetem, który potrafił włamać się do systemu komputerowego Pentagonu! Dla mnie Bank Centralny Ameryki to pestka! Myślałam gorączkowo, co ma wspólnego Pentagon z kartą kredytową mężczyzny z mercedesa. Nie mogłam skojarzyć tych faktów. — Wiktor… wróćmy do twojej matki. Ще zadzwoniła, choć jest z profesorem Kurzyną umówiona. — Dlaczego? — Bo finansuje tę Fundację, do cholery! profesor jest o krok od 131 największego wynalazku w dziedzinie mikrobiologii. Jego szczepionka może uzdrowić pół świata. — Mama? Mama to finansuje?
— Nie wiedziałeś? — No. Poczekaj… no, jasne! — ucieszył się. — Co jest jasne? — Smolarkowie są właścicielami sieci największych fabryk farmaceutycznych. Ojciec podwoił kapitał, zanim… — Wiem. Zanim zginął. Skinął głową. Jego dłonie rozwierały się i zaciskały na przemian. — Boję się… Oni… Wzięłam w dłonie jego zimne palce. Trzymałam je długo, dopóki nie przestał się trząść. Widać było, że męczą go wspomnienia. Lub to, czego nie może, nie chce sobie przypomnieć. Jego podświadomość blokowała umysł. Nie chciał czegoś pamiętać. — Słuchaj, ludzie Estebana sątutaj. Wiedzą, że zabrałeś ze sobą… — Skąd wiesz? — wrzasnął. — Skąd to wiesz? Drzwi otworzyły się. Zajrzała Fredka. Ruchem głowy dałam jej do zrozumienia, że nie dzieje się nic złego. Choć wcale nie byłam tego pewna. — Opowiem ci w skrócie. Masz prawo wiedzieć. Przez piętnaście minut wyrzucałam z siebie dostępną mi prawdę. Nie pominęłam niczego. Słuchał uważnie. — Nie przypuszczałem — wymruczał na koniec — sądziłem, że jak odstawię Estebana od zakodowanego hasła w Manhattan Chase Bank, da sobie spokój. Mieli jechać z mamą na Karaiby. — Wiktor, facetowi zależy na przejęciu całego waszego majątku. Gdzie to schowałeś? I co to jest? Narażałam się dla ciebie! Poskutkowało. Potarł palcami czoło mokre od potu. Nie miałam chusteczki, żeby mu dać. Wytarł dłonie w rękaw koszuli. — Podstawąjest coś, co wygląda jak zwyczajny, przenośny komputer typu laptop. Urządzenie nie większe od słownika… — I to schowałeś?
132 — Durna. Słuchaj, jeśli coś chcesz zrozumieć! — W porządku. Co z tym laptopem? — Ma ciekłokrystaliczny ekran i obudowę, która po… no, po… — zaciął się. — Po czym? — Połączyć się musi w takie coś… jak klawiatura komputerowa. — Cholera, mało się na tym znam! To jakiś nowy typ? Roześmiał się gorzko. — Jest ich na świecie może… z dziesięć! Laptop został w Chicago. Ma go Esteban. Wziąłem jedynie płytkę… taką wielkości karty kredytowej. Byłam w domu. — Co na niej jest? — Zakodowane hasło. I zestaw informacji. Tylko dla wtajemniczonych. Gdyby ktoś niepowołany usiłował jej użyć, znajdzie tam jedynie dane liczbowe, które nic mu nie powiedzą. Tylko hasło pozwala na dostęp do kodów bankowych. Inaczej pieniądze są… jak to po polsku? Od lodu… — Zamrożone? Roześmiał się dźwięcznie. Coś go rozbawiło. — Właśnie. Zamrożone. Ta karta, którą zabrałem, zawiera dane do rozszyfrowania… — Jak jakieś tajne dane FBI? — Więcej. Program działa na podstawie matrycy tysiąca znaków. Jest nie do złamania. I jeszcze jedno: baterie litowe laptopa mogą spowodować, że sygnał odbierze satelita. — Jezus, to dla mnie za trudne! — Myślę! Wynalazek wszech czasów. Gdybym chciał, mógłbym odblokować konta stąd, z ogrodu Pawilonu X. Laptop ma klawisz uruchamiający system łączności. Umiem się nim posługiwać nie gorzej od Estebana. On… mógł zdalnie popsuć elektronikę samolotu, którym leciał tato do Nowego Jorku. Nie wie, że ja wiem…
133 Oczy zaszły mu łzami. — O Boże, Wiktor! Jak mi przykro… ale powiedz, dla dobra nas wszystkich, gdzie ukryłeś kartę? Łzy płynęły mu po twarzy. Nie ścierał ich. Był bezbronny. I tak straszliwie nieszczęśliwy. — Never. Nie powiem. Nikt nie znajdzie! Wózek ruszył w stronę drzwi. — Fredka, otwórz! — zawołał. Natychmiast zajęła miejsce za jego plecami. Na mnie tylko rzuciła spojrzenie pełne żalu. — Jak mogłaś? — wyszeptała. — Musiałam. Przez następną godzinę tłumaczyłam to wszystko profesorowi. W jego gabinecie zebrał się „sztab kryzysowy”: Blanka, Greta V2, Mateusz i ów dziwny rudzielec, który odgrywał rolę portiera. — To jest Szczepan. Mózg i muskuły mojego Survivalu. Pomoże nam. Jeśli będzie trzeba, zmobilizujemy kilkunastu ludzi w pełnym uzbrojeniu. — Mam nadzieję, że mają pozwolenia na te… armaty? — profesor targał resztki włosów. — Mają. I są przeszkoleni. Wolałam nie pytać, gdzie. Pewnie na którymś z poligonów razem z antyterrorystyczną jednostką „Grom”. Widziałam to w telewizji. Razem z Jacusiem. To właśnie wtedy mały postanowił, że zostanie dorożkarzem na Starym Mieście. Zawsze to spokojniejsze zajęcie. Kiedy już mieliśmy się rozstać, drzwi otworzyły się i do gabinetu wpadł Tomek. Miał na sobie normalne dżinsy, koszulę i obłęd w oku. — Profesorze, zwiała! — Kto? — Nasza Basia Kochana! Blanka zmełła w ustach przekleństwo. Greta pluła ostro po niemiecku, z czego zrozumiałam tylko słowo: Donnerwetter!
134 — Jak to możliwe? — Knur gramolił się zza biurka. — Przecież była… tego… unieszkodliwiona! W swoim pokoju! Tomek miał minę zbitego psa. — Wszystko przez Zuzię. Tę nową pomoc kuchenną. Sprząta także pokoje. Musiała otworzyć drzwi zapasowym kluczem. Przepytywałem ją, ale jest tak przerażona, że się trzęsie. — Dawaj ją tu! Zuzia, piegowata i rudowłosa dziewczyna z pobliskiej wioski, jąkała się tak strasznie, że długo nie można było zrozumieć, o czym mówi. — Ta pani… kazała so…sobie rozwiązać te… rę…rękawy. Mówi…mówiła, że to kawał. Nnno to ja… ona potem da…dała mi w żebro i uciekła. — Którędy? — Prze…przez kuchnię. Po…popchnęła kucharkę. Ja…jjja nic nie… — zaniosła się szlochem. — Możesz odejść. — Z pracy też? Profesor klasnął w dłonie. Piegowata zmyła się, nie czekając na awanturę. — No, to mamy problem — powiedział Mateusz. — Ewa jest w wielkim niebezpieczeństwie. — Wiktor także. Jest dla nich najważniejszy. — Nie zrobią mu nic złego, dopóki nie wyjawi miejsca ukrycia karty. Ewy nic nie chroni. Nie czułam strachu. Widać moja wyobraźnia jeszcze nie zadziałała. A powinna. Przecież Basia natychmiast powiadomi ludzi z mercedesa. A może i samego Estebana! Szczepan spokojnie żuł gumę. — Pełna gotowość? — spytał Mateusza. Ten skinął głową. I obaj wyszli, pozostawiając nas w trwodze i wielkiej niepewności. — Ani słowa o tym Wiktorowi! — głos profesora brzmiał głucho. — Ty, Blanka, zaszyfruj wejście do laboratorium. Kod ekstra.
135 — Przecież jest zaszyfrowane — westchnęłam. — Teraz nawet ja nie wejdę. Tak będzie bezpieczniej. Aż do czasu, kiedy się wszystko wyjaśni. — Włączyć urządzenie zamrażające? — Blanka miała usta zacięte. Przypominały wąską siną linię. — Tak, na trzy doby. Wyszłam, bo nic tu nie miałam do roboty. W ogrodzie otoczył mnie zapach róż. Rozkwitły przez ostatnią noc. Wielkie, kremowe, z łososiowymi brzegami. Wdychałam ich woń, uspokajając rozwichrzone myśli. I rozdygotane nerwy. Ale nie dane mi było zaznać ciszy. — Ewusiaczku! — wołanie Ulki niosło się dalekim echem. Cholerny świat! Nienawidzę kretyńskich zdrobnień. — Posłuchaj! — zastopowała dwa kroki ode mnie. — Mam na imię Ewa. — Aleja cię tak lubię, Ewusiaczku! Szukałam cię wszędzie! — Pamiętasz, co ci mówiłam? Nie byłam, nie jestem i nie będę twoją koleżanką. Odczep się wreszcie! — O co ci chodzi! — wrzasnęła histerycznie. — Znów mnie poucas? Wszyscy mnie poucają! — sepleniła tupiąc nogami. Miałam wszystkiego dosyć: Wiktora, laptopa z bateriami litowymi, Knura, jego szczepionki, a przede wszystkim Pawilonu X. Wyminęłam rozhisteryzowanądziewczynę, ostro ruszając w stronę domku ogrodnika. Ale był pusty. Okna zasłonięte żaluzjami nie wpuszczały do środka nawet słonecznych promieni. Na moje cichutkie pukanie nie odpowiedział nikt. Za to w stróżówce, przy bramie zobaczyłam rudobrodego Szczepana rozmawiającego przez telefon komórkowy. Czas stanął w miejscu. Nie mogliśmy nic zrobić. Teraz ruch należał do Basieńki i ludzi Estebana. Tylko że wyczekiwanie nie należy do ulubionych przeze mnie stanów ducha. Kolacja upłynęła w spokoju. Zapiekane łazanki z szynką smakowały wszystkim. Jedynie piegowata twarz Zuzi, podającej dziś do stołu, nosiła ślady łez. — Będziesz milczeć do końca świata? — spytałam uprzejmie, 136 przyglądając się długim włosom Fredki włażącym prawie do talerza. — Uhumm — mruknęła. — Umiecie swoje role? — zagadywałam obu chłopców pochłoniętych odkorkowywaniem butelki keczupu. — Trochę pozmienialiśmy. Ale raczej w porządku. — Albert polał sobie potrawę.
Rafał był myślami daleko. Zauważyłam, że nie nosi już bandaży. — Zacząłem pisać — wydukał. — Powieść o Pawilonie X? Skinął głową. — To będzie książka sensacyjna. No myślę! Prawie kryminał! Ale przecież Rafał nie znał szczegółów. Oby ich nie musiał poznać na własnej skórze! Do sali jadalnej wkroczyła Blanka. Zaklaskała w dłonie, co miało chyba oznaczać, że prosi o ciszę. — Kochani! Mam nowinę dobrą i złą. Od której zacząć? — Od złej! Od złej! — padały okrzyki. —Nasza Basia Kochana poważnie zachorowała. Musieliśmy ją odwieźć do szpitala. Nie będzie się wami zajmować. — Rozległy się głosy żalu. Szczególnie cierpiały młodsze roczniki. Basia wspaniale potrafiła im organizować wolny czas. — Ale — Blanka teatralnie zawiesiła głos — od jutra pojawi się tu Małgosia. Jest równie ładna i doskonale wykształcona. — A dobra nowina? — upomniała się Ulka. — Za dwa dni, w niedzielę, odbędzie się u nas premiera sztuki teatralnej. Napisała ją Ewa, a odegrają wasi koledzy. Zamarłam ze zgrozy. Sama poganiałam aktorów, ale nie brali tego poważnie. — Jak to w niedzielę? — Tak. Musicie się pospieszyć. Zapraszamy gości z zewnątrz. Będziecie mieć prawdziwą publiczność. Przygryzłam wargi. Więc o to chodzi! Kierownictwo postanowiło zrobić z Pawilonu X obronną fortecę! Bo przecież, nie miałam
137 wątpliwości, owa publiczność to nikt inny, jak tylko surwiwalowcy Mateusza. Albo pluton policji. — O cholera! — warknęła Fredka. — Wiktor nie da rady! — Dlaczego? — zdziwił się Rafał. — Amerykanin ma dziurawą pamięć? Nie potrafi wkuć tekstu? To niech zrezygnuje z roli! Fredka pokazała mu pięść zwiniętą w „figę”. — A chałę. Zdąży. Posłałam jej ciepły uśmiech. — Pamiętaj, że to ty jesteś Małgorzatą. I masz uwodzić Fausta, a nie Mefistofelesa. — Dla mnie pestka! — wymruczała dopijając kompot. W nocy długo nie mogłam zasnąć. Martwiłam się ucieczkąBasi. Zdawałam sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Ale jeszcze bardziej cierpiałam z powodu braku Mateusza. Czułam biologiczną potrzebę wtopienia się w jego ramiona. Pokochałam jego zaborczość i gwałtowność. Smak i zapach mężczyzny. Stałam zapatrzona w ciemność. Zgasiłam lampę i otworzyłam szeroko okno. W pobliskim kasztanowcu wiatr roztrącał gałęzie. Nagle poczułam, że ktoś mi się przygląda. Było to dość irracjonalne uczucie, gdyż za oknem panowała czerń. Ale czułam oczy. I niebyły mi życzliwe. Już chciałam się cofnąć, gdy nagle coś świsnęło koło mojej głowy i wbiło się w poduszkę. Nawet nie zdążyłam krzyknąć. Naprzód przykucnęłam za oparciem, a potem, pomału, na czworakach podpełzłam do łóżka śpiącej spokojnie Fredki. Tam usiadłam, obok jej kapci i zaszlochałam bezgłośnie. Nie słyszałam hałasu w ogrodzie, szczekania psa i jakichś okrzyków. Łzy płynęły mi po policzkach, kiedy drzwi z hukiem walnęły o framugę i w pokoju zrobiło się jasno. — Ewa, nic ci nie jest? Nie mogłam wydobyć głosu. Bałam się ruszyć. — Nóż tkwi w poduszce — usłyszałam głos Szczepana. — Dziewczyny nie ma. Chciałam powiedzieć, gdzie jestem, ale nie mogłam. I tak nikt 138 by mnie nie usłyszał. Przerażona Lenora darła się jak opętana. Fredka zerwała się z pościeli, nagle obudzona. — Co się stało? Coś z Wiktorem? Wtedy dopiero zobaczyłam Mateusza. Przewracał moją kołdrę, targał poduszkę, z której sypało się pierze. — Gdzie ona jest? Podnosiłam się pomału. Naprzód na kolana. Potem na nogi. Mateusz dostrzegł ruch i runął w moim kierunku. Złapał mnie w ramiona, tulił, głaskał przemawiając jak do dziecka. — Już dobrze, dobrze. Tajałam bardzo powoli. Szczepan uspokajał Lenorę, Fredka z uwagą oglądała długi, ostry
nóż. — Nie dotykaj! — krzyknął Szczepan. — Ślady palców… — Wiem — potrząsnęła włosami. — Weź go przez czystą chusteczkę — powiedziała, podając skrawek białego płótna. — To był fachowiec. Na Ząbkowskiej rzucają takimi do celu. Uczą się. Wynajmują ich różni faceci z mafii. Zabójcy na zlecenie… Ja wciąż tuliłam się całym ciałem do Mateusza, nie zdając sobie sprawy, że mam na sobie tylko króciutką koszulkę z wizerunkiem Królika Bugsa. Z ogrodu rozległ się głośny gwizd. — Mają go — stwierdził Szczepan, chowając zawiniątko. — Już się nie wywinie. Musiał przeskoczyć, drań jeden, przez mur. Jest takie miejsce… moja wina. Nie dopatrzyłem. — Niczyja wina — powiedział Mateusz, marszcząc brwi. — Ewo, zostaniesz w tym pokoju. Nic ci się więcej nie może przydarzyć. Obiecuję. Wierzysz mi? — Wierzę. Ale nie spałam do rana. Z cicha gawędziłyśmy z Fredka, by nie zbudzić poświstującej przez nos Lenory. — Miałaś cholerne szczęście. — Miałam. Przewidzieli wszystko, tylko nie to, że jakiś facet przeskoczy przez mur. A przecież twój brat, Igor, już dwa razy dostał się tamtędy. Wiedziałaś?
139 -Tak. Igor wyjechał — zaszlochała w poduszkę. — Do Australii. — Daleko. Na pewno nie było mu łatwo, Fredziu. — Nie. Mnie też jest ciężko. Pogładziłam ją po długich, prostych włosach, pachnących rumiankiem. Leżałyśmy obok siebie niczym dwie egipskie mumie. Do swojego łóżka nie wróciłam. Było „dowodem rzeczowym”. Tyle że nikt tego nie zgłosił na policję. — Zrobisz coś dla Wiktora? — Przecież się nim zajmuję — Fredka naciągnęła kołdrę na brodę. — Ale on musi zacząć chodzić. Trzeba go wyrwać z tej choroby. Inaczej do końca życia będzie jeździł inwalidzkim wózkiem. — Masz… jakiś pomysł? — Mam. Niebezpieczny, ale jedyny. Profesor mówi, że w tej sytuacji można spróbować. Przez trzy godziny, aż do świtu, przekonywałam Fredkę, by wzięła na siebie piekielny ciężar. Zgodziła się o czwartej pięć. W stałyśmy późno, jednak mimo to śniadanie czekało na nas w jadalni. Rozprzężenie w Pawilonie X sięgnęło zenitu. Ale też trzęsło się nade mną całe kierownictwo i kilku wynajętych „mięśniaków” w panterkach niczym komandosi na poligonie w Drawsku. Każdy mój krok był śledzony, radiotelefony nadawały stosowne meldunki: jest w różach, teraz idzie do oranżerii słuchać muzyki. I tak od świtu do nocy. Postanowiłam wykorzystać muskuły moich opiekunów do ustawiania dekoracji. Sala jadalna mogła pomieścić ze sto osób. Dlatego do niej właśnie przeniesiono „scenę”. Pierwotnie mieliśmy grać w saloniku. Moi aktorzy kuli role, zawzięcie przy tym gestykulując. Tylko Fredka chodziła zła niczym chmura gradowa. Cóż, jej przypadło w udziale zadanie nadzwyczaj trudne. Ale Knur podtrzymał twierdzenie, że to szansa jedna na milion. Niby nic się nie działo, ale wszyscy czekali w napięciu. Coś 140 wisiało w powietrzu. Jakieś fatum? O szóstej po południu „sztab kryzysowy” zebrany w gabinecie dowiedział się rzeczy niezwykłej. — Przyleciał. Wczoraj na Okęcie. — Jesteś pewien, że to ten Esteban? — Mateusz zacisnął wargi. Był zdenerwowany, ale nie dał tego poznać po sobie. Szczepan otworzył notes. — Absolutnie. Chłopcy sprawdzili. Boeing 747, lot z Nowego Jorku. Godzina szesnasta zero pięć. Obywatel amerykański. Paszport numer… — To mało ważne. Mieszka w Chicago?
— Tak. — Jak wygląda? — zainteresował się profesor. — Typowy Meksykanin. Zdziwiłam się. — Jak to Meksykanin. Wiktor mówił, że jest Argentyńczykiem. Szczepan potarł rudy zarost. — Jest Meksykaninem. Na biurku profesora zabrzęczał telefon. Podniósł słuchawkę, wciskając guzik „głośnego mówienia”. W ten sposób wszyscy zebrani w gabinecie mogli słyszeć rozmowę. — Profesor Kurzyna? — Tak. Czym mogę służyć? Rozległy się jakieś dźwięki, jakby ktoś ściszył radio. Potem ostry głos zapytał: — Do you speak English? Niestety, nie znałam na tyle angielskiego, by zrozumieć, o czym mówią. Ale domyślałam się, że to sam Jose Bartrand Esteban. Rozmowa trwała z dziesięć minut. Blanka i Greta denerwowały się tak jak ja. Tylko Mateusz ze Szczepanem uważnie słuchali. Ten ostatni napisał coś na kartce, podsuwając ją profesorowi. — Chcą dyskietkę? Tego się domyślałam. — Ale przecież… — zaczęłam — nie znają kodu! Co im po dyskietce?
141 — Chcą Wiktora — powiedział Knur, odkładając słuchawkę — żywego i całego. Także swobodnego przeszukania Pawilonu X. W zamian uwolnią Johanę. Wywieźli ją do Meksyku i ukryli. Jest poza jurysdykcją Ameryki. Ale nie mają czasu. Interesy Estebana domagają się natychmiastowego dostępu do pieniędzy. Obiecali, że dofinansują moją Fundację. Tu, na miejscu wystawią czek. Jak tylko zdobędą hasło. — Jednym słowem — Greta V2 gryzła skórkę przy wskazującym palcu — przejęli fabryki Johany. Wyeliminowali ją. I Wiktora. — Na to wygląda — profesor czochrał rzadkie włosy. Wyglądał jak kurczak świeżo wylęgły z jajka. — Co mam robić? Moja praca pójdzie na marne! Przekreślonych trzydzieści lat? A jestem u kresu… za dwa, trzy miesiące mógłbym ogłosić wyniki! Badania kliniczne prowadzi doktor Steppleton ze szpitala w Ohio! To dla nas pewny Nobel! Potrzebuję pieniędzy! Przyglądałam mu się spod oka. Rozumiałam, że dla człowieka nauki nie ma nic ważniejszego od dokończenia badań. Ale przyjęcie propozycji Estebana równało się śmierci matki i syna. Nie wolno do tego dopuścić! — Nigdzie na świecie nie paktują z terrorystami! — wrzasnęłam. — Co panu po Noblu, doktorze, jeśli się wyda, w jaki sposób pan go zdobył! Świat nauki odwróci się od pana plecami. Mateusz ze Szczepanem aż podskoczyli na krzesłach. Nie spodziewali się takiego ataku z mojej strony. Choć powinni. W końcu nie do nich, a do mnie człowiek wynajęty przez Estebana rzucał nożem. — Masz rację. — Profesor wyprostował się na krześle. — Nigdy bym nie poświęcił niewinnych ludzi. Gdyby nie Johana i jej pierwszy mąż, nie miałbym nawet na odczynniki do mojego laboratorium. Nie mówiąc o potężnej Fundacji na Rzecz Zdrowia Psychicznego. Szczepan wyraźnie coś chciał powiedzieć. — Można by… no, wiem także, że Esteban przywiózł do Polski niezwykły laptop…
142 — Skąd pan to wie? — w moim głosie brzmiało zdumienie. — Nie pytaj. Ma go w hotelu. Dlatego napisałem profesorowi na kartce, by zapytał o TXV poziom 34 super. To symbol komputera. Odpowiedział, po kilku sekundach, że możemy porozmawiać. Kim jest, do diabła, Szczepan? — myślałam gorączkowo. O laptopie wie tylko Wiktor i ja. Skąd zatem informacja, co Meksykański gangster trzyma w hotelowym pokoju? — Trzeba ich tu wpuścić — Mateusz rozłożył dłonie. — Tutaj? —jęknął profesor. — Tak. Niech przyjdzie nawet z obstawą. I laptopem, naturalnie. Nikt się nie odezwał. Udali, że nie słyszą? Szaleństwo. Ale rozwój wypadków wyraźnie wskazywał, że „nasi” przewyższają inteligencją „tamtych”. I są zawsze krok do przodu. Aż do niedzieli nie włączałam się do sprawy Estebana. Miałam na głowie spektakl „Fausta”. Ten teatr mógł, gdyby się udało, przynieść zmianę w życiu Wiktora. Ba, gdyby się udało! Postanowiono, że do Wiktora nie może dotrzeć żadna informacja o pobycie w Polsce jego śmiertelnego wroga. Tak więc razem z Tomkiem, który ostatnio porzucił strój mnicha buddyjskiego, pracowaliśmy w pocie czoła nad scenografią. Ważne okazały się światła. Przy całkowicie zaciemnionych oknach i wygaszonych lampach reflektory śledzące drogę Fausta, Małgorzaty i Mefistofelesa punktowały całą dramaturgię. Nie wiedziałam, co z tego wyniknie. Każdy z aktorów z tajemniczą miną coś dopisywał i skreślał. Miałam tylko nadzieję, że nie zagramy w efekcie rzewnej bajki o królewnie Śnieżce i siedmiu krasnoludkach. W niedzielę, tuż po śniadaniu, zniknęły stoły. Ich miejsce zajęła scena i rzędy krzeseł. Reflektory przyniesione z garażu nakierowane zostały na trzy narysowane na podłodze kredowe koła. Obsługiwał je jeden z naszych pensjonariuszy. Szalenie przejęty swojąrolą. Scena przedstawiała pracownię alchemika-czarodzieja. Ze spiżarni przyniesiono wielolitrowe butle z owocami na nalewkę.
143 1 kompoty. Kucharka pomstowała, grożąc porzuceniem pracy, jeśli wszystko nie wróci na swoje miejsce. Greta V2 trzy razy, z narażeniem życia, odbierała jej ogromne chochle, którymi rozdawała ciosy na lewo i prawo. „Mięśniaki” w eleganckich dziś garniturach pomagały z całym poświęceniem. Po dwóch godzinach wszystko było na miejscu. Tylko retort nie pozwolił profesor ruszyć ze swojego sanktuarium. Ale potężne baniaki pełne wiśniowej nalewki też wyglądały nie najgorzej. Z miasteczka sprowadziliśmy też chińskie race noworoczne. Miały zostać odpalone w chwili, gdy diabeł przyjmuje ludzką postać. Pirotechnikiem zgodził się zostać Tomek. On też miał zapalić indyjskie trociczki, by wzmocnić niesamowitość sytuacji. 0 czwartej po południu zwołano wszystkich. Niektórzy narzekali, że bez obiadu nie wytrzymają. Dla nich zrobiono całą masę kanapek. Żując tosty z serem i szynką szykowali się na wielkie emocje. Stałam za kulisązrobionąz chińskiego parawanu. Pochodził z prywatnego wyposażenia Grety. Malowany w smoki, kwiaty wiśni i wielkie kolorowe ptaki, posłużył Mateuszowi za zasadzkę. Kiedy tak stałam z bijącym sercem, przy pełnym zaciemnieniu, ktoś chwycił mnie w objęcia. Nie krzyknęłam, choć serce podeszło mi do gardła. — To ja. Musiałem cię przytulić. Szeptał mi słowa, o jakich nie śniłam. Jego dłonie, jak zawsze głodne mojego ciała, przesuwały się niebezpiecznie. — Mateusz — wyszeptałam. — Dość! — Nigdy nie będę miał cię dość — wymruczał, całując moje oczy. — Nigdy! 1 zniknął tak nagle, jak się pojawił. Jestem starym człowiekiem — mówił Rafał w narzuconej na ramiona kapie z łóżka Basieńki. Jego siwe włosy i gęsta broda przy-144 pominały kłąb konopi — Stary, sterany gość, który pokochał młodą dziewczynę, Małgorzato! Fredka wysunęła się, zawadziwszy stopą o słój z ogórkami. Wszyscy wstrzymali oddech. — Wołałeś mnie, panie? — Jej głos brzmiał głucho. — Czy mogłabyś pokochać steranego życiem naukowca, przed którym Nagroda Nobla? Sala zakaszlała. — Ależ, panie… Ja kocham innego! — A gdybym nagle stał się młody, piękny i bogaty? — Ja kocham mojego… — Małgorzata w sukni z zielonej firanki zniknęła w cieniu. Światło reflektora wywabiło zza beczki bladą twarz Alberta. — Kim jesteś? — zdumiał się Faust, zamykając z trzaskiem wielką księgę inwentarzową Fundacj i.
— Bratem kobiety, której pożądasz. Ale to ja ją kocham, choć ludzie wytykająnas palcami. — To niedopuszczalne! Pójdziesz do piekła! — A ty, panie? Czy miłość starca do młodej dziewczyny nie jest wymysłem szatana? Ktoś walił w pokrywki, rozległ się głośny dźwięk fagotu. Za sceną dawał koncert Michał. Muzyka aż po sufit wypełniła zaciemnioną salę. W punktowym świetle pojawił się niczym z dna piekieł Mefisto. Prawie nie widać było wózka przykrytego czarnym całunem. Wiktor miał na sobie jaskrawoczerwony sweter, czarną perukę z dwoma potężnymi rogami i długi ogon upleciony z kilku pofarbowanych sznurów do suszenia bielizny. — Jam jest diabeł Mefisto! Kto mnie wzywał? Czego chce? Faust runął na kolana przed diabłem. Czerwone światło punktowca potęgowało nastrój. Trociczki zasnuwały scenę pasmami dymu. — Ty, Mefistofelesie, strzeżesz praw świata? Rozbłysły race. Publiczność wstrzymała oddech. Nikt nie usłyszał otwieranych drzwi. Ani tego, że na salę weszło kilku mężczyzn. Usiedli w ostatnim rzędzie. 10 — Lot nad
145 — Ja strzegę praw ludzkich! — grzmiał Wiktor potrząsając rogami. — Bo jestem złem. Zostałem strącony w otchłań, gdyż nie zgadzałem się postępować tak, jak mi kazano. Zbuntowałem się. Świat jest pełen zła. I złych ludzi. Znów wybuchły kolorowe race. Czułam się jak w przedsionku piekieł. — Możesz przywrócić mi młodość? — Faust czołgał się u stóp ciemnych mocy. — Mogę. Mogę wiele. Także dać ci pieniądze. Dużo, dużo pieniędzy. Bo tylko ja znam do nich dostęp! Tylko dzięki mnie ludzkość może dostać lek na nieuleczalną chorobę… Ktoś zagłuszał słowa Wiktora. W końcu sali zrobił się ruch. Zerknęłam tam, ale zobaczyłam naszych chłopaków przywracających porządek i ciszę. —Nie chcę leku! Daj mi młodość i Małgośkę! Oddam ci duszę! Wiktor-Mefisto zakręcił ogonem niczym lassem. Odjechał na proscenium, zwracając się do sali: — Obiecam mu wszystko! Ale duszę i dziewczynę zatrzymam dla siebie. Bo też chcę Małgorzaty! — Znów podjechał do klęczącego starca. — Tu masz cyrograf. Podpisz własną krwią… Boże, krew jest nad wyraz osobliwym płynem… podpisuj! Wypchnęłam Fredkę zza kulis. Upadła do nóg starca, zakrywając mu stopy długimi włosami. Kopnęłam w kostkę Tomka. I stało się coś, czego nikt nie oczekiwał. Fredka w jaskrawym świetle reflektora wyciągnęła dłoń, wskazując na koniec sali. — Patrz, Wiktorze. On jest tam! Ustawiony z tyłu reflektor wyłuskał spośród publiczności twarz Meksykanina. Oszołomiony mrużył oczy. Jego obstawa, czterech osiłków, usiłowała wstać z miejsc. Ale nasi czuwali. Wiktor w pierwszej chwili nie pojął. — Co? Fredka jak bogini wojny wskazywała dłonią. — Wstań, Wiktor, wstań! I idź! Już czas rozprawić się z gadem!
146 Esteban zerwał się z miejsca. Nikt mu nie przeszkadzał. Biegł ku scenie, trzymając w dłoniach metalową walizeczkę. — Oddaj dyskietkę, ty głupi szczeniaku! — wrzeszczał po angielsku, więc nikt z siedzących na sali pensjonariuszy niczego nie zrozumiał. Także rozgrywającego się na ich oczach dramatu. Gdy Meksykanin był o trzy, może cztery kroki od podwyższenia, Fredka wrzasnęła z siłą tysięcy decybeli: — Wstań, Wiktorze! I wstał. Zerwał się z fotela niczym biblijny Łazarz na rozkaz Syna Bożego. Wyplątując się z czarnej szmaty, rzucił się ku swemu największemu wrogowi, ale upadł, gdyż jego mięśnie nie sprostały zadaniu. Mateusz ze Szczepanem pojawili się z obu stron, przytrzymując szalejącego Meksykanina, który wrzeszczał po angielsku i hiszpańsku niecenzuralne słowa. — Spokój! — huknął profesor Kurzyna. — Wstań, Wiktorze. Już wiesz, że potrafisz. No, niech mu ktoś pomoże. Fryderyko, rusz się, zamurowało cię, dziewczyno? Fredka klęczała, zdzierając chłopcu z głowy perukę wraz z diabelskimi rogami. On sam, zdumiony, dźwigał się na niepewnych osłabionych nogach. — Ja… ja chodzę? — Chodzisz. I będziesz chodził! — Profesor tulił jego głowę, ocierał płynące łzy, które żłobiły jasne smugi na poczernionym obliczu diabła. — Zrób dwa kroki. Jeszcze dwa… synu! Uporałeś się z własną słabością. Nikt nie patrzył na to, co działo się na końcu sali. Tylko ja, kątem oka, dostrzegłam naszych dzielnych bodyguardów wyprowadzających pod bronią rozbite „zaplecze” Estebana. On sam, ze skutymi rękami, mełł w ustach przekleństwa. Jego srebrzysta walizeczka stała na podłodze w punktowym świetle reflektora. Sztuka o starym Fauście, Małgorzacie i Mefistofelesie zamieniła się w zwykły seans kryminalny z chicagowskiej dzielnicy zbrodni. Trudno. Moje aspiracje literackie wzięli prawdziwi diabli. Rozbłysły świa-147 tła. Profesor, Blanka i Małgosia — nasza nowa terapeutka o wesołych oczach — uspokajali wzburzoną publiczność. — Nic się nie stało, kochani. Ujęliśmy groźnego przestępcę. Obiecujemy, że sztuka zostanie powtórzona. Esteban pozbierał się już i rzucając wściekłe spojrzenia domagał się kontaktu z ambasadą amerykańską. Profesor podniósł dłoń. — Wiktor, sprawdź, czy ten… no, czy to, co jest w walizce, jest tym… —
plątał się komicznie. Chłopiec jeszcze był w transie. Jeszcze nie wierzył, że potrafi chodzić. Opierając się na ramieniu Fredki, zszedł ostrożnie z dwóch schodków. Mateusz otwierał walizkę kluczykiem odebranym Estebanowi. — Tak. Laptop TVX. — Gdzie jest dyskietka? Chłopiec potrząsał głową. — Nie powiem, dopóki on tu jest! Niech się odczepi od mojej mamy. Niech podpisze cyrograf własną krwią, że ją wypuści! Inaczej odbiorę mu nie tylko pieniądze. Także duszę! Biedak, na chwilę uwierzył w swoją sceniczną moc! Fredka gładziła jego włosy. Uspokajała, jak koi się dziecięcy smutek. — Wiktor, nie jesteś Mefistofelesem. — Ależ on ma rację — powiedział Mateusz, dobywając z drugiego dna walizki plik papierów. Jak się domyślił, że miała drugie, ukryte dno? — Tu są dowody świadczące o tym, że niejaki Jose Bartrand Esteban nie żyje od trzech lat! — Co? — profesor upuścił okulary. — Co? — Ten tutaj jest byłym kierowcą Estebana. Zabił go i sfałszował dokumenty. Paszport, karty kredytowe, prawo jazdy. Potem, udając byłego pryncypała, ożenił się z Johana Smolarek. Ale ten ślub jest nieważny. No, teraz możemy zawiadomić ambasadę. Esteban, czy też jego kierowca, sflaczał. Nagle przestał się rzucać. Usadzony na jednym z krzesełek mruczał coś niezrozumiale.
148 — Gdzie jest moja matka! — Wiktor rzucił się na niego z pięściami. — Spokojnie, chłopcze. Wiemy, gdzie jest. Meksykańska policja zrobiła swoje. — Szczepan łagodnie bronił przestępcy. Wiedział, że ze strony Wiktora nic mu nie grozi. — Za kilka dni twoja matka będzie tutaj. — W Polsce? — wyszeptał Wiktor i zemdlał. To, co się działo potem, będę długo pamiętała. Wiktorem troskliwie zajęli się profesor i nowa terapeutka. Blanka i Greta próbowały opanować kilkudziesięciu z lekka rozhisteryzowanych pensjonariuszy. Tomek wraz ze mną porządkował salę jadalną, przywracając jej poprzedni wystrój. Gdzieś, nie wiadomo gdzie, zniknęli wszyscy „chłopcy” Szczepana. Słyszeliśmy tylko dalekie odgłosy trzaskania drzwiczek samochodowych i warkot wtaczanych silników bardzo wielu aut. Na placu boju towarzyszył nam jedynie Michał, pracowicie ugniatając ciasto, choć kucharka, zdegustowana bałaganem, ogłosiła strajk okupacyjny, zamykając się w swoim pokoju wraz z resztą kanapek. Zgodnie z przepowiednią Rafała mogła tam „głodować” przez trzy do czterech dni. Sama byłam kompletnie rozkojarzona. Oczywiście, bardzo się cieszyłam, że Wiktor pozbył się amnezji i znów chodzi, ale Fredka padła ofiarą rozdwojenia uczuć. Stale coś bredziła o Igorze, mamrotała o wyjeździe do Chicago lub samobójstwie. Wszystko to nie wyglądało najlepiej. Co gorsza, zdenerwowany Albert znów oznajmił, że słyszy głosy. — Dobrze — powiedziałam zmaltretowana, gdy już ustawiliśmy stoły. — Zejdę razem z tobą. — Gdzie? — wyjąkał. — Na dół. Tam, gdzie wzywa cię nieznane. — Ale… Ja się boję. Wzięłam go za rękę. Była zimna i spocona. — Albercie Einsteinie—powiedziałam ponuro — albo natych-149 miast zejdziemy do podziemi, albo… nikt się do ciebie więcej nie odezwie. Co wybierasz? Tomek wstrzymał oddech. — No? Co wybierasz? — powtórzył. Albert miał łzy w oczach. Pociągnęłam go w stronę korytarza. Naprzód się opierał, potem szedł już normalnie. Schody, strome, betonowe, dudniły głucho. Przypomniałam sobie, jak maszerowałam na palcach, by ciemną nocą spotkać się z Knurem. — I co? — spytałam słysząc jego sapiący oddech. — I nic.
— Bo i nic tu nie ma! — urwałam. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, rozległ się dziwny, upiorny dźwięk. Zamarłam. — Słyszysz?—wymamrotał ściskając mojądłoń. Opanowałam się. Znów była cisza. Ale po kilku sekundach dźwięk się powtórzył. — Głosy! Słyszę głosy! Odwróciłam się, by na niego spojrzeć. Miał dzikie oczy. — Albercie, to nie głosy, tylko dźwięki. — No… może. Nie zastanawiałem się. O, znów! Faktycznie. Zza zamkniętych drzwi z zaszyfrowanym zamkiem dochodziło dalekie dudnienie. Powtarzało się regularnie i od biedy można było, przy dużej dozie fantazji, dosłuchać się jakiegoś: puuuf lub buuuf Klepnęłam się w czoło. Przypomniałam sobie rozkaz profesora, żeby włączyć w laboratorium zamrażarki. — To agregat — powiedziałam stanowczo. — Profesor kazał przed kilkoma dniami włączyć zamrażarki. Einstein przestał się pocić. Zaczął nasłuchiwać. — Masz rację! Tam są laboratoria! Nie wiedziałem. Wydawało mi się… Położyłam mu rękę na ramieniu. Jego błyszczące miodowe włosy opadły na oczy. — Nam wszystkim coś się śni, Albercie. Ja widziałam ptaka. Z żółtym dziobem i czerwonym okiem.
150 — I już nie widzisz? Zastanowiłam się. Nie chciałam kłamać. Wiele od tego zależało. —- Od jakiegoś czasu mam z tym spokój. — Od… jakiego? — Oczy Alberta patrzyły z nadzieją. Zawstydziłam się. A przecież dobrze wiedziałam. Od czasu, jak w moim życiu pojawił się Mateusz. — Kiedy się zakochałam — wymruczałam, choć słowa z trudem przechodziły mi przez gardło. Ale widać tego oczekiwał, bo niespodziewanie usiadł na kamiennym stopniu. Za drzwiami pomrukiwał agregat. — To pięknie. Może i ja? Kiedyś? Tej nocy spałam tylko z Lenorą. Fredka została w pokoju Wiktora. Nie chciał jej wypuścić. Nad chłopakiem z wysoką gorączką czuwała też Małgosia. Za to Lenora rzucała się we śnie, jakby ją goniły demony. Cóż, popołudnie z „Faustem” i cała awantura spowodowana przez Amerykanina, który okazał się Meksykaninem, rozdrażniły pensjonariuszy Pawilonu X. Dziwiłam się tylko, że Mateusz zniknął bez pożegnania. Okna w domku ogrodnika były ciemne nawet nocą. A przecież dawniej długo paliło się tam światło. Wierciłam się pod kołdrą zrzucając ją z gorąca, to naciągając, gdy zaczynałam dygotać z zimna. Nie mogłam sobie dać rady z własnym wnętrzem. Widać doszłam do granicy, gdzie samotność kończy swój bieg. Jak pociąg, któremu kończą się tory. Nad ranem, gdy już za oknem odezwały się ptaki, zasnęłam kamiennym snem. Ale nie było w nim miejsca na żółty dziób i czerwone oko. Śniła mi się polana w wysokopiennym lesie. Polana pełna słońca i kolorowych motyli. Jeden z nich usiadł mi na dłoni mówiąc: — Ewa, już czas. Otworzyłam oczy nie bardzo wiedząc, gdzie jestem. Nade mną stała Blanka w nieskazitelnie błękitnym kostiumiku. — Czy coś się stało? — Usiadłam kompletnie rozbudzona.
151 — Nic złego. Profesor chciałby z tobą porozmawiać. Już dziesiąta. Wszyscy po śniadaniu. Zerwałam się z łóżka. — Wezmę prysznic, dobrze? Ciepła woda łagodnie opływała moje ciało. Najchętniej stałabym tak do wieczora. Ubierałam się bez przekonania. I bez fantazji. Za oknem świeciło słońce, kwiaty w ogrodzie tworzyły barwną mozaikę. Szumiał wąż do podlewania. Było bardzo ciepło, właściwie parno. W gabinecie Knur wskazał mi krzesło. Na biurku stały dwa kubki z kawą i drożdżówki. — Jedz. I słuchaj. Jadłam i piłam z przyjemnością. Mój uśpiony mózg powoli wracał do równowagi. — Panie profesorze… z Wiktorem w porządku? Pierwszy raz zobaczyłam jego uśmiech. Miał duże, trochę żółte zęby. Jak Ludwik. — Prawie. Był w szoku. To zrozumiałe. Ale będzie chodził. Za kilka dni. Teraz o tobie. — O mnie? Czyżbym… Zatrzepotał dłońmi. Promień słońca wpadł z ukosa, kładąc się na talerzu z resztką ciasta. — Wracasz do domu, Ewo. Nie ma sensu, byś tu siedziała dłużej. — Kęs drożdżówki wypadł mi z gardła. Zakrztusiłam się. — Popij — powiedział spokojnie. — Jesteś zdrowa jak koń. Zawsze byłaś zdrowa. — Kie…kiedy mam wyjechać?—Moje myśli galopowały w dzikim popłochu. JNie przewidziałam takiej ewentualności. —Kiedy chcesz. Zatelefonuję do twoich rodziców. Jak ich znam, będą tu za parę godzin. — Nie! — wrzasnęłam, zanim zdałam sobie sprawę z niewłaściwości reakcj i. — Nie — wyszeptałam zdruzgotana. Knur nie zdziwił się. Obracał w palcach żółty ołówek. — Wolisz… zostać jeszcze dzień… lub dwa? Jesteś tego pewna?
152 Skinęłam głową. Przecież i tak mnie przejrzał. Moja zbolała dusza nie miała przed nim tajemnic. — Tak. Chcę zobaczyć… do końca. To znaczy, chcę się dowiedzieć, jak się skończyła sprawa z Estebanem. No, należy mi się to. I Wiktor. I Fredka! — I Mateusz. Tak? Czułam się, jakbym dostała obuchem w czaszkę. Czy musiał, do jasnej cholery, stawiać kropkę nad „i”? Z wielką wściekłością rozdzierającą mi serce warknęłam: — Tak. Chcę Mateusza. — W porządku — rozłożył ręce. — Twoja decyzja. Chciałem tylko, żebyś ją sformułowała jasno i prosto. To także należy do terapii Pawilonu X. A co do pana Bilewicza… jest w porządku. Tak to określa dzisiejsza młodzież? — Bile…wicza? Kto to taki? Zaśmiał się, odsłaniając dziąsła. W jego oczach błyszczały iskierki humoru. — Zawsze lepiej znać nazwisko mężczyzny, z którym się chce pójść do łóżka — powiedział spokojnie. Zerwałam się z krzesła i niczym odbezpieczony granat wypadłam na korytarz. Idiotka! Jak mogłam tak się dać zapędzić w kozi róg temu śmierdzielowi! Co z tego, że ma piekielną intuicję? Jest przecież psychiatrą psychoanalitykiem i Bóg wie czym jeszcze. Ale mnie podszedł, dziadyga jeden! Trzęsłam się ze złości, biegnąc ścieżką w kierunku ławki, na której mi się zawsze najlepiej myślało. Dopadłam jej, by się uspokoić. I wtedy poczułam ręce na moich piersiach. — Mateusz? Nie uczyli cię, że się puka? — W szkole Survivalu uczyli, że drzwi się rozwala! — stał przede mną na szeroko rozstawionych nogach, niczym szeryf z mydlanej opery. Ale w oczach miał smutek. — To już… koniec? — spytałam głupio. Przykucnął u moich stóp. Dopiero teraz zobaczyłam, że ma oczy w kolorze koniczyny.
753 — Chodź. Opowiem ci wszystko, czego nie wiesz. Pora na kawę. Mam też lody cytrynowe. Uśmiechnęłam się przez łzy. — A kolekcję znaczków? Zanim się spostrzegłam, chwycił mnie na ręce. Jak dziecko. Niósł tak, bez najmniejszego wysiłku, jak jakieś wojenne trofeum. Nie protestowałam, bo po co. W domku ogrodnika było chłodno i ciemnawo. Szczelnie zasłonięte żaluzje nie przepuszczały ani promy czka. Na niskim stoliku stały filiżanki i pucharki do lodów. Mateusz usadził mnie na kanapie, sam znikając w małej kuchence. Mogłam zwiać. Wyjść zamykając drzwi. Wiedziałam, że nie szukałby mnie. Nie zrobiłby niczego wbrew mojej woli. Są tacy mężczyźni, choć ich dotąd nie spotkałam. — Pijesz kawę mocną? — Tak. — Dziwiłam się, że mój głos brzmi normalnie. I że nie czuję strachu. Wszedł dzwoniąc łyżeczkami. Udawał, że mi się nie przygląda. Ale to nie była prawda. — Chcesz wiedzieć? — Usiadł naprzeciwko. W fotelu. Jego długie nogi w białych, płóciennych spodniach nie znajdowały dość miejsca. Cofnął się. — Kim jesteś? — Porządnym facetem. Nie mam żony ani narzeczonej. Pracuję etatowo na uczelni. Teraz mam wakacje. Do października. — A Szczepan? Uśmiechnął się. Lubiłam jego uśmiech. — Kumpel. Teraz pracuje… no, niekoniecznie musisz wiedzieć gdzie. W każdym razie na posadce państwowej. — On rozpracował Estebana? — Nie tylko. Poszukiwał go Interpol. Facet jest międzynarodowym aferzystą. Teraz go przesłuchująnasi. Myślę, że zostanie poddany ekstradycji. Policja meksykańska dawno go namierzała. Ale znaleźli tylko Johanę, matkę Wiktora. — Nic się jej nie stało?
154 Znów się uśmiechnął. Jakoś tak dziwnie. — Fizycznie nic. Rozpacza, bo wydaje jej się, że wciąż kocha tego drania. — Uważasz, że kochać można tylko… Nie zdążyłam dokończyć. Był przy mnie tak blisko, że nie potrafiłam odetchnąć. Całował oczy i usta, rozbierał delikatnie, choć stanowczo. Słabo protestowałam. Kiedy mnie zaniósł na tapczan, byłam naga. Żadne słowo nie mogłoby mi przejść przez ściśnięte gardło. Zacisnęłam powieki, myśląc gorączkowo: niech się to już stanie. Ale nic się nie stało. Mateusz siedział obok, pieszcząc moją stopę. Całował każdy palec oddzielnie. Jego gorące usta wolno przesuwały się wzdłuż łydki. Czułam, jak się odprężam, jak krew przepływa łagodnie, dochodząc do serca. Nie wiem, jak długo to trwało. Chyba całe wieki. Nie było centymetra skóry, o którym by zapomniał. Był tak czuły i ostrożny, jakbym była ze szkła. Ale moje ciało zaczęło się poddawać, reagować na dotknięcia, nabierać elastyczności. Rozpalało się w potężną moc. Kiedy go poczułam na sobie, byłam całkowicie gotowa. — Nie bój się — szeptał. — Niczego się nie bój. To będzie jak błysk. Jak brzęk szkła. Nie bałam się. Moje ciało samo przylgnęło do niego. Nawet nie wiem, czy poczułam ból. Ciepło rozlało się od szyi do stóp. I trwało. Było pięknie. Oplotłam ramionami jego kark. Chciałam tak zostać na zawsze. Dwie godziny później, bo nagle spłynął na mnie krótki, mocny i ożywczy sen, ocknęłam się sama. Przestraszyłam się. Usiadłam rozglądając się po zaciemnionym wnętrzu. Słońce przebijało drobniutkimi plamkami. W miseczkach na stole roztapiały się lody cytrynowe. Zimna kawa w maszynce stygła samotnie. Przetarłam powieki. Sen prysnął. Spojrzałam w dół na swoje ciało. Na udach dostrzegłam nikłą smużkę krwi. Na prześcieradle było jej więcej. Straszliwy wstyd oblał mi czoło. Nie wiedziałam, jak się zachować. W tym samym momencie Mateusz wyszedł z łazienki. Wycierał się
155 frotowym ręcznikiem. Miał na sobie slipy. Usiadł obok, ciasno obejmując mnie mokrymi ramionami. — Ja… — zaczęłam. — Ciii — wymruczał. — Ani słowa. Wziął mnie znów na ręce i zaniósł pod prysznic. Boże, jaka mu byłam wdzięczna! Szum ciepłej wody ukoił zmęczone ciało. Zmywałam z siebie krew i zapach mężczyzny. Czułam się wspaniale. Zawinęłam się w wiszący na ścianie ręcznik kąpielowy. Pachniał znajomo. Przez parę sekund krępowałam się wyjść. W końcu opanowałam irracjonalny wstyd. Kiedy stanęłam w drzwiach, zobaczyłam go ubranego. Pościel była zmieniona. Czysta jak sen dziewicy. Wtedy poczułam wdzięczność. Dopadł mnie i znów chciał wziąć na ręce. Zaprotestowałam. — Nie, proszę. Znów mnie całował. Przytrzymywałam ręcznik, wyślizgując mu się z objęć. — Dobrze — wymruczał. — Dziś zostawię cię w spokoju. Może jutro także. Chcę, żebyś doszła do siebie, kochanie. Mrugałam rzęsami nie wiedząc, co powiedzieć. — Mateusz — zaczęłam cicho — wyjeżdżam stąd. Przykucnął u moich stóp. Siedziałam na kanapce wpatrzona w słoneczne zajączki na porcelanie. — Profesor chce zawiadomić moich rodziców, by po mnie przyjechali. — Sam cię zawiozę do domu! — Ty? — Moje zdumienie ubawiło go. — A jak sądziłaś? Że cię porzucę po dzisiejszej… dzisiejszym… — Mateusz — pogłaskałam go po krótko przystrzyżonych włosach — nie czuję się kobietą wykorzystaną. Wybuchnął śmiechem. Trochę mnie to zmartwiło. Czyżbym powiedziała coś głupiego? — Ewa, ja nie wyobrażam sobie życia bez ciebie! Zrozum to wreszcie! Mam dwadzieścia siedem lat. Nie jestem bezmyślnym drabem. Kocham cię, ty mała idiotko! O, o, tego się nie spodziewałam. No, nigdy w życiu!
156 — I co będzie? — wyszeptałam. — Będziemy razem. Dalej to do mnie nie docierało. — Przecież ja… przerwałam studia. Muszę je wznowić. Chcę. — W porządku. Ja też wracam na uczelnię. W czym problem? — No… nie wiem. — Zgłupiałam. Wstał. Zabrał maszynkę do kawy i pucharki z zupą cytrynową. Sądziłam, że chce mi dać czas do namysłu. Byłam oszołomiona. I zagubiona. Zwariowany dzień. Kiedy wrócił, świeża kawa dymiła. — Napijesz się? — Tak. Ty… poważnie? Zajrzał mi w oczy. Miał minę zbitego psa. — Oferuję ci tylko pokój z dużą kuchnią. Ma dwa okna i mnóstwo zakamarków. Za średnio czystymi szybami widać kasztanowce i lipę. —Lipę?—Zastanowiłam się.—Ta lipa chyba przesądzi sprawę. — I obrączkę. Zerwałam się z kanapy. Walczyłam jakiś czas z rozwiązującym się ręcznikiem. Był wilgotny i chłodził mi ciało. — Żarty sobie stroisz? Dlaczego? Znów mnie utulał. Jak się głaszcze małe, płaczące dziecko. — Nie wiem, dlaczego nie można porozmawiać o małżeństwie, nie wszczynając trzeciej wojny światowej… — Wybuchnęłam śmiechem, który przeszedł w płacz. Łzy płynęły mi po policzkach i nie umiałam ich zatamować. Dał mi się wyryczeć. Cały czas gładził mnie po plecach, ramionach i policzkach. Całował włosy. — Spokój ! — powiedział wreszcie. — Inaczej znów się to skończy w łóżku. A tego nie chcę. Nie jestem ludojadem, tylko odpowiedzialnym za słowa i czyny facetem. Chcesz mnie? — Tttak — wyjąkałam ocierając mokry nos. Ubierałam się, walcząc z nogawkami spodni i chmarą myśli przelatujących przez głowę. Przyjechałam tu, by leczyć nerwy, a co zyskałam? Świst noża, ponurą aferę gangsterską i… męża. No, czy to normalne?
157 — Chcesz wiedzieć, gdzie Wiktor schował dyskietkę? — zapytał, gdy już opuszczaliśmy domek ogrodnika. Spojrzałam na niego zdumiona. — To też wiesz? Skinął głową. — W zamrażalniku! Puknęłam się w czoło. Jasne! To dlatego kazał Fredce zawieźć się pod drzwi chłodni. — Jak potrafił znaleźć szyfr do drzwi? — Podpatrzył Tomka. Zapamiętał tylko sześć cyfr. Z siódmą eksperymentował. Ogród pachniał oszałamiająco. Mrużyłam oczy. Z daleka, z oranżerii, płynęły tony fagotu. Zasłuchałam się. Cały czas czułam dłoń Mateusza na karku. — Nie chcę już tu wracać. — Nie wrócisz. I nigdy nic ci się złego nie przytrafi. Obiecuję ci to. Chciałam wierzyć. Miałam przed sobą tyle lat. I byłam kobietą. — A lody cytrynowe? — wypsnęło mi się. — Kocham cię, mała wariatko — wyszeptał. I nie bacząc na tłum pensjonariuszy Pawilonu X, pocałował mnie w usta. Rozległy się oklaski. Pomachałam dłonią. To wszystko. Aha. Znów zobaczyłam ptaka. Siedział na gałęzi i ćwierkał. I był wróblem. 1 !
1 WOKÓŁ NAS biblioteka powieści młodzieżowej 1. A. Minkowski Szaleństwo Majki Skowron 2. K. Siesicka Ludzie jak wiatr 3. E. Przybylska Dotyk motyla 4. A. Minkowski Ząb Napoleona 5. K. Siesicka Beethoven i dżinsy 6. M. Kruger Po prostu Lucynka P. 7. E. Nowacka Dzień, noc i pora niczyja 8. K. Boglar Supergigant z motylem 9. Z. Chądzyńska Przez ciebie, Drabie! 10. K.Siesicka Moja droga Aleksandro 11. K. Siesicka Obok mnie 12. E. Nowacka Emilia z kwiatem lilii leśnej 13. M. Kruger Odpowiednia dziewczyna 14. K. Siesicka Chwileczką, Walerio…
15. M. Borowa Dominika znaczy niedziela 16. M. Kruger Szkoła narzeczonych 17. A. Bahdaj Telemach w dżinsach 18. K. Berwińska Соп Amore 19. E. Przybylska Ptasi instynkt 20. S. Kowalewski Czarne okna 21. A. Lewańska Sonata dla Natalii 22. S. Kowalewski A jeśli powiem nie 23. A. Minkowski Zakładnik szaleńca 24. K. Siesicka Przez dziurką od klucza 25. S. Kowalewski Nie ma ceny na miód akacjowy 26. K. Berwińska Ach, ta fatalna trzynastka! 27. E. Nowacka Może nie, może tak 28. A. Wetter Zupełnie jak w filmie… 29. K. Boglar Stonoga 30. K. Siesicka Fotoplastykon
31. E. Nowacka Dwaj mążczyżni i ona 32. A. Minkowski Księżniczka i Mag 33. M. Fox Magda.doc 34. K. Boglar Zobaczysz, że pewnego dnia… 35. E. Nowacka As w rękawie 36. A. Minkowski Podróż na wyspą Borneo 37. Z. Chądzyńska Statki, które mijają się nocą 38. M.Fox Kapelusz zawsze zdejmuję ostatni 39. E. Nowacka Małgosia contra Małgosia 40. A. Minkowski Dowód tożsamości 41. K. Siesicka Dziewczyna Mistrza Gry 42. M. Borowa Ogrody 43. M.Fox Paulina.doc 44. K. Boglar Zatrzymajcie świat, chcę wysiąść! 45. A. Minkowski Błękitni z latającego talerza 46. К Siesicka Czas Abrahama
47. E. Nowacka Małe kochanie, wielka miłość 48. A. Minkowski Wyspa Szatana 49. M. Fox Batoniki Always miękkie jak deszczówka 50. M. Fox Agaton-Gagaton: jak pięknie być sobą 51. К Boglar Lot nad Pawilonem X Drogi Czytelniku! Zapraszamy Cię do korespondency nego zamawiania książek. Napisz do nas, a bezpłatnie otrzymasz aktualny katalog i cennik naszych publikacji. Klub Siedmioróg jest największą w Polsce księgarnią wysyłkową książek dziecięcych i młodzieżowych. Nasz adres: Klub Siedmioróg, ul. Swiątnicba 7, 52-018 Wrocław