Krystyna Nepomucka
Na okładce wykorzystano obraz Rafała Olbińskiego Apetyt na wiarygodny ideał Korekta Joanna Pietrasik © Copyright by Krystyna Nepomucka Wydanie I w edycji Akapit Press, Łódź 2009 ISBN 978-83-60773-86-4 Wydawnictwo AKAPIT PRESS 93-410 Łódź, ul. Łukowa 18 B tel./fax: (042) 680-93-70 Księgarnia internetowa: www.akapit-press.com.pl e-mail:
[email protected] Druk i oprawa: Drukarnia na Księżym Młynie
Milce Dziekan z podziękowaniem
Przez lata mojej pracy pisarskiej, w tym, co piszę, Czytelnicy rozpoznawali siebie, swoich bliskich i dalszych znajomych. Byli to zupełnie nieznani mi ludzie, częstokroć z miejscowości, o których nie słyszałam, że istnieją. Sprawiało mi to dużą satysfakcję, gdyż świadczyło o tym, że piszę prawdę, ale - przysięgam - ja nie piszę reportaży, tylko powieści beletrystyczne. Byłoby mi więc niezmiernie przykro, gdyby w tej książce przypisywano jej postaciom prawdziwe, fizyczne życie. Jest ona najbardziej moją, a moją, to znaczy z mojego umysłu i serca. Jest to książka napisana przez „piekielną staruszkę”, jak mnie nazywają, której świat widziany jest jej „krzywym zwierciadłem”, wyostrzony czarnym humorem. Broń Boże, aby ktoś siebie lub kogoś chciał w niej rozpoznać. Jest to moje oko, mój świat, bo pełen mojej prawdy. Proszę się do niego nie przyznawać.
Krystyna Nepomucka
Weszliśmy w znak Koziorożca. Była to moja pierwsza myśl, gdy zbudził mnie telefon o trzeciej trzydzieści rano, tak jak zamówiłam. Czułam się wypoczęta, chociaż ostatnie dni przeżyłam w napięciu i stresach przez wiele niezałatwionych jeszcze spraw, zwłaszcza korespondencji. Od roku powinna już być wysłana. Przy herbacie popijanej bez pośpiechu, pomyślałam z żalem, że także nie zdążyłam napisać testamentu. Tamten sprzed dziesięciu lat stał się częściowo nieaktualny. Wymienione w nim osoby, które miały dziedziczyć, pomarły, a ja wciąż żyłam i co kilka lat musiałam uzupełniać listę potencjalnych spadkobierców. Wczoraj zawiadomiono mnie telefonicznie z Wrocławia, że Wanda jest umierająca. Należało więc w jej miejsce wstawić kogoś innego, uwzględniając młode pokolenie w rodzinie, dla którego nie mam ani serca, ani zrozumienia, ale zawsze lepsze to od skarbu państwa, do którego także brakuje mi serca i entuzjazmu. Długo się tym jednak nie martwiłam, zwłaszcza że wisiało nade mną przejście przez komorę celną z dwiema pakownymi walizkami pełnymi różnych „drobiazgów” podrzuconych przez znajomych i przyjaciół dla znajomych w Stanach, jakby nie istniała poczta. W rezultacie te parę moich łaszków, które zabierałam z sobą, zapakowałam z konieczności do niewielkiej plastikowej torby z nadrukiem reklamującym w języku niemieckim piekarnię: „Wir backen mit Hertz”. Dzień wcześniej Jeremi na widok obcych waliz wpadł w istny szał. - Zajrzałaś do środka? - zapytał podejrzliwie. - A po cóż? - zdumiałam się. - Amelia powiedziała, że mogę z jej walizką śmiało przejść przez strefę bezcłową. - Zajrzyj! - krzyknął. - Jak coś znajdą, to ty będziesz odpowiadała i tobie wytoczą sprawę, a nie Amelii. Zajrzałam. I rzeczywiście! Włos mi się zjeżył. Antyczna lornetka teatralna wykładana masą perłową, cztery nowiutkie skórzane torebki, czapka z polarnego lisa, antyczne miniaturowe bibeloty z porcelany,
9
serwety z kosztownych tkanin francuskich ze złotymi haftami. No i jeszcze drobiazg złotniczy z XVII wieku. Był to rodowy klejnot rzadkiej piękności. Chciała go ofiarować córce w Stanach na prezent ślubny. Ona także otrzymała go w dniu ślubu od swojej matki. Krążył w rodzinie od kilku pokoleń. Obok walizki na fotelu leżało nowiutkie futro z czarnych lisów. Miałam je przewieźć na sobie, a było własnością jej przyjaciółki, lekarki, która wybrała w Stanach wolność i teraz ściągała z Polski przez różne okazje swoje „drobiazgi” - jak to określiła Amelia. Jeremi szalał. Czerwony na twarzy gulgotał, niczym indor, obraźliwe słowa pod adresem moich znajomych, co zupełnie nie było do niego podobne. Sporządziłam listę wszystkich przedmiotów w walizkach. Postanowiłam dać ją przy odprawie celnej do wglądu. Amelię poprosiłam, żeby mnie odwiozła i na wszelki wypadek zabrała jakiś płaszcz, w który się przebiorę, jeśli zakwestionują wywóz futra. Broszę będę próbowała wywieźć, zawieszając na aksamitce na szyi, i będę miała na sobie rozpięte futro tak, aby była ona całkowicie widoczna. Jeśli ją zauważą, to powiem, że się z nią w podróżach nie rozstaję, traktując jako maskotkę. Poza tym nie mam żadnego złota przy sobie. Nawet obrączki na palcu. - Histeryzujesz! - orzekła bagatelizującym tonem. - Wszystko są to rzeczy używane i bez specjalnej wartości, a broszkę w najgorszym razie oddasz mi, gdyby celnicy ją zauważyli. Na lotnisku byłyśmy jedne z pierwszych przy okienku, gdzie jeszcze nie było nawet obsługi Pan Amerykańskich Linii Lotniczych, ale Amelia uważała, że trzy osoby przed nami to zbyt dużo, i z czarującym uśmiechem wy lawirowała wózek z bagażem przed oczekujących pasażerów. Jej niecodzienna uroda musiała wywrzeć wielkie wrażenie na stojących przed nami mężczyznach. Bez słowa protestu, z oczami w słup, odsunęli się, żeby ją przepuścić przed siebie. Westchnęłam z zazdrością. Było prawdą to, co mi kiedyś zwierzyła, że mężczyźni ciągną za nią, jak koty za walerianą. Zaraz też, pełna uśmiechów, nawiązała z szefem celników kontakt, rozpytując, kiedy rozpocznie się odprawa. Obce, puchate i czarne jak noc futro paliło mi plecy, klejnot, zawieszony na czarnej aksamitce pod białym koronkowym kołnierzykiem bluzki, ważył tonę. Czułam gorycz w ustach, serce znów zaczęło mieć te
10
swoje dodatkowe skurcze - jak to kiedyś z niezadowoleniem określił prowadzący mnie w szpitalu doktor - i spokojnie czekałam, kiedy padnę na zawał. Nic się jednak takiego nie stało. Podeszłam spokojnie do celniczki stojącej przy zielonej linii i powiedziałam bez uśmiechu i rzeczowo: - Wydaje mi się, że nie mam nic do oclenia, ale pani może mieć przeciwne zdanie, więc proszę listę przedmiotów, które znajdują się w obu walizkach. - A co to za torebki? - zainteresowała się, patrząc mi głęboko w oczy. - Ze skóry i używane, ale wyglądają jak nowe - uzupełniłam. - Czy to jakieś specjalne torebki? - Nie. Zwykłe torebki dobrane do kostiumu i sukienek - odwzajemniłam się także głębokim spojrzeniem. - Ma pani coś ze złota? Bezradnym ruchem rozłożyłam wyciągnięte dłonie bez biżuterii, uśmiechając się nieznacznie, a na szyi dyndał bezcenny klejnot takich rozmiarów i tak błyszczący, że wyglądał na sztuczną biżuterię. Wzrok celniczki przesunął się po nim bez większego zainteresowania i przeszłam przez komorę celną. Wprawdzie w ostatniej chwili zapytała jeszcze: - A co to za futro? - Futro jak futro - wzruszyłam nieznacznie ramionami. - Chyba lisy. - Dawno je pani kupiła? - Nie pamiętam. Może dwa, trzy lata temu. Skinęła ze zrozumieniem głową i przeszłam do dalszej sali. Siedziałam w głębokim fotelu obitym czarną, matową dermą, która wdzięcznie harmonizowała ze wspaniałym futrem i moimi czarnymi pończochami do lakierków ze złotą skuwką przy niezbyt wysokim obcasie. Oddychając głęboko i równomiernie, aby uspokoić jakoś te dodatkowe skurcze serca, obserwowałam pasażerów odlatujących do Istambułu. W bliskim zasięgu mego wzroku zaopatrywali się w kiosku Baltony w nasze wódki, radziecki szampan i kartony papierosów, błyskawicznie obliczając, co im się opłaca najbardziej, aby zwróciły się nie tylko koszty wycieczki. Od tej namiętności handlowania, „która podobno
11
kiedyś była daleka mentalności przeciętnego Polaka, nie była też wolna załoga naszego samolotu udającego się w tymże kierunku. Tyle tylko, że to, co ładowali do swoich podręcznych, przepastnych sakw, wyglądało na hurt, a nie handel detaliczny. Obok mnie usiadła pani w wiatrówce, adidasach i skarpetkach, z niewielkim bagażem podręcznym i gigantycznym katarem. Nie patrząc na nią, spytałam od niechcenia, czy nie nazywa się przypadkiem Alina Bździkotowa. Zesztywniała, jakby ją nagle ktoś zamienił w spiżowy posąg. Z obłędem w zaczerwienionych katarem oczach przytaknęła głową. Nie mogła widocznie wymówić słowa. Wcześniej już wiedziałam, że ktoś o takim nazwisku będzie leciał do Miami. Poinformowała mnie o tym przed dwoma dniami mecenasowa, wciskając maleńki prezencik dla córki zamieszkałej w Detroit. Miałam go wysłać pocztą, ponieważ ta pani Bździkotowa była nieuchwytna w domu przez tydzień, chociaż obiecała zabrać paczuszkę. Ta paczuszka ważyła przynajmniej dwa kilogramy i zawierała piernik własnej roboty oraz lniane ściereczki, które są podobno bardzo drogie w Stanach. Wyjaśniłam przerażonej kobiecie, skąd znam jej nazwisko. Po dłuższej dopiero chwili odzyskała mowę. Zmienionym przez katar i przerażenie głosem, jęknęła: - A skąd pani wiedziała, że to właśnie ja? Przecież tyle tu dookoła kobiet. - Intuicja - uśmiechnęłam się. Nie chciałam jej wyjaśniać, iż wiem, że jedzie odwiedzić rodzinę, a to zwykle znaczy, że jedzie nie do rodziny, a jedynie na jej zaproszenie, aby tam pracować. Jej strój to potwierdzał, a także i to, że nie jedzie tam po raz pierwszy. Natomiast powiedziałam, że na lotnisku spotka mnie moja dobra znajoma, której nie widziałam od blisko pięciu lat, gdyż kursuje między swoim dewizowym mieszkaniem w Warszawie a stałym apartamentem w Miami, co pół roku. - To pani zna Karolcię? - odetchnęła z widoczną ulgą i bladość powoli ustępowała z jej twarzy. - Znam, ale straciłam przez ostatnie lata z nią kontakt. Ona w podróżach, a i ja także nie siedzę na miejscu. - To pani pewnie nie wie o tym, że w ubiegłym roku zmarł jej mąż.
12
Razem przyjechali do Miami i gdy ona się rozpakowywała, to on poczuł się słabo, usiadł na krześle i po chwili zmarł na zawał. A taki był zawsze zdrowy. Tyle że się ostatnio zapasł... - dodała trochę bez sensu. - To było chyba straszne przeżycie dla Karolci? - No pewnie! - zgodziła się ze mną. - Okazało się, że całe konto dewizowe przepisał swemu rodzonemu bratu po jakiejś tam z nią sprzeczce, a także i mieszkanie w Warszawie. W tym wszystkim najgorsze jest to, że gdy brat się o tym zapisie dowiedział, to go sparaliżowało i w kilka dni później zmarł po ponownym wylewie do mózgu. Cały jego majątek i wszystkie pieniądze Karoliny przeszły na jego młodszą o dwadzieścia pięć lat żonę, bo brat nie miał dzieci ani bliższej rodziny. - I co na to Karolina? - Siedzi w Miami i choruje na jakąś alergię po stracie majątku. Może uda jej się wyprocesować chociaż to dewizowe mieszkanie... W samolocie lecącym przez Pragę do Frankfurtu siedziałyśmy osobno. Miejsce miałam przy oknie, jak sobie tego życzyłam, zakupując bilet. Marzył mi się jakiś miły sąsiad, z którym mogłabym wdać się w pogawędkę, ale obok mnie zajęła miejsce bardzo tęga i niemłoda osoba. Usiłowała nawiązać ze mną rozmowę, kręcąc się i przechylając w moją stronę. Każdy jej ruch był owiany smugą nie tyle perfum, co ostrego potu. Za mną siedziała matka z ośmiomiesięczną dziewczynką. Dziecko bezustannie kopało w oparcie mego fotela, wydając z siebie co jakiś czas przeraźliwy pisk, który pobudzał moje serce do nieprzytomnego galopu. A za oknem kłębiły się białe chmury przypominające ryż z bitą śmietaną. Te wspaniałe nawisy śmietany przeobraziły się rychło w ośnieżone górskie szczyty podświetlone złociście i różowo słońcem. W sali tranzytowej we Frankfurcie nad Menem zajęłyśmy z panią Bździkotową fotele obok siebie naprzeciw dźwiękoszczelnej tafli szklanej. Obserwowałyśmy przyloty i odloty olbrzymich i pomniejszych maszyn z całego nieomal świata. Beton lotniska był wilgotny i bezśnieżny. Warszawę żegnałam szarym świtem w śniegu z mieniącymi się kolorowo cekinami światełek na pasach startowych. Wymieniałyśmy jakieś nieistotne uwagi. Zdawałam sobie z przerażeniem
13
sprawę, że bakterie skaczą po mnie, pchają się w usta i nos, a za trzy dni będę chodziła zakatarzona, zachrypnięta i na dobrą sprawę nie będę się nadawała do żadnej pracy, a zwłaszcza do przygotowywania tradycyjnej polskiej wigilii, bo jak znam życie i moje szczęście, to z pewnością czynność ta spadnie na moje ręce. Jechałam na zaproszenie do polonijnej działaczki w Klubie Weteranów. Działała na swoim terenie w Solidarności, zbierała i magazynowała u siebie dary dla Polski w czasie stanu wojennego. Orędowała polskości, była człowiekiem, który zapraszał rocznie około czterdziestu osób z kraju, byle ich tylko wyrwać z ciężkich warunków bytowania. Pomagała znaleźć pracę, przetrzymywała u siebie i karmiła tak długo, jak to było konieczne. Tych obcych ludzi zapraszała jako rodzinę. Nic więc dziwnego, że wszyscy mówili do niej „ciociu”, chociaż zdarzało się najczęściej, że widzieli ją pierwszy raz w życiu. Tę legendarną Frankę poznałam u mojej znajomej lekarki w Augustowie. Mówiła o niej „moja kuzynka”, chociaż lekarka nie bardzo przyznawała się do pokrewieństwa. Niemniej leczyła ją, gościła u siebie, załatwiła transfuzję krwi, jako że Franka chorowała na rozliczne przypadłości. Przyjechała do niej w stanie prawie agonalnym, ale niby pocięta na kawałki glista, odrodziła się nieprawdopodobnie szybko. Wkrótce rządziła całym domem, przyjmowała tabuny gości, których miała zaprosić do siebie na Florydę, obiecując po dwu miesiącach pracy zwrot kosztów podróży i możliwość zakupienia samochodu przez Kasę Opieki. Franka przekroczyła zaledwie sześćdziesiątkę, czesała się na „czarownicę”, chociaż w tych swoich powiększających okularach, z trójkątną twarzą i złośliwym uśmiechem, przypominała raczej diabełka, a czasem małpkę martyszkę. Ubierała się jaskrawo po amerykańsku, mówiła soczystym, niezbyt wytwornym językiem, wtrącając gęsto angielskie słowa ze złym akcentem i raczej tak, jak się je pisze, a nie wymawia. Nie wywarła na mnie najlepszego wrażenia. Doceniałam jednak jej wkład w pomoc Polakom emigrującym do Stanów, jej nienawiść do wszystkiego, co niszczyło naszą kulturę. Przeszła podobno pracę w Niemczech w czasie okupacji, przeszła partyzantkę, wspomniała coś
14
nawet o Kręgu Polarnym i wiele rzeczy można jej było wybaczyć. Wywodziła się z Zambrowa, gdzie - jak twierdziła - mieli przed wojną własną kamienicę, a ona wychowywała się w „luksusie i pod opieką bony”. Ta bona jakoś mi nie pasowała do jej słownictwa, błędów gramatycznych i gwarowych zwrotów, ale tyle lat na emigracji... W drodze powrotnej do Stanów, po trzymiesięcznym pobycie w kraju „ukochanym nad życie i nieszczęśliwym przez tych skurwionych bolszewików”, wywiozła trzysta kilogramów bagażu bez cła, oblepiona złotem i z dziesiątką lisów w kufrach, nie licząc kryształów i ludowych lalek z Cepelii i wszelkiego dobra, które łatwo można sprzedać wśród Polonii tęskniącej za ojczyzną. Zatrzymała się u mnie dwa dni. Towarzyszyła jej Joasia, która od roku była na studiach zootechnicznych i bardzo chciała wyemigrować, a przynajmniej pojechać do pracy w tych wymarzonych Stanach, skąd po kilku miesiącach można wrócić własnym samochodem, z walizami wspaniałych ciuchów, a także z torebką wypchaną dolarami. Wciąż odmawiano jej wizy amerykańskiej, chociaż Franka z uporem przysyłała zaproszenia. Towarzyszył także „drogiej cioci” gospodarz spod Augustowa, który właśnie tego dnia otrzymał wizę i za kilka tygodni miał się zjawić na Florydzie, żeby zostać bogaczem i jako taki powrócić do młodej żony i trzyletniej córeczki. Ta córeczka leżała aktualnie w szpitalu oblana wrzątkiem z sagana i czekała na przeszczepy. Frankę odwoziliśmy o świcie na lotnisko, a za nami jechała taksówka pełna bagażu, gdyż do mego dużego fiata nawet połowa nie mogła się zmieścić. Na lotnisku Franka, która dnia poprzedniego była prawie umierająca i spała u mnie pod trzema kołdrami całkowicie ubrana, gdyż trzęsła się z zimna i twierdziła, że „krew w niej się ścina jak zsiadłe mleko”, ożywiła się nagle. Nawiązała jakieś konszachty z numerowymi, którzy pojedynczo przerzucali bagaż wiadomymi sobie drogami przez komorę celną, a później sama z dwiema tylko walizami, w których, jak się później dowiedziałam, były najcenniejsze rzeczy, przeszła, podając celniczce kluczyki od waliz. Były do nich przymocowane dyskretnie pięciodolarówki. No i ta właśnie Franka, która już następnego dnia zaczęła mówić do mnie po imieniu, jako że” w Ameryce
15
takie zwyczaje”, uparła się przysłać mi zaproszenie. - Ja ci je zaraz wyślę, a ty przyjeżdżaj jak najprędzej, to w naszych klubach zorganizuję ci spotkania autorskie i zarobisz tyle, że wymienisz tego swego grata na przyzwoity wóz i otworzysz sobie takie konto dewizowe, że gęba ci się rozdziawi z zachwytu - dodała, mrużąc małpie oczka. Nie bardzo wierzyłam w ten samochód i wielkie dewizy, ale pomyślałam sobie, że jeżeli tylko zwróci mi się podróż, to warto pojechać. W ciepłym klimacie spędzę zimę, odwiedzę licznych tam przyjaciół, obejrzę to wszystko, co było mi znane tylko z filmów i opowiadań. No i teraz leciałam do tego kraju wśród palm, zbudowanego na rafach koralowych oceanu. Śniadanie podano obfite i wspaniałe. Różnorakie do wyboru soki cytrusowe, a także z innych owoców. Kawa ze śmietanką, herbata, świeże cieplutkie bułeczki, sery, masło, pomidory obrane ze skórki, szynka w plastrach, sałatka jarzynowa, jakiś smakowity sos, ciastko z rodzynkami. I bardzo szybko po tym znakomitym śniadaniu - lunch. Na gorąco nadziewana pierś kurczaka bez jednej kosteczki, szpinak, zapiekany makaron, sałatka z włoskim dressingiem, sery, pieczywo, wspaniały budyń czekoladowy i kawa ze śmietanką. A przed tym jeszcze filiżanka gorącej zupy o dziwnym smaku, przypominająca trochę pieprzny sok pomidorowy. Podano do niej kostkę lodu w specjalnej ampułce, żeby się nie rozpuściła, gdyby ktoś chciał zjeść zupę na zimno i wrzucić ampułkę do filiżanki. Pomyślałam, że dla samych posiłków warto się było wybrać na Florydę i nie żałować tych kilkuset dolarów i kilkuset tysięcy złotych, które właściwie nie są żadną walutą i nie należy ich żałować, bo tak naprawdę, to co można za nie w Polsce kupić? Dać na przedpłatę na kolorowy telewizor, który może otrzyma się za kilka lat i w takiej cenie, że trzeba będzie z niego zrezygnować, bo aby go kupić, należałoby sprzedać samochód albo coś jeszcze bardziej wartościowego? Tych dolarów też nie żal, bo może się zdarzyć, że padnę gdzieś między jedną kolejką po mięso a drugą po chleb z prywatnej piekarni, i wtedy cały mój majątek przejdzie na skarb państwa albo znajdą się spadkobiercy. Lepiej więc wydać je za życia i jeszcze się tym cieszyć, że jest na co. Popuściłam dyskretnie pasek przy spódnicy, rozparłam się w fotelu,
16
uśmiechnęłam się błogo do myśli, jak to będę zarabiała na spotkaniach autorskich, a wszystkie honoraria zamienię na białe BMW lub w najgorszym razie na jakiegoś malutkiego diesla, i oddałam się całkowicie oglądaniu barwnego filmu o delfinach. Nim zdążyłam z zadowoleniem pomyśleć, że życie jest piękne, zaczęto roznosić napoje z lodem, kawę, herbatę, a nawet piwo, jeśli ktoś sobie życzył. Za oknem od wielu już godzin trwał słoneczny, pełen błękitów i bieli dzień, chociaż na moim zegarku dochodziła godzina dziewiętnasta trzydzieści. Jeszcze trzy godziny lotu, podczas którego otrzymam dodatkową porcję kalorii podanych w smakowitym posiłku, i o szesnastej trzydzieści tamtego czasu wyląduję w Miami. Z panią Bździkotową odnalazłyśmy się ponownie w ogromnej przeszklonej sali i grzecznie stanęłyśmy w jednym z gigantycznych ogonków przy dwunastu stoiskach załatwiających formalności paszportowe. - Zupełnie jak w Polsce - jęknęła. - Człowiek nawet tu nie może odczepić się od kolejkowego koszmaru. Skinęłam głową i zaczęłam rozglądać się po różnojęzycznym tłumie dziwacznie ubranych ludzi. Jedni byli w krótkich szortach i podkoszulkach w małpy, palmy i krokodyle. Inni w luźnych majtkach za kolana, wymiętych i przypominających dynamówki. Kobiety w wieku pasującym w sam raz do trumny, a nie do biżuterii i głęboko wydekoltowanych sukienek, nosiły coś bardzo przewiewnego i najczęściej z delikatnej bawełny uwydatniającej dokładnie spoczywające luzem na brzuchu piersi i kokieteryjne zwisy pomarszczonej skóry na ramionach i szyi obwieszonej złotem. Moje futro z czarnych lisów wcisnęłam do podróżnej torby, która wyglądała teraz jak tobół wiejskiej baby spod Grójca, a ja stałam dostojnie w wełnianym kostiumiku, błogosławiąc, że są jeszcze kraje, gdzie w salach istnieje klimatyzacja, bo na zewnątrz budynku było dwadzieścia osiem stopni ciepła. Wysiadając z samolotu, miałam wrażenie, że wchodzę do gorącego chlebowego pieca. Ogarnęła mnie dzika złość na Amelię, która ubrała mnie w te czarne, puchate lisy. - Chyba tamta kolejka jest krótsza?! - wykrzyknęła nagle pani Bździkotowa, owinąwszy się w pasją wiatrówką, upodabniając siętym
17
bardziej do turystki niż wakacjuszki, którą zapewne była. A wakacjuszka w tamtejszym żargonie znaczy to samo, co siła najemna do najniższych posług. - Rzeczywiście! - zgodziłam się i natychmiast przebiegłyśmy do tamtej kolejki, ale nasza radość nie trwała długo. Zaczęli wkręcać się w kolejkę, i to nie tylko przed nas, ale także przed innych oczekujących, kolorowi. Przeważnie rośli Murzyni i dupiaste czarne damy o prostych blond włosach. Doprowadzone do tego stanu wyglądały nie tylko koszmarnie, ale musiały kosztować setki dolarów. Wpychali się bezczelnie, jakby świat tylko do nich należał, a wszyscy inni byli dla nich jedynie tłem albo niezbyt świeżym powietrzem. Po godzinie oczekiwania otrzymałyśmy poświadczone wizy na pół roku i ruchomymi schodami ruszyłyśmy kilkanaście pięter w dół po bagaż. Na wszelki wypadek zamknęłam oczy, bo od tej stromo biegnącej w dół ruchomości pod nogami zrobiło mi się słabo i znów przyplątały się te dodatkowe skurcze serca. Bezwiednie dotknęłam dłonią wiszącego u szyi klejnotu. Wciąż obawiałam się, że go zgubię, że aksamitka się rozwiąże albo ktoś mi ją zerwie. Pani Bździkotowa zakryła dłonią oczy, a torbę ustawiła między nogami. Poszłam za jej przykładem i wreszcie znalazłyśmy się w ogromnej sali pełnej rosłych Murzynów, w granatowych bluzach z białymi napisami Pan Am, i z gigantycznym kołowrotem z opasłymi walizkami spadającymi na boki na marmurową posadzkę. Ludzie z wózkami tłoczyli się, krzyczeli, potrącali. Z trudem udało mi się chwycić mój bagaż, wrzucić na wózek wyrwany jakiemuś tragarzowi na siłę z rąk, bo gdy sobie uświadomiłam, że będę musiała zapłacić mu kilka dolarów, to postanowiłam iść na całość i choćby przemocą, ale zdobyć upragniony wózek, nie dopłacając ani grosza. Jeszcze przecież nie zarabiałam, a w torebce tkwił tylko jeden papierek studolarowy „na czarną godzinę”. I wtedy zgubiłyśmy się z panią Bździkotowa, a w następnej sali spotkałam się z Franką. Kroczyła w moją stronę w szpilkach o dwa numery za dużych na krótkich mocnych nogach, w kwiecistej, wąskiej sukni, z białą torebką w ręce i z Weronką u boku. Weronka w zielonkawym prochowcu miała przyjechać dwa miesiące przede mną. Pochodziła gdzieś spod Gołdapi i widziałam ją jeden raz przez piętnaście minut, gdy odwiedziła tę moją
18
znajomą lekarkę w Augustowie, żeby poznać Frankę, od której otrzymała zaproszenie. Miała wtedy uczesanie prosto od fryzjera w jasne loczki, a na okrągłych kształtach niebieską sukienkę przetykaną gęsto srebrną nitką. Pachniała konwaliowym mydłem, czerwony lakier na paznokciach u pulchnych paluszków połyskiwał w świetle stojącej lampy, gdy podnosiła do ust szklankę z kawą, odstawiając daleko mały, wytwornie zgięty paluszek. Mówiła coś o tym, że jest bardzo wdzięczna za to zaproszenie. Przyniosła nawet France w podarunku „dla diety” jak się wyraziła - połówkę gigantycznych rozmiarów indyka i bańkę śmietany. Mąż z bakami do połowy policzków i ognistą czupryną siedział sztywno bez słowa, wpatrzony w jeden punkt niebieściutkimi oczami. Twarz niby przystojna i młoda, ale ja nie miałam jakoś zaufania do rudzielców. I teraz ta Weronka rzuciła się w moją stronę z krzykiem, jakby zobaczyła całą swoją liczną rodzinę w komplecie. - Co za szczęście, pani Irmo, że pani przyjechała! Ja się zwolniłam z pracy i „ciocia” mnie tu z „wujkiem” przywiozła, bo pewnie ma pani dla mnie list od moich dzieci... - głos się jej załamał i wybuchnęła płaczem. - Ja tu już bliska jestem obłędu... Całowałyśmy się długo i serdecznie. Rozdzieliła nas dopiero Franka, mówiąc, że mnie w pierwszej chwili nie poznała. - Tak się odpierdolić na drogę, no, no... - dziwiła się, oglądając ze wszystkich stron, jakby angażowała mnie do burdelu, a nie oczekiwała w charakterze zaproszonego gościa. Poczułam się nieswojo. Weronka pociągała nosem, w niebieskich oczkach kręciły się łzy. Była wyraźnie rozżalona brakiem listów. Wydała mi się niższa i jakby chudsza. Jakoś nie pasowała do krajobrazu. - Ruszaj się, pizdo grochowa! - pchnęła ją lekko Franka ku szeroko rozwartym, szklanym drzwiom wychodzącym na czteropasmową jezdnię zapchaną wolno posuwającymi się samochodami. Potknęłam się z wrażenia, sądząc, że się przesłyszałam. Po drugiej stronie tejże jezdni, na strzyżonych trawnikach stał rząd wachlarzowatych palm o pniach gładkich i szarych jak słupy z betonu, a w głębi, w gorącym zmierzchu bielały gmachy luksusowych hoteli. Na pasach między wozami uwijali się policjanci regulujący ruchem za
19
pomocą białych pałeczek i przenikliwych, krótkich jak szczeknięcia gwizdków, trzymanych między białymi zębami. Byli młodzi, zwinni, o śniadej cerze. Mieli w sobie coś z drapieżnych zwierząt. - Stójcie tu! - rozkazała chrapliwym głosem Franka. - Dziordzi zaraz podjedzie trakiem. Domyśliłam się, że chodzi o truck. - W jakim kolorze? - zapytałam, żeby coś wreszcie powiedzieć. - W zielonym ze srebrem. Weronka przytuliła się do mego boku i poszukała mojej ręki. Ściszonym, przestraszonym głosem tłumaczyła mi coś o jakiejś pani Rozie, u której pracuje. O jej siedmiu psach walących kupy na dywany, o trzech kotach i jakimś sklepie, który musi dodatkowo za te same pieniądze sprzątać u córki chlebodawczyni, o tym, że jeszcze i suknie prasuje, i myje ulicę, a przy tym wolno jej jeść tylko to, czego psy nie zjedzą. Przeważnie wątróbkę, ale tylko wtedy, gdy zzielenieje i jest oślizgła, bo psy ani koty tego do pyska nie biorą. - Co tam gadacie? - zainteresowała się Franka, nadstawiając duże, długie uszy w kolorze wapna. - Uważajcie lepiej na wóz Dziordzia, bo on taki trochę palcem zrobiony i może nas przegapić. Weronka odskoczyła ode mnie jak oblana ukropem, uśmiechając się fałszywie i po trosze czule do Franki, jak ofiara do swego kata. - Opowiadała o pracy u pani Rozy - powiedziałam ostrożnie i na wszelki wypadek uśmiechnęłam się także. Franka chyba tego nie zauważyła, gdyż właśnie w tym momencie podjechało coś w rodzaju mikrobusu w srebrzystozielonych barwach i wolniutko sunęło dalej, gdyż był tu zakaz zatrzymywania się. - Łapcie bagaże! - krzyknęła rozdzierającym głosem Franka. Chwyciłyśmy z Weronka walizki, a ona rzuciła się do rozsuwanych drzwi, szamocząc się z nimi w biegu, podczas gdy policjant wskazywał coś kierowcy krótkimi ruchami białej pałeczki. Wskoczyłam w biegu na wysoki stopień, chwytając wrzucane przez Weronkę walizki, a na koniec ją samą wciągnęłam do środka. Padła jak martwa na siedzenie obok mnie. - Matko Najświętsza... - jęczała - mało mi nóg nie odcięło. Wujek nigdy nie patrzy na boki, tylko przed siebie.
20
Odezwał się natarczywy, któryś tam z kolei krótki szczekliwy gwizdek. Dziordzi nacisnął mocniej na gaz w momencie, gdy Franka jedną nogą stała w samochodzie, a drugą usiłowała wciągnąć do środka, w czym przeszkadzała jej wąska spódnica i wydatny brzuch. - Co robisz, ty skurwielu! Nie jedź, kurwa, bo wpadnę pod koła! - darła się przeraźliwym dyszkantem. Policjant regulujący ruchem na tym właśnie pasie na mgnienie oka zamarł w bezruchu. Kilka osób stojących w pobliżu krawężnika parsknęło gromkim śmiechem. Byli to prawdopodobnie obywatele polscy, którzy przyjechali w odwiedziny do swoich rodzin, czyli do pracy. Trzasnęły drzwiczki z furią zamykane przez Frankę. Dziordzi z całym spokojem jechał dalej, byle tylko nie zapłacić mandatu za hamowanie ruchu i przystawanie w niedozwolonym miejscu. - Pierdolony skurwysyn chciał mnie zatłuc! - oburzała się dalej zdyszana i rozwścieczona. - Aj si... - odezwał się wreszcie Dziordzi pięknym, spokojnym barytonem. W wozie panował mrok. Widziałam przed sobą jedynie kontury jego szerokich pleców i tył dużej kwadratowej głowy ze sterczącą młodzieńczo czupryną. „Co za urzekający głos - pomyślałam zaskoczona. - Musi być młodym jeszcze mężczyzną”. Weronka ściskała moją dłoń, usiłując ją pocałować. Szeptała przy tym namiętnie, że czuje się, jakbym była jej matką, że we mnie cała nadzieja, że na pewno pomogę jej znaleźć nową pracę, bo jestem uczona, znam wielu ludzi i mówię po angielsku, bo przecież jak ktoś pisze książki, to musi znać różne języki. Usiłowałam uwolnić rękę z jej spoconej dłoni i wytłumaczyć, że moją znajomość angielskiego nie można nazwać zadowalającą, a pisanie książek nie jest równoznaczne ze znajomością języków obcych. Chyba mi jednak nie uwierzyła. W czasie jej nerwowych szeptów Franka krzykliwie instruowała Dziordzia, jak ma jechać i na które numery dróg zwracać uwagę. - Okay! - odpowiadał bez przekonania i robił zupełnie coś przeciwnego.
21
- Wjeżdżaj na tamte strite! - denerwowała się Franka. - I nie rób mi trabuła na głowę. W całym wozie pachniało kiełbasą z czosnkiem. Zakupiła ją Franka w większych ilościach na Święta Bożego Narodzenia w polskim sklepie w Hallandale Beach, gdzie wisiał na ścianie ogromny orzeł z jeszcze większą koroną na czubku niewielkiego łebka. Tak mnie przynajmniej poinformowała Franka, gdy napomknęłam o tym duszącym zapachu w rozgrzanym wozie, w którym zepsuło się „erkondyszen”. - Ta głupia cipa weszła ze mną do sklepu - ciągnęła z rozbawieniem, obracając się bokiem w naszą stronę i wskazując upierścienionym palcem na Weronkę. Tkwił na nim rubin oprawiony w przyciężki koszyczek z „ruskiego złota” i stanowił prezent od kogoś przez nią zaproszonego z Białostocczyzny. - I jak zobaczyła tego orła, to chwyciła się za serce, krzyknęła i jak martwa osunęła się na posadzkę. Myśleliśmy, że umarła, a ona zemdlała z wrażenia od powiewu wolnej ojczyzny - dodała górnolotnie i roześmiała się głośno z zadowoleniem. - Ja nie przez tego orła! - broniła się słabo Weronka. - To przez te wędliny w takich ilościach i bez kolejki. U nas w Gołdapi trzeba już przed świtem parę godzin postać w ogonku, żeby doczekać przed sklepem do trzeciej, kiedy rzucą towar. Później okazuje się, że w sprzedaży są same ochłapy. Jak dadzą trochę lepszej wędliny, to nim dojdzie się do lady, to już nic nie ma, bo znajomki rozbiorą. Ciocia by też zemdlała, widząc pierwszy raz w życiu takie bogactwo! Biedne te moje dzieci... - Zaszlochała nagle spazmatycznie i przytuliła rozkudlony łeb do mego ramienia. Kręciło mi się w głowie po tych kilkunastu godzinach lotu, przeżytych stresach, a także zaczął we mnie narastać lęk i wątpliwości, czy dobrze zrobiłam, korzystając z zaproszenia Franki. „Jestem zmęczona i wszystko widzę w czarnych barwach” - pocieszałam siebie w myślach i żeby jakoś nawiązać kontakt z Franką, zapytałam, czy jeszcze daleko do domu. - Bliziutko! - machnęła ręką. - Od Miami tylko sto pięćdziesiąt kilometrów. Jęknęłam. Oddaliliśmy się od lotniska zaledwie o jedenaście mil.
22
Sunęliśmy oświetlonym żółtawo „hajłejem” zapchanym śmigającymi samochodami w takim tempie, jakby za moment miał nastąpić koniec świata, przed którym każdy chciał się znaleźć jak najprędzej w swoim domu. Bokami wybłyskiwały nieprzebraną ilością jasnych światełek miasteczka czy też dzielnice miast, jakieś gigantyczne choinki z metalowych rusztowań sięgające kilkunastu pięter, oblepione kolorowymi lampkami. - Skręcaj! - wrzasnęła Franka. - Skręcaj, ty skurwielu, ile razy mam powtarzać? Trzeba zjechać do czterdziestej drugiej, to panienki zobaczą największą w Ameryce choinkę. Nadrobisz niecałe piętnaście mil. - Może innym razem... - podsunęłam nieśmiało propozycję. - Widziałam takie zelektryfikowane drzewka w Nowym Jorku. - Jedziemy! Takiej z pewnością nie widziałaś! - upierała się Franka, która widocznie usiłowała zaimponować mi Florydą. Weronka szeptała mi do ucha ostrzegawczo. - Tylko niech się pani nie przyznaje, że ma pani dolary, bo wszystko z pani wyciśnie, tak jak ze mnie... - przytknęła palec do ust, a po tym wskazała na długie, wąskie uszy Franki. – Nawet z walizki zabrała wszystko, co przywiozłam na prezenty dla tych, co mi pomogą znaleźć pracę. A zakupiłam tego za dwieście tysięcy złotych odłożone z mojej krwawicy i odjętych dzieciom od ust... - Uważaj, Dziordzi! - denerwowała się Franka. - Zaraz będzie skręt w lewo. - Siur... - odpowiedział spokojnym, godnym tonem, a tembr głosu miał piękny i tak przekonywający, jakby nie był idiotą, i zaraz po tym rozległ się dziwny, nieznany mi w samochodzie dźwięk. Coś jakby dalekie odgłosy karabinu maszynowego. - Dziordzi, nie bekaj tak głośno - mitygowała go teraz łagodnie Franka - nie dość, że pierdzisz smrodliwie przez cały czas, to jeszcze bekasz. - Okay! - padło pogodnie i ugodowo. - Niech mnie pani ratuje, pani Irmino - szeptała Weronka przez łzy i nieoczekiwanie zaczęła śpiewać dźwięcznym, drżącym głosikiem nabożną pieśń, która w jej wykonaniu przypominała namiętne tango. Franka przyłączyła się do niej, ale dość szybko znudziło się jej wychwalanie
23
Serca Jezusowego i zażądała, aby Weronka zaintonowała jakąś weselną przyśpiewkę. Zawirowała więc pod dachem „traka” rozlewna, gardłowo śpiewana melodia o tym, że ona młoda, on stary, że ona mu nóżkę zakłada na szyję, a on chrapie i nic z tego nie rozumie. Po tym było o czymś twardym jak dyszel i o różnych właściwościach tegoż dyszla. Franka chichotała rozbawiona, dopowiadała pikantne uwagi i wreszcie stwierdziła z dumą w głosie, że ona nigdy nie musiała być zazdrosna o „swego chłopca” - jak nazwała Dziordzia, bo ona jest świadoma, jaki to nosi skarb między nogami. - Załatwiłaś już dla mnie, Franka, tę intelektualną atrakcyjną pracę, o której wspominałaś przez telefon? - usiłowałam zmienić temat. - Co się tak spieszysz!? - żachnęła się. - Najpierw musisz odpocząć. A jak jesteś taka niecierpliwa, to mogę dać ci dobrą robotę za sto pięćdziesiąt dolarów tygodniowo do ośmiomiesięcznego dziecka. - Żadna tego rodzaju praca mi nie odpowiada. Była mowa o czymś związanym z moim zawodem - odpowiedziałam kategorycznym tonem i poczułam, że za chwilę dadzą znać o sobie moje dodatkowe skurcze serca, bo uświadomiłam sobie, że coś tutaj jest nie tak... - Ciociu, to ja wezmę taką robotę! Sama wychowałam troje maluchów, to się na tym znam. Zawsze to lepsze niż przy psach i kotach. Takie coś, co sra na dywany i nie pracuje, tylko żre, to tylko oddać do hycla albo wsadzić łeb między drzwi i energicznie szarpnąć za ogon Weronka entuzjazmowała się sposobami mordowania niepotrzebnych zwierząt. - Siarap! Zamknij mordę! - krzyknęła rozzłoszczona Franka. - Dałam ci dobrą pracę, to ją trzymaj! Irmina zna angielski, to może być przy dzieciach. - Nie wchodzi w rachubę tego rodzaju praca - podkreśliłam raz jeszcze i usiłowałam również ją przekonać, że mój angielski jest więcej niż słaby. - A ty myślisz, że wszyscy, którzy tu od lat siedzą, to znają język? Jak kto chce pracować i zarabiać dolary, to i na migi się dogada.
24
Zjechaliśmy z głównej trasy i Dziordzi prowadził teraz wóz sprawnie i szybko pustymi, szerokimi ulicami dzielnicy, o której powiedziałabym, że jest luksusowa i willowa. Białe, niskie i przeszklone bungalowy na strzyżonych trawnikach. Przed każdym palmy, drzewka pomarańczowe uginające się pod ciężarem krągłych, złotawych owoców, palmy daktylifery, palmy kokosowe gubiące włochate owoce. Przed każdym ganeczkiem czy też tylko wejściem stała choinka gęsto przystrojona drobniutkimi jak migotliwe gwiazdeczki żaróweczkami. Okręcono nimi także pnie palmowe i przeróżne nieznane mi krzewy. Było ciepło. Szerokie ulice puste i czyste, jakby je ktoś przeciągnął gigantycznym odkurzaczem, tchnęły dobrobytem i spokojem. Biały dom Franki krył się w rozłożystych, niskich jeszcze wachlarzowatych palmowcach, w krzewach rodzących olbrzymie żółte grapefruity. Stała także ogromna choinka z drucianego szkieletu i nieprawdopodobną liczbą łańcuchów z migocących jaskrawo żaróweczek. Długa zielona tablica oparta o potężny pień strzelistej sosny amerykańskiej o igliwiu zielonym i soczystym, przypominającym wielkością i kształtem szczurze ogony, życzyła w polskim języku „Wesołych Świąt” i „Do siego roku 1989”. Franka, pochwyciwszy mój wzrok, powiedziała z dumą: - Tu jest wolny kraj. Tu wszystko można napisać. Gdybym nawet wymalowała na tablicy: „pocałujcie mnie w dupę”, to także nikt by się nie zdziwił. - Ten obok po sąsiedzku ma także ciekawą dekorację - zauważyłam. - Ślicznie wyglądają podświetlone zielonymi żarówkami palmy, a te ułożone z „ponsesji” choineczki to wspaniały pomysł - zachwycałam się głośno, pochwaliwszy wcześniej w entuzjastycznych słowach posiadłość Franki. - Tam mieszka zboczona wariatka! - wydęła pogardliwie wypukłe, jakby trochę opuchnięte usta. W grubych szkłach odbijało się światełko z łańcucha żarówek. - Ona żyje z psem. To u Amerykanów często się zdarza - obserwowała, jakie to na mnie wywrze wrażenie. - W nocy ten jej pies skowyczy, a ona jęczy: „pomóż mi, Hanej, pomóż mi”. A jak do niego przemawia za dnia! Jak go miętosi na rękach!
25
- A duży ten pies? - zainteresowała się Weronka. - Taki jakiś pokurcz z kudłami na oczach. - Ja tam nawet indyczki nie zabiję - usprawiedliwiała się Weronka, kręcąc głową. - Ale takie zwyrodniałe ścierwo, co to nie ma z niego pożytku, to bym łeb siekierą ciachnęła. Indyk w gospodarstwie potrzebny. Jaja indycze drogie, można zarobić. Teraz, jak budujemy ten dom i zadłużyliśmy się na miliony, to każdy grosz się liczy. Mąż miał tu przyjechać, żeby trochę zarobić, bo co on ma, pracując w biurze, i spłacić długi, ale nie dostał wizy. To ja przyjechałam za niego harować. A tam troje małych dzieci zostało... - rozpłakała się głośno. - A takie coś, jak pies, ma takie dobre tu życic i jeszcze go do łóżka biorą. Dziordzi zamykał wóz, coś tam z niego wyciągał, wnosił przez garaż do kuchni i wciąż widziałam tylko z tyłu jego wysoką, dobrze i mocno zbudowaną sylwetkę. Franka otworzyła okratowane białe drzwi i wpuściła nas do oświetlonego wnętrza. Krzyczał w nim bigbitowymi melodiami radioodbiornik. Miał on uświadomić ewentualnego złodzieja, że ktoś jest w domu. Bijące z wszystkich pomieszczeń światło miało go w tym utwierdzić. Pokój był długi, przedzielony pośrodku żółtą draperią z wytłaczanego pluszu rozsuniętą na boki i podwiązaną kokardami. - To ja uszyłam te portiery... - szepnęła z dumą Weronka. Przy sunęła się bliżej mnie i dodała, ledwo poruszając ustami: - Ta baba wszystko z człowieka wyciśnie i nie da ani chwili posiedzieć. Tylko rób i rób. Po prawej stronie na szerokim postumencie nakrytym takim samym pluszem tkwiła w kuble z wodą prawdziwa, bogato przyozdobiona choinka. Błyszczące bombki, srebrzyste łańcuchy, ludowe zabawki i nieprzebrana ilość kolorowych światełek. Pod nią siedziało kilkanaście cepeliowskich lalek różnej wielkości i w kosztownych strojach z różnych regionów Polski. Między nimi królował „Jasio” - kukła wzrostu dziesięcioletniego chłopca w stroju krakowskim. Tkwił w czerwonych butach z cholewami i w rogatywce z pękiem pawich piór na głowie. - Fajne, co? - Franka patrzyła z dumą i zachwytem na swoje dzieło.
26
Odbijało się ono na przeciwległej ścianie w ogromnym lustrze, ujętym w złocone ramy. Pod nim stał bufet „na wysoki połysk”. Na ręcznie dzierganych serwetkach z kordonku tłoczyły się kryształowe, nieco przykurzone wazony pełne sztucznych róż i goździków. Te kryształy i porcelanowe bibeloty wypełniały szczelnie przeszklone szafy stojące wzdłuż wytapetowanych ścian. Całe to wielkie wnętrze z barem z pikowanej skóry, oddzielającym kuchnię od sittingroomu, przypominało dobrze zaopatrzony sklep komisowy. A za kotarą czaiły się inne paskudztwa w postaci wszelkiego rodzaju pamiątek. Fajansowych butelek po trunkach, obrazków ze słomki przedstawiających kolumnę Zygmunta, klasztor w Częstochowie, port w Gdyni. W przepastnych oszklonych szafach stały nigdy zapewne nieotwierane książki, a tuż obok długi niski stół z marmurowym blatem pełnym przeróżnych rupieci. Obok niego rozłożysta rekamiera okryta jugosłowiańskim pledem w żyrafy. Naprzeciw olbrzymie pudło kolorowego telewizora wmontowane w antyczną szafkę obok serwantki z nieprawdopodobną liczbą kieliszków i kryształowych szklaneczek. Na ścianach straszyły zepsute, zakurzone zegary zamarłe w różnym czasie. Obok fotela okrytego żółtym pluszem stał masywny stolik, a na nim telefon, sterta różnych zeszytów, notatek i kopert - prywatne biuro działaczki polonijnej, ozdobione fotografiami często wybitnych Polaków, którzy wyemigrowali w czasie stanu wojennego i tutaj się na jakiś czas zatrzymali. Pozostały po nich w ozdobnych ramkach podobizny z czułymi dedykacjami, którymi chwaliła się Franka. Aparat fotograficzny leżał tu w zasięgu jej ręki i teraz właśnie podeszła, aby wyjąć go z futerału. Prawdopodobnie miałam powiększyć tę jej kolekcję. Nie ominął ten zaszczyt i naszego papieża. Jego ogromna fotografia wraz z przytuloną do niego Franką wisiała na poczesnym miejscu, przyciągając nieustannie mój wzrok. Cały w bieli spoglądał na nią z czułym, dobrym uśmiechem, chociaż do złudzenia przypominała złego ducha w damskim wydaniu. Czarne sterczące włosy, trójkątna szydercza twarzyczka, wielkie uszy z klipsami do ramion, czarna suknia w żółte esy-floresy. Jeśli jednak Bóg dostrzega nas i pochyla się nad nami - tymi najmarniejszymi i niegodnymi tej łaski ludźmi, to nic dziwnego, że Ojciec Święty usiłował Go naśladować.
27
- Dziordzi, chodź tu wreszcie do nas! - zawołała Franka. - Jeszcze się nie przywitałeś z Irminą. - Okay! - dobiegł poważny głos z kuchni. - A ty, Weronka, zabieraj się do smażenia kotletów! Zaraz siadamy do stołu. Nim nadszedł z kuchni Dziordzi, gdzie popijał z otwartej puszki piwo wyciągnięte z lodówki, Franka zdążyła opowiedzieć o spotkaniu z papieżem. Zaznaczyła, że o szczegółach opowie innym razem, bo to długa historia o cudownym uleczeniu. Stałam w dalszym ciągu przed jego podobizną w niemej zadumie o dziwnych i pokrętnych losach ludzkich. - Ty wiesz, jak byłam w Rzymie u Ojca Świętego na audiencji jako delegatka Polonii z Florydy i dowiedziałam się, że On ma właściwości uzdrawiania, zaraz się wepchnęłam przed wszystkimi do Niego, żeby mi położył ręce na głowie. I wiesz ty, co? Tak się zaraz poczułam, jakby mnie podłączono do prądu... - wpatrywała się we mnie przez te swoje powiększające szkła. - No i zaraz nastąpił skutek tego prądu. Natychmiast musiałam wyjść do ubikacji... Na dźwięk męskiego chrząknięcia za plecami odwróciłam się, stając oko w oko z Frankensteinem. Podobieństwo było tak uderzające, że natychmiast pojawiły się te nieszczęsne dodatkowe skurcze serca, jak to mi się czasem zdarzało przy oglądaniu telewizyjnego horroru, w którym mógł z powodzeniem zagrać główną rolę. „Zdumiewające! - pomyślałam. - Jak można być tak podobnym do filmowego monstrum”. Znalazłam nawet w jego twarzy łagodność tamtego potwora, gdy bawił się z dzieckiem zrywającym na łące kwiatki. Wrzucali je razem do płynącej tuż obok rzeki, a gdy ich zabrakło, wrzucił z czułym uśmiechem dziecko do wody. „On ją kiedyś udusi” - przemknęło mi przez myśl, gdy patrzyłam w jego wielką kwadratową twarz. Spod niezbyt wysokiego, zbrużdżonego czoła patrzyły na mnie nijakie w wyrazie, zamglone oczy ocienione długimi rzęsami. Nos był wydatny i szeroki. Usta mięsiste i kształtne, ale górna warga pod rzadkim zarostem lekko zapadnięta z braku przednich zębów. W jego twarzy wszystko było nadmiernie duże i jakby skamieniałe. We wczesnej młodości mógł być przystojnym chłopcem,
28
ale teraz, gdy przekroczył pięćdziesiątkę, mógł występować jedynie w horrorach i dreszczowcach. A przy tym było w nim coś bezradnego, coś z bezpańskiego, odtrąconego psa, który łagodny i wierny chciałby służyć człowiekowi. No i ten piękny w brzmieniu, urzekający głos. Podejrzewałam, że jego umysłowość zatrzymała się w wieku piętnastu lat i że jego słownik składa się z kilkunastu zaledwie najkonieczniejszych słów. Najważniejsze i najczęściej wymawiane w różnej tonacji: „aj si, okay, siur, skurwione syny” i radośnie wykrzykiwane „o”, wyrażały wszystkie dostępne mu doznania. Nie wiem nawet dlaczego, ale wzbudził moją sympatię. Może dlatego, że był przygłupi? - Co tak patrzysz na Dziordzia, jakbyś chłopa w życiu nie widziała! - roześmiała się nerwowo Franka, przewiercając mnie ciareczkami oczu powiększonymi przez okulary. - Dajcie sobie buzi i mówcie sobie ty! W tej samej jednak chwili rozkazała przynieść Dziordziowi szampana. - Okay! - obrócił się jak automat. Lekko pochylony do przodu z powodu uszkodzonego kręgosłupa przy upadku z drzewa, poszedł do barku w płóciennych butach trochę mniejszych niż pudła do skrzypiec. - Dziordzi to dobry chłopak, tylko uparty i nigdy się nie myje - objaśniła Franka, rozstawiając talerze na białym obrusie pod wiszącą, staroświecką lampą. - Nie może się także połapać, kto do nas przyjeżdża z jego rodziny, a kto z mojej. Ja raz zapraszam na jego, a raz na swoje imię. Czasem pyta, czy to wszystko, co przechodzi przez nasz dom, jest rodziną i z czyjej strony. On już się w tym przestał orientować, bo każdy i tak mówi do niego „wujku”. Spocona Weronka z wypiekami na twarzy wniosła szklaną salaterkę kiszonej kapusty zaprawionej śmietaną i półmisek siekanych kotletów, których, jak oznajmiła, jest czterdzieści osiem. Dziordzi rozstawił płaskie kieliszki i zasiedliśmy do stołu. Nim jednak sięgnęliśmy po szampana, Franka rozkazała, aby przyniósł aparat fotograficzny i zrobił nam pamiątkowe zdjęcia przy uroczystej kolacji. Zaraz też stanęła za moim krzesłem, objęła, przytuliła swoją głowę do mojej, uśmiechając
29
się melancholijnie. Podchwyciłam złe i umęczone spojrzenie Weronki. Wkrótce po kolacji miał ją Dziordzi odwieźć do Palm Beach, do pani Rozy. Czekały na nią psy i koty, które należało przed spaniem wyprowadzić. Powiedziała o tym, gdy tylko weszłyśmy do domu, a ja zajrzałam do kuchni, żeby pomóc jej przy smażeniu tych nieszczęsnych kotletów. Przez dwa tygodnie będzie je jadł Dziordzi po powrocie z pracy, zagryzając ulubioną kapustą ze śmietaną. - Wcześniej nie uda mi się wrócić do domu jak po jedenastej. Znów pani Roza zrobi awanturę, a psy obsikają dywany. Przy szampanie Weronka rozpłakała się. Łzy płynęły po jej pulchnych, różowych policzkach i nie mogła powstrzymać szlochu. Pomyślałam, że pewnie przypomniały się jej dzieci albo mąż. - Płacz, płacz, to mniej wysikasz! - skwitowała jej łzy Franka i zapytała mnie, czy nie zaszkodzi jej smażony kotlet, bo ma już dość dietetycznego jedzenia. - Raczej nie jedz... - powiedziałam ostrożnie, patrząc z przerażeniem, jak nakłada na talerz ogromną ilość ziemniaków polanych obficie słoniną ze skwarkami i rumianą cebulką. - Nic mi nie będzie! - zbagatelizowała, podchwyciwszy moje spojrzenie. - W naszym Klubie po pierogach z kapustą zesztywniałam nagle, zsiniałam i wszyscy byli pewni, że za chwilę skonam. Jak się ocknęłam, to chciano zawieźć do szpitala, ale nie pozwoliłam, bo to kosztuje majątek. Za dwa dni półżywa odleciałam do Polski i tam za darmo postawiono mnie na nogi, i jeszcze przywiozłam dwie pełne walizy cennych prezentów - zabawiała nas dokładnym przebiegiem choroby tyle tylko, że co parę dni muszę się odwadniać, bo inaczej brzuch mi rośnie pod zęby - dotknęła upierścienioną dłonią krągłej wypukłości pod kwiecistym jedwabiem sukienki. - Lampucera jedna... - wymamrotała w przestrzeń Weronka. - Niby człowiek, a ma się ochotę rozdeptać jak karalucha. Zapijałam kotlet szampanem (o którym Franka powiedziała, że pasuje do wszystkiego), zastanawiając się, jaki jest źródłosłów tego dziwnego określenia i co w jej pojęciu oznacza. Dziordzi kilkakrotnie zepsuł głośno powietrze, trochę później odbiło
30
mu się smażoną cebulką i tak weszłam w codzienność tego domu, gdzie „kurwy” latały gęsto nad głową, a Franka, żądna władzy, przemądrzała i sprytna niczym człowiek z epoki kamienia łupanego, traktowała nas jak dziewczynki z burdelu. Pierwsza noc w zagraconym, dusznym pokoju, o szczelnie zamkniętych oknach w obawie przed robactwem, przerodziła się po paru bezsennych godzinach w koszmar. Fizyczne zmęczenie, różnica sześciu godzin w czasie, rozwiany mit o bezinteresowności i możliwościach Franki. Wszystko to wraz z uczuciem, że wpadłam w gnojówkę, wywołało we mnie wewnętrzny popłoch, chęć natychmiastowej ucieczki. „Co ja tu właściwie robię?” - zadawałam sobie wciąż na nowo pytanie, ściągając z siebie prześcieradło, to ponownie je naciągając. Serce waliło ciężko, brakowało powietrza, ogarnęła tęsknota za własnym domem i tym wszystkim, co pozostawiłam na parę miesięcy za sobą, zwiedziona nadzieją spotkań autorskich w nowym dla mnie środowisku, a także zakupieniem nowego wozu, może już ostatniego w moim życiu. Ten jedenastoletni, zwany „skarbonką bez dna”, sprzedałam, aby opłacić kosztowną podróż. Gdybym może nie była tak bardzo żądna niecodziennych przygód, powinnam była już w Warszawie, podczas wizyty Franki, zrezygnować z zaproszenia i nie idealizować zbytnio „działaczki polonijnej”. Porwała mnie jednak legenda o jej wspaniałomyślności dla tych, którzy chcieli wyrwać się do Stanów, zarobić na kupno mieszkania, na które musieliby w kraju czekać trzydzieści lat, poprawić byt swojej rodziny. Czasem stawało się ono jedyną, niepowtarzalną szansą ucieczki przed represjami, zgnojeniem w więzieniu. I ona właśnie, ta niejednoznaczna, prymitywna Franka o rozdętych ambicjach, spełniała ich marzenia, wychodząc z propozycją zaproszenia, gwarantując pracę, kwaterę u siebie i wszelką pomoc. Leżałam w szerokim łożu wsłuchana w ciszę i rozmyślałam o tym wszystkim, czego zdążyłam doświadczyć w tym krótkim czasie od momentu wyjścia z samolotu. Pocieszałam się możliwością chwycenia w każdej chwili nierozpakowanej jeszcze torby i odfrunięcia najbliższym samolotem. Bilet był opłacony w obie strony, a Pan Am gwarantowało
31
miejsce w samolocie każdego dnia, jaki sobie tylko wybiorę. „Roześlę paczki, pozbędę się futra, przekażę broszę i wracam do kraju” - było moją ostatnią myślą przed zaśnięciem. Po czym przez trzynaście godzin spałam, budząc się z uczuciem niepewności i lęku. Nim wrócił Dziordzi z pracy, a wracał zazwyczaj o godzinie siedemnastej, jeżeli nie miał „overtajmów”, wyciągnęłam przywiezione dla Franki prezenty ode mnie, a także od kuzynów z Augustowa. Była mocno rozczarowana. Nie przywiozłam bowiem kompletu zielonych kryształów z Desy, nie zabrałam ze sobą antycznego żelazka z 1905 roku, ważącego około czterech kilogramów i jeszcze paru innych drobiazgów, których zażądała od kuzynów. Nie chciała uznać argumentów, że na jego wywóz potrzebna jest zgoda Wojewódzkiego Konserwatora Zabytków, a za kryształy trzeba by zapłacić cło w wysokości dziewięćdziesięciu tysięcy złotych. Taką sumą nie dysponowałam. Franka z trudem hamowała złość i niezadowolenie. Orzekła z cierpką miną, że ona przewiozłaby to wszystko bez żadnych komplikacji, opłat celnych i zezwoleń. Wystarczyło jedynie poświęcić na ten cel parę dolarów. Zrozumiałam nagle, że zaprosiła mnie tylko dlatego, abym przywiozła jej to wszystko, czego już sama nie zdołała wywieźć. Prezenty ode mnie nie znalazły w jej oczach większego uznania poza lalką z Cepelii i butelką „żubrówki”, którą właściwie kupiłam dla nieznanego mi wówczas Dziordzia. Okazało się jednak, że wódki nie pije. W zupełności wystarcza mu piwo i coca-cola. Żeby wykazać swoją wyższość nade mną i osłodzić mi tę parę cierpkich słów, które od niej usłyszałam, przyniosła bluzkę z czerwonego jedwabiu. Kupiła ją podobno dla mnie na prezent. Zaznaczyła, że bluzka jest droga i modna. Była wprawdzie za duża o przynajmniej dwa numery, kolor też mi nie pasował, a krój świadczył o tym, że była uszyta przez domorosłą krawcową ze wschodnich stron Polski. - Piękny jedwab - powiedziałam grzecznie, bo nic innego nie mogło przejść mi przez gardło i wyszłyśmy przed dom robić kolorowe zdjęcia. Wszyscy tu mają fioła na tym punkcie i nawet nie żałują na ten cel dolarów. Trochę się przed tym broniłam. Nie wyglądam zbyt korzystnie na zdjęciach. Obiektyw od pewnego czasu stał się dla mnie
32
bezlitosny i bezinteresownie złośliwy. Franka uparła się jednak i pozowałam na trawniku przed domem, przy samochodzie, pod palmami i pod rozłożystym drzewem rodzącym grapefruity, które wdzięcznym ruchem i z uśmiechem zrywałam. Wprawdzie ten uśmiech przypominał na fotografii bolesny grymas, ale o tym przekonałam się dopiero w kilka dni później, gdy otrzymałam kopertę ze zdjęciami. Chciałam uregulować rachunek. Franka jednak oznajmiła, że te są w prezencie, a za następne sama zapłacę. „Następnych nie będzie” - pomyślałam, oglądając ze zgrozą swoją skróconą postać w technikolorze i wydatny piegowaty nos na zbliżeniu, zamiast gałęzi obciążonych złocistymi kulami wśród zielonych liści. Ulica wysadzana palmami, jasny błękit nieba i palące słońce pod koniec grudnia, to wszystko wydało mi się czymś nieprawdopodobnym i wspaniałym. Wstąpił we mnie nowy duch i iskierka nadziei. - Daleko do oceanu? - Daleko. Za polem golfowym, co go widać z naszego ogrodu. - Toż to parę kroków! - ucieszyłam się. - Zaraz tam pobiegnę. - Będzie z pięćset metrów. Taki kawał drogi nie chodzi się piechotą. Zmęczysz się, zabłądzisz, a w ogóle to siedź w domu i nie myśl, że pozwolę ci się szwendać. Nigdzie sama nie pójdziesz! - oznajmiła kategorycznie, wpychając mnie do mieszkania. Wydało się jeszcze bardziej mroczne i smutne. Postanowiłam, że nazajutrz zajmę się wysyłką paczek i zastanowię, w jaki sposób dostać się na lotnisko w Miami. Nie widziałam już siebie dalej w tym domu. Wieczorem połączyła mnie telefonicznie ze znajomą, której przywiozłam futro. Według relacji Amelii, mieszkała kilkanaście kilometrów od domu Franki i miała po swoją walizkę i futro sama przyjechać. Nadzieja na tę wizytę podtrzymywała mnie na duchu, jak również świadomość, że w Miami mieszka Zebek. Co dwa lata przyjeżdża do Polski. Oddaję mu na ten czas moje mieszkanie do dyspozycji i pilotuję po kraju, gdzie odwiedza liczną i daleką rodzinę. Byłam troszeczkę zawiedziona, że nie przyjechał na lotnisko ani do tej pory nie zatelefonował do Franki. Postanowiłam ją przy okazji o niego zapytać.
33
- Tylko rozmawiaj krótko - upomniała Franka - bo to long dystans. I rzeczywiście. Na moje pytanie, kiedy przyjedzie, odpowiedziała, że o tym mowy nie ma. Dzieli nas trzy tysiące kilometrów. Walizkę wraz z futrem i antyczną broszą należy wysłać pocztą. Broszkę przekaże córce Amelii, z którą jest w bliskim kontakcie, i tak się właśnie umówiły. I to jak najszybciej, bo u nich jest zimno, spadł śnieg, a ona nie ma nic ciepłego. - Ja także. Przyjechałam w letnim kostiumiku, a jak będę wracała, w Polsce z pewnością będzie jeszcze mróz i śnieg. - Zdążysz sobie do tej pory coś kupić - padła beztroska odpowiedź i obietnica, że już jutro wyśle „ jednodniowym ekspresem” walizkę z zamkiem na cyfrowy kod. Należy tylko włożyć w nią tę mniejszą walizkę i futro z broszką. Wpakować w jeszcze większe pudło, wypełnić deklaracje, które ona załączy, i odwieźć na pocztę. - Kończ rozmowę! - przynaglała Franka, stojąc tuż przy mnie i nasłuchując, o czym mówię. - Ciekawe, jak ty się zabierzesz z tą walizką te dwadzieścia mil na pocztę? - roześmiała się szatańsko, gdy odłożyłam słuchawkę. - A kosztować będzie z osiemdziesiąt dolarów. Za chwilę odezwał się świergotliwie telefon. W pierwszej chwili sądziłam, że to ptak zaśpiewał za oknem. Franka chwyciła słuchawkę i wdzięcząc się, zapraszała kogoś do nas, rozpytywała, gdzie ten ktoś pracuje, jaka tam aktualnie pogoda, czym zajmuje się ojciec i wreszcie po długiej chwili zakończyła. - Zaraz daję do telefonu moją przyjaciółkę. Właśnie obiera sobie pomarańczę. Po tamtej stronie usłyszałam głos Oktawii, z którą przed chwilą rozmawiałam. - Telefonuję, ponieważ zapomniałam ci powiedzieć, że w walizce będą poza deklaracjami i pieniądze na porto. Wyliczyli mi, że zapłacisz za wszystko około trzydziestu siedmiu dolarów. Załączę dziewięćdziesiąt, to coś sobie z tego kupisz „na gwiazdkę”. Jak się później okazało, przesyłka kosztowała ponad osiemdziesiąt dolarów, a nadanie jej wiele nerwów, urągań Franki i kłopotów. Po mojej rozmowie, Franka w opadających pończochach wgramoliła się na rekamierę, okryła pledem, bo wciąż było jej zimno i patrzyła
34
przez chwilę w telewizor. Szła jakaś gra liczbowa. Filmów z zasady nie oglądała, mówiąc o nich z pogardą, że to „pierdolone głupoty”. Podejrzewałam, że nie znając języka, niewiele z nich rozumiała. Odbiór był fatalny, kolory jaskrawe i nienaturalne. Tłumaczyła to tym, że w pobliżu przelatują samoloty. Dziordzi spał na siedząco w fotelu, nogi w niebieskich skarpetkach tak mu śmierdziały, że trudno było wytrzymać, a ja myślałam tylko o tym, aby ten wieczór skończył się jak najprędzej. Ogarniała mnie przemożna senność. W Polsce o tej porze od dawna już spałam, a tu dochodziła dopiero godzina siódma. Za chwilę miałam przygotować dietetyczną kolację dla Franki, a dla Dziordzia odgrzać w „mikrołeju” wczorajsze ziemniaki i siekane kotlety, które jedząc samotnie w kuchni, poleje obficie „keczapem”. Po tym wszystkim wrąbie ogromną porcję malinowych lodów, popije zimnym mlekiem i rzuci się w ubraniu na łóżko, żeby natychmiast zasnąć. - Czy telefonowałaś do Zebka przed moim przylotem? - zapytałam ostrożnie i jakby mimochodem. Na ekranie telewizyjnym padła jakaś większa wygrana. Orkiestra zagrała, widownia wyła z radości, wybranka losu z uniesionymi do góry ramionami płakała ze szczęścia i śmiała się jednocześnie, potrząsając z niedowierzaniem głową całą w rudych loczkach. - Ma kurwa szczęście! - westchnęła spazmatycznie Franka, której udzielił się nastrój szalejącej na widowni wrzaskliwej publiczności. - No i chwała Bogu, że je ktoś ma! - westchnęłam. Popatrzyła na mnie ze złym błyskiem w oku. - Żona Zebka jest bardzo zazdrosna, a o ciebie to już specjalnie. Oznajmiła, że w twojej sprawie w klubie palcem nie ruszy, a ty i twoje spotkania nic ją nie obchodzą. Pewnie nie puściła go na lotnisko, bo wiedział, kiedy przylatujesz... *** Dwa tygodnie przed wigilią robiłyśmy z Franką świąteczne zakupy. Przede wszystkim wędliny w polskim sklepie. Ogromną wędzoną szynkę, taką przedwojenną z tłuszczykiem, polędwicę niebywałych rozmiarów
35
i wszelkiego rodzaju mięsiwa. Nader tłuste żeberka, boczki poprzerastane pasemkami różowego mięsa, schabowe kotlety. Wszystko to, co nie było osiągalne w stoiskach „Pablix”, jako że Amerykanie odżegnują się od wszelkiego tłuszczu zwierzęcego, a zwłaszcza wieprzowego. Na co, jak na co, ale na przysmaki Franka pieniędzy nie żałowała. Cechowała ją przysłowiowa polska gościnność. Sprawiało jej widoczną przyjemność, kiedy najadano się u niej do syta i chwalono tradycyjną kuchnię. Natomiast strzygła się w najtańszych zakładach fryzjerskich, byle tylko zaoszczędzić kilka centów, ale w Stanach wszyscy na wszystkim oszczędzają. Nawet milioner chętnie się schyli po centa, i to z taką radością, jakby podnosił z ulicy brylant. - Zlituj się, Franka, kto będzie jadł takie tłustości i w takich ilościach? - pytałam oszołomiona, pchając przed sobą załadowany wózek między stoiskami pełnymi bakalii, ciast, egzotycznych owoców. Zewsząd uśmiechały się do mnie kukły brodatych Świętych Mikołajów w czerwonych kubrakach obramowanych białym futerkiem. Lśniły złociście wstążki z pękami mieniących się szklanych dzwonków, migotały łańcuchy kolorowych światełek. Pachniało nawet świeżym igliwiem, chociaż rozliczne, tradycyjne choinki z imitacją śniegu były ze sztucznego tworzywa. Zapach rozpylano ze sprayów, a z taśmy leciały na okrągło melodyjne, słodkie i rzewne kolędy. Nie czułam jednak ani w sobie, ani na zewnątrz bożonarodzeniowego nastroju. Wydawało mi się raczej, że uczestniczę w teatralnym przedstawieniu dla dzieci. Nie tylko dlatego, że dzień był wyjątkowo upalny i miałam na sobie krótkie szorty, sandały na bosych stopach i bawełniany podkoszulek z różowym sercem i czarnym napisem na biuście: all only for You. Brakowało śniegu skrzypiącego pod nogami, zapachu warszawskiej ulicy, karpi sprzedawanych przed sklepami z plastikowych wanienek i choinek na każdym nieomal rogu ulicy. - Nie martw się! Zobaczysz, że wszyscy będą chwytali co najtłuściejsze kawałki pieczonego schabu i boczku - zapewniała Franka. - Na pierwszy dzień świąt zaprosiłam już czternaście osób, a jeszcze zaproszę Zebka z żoną. Przyjedzie z nimi pewnie ten profesor, co się oboje
36
z nim przyjaźnią... - mrugnęła znacząco, uśmiechając się krzywo i złośliwie. - Z myślą o Zebku kupiłam najbardziej obrosłe tłuszczem żeberka. Ta jego Konsuela głodzi go, trzyma na diecie. Jak się biedak wyrwie sam do klubu albo do jakiegoś polskiego domu, to dopiero wie, że żyje. Najada się na cały tydzień... Stałyśmy do kasy w kolejce. Franka ściskała w dłoni portmonetkę, a ja wykładałam produkty na taśmę, nie podejmując tematu. Bałam się. Każde moje słowo mogło być w przyszłości przekręcone, fałszywie interpretowane. Franka lubiła intrygi i nie zdarzyło się, aby o kimś powiedziała coś dobrego lub miłego. Podejrzewałam, że z jakiegoś powodu, sięgającego może nawet dzieciństwa, tkwi w niej jakaś zapiekła złość i nienawiść do wszystkiego i wszystkich. Zżerała ją ona powoli od środka, uzewnętrzniając się coraz wyraźniej w rysach twarzy. Zaczęła mnie intrygować i jednocześnie było mi jej żal. Mimo dużych zasobów pieniężnych, nie wyglądała na człowieka szczęśliwego. Usiłowała w sobie coś zakrzyczeć, coś zrekompensować brutalnością i narzucaniem swojej woli, pozorną pewnością siebie. Chciałam poznać jej dawne życie, dociec do samego sedna, bo to wszystko, co o sobie mówiła, nie wydawało się być prawdziwe. Chciałam móc w niej przełamać jakąś barierę, może nawet pomóc w odnalezieniu siebie w morzu zakłamania i złości. Musiało przecież być w niej coś ludzkiego i musiała istnieć droga do jej wewnętrznego ,ja”. Tego dnia Dziordzi przywiózł od pani Rozy zapłakaną Weronkę. Wtaszczyła do mego pokoju dwie walizy zdobycznych ciuchów i bez słowa wyjaśnień rzuciła się na kolana przy moim szerokim łożu. Złożywszy dłonie, zaczęła się głośno modlić przed wiszącym krucyfiksem ozdobionym biało-czerwonymi proporczykami. Po obu jego stronach widniały podobizny papieża, księdza Popiełuszki, kilka świętych obrazków oraz fotografia Franki z lat dziecięcych i jej chrzestnej matki przypominającej podstarzałą fordanserkę w okularach. Twarz Franki była ponura. Wytrzeszczonymi oczami patrzyła prosto w obiektyw, stojąc na baczność w wysoko sznurowanych bucikach i w przydługiej sukience. W tle był jakiś drewniany parkan i wysokie chwasty. - Matko Najświętsza! - wykrzykiwała w uniesieniu Weronka. - Zlituj
37
się nad moimi dziećmi i daj mi nową pracę, abym mogła zarobić parę tysięcy dolarów, spłacić długi, budowę domu ukończyć i żeby mój mąż po powrocie nie robił scen zazdrości, i żeby moje bliźniaki nie chorowały na nerki! - wyrzucała z siebie ekstatycznie jednym tchem, żarliwie i z tak głęboką wiarą, że dreszcz przebiegł mi po plecach. Uklękłam obok, żeby jej w tych prośbach pomóc, bo co dwie szczere modlitwy, to nie jedna. Franka, przemykająca się bezszelestnie po pokojach jak kot, uchyliła drzwi i nieoczekiwanie huknęła za naszymi plecami. - Artystki pierdolone! Jedna do dziecka iść nie chce, a drugiej psy przeszkadzają! Weronka przeżegnała się, szybko podrywając się z klęczek. - Żeby ciocia wiedziała, jak ja u niej harowałam! Nie dość, że mnie głodziła, to jeszcze nie pozwalała lokówek nakręcać - skarżyła się drżącym głosem z oczami pełnymi łez. - Od szóstej rano do jedenastej w nocy bez przerwy pracowałam. Jak już zrobiłam wszystko, to dopiero wtedy myłam się, kręciłam lokówki. Wpadała wtedy z pyskiem, że łazienka nie posprzątana. To ja jej mówię: „Pani Rozo, łazienka wyszorowana, a jak umyłam głowę, to nawet wannę szmatką wytarłam”. Pani prowadzi mnie do łazienki, a tam kafelki, lustra i podłoga wymazane pastą do butów i każe mi to zmywać. Wymyśla przy tym od dziwek i krzyczy, że to nie psy paskudzą na dywan, tylko ja jej takie złośliwości robię, i potrąci mi z tygodniówki... Weronka wybuchnęła płaczem, tłumacząc się nam i Boga wzywając na świadka, jak ona na chwilę nawet nie usiadła, jak się starała, jak harowała od świtu. - Na jakim ty żyjesz świecie? - wrzasnęła na nią Franka. – Jak się u kogoś pracuje, to trzeba robić tylko wtedy, jak ci na ręce patrzą. Jak jesteś sama, to kładź się do góry tyłkiem na dywanie i oglądaj telewizję. Inaczej na śmierć zamęczą, a i tak nie będą te sklerotyczki zadowolone. Ja Rozę znam! Ona ma przeszło osiemdziesiąt lat, pisać dobrze nie umie, a majątek zbiła, zaczynając od mycia sraczy, jak tu wszyscy. Tyle że miała łeb na karku. Teraz jej córka ma największy magazyn z sukienkami w Palm Beach, a ona nawet nie wie, ile ma pieniędzy w banku, bo dobrze liczyć nie potrafi.
38
- Uciekłam od niej, bo mnie dobrowolnie zwolnić nie chciała. Myśli, że pojechałam do cioci tylko na święta i wrócę za dwa dni. Walizki wcześniej wyniosłam ukradkiem i zostawiłam pod schodami. - A pieniądze? - zainteresowała się przytomnie Franka. - Chciała wypłacić w poniedziałek, ale powiedziałam, że mam dług, który muszę cioci oddać... - powiodła po nas udręczonym wzrokiem. - Nie wypłaciła, bo u nich w sobotę święto i pieniędzy do rąk nie weźmie, a w piątek nie miała ich w domu. Trudno, stracę, ale więcej do niej nie pójdę. Nie dam sobą dalej poniewierać - głos się jej załamał i oczy zaszkliły łzami. - Bóg się na niej zemści za moją krzywdę! - dodała z głęboką wiarą i nadzieją w głosie. Siedziałam na brzeżku łóżka, patrząc na rozjaśnione słońcem wachlarzowate wierzchołki palm za szybami okien oplecionych misternie drucianą siateczką. Wydało mi się, że jestem ptakiem uwięzionym w klatce. - Akurat! - zaskrzeczała urągliwie Franka. - Myślisz, że Pan Bóg będzie sobie głowę zawracał twoimi dolarami. Znalazła się ważniaczka. Jak ja ci nie pomogę, to i sam Pan Bóg rady nie da! - Franka stukała się wymownie palcem w czoło pod sterczącymi sztywno do góry włosami. - Ja z tą kurwą pogadam zaraz przez telefon i w samą sobotę zrobię jej świąteczny prezent! - roześmiała się szatańsko. - Co ciocia jej powie? - zatrwożyła się Weronka. - Coś takiego, że jeszcze dziś będzie chciała zwrócić niewypłaconą pensję. I jeszcze się będzie prosiła, żebyś chciała przyjąć. - Ale co? - wpatrywała się z napięciem i niedowierzaniem w rozbawioną twarz Franki. Była teraz w znakomitym humorze, jak zwykle, gdy mogła komuś dokuczyć. - Powiem, żeby sobie te pieniądze zatrzymała na lekarstwa i doktora... - zachichotała w taki sposób, że ciarki przeszły mi po plecach. - No i co z tego? - rozczarowanie zabrzmiało w głosie Weronki. - Ona pazerna na pieniądze. Nie odda! - westchnęła spazmatycznie, zerkając w moją stronę. Uśmiechnęłam się do niej i pomyślałam, że w tej klateczce z szerokim łożem, z prześcieradłami w kolorowe
39
kwiatki, znajduje się niejeden, ale dwa spłoszone, uwięzione ptaszki, zdane na łaskę czarnego, łownego kocura. Na razie był syty... - Co z tego? - żachnęła się Franka. - To ty nie wiesz, że dla Żyda nie ma gorszego przekleństwa?! A stara Roza przesądna jak rzadko. Chorób i doktorów boi się, jak diabeł święconej wody. - Ja nie chcę nikomu źle życzyć ani przeklinać - rozpłakała się na nowo. - Po Bożym Narodzeniu znajdę ci dobrą pracę, a teraz zamiast sikać oczami, jazda do kuchni gotować świąteczny bigos! - machnęła Weronce przed nosem okręconym wokół dłoni różańcem z błękitnych kryształków. Rozbłysło w nich słońce, obudziło nieprzepartą tęsknotę za wolnością, za cieniem pomarańczowych drzewek w ogródku, za jaszczureczkami wygrzewającymi się na białych, kamiennych płytach. Franka musiała odgadnąć moje myśli, a może wyczytała je w moim tęsknic umykającym za okna wzrokiem. - A ty siedź na dupie i ani się waż łazić do ogrodu. Napuścisz do domu szczurów i robactwa. Nic więc nie wskazywało na to, że będzie mi kiedykolwiek wolno wychodzić z domu, obracać się między ludźmi, zobaczyć coś z opiewanych cudów Florydy. Jak dotychczas błękit nieba i palmy oglądałam jedynie przez okratowane okno albo szyby „traka”. Czasem udało się niepostrzeżenie wymknąć przez kuchenne drzwi do przydomowego ogródka. Zdarzało się to wtedy, gdy Franka drzemała na rekamierze, warując przy telefonie. Żadnej z nas do niego nie dopuszczała. Przytulona do wysokiego parkanu, wdychałam łapczywie gorące powietrze pachnące goryczką cytrusowych drzewek. Przez wąziutkie szpary w malowanych na brązowo deskach usiłowałam dostrzec szmaragdowe pola golfowe. Za nimi ciągnął się podobno ocean. Trwało to wszystko zaledwie chwilę. Dłużej w ogrodzie przebywałam tylko wówczas, gdy Weronka robiła pranie. Pomagałam jej rozwieszać na sznurach niezliczoną liczbę męskich gaci. Praniem ich obarczała wyłącznie Weronkę, nie bacząc na to, że przy tej czynności dostaje torsji. Woda dla Dziordzia, jak informowała z rozbawieniem Franka, istniała jedynie jako napój. Nie miał również w zwyczaju używania papieru
40
higienicznego. Dziwił się niepomiernie, że po ten papier stoi się w Polsce godzinami w gigantycznych kolejkach. Któryś raz już z rzędu pakowałam ofiarowaną mi przez Weronkę walizkę, z solennym postanowieniem powrotu najbliższym samolotem do Polski. Paczki i listy przywiezione z kraju zostały z niemałym trudem rozesłane, a o spotkaniach autorskich przestała Franka wspominać. Natomiast coraz częściej przebąkiwała o jakimś sparaliżowanym starcu z porażeniem jelit i odleżynami. Czekała tylko na telefon w tej sprawie od znajomej z Hallandale Beach. Nie podejmowałam tematu, ucinając krótko wszelkie na ten temat aluzje stwierdzeniem, że nie chcę i nie muszę pracować. Moją podróż na Florydę potraktuję jako najdroższe wakacje w moim życiu. - Nie wyjeżdżaj... - błagała Weronka ze łzami w oczach. - Ty dla mnie tu jak matka. Poczekaj jeszcze. Znam tu jedną taką fajną babkę. Rozmawiałam o tobie. Chce cię poznać. Może uda się jej załatwić chociaż jedno spotkanie autorskie przy kościele. Melania siedzi na Florydzie od piętnastu lat. Sprząta w najbogatszych rezydencjach. Energiczna, z nikim się nie liczy. Jak trzeba, to i France przygada - zapewniała żarliwie. - Chce nawet przez ambasadę ukrócić jej wysyłanie zaproszeń do Polski. Ściąga tu ludzi dla swojej wygody za różne od nich cenne prezenty i dolary na poniewierkę. Obiecuje cuda, a później obiera ze wszystkiego i zostawia własnemu losowi... Franka miewała jednak także i chwile słabości czy też dzień dobroci dla zwierząt - jak to nazywałam. Wyłaziło z niej wtedy coś ludzkiego, co ją samą musiało zadziwiać, gdyż w takich razach wzdychała ciężko, a melancholijny uśmiech łagodził ostre, nieprzyjazne rysy twarzy. Dreptała wówczas do swego pokoju-skarbca. Po dłuższej nieobecności i szperaniu w przepastnych kufrach, obdarowywała nas prezentami. Były to zazwyczaj uszkodzone klipsy, korale bez zapięcia, broszki z brakującymi oczkami albo części garderoby. Na ogół zbyt obszerne albo zbyt ciasne i niepasujące na żadną z nas. Czasem też w przypływie nagłej dobroci właziła w pomieszczeniu za kuchnią na drabinę, gdzie pod oknem stała pralka, przy której urzędowała Weronka, a obok mieściła się ogromna lodówka i szafy z wszelkim dobrem zamkniętym na kłódkę. Przy naszej pomocy ściągała z pawlacza opasłą walizę.
41
Z nabożeństwem otwierała ją z klucza, oznajmiając z miną cudotwórcy: - Wybierajcie! Może będzie coś pasowało na wasze giry! W walizce wielkości małej szafy znajdowały się nieprzebrane ilości pantofli. Niemodnych wprawdzie, o przedziwnych fasonach i ozdobach, ale w idealnym stanie. Przeraźliwie wąskich i długich. Na dobrą sprawę nienadających się do użytku. Zwłaszcza że w większości były to pantofle balowe migocące cekinami, przyozdobione koralikami, kwiatkami z plastiku, a wszystkie na cienkich francuskich obcasach. Weronka, wyjąwszy z pralki ostatnią partię odwirowanych gaci, rozsiadła się na kamiennej posadzce, bezskutecznie usiłując wcisnąć na swoje krótkie, pulchne stopy z paznokciami malowanymi na jaskrawoczerwony kolor którąś parę dziwacznych pantofli. Ja czyniłam podobnie. Tyle tylko, że moje stopy były węższe i dłuższe od jej, ale i tak nic z tego nie wynikało. Pantofle były nieprzydatne. Nie pasowały do warszawskiej ulicy, zatłoczonych autobusów, stania w kolejkach, a jeśli chodzi o bale, to dawno o takich zapomniałam. Po pół godzinie beztroskiej zabawy wybuchałyśmy bezsilnym śmiechem. U Weronki kończył się zazwyczaj łzami. Wtedy wrzucałyśmy byle jak do walizy bezużyteczne obuwie i naszym wspólnym wysiłkiem waliza wędrowała z powrotem na pawlacz. Następnego dnia bolał nas jedynie nadwyrężony kręgosłup. - Co ja mogę poradzić, że na wasze chamskie giry nic nie pasuje! kwitowała z obłudnym żalem Franka, wzruszając ramionami. Sumienie miała czyste. Usiłowała przecież spełnić dobry uczynek, jak na chrześcijankę przystało. Nie miałyśmy wiele okazji do rozmów z Weronką. W ciągu dnia Franka tak manipulowała nami, że rzadko byłyśmy razem, a jeśli już, to zazwyczaj w jej towarzystwie. Na żale i zwierzenia pozostawały jedynie noce. A i wtedy szeptałyśmy sobie do ucha i milkłyśmy natychmiast przy najlżejszym szmerze za drzwiami. Franka czuwała nawet nocą, błądząc po domu i zaglądając w kąty. - Może boi się, że któraś z nas wlizie Dziordziowi do łóżka? snuła domysły Weronka, dusząc się pod prześcieradłem ze śmiechu. - Wyobrażasz sobie, jak on musi śmierdzieć! A może pilnuje skarbów?
42
Ona nie pozwala nawet stanąć na progu pokoju, gdzie zamyka Dziordzia na noc, niby psa w budzie. Ja tam kiedyś ukradkiem zajrzałam, udając, że idę do łazienki, gdy Franka w niej akurat siedziała. Zaraz też wrzasnęła, żebym nie wchodziła do pokoju. Zdążyłam jednak zobaczyć te ogromne szafy i kufry wielkości mojej łazienki w domu. Ona co jakiś czas robi przegląd swoich skarbów i wciąż jej tego mało, chociaż musiała się dobrze obłowić przy zbiórce darów na Solidarność w stanie wojennym. *** Z odlotem do kraju postanowiłam zaczekać jeszcze do świąt Bożego Narodzenia. Chciałam zobaczyć się z Zebkiem, poznać Konsuelę. Liczyłam, że gdy go poproszę, przyjedzie po mnie i odwiezie na lotnisko w Miami, rezerwując wcześniej miejsce w samolocie lecącym do Warszawy. Przeglądając notatki z adresami, natknęłam się na nazwisko Bibi. Okazało się, że mieszka w tej samej miejscowości, co Franka. Tyle tylko, że w bardziej ekskluzywnej dzielnicy. Ucieszyłam się ogromnie. Znałam ją jeszcze z czasów, gdy mieszkała z pierwszym mężem w Nowym Jorku, gdzie ją kilkakrotnie odwiedzałam, przywożąc jej listy i upominki od rodziny z Polski. Nasza znajomość i mój podziw dla jej temperamentu i żywiołowej radości życia datowały się od uroczyście obchodzonych urodzin profesora Politechniki Warszawskiej. Była z nim spokrewniona przez małżeństwo z jego bliźniakiem i co dwa lata odwiedzali liczną rodzinę rozsianą po Polsce. Bibi miała wówczas kruczoczarne włosy przycięte krótko „na poleczkę” z gęstą grzywką nad pięknymi łukami ciemnych brwi. W czerwonej powiewnej sukience ze złotym szerokim paskiem pobrzękującym błyskotkami wyglądała bardzo młodzieńczo, zwłaszcza na tle nieco ospałego i zasadniczego męża. Tańczyła, flirtowała, pokazując w uśmiechu taką liczbę białych, równych zębów, iż mogło się wydawać, że ma ich ponad normę. W poważnym profesorskim domu uważano Bibi za lekkomyślną i trochę zwariowaną istotę o artystycznych ciągotach. Przebąkiwano z zażenowaniem, że coś tam maluje. Jej mąż, którego kochała takim, jakim był,
43
ocknął się raz tylko jeden w życiu. I ta chwila zapomnienia kosztowała Bibi dwa lata cierpień, a jego przymusowe małżeństwo z żoną kolegi, który o pół godziny za wcześnie wrócił do domu. Mając do wyboru skandal lub małżeństwo - wybrał to drugie. Bibi wyszła ponownie za mąż i osiedliła się na Florydzie, aby zacząć nowe życie z nowym mężem. Nie widziałyśmy się przeszło dwadzieścia lat i bardzo byłam ciekawa jej samej, a także męża, który według słów profesora, musiał być dziwakiem, jeśli zdecydował się poślubić kobietę, która nawet gotując wodę na herbatę, potrafi ją przypalić. W czasie śniadania składającego się dla mnie z ogromnych, soczystych i słodkich grapefruitów, zapytałam Frankę, czy mogę skorzystać z telefonu. - A z kim chcesz rozmawiać? - nastroszyła się, patrząc na mnie podejrzliwie. Poczułam się od razu czemuś winna. Wymieniłam nie pewnie nazwisko i wtedy twarz Franki rozpogodziła się. - To przecież moja dobra znajoma! Bywaliśmy u nich z Dziordziem i razem z nią zbierałyśmy w stanie wojennym datki i dary na Solidarność. Zwoziła do mnie całe „traki” mebli i ciuchów... Zaraz do niej zadzwonię - poderwała się rączo i przyjaznym okiem popatrzyła na mnie. - Tutejsza Polonia wszystko do mnie zwoziła, a Bibi prowadziła zbiórkę... Wydało mi się czymś zdumiewającym, że Bibi jaką znałam - delikatna i wrażliwa jak mimoza - może się z kimś takim jak Franka przyjaźnić. Ale odbierając od Oktawii telefon, też powiedziała do niej o mnie „moja przyjaciółka”. Przysłuchiwałam się ze zniecierpliwieniem rozmowie, którą chciałam przeprowadzić sama. Padło w niej moje imię, nazwisko i zapewnienie Franki, że jesteśmy serdecznymi przyjaciółkami i że właśnie gości mnie u siebie. Jeszcze o czymś tam zapewniała, jeszcze raz padło moje nazwisko i ze dwa razy wymówiła z przekąsem imię. W jej oczach pochwyciłam złośliwe błyski, gdy odwracając na moment twarz w moją stronę, wykrzyknęła z satysfakcją: - Ona ciebie nie zna! Wyrwałam słuchawkę z jej dłoni, bojąc się, że za moment ją odłoży i stracę tę jedyną szansę porozumienia się z kimś znajomym. - Bibi, to ja, Kukunia!
44
Po tamtej stronie drutu usłyszałam radosny okrzyk. - Kukunia! Kochana Kukunia! W pierwszej chwili nie mogłam skojarzyć, o kogo chodzi. Nie widziałyśmy się tyle lat, a w rodzinie mówiło się o tobie zawsze: „nasza Kukunia”. Franka stała obok, nadstawiając uszu. - Kukunia! - mruknęła. - Stara baba i Kukunia. - Zapraszam cię dziś na lunch. Będę o dwunastej. Odłożyłam słuchawkę z mieszanymi uczuciami: wielkiej radości, a jednocześnie lęku, że Franka może mnie nie wypuścić z domu. *** Bibi podjechała białym, sportowym cadillakiem. Wyglądał, jakby przed chwilą został wyjęty z pudełka i bibułek. Na przedzie, między reflektorami widniała, niczym gigantyczna wizytówka, tablica w srebrnej ramce z jej imieniem wykaligrafowanym ozdobnym pismem ze staroświeckimi zakrętasami, jako dodatkowa ozdoba wspaniałego wozu wybitego czerwonym safianem. Jego typ i marka należały do najdroższych. Zapachniało Hollywoodem i czymś niezwykłym. Wyskoczyła z niego rączo Bibi w białych wąskich spodniach i luźnej bluzie w poprzeczne błękitne paski. Włosy czarne i gęste, jak przed laty, uczesane w tę samą „poleczkę”. Opalona, szczupła i roześmiana. Czas się dla niej zatrzymał. Błyskawicznie obliczyłam jej przypuszczalny wiek. Z całą pewnością dobiegała osiemdziesiątki. Wyglądała przynajmniej o dwadzieścia parę lat młodziej. Westchnęłam. Całowałyśmy się w pokoju Franki pod choinką długo i serdecznie. Było trochę tak, jakbyśmy rozstały się zaledwie wczoraj. A potem pozostawiłyśmy ją zawiedzioną, z kwaśną miną i obietnicami Bibi, że się wkrótce zjawi i wtedy z przyjemnością skorzysta z zaproszenia na kawę. Mówiły sobie po imieniu, jak to jest tutaj w zwyczaju i Franka starała się być miła. Widocznie znajomość z Bibi bardzo jej imponowała, z czego wywnioskowałam, że musi być niesłychanie majętną osobą, gdyż dla Franki liczyły się jedynie dobra materialne.
45
- Tylko szybko wracaj. Będziesz mi potrzebna - nie mogła powstrzymać się od uwagi w tonacji rozkazu, żegnając nas krzywym uśmiechem i machnięciem dłoni. Wsiadałam do wozu z takim uczuciem, jakbym przekraczała próg wytwornego salonu pełnego eleganckich gości, wchodząc tym samym w zupełnie inny świat. Taki bardziej z serialu „Dynastia”. Miałam na sobie bawełnianą, kremową sukienkę z gipiurowymi wstawkami. W uszach dyskretne srebrne klipsy. Nie wyglądałam na ubogą krewną. - Co za szczęście, Kukuniu, że wzięłaś od profesorowej mój adres. Kiedyś Jula przysłała mi twoje książki. Czytałam je przez te lata kilkakrotnie, a teraz będę cię codziennie zabierała na lunch. Nie lubię jadać sama... - zwierzała się Bibi z dyskretnym uśmiechem. - No i tyle się wydarzyło od tamtych lat... Moja mamusia zmarła w Polsce przed piętnastu laty. Nie zdążyła nawet całkowicie urządzić nowej, pięknej willi w Płocku. Wprowadził się do niej mój brat. Jego żona nie chciała siedzieć na prowincji i sprzedali ją - westchnęła. - Ja wyszłam za mąż za Jacka. Pracował jako inżynier u Chryslera, a jak przeszedł na emeryturę, to przenieśliśmy się tutaj. Klimat nam odpowiada, a i życie tu znacznie tańsze... - powiedziała takim tonem, jakby miało to ogromne znaczenie w jej budżecie. - Moja młodsza siostra, znasz przecież Julię zerknęła w moją stronę, przytaknęłam głową - siedzi wciąż w Detroit. Witek ma tam dużą praktykę adwokacką i świetnie się im powodzi. Odwiedzamy się każdego roku. Ostatnio zamówili sztućce ze złota na dwanaście osób, a Witek kupił najnowszy model wozu ze wszystkimi możliwymi urządzeniami elektronicznymi. Przyciśniesz tylko odpowiedni guziczek, a zrobi wszystkie czynności sam. Obsłuży i objaśni nawet, co należy w danej sytuacji zrobić, żeby uniknąć wypadku, albo w którą przecznicę skręcić, jeśli zakodujesz mu wcześniej trasę i docelową miejscowość. Jest całkowicie zautomatyzowany. „Jednym słowem, wóz dla idiotów i sklerotyków” - chciałam powiedzieć. W porę jednak ugryzłam się w język. Bibi nadmieniła, że i ona ma w wozie podobne urządzenia, chociaż nie w tak ogromnym zakresie. Żeby zademonstrować je, dodała raptownie gazu. Na maleńkim ekraniku w pobliżu stacyjki, ukazał się zielony napis w języku angielskim: „przekroczyłaś dozwoloną szybkość”.
46
Pomyślałam także, iż Julia, chociaż młodsza od Bibi, będzie się chyba tymi złotymi sztućcami posługiwać już na tamtym świecie, bo jak długo można żyć? Ale też zaraz uświadomiłam sobie, że w Stanach nikt nie dopuszcza myśli o śmierci. Zachowują się tak, jakby dopiero wchodzili w życie, gromadząc do ostatniego tchu wszelkie dobra, które nie zawsze jest komu zostawić. Długo jeszcze rozmawiałyśmy o właściwościach wozów różnych marek, o podniesieniu ceny na etylinę, która na różnych stacjach różnie kosztuje, i że ona, Bibi, jedzie czasem kilkadziesiąt mil, żeby zatankować wóz tam, gdzie zapłaci o kilka centów mniej na galonie. Nie byłam małostkowa i nie wyraziłam głośno opinii, że z pewnością zużyje więcej paliwa na dojazd, niż zaoszczędzi na tankowaniu. Niech ma swoje drobne radości. Większe ją widocznie omijały. - A jak ci, Kukuniu, jest u Franki, skąd ta znajomość? Byłam zaskoczona, gdy usłyszałam, że jesteś jej przyjaciółką. Milczałam przez chwilę, zastanawiając się, w jaki sposób oględnie i krótko powiedzieć wszystko, nie powiedziawszy nic. Byłam gościem Franki. Obowiązywała pewna lojalność. - Wszystko to sprawa przypadku... - zaczęłam ostrożnie. - A czuję się trochę jak w więzieniu, ale przecież ty znasz ją lepiej ode mnie. Mówiła, że bywacie u siebie... - zawiesiłam wymownie głos. - Wiesz, Kukuniu, jak to jest z miejscową Polonią... - odpowiedziała równie mgliście i obie uśmiechnęłyśmy się do siebie ze zrozumieniem. - Teraz coś zjemy w restauracji, a później zabiorę cię do siebie. Poznasz Jacka, zobaczysz mój dom w Ibis Park, a jak czasu starczy, to wpadniemy na basen kąpielowy. Trzy razy w tygodniu gram w tenisa, ale codziennie muszę swoją setkę przepłynąć crawlem... - Nie zabrałam kostiumu... - bąknęłam, spoglądając na nią z niedowierzaniem. - Dam ci wszystko, co potrzeba - uśmiechnęła się zerkając w moją stronę wyblakłym błękitem oczu i zatrzymała wóz na parkingu pod palmami w dzielnicy wytwornych sklepów, kafejek i restauracyjek różnej kuchni i narodowości. A wszystko to wśród morza kwiatów,
47
zielonych roślin, kolorowych świateł, chociaż jaskrawe słońce tłumiło ich blask. - Jakiego rodzaju kuchnia ci odpowiada? Chińska, tajlandzka, meksykańska, włoska, hinduska czy jakaś inna? - rozpytywała, prowadząc mnie przez długi przeszklony pawilon czy też pasaż będący czymś w rodzaju dzielnicy handlowo-rozrywkowej. - Wybierz sama. Mnie każda kuchnia smakuje - odpowiedziałam dyplomatycznie, bojąc się, że mogę przypadkiem zaproponować najdroższą, a tu, jak się zorientowałam, liczy się nawet centy. - Może wobec tego zajrzymy do restauracyjki z morskimi specjałami? - Chętnie - podchwyciłam i skierowałyśmy się do prześwietlonego słońcem pawilonu, gdzie wśród nieprawdopodobnej ilości zielonych roślin i pnączy, wybłyskiwały bielą stoliki z czerwonymi serwetkami i takąż zastawą. Wszystkie miejsca były już zajęte. Przy wejściu, które stanowiła jedna ogromna szyba, poinformowała nas grzecznie uśmiechnięta hostessa, żebyśmy zechciały chwilę poczekać. Nie miałyśmy na to ochoty, przechodząc bezpośrednio do następnej restauracyjki równie ekskluzywnej i atrakcyjnie wyglądającej. Historia się powtórzyła. - Zazwyczaj na lunch jadam hamburgera w McDonald's... - zaczęła nieśmiało Bibi. - Tam dla tych, co przekroczyli sześćdziesiąt pięć lat życia, wydają bezpłatną kawę ze śmietanką. - Z przyjemnością zjem hamburgera - przytaknęłam grzecznie. - Wobec tego jedziemy do innej dzielnicy. Tu nie ma kiosku McDonald's. Pojedziemy trochę dalej, niż jeżdżę zazwyczaj, bo tam hamburgery są o jednego centa tańsze - zdecydowała szybko i ruszyłyśmy przez długi pawilon centrum handlowego w kierunku parkingu. Po drodze obejrzałam wystawy sklepu z drobnymi zwierzętami na sprzedaż. Wzruszyło mnie pięć malutkich, puchatych szczeniątek, tulących się do siebie na białym futrzaku pod jaskrawo świecącą lampą, która miała im zastąpić matkę. Jaki los je czeka, kto je kupi, aby zabić w nich przyzwoitego psa, a upodobnić do człowieka z jego najgorszymi cechami... Zerknęłam także na wystawę z kosztowną biżuterią obok witryny z wyszukanymi słodyczami w jeszcze bardziej wyszukanych opakowaniach. W drodze na opóźniający się „lancz” opowiedziałam Bibi o swoich
48
zawiedzionych nadziejach na spotkania autorskie, o wydatkach, jakie poniosłam w związku z przyjazdem, i chęci powrotu do Polski zaraz po świętach, gdyż Franka mimo licznych obietnic nic dla mnie nie zrobiła i nie ma sensu dłużej u niej siedzieć, a to, co może mi ofiarować, nie wchodzi w rachubę. Nie chcę być niańką do dzieci ani też opiekunką starego paralityka. - Sądziłam, że zarobię na spotkaniach chociaż tyle, że zwróci mi się podróż. Był to plan minimum, ale i on zawiódł... - dokończyłam z westchnieniem, mając już dość rozmowy na ten temat. - A gdybyś dostała dobrze płatną pracę towarzyszki do samotnej, kulturalnej osoby? - zapytała Bibi po namyśle. - Mogłabym spróbować... - zaczęłam z wahaniem i bez entuzjazmu. - Ale zwykle się tak dzieje, że te wspaniale zajęcia, o których niezmiennie słyszę, zdarzają się wszystkim innym, tylko nie mnie. Nawet dom Franki okazał się nie takim, o jakim się mówiło. - Trafiłaś najgorzej, jak tylko mogłaś trafić! - przyznała Bibi. Jednak rozejrzę się wśród znajomych Amerykanek i wciągnę w to także Jacka. Jest uczynny i zna życie. Jego rodzinę, tak jak i moją, wywieziono w głąb Rosji. Nie wiem, czy wiesz, że mój najmłodszy braciszek zmarł z głodu, a nam się rany na nogach otwierały z braku witamin. Dziś samej trudno mi w to uwierzyć, co przeżyłyśmy w tajdze... - relacjonowała beznamiętnie, jakby te sprawy nie jej dotyczyły. - A wiesz, Kukuniu, co mi z tamtych czasów pozostało? - uśmiechnęła się do mnie, odwracając na moment oczy od kierownicy. - Nie uwierzysz. Lęk przed głodem. Ani jeden okruszek jedzenia nie może się u mnie zmarnować i ani jednego łaszka nie wyrzucę, bo wciąż mi się zdaje, że może się to jeszcze przydać. Jest to silniejsze ode mnie. Jako dziecku zapadło mi w pamięci, że moja matka utrzymała nas przy życiu tylko dzięki odzieży, jaką zdołała zabrać, i różnych przeróbek dla innych, bo nauczyła się trochę krawiectwa, mimo że z zawodu była nauczycielką muzyki. Wymieniało się to wszystko na chleb i ziemniaki... I dopiero, jak zbierano w stanie wojennym dary na Solidarność, to Jacek przez dwie godziny wynosił z garażu i szaf wory i pudła z odzieżą... Biały dom Bibi stał w rozległym parku o tak strzyżonych trawnikach,
49
że przypominały zielony kobierzec. Otaczały go wysokie pinie, drzewa pomarańczowe, oblepione ciężkimi od soku owocami, wachlarzowate palmy i krzewy biało kwitnącej gardenii. Pachniały słodko i niepokojąco. Obszerne wnętrze składało się z wielu pomieszczeń o różnym przeznaczeniu. Wysmakowane i funkcjonalne w najdrobniejszym szczególe, bez zbędnych mebli i ozdób, począwszy od kuchni-laboratorium, przez wszystkie inne, aż do mrocznej sypialni Bibi utrzymanej w białoróżowej tonacji. Pokoje wyłożono dywanami miękkimi w dotyku jak sierść zwierzęcia. Mimo spójnej, rozległej całości, dom jednak sprawiał wrażenie, jakby był podzielony na dwie różne części. Jedna należała do Bibi, a druga do jej męża. I chociaż architektonicznie granica była prawie nieuchwytna, to jednak wyczuwało się dwie różne indywidualności i nieprzenikające się nastrojem terytoria. Ten dom pachniał dobrobytem, ale też i smutkiem zamkniętym w przepięknie i trochę bezosobowo urządzonych wnętrzach, a przede wszystkim w licznych obrazach rozwieszonych w salonie. Olejne malowidła różnej wielkości miały w motywach i kolorycie coś spójnego, jeśli nawet ich treść była różna. Najczęściej przedstawiały zwiewną postać dziewczyny w bieli biegnącą donikąd w smutnym krajobrazie, z wyciągniętymi przed siebie ramionami, z włosami rozwianymi, jak pochodnia na wietrze i boso, jakby w pośpiechu pogubiła pantofle. Biegła tak płynnie, ledwo dotykając stopą zieleni bezkresnych łąk, trzymając w dłoniach uwięzionego ptaszka. Usiłował wyszarpnąć się, rozkładając skrzydła do lotu. Były także na obrazach w mrocznym tle i półcieniach jakieś wymyślne ozdobne klateczki z tkwiącymi w nich przedziwnymi, osowiałymi, biało upierzonymi ptakami ze skrzydłami opuszczonymi w dół. Przesuwałam wzrokiem po dziecięcych portretach w staroświeckich ubrankach i białych, prostych koszulkach. Smutnych dzieci o twarzach stężałych, bez cienia uśmiechu, zapatrzonych martwym wzrokiem przed siebie z ułożonymi w taki sposób pustymi rączkami, jakby przed chwilą coś z nich uleciało, czy też wypadło. Patrzyłam na jakieś nieskończenie smutne, przygnębiające w wyrazie i kolorycie pejzaże z walącymi się chałupami w tle. Nie było w tych płótnach nic kiczowatego. Musiały wyjść spod dobrego pędzla. Starałam się zrozumieć, czym się kierowała Bibi, zakupując tak
50
ponure w wyrazie malarstwo. Obrazy stanowiły olbrzymi kontrast z rozsłonecznionym, radosnym pięknem parku, wdzierającego się do mrocznego wnętrza przez ściany ze szkła. Nie pasowały także do pełnej radości życia i chętnej do wszelkich uciech Bibi, jaką znałam w przeszłości. A i dziś wyglądała na pogodną, zadowoloną z życia. Może tylko troszeczkę przygaszoną, jak lampa naftowa, w której kończy się paliwo. Zapatrzyłam się w te dziwne, pełne niepokojącego nastroju obrazy uwięzione w ciemnych, drewnianych ramach. Było w nich coś, co przyciągało wzrok, a jednocześnie działało depresyjnie. Bibi bezszelestnie stanęła za moimi plecami. Wyczułam jej obecność. - Co o nich sądzisz? - zapytała szeptem. Pasował do nastroju obrazów. - Malowane z dużym talentem... - odpowiedziałam równie szeptem po chwili namysłu, usiłując ująć w słowa to, co wydawało mi się, że odkryłam w osobowości artysty. - Potrafił wspaniale uchwycić nastrój smutku i tęsknoty za czymś niespełnionym. Może za wolnością, a może tylko ucieczki od czegoś lub kogoś... No i postacie świetnie uchwycone w ruchu, dużo w tych obrazach powietrza. Wiesz, taki szeroki oddech... Tyle tylko, że jest to wszystko bardzo smutne i działa depresyjnie... No, ale to są moje subiektywne odczucia - zastrzegłam się, obracając w jej stronę. Stała za mną boso w białej bawełnianej sukience, w którą zdążyła się już przebrać, jakaś zagubiona w tym ogromnym, mrocznym salonie i maleńka. - Co cię skłoniło, żeby je zakupić? - To ja malowałam wszystkie, Kukuniu... - wyznała z miną winowajcy, jakbym ją pochwyciła na czymś niewłaściwym. - Nie wiedziałam, że malujesz! Boże drogi, ty masz wielki talent! Czy zdajesz sobie z tego sprawę?! Coś niecoś wprawdzie słyszałam kiedyś o twoich artystycznych ciągotach, ale raczej w żartobliwym tonie... - patrzyłam na nią z podziwem i zaskoczeniem. - Malowałam po amatorsku i dawniej, ale nikt tego nie brał poważnie. Uważano mnie w rodzinie za zwariowaną ekscentryczkę, która nie potrafi nawet ugotować zwykłej zupy, a chwyta za pędzel... - patrzyła na mnie z namysłem i niejakim zażenowaniem. - Tutaj zaczęłam
51
studiować malarstwo, traktować je poważnie. Dużo nad sobą pracuję. Mam dwa razy w tygodniu zajęcia... Ale jak ty odkryłaś, co we mnie siedzi, czego nikt nigdy nie zauważył, i tak naprawdę, to i ja nie zdawałam sobie z tego w pełni sprawy. Po prostu malowałam, czułam nieprzepartą potrzebę wypowiedzenia się właśnie tak - mówiła ściszonym szeptem, jakby w obawie, że ktoś nas może usłyszeć. - Nie zapominaj, że piszę książki, a więc mam i wyobraźnię. Czasem nawet zdarza mi się także myśleć. Robię to jednak niechętnie i rzadko - roześmiałam się. Zrozumiałam, że Bibi, w tym otaczającym ją świecie dobrobytu i pozornej szczęśliwości, jest straszliwie samotna, wyobcowana, pozbawiona radości życia i nie zdaje sobie nawet sprawy, jak bardzo chciałaby się z niego wyrwać, uciec w jakiś inny, może nawet tylko miniony czas... W najbardziej odosobnionym zakamarku salonu, wśród zielonych krzewów i pnących roślin, wyglądających przy szklanej ścianie tak, jakby były przedłużeniem parku, siedział wtopiony w biały, głęboki fotel mąż Bibi. - Hello! - powitała go z uśmiechem i machnięciem dłoni. - Hello! - odpowiedział jak echo, wstając na nasze powitanie. Był wysoki, szczupły i pięknie odbijała się jego ciemna opalenizna od białych szortów i bawełnianego podkoszulka z wizerunkiem szarżującego byka na piersiach. Pomyślałam z żalem, że u nas w Polsce mężczyźni w jego wieku dźwigają zazwyczaj przed sobą wydatne brzuchy przelewające się przez pasek spodni, które nazywają pieszczotliwie „trzecią piersią”, a twarze mają nalane i jakieś takie babskie w wyrazie. Mąż Bibi był człowiekiem milczącym, jakby zamkniętym w sobie. Możliwe, że przyczyną tego był drugi zawał, który przeszedł przed kilkoma miesiącami. Nasza rozmowa ograniczała się do pytań i odpowiedzi. Widziałam, jak z utęsknieniem zerka na stertę gazet, leżącą obok na szklanym stoliku, pytając jednocześnie, jak jest obecnie w Polsce, ile zarabia robotnik i jak to się kształtuje w stosunku do ceny chleba. W jakim procencie podskoczyły ceny żywności i co myślę o polityce naszego rządu, i o Solidarności, i czy wierzę, iż dojdzie ona kiedyś do głosu.
52
Bibi podała chłodzące napoje, uśmiechając się do mnie i do męża, ale musiało to nic nie znaczyć, gdyż ona od momentu naszego spotkania wciąż była uśmiechnięta. Odniosłam wrażenie, że wszystko, co musiało ich kiedyś łączyć, jest już daleko poza nimi, bo w miarę upływających lat, uczucia wyższe jakoś dziwnie się kurczą i bledną, natomiast zaczyna dominować obojętność i skąpstwo. Nie chciałam dopuścić myśli, że ta smutna prawda może ich również dotyczyć. Zaraz na wstępie powiadomił Bibi z satysfakcją, że wygrał dziś jednego dolara przy okazji zakupu owoców, ponieważ wziął za parę centów kartonik z liczbową loterią, który przy potarciu paznokciem ukazuje puste miejsce albo wygraną sumkę. Bibi ucieszyła się z tej wiadomości tak, jakby chodziło o jakiś bardzo cenny przedmiot. - Jutro zrobię pani prezent! - oznajmił z miną cudotwórcy. - Kupię kilka takich kartoników. W ten sposób może pani wygrać kilkaset dolarów, a nawet stać się milionerką. Zobaczymy, czy ma pani szczęście! - Szkoda centów! - roześmiałam się ubawiona jego powagą w głosie. - Nigdy niczego nie wygrałam. Nawet mój przyjazd tutaj okazał się całkowitą klęską. Bibi natychmiast włączyła się do rozmowy. Opowiedziała w skrócie o moich problemach i prosiła, żeby przejrzał ogłoszenia w miejscowej gazecie, czy ktoś nie poszukuje „pani do towarzystwa”. I żebyśmy sobie porozmawiali, bo ona zabiera mnie na basen kąpielowy i musi poszukać w swoich szafach w garderobie odpowiedniego dla mnie ekwipunku z plażową torbą włącznie. - Niech się pani nie załamuje i jeszcze nie wraca do kraju popatrzył na mnie ciepło. - W Stanach każdy ma ciężkie początki. Żaden Polak drugiemu Polakowi w niczym nie pomoże, nie ułatwi startu. Wychodzą z założenia, że jeśli sami przeszli tu przez piekło, to niech inni też tego piekła spróbują, ale niech pani będzie dobrej myśli. Na pewno coś dla pani ciekawego z Bibunią wyszukamy... Nie byłam dobrej myśli. Zwłaszcza że po pięknym dniu, czekał mnie za kilka godzin powrót do domu Franki. Uśmiechnęłam się jednak do męża Bibi, wyznając mu szczerze, że nie chcę i nie muszę za wszelką
53
cenę zarabiać tutaj i nie będę rozpaczała, gdy nic odpowiedniego dla mnie nie znajdą. Z radością wrócę do kraju. Chyba mi jednak nie uwierzył. *** Melania wtargnęła do domu Franki wczesnym rankiem i bez zapowiedzenia. Inaczej jej wejścia nie można było nazwać, jak tylko wtargnięciem. Ogromna, zwalista jak czołg odepchnęła władczym gestem ręki Frankę, otwierającą drzwi z wielu zamków. - Ubieraj się szybko, bo zaraz jedziemy! - krzyknęła w stronę zastraszonej Weronki zmywającej na klęczkach podłogę, a sama zagnieździła się w fotelu. - A to pani jest tą pisarką? - wyciągnęła do mnie rękę, z trudem unosząc tyłek z siedziska. - Przyjechałam, żeby panią osobiście poznać i zabrać razem z Weronką do mnie na kawę. - Kawę możecie wypić u mnie... - wtrąciła Franka skołowana bezceremonialnym zachowaniem Melanii. Przestępowała z nogi na nogę i z kwaśnym uśmieszkiem na wąskich wargach obrzucała nas rozbieganym wzrokiem. - Pani Franiu, niech pani powie Dziordziemu, żeby jutro po robocie wpadł do nas naprawić z mężem coś tam przy basenie. Są kłopoty z przepływem wody, a my lubimy codziennie wieczorem popływać sobie przed kolacją. - Jutro nie będzie mógł. Ma teraz owertajmy. - Im prędzej zrobi, tym więcej zarobi - skwitowała Melania i Franka natychmiast zmieniła front, obiecując, że jeszcze dziś pośle go do nich, jak tylko wróci z pracy. - No to idziemy! - zdecydowała tym samym władczym głosem. Spieszy mi się, bo za godzinę sprzątam u tej zidiociałej milionerki z rezydencji w Palm Beach. Kręcą się jej dni, mylą daty i zamiast przychodzić dwa razy w tygodniu, jak było umówione, to przychodzę dwa razy w ciągu dnia i za każdym razem mi płaci. Zapomina, że byłam u niej przed dwoma godzinami... - pokręciła dużą głową o ładnym rysunku i
54
jasnych związanych z tyłu czarną aksamitką włosach. - Straszne, co się robi z człowiekiem na stare lata... - Słuchaj i ucz się, Weronka! - krzyknęła w jej stronę Franka. - Tak należy kombinować, a nie wypruwać z siebie flaki! Weronka w pośpiechu wciągała przez głowę różową bawełnianą sukienkę na cieniutkich ramiączkach z białych koralików. Lubiła pokazywać swój dekolt o brzoskwiniowej, jedwabistej skórze. Jednocześnie prosiła, abym przyniosła z pokoju jej klipsy. Te długie z błyszczącymi gwiazdkami. - Tylko mi zaraz wracajcie! - upominała Franka, odprowadzając nas na podjazd do wysłużonego, bardzo poobijanego forda w kolorze popielatym. - Za godzinę będą z powrotem! - obiecywała Melania, sadowiąc się za kierownicą. Miała na sobie sukienkę w kolorze „safari” przepasaną czymś w rodzaju szeroko plecionego sznura zwieńczonego klamrą z autentycznej, mieniącej się zielonoróżową barwą muszli. Był to najpiękniejszy i najbardziej oryginalny pasek, jaki kiedykolwiek widziałam, a i sukienka prezentowała się wspaniale na kształtnej figurze Melanii. - Zna pani dobrze niemiecki? - zapytała nieoczekiwanie, gdy tylko ruszyłyśmy. - Znam. - To świetnie! - skinęła z uśmiechem głową i za pierwszym skrzyżowaniem skręciła w prawo. - Dlaczego nie w lewo? - zainteresowała się Weronka. - Przecież jedziemy w odwrotnym kierunku - zastanawiała się głośno bystra i szybka w orientacji. - Jedziemy załatwić pracę dla pani Irminy - oznajmiła zdecydowanym tonem. - Jak dłużej u tej strasznej baby posiedzi, to zwariuje. Wiele już osób od niej uciekło i to ich jedynie uratowało! - Ale ja... - zaczęłam i nie dokończyłam. Melania bowiem raptownie skręciła, wypadła na główną trasę, przeleciała niecałą milę i znów skręciła, aby nieoczekiwanie zahamować i wpaść na parking przed małą narożną restauracyjką „Silberne Rose”, jak oznajmiał czerwony neonowy napis w języku niemieckim.
55
- Niech pani wysiada i biegiem do lokalu, a tam proszę zapytać o kierowniczkę. Znam ją. Taka chuda, młoda Niemka z tlenioną głową. Proszę powiedzieć, że to ja panią tu przysłałam. Ona mówi do mnie Meli i będzie wiedziała, o co chodzi. - Ale ja... - chciałam coś wyjaśnić, o coś zapytać, ale Melania zatrzasnęła drzwiczki i wolno odjechała w skąpo zacienione miejsce pod palmą. Wnętrze zacisznej i bardzo gemutlich restauracyjki było urządzone w stylu bawarskim. Pachniało smakowicie wieprzową pieczenią, z taśmy leciały niemieckie, stare szlagiery. „Heimat meine Sterne du bist mir wie ein Brillant...” - ciągnął rozlewnie i jękliwie męski głos. Zapachniało okupacją w Warszawie. Poczułam się nieswojo. Przy stołach z ciemnego drewna, nakrytych serwetkami w biało-czerwona krateczkę, siedziało kilka par. Przed nimi szklane kufle z pieniącym się piwem. Podeszła do mnie młodziutka kelnerka w stylizowanym stroju tyrolskim. - Życzy pani sobie?... - zagadnęła z uśmiechem po angielsku. - Chciałabym widzieć się z kierowniczką - odpowiedziałam również z uśmiechem, ale po niemiecku. - Ein moment! - rozpromieniła się i wyglądało na to, że ojczysta mowa nastroiła ją do mnie przychylnie. Czekałam przy wspaniale zaopatrzonym w mięsiwa i sałaty bufecie. Zaraz też zza ukrytych za nim drzwi wychynęła szczupła blondynka w czerni. Włosy platynowe, perły na obnażonym głęboko dekolcie i ostre, taksujące spojrzenie niepozbawione czujności. Feid hört mit!- zobaczyłam nieoczekiwanie przed sobą w tramwajach nalepki na szybach w Generalnej Guberni. Powiedziałam, co miałam do powiedzenia. Lekko się uśmiechnęła i czułam, jak taksuje mnie teraz jak konia na wyścigach. Wyglądało na to, że za chwilę zajrzy mi w zęby. Mój niemiecki musiał jednak wywrzeć na niej wrażenie. Uśmiechnęła się nagle, spojrzenie jej złagodniało i poprosiła, abym zechciała chwileczkę poczekać. Natychmiast zatelefonuje do kogoś, kto byłby zainteresowany moją osobą. Trochę się przeraziłam. Mój wiek jednak nie predysponował mnie do burdelu, więc odetchnęłam z ulgą, zastanawiając się jedynie, jaki rodzaj pracy może mi ten ktoś zaoferować.
56
Po chwili blondynka podała mi karteczkę z pedantycznie wypisanym numerem telefonu i oznajmiła, że mam wielkie szczęście i ona życzy mi wszystkiego najlepszego, „bo my, Niemcy, musimy sobie tu na obcej ziemi pomagać”. Chrząknęłam ze zrozumieniem, a gdy podała mi rękę bardzo po męsku, trochę dłużej przetrzymując moją w swojej twardej, gorącej dłoni, pomyślałam, że jak ktoś się mną zainteresuje, to albo lesbijka, albo impotent, nie mówiąc już o gejach, którzy zawsze darzą mnie wielką sympatią i adoracją. - No i co? - zapytała Melania. - Mam tu numer telefonu z prośbą o wiadomość między jedenastą a trzynastą. - Jedziemy szybko do mnie i zaraz załatwimy sprawę! - zdecydowała Meli, a Weronka wybuchnęła nagle płaczem. - Co się stało? - przeraziłam się, widząc ogromne łzy spływające po jej policzkach i kapiące na obnażony do połowy biust. - Co ci jest? - To ze szczęścia, że dostałaś pracę, że odczepisz się od tej lampucery. Ja tę robotę wymodliłam dla ciebie... - szlochając głośno, wymamrotała, dławiąc się słowami. - Nie płacz ze szczęścia na zapas, bo jeszcze nic nie wiadomo. Nie wiem nawet, jaki to rodzaj pracy... - Dziewczyny, tylko ani słowa France o naszej wyprawie, bo gotowa wyciąć jakiś numer! - uprzedziła Mela, ruszając pełnym gazem, miażdżąc kołami kilka puszek po piwie. Dom Melanii był uroczy. Z dużym basenem na zewnątrz, ocienionym kwitnącymi żółto i różowo krzewami. Z niewielkim, ale estetycznie i funkcjonalnie zaprojektowanym i urządzonym wnętrzem, a co było zdumiewające - na całej ścianie mieściła się bogata biblioteka z tak znakomitymi książkami, że chciało się je natychmiast przeczytać. - Nastaw wodę na kawę i wyjmij z lodówki ciasteczka. Te z czekoladą w napoczętej paczce - przykazała Weronce. - A ja spróbuję zatelefonować. Zagłębiłam się w miękkim, przepastnym fotelu, patrząc przez szklaną ścianę na błękitną wodę basenu, na wierzchołki palm rozjaśnione słońcem, na bezchmurne i zawsze błękitne niebo. Jednocześnie
57
łowiłam uchem rozmowę prowadzoną przez Melę w angielskim języku. O coś wypytywała, coś jakby uzgadniała, powtarzając często: „okay”, notowała pośpiesznie na niebieskim karteluszku wyjętym ze szklanego pojemniczka. Zrozumiałam z tego, że tłumaczą jej, jakimi ulicami dojechać, w którym miejscu należy skręcić, żeby znaleźć się w rezydencji pani Lobsos. Tym miejscem miał być pawilon straży pożarnej i jeszcze to, że Melania ręczy za mnie jako osobę uczciwą. - Załatwione! - krzyknęła, odkładając słuchawkę. - Jedziemy! oznajmiła z satysfakcją. - Pani Lobsos wyjeżdża po południu. Wróci z Austrii w połowie stycznia i chce przed odlotem do Wiednia mieć pewność, że wszystko zostało uzgodnione. Weronka ustawiła zielone filiżanki na czerwonych serwetkach. Melania zerknęła na zegarek. - Wyłącz wodę! Kawę wypijemy po powrocie - zadecydowała. Trzeba działać szybko. Musimy być tam w ciągu godziny. Dojazd zamie nam piętnaście - dwadzieścia minut, a ja coś jeszcze muszę przed tym załatwić. - To może ja zostanę i wezmę prysznic? - zastanawiała się głośno Weronka. - Franka nie pozwala korzystać z łazienki. W wannie poukładała kolorowe serwetki i ustawiła dużego kota z gipsu. - Chcesz, to zostań, a chcesz, to jedź z nami - Melania była we wszystkim szybka i zdecydowana. - To może jednak pojadę! Niech chociaż z samochodu popatrzę na ocean i hotele, bo wciąż mam wrażenie, że jestem zamknięta w więzieniu. Melania postanowiła, że ona sama najpierw w mojej obecności rozmówi się z panią Lobsos, uzgodni dokładnie warunki, żeby mnie nie wykiwano. - Jak znam tych wszystkich milionerów, to ona będzie się starała chociaż dolara urwać z dniówki, a jednocześnie pasek wartości pięciuset dolarów wrzuci bez wahania do śmieci. Ten mój, co się pani nim zachwyciła, tyle właśnie kosztował. Jedna z moich chlebodawczyń po kilku dniach noszenia wyrzuciła do wiadra, bo aktualnie kupiła nowy. - To prawda! - wtrąciła skwapliwie Weronka. - Jak sprzątałam u córki pani Rozy, to najpierw leciałam zajrzeć do wiadra. Ta sukienka,
58
co mam na sobie, i te klipsy, to właśnie stamtąd wyciągnięte - dotknęła palcami błyskotek w uchu. - Gdy mrugnę do pani albo szturchnę w nogę - instruowała Mela to dopiero wtedy może pani wejść ze swoim niemieckim. Na razie ma pani siedzieć cicho i uśmiechać się. Tu nie wolno pokazywać żadnych swoich uczuć poza widoczną radością. Jak ma pani ładne zęby, to szeroko otwierać usta, a jak takie sobie, to półuśmiech na wargi, a resztę w oczy. Lubią, jak im się radosnym, wesołym wzrokiem patrzy prosto w oczy. Piętnaście lat tak się uśmiecham i czasem wydaje mi się, że we śnie robię to samo. Wszystko jasne? - roześmiała się, dotykając przyjacielskim ruchem mojej głowy. Poczułam się jak głupie, zagubione dziecko. - Ale o jaki rodzaj pracy chodzi? - zapytałam przytomnie, bo o wszystkim była mowa, tylko nie o tym. Nawet Weronka nie wykazywała żadnego zainteresowania, co wydało mi się dość dziwne. - To okaże się dopiero na miejscu. Takich pytań nie należy zadawać przez telefon. Gdy się rozmawia osobiście, to można się zgodzić lub nie zgodzić, ale pytać wcześniej nie należy, a cieszyć się, że coś proponują. Mogę pani tylko jedno powiedzieć, że nie będzie to z pewnością zajęcie intelektualne... Może być jednak pod innym względem dla pani atrakcyjne. Najważniejsze, żeby się pani podobała. One zwracają uwagę na zewnętrzny wygląd. - I na zapach! - wtrąciła Weronka. - Nie wolno się pocić! Podczas drogi milczałam, rozglądając się uważnie po bulwarach i ulicach, które będę zapewne przemierzała pieszo. Liczyłam przecznice, szukałam punktów orientacyjnych w rezydencjach, pawilonach restauracyjnych, hotelach. - Niech pani teraz uważa! - odezwała się nagle Mela, jakby odgadując moje myśli. - Od tego pałacyku w seledynowym kolorze z zawsze opuszczonymi, białymi żaluzjami, skręci pani w lewo tuż przy żywopłocie z bugenwilli. Dalej to już będzie prosta droga. Numer rezydencji ma pani na karteczce z pełnym adresem i telefonem. - Co to za pałacyk? - zainteresowała się Weronka. - Słyszałam, że tu gdzieś mieszka Zaza Gabor. Może to jej posiadłość? - Podobno rezydencja tutejszej mafii. Tak mówią. Nikogo tu się nie widuje. Czasem tylko strażników z ogromnymi psami w kagańcach.
59
Zaza Gabor z pudlami mieszka w odwrotnym kierunku tuż nad samym oceanem. - Czy ta Palm Isle... - zerknęłam na kartkę - to daleko od domu Franki? - Jakieś osiem kilometrów. W drodze powrotnej sprawdzę na liczniku. Ale niech się pani nie martwi! - zerknęła z uśmiechem w moją stronę. - Zawsze się ktoś znajdzie, kto podwiezie. Raz w tygodniu ja, a co drugi dzień moje dwie znajome, które sprzątają w tej dzielnicy, a mieszkają w pobliżu pani. Poproszę je o to. Obie są po wyższych studiach, tak jak ich mężowie. Jeden z nich jest naukowcem. Wyjechali wszyscy z Polski w stanie wojennym i jakoś się urządzili. Budują w dwie rodziny jeden dom. Jest prawie na ukończeniu. Harują przy nim od świtu do nocy, a żony zarabiają sprzątaniem. Ta starsza urodziła synka. Ma osiem miesięcy. Zawiozę do nich panią któregoś dnia... - Akurat ją Franka puści! - wpadła w słowa Weronka. - Jak kiedyś do mnie przyjechał Darek, żeby podrzucić do sklepu z używaną odzieżą, to zwymyślała go i zatrzasnęła drzwi przed nosem. A jak się rozpłakałam, bo to była dla mnie wielka i jedyna okazja, to powiedziała, że żaden skurwysyn nie będzie jej kątów przeglądał, a mnie na ulicy w wozie chędożył. Weronka wymówiła słowo „chędożył” łamiącym się głosem i wyglądało na to, że zaraz się rozpłacze. Jechałam prawie z radością do tej rezydencji przy Palm Isle. Wszystko wydawało mi się lepsze od beznadziejnego pobytu w domu Franki. Byłam dobrym piechurem i osiem kilometrów nie było mi straszne. Zwłaszcza w tak wspaniałym klimacie i pejzażu, a będąc z urodzenia optymistką, wierzyłam, że nie będzie to razem szesnaście kilometrów. - Obawiam się, że pani przeze mnie spóźni się do swojej milionerki - zagadnęłam Melanię, prowadzącą brawurowo forda, którego wygląd świadczył o temperamencie jego właścicielki. - Nie szkodzi! Dziś mamy piątek. Zaczął się już właściwie weekend i wmówię w nią, że sprzątałam jej apartament raniutko, a ponieważ jeszcze spała, to teraz przyszłam tylko po pieniądze. Ona nie bardzo już wie, na jakim żyje świecie... - dorzuciła, kręcąc głową. - Podam jej kawę,
60
przebiorę w inną sukienkę, bo ona to bardzo lubi, i w dwadzieścia minut będę wolna. Teraz zostawię panią przed rezydencją. Niech pani obejrzy teren i czeka na mnie przy wjeździe. My z Weronką pojedziemy dwie przecznice dalej i załatwię sprawę z moją panią Spelmann. Biały, piętrowy dom z mrocznymi loggiami w stylu hiszpańskim, z oceanem w tle, przypominał pałac. Potocznie nazywano go rezydencją. Mnie skojarzył się z martwotą, z amerykańskimi katakumbami w cmentarnych parkach, z obrazami Bocklina. Było w nim i w tej ekskluzywnej dzielnicy Palm Beach, mieszczącej się w parku zamkniętym żywopłotami, coś nierealnego, coś z teatralnej makiety. Chociaż zdecydowanie piękny w rysunku i kolorycie otaczającego pleneru, nie budził we mnie tęsknoty do zamieszkania w nim. Nawet wtedy, gdyby to było w ogóle możliwe. Poczułam instynktownie, że nie ma w nim miejsca na coś nieuchwytnego, co kojarzy się z ciepłem domu rodzinnego. Wkrótce miałam znaleźć się w jego wnętrzu, poznać jego piękno albo brzydotę od strony wejścia dla służby, przeprowadzić decydującą rozmowę. Nie byłam nawet teraz pewna, czy rzeczywiście chcę, aby wypadła dla mnie korzystnie. Na razie krążyłam po zamkniętym terenie. Rozległym i cichym niby włoski cmentarz w samo południe. Dookoła palmy, cyprysy, soczysta zieleń, wspaniale utrzymany żywopłot z różowo kwitnącymi krzewami o nieznanej mi nazwie. Płynne, migotliwe srebro oceanu raziło w oczy, kazało unosić je ku łagodnemu błękitowi nieba. Rozciągało się bezkreśnie niczym gigantyczny baldachim z najdelikatniejszego jedwabiu w kolorze blue. Stąpałam wolno po białych płytach wąskiego chodnika na obrzeżach szerokiej, chropawej alei przeznaczonej dla prywatnych wozów. Z rzadka dziś przemykały bezszelestnie limuzyny o wyszukanych kształtach. Za ich kierownicami siedziały mocno wydekoltowane starsze damy. Był piątek. Ogromne, ocienione skąpo palmami podjazdy, służące także jako parkingi, świeciły pustkami. Właściciele rezydencji spędzali swoje weekendy w innej części Florydy w pogoni za czymś nowym i innym. W rezultacie nie znajdowali zapewne tego czegoś, szukając nieustannie, może nawet nie wiedząc, czego właściwie szukają. A może uciekali tylko od tego, czego uniknąć nie można...
61
W dni powszednie na parkingi te podjeżdża własnymi wozami służba w nieskazitelnie białych kombinezonach. Niezbyt wcześnie, aby mieszkańcom, którzy nie potrafią już zmrużyć oka bez środków uspokajających, nie płoszyć sennych majaków. Zapewne dziś już służba miała wolny dzień, parkingi opustoszały. Wyludnione rezydencje bardziej jeszcze upodobniły się do cmentarnych katakumb. Wóz zahamował raptownie obok mnie. Zapiszczały opony. Weronką rzuciło do przodu. Zawisła na pasach z nosem przy szybie. - Jestem co do sekundy! - krzyknęła rozpromieniona Melania, wskazując jednocześnie kciukiem, abym szybko wskakiwała. Nie zdążyłam jeszcze dobrze zamknąć drzwiczek, gdy ruszyła błyskawicznie, skręcając na jeden z parkingów oddzielonych od oceanu jedynie niziutkim szpalerem zieleni. Pomyślałam z przerażeniem, że jeden nieostrożny ruch kierownicą, niewłaściwe obliczenie odległości lub defekt hamulców i samochód runąłby kilkadziesiąt metrów w dół po zieloności skarpy, w roztopione srebro oceanu. - Nie ruszaj się z wozu, Weronka! Nie wdawaj się z nikim w rozmowę, bo i tak robisz to na migi i nic z tego dobrego nie wyjdzie. Otwórz do końca szybę i patrz na ocean - przykazywała Mela, chociaż w okolicy nie było nikogo widać i panowała martwa cisza. Jednak, gdy dotarłyśmy do przeszklonych drzwi, ujętych w misternie rzeźbioną, metalową ramę i ozdobną kratę, przez którą widziałyśmy wnętrze marmurowego hallu z czerwonym dywanem i zielonymi krzewami w białych wiaderkach, wyrósł jak spod ziemi mężczyzna. W średnim wieku, wysoki, świetnie zbudowany. - Nawet ja bym przy nim wyglądała jak pluskwa przy tapczanie... szepnęła z podziwem Melania, prąc wypiętym biustem naprzód. Granatowe, nieskazitelnie wyprasowane spodnie, do połysku wyglansowane czarne półbuty, śnieżnobiała koszula, czarny, wąski krawat. Do kieszonki na atletycznej piersi był przypięty okrągły znaczek z kolorowym napisem. Mężczyzna przypominał wyglądem oficera w cywilu. Ponieważ przy czarnym skórzanym pasku połyskiwał w słońcu pęk kluczy i podejrzanie odstawała tylna kieszeń, okazał się być jedynie strażnikiem o nienagannych manierach.
62
Dyskretnie zagrodził sobą przeszklone drzwi i z ujmującym uśmiechem na dużej, kwadratowej twarzy, zapytał ściszonym głosem, kogo i komu zameldować. Po czym wszedł bez pośpiechu do środka, zamknął za sobą dokładnie drzwi i poszedł równym, odmierzonym krokiem do białego telefonu znajdującego się na szklanym, okrągłym stole tuż przy białej wazie z bukietem krwistopomarańczowych kwiatów i podniósł powoli słuchawkę. - To zapewne facet z FBI - szepnęła Mela. - Trzeba uważać, bo oni interesują się każdym, kto tu wchodzi. Przy okazji wyłapują tych, co usiłują pracować bez zielonej karty. W tych rezydencjach mieszkają ludzie z ogromnymi pieniędzmi i wpływami... Serce zabiło mi z emocji. Węszyłam nowy temat do powieści. Skrzywienie zawodowe wciąż dawało o sobie znać. Za chwilę strażnik rozwarł przed nami drzwi. Doprowadził do windy, którą z godnością otworzył i zamknął za nami, czyniąc to bez uniżoności, ale z widocznym szacunkiem. - Ta pani Lobsos to musi być ktoś... - mruknęła z podziwem Mela. - Mało nas w sposób dystyngowany nie pocałował w tyłek. Wziął nas z pewnością za jej gości - dodała z nieukrywaną satysfakcją. - Na łachudry nie wyglądamy - stwierdziłam z zadowoleniem, patrząc na Melę. Samą już swoją posturą i dumnie trzymaną głową budziła respekt. W uchylonych drzwiach czekała bardzo wysoka, bardzo smukła, z niedbałą elegancją ubrana kobieta. Na pierwszy rzut oka nie wyglądała na więcej jak na trzydziestkę. - Powojenny miot - pomyślałam. - Nazwisko także niemieckie. Uśmiechnęłam się do niej tak, jak radziła Melania. W bezsłonecznym wnętrzu owionął nas przyjemny chłód i dyskretny zapach nieokreślonych perfum. Mela wysforowała się do przodu, przywitała dość hałaśliwie, pokazując w uśmiechu nie tylko wszystkie zdrowe i duże zęby, ale także różowe dziąsła i kawałek podniebienia. Z delikatnych, ledwie różowych warg pani Lobsos także nie schodził uśmiech. Wąską, białą dłonią ruchem tancerki zaprosiła nas do salonu. Dech mi zaparło z wrażenia. Byłam szczęśliwa, że Mela oswojona przez lata z takimi wnętrzami nie zapomniała języka w gębie. Trajkotała tak szybko i swobodnie, że
63
niewiele mogłam z tego, co mówiła, zrozumieć. Salon wyłożony szafirowym, puszystym dywanem stanowił olbrzymią i narożną przestrzeń wychodzącą wszystkimi trzema przeszklonymi ścianami wprost na ocean i niebo. Gdyby nie ocieniony niewidocznym daszkiem taras z białej wykładziny, można by sądzić, że pokój płynie, niczym statek po migotliwym srebrze bezkresnej wody. Pani Lobsos siedziała, półleżąc na stylowej kanapce, jak szmaciana lalka rzucona niedbale przez dziecko, z rękami rozkrzyżowanymi na oparciu z tekowego drewna. Jej powiewna, w gołębich kolorach sukienka, otulała ją niby srebrzystą pajęczyną. Włosy o popielatym odcieniu, układające się miękko przy uszach, opadały puszystą falą na czoło, zlewały się w jedną harmonijną całość wraz ze spojrzeniem dużych, szarych oczu. Natomiast kategoryczny, twardy ton, w jakim prowadziła z Melanią rozmowę, nie pasował do miękkich i jakby rozmazanych rysów szarawej w kolorycie twarzy. - Będzie pani przychodziła trzy razy w tygodniu na trzy godziny. Od dziewiątej do dwunastej. Na razie sto czterdzieści dolarów tygodniowo... - przetłumaczyła w skrócie rozmowę Melania, spoglądając wyczekująco w moją stronę. Także i pani Lobsos odwróciła powolnym ruchem całą swoją kruchą postać ku fotelowi, w którym skromnie, na brzeżku siedziałam. Uśmiechnęłam się więc do niej promiennie i wkroczyłam ze swoim niemieckim. Starałam się mówić literackim językiem, używając zwrotów niepasujących zapewne do sprzątaczki. - Skąd pani zna tak dobrze niemiecki? - ucieszyła się pani Lobsos. Nieznaczne uniesienie brwi wyrażało zdziwienie. - Pracowałam w niemieckich domach - wyjaśniłam krótko, gdyż z prowadzonej przez Melę rozmowy zrozumiałam przynajmniej tyle, że nie jest moją pierwszą pracą sprzątanie rezydencji. Okrągłymi zwrotami uzgadniałyśmy dzień podjęcia przeze mnie niewielkich obowiązków w ogromnym domu. Miały ograniczyć się do utrzymania w nim takiego porządku, jaki chciałabym widzieć u siebie. I to miało być wszystko - jak zaznaczyła z miłym uśmiechem i prawie natychmiast przeszła na coś w rodzaju towarzyskiej rozmowy.
64
Dowiedziałam się, że matka jej mieszka w Bremen, że na weekendy wyjeżdża przeważnie do Niemiec, że czasem odwiedza ją na kilka dni siostra, która wówczas von Zeit zu Zeit przygotowuje lunch, ale na ogół jadają na mieście. Oczywiście jej przyjazd nie obciąży mnie dodatkową pracą. A gdybym kiedyś zechciała usmażyć placki ziemniaczane, byłaby bardzo szczęśliwa. - Wystarczy, jeśli będzie pani dobra i miła dla dziewczynki - dodała pieszczotliwie. - Ona lubi ciszę, pięknie posłane łóżeczko i wszystkie drobiazgi ułożone w tym samym miejscu. Tego się będzie musiała pani nauczyć na pamięć, bo to dla dziecka bardzo ważne... - uśmiechnęła się do mnie prawie czule, a w jej głosie było wiele matczynej troski o to dziecko, o tę małą dziewczynkę, którą się miałam w szczególny sposób opiekować. Samo sprzątanie - jak zaznaczyła - było mniej ważne. Zdrętwiałam. Nie było wcześniej mowy o żadnym dziecku, a tu nagle okazało się, że i ta przyjemność mnie nie ominie. - A ta mała dziewczynka, to kiedy ona przyjedzie i na jak długo? zapytałam słodkim głosem pełnym tkliwości dla tego dziecka. Pani Lobsos wpatrywała się we mnie z melancholijnym, uśmieszkiem i rozmarzeniem w podkrążonych mocno, szarych oczach. Rozbłysnął w nich na króciutki moment błysk zniecierpliwienia. - Tą dziewczynką jestem ja... - dotknęła wąską, białą dłonią serca. - Innego dziecka tu nie ma... - Aha... - wymamrotałam ze zrozumieniem, nic jednak z tego nie pojmując. I nawet wpadłam w panikę, że mój niemiecki jest tak bardzo niedoskonały, iż prostej rzeczy nie potrafiłam sobie przetłumaczyć. - A więc jestem z panią umówiona, Frau Irme, nicht war? - Tak - przytaknęłam, uśmiechając się wdzięcznie. - Będę punktualnie o dziewiątej rano piętnastego stycznia. Bezszmerową windą zjeżdżałyśmy z Melą w zupełnym milczeniu. Przyłożyła bowiem palec do ust, dając mi do zrozumienia, że nie jest to miejsce odpowiednie do rozmów i komentarzy, a zwłaszcza po polsku. Strażnik otworzył przed nami szeroko szklane wrota. Skłonił się
65
po wojskowemu i zamknął je na klucz, a sam stanął w lekkim przed nami rozkroku, obserwując, jak wsiadamy do poobijanego forda. Robiłyśmy to bez pośpiechu i z gracją. Mela ruszyła z miejsca pełnym gazem, nie dając Weronce żadnej odpowiedzi na pytanie, jak nam poszło i jaka będzie tygodniówka. - To jakaś wariatka! - wykrzyknęłam, gdy znalazłyśmy się za bramą. - One wszystkie są wariatkami. To tutaj normalne. Więcej leżą na kanapkach u swoich psychologów, niż siedzą u siebie w domu. I tak trafiła pani wspaniale! Dom wielki, ale mebli mało. Nic prawie do odkurzania. Po drodze wstąpimy do „Pablix” i pokażę, jaki proszek, jaka pasta i jaki płyn do czego służy. Zorientuje się pani po opakowaniach. Mniej roboty, jak się wie, po co należy w kolejności sięgać, a i ona będzie szczęśliwa, że nie musi uczyć najprostszych rzeczy - zawyrokowała Mela, nie dopuszczając mnie do głosu. - Pani Lobsos miała tu przed panią Greczynkę. Uczyła ją prawie przez tydzień, jak należy obsługiwać maszyny z automatycznym pojemnikiem na śmieci włącznie, ale tamta była tak niewyuczalna, że niczego nie potrafiła zapamiętać. W rezultacie popsuła nieomal wszystkie automatyczne urządzenia. Musiała ją wreszcie zwolnić, chociaż dziewczyna nie śmierdziała potem i była ładna. - A po co jej ładna sprzątaczka? - zastanawiała się głośno Weronka. - Pani Roza wciąż miała do mnie pretensje, że kręcę papiloty, że chcę ładnie wyglądać. Jak się ubrałam, podmalowałam i włożyłam klipsy, gdy miałam wolne i mogłam na parę godzin wyjść z domu, to nie mówiła do mnie inaczej, jak „ty dziwko”. - Ta jest damą i estetką! - zawyrokowała Melania. - Od razu widać to po urządzeniu domu i jej wyglądzie. Ubiera się w najdroższych magazynach. Ja się na tym znam! Czy pani zauważyła na podłodze w hallu - zwróciła się do mnie - te dwie różowe torby z błyszczącego kartonu ze złoconymi napisami? - Tak - przytaknęłam. - Pochodzą z najdroższej firmy, gdzie ceny zaczynają się od pięciuset dolarów wzwyż. Parę razy pewnie włoży na siebie to coś i wyrzuci. Jak będzie pani miała szczęście, to pani podaruje. Ale one wolą wyrzucać do śmieci. Niech pani zawsze po przyjściu rano zagląda do
66
pojemników. W kuchni i w łazience. I jeszcze jedna praktyczna rada: jak pani coś od niej dostanie, to należy długo i kilkakrotnie dziękować. Przy każdej okazji. One to lubią, a pani będzie miała z tego zysk... Na kawę do Melanii już nie pojechałyśmy. Dawno minęła godzina, o której powinnyśmy być w domu, i obie z Weronką wpadłyśmy w panikę. - Czego wy się tak boicie tej baby? - zastanawiała się głośno Melania. Nie potrafiłyśmy na to proste, konkretne pytanie odpowiedzieć. Wzruszyła ramionami i podwiozła nas pod dom. Przy drzwiach wejściowych, za okratowanym okienkiem, majaczyła twarz Franki. *** Kościół znajdował się niecałą milę od domu i Dziordzi ofiarował się nas podwieźć, jako że i on każdej niedzieli lubił być w kościele. Franka w opadających pończochach i z różańcem okręconym wokół lewej dłoni, aby prawą mieć wolną, gdyby zaistniała potrzeba walnięcia nią Dziordzia przez łeb, pozostała w domu. Wciśnięta w fotel pokryty żółtym pluszem, warowała przy swoich skarbach, obawiając się obcych ludzi, szczurów i bandytów. Ten rozłożysty fotel stał pod okratowanym oknem z dodatkową, drobniutką drucianą siatką na szybach. Miała chronić przed złodziejami i „wszelkim robactwem” - jak często podkreślała, chociaż w tej dzielnicy nie słyszało się o włamywaczach, a i o „robactwo” było trudno. W kościele siedziałyśmy z Weronką obok siebie. Dziordzi wraz z grupką mężczyzn sterczał pod ścianą tuż przy wejściu, tak jak to bywało w wiejskich kościołach. Ten był na skroś nowoczesny, przestronny, z klimatyzacją. Panował w nim „miły chłodek”. Wierni wystrojeni jak na party zajmowali swoje ulubione miejsca. Orszak „dziewic” składający się z kilkunastoletnich wyrośniętych i piersiastych dziewcząt w sukienkach, jak na tańce w dyskotece, z wieńcami świeżych kwiatów na szyi, ustawiał się na czerwonym chodniku w pobliżu wejścia. Między dziewczętami tkwiło paru chłopaków poszturchujących ukradkiem kościelne towarzyszki, dla których pojęcie dziewictwa było już zapewne od dawna
67
czymś obcym. Zabrzmiały organy, wierni podnieśli się ospale z miejsc, orszak ruszył ku ołtarzowi i księdzu czekającemu na stopniach ołtarza w bogatym, połyskującym ornacie. Weronka jęknęła w moje ucho: - Przygotuj dwa pojedyncze dolary. - Wiem - skinęłam głową. - Co to za zwyczaje, żeby dwa razy zbierać datki! - westchnęła. Starczyłby dolar. Usiłowałam skupić się, uczestniczyć godnie w nabożeństwie. Coś mi jednak w tym przeszkadzało. Szukałam przyczyny, rozglądając się po imponującym, wyszukanym wnętrzu kościoła, po ścianach krytych jasną boazerią, po kolorowych witrażach, po wiernych wymieniających między sobą ukłony, po barwnym orszaku młodzieży niosącej księdzu w darze kwiaty. Nagle doznałam olśnienia, że nie uczestniczę w mszy świętej, a w teatralnym widowisku o religijnej tematyce. Niewiele tu było ze skupienia i nastroju, jaki panuje w naszych kościołach w Polsce. Znajdowało się w nim wszystko poza przestrzenią dla Boga. Skarciłam siebie w myślach za te diabelskie podszepty i „krzywe zwierciadło” w oczach, bo przecież, żeby rozmawiać z Bogiem, można sobie w każdym miejscu stworzyć pustynię. Nawet w samym środku najruchliwszego miasta. W tej samej chwili pojawiło się czterech mężczyzn ubranych w czarne, tradycyjne garnitury. Nieśli długie kije zakończone sporymi pojemnikami z drucianej siatki. Przypominały metalowe, nietypowe podbieraki do ryb. Pomyślałam o Jeremim. Po dwu w każdej nawie stąpali zdecydowanym, sprężystym krokiem i te kije, na całą długość ławek, przesuwali przed oczami wiernych, zaczynając od ostatniego rzędu. Robili to wolno, systematycznie, aby nikogo nie pominąć, każdemu dać czas i szansę wrzucenia datku w głęboki pojemnik. Zazieleniło się w nich i zabieliło od kopert. Elegancko było dawać jałmużnę w taki właśnie sposób, zaznaczając jednocześnie tym swój status. Pojedyncze dolary wrzucali zazwyczaj tylko „wakacjusze”, goszczący chwilowo tutaj, aby w czasie wyznaczonym wizą stać się dopiero po powrocie do kraju milionerami. Wrzuciłam i ja swego miętoszonego w palcach dolara i nie mogłam powstrzymać się od grzesznej myśli, że jeszcze nie zarobiłam ani centa i pewnie już nie zarobię, a tak hojnie
68
wyrzekam się kilku tysięcy złotych, za które w Polsce mogłabym przeżyć kilka dni. - Może wyjdziemy wcześniej z kościoła? - szepnęła kusząco Weronka, idąc jakby za tokiem moich myśli. - Można by zaoszczędzić tego drugiego dolara - dodała z rozterką w głosie. - Siedźmy do końca - zadecydowałam. Nie mogłam jednak skupić się na modlitwie. Msza święta była niby taka sama jak u nas w Polsce, a przecież jakaś inna. Pierwszym z mężczyzn, który przystąpił do stołu pańskiego, był Dziordzi. Wtłoczony w bury garnitur, w czystą białą koszulę na niemytym od tygodni ciele, sunął ze śmiertelną powagą i złożonymi po dziecinnemu dłońmi. Jego nijakie w wyrazie oczy były zajęte wyłącznie lustrowaniem znajomych i nieznajomych sąsiadów. W nabożeństwie uczestniczyli wyłącznie Polacy, gdyż ta właśnie wczesna godzina była przeznaczona na mszę świętą dla nich. Pobożność Dziordzia była dla mnie zaskoczeniem. Jakoś nie pasowała do atmosfery domu i jego nikłej osobowości dobrotliwego przygłupa. Zastanawiałam się, kiedy znajduje czas na spowiedź czy chociażby modlitwę. Odkąd zamieszkałam pod dachem Franki, od szarego świtu do późnego wieczora pracował. Po przyjeździe do domu, po byle jak spożytym posiłku w kuchni, rzucał się w ubraniu na łóżko i natychmiast odpływał w sen. Nawet w niedzielę spał na siedząco przed telewizorem. Postanowiłam przy okazji zapytać go o te religijne ciągoty. Po nabożeństwie, w szeroko otwartych drzwiach stał ksiądz, szczerząc w uśmiechu zęby do swoich wiernych. Podawał każdemu z osobna rękę, coś zagadał, o coś zapytał wciąż z tym samym radosnym, przyklejonym na stałe, uśmiechem. Otrzymywał od każdego i radosną odpowiedź, i taki sam wyszczerzony uśmiech. Dziordzi czekał na nas z dużą cierpliwością przy „traku” w palącym słońcu. Wskoczyłyśmy do dusznego, rozgrzanego wnętrza, sadowiąc się za plecami Dziordzia na ceratowych, zakurzonych siedzeniach. Mógł teraz wreszcie swobodnie ulżyć sobie, psując głośno i niejednokrotnie powietrze. - Dziordzi! - krzyknęła Weronka, udając, że nic nie słyszy i nie czuje. - Namów jakoś Frankę, żeby chciała pojechać gdzieś z nami na
69
spacer, coś nam z tej Florydy pokazać. Tyle czasu tu jestem i jeszcze nie widziałam z bliska oceanu, nóg w wodzie nie zamoczyłam - skarżyła się przymilnie. - Ta baba dupy z domu nie ruszy! - zawyrokował. - Ale ja was zawiozę teraz na plażę. - Nie powiemy o tym France! - obiecała Weronka. Twarz jej pojaśniała, oczy nabrały blasku i pewnie już nawet zapomniała o tych dwu dolarach, z którymi tak trudno było się rozstać, gdyż zazwyczaj przeliczała, ile mogłaby za to kupić gumy do żucia dla najmłodszego chłopca. Miał osiem lat i z całej rodziny on najczęściej do niej pisał listy na kratkowanym papierze z opatrzonym krzyżykiem miejscem, które pocałował. Dwunastoletnie bliźniaczki prosiły zazwyczaj o kolorowe rajstopy. - Okay! - padła odpowiedź pięknym barytonem i już więcej się do nas nie odezwał. Weronka kręciła się na tłustych pośladkach, skarżąc się półgłosem, że z tego upału uda się jej pocą i ocierają do krwi, jednocześnie chciwie patrząc zza szerokich pleców Dziordzia na umykającą autostradę wysadzaną palmami. Między szarymi, jak z betonu, masywnymi pniami wybłyskiwały migocące srebrzyście wody oceanu. Przemykały nimi kolorowe żagle desek surfingowych, a po błękicie nieba, za małym turystycznym samolotem, ciągnął się gigantyczny transparent ozdobiony balonikami reklamujący koniaki. - Dziordzi! - dotknęłam jego pleców. - Czy ty każdej niedzieli przystępujesz do komunii? - zagadnęłam nieśmiało, bo były to jednak jego bardzo osobiste sprawy. - Siur! - odpowiedział beztrosko. - Ksiądz to kurwiok, ale trzeba to robić dla oka. Zamilkłam. Weronka także nie skomentowała lakonicznej odpowiedzi zajęta własnymi odczuciami, - Jak nam się trafia dzisiaj posiedzieć chwilę na plaży w Palm Beach, to nie ma nikogo, kto by nam zdjęcia pstryknął - denerwowała się. - Jak wrócę do Polski, nikt nie uwierzy, gdy będę się chwaliła, jakie tu miałam życie. Napisałam do koleżanek, że siedzę u znajomków, co to mają willę z basenem, jacht i codziennie kąpię się w oceanie, jem banany i marcepanowe czekoladki. Dlatego, gdzie tylko mogę, to się fotografuję. Kiedyś, wychodząc z psami pani Rozy, zabrałam do torby
70
dwie sukienki, żeby się przebrać do zdjęć. Poprosiłam na migi jakąś facetkę, żeby mi zrobiła zdjęcie przy najładniejszym samochodzie, jaki stał na ulicy pod palmą. Później na parkingu przykucnęłam za wozem i przebrałam się w drugą sukienkę w kolorowe kwiaty i czekałam na okazję. Podjechała jakaś babka, wysiadła z wozu, to ja do niej i też porozumiałam się na migi. Wręczyłam jej aparat, wzięłam oba pudle na ręce i zasiadłam w jej wozie, śmiejąc się od ucha do ucha, jak to robią wszystkie Amerykanki. Zajęło to wszystko nie więcej jak trzy minuty, a pamiątka na całe życie - stwierdziła z filozoficzną powagą. Tyle mego za moją tu ciężką harówkę. Niech chociaż sąsiadki zazdroszczą, bo żadnej się nie przyznam, że psom tyłki podcierałam monologowała, rozglądając się ciekawie za umykającymi obrazami. Dziordzi ustawił wóz na gigantycznym parkingu, wyciągnął składany stołeczek i zasiadł na nim w pełnym słońcu w cylindrze z kolorowego papieru, opierając się plecami o rozgrzaną maskę swego zdezelowanego „traka”. A cylinder z malinowego błyszczącego papieru w złote paski był pozostałością po ubiegłorocznym balu sylwestrowym. - Tyle wody, tyle wody! - nie mogła się nacieszyć Weronka, powtarzając w kółko te dwa zdania. Z bulwaru zeszłyśmy prosto w gorący piach ubitej ogromnym walcem plaży zaśmieconej puszkami po piwie. Słońce przypiekało mocno. Nieliczne grupki młodzieży gnieździły się na kolorowych ręcznikach, popijając chłodzące napoje z kartonowych pojemników. Mało kto się kąpał. Dla tubylców był to środek zimy i w wodzie baraszkowali jedynie turyści i „wakacjuszki” różnej narodowości, mające wolny dzień od codziennej ogłupiającej pracy. Być może nawet w tych luksusowych hotelach w tle, a może w rezydencjach wtopionych w zieloną, nieruchomą ścianę palm i ozdobnych krzewów. Jugosłowianki, Polki, Greczynki, Czeszki można było łatwo rozpoznać po kostiumach kąpielowych, po tuszy, po kamiennym jakby nieobecnym wyrazie twarzy. Siedziały zazwyczaj w pojedynkę. Samotne i obojętne na to, co się wokół nich dzieje. Nie popijały piwa, nie biegały po wilgotnym piachu zlizywanym przez podpływające fale, które wyrzucały zielonkawe wodorosty. Przypominały gałązki naszej jemioły. Nie
71
zbierały nawet muszli. Jedynie taplały stopy w wodzie albo odpoczywały na rozłożonych ręcznikach, obracając się leniwie z boku na bok, jak znużone, osowiałe zwierzęta. Zapatrzone w daleki, zamglony horyzont żuły wyciągnięte z plastikowych reklamówek kanapki typowe dla obywateli z demoludów. - Ta blondynka to chyba Polka? - wskazała rozkudloną głową Weronka na dziewczynę w jednoczęściowym kostiumie kąpielowym. Siedziała na ręczniku w różowe kwiaty z podciągniętymi pod brodę kolanami. - Po czym sądzisz? - zaciekawiłam się. - A bo obok leży kiecka „w łączkę”, jakie sprzedawano w naszym Domu Towarowym w Gołdapi. Co druga babka nosiła taką na sobie. No i ma całą torbę jedzenia. Pewnie uskładała przez tydzień różności, żeby raz się do syta i w spokoju najeść. Ja to znam! - westchnęła. - U pani Rozy, to jak tylko usiadłam, żeby coś zjeść albo wypić, to zaraz wynajdywała dziesiątki rzeczy, które trzeba było natychmiast zrobić. Człowiek połykał ten swój głodny lancz w trzy minuty, bo stała ci nad głową i patrzyła, czy nie wzięłaś jednego kawałka chleba więcej, a ty wiesz, Irmuniu, co to za wata to ichnie pieczywo. Lampucera przeklęta! - dodała mściwie. Woda była ciepła, ubity twardo piach nadbrzeża nie zapadał się pod naszymi stopami. Cicho napływające fale sięgały nam do kolan, aby w tej samej chwili cofnąć się gwałtownie i z mlaśnięciem rozpłynąć w białej pianie. Podciągnęłyśmy spódnice wyżej. Weronka miała różowe majtki w białe myszki związane ogonami w kształt serca. - Łażę po oceanie, jak po naszej rzece w Gołdapi! - cieszyła się po dziecinnemu. - I kto mi uwierzy, jak nie będę miała fotografii do pokazania, że w grudniu tuż przed samym Bożym Narodzeniem moczę nogi w oceanie!? - Na jej zaróżowionej twarzy pojawił się wyraz wielkiego zatroskania. - Co ja powiem dzieciakom, jak wrócę? One wierzą tylko w to, co na fotografii, i to koniecznie kolorowej. Biedne te moje dzieci! - zaskamlała nagle i łzy zakręciły się w jej jasnych, dużych oczach. Pociągnęła głośno nosem. - Czy one kiedyś zobaczą ocean i palmy? - Musimy wracać! - zdecydowałam. - Franka da nam taką szkołę,
72
że się nie pozbieramy, gdy się zorientuje, że ten pobyt w kościele trwał zbyt długo. - Wredna zaraza! - stwierdziła Weronka i obie puściłyśmy się biegiem do czekającego na nas Dziordzia. Przez chwilę jeszcze stałyśmy na skraju bulwaru w jaskrawym słońcu, zapatrzone w białe fasady luksusowych hoteli po drugiej stronie ulicy na wzgórzu. Ścigałyśmy wzrokiem cicho sunące wozy różnych marek i barwy. Patrzyłyśmy na ekscentrycznie ubranych starych ludzi i pięknie rozebrane, opalone na brąz dziewczyny, chcąc jeszcze chociaż przez moment istnieć w tym obcym dla nas, ale pociągającym nowością krajobrazie podarowanym na czas zbyt krótki, żeby mu się dokładnie przyjrzeć i w nim rozsmakować. Z upływem lat będziemy zapewne wspominały to wszystko z odrobiną żalu i tęsknoty, bo będzie to już inny, wyidealizowany i odrealniony obraz, który widziany dziś wygląda tak, jakby za moment miano w nim kręcić następny odcinek Policjantów z Miami. Leciały te odcinki w naszej telewizji tuż przed moim tu przylotem. Widziałam je w czarno-białej wersji. Tutaj rzeczywistość oglądam w technikolorze. Jaskrawym i nieco kiczowatym, ale prawdziwym. - Czego ta zaraza nie pozwoli nam nigdzie wychodzić z domu? zastanawiała się głośno Weronka. - Sama tego nie potrafię zrozumieć... - zamyśliłam się. - Może obawia się, że zwiejemy i nie będzie miała bezpłatnych niewolnic? Dziordzi siedział w tej samej pozycji i z tym samym tępym zamyśleniem na kwadratowej, Frankensteinowskiej twarzy przyozdobionej błazeńskim cylindrem. Na nasz widok podniósł się bez słowa i zniknął w rozgrzanej jak piec szoferce. Zajęłyśmy miejsca na siedzeniach gubiących sprężyny. - Znów sobie tyłek odparzę na tej przeklętej dermie czy też ceracie! - skarżyła się płaczliwie Weronka. - Nigdzie tu nie sprzedają majtek z długimi nogawkami - westchnęła. - Mnie to cały tłuszcz idzie w uda narzekała, moszcząc się na zakurzonym siedzisku. - Zasłużyłeś, Dziordzi, na placki ziemniaczane! - uśmiechnęłam się do pleców Frankensteina. - Usmażymy ci na kolację cały tuzin albo i więcej. - Okay! - zgodził się beznamiętnie.
73
- Ta wiedźma to cię niedługo zamieni w mortadelę, jak tak będzie cię wciąż nią karmiła - wtrąciła Weronka. - Mnie się już od samego patrzenia robi niedobrze, gdy cię karmi najgorszymi ochłapami. Zbuntuj się wreszcie, Dziordzi! Oddajesz jej każdego tygodnia po osiemset dolarów, a jesz gorzej od psa. Moje pudle u pani Rozy jadły cielęcą wątróbkę i ciastka. Daj France raz porządnie w mordę! - zachęcała, wkładając w słowa całe swoje serce przepełnione dobrocią dla uciśnionych. - O, o!... - wykrzyknął radośnie Dziordzi, psując głośno powietrze. Spojrzałyśmy na siebie, wybuchając niepohamowanym śmiechem, chociaż nie było nam wesoło. Im byłyśmy bliżej domu, tym większy ogarniał nas lęk przed Franką. - Co jej powiemy? - zastanawiała się głośno Weronka. - Zaraz wsiądzie na nas jak pies na sukę! - denerwowała się.- Już mnie kręci w dołku i zaraz dostanę sraczki. U mnie wszystkie nerwy siedzą w tyłku, a u ciebie gdzie? - zainteresowała się, patrząc na mnie z ciekawością. Uśmiechnęłam się do niej, szukając gorączkowo w myśli jakiegoś prawdopodobnie brzmiącego kłamstwa, żeby nim udobruchać Frankę. - Powiedz, Dziordzi, w domu, że skręciłeś omyłkowo w Federal Road i musiałeś kilka mil nadrobić, zawracając na właściwą drogę radziłam po namyśle. Dziordzi miał słabą orientację i jeśli go Franka nie pilotowała, to zazwyczaj błądził. A robiła to jak wytrawny kierowca, chociaż nigdy w życiu nie siedziała za kierownicą. - Irma ma rację! - krzyknęła Weronka. - Franka przecież wie, że ty idiota i nie zawsze wiesz, gdzie jedziesz! - tłumaczyła Dziordziowi, który z powagą przytakiwał wielką głową i chrząkał dostojnie. Przez moment wydało mi się, że śnię surrealistyczny koszmar. Wnętrze śmierdzącego spalinami „traka” bez klimatyzacji, z upiorem za kierownicą, przypominało pędzącą na kołach trumnę z uchylonym wiekiem. Przez tę szparę, którą były brudne szyby, umykały palmy, rezydencje, żagle desek surfingowych niby barwne motyle, bezkres nieba bezchmurnego, a wszystko to napierające do przodu i w
74
przyspieszonym tempie, niby na taśmie filmowej. Widoki trochę nierealne w rozedrganym gorącym powietrzu, a po trosze jak groteskowy film o wielkim świecie. - Tyle tu bogaczy, tyle rezydencji, tyle samochodów! - wyliczała w skupieniu Weronka, śledząc przez zakurzone szyby uciekające do tyłu obrazy. - A moje biedne dzieci siedzą w tej zapowietrzonej Gołdapi tylko z ojcem! Wrócę, to znów zacznie narzekać, że mam dupę jak szaflik, a on lubi tylko chude - użalała się półgłosem. - Powiedz, czy ci wszyscy mieszkający tu ludzie są tak szczęśliwi, jak bogaci? - patrzyła na mnie, czekając odpowiedzi. - Skąd to mogę wiedzieć? - żachnęłam się. - Ja bym się tu chyba nigdy nie czuła szczęśliwa - dodałam po chwili namysłu. - Wydaje mi się, że tkwię w pustce, że wszystko jest nieprawdziwe i obce. Pewnie, że dobrze jest przyjechać tu na króciutko z dużą ilością pieniędzy i syta wrażeń wracać do siebie, do normalnego co dziennego życia. Ale ci, którzy tu żyją, są na swój sposób z niego zadowoleni. Jest to przecież ich świat, tak jak naszym jest życie, z którego się na krótko wyrwałyśmy w obce dla nas środowisko. Ludzi bardzo starych i bardzo bogatych. A ci chwytają się kurczowo tych resztek życia. Robią wszystko, by je przedłużyć, nie myśleć o tym, że kiedyś muszą pozostawić zbierane latami bogactwo i nawet nie mogą za nie kupić ani zdrowia, ani życia. Dla nich to z pewnością dramat. Trudno jest umierać bogaczowi... I to nie tylko w przenośni westchnęłam, przypominając sobie, czego dowiedziałam się w Nowym Jorku od Ziuty, która pracowała jako pielęgniarka w najbardziej ekskluzywnym, prywatnym szpitalu dla bogaczy. Tam dzień kosztował zawrotną sumę i cały personel starał się ze wszystkich sił, aby przedłużyć agonię chorego, chociaż o te dwadzieścia cztery godziny. Zdarzało się, że konającego na raka wleczono pod lodowaty prysznic, żeby jeszcze troszeczkę pożył bez względu na to, jakie będzie musiał jeszcze znieść tortury, aby wzbogacić kasę szpitala. Ale o tym już Weronce nie powiedziałam. - Tyle tu bogactwa, tyle bogactwa... - powtarzała jak w ekstazie. Odniosłam wrażenie, że nic z tego, o czym mówię, nie dotarło do niej, że myśli o czymś zupełnie innym. - A jak się człowiek dostanie
75
do pracy do takich bogaczy, to cię głodzą, robotą zamęczą, każdego centa chcą na tobie zaoszczędzić. I co im z tego bogactwa przyjdzie? I tak robaki ich zjedzą... - dodała w rozmarzeniu, jakby świadomość tego dała jej chwilę radości. - U pani Rozy to lodówka była zawsze pusta, a jak spytałam dlaczego, to mówiła: „dodawać sobie ciała to zwiększać liczbę robaków”, ale sama brzuch miała tłusty... I chyba są szczęśliwi. Na kogo nie spojrzysz, to wszyscy są uśmiechnięci... - dodała w zamyśleniu. - U nas to każdy ponury albo pijany, i to już od samego rana. - Ach, to taki umowny styl bycia - odpowiedziałam. - Wszyscy udają, że są ludźmi sukcesu, że są szczęśliwi, zadowoleni, a sztuczny uśmiech nic nie kosztuje, ale też i nic nie znaczy. Podejrzewam, że i we śnie uśmiechają się z przyzwyczajenia. Tylko mniej efektownie. Wyjęte na noc szczęki zmieniają go w zgorzkniały grymas i może tylko w mroku sypialni są naprawdę sobą? - Oni mają tak zrobione szczęki, że nie muszą ich na noc wyjmować do szklanki - zauważyła Weronka. - Kosztuje to majątek, ale mogą sobie na to pozwolić. Mojej teściowej to już się zęby psują i tylko patrzeć, jak trzeba będzie protezy robić. - Uciekła myślami do domu w Gołdapi, zapomniała na moment, że znajduje się na słonecznej, bogatej Florydzie - raju ludzi starych. Franka w odświętnej czarnej sukience w żółte kwiaty i obwieszona złotem przywitała nas radosną nowiną, że jest dla jednej z nas bardzo dobra, lekka i wspaniale płatna praca. Popatrzyła wymownie w moją stronę. Przed chwilą miała telefon w tej sprawie od znajomej z Lake Worth i właśnie przygotowała się już na tę wizytę w bardzo dobrej, zamożnej dzielnicy. Mamy więc szybko zjeść obiad i zaraz tam jedziemy. Weronka spojrzała błagalnie w moją stronę i już wiedziałam, jak bardzo chciałaby tę pracę otrzymać. Długi za nieukończony dom wisiały nad nią nieustannie, tak jak i marzenie męża o samochodzie. No i jeszcze sprawa leczenia zębów, protezy, ubrań dla dzieci, dywanów do nowego domu. - Jakiego rodzaju praca? - zapytałam ostrożnie Frankę. Utkwiła w
76
nas świdrujące oczka, jakby chciała zajrzeć w głąb naszych mózgów i odczytać myśli. Złośliwy uśmieszek osiadł na jej wydętych wargach. - Sto osiemdziesiąt dolarów tygodniowo za opiekę nad starszym panem. - Chorym czy zdrowym? - zapytałam przytomnie, bo Weronka drżała z emocji, wpatrując się we mnie wilgotnym od łez wzrokiem, jakby już błagała o moją rezygnację z tej opieki, bo wciąż nie wierzyła w tę moją przyszłą pracę u pani Lobsos. - Zobaczycie na miejscu. Dziordzi nas zawiezie. - Okay! - zgodził się z radością, gdyż żył pełnią życia jedynie wtedy, gdy siedział za kierownicą tej swojej rozklekotanej trumny. Zaproponowałam, że zajmę się obiadem. Należało tylko podgrzać bigos i odsmażyć ziemniaki z poprzedniego dnia. - Ale prędko, bo to kawał drogi i trzeba jak najszybciej wyjechać. Dziordzi sięgnął do lodówki po piwo. Franka rozsiadła się w fotelu, przypominając, żebym uprażyła jej jabłko z bananem, bo coś ją gniecie po wczorajszych pyzach z wieprzowiną. - Znów jadłaś nie to, co ci dietetycznego ugotowałam - westchnęłam mimo woli. - Niedługo to jarzyny mi z tyłka wyrosną po tych twoich dietkach skwitowała. Przeniosłyśmy się z Weronką do kuchni. - Weźmiesz tę robotę, jak się w tamtej rezydencji rozmyślą? - spytała szeptem, nakładając z olbrzymiego gara bigos na patelnię. Było w nim więcej mięsa i tłuszczu niż kapusty. - Nie. Chyba nie... - zawahałam się niezdecydowanie, bo bardzo chciałam, aby mi się chociaż podróż zwróciła. - Weź... - powiedziała bez większego przekonania Weronka. - Tobie też pieniądze potrzebne. - Co tam szepczecie? - zainteresowała się Franka. Była czujna jak podwórzowy pies trzymany o głodzie na łańcuchu, a słuch miała wyostrzony i podejrzliwość człowieka chorego. Kuchnię od pokoju odgradzało coś w rodzaju barowego bufetu
77
obitego brązową, pikowaną w kwadraty skórą. Nim zdążyłam cośkolwiek powiedzieć, rozległ się ptasi świergot sygnału telefonicznego. Nastawiłyśmy z Weronką uszy, gdyż obie wciąż wyczekiwałyśmy na jakiś znak życia od znajomych. Jak się później okazało, telefonowano do nas, ale Franka za każdym razem informowała, że nie ma nas w domu, a kiedyś nawet oznajmiła mojej znajomej z Nowego Jorku, która wielokrotnie usiłowała się ze mną skontaktować, że „obie dziewczynki są zajęte i żeby się odpierdoliła z tym ciągłym dzwonieniem”. Słyszałyśmy teraz, jak mizdrzącym się do słuchawki głosem wydaje z siebie uradowane okrzyki i pomruki sformułowane w rodzaju: „cipy się niecierpliwią” i „gość w dom, Bóg w dom”. Po chwili oznajmiła nam rozradowanym głosem, że Zebek z żoną i przyjacielem profesorem przyjadą około południa w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia. Franka promieniała. Pierwszy raz udało jej się ściągnąć Zebka do swego domu, i to z Konsuelą, którą znienawidziła już za samo jej imię, co wynikało z poprzednich opowieści na jej temat. Objawiała się w nich jako potwór, zazdrośnica i rozpustna sknera znęcająca się z upodobaniem nad „biednym Zebkiem”, który też nie jest lepszy od niej, ale jednak nie zasługuje na to, aby go głodzić, bo to on zawsze zarabiał, a ona udawała „paniusię” w Klubie. Nie znałam osobiście Konsueli, ale wiedziałam o niej wszystko to, co tylko mogła wymyślić Franka. - A ten facet, co z nimi przyjedzie, to żonaty? - zainteresowała się Weronka. Była ciekawa ludzi i życia. - U każdej ręki ma sześć palców! Która by takiego chciała na stałe?! - stwierdziła z radosną satysfakcją Franka. - Niektóre przez te palce lecą na niego, ale tylko do łóżka - uzupełniła z wieloznacznym uśmieszkiem i z godnością zasiadła do stołu. Weronka wniosła talerze z bigosem i odsmażonymi na rumiano ziemniakami, a ja dietetyczne danie dla Franki. Sięgnęła jednak po kapustę. Dziordzi przyniósł z lodówki butelkę z resztą szampana, który według słów Franki „pasował do wszystkiego”. ***
78
Stopy w białych pantoflach na wysokich obcasach tupały niecierpliwie o podłogę „traka”. W powietrzu fruwały „kurwy” w różnej tonacji, ale Dziordzi kierowany przez Frankę dojechał bezbłędnie do podanej przez nią miejscowości. Trochę gorzej działo mu się przy odnalezieniu parku, gdzie rozpościerała się dzielnica wybrańców losu. Prowadziła do niej automatycznie zamykana brama. Za jej ażurem widniał duży, przeszklony pawilon z pełnym wyposażeniem komputerowym, telefonicznym i strażnikiem. Przypominało to trochę wjazd do amerykańskich baz wojskowych, jakie ogląda się czasem na filmach. Po wielu okrążeniach różnych ulic i skrzyżowań, przy nieustannym wrzasku Franki, Dziordzi podjechał wreszcie szarym od kurzu i poobijanym „trakiem” pod zamknięty szlaban. Przez uchyloną szybę podał drugiemu strażnikowi stojącemu na zewnątrz kartkę z adresem, telefonem i nazwiskiem osoby, do której jechaliśmy. Mimo to, strażnik w białej, rozpiętej koszuli i czarnych spodniach, przypominający z wyglądu mikrego, starego Żyda z etykiet przedwojennych nalewek, zapytał grzecznie o nazwisko właścicielki i w jakim celu do niej jedziemy. Jego angielski akcent potwierdzał moje podejrzenia. - Otwieraj, łobuzie! - wrzasnęła nieoczekiwanie po polsku Franka. My do pani Balnavale - dodała ugodowo w łamanym języku angielskim. - Ona czekać na nas. Strażnik porządku z pękiem kluczy u pasa i z błyszczącą ogromną klamrą będącą w dużej dysproporcji z jego drobniutką posturą, obrzucił nas przez okulary podejrzliwym wzrokiem i bez słowa zawrócił do pawilonu. Przez rozsuniętą szybę widzieliśmy, jak nakręca numer telefonu i z kimś rozmawia, przytakując głową. Po chwili, z wyraźną niechęcią i obrzydzeniem zerknął na nasz „trak” i zaczął grzecznie tłumaczyć, jakimi alejkami mamy dojechać do „kondominium” oznaczonego numerem dziesięć przy Pampas Road, w pobliżu basenu kąpielowego, obok którego powinniśmy przejechać i zaraz skręcić w lewo i jeszcze raz w prawo przy kanale tuż za klubową kawiarenką. Wywiązała się między nami po polsku dyskusja, kto co z informacji strażnika zdołał zapamiętać i zrozumieć. Franka tylko tyle, że gdzieś tam trzeba skręcić w lewo, a ja tyle, że trzeba przejechać obok basenu kąpielowego, a Dziordzi uzupełnił skrętem w prawo przy klubowej kawiarence nad
79
kanałem. Weronka nie zrozumiała z tej rozmowy nic, ale uśmiechała się do strażnika promiennie i czule, bo z natury była przyjaźnie usposobiona do wszystkich ludzi bez względu na narodowość i kolor skóry. Wyglądało na to, że chętnie by z nim pogadała. Znała jednak tylko trzy słowa angielskie. - Otwieraj wreszcie, gudłaju! - wrzasnęła Franka zniecierpliwiona długim tłumaczeniem strażnika, wychylając czarny łeb z otwartego okienka „traka”. - Co się tak gapisz na „karę”, jakby była kradziona! darła się dalej po polsku z pewną siebie miną. - Dla ciebie ja nie gudłaj, tylko obywatel amerykański! - zaperzył się strażnik w polskim języku i uszy mu poczerwieniały. - To pan Polak? - ucieszyła się Weronka i mało brakowało, żeby rzuciła się staremu na szyję. Ograniczyła się jednak tylko do posłania mu ręką całusa i konspiracyjnego mrugnięcia okiem. Franka z oczami w słup zmartwiała na moment. Po czym błyskawicznie zdzieliła pięścią Dziordzia w plecy i kazała mu prędko ruszać. Stary Żyd stał długą chwilę przy podniesionym szlabanie i patrzył za nami, kiwając z politowaniem głową. - Co ty, Franka, wyskoczyłaś z tym gudłajem!? Tak nie można! obruszyła się Weronka z wypiekami na twarzy. - Siur! - poparł ją nieoczekiwanie Dziordzi - Siarap! Zamknij mordę, skurwysynu, i jedź, gdzie trzeba! Nikt z nas jednak nie wiedział dokładnie, gdzie i jakimi alejkami dalej jechać przez rozległy park, aby trafić do jednego z licznych, zacienionych starymi drzewami prywatnych „dominiów” z tarasami i schodami na zewnątrz i bliźniaczo do siebie podobnych. Ten dziesiąty, poszukiwany numer odnaleźliśmy po blisko godzinie krążenia w kółko przy akompaniamencie pokrzykiwań Franki. Okazało się wkrótce, że przejeżdżaliśmy obok niego dziesiątki razy. Wiedziała o tym jedynie Weronka. Spragniona jakiejkolwiek rozrywki, bawiła się świetnie przedłużającą się jazdą między przepięknymi kompozycjami drzew i krzewów, a także ogromnych, barwnych klombów ułożonych z egzotycznych roślin i kwiatów. Ale o tym dowiedziałam się od niej w nocy, gdy głowa przy głowie, na wspólnym łożu, zwierzałyśmy sobie szeptem wrażenia z minionego dnia, nie mogąc pozbyć się uczucia, że za drzwiami
80
czai się Franka i podsłuchuje, o czym rozmawiamy. Staliśmy przez chwilę zbici w gromadkę pod drzwiami z przymocowaną do framugi mezuzą w drewnianym futerale. - Co tu takiego wisi? - zainteresowała się Weronka. Nic nie uszło jej uwagi. Była żądna wiedzy i ciekawska niczym dziecko poznające świat. - Takie coś przybijają na drzwiach tylko Żydzi - wyjaśniła autorytatywnym tonem Franka, sprawdzając nerwowo, czy ma wszystkie pierścionki na palcach, a na szyi gruby, złoty łańcuch. - Ale po co to wisi i co jest tam w środku? - dopytywała się, przesuwając palcem po ciemnym drewienku. - Zerwij i zobacz! - zarechotała. - To ichni jakiś zabobon. - Nie rusz! - odezwałam się. - W środku znajduje się zwitek pergaminu z tekstem Pisma. Ma to charakter talizmanu, nazywa się mezuza. - Skąd ty to wiesz? - zaperzyła się Franka. - Może ty Żydówka? patrzyła na mnie podejrzliwie. - Z książki Singera - wyjaśniłam spokojnie, usiłując przypomnieć sobie jej tytuł. - Paniusia zasrana! Tylko książki w głowie, a nie uczciwa praca. Dziordzi usiłował spać na stojąco i o mało nie zwalił się na Frankę przyciskającą energicznie dzwonek. Zaświergotał tak, jak stadko wesolutkich ptaszków. Otworzyła nam bardzo wysoka, koścista kobieta w różowej, przykrótkiej sukience. Jej chropawy polski język pachniał przedwojenną zapadłą wiochą. Uśmiechnęła się szeroko do Franki, a nas obrzuciła uważnym, taksującym spojrzeniem i zaprosiła grzecznie do środka. Pokój wydawał mi się ogromny. Wrażenie to potęgowała, zamiast zwykłej ściany, jednolita lustrzana tafla. Stał pod nią długi stół i kilka wygodnych krzesełek. Obsiadłyśmy go natychmiast, jak mszyce prymulkę, zerkając na srebrną tacę z kryształowymi szklankami. Pani domu, która według wcześniejszej informacji Franki była wziętym adwokatem, wyciągnęła z lodówki wielką butlę soku z ciemnych winogron i talerz z ciastem przypominającym keks. Poczułam nagle pragnienie. Weronka oblizała mimo woli wargi, uśmiechając się ufnie, i
81
już brała wzrokiem ten dom w posiadanie. Dziordzi bez słowa powędrował do stojącej w pobliżu sofy obitej różowym welurem i władował się na nią z butami. Prawie natychmiast zaczął chrapać. W głębi pokoju, po lewej stronie, w pobliżu okna ocienionego gęstą muślinową firanką, odsunięte daleko od ściany malinowego koloru, stało białe, długie niczym operacyjny stół, szpitalne łóżko na wysokich nogach. Zza szerokich pleców i rozłożystego zadu Murzynki w białym połyskliwym kitlu, nie mogłam dostrzec jego zawartości. Dochodził jedynie stamtąd monotonny, na jednej nutce, ni to pisk, ni to skowyt. Trwał nieprzerwanie. Stanowił zapewne codzienną melodię tego domu, na którą nikt już nie reagował. Ciarki grozy przebiegły mi po plecach i wiedziałam już, że żadna z nas nie weźmie tej pracy. W niewielkiej perspektywie pokoju, na białej komódce, obok porcelanowego koszyczka pełnego sztucznych, różowych kwiatków z jedwabiu, stało kilka gabinetowych fotografii w prostych ramkach ze starego srebra. Spoglądał z nich w różnych ujęciach przystojny mężczyzna w średnim wieku, o urodzie Włocha i ognistych, trochę wyłupiastych oczach. Zmysłowe, pełne wargi rozciągnięte lekkim, wiele obiecującym uśmiechem, ukazywały mocne zdrowe zęby. Sprawiał wrażenie okazowego samca z niemożnością dochowania wierności żonie, chociaż na fotografii wyglądała nie mniej atrakcyjnie od niego. Dziś już niewiele przypominała urodą tamtą pulchną, jasnowłosą dziewczynę z ciemnym pieprzykiem nad górną, lekko spłaszczoną wargą. Z latami przerodził się w brzydką brodawkę. - To moja monsz - objaśniła, podchwyciwszy moje spojrzenie biegnące uparcie ku fotografiom. - Już tera nie przypomina tamta chłopa... - szukała z namysłem w pamięci odpowiednich słów, nalewając chłodzący napój do szerokich szklanek. - Niech jedzą i piją na zdrowie... - zachęcała z przyjaznym uśmiechem - A mąż pani na co choruje? - zainteresowała się Weronka, zerkając niecierpliwie w stronę łóżka, przy którym wciąż jeszcze krzątała się Murzynka, zasłaniając całą sobą to, co Weronka chciała jak najszybciej zobaczyć. Z nieskładnie wiązanych słów dowiedziałyśmy się, że przed paru laty miał wylew do mózgu. Jest sparaliżowany, nie mówi, nie
82
porusza się. Trzeba go karmić, wysadzać i przynajmniej raz w nocy zajrzeć do niego, czy się nie zmoczył. - Jak szpi, nie daje głosa - zapewniała wciąż z tym samym, nic niewyrażającym uśmiechem. Wpatrywałam się uparcie w fotografię, z trudem przełykając aromatyczny, lekko musujący napój z winogron. Weronka pulchnymi paluszkami sięgnęła po kawałek ciasta z bakaliami. Z wdziękiem nadgryzła go białymi ząbkami. W tym samym momencie Murzynka odeszła od łóżka z kłębkiem wilgotnych pieluch, znikając za drzwiami łazienki. Weronka zakrztusiła się i z oczami w słup wpatrywała się w to coś, co kiedyś było mężczyzną z fotografii. Ogromne, zwaliste cielsko odziane w białe obcisłe kalesonki do kolan i podkoszulek z krótkimi rękawami. Różowe, gęsto owłosione ręce leżały na specjalnych podstawkach czymś tam białym posmarowane, a także lekko rozstawione nogi, aby uchronić je od dalszych odleżyn. Wielka, łysa głowa, odchylona lekko do tyłu na wałku, miała przymknięte oczy, ale za to szeroko otwarte bezzębne usta. Sterczał z nich ku górze wąski i sztywny język nienaturalnie czerwony. Z tej wielkiej, równie czerwonej jamy wydobywał się nieustanny pisk przechodzący w charczenie. Poczułam, że robi mi się niedobrze. Przyplątały się także te moje dodatkowe skurcze serca i nagle poczułam, że się za chwilę rozpłaczę albo zacznę krzyczeć w proteście nie wiadomo do kogo. Weronka poderwała się z krzesła, podbiegła do łóżka i pochyliła się macierzyńskim gestem nad kwilącym monotonnie starcem, dotykając pieszczotliwie łysego czerepu, różowego jak pupka niemowlęcia. Jej pulchne, brzoskwiniowej barwy piersi wypływające ze zbyt obszernego dekoltu zawisły tuż nad przymrużonymi oczami chorego. Pisk podskoczył o kilka tonów wyżej. - Głodny! - zawyrokowała pani domu, zerkając na zegareczek połyskujący brylancikami. - Chce futrować przez cały dzień, jakby w nim dna nie było, ale trzeba go na dajt trzymać... Weronka obróciła twarz w naszą stronę. Oczy miała pełne łez, pociągała nosem. - Ile? - spytała łamiącym się głosem. - Co, ile? - zdumiała się właścicielka paralityka.
83
- No, ile? - niecierpliwiła się Weronka, ścierając kawałkiem gazy cieknącą ślinę z ust chorego. - Jest siedemdziesiąt i trzy lata stary - padła po namyśle odpowiedź. - Pytam, ile tygodniowo? - załkała Weronka i nieśmiało spojrzała w moją stronę. Wiedziałam, co to oznacza. Poruszyłam przecząco głową, dotykając dłonią serca. - Sto i pięćdziesiąt... - padło po chwili wahania. - Sto osiemdziesiąt i biorę! - wykrzyknęła przez łzy Weronka, głaszcząc jajowaty, różowy czerep z czułością. - Sto i sześćdziesiąt! - rzuciła kategorycznym tonem pani Balnavale. Poczułam, że jest to cena ostateczna. Weronka w milczeniu wpatrywała się w chorego, jakby staczała walkę z samą sobą. Po policzku spływała jej łza, połyskując w słońcu przedzierającym się przez muślin firanki. - Bierz, głupia! - wtrąciła rubasznie Franka. - Będzie ci dobrze u pani! Oddzielny pokój z telewizorem, łazienka, pełne utrzymanie, roboty niewiele... Dziordzi chrapał, poświstując przez nos, chory wył na wysokiej nutce, Franka mizdrzyła się do pani Balnavale, zachwalając Weronkę jako silną, czystą i robotną dziewczynę. Zupełnie jak przed stu laty na targu niewolników. Tylko że przez ten czas niewolnicy zmienili barwę na nieco jaśniejszą. Ustalono warunki i datę rozpoczęcia pracy. Stanęło wreszcie na tym, że opiekunka kończy swój tutaj trzymiesięczny pobyt ostatniego grudnia, a Franka przywiezie Weronkę w sam Nowy Rok możliwie jak najwcześniej. Udało się jej wytargować jeszcze dla Weronki co drugą niedzielę wolną. - Żeby tylko do tego czasu nie umarł - odezwała się na końcu Weronka. Wielka troska zabrzmiała w zmienionym od płaczu głosie. - To prawie jeszcze dwa tygodnie. - Nie umrze... - westchnęła z żalem pani Balnavale, kręcąc dużą głową w rudych loczkach. W drodze powrotnej Weronka siedziała markotna i cicha. Wsunęła swoją ciepłą pulchniutką dłoń w moją rękę, jak małe zagubione dziecko. Obie milczałyśmy, goniąc wzrokiem umykające fragmenty bogatych przedmieść Dearfild Beach. Franka zachwalała uroki pracy przy
84
niemym, bezwolnym paralityku, który nie będzie mógł się skarżyć na Weronkę ani mieć wymagań. Rozwodziła się także o wielkich pieniądzach, jakie w krótkim czasie zarobi, nie przemęczając się zbytnio, i o szczęściu, jakie ją, Weronkę, dzięki niej spotkało. - Ja tę pracę wzięłam, bo mi tego biedaka żal... Nie dam zrobić mu krzywdy, bo ta jego żona to nieczuła jak drewniana kłoda... - odezwała się po dłuższej chwili Weronka, gdy wreszcie Franka przestała jazgotać, wyczerpawszy wszystkie argumenty przemawiające za pracą u bogatej adwokatki, która z pewnością będzie miała hojną rękę i nie pożałuje na odjezdnym prezentów. - Chciałam większą tygodniówkę. Mówiłaś wcześniej, że zarobię sto osiemdziesiąt albo i więcej... - Ciesz się, że dała ci tyle, ile dała, i to tylko dlatego, że to ja ciebie przywiozłam, a moja znajoma poleciła. Tu, na Florydzie, nie jest łatwo o tak dobre miejsce, gdzie przez pół dnia możesz do góry tyłkiem leżeć i w telewizor patrzeć. Ona, jak wyjdzie rano do pracy, to na wieczór wraca. Nawet jada na mieście... - Nie będzie do kogo ust otworzyć i znów przez całe tygodnie będę siedziała zamknięta jak w klatce. W wolną niedzielę nie będę miała nawet do kogoś pójść, a w mieście mogę się zgubić... - martwiła się głośno Weronka. - Ja nawet nie bardzo wiem, jak często on leje. Coś mi mówiła o jakichś specjalnych podkładkach, w które mam mu owijać siusiaka. Aż się boję pomyśleć, co to będzie, jak mężowi napiszę, że wzięłam opiekę nad mężczyzną. Zaraz każe wracać do domu, a jeszcze tak niewiele zarobiłam... On taki zazdrosny, a ja klnę się na Boga, że nigdy w życiu nie trzymałam w palcach obcego siusiaka! - rozpłakała się, bezradnie rozmazując dłonią łzy płynące po krąglutkich policzkach. - Nie musisz mu o wszystkim gadać! Bierze się taką pracę, jaka jest. Mógł cię nie wysyłać na zarobek, jak taki zazdrosny! - obruszyła się Franka, waląc jednocześnie Dziordzia pięścią w plecy, bo skręcił nie w tę przecznicę, co trzeba. - A ty, głupia, pewnie myślisz, że on cię nie zdradza? Każdy chłop musi to robić. Takie jego przyrodzenie! - zaśmiała się szatańsko. - Nawet kot przy jednej dziurze zdechnie...
85
Weronka rozpłakała się głośno, przytulając głowę do mego ramienia. - A to, co on ma, ten paralityk, to nie żaden siusiak, tylko kawałeczek flaczka i dobrze się będziesz musiała naszukać, żeby go znaleźć - zakończyła sentencjonalnie. *** Siedziałyśmy naprzeciw siebie. Ja patrzyłam na Frankę, a ona w miseczkę dietetycznej zupy, którą trzymała na kolanach. Jadła z widocznym obrzydzeniem. Lubiła potrawy pikantne, tłuste i w dużych ilościach. Co jakiś czas zerkałam na zegarek tykający na stoliku. Wskazówki posuwały się bardzo wolno, czas rozciągał się jak guma do żucia, a do przyjazdu Bibi trzeba było czekać około dwu godzin. Należało go w jakiś sposób zabić. Weronka gdzieś w okolicy sprzątała dorywczo mieszkanie z myciem okien i samochodu włącznie. Liczyła, że zarobi, jeśli nie dziesięć dolarów, to przynajmniej dostanie nieznoszone ciuchy dla siebie i dzieciaków, na których, jak mówiła: „wszystko się pali i nastarczyć nie można”. Właśnie zbierała nową paczkę do wysyłki. Dla bliźniaczek kupiła okazyjnie dżinsowe spódniczki. Zerkałam tęsknie w kierunku okna. Było za nim tyle słońca i błękitu, który zdumiewał swoją niezmiennością. Franka twierdziła, że tegoroczna zima jest wyjątkowo ciepła i bezchmurna. Pomyślałam o Warszawie, gdzie według komunikatów spadły obfite śniegi. - Ja tak sobie myślę... - rozpoczęła Franka, zagryzając słowa marchewką wyłowioną z zupy - jak to jest, że jedni ludzie umierają nagle i młodo, a inni żyją do późnej starości. Jedni całe życie chorują, a innych żadna choroba się nie ima. Czy to kara jaka, czy co? - W przyrodzie nie istnieje pojęcie nagrody ani kary. Jest tylko żelazna konsekwencja i celowość... - bąknęłam, żeby coś powiedzieć. Wiedziałam, że tego ode mnie oczekuje. Dłuższą rozmową mogłam ją jakoś udobruchać. Niechętnie przyjęła wiadomość od Bibi, że znów zabiera mnie do siebie na kilka godzin.
86
- Ty mi nie opowiadaj głupot! - żachnęła się. - Powiedz lepiej, dlaczego tak jest... Przyszło mi do głowy, że nadarza się wspaniała okazja do wygrania ważnej dla mnie i dla Weronki sprawy. Postanowiłam spróbować. - Wiesz, to jest tak... - zaczęłam powoli, z namysłem, żeby moje słowa nabrały ciężaru gatunkowego, trafiły do Franki i chociażby na krótki czas zapadły w jej świadomość. - Każdy człowiek ma do spełnienia pewną misję, określony cel swojej tu egzystencji. I w zależności od tego, jak tę misję wypełnia i czy ją w ogóle wypełnia tak, jak powinien, zależy długość jego życia na Ziemi. W przyrodzie nie ma przypadkowości. Wszystko jest z precyzją zaplanowane. Każda rzecz czemuś służy, do czegoś prowadzi. Jeśli coś jest zbędne, musi zginąć, odejść. Jest w tym celowość i naturalna selekcja. Franka przestała siorbać zupę i patrzyła na mnie z niedowierzaniem. Coś jak lęk zamigotało w jej oczach za szkłami. - Co ty pieprzysz! Nie możesz mówić jaśniej? - Po prostu, w tej chwili głośno myślę, a więc może wysławiam się niezbyt precyzyjnie i zrozumiale - zaczęłam wyjaśniać. - Wracając jednak do misji każdego człowieka... - Nie kręć, tylko mów dokładnie, jaką, na przykład, ja mogę mieć misję? Mnie tylko to interesuje... - Masz z całą pewnością, jak zresztą każdy człowiek, tylko może nie zdajesz sobie z tego sprawy. Mnie osobiście wydaje się, że nawet bardzo ważną... - zawiesiłam głos, uśmiechając się do niej w przypływie jakiejś irracjonalnej sympatii. - Zapraszasz z Polski dziesiątki ludzi. Dajesz im u siebie kwaterę, karmisz, pomagasz w znalezieniu pracy, nie bierzesz za to pieniędzy... - dodałam z naciskiem, wiedząc, że jest inaczej. Franka wyprostowała się dumnie na fotelu, nabrała pewności siebie i błogi uśmiech wypłynął na wąskie wargi. Odstawiła miseczkę na stolik, wpatrując się we mnie, jak dewotka w księdza. Rozbawił mnie samą ten mentorski ton, a zwłaszcza gdy uprzytomniłam sobie, że zaczynam się stosować do zaleceń Platona, który twierdził, że: „najpierw starajmy się poprzez rozmowę uczyć, aby ludzie stali się uczciwszymi, jeśli jest to możliwe, a jeśli nie, szukajmy jedynie prawdy...”. Coś tam
87
było dalej, ale nie mogłam sobie dokładnie przypomnieć, więc ciągnęłam dalej. - I teraz ta przydatność zależy tylko i wyłącznie od ciebie. Jeśli tę misję będziesz wykonywała z sercem, jeśli będziesz chciała tym ludziom rzeczywiście pomóc, a nie zapraszać jedynie dla własnej korzyści, to będziesz jednostką w jakiś sposób potrzebną. Należy z siebie coś dać, żeby coś samemu otrzymać... Rozumiesz? - popatrzyłam na nią. Natomiast, jeśli tę misję będziesz wykonywała źle, jeśli ludzie zamiast błogosławić ciebie, będą przeklinać, to staniesz się niepotrzebna na tym świecie, jak chwast, który należy wyrwać. Po prostu umrzesz wcześniej, jako zbędna, a nawet szkodliwa jednostka w przyrodzie... zaczęłam z przejęciem ględzić, stosując delikatny szantaż psychiczny i jednocześnie zastanawiając się, jak dalece to, co mówię, trafia do świadomości i przekonania. - Tak jest w całym świecie przyrody, a przecież jesteśmy jej cząstką... - zabrakło mi już dalszej koncepcji przekonywania Franki o konieczności niemaltretowania nas co dzień. Chciałam wprawdzie jeszcze coś powiedzieć o pewnych owadach, które giną, spełniwszy swoją misję, ale nagle coś mnie olśniło. - Słuchaj, Franka! Czy zastanawiałaś się kiedykolwiek nad tym, że tak często i niespodziewanie zapadasz na zdrowiu? Pomyśl, czy nie jest to sygnałem ostrzegawczym, że coś w tym spełnianiu przeznaczonej ci misji nie jest w porządku?... Franka poruszyła się niespokojnie, uciekając wzrokiem na boki. Żeby zmylić jej czujność, zaczęłam inaczej z bagatelizującym uśmiechem. - Ja o tych zaproszeniach tak powiedziałam tylko przykładowo. W rzeczywistości twoja prawdziwa misja może polegać na czymś zupełnie innym, jak zapraszanie rodaków i opieka nad nimi. Ja po prostu głośno myślę... - zerknęłam dyskretnie na zegarek w oczekiwaniu Bibi. - No, ja... - wymlaskała z siebie Franka, markotniejąc nagle. - A jaką ty masz misję? - Tego dokładnie nie wiem, ale to, co robię, staram się wypełniać jak najlepiej i z pożytkiem nie tylko dla siebie, bo może właśnie taka jest mi przeznaczona. Ale tak naprawdę, to wydaje mi się, że pisanie książek. Czy znasz biblijną przypowieść o talentach? Trzeba je
88
pomnażać, a nie zakopywać... Franka milczała dłuższą chwilę, jakby staczała wewnętrzną walkę z samą sobą. - Ja też piszę - oznajmiła nagle z głębokim westchnieniem, jakby się pozbyła ciężaru. - Wiersze - dodała po chwili i zaczęła szperać w leżących obok niej na stoliczku papierach. - Przeczytaj sobie! - podała mi liniowaną kartkę z zeszytu z odręcznym, wyraźnym pismem. Zamiast tytułu widniał napis: „wiersz z 1939 roku”. „Ojczyzno nasza, ziemio ukochana, w trzydziestym dziewiątym cała krwią zalana. Nie dość, że Polskę na pół rozebrali, to jeszcze Polaków na Sybir wygnali. Dziesiąty luty będziem pamiętali, gdy przyszli Sowieci, myśmy jeszcze spali, i nasze dzieci na sanie wsadzili, na główną stację wszystkich dowozili. O, straszna chwila, o, straszna godzina, rodząca swoich bólów zapomina, ale Wam powiem, nie zapomnę chwili, gdy nas w ciemny wagon jak w trumnę wsadzili. (...) Cztery dni polską ziemią my jechali, lecz żeśmy ją tylko przez szpary żegnali. W piąty dzień sowiecka maszyna ryknęła, jakby każdego sztyletem przeszyła. (...) Czwartego marca stanęła maszyna i tak już transport z nami się zatrzymał, jedziemy autem, a potem saniami,
89
przez śnieżną tajgę, rzekami, lasami” 1 Ballada zesłańców, słowa i muzyka anonimowe, powstały w 1940 roku.
- Zaskoczyłaś mnie, Franka! - wykrzyknęłam, chociaż nie byłam całkowicie przekonana o jej autorstwie. - Sama teraz musisz dokonać trudnego wyboru! Ja już nic nie mam więcej do powiedzenia... - patrzyłam na nią z zakłopotaniem. Franka westchnęła ciężko, podniosła się bez słowa, podciągnęła opadające pończochy i z miną człowieka, który przed chwilą wszedł do literatury, opuściła pokój. Zmywałam w kuchni naczynia, żeby za chwilę zabrać się do obierania jabłek, aby jeszcze przed nadejściem Bibi uprażyć je wraz z bananem na lunch dla Franki, jak przykazał lekarz z Zambrowa, z którym porozumiewała się telefonicznie z Florydy. Wiedziałam jednak z doświadczenia, że to, co przygotowuję, potraktuje jako deser po ogromnej porcji kapusty z ziemniakami i smażonym kotletem. Bibi miała na dzisiejszy dzień bardzo bogaty program. Obiecała wyprawę do dzielnicy z magazynami używanej odzieży, a także wszystkiego innego, czego się bogaci ludzie pozbywają, aby zastąpić je nowymi rzeczami. Bibi bardzo lubiła odwiedzać takie sklepy, zawsze coś znajdując w nich atrakcyjnego i płacąc przysłowiowe grosiki. Robiła to w tajemnicy przed mężem. Brzydził się każdą starzyzną, choćby nawet nową, pochodzącą z bankrutujących magazynów. Jeździł z Bibi na zakupy do najdroższych sklepów. Twierdziła, że serce jej pęka, gdy kupuje skromniutką sukienkę za kilkaset dolarów, gdy tymczasem wcale nie gorszą można dostać za kilka dolarów. Jacek był nieprzejednany i nasze tam zakupy trzymałyśmy w najgłębszej tajemnicy. I nie tylko przed nim. Lunch miałyśmy zjeść u jej amerykańskiej przyjaciółki. Chciała mnie koniecznie poznać, ponieważ jeszcze nigdy w życiu nie widziała żywej pisarki, i podarować coś z nowej garderoby szytej przez siebie. Miało to być, według słów Bibi, ogromne wyróżnienie. Szycie było namiętnością jej życia, wielkim hobby. Topiła w nim wszystkie pieniądze. Kupowała wykroje, najpiękniejsze materiały, drogie dodatki, ozdoby, i szyła te wszystkie suknie, żakiety, spódnice, bluz ki, piżamy i bieliznę,
90
wykończając je w sposób tak artystyczny, że najdroższe magazyny tego nie robiły. Na tę garderobę poświęciła ogromny pokój z ruchomymi wieszakami robionymi na zamówienie. Najzabawniejsze było dla mnie to, że chociaż szyła na swoją miarę, żadnej z tych rzeczy nie nosiła, a jedynie kolekcjonowała je, aby pokazywać gościom, oprowadzając po garderobie, jak inni po galerii sztuki. Byłam ciekawa tej dziwaczki, spędzającej dnie przy maszynie do szycia, a także chciałam poznać jej miniaturowego pieska. Bibi zapewniała, że był on inteligentniejszy od niejednego dziecka i niewiele brakowało, żeby zaczął mówić. Nazywał się tak jakoś: Fyszy czy też Pyszy. Zawsze mi się te dwa imiona myliły. Być może dlatego, iż Bibi je za każdym razem przekręcała, mówiąc o swoim ulubieńcu, który na jej widok płakał ze szczęścia autentycznymi łzami, kwiląc i tuląc się do niej jak dziecko. Nie byłam zbytnio zdumiona tymi opowieściami. Tutaj wszystko było możliwe. Nawet mówiący ludzkim głosem pudel. Mogło się zdarzyć, że za wielkie pieniądze wszyto mu z odpowiednim nagraniem magnetofonik, czy coś w tym rodzaju. Akurat krajałam w plasterki banana, gdy do kuchni przyczłapała Franka z zaaferowaną i prawic nieszczęśliwą miną. - Masz, może ci się to przyda?! - wcisnęła mi w rękę niebieską sukienkę w białe paseczki. Był to mój rozmiar, a i sama sukienka wyglądała atrakcyjnie. - A ta torebka podoba ci się? - podała kremowy kufereczek z rysunkiem motylków na lśniącej powierzchni. - Bardzo to wszystko ładne... - powiedziałam, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Ogarnął mnie śmiech i wzruszenie. Franka bardzo pragnęła żyć. Usiłowała więc natychmiast, od zaraz wypełniać dobrze misję, którą jej przypisałam. Uśmiechnęła się nijako, zaglądając mi przyjaźnie w oczy. - A to będzie dla Weronki, jak wróci z roboty... - pokazała jedwabne majtki z długimi nogawkami, jakich tamta bezskutecznie poszukiwała. - No, zrobisz jej tym prezentem ogromną radość! - uśmiechnęłam się do niej równie serdecznie. - Chyba taką, jaką i mnie przed chwilą zrobiłaś... Pamiętaj jednak, że twoja misja nie ma polegać jedynie na
91
dawaniu prezentów. Tu chodzi o coś znacznie cenniejszego... - O dolary?! - zatrwożyła się i majtki trzymane w dłoni zatrzęsły się długimi nogawkami. - Ależ skąd! - żachnęłam się. - Tu chodzi o wartości wyższego rzędu, o stosunek do ludzi, do... - nie zdążyłam dokończyć tego, co chciałam jeszcze dodać. Przy drzwiach rozświergotał się ptasi sygnał, oznajmiający, że Bibi przybyła. Franka, wymachując białymi majtkami niby flagą na znak poddania się, podreptała otworzyć drzwi. Pomyślałam z żalem, że już od dzieciństwa czynimy więcej zła niż dobra i ten „dzień dobroci dla zwierząt” w wykonaniu Franki nie potrwa zapewne długo. Jakaś zajadła, zapiekła w niej złość nie pozwala na to i Franka musiała dręczyć, poniżać, intrygować, nie zdając sobie może nawet z tego sprawy, dlaczego to robi. Włączając język, wyłączała zazwyczaj rozum. Nie potrafiła tych dwu rzeczy zsynchronizować. Anioł zła dreptał jej nieustannie po piętach. *** Długo kręciłyśmy się po wybetonowanych alejkach biegnących meandrami przez park w różnych kierunkach. Mijałyśmy rozłożyste lub smukłe palmowce, kwitnące fioletowo krzewy i drzewka gubiące pomarańcze. Leżały ich dziesiątki wśród soczystej zieleni starannie strzyżonych, nawilżanych codziennie trawników. Słońce, niczym bezcieniowa lampa, stało w zenicie. Gorącym uściskiem obejmowało wszystko to, co żyło, a nie mogło skryć się w klimatyzowanych, parterowych rezydencjach ocienionych białymi żaluzjami. W najnowszym modelu cadillaca, na tylnym siedzeniu z czerwonego safianu, sterczały białe, plastikowe torby z „okazjami” zakupionymi w magazynie dla ubogich. Tkwił w nich nieprzemakalny czepek do kąpieli pod prysznicem, obszyty bogato i falbaniasto sztywnym, białym tiulem z riuszkami i z gigantycznym pomponem na bufiastym czubku. Wielkością przypominał tort weselny z bitą śmietaną. Gdy przed lustrem wsadziłam go na głowę, wydał mi się niesłychanie twarzowy. Może dlatego, że niewiele spod niego można było zobaczyć?
92
Chociaż zupełnie dla mnie nieprzydatny, natychmiast go zakupiłam. Kosztował jedynie dwadzieścia centów i był taki zabawny! Ostatecznie, w razie potrzeby, mógł służyć jako ocieplacz na chore uszy - rozgrzeszałam swoją lekkomyślność, chociaż uszy miałam zdrowe jak rzadko. Dotyczyło to także wspaniałego, skrzydlatego kapelusza z jasnej rafii, przybranego pękiem sztucznych magnolii z jedwabiu i olbrzymią kokardą ze sterczącej gazy w kolorze rezedy. Nie mogłam go nie kupić, chociaż zdawałam sobie sprawę, że nie będzie pasował do warszawskiej ulicy, a tym bardziej do autobusów, a już na pewno do żadnej z moich skromnych, prostych sukienek. Jednak kosztował tylko dolara i całkowicie odmieniał moją twarz, zacieniając sobą wszystko to, co w pełnym świetle prezentowało się w niej gorzej. Postanowiłam nosić go ukradkiem, od czasu do czasu, w domu, gdy będę chciała poprawić sobie samopoczucie. W torbach sterczały także trzy pary pantofli ze skórki jasnej i mięciuchnej jak rękawiczka. Wprawdzie wszystkie pary na zawrotnie wysokich cieniutkich obcasach, ale jeszcze modne i chyba nawet nienoszone. Każda para kosztowała zaledwie trzydzieści centów. Prawdę mówiąc, nie widziałam w nich siebie drepczącej od sklepu do sklepu z siatkami pełnymi ziemniaków i różnej zieleniny, siebie wystającej w długich kolejkach do kasy. Moja wrodzona lekkomyślność wzięła jednak górę i kupiłam, a jeszcze do tego bezsensownego zakupu dorzuciłam malinowego koloru króciutkie, rozkloszowane wdzianko, przypominające kielich gigantycznego kwiatu. Było czymś pośrednim między nocną koszulką a sukienką mini i nadawało się znakomicie do domu, i to niekoniecznie prywatnego. Kosztowało zaledwie piętnaście centów, a sprzedawca obsługujący stoisko ze stertami wszelkiej starzyzny tak gorąco namawiał na zakup, bełkocząc „biutiful”, i tak łyskał białkami, że uległam mu w obawie, że gdy go rozzłoszczę niezdecydowaniem po godzinnym grzebaniu w łachach, to wsadzi mi je przez głowę na siłę. A sprzedawca miał chyba ponad dwa metry wzrostu i w piersiach był szeroki jak balia. - Bierz i chodźmy! - szepnęła wylękniona Bibi i jeszcze sama dorzuciła pospiesznie do torby jakieś falbaniaste ni to majtki, ni to spódniczkę w czarne grochy na czerwonym tle, które ją podobno zachwyciły dlatego, iż wyobraziła sobie, że będę w tym czymś przypominała
93
olbrzymią biedronkę. Najprawdopodobniej jednak przestraszyła się sprzedawcy. - Przecież ja tego nie będę nosiła! - starałam się trzeźwo myśleć i przekonać Bibi, żeby odłożyła „biedronkę”. - Nieważne! - odpowiedziała. - Przecież to kosztuje tylko dwa centy. Cena przesądziła sprawę. Pomyślałam zapobiegliwie, że może uda się z tego w ostateczności wykroić powłoczkę na niewielką poduszeczkę. W moich torbach znajdowały się jeszcze dziwaczne bambosze z aksamitu, imitujące króliki z ogromnymi uszami. W te obszerne ocieplacze można było wsunąć stopy w innych, równie grubych domowych pantoflach. Bibi twierdziła, że znakomicie nadają się na arktyczne wyprawy i noce w namiotach. Dodatkową ich zaletą była cena (jeden dolar), a seledynowe mordy królicze ze szklanymi oczami i miękko układające się na boki uszy były tak zabawne i bezsensowne, że je natychmiast kupiłam. Zdecydowałam się także na ręcznie malowany porcelanowy talerz z dwudziestodwukaratowymi złoceniami, jak głosił fabryczny napis na jego odwrocie. Zachwycił mnie delikatnie stonowany błękit i bukieciki różyczek pośrodku. Zawinęłam go w równie bez sensu zakupioną kloszową, do kostek spódnicę na podszewce z zielonej, szeleszczącej tafty. Była zszywana z małych kawałków różnokolorowego weluru w dziwne wzorki. Przy bliższych oględzinach okazały się scenkami z życia erotycznego ludzi i zwierząt. Było to arcydzieło samo w sobie i dość ryzykowne, żeby się pokazać w nim na przyjęciu w przyzwoitym domu. - Gdzie ja to będę nosiła?! - zastanawiałam się głośno z rozpaczą. Wiedziałam bowiem, że spódnica stanie się w mojej szafie jedynie żerem dla moli. - W najgorszym razie zrobisz z niej szmaty do froterowania podłogi, ale bierz, bo to wielka okazja. Spódnica jest zupełnie nowa! Nie miałam serca rozstać się z tym cudem, gdy znalazło się w moich rękach. Wzięłam, płacąc bez mrugnięcia okiem dwa dolary. Tak, jak i pół kilograma przeróżnych świecidełek. Między nimi znajdowały się klipsy sięgające ramion i tak wymyślne, że nie odważyłabym się ich doczepić do uszu. Chyba że po pijanemu. Ale ponieważ nie brałam alkoholu do ust, więc nie było żadnych szans na dźwiganie w uszach
94
tych olbrzymich pereł przetykanych mieniącymi się zielono kryształkami w kształcie dzwoneczków. - Kukuniu... - tłumaczyła i gorąco namawiała Bibi, grzebiąc w świecidełkach niczym sroka. Z oczu wyzierało pożądanie i dziecięcy zachwyt. - Bierz, bo to prawdziwa okazja! Są takie piękne i oryginalne, że jeśli już nie na ulicę, to będziesz je nakładała, siedząc w wannie... Kobieta w każdej sytuacji powinna wyglądać atrakcyjnie i niecodziennie - kusiła, przykładając je przed lustrem do uszu. Jej drobna twarz jeszcze bardziej przy nich wydawała się maleńka. A tak naprawdę nie było już twarzy, tylko te niesamowicie wielkie i migotliwe klipsy. Wzięłam je, a jadąc teraz z Bibi na lunch do pani Agnes, doszłam do smutnego wniosku, że wydałam prawie dziesięć dolarów na rzeczy, z których nie będę miała żadnego pożytku, a jedynie zajmą miejsce w walizce, która już i tak była wystarczająco wypchana. Westchnęłam głośno niezadowolona z siebie i z własnej głupoty. Bibi z wszechwiedzącym uśmieszkiem kilkakrotnie zerknęła zza kierownicy w moją stronę. - Kukuniu, ja też kupiłam kilka rzeczy, których z pewnością ani razu nie nałożę, bo niby kiedy i gdzie? Chodzi się wyłącznie w szortach, spodniach i bawełnianych podkoszulkach i tylko czasem na wieczór w sukience. A ta musi być taka, żeby wszyscy wiedzieli, że pochodzi z drogiego magazynu i raz tylko można się w niej pokazać w tym samym towarzystwie. Znów ustawię te torby z dzisiejszymi zakupami w garażu obok poprzednich, do dziś jeszcze nierozpakowanych, chociaż minęły dwa lata. Najprawdopodobniej, za jakiś czas, gdy zbyt dużo miejsca zajmą w garażu, Jacek wyniesie je wszystkie do pojemnika na śmieci. W najlepszym razie odda te torby na dobroczynność i znów powrócą do magazynów z używaną odzieżą... - westchnęła. - No, ale trzeba czymś wypełnić czas między grą w tenisa a pływaniem na basenie... Ja tak bardzo lubię przebierać w tych niezliczonych ilościach barwnych, dziwacznych szmatek i wyobrażać sobie, jak bym w nich wyglądała, mając szesnaście lat. Tylko że wtedy układałam w Rosji tory kolejowe na Syberii i marzyłam jedynie o łyżce niedogotowanej, ale ciepłej kaszy...
95
Kolumienki podtrzymujące daszek nad wejściem do rezydencji porastały różowo kwitnące glicynie. Zwieszały się w długich, pachnących delikatnie kiściach. Bibi zatrzymała wóz z boku na malutkim podjeździe ocienionym starymi drzewami o skórzastych, lśniących liściach. Jeszcze nie zdążyłyśmy dobrze z niego wysiąść, gdy wybiegł na nasze spotkanie rasowy, biały pudelek-degenerat, który właściwie nie był pudlem, ale nie wiedziałam, jak się ta rasa nazywa. Bibi mówiła, że to z całą pewnością pudel, więc nie chciałam się z nią sprzeczać. Przypominał dziecięcą zabawkę całą w puszystych loczkach. Szczekał przeraźliwie dyszkantem, urozmaicając go skowytem i przedziwnym kwileniem. To malutkie, ogłupiałe stworzenie miotało się między nami, biegając jakoś niezdarnie boczkiem, i przypadało do naszych stóp, jakby chciało je lizać albo złożyć na nich łebek. Bibi przykucnęła, biorąc je na ręce. Tuliła, przemawiała czule, aż się pies uspokoił, wpatrując się wilgotnymi, czarnymi ślepkami w jej twarz. Wyraźnie czegoś od niej oczekiwał i niepokoił się, że go nie rozumie. - Jest bardzo nerwowy. Czasem nawet bliski zapaści - tłumaczyła, gładząc uszaty maleńki łebek. Piesek nieoczekiwanie wyrwał się z jej objęć i z przeraźliwym skowytem zawrócił do domu. Wypadł z niego prawie natychmiast, niosąc w pyszczku laleczkę z dzwoneczkiem na szyi. Służąc na tylnych łapkach, podał ją Bibi. - Popatrz, Kukuniu, jak on mnie kocha! Przyniósł ulubioną zabawkę - szeptała przez łzy. - Po prostu chce się bawić, jak każdy normalny pies, który wyrwał się na swobodę. Ma ochotę pobiegać za rzuconym przedmiotem, ale chyba już nie bardzo potrafi. Spójrz, jak on dziwnie stawia łapki i niezdarnie biega. Zupełnie jakby dryfował... - Możliwe... - zgodziła się Bibi. - Agnes prawie nie wychodzi z domu. Chyba że samochodem po zakupy. Wtedy Fyszy leży w specjalnym łóżeczku zamontowanym na tylnym siedzeniu. Zabiera zabawki i jeszcze dokupuje nowe, żeby się pudelek nie nudził, gdy ona robi zakupy. - Przecież to pies, a nie dziecko! - obruszyłam się. - Zupełny obłęd... - dorzuciłam pod nosem, idąc za Bibi w kierunku domu, jakby wyjętego z magazynu My Home. Fyszy plątała się obok naszych nóg,
96
trzymając w opuszczonym pyszczku laleczkę. Wyglądała na zawiedzioną i zrezygnowaną. Wysoka, szczupła pani o siwych włosach w drobne loczki przy bezzmarszczkowej, jakby wypolerowanej twarzy w kolorze różowozłotawym, przywitała nas tradycyjnym, nijakim uśmiechem i grzecznościowym zwrotem. Z pewnością była dobrze po siedemdziesiątce i paru operacjach kosmetycznych. Wcześniej dowiedziałam się od Bibi, że ma interesującego przyjaciela z niewielką sklerozą. Spędza z nim jeszcze wciąż weekendy w łóżku. - W tym wieku? - zdziwiłam się. - Jak się ma szczęście... - westchnęła Bibi. - Wspomniałaś, że ma sklerozę. Może więc zapomina, że już nie może spełniać oczekiwań?... Ogromny salon, do którego nas wprowadziła, był czymś pośrednim między tym, czym był w rzeczywistości, a pokojem dziecinnym. Centralne bowiem miejsce zajmował ni to domek dla lalek, ni to całkowicie przeszklona duża psia buda o delikatnej, metalowej konstrukcji. Wokół niej, a właściwie po całym wnętrzu plątały się porozrzucane zabawki. Bibi poinformowała szeptem, że jest to dzienne mieszkanie Fyszy, gdyż noce spędza razem z panią w jej wspaniałym, szerokim łożu. Obok poduszki pani Agnes znajduje się mniejsza poduszeczka. Przy jej kołdrze, malutki, puchaty pledzik. Pudliczka ma bowiem zwyczaj sypiać jak człowiek na boku z łebkiem na poduszce, wyciągnięta na całą swoją mizerną długość. W salonie tyłem do przeszklonej ściany z widokiem na drzewka cytrusowe i jakieś fioletowo kwitnące krzewy, stała rekamiera, fotele oraz niewielki owalny stół, przy którym trochę później zasiadłyśmy do lunchu. Stały tu również inne antyczne meble, rozmieszczone funkcjonalnie i niestraszące nadmiarem bibelotów, w tle błękitnego pokoju. Komponował się pięknie z dywanem o kilka tonów ciemniejszym od ścian. Siadając w fotelu, miałam na wprost oczu ten dziwny „psi home”. Wyposażenie składało się z tapczaniku krytego różowym aksamitem, plastikowej miseczki z kolorowymi cukiereczkami i całej kolekcji różnorodnych zabawek. Zielone żabki, pluszowe kotki, myszki, pajacyki z dzwoneczkami, pokraczne małpki, gumowe laleczki i wszystko to, czym
97
lubią bawić się małe dzieci. Pod sufitem domku ze spadzistym szklanym dachem przeciągnięto metalowy, biało malowany pręcik z przywiązanymi do niego wymyślnymi grzechotkami, dzwoneczkami, barwnymi kółeczkami z plastiku. Fyszy, podniecona niesłychanie naszą obecnością, czyniła wszystko, aby zwrócić na siebie uwagę, stać się centralnym punktem zainteresowania. I potrafiła tego dokonać. Pani nie spuszczała z niej zachwyconych oczu w kolorze wyblakłych chabrów. Bibi wodziła za nią macierzyńskim, zatroskanym wzrokiem. Psina wynosiła w zębach białą miseczkę z cukierkami i stawiała na dywanie w naszym pobliżu. Po czym, skamląc, kręciła się nerwowo w kółko za własnym, niewidocznym ogonkiem albo stawała na tylnych łapkach, przednimi przebierając szybko w powietrzu, pokazując przy tym różowy chudy brzuszek. Według słów Agnes, zapraszała nas w ten sposób do skosztowania kolorowych pastylek. - Nie ma apetytu... - skarżyła się z troską, opowiadając bez przerwy o kaprysach, zabawach i zwyczajach Fyszy. Podobno męczyły ją złe sny. Skamlała żałośnie w nocy albo dostawała drgawek. Nawet uspokajające leki aplikowane przez jej stałego lekarza nie wiele pomagały. Kupki też były nieregularne i często świadczyły o dużej obstrukcji. Bibi wzięła suczkę na ręce. Jej kudełki, które powinny zakrywać ślepka, były zaczesane do góry i spięte na czubku różową plastikową kokardką. Bibi tuliła delikatnie Fyszy do drobnych piersi bez stanika pod bawełnianą bluzką. W hallu odezwał się kilkakrotnie telefon. Agnes, przepraszając nas, wyszła go odebrać. - No, popatrz, Kukuniu! Nie wierzyłaś, że ona płacze na mój widok. Rzeczywiście, oczy pudelka były załzawione. Sprawiały wrażenie, że za chwilę pociekną z nich łzy. Kręcił się nerwowo, kwilił, jakby się na coś skarżył. - Powiedz swojej przyjaciółce, że pies ma zapalenie spojówek. To jest taka rasa, która musi mieć ślepia przysłonięte kudłami. Nie należy zaczesywać ich do góry. Wyrządza się tym psu krzywdę. Stąd to stworzenie zachowuje się tak histerycznie.
98
- Ja jej tego nie powiem, Kukuniu! - zastrzegła się z powagą. - Tu wszystkie panie chodzą ze swoimi pieskami do lekarza. On powtarza im to samo co ty, ale nie słuchają. Pies z kokardką wygląda ładniej. Kupują je więc w różnych kolorach. Lekarz informuje z obowiązku, bierze pieniądze, bo to jego biznes i każe znów za kilka dni przyjść z pieskiem, żeby zapuścić kropelki. Tu się na wszystkim zarabia i nie ma żadnych sentymentów... - Ale przecież to twoja przyjaciółka! - upierałam się. - Możesz więc chyba z nią o tym porozmawiać. Dla dobra Fyszy... Popatrz, jak to stworzenie się męczy. - Ona o tym wie, ale przecież Fyszy to piesek ozdobny... - westchnęła Bibi. - Tu nie wolno nikomu na nic zwracać uwagi ani niczego narzucać. To wolny kraj. Każdy człowiek ma prawo robić tylko to, co sam uważa za stosowne. - Przyjaźń też u was jakaś wynaturzona... - nie mogłam powstrzymać się od cierpkiej uwagi. Miałam dość tej wizyty. Pragnęłam, aby się jak najszybciej skończyła. Chciałam, w jakimś uroczym zakątku, przy dużej porcji lodów, móc porozmawiać z Bibi o tym wszystkim, co łączyło nas wspomnieniowo. Przywołać tamten nowojorski czas, nasze włóczęgi nad rzeką Hudson, snucie planów, z których nic nigdy nie wynikło, tak jak i z miłości, które w owym czasie obie przeżywałyśmy. Ona nieszczęśliwą do męża, a ja bardzo szczęśliwą do pilota amerykańskiego. Tyle tylko, że krótkotrwałą i tragicznie zakończoną. Podczas gdy bawiłyśmy się z Fyszy piłeczką, pani Agnes przygotowywała obok, w przeszklonej kuchni, lunch. Miał się składać z tuńczyka w majonezie, zielonej sałaty i przyrumienionych grzanek z margaryną, jak nas wcześniej uprzedziła, zapytując, czy ten wybór akceptujemy. Jeśli nie, to może podać sałatkę owocową i kawałek podgrzanej pizzy. Zgodziłyśmy się na pierwszy wariant, ale ja już straciłam apetyt i bardzo chciałam znaleźć się z Bibi na pływalni, gdyż i ta przyjemność była także przez nią zaplanowana. Musiała codziennie przepłynąć swoje sto metrów crawlem. Niezbyt ożywiona rozmowa podczas posiłku ograniczała się do trzech zasadniczych tematów: Fyszy, świąt Bożego Narodzenia i chorób układu trawiennego. Udziału w niej prawie nie brałam ze względu
99
na barierę językową. Czasem jednak Bibi coś w obie strony przetłumaczyła, a i ja sama rozumiałam wiele, chociaż się do tego nie przyznawałam. Łagodnie uśmiechnięta Bibi z wyrozumiałością słuchała afektowanej paplaniny pani domu, która zwracała się do mnie często, proponując gestami dokładkę tuńczyka lub sałaty. Przy pomocy Bibi wypytywała mnie grzecznościowo, bez zainteresowania, czy zamierzam pozostać na Florydzie na stałe, i wyraziła zdziwienie, że nie mam takiego zamiaru ani nawet ochoty. - Przecież w Polsce zawsze zimno i pada śnieg! - tłumaczyła z głębokim przekonaniem, udowadniając gestami, że na samą myśl o tym dostaje dreszczy. Nie mogła pojąć, jak można dla takiego paskudnego klimatu chcieć porzucić zawsze ciepłą, kwitnącą Florydę. Podejrzewałam, że nie bardzo orientuje się, gdzie dokładnie ta Polska leży, i zapewne utożsamiała ją z Rosją, o której także nie miała większego pojęcia. Kulminacyjny punkt wizyty nadszedł w momencie, gdy skończyłyśmy lunch, a Fyszy - tabliczkę czekolady. Agnes poprowadziła nas do swojej sypialni. Na szerokim, białym łożu, całym w różowościach i koronkach i z nieprzebraną ilością różnej wielkości poduszek wspartych o pikowane, atłasowe wezgłowie, leżały jakieś barwne szmatki ułożone w pedantyczną kosteczkę. Możliwe, że przyjaciel pani domu służył kiedyś w wojsku i coś z jego przyzwyczajeń przejęła, jak to zazwyczaj zakochana kobieta. Gdy tak stałyśmy z Bibi w niemym zadziwieniu, popatrzyła na nas z tajemniczym, trochę figlarnym uśmieszkiem. Przydał jej rysom coś bardziej ludzkiego. Odwracając się od nas powoli, zdecydowanym ruchem otworzyła szeroko boczne, lustrzane drzwi. Stanęłyśmy w progu wielkiego salonu mód, oświetlonego rozproszonym światłem słonecznego dnia przedzierającego się przez spuszczone do połowy żaluzje. Agnes w błękitnobiałej szacie z najdelikatniejszej bawełny, stojąc do nas tyłem, powolnym ruchem uniosła obie ręce ku górze. Zwiewne szerokie rękawy osunęły się, ukazując białe, kościste ramiona. Potrząsnęła peją srebrzystej siwizny i obróciła się, jak ksiądz od ołtarza, w naszą stronę. Ujrzałam nagle zstępującego z niebiesiech podstarzałego anioła. Powolnym ruchem dłoni, w ciszy i skupieniu przycisnęła gdzieś tam przy drzwiach ukryty guziczek. W tym samym momencie pokój
100
ożył przy cichutkich dźwiękach słodkiej, elegijnej melodii domów pogrzebowych. Ruszyły ku nam w zwartych szeregach wieszaki skupione uprzednio w mrocznej głębi pod białą ścianą, tworząc na niej barwną plamę. I nagle ta plama jakby zaczęła żyć. Szereg za szeregiem odrywał się od ściany i sunął ku nam w szeleście jedwabi, niczym widma bez głów. Doznałam wrażenia, jakby zatrąbiono na Sąd Ostateczny i powstawali wolno z grobów zmarli, aby zatrzymać się tuż przed nami u progu. I jakby dla zaakcentowania swojej tu bytności, przyoblekali się w barwne giezła. Zafalowały delikatnie te wszystkie suknie, falbaniaste bluzki, szerokie spódnice, wymyślne szlafroki, wdzianka, koszulki, żeby za chwilę zamrzeć w wyczekującym bezruchu. Było w tym coś z niesamowitego widowiska, z surrealistycznej dekoracji z seansu spirytystycznego. Wrażenie to potęgowała unosząca się w powietrzu ledwo uchwytna woń wschodniego kadzidła. Agnes sama, jak zjawa w zwiewnej szacie, bezszelestnie ruszyła między rzędy pobrzękujących cichutko wieszaków. Przesuwała delikatnym, pieszczotliwym ruchem dłoni po kolorowych szmatkach. Niektóre zdejmowała z ramiączek, potrząsała nimi przed naszym nosem, informując z przejęciem, ile dni pracy kosztowały, ile wydała dolarów na materiał i z jakich lat i miesięcy pochodzą. Niektóre liczyły sobie ponad piętnaście wiosen, ale nie było po nich tego widać. Nikt ich nigdy nie miał na sobie. Czekały świeże i nietknięte, aż Agnes odda ducha Panu. Wtedy wszystkie te dziwne stroje powędrują do sklepów ze starzyzną. Będą wciąż piękne, tyle że już niemodne, a więc nieprzydatne. Długo będą butwiały w magazynach obmacywane przez dziesiątki rąk potencjalnych nabywców, tracąc swą dziewiczość w kolorowych zazwyczaj dłoniach. Pomyślałam z żalem, że tyle pieniędzy, tyle bezużytecznego piękna, tyle włożonego trudu, niczemu i nikomu nie służy. No, może tylko samej Agnes, ale zaledwie przez te dni i godziny, kiedy je wykrawa, szyje, ozdabia i zamyka w tym zbiorowym grobie wytwornej garderoby. - Nic i wszystko... - westchnęłam, odsuwając delikatnie końcem sandałka Fyszy. Dopięła się do mojej nogi, jakbym była samcem.
101
Agnes cicho i powoli zamknęła lustrzane drzwi, niczym wieko trumny. Poczułam się trochę dziwnie, jak na pogrzebie. Uśmiechnięta melancholijnie podeszła do łoża, biorąc takim ruchem do rąk ułożone w kosteczkę ciuszki, jakby unosiła monstrancję i obdarowała mnie piżamą seledynową, piżamą żółtoczerwoną i piżamą w kolorach tęczy. Pieszczącym się, afektowanym głosikiem coś tam długo mówiła, zwracając się do mnie. Ja się miło uśmiechałam, przytakiwałam głową, a Bibi przetłumaczyła dość skrótowo, to przydługie i zawiłe przemówienie. - Na pamiątkę. Po dokładnym obejrzeniu obszernego domu i różnych jego zakamarków, gdzie co chwila potykałam się o rozwleczone przez Fyszy zabawki, powróciłyśmy do salonu. Agnes z wypiekami podniecenia na twarzy złożyła na owalnej, pozłacanej tacy sztućce obok miseczek i talerzyków po lunchu. Po czym uśmiechnęła się promiennie do mnie i coś zagadała do Bibi, czego nie zrozumiałam. Po jej spłoszonej minie wywnioskowałam jednak, że to „coś” było dla niej wielkim zaskoczeniem. Zaniemówiła na chwilę. Agnes powtórzyła raz jeszcze to samo i dodała kilka zdań, które Bibi z opuszczoną głową i lekko się zacinając, przetłumaczyła, unikając mego wzroku. - Agnes pyta, czy byłabyś tak miła... No... Chodzi o to, żebyś po zmywała naczynia, a przy okazji podłogę w kuchni. *** Boże Narodzenie w Stanach, a więc i tu na Florydzie, zaczyna się o miesiąc wcześniej i tak naprawdę, powinno nazywać się świętem dolara. Reklama jest w tym okresie tak pomyślana, aby działać na podświadomość przelewającego się przez magazyny tłumu. Psychologiczne, wzrokowe i inne, naukowo opracowane chwyty nie pozwalają klientom przejść obojętnie obok stoisk. Chce czy nie chce, kupuje pod choinkę prezenty, nawet wtedy, gdy nie ma nimi kogo obdarować. Na wystawach, w sklepach, na dachach domów i ulicach tłumy Świętych Mikołajów przypominają o świętach. Drzewa, krzewy, palmy - wszystko to oświetlone tysiącami lampek tworzy nocą baśniowy, tajemniczy 102
i piękny świat, ale niewiele ma to wspólnego z nastrojem bożonarodzeniowym. A jeszcze, gdy praży słońce, gdy robi się zakupy w szortach i zajada lody lub popija napoje chłodzące, to niewiele pomaga lecące z taśmy słodkie kolędowanie i choinki-giganty ułożone z doniczek poinsecji albo z tysięcy kolorowych lampek na metalowych konstrukcjach sięgających kilkunastu pięter. Obie z Weronką przez ostatnie dwa tygodnie byłyśmy najpierw zdenerwowane, a później już tylko zmęczone tymi świętami bez świąt i gdy wreszcie nadeszła wigilia, nie potrafiłyśmy się cieszyć. Ale tak naprawdę, to nie było z czego. Żyłyśmy wciąż zawieszone między niebem a ziemią. Weronką z lękiem i niecierpliwością oczekiwała dnia, kiedy odwiezie ją Franka do paralityka, a ja z utęsknieniem, aby zacząć pracę w dziwnym domu, dziwnej pani Lobsos. Zarobić, łyknąć trochę Florydy i odlecieć do Polski. Wigilia była dla mnie zawsze najbardziej uroczystym dniem. Tutaj minął zmącony smutkiem i bardziej pracowity. Wraz z Weronką i przy pomocy Franki, gotowało się, smażyło i piekło wiele tradycyjnych potraw na pierwszy dzień świąt. Zapowiadał się hucznie. Franka zaprosiła nie tylko Zebka z Konsuelą wraz z ich przyjacielem, profesorem, ale jeszcze kilka nieznanych nam osób. Otrzymała zaproszenie także i Bibi. Udało się jej jednak swoją odmowę upozorować wyjazdem do siostry, w co Franka udawała, że wierzy. Ogółem miało zasiąść do stołu szesnaście osób. Między innymi jakiś młody człowiek. Swatała go uparcie ze swoją kuzynką z Polski, od miesięcy oczekując jej przyjazdu, chociaż ambasada amerykańska, na szczęście dla młodej osoby, odmawiała wizy. Zapobiegliwa Franka upatrzyła jednak w osobie pana Gienia męża dla Joasi, będącej od roku po studiach zootechnicznych, urządzając jej tutaj życie na wyrost. Weronką kiedyś nieśmiało nadmieniła, że facet rwie się do różnych rzeczy, tylko nie do małżeństwa, i zawsze ma zimne ręce. Chyba żeby Franka za tę przysługę odpaliła mu parę tysięcy dolarów, tak jak zrobiła to matka Dziordzia, czym zachęciła Frankę do poślubienia przygłupa. Obie jednak doszłyśmy do zgodnego wniosku, że to właśnie Franka będzie żądała zapłaty od pana Gienia za dobry, nienaruszony towar. Bo co do tego, że nienaruszony, byłyśmy absolutnie pewne. Do późnej nocy piekłyśmy metrowe schaby, tłuste żeberka, lepiłyśmy pierogi z kapustą, kręciłyśmy przez maszynkę mak do klusek,
103
smażyłyśmy ryby, gotowałyśmy czerwony barszcz z uszkami. Bigos od tygodnia tkwił w olbrzymim saganie w zamrażalniku, tak jak kilka rodzajów ciast. Weronka, od czasu do czasu, pociągała nosem, wierzchem dłoni ocierała kapiące łzy i milczała. Franka dyrygowała pracą, doradzała i była przyjacielska jak nigdy, urozmaicając pobyt w kuchni pikantnymi opowieściami z życia rodzinnego, a szczególnie erotycznego, swoich dalszych i bliższych sąsiadów. Była w znakomitym nastroju. Lubiła przyjmować gości, zaskakiwać ilością i jakością potraw, patrzeć, jak jedzą, i słuchać, jak chwalą. - Zebek będzie miał wreszcie prawdziwie polskie święta! - powtarzała, podrzucając na brytfankę co tłuściejsze kawałki boczku. Konsuela trzyma go na diecie, żeby mu podroby tłuszczem nie zarosły! - rechotała zadowolona i w swoim żywiole. - U mnie pewnie teraz dzieciaki na obiad śledzie i ziemniaki w mundurach jedzą... - rozmarzyła się Weronka, podnosząc oczy ku sufitowi, jakby spodziewała się ujrzeć tam swoją rodzinę za stołem w dalekiej, zawianej śniegiem Gołdapi. - A ja zamiast zarabiać, to siedzę tutaj, wysłuchuję głupot, denerwuję się i czekam na ten Nowy Rok, jak na zbawienie. Żeby tylko ten biedak wyżył... Mąż pisał, że jeszcze te dolary, co wysłałam przez okazję, nie nadeszły. Wysłane w paczce pomarańcze doszły, ale całe zepsute. Nim je nasza poczta doręczyła, to zdążyły zgnić... Może chociaż na czas doszła przesyłka ze słodyczami dla dzieci. Prosiłam, żeby wszystko wyłożył pod choinkę... - głos się jej załamał i zamilkła. Franka przeglądała w lodówce zapasy wędlin i wódek, żeby się upewnić, czy się o czymś nie zapomniało. - Która z was chce salcesonu? - zapytała, wyciągając plasterek z pergaminu. - Dziś jest post - mruknęła Weronka. - Salceson to nie mięso. Więcej w nim galarety niż ryjka - orzekła, żując z namaszczeniem cienki plasterek. - Ty też taki „chasyd”? - zwróciła się do mnie. - Tak - przytaknęłam, połykając ślinę. Wyglądał smakowicie i pięknie pachniał. - To zjedzcie chociaż po kawałku kury. Ptactwo też nie mięso i danie
104
postne. Tu Ameryka, tu wszystko się je, tu jest wolność! - zakończyła z dumą w głosie, jakby sama ją wymyśliła. - Głupia lampucera! - mruknęła Weronka, a głośno dodała: My jesteśmy Polki, a nie Amerykanki. Pościmy, jak Bóg przykazał. W nocy, w duchocie pokoju, gdyż nie było możliwości nawet uchylenia okna, pod prześcieradłem w żółto-zielone kwiatki, o których Weronka mówiła, że śpimy pod jajecznicą ze szczypiorkiem, długo nie mogłyśmy zasnąć. Weronce ta jajecznica kojarzyła się z domem. Wszyscy u niej lubili jajka pod każdą postacią. Zaczęła więc szeptem zwierzać mi swoje troski. Martwiła się o dzieci na tak długo pozostawione bez matki, a zwłaszcza najmłodszy chłopiec ją niepokoił. Jego listy świadczyły o tym, że bardzo tęskni za matką, a ojciec więcej pije niż zwykle. Bliźniaczki, które w październiku ukończyły dwanaście lat, po powrocie ze szkoły zajmują się domem, a wszystkiego dogląda teściowa. Teraz mają zimowe wakacje. Wspominała ubiegłe święta, choinkę do samego sufitu, wigilijne karpie w galarecie i wyliczała, kto jaki otrzymał prezent, i że nigdzie nie jest tak pięknie, jak właśnie w Gołdapi, gdy spadnie śnieg, a w każdym domu widać przez okno jodełki jarzące się kolorowymi lampkami w kształcie dzwoneczków. A jej teściowa piecze najlepsze makowce z rodzynkami i serniki z pomarańczową skórką bogato lukrowane. - Teraz w Polsce rodzynki drogie i trudno dostać... - westchnęła. Wysłałam im paczkę, ale czy dojdzie na czas? – zakończyła sennym głosem, a za chwilę jej równy, spokojny oddech świadczył o tym, że odeszła w sen. Starałam się o niczym nie myśleć, nie wybić się całkowicie ze snu, który w dusznym pokoju, z gorącymi podmuchami wiatru za oknem, nie chciał przyjść. Majaczyły mi się zaśnieżone ulice Warszawy, jakieś dawne wigilie w moim rodzinnym nieistniejącym już domu, bliscy, którzy odeszli. Broniłam się przed tymi wspomnieniami, obracając się z jednego boku na drugi. Poduszka uwierała, prześcieradło parzyło. Weronka objęła mnie przez sen pulchnym ramieniem, przytulając ufnie głowę pełną różowych lokówek do mego boku. Bałam się więc poruszyć, aby jej nie zbudzić. Postanowiłam, że jeżeli Zebek załatwi mi po świętach odlot do Polski, to wracam, nie czekając na obiecaną pracę
105
u pani Lobsos - bezsensowną i niepotrzebną. Floryda wydała mi się olbrzymim więzieniem, z którego trzeba ratować się ucieczką. *** Pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia nie zaczął się od pójścia do kościoła, jak to planowała Weronka, ale od stwierdzenia Franki, że nie ma się w co ubrać i chciałaby zobaczyć, w jakich sukienkach my dziś wystąpimy. Ponieważ wcześniej wyjęłam z walizki moją najelegantszą kremową suknię z białym, dużym kołnierzem i zawiesiłam na ramiączku, więc pokazałam ją lekkomyślnie France. Długo ją z zastanowieniem lustrowała, badając palcami gatunek tkaniny. Pochwaliła, że modna, oryginalna i zadała nieoczekiwane pytanie. - Jak Zebek był w Warszawie, to widział cię w tej sukni? - Ależ nie! - wykrzyknęłam, zanim spojrzałam na Weronkę, dającą mi nerwowe znaki oczami. - Jeszcze jej nie nosiłam. Jest zupełnie nowa i zaprojektowana przez plastyczkę według renesansowych wzorów. - Ona się dla mnie nadaje - stwierdziła autorytatywnie, me popuszczając już wieszaka z ręki. - Będzie na ciebie za duża, a i dekolt z tyłu nie na twoje plecy! broniła zajadle Weronka mojej kreacji. - Zaraz zobaczymy! - oznajmiła spokojnie, rozbierając się do majtek. Weronka spojrzała na mnie z rozpaczą i pokręciła z politowaniem głową nad moją głupotą. - Ona wszystkie moje rzeczy w ten sposób wyprowadziła z walizek - szepnęła, gdy Franka wciągała nerwowo przez głowę sukienkę, która miała tak wspaniały krój, że nawet na jej koślawej figurze prezentowała się dobrze. Franka krygowała się długą chwilę przed lustrem, usiłowała prostować kabłąkowate lekko plecy, uśmiechała się zalotnie do swego odbicia. - Pasuje, jak na mnie szyta! - oznajmiła, patrząc mi wymownie w oczy i nie kwapiąc się z jej zdjęciem. Przez ułamek sekundy toczyłam
106
ze sobą walkę. Dla spokoju jednak, dobrej atmosfery w domu i nadziei, że może Franka w rewanżu pozwoli nam w święta pójść w odwiedziny do Melanii, powiedziałam, siląc się na uśmiech: - Jak ci się tak podoba, to weź ją sobie ode mnie na gwiazdkę. Franka uśmiechnęła się szeroko, mówiąc, abyśmy zajrzały pod choinkę, gdzie czekają na nas prezenty. Każda z nas dostała po parze rajstop, opakowanych w ozdobny papier z przypiętymi kokardami z zielonej wstążki. - Ale cię urządziła! - warknęła rozzłoszczona Weronka, rozpakowując rajstopy. - Żeby tylko pasowały na mój tyłek, bo co od niej dostanę, to zawsze za ciasne. - Dziewczynki! - zawołała pieszczotliwie Franka, wynosząc z pokoju-skarbca wielkie płaskie pudło. - Prędko coś zjedzcie i zaraz trzeba się zabierać do nakrywania stołu. Białe obrusy są w szafie na dole, a w tym pudle sztućce ze złota. Tylko uważać, żeby któryś nie zginął... - Komu ona to wszystko zostawi, jak pójdzie do piachu? - westchnęła Weronka, przebierając w stercie białych obrusów. - A co to nas obchodzi! - żachnęłam się, kompletując talerze z pozłacanym, szerokim paskiem. Żal mi było tej sukienki, żal straconych złudzeń, żal pieniędzy tak lekkomyślnie wydanych na podróż. Warszawa wydała mi się nagle rajem utraconym, a moi bliscy znajomi tłumem świętych, oczekujących na moje przybycie. A wszyscy oni byli skupieni wokół dmącego w złocistą trąbę Archanioła Serafina o twarzy Jeremiego. Wybuchnęłam nieoczekiwanie dla samej siebie głośnym śmiechem. Weronka podniosła na mnie zdziwione oczy znad wygładzonego na stole obrusa z bogatym haftem i także zaczęła się śmiać. - A ty czego ryczysz? - zaciekawiłam się, przecierając ściereczką któryś już z rzędu talerz. - A bo i ty się śmiejesz! - Ja mam powód. - Ja także! - wyszczerzyła do mnie białe, śliczne zęby. - Ale jaki? - dopytywałam się zaintrygowana, bo przecież nie mogła zobaczyć tego, co ja nagle ujrzałam w swojej wyobraźni. - Boś mnie tym śmiechem zaraziła, no i z Franki! Ona jeszcze nie
107
wie tego, co ja wiem, że pan Gienio nie wysłał jeszcze nawet listu do tej Joasi, chociaż zapewniał Frankę, że to dawno zrobił, i wciąż czeka na odpowiedź. I oszukał ją z tym kontem dolarowym. Uwierzyła, że ma na nim trzysta tysięcy dolarów, i dlatego tak go swata z tą kuzynką. Mela mówiła... - zniżyła głos do szeptu, ale nie dokończyła, gdyż do pokoju weszła zaaferowana Franka, niosąc przed sobą otwarte puzdro z biżuterią. - Powiedzcie, które kolczyki najlepiej pasują do mojej nowej sukienki? Te z brylancikami czy te złote z rubinem w środku? - To prawdziwa biżuteria? - spytała z podziwem Weronka, zaglądając do wyściełanego granatowym aksamitem podłużnego pudełka. - Będzie tego z ćwierć kilo... - A coś ty myślała!? Pewnie, że prawdziwa! - obruszyła się na samą myśl, że mogłaby sądzić, że w święta nałoży na siebie imitację, jeśli nawet na co dzień takiej nie nosiła. Stała niezdecydowana pośrodku pokoju w opadających pończochach i wciąż jeszcze w szlafroku w czerwone i żółte kwiaty na niebieskim tle. - Weź te z brylancikami, jeśli nie masz żadnej srebrnej biżuterii. Ta by najbardziej pasowała - poradziłam. - Srebro to nie biżuteria! - popatrzyła na mnie, uśmiechając się z wyższością. - Byli tacy, co mi tego z Polski nazwozili, ale wszystko wyrzuciłam. To dla mnie śmiecie! - Na pewno wyrzuciłaś? - dopytywała się żarliwie Weronka. - A bo co? - Bardzo lubię srebro. Wolę nawet od złota. Mogłabyś mi podarować... - Wyrzuciłam! - Może jednak nie? Pomyśl Franka... - patrzyłam na nią uważnie. Wydała mi się tego dnia mizerniejsza niż zwykle i już chciałam coś powiedzieć na temat diety, której nie przestrzega, ale Franka wpięła w uszy kolczyki i wyszła jakby obrażona z pokoju. - Popatrz, co za lampucera! - dziwiła się Weronka. - My tu od świtu harujemy, a ona w biżuterii grzebie jak kura w łajnie i jeszcze się nawet nie przebrała. Wzruszyłam ramionami, układając sztućce obok talerzy. Weronka
108
zaczęła cicho pod nosem nucić kolędę, gdy nieoczekiwanie weszła Franka z niepewnym uśmieszkiem i wręczyła Weronce srebrne klipsy w kształcie małych, wypukłych migdałków. - Tylko to jeszcze znalazłam - zawróciła w kierunku kuchni z naburmuszoną miną. - Masz, Franka, miesiąc odpustu... - powiedziałam z uśmiechem do jej pleców. - A może i dwa, bo to dzień Bożego Narodzenia. - No, popatrz! - Weronka stała oniemiała, obracając w palcach migocące w słońcu srebro. - Co jej się stało? Może chora? Pomyślałam, że pewnie przypomniała sobie naszą rozmowę o misji, jaką ma do spełnienia, i przelękła się, że może się rozchorować, jeśli nie podaruje tych klipsów Weronce. Przygotowanie stołu zajęło nam przeszło dwie godziny. Gdy już prawie wszystko było gotowe, Franka orzekła, że niepotrzebnie postawiłam małe talerzyki na dużych talerzach. Kazała je natychmiast zabrać. Uparła się, że najpierw poda się dania gorące, a dopiero po nich zakąski, ponieważ tak będzie „eleganciej”, a towarzystwo przyjedzie z pewnością głodne i należy zacząć od gorącego. Weronka w nowych klipsach usiłowała śpiewać kolędy. Głos jej się łamał, łzy napływały do oczu, ilekroć zerknęła na połyskującą kolorowymi bombkami choinkę, i chociaż miała ładny dźwięczny głos, to nie można było tego nazwać śpiewem. Przypominało to charczenie dławiącego się ością kota. A gdy wycharczała: „Bóg się rodzi, moc truchleje...”, Franka wrzasnęła z kuchni: - Siarap! Zamknij mordę! I Weronka zamilkła. Do przybycia gości nie zamieniła ani ze mną, ani z Franką słowa i zrobiwszy, co do niej należało, zamknęła się w naszym pokoju, żeby się odświętnie ubrać. Do stołu zasiedliśmy w osiem osób. Wszyscy inni goście, poza panem Gieniem, zawiedli. Wciśnięty w prążkowany, ciemny garnitur, witając się z Franką, wręczył jej na „gwiazdkę” kopertę z dwudziestoma dolarami, co zostało przyjęte szerokim uśmiechem i błyskiem chciwości w powiększonych szkłami oczach. Złożywszy życzenia wszelkiej pomyślności i pociechy z Dziordzia, zasiadł za stołem, nie odezwawszy się do nikogo słowem. Z wyglądu przypominał karalucha. Na honorowym
109
miejscu, w głębokim żółtym fotelu, tkwił Dziordzi w odświętnym garniturze, w białej koszuli z krawatem. Obrzucał gości pełnym powagi spojrzeniem, milcząc uroczyście. Weronka siedziała między panem Gieniem a profesorem o wdzięcznym imieniu: Ewald. Tuż przy nim Konsuela. Roześmiana, w jedwabnej szafirowej sukni, pachnąca perfumami i bardzo przystojna. Zebek, w czerwonej, trykotowej koszulce w białe paseczki i szafirowych spodniach, siedział między Franką a mną. Na stole dymiły na olbrzymich półmiskach mięsiwa. Parowały w sosjerkach zawiesiste, brunatne sosy, przyprawione ręką Franki. W szklanych misach zieleniły się różnego rodzaju sałaty. Pan Ewald w efektownej peruce i rzeczywiście o sześciu palcach, ale tylko u jednej dłoni, zgłosił się samorzutnie na podczaszego. Ze znawstwem i uduchowionym spojrzeniem rozlewał czystą wyborową wyjętą z kubełka z lodem, chociaż Franka proponowała wciąż koniak i szampana. W wielkich butlach musowała „soda”, brązowiły się butle coca-coli, parował w filiżankach czerwony barszczyk, bigos pachniał polskimi grzybami, pierogi ociekały tłuszczem i rumianymi skwarkami, kluski z makiem stały skromnie na boku. Wszyscy naraz mówili, śmiali się i nie wiadomo nawet z czego, wznosili tradycyjne toasty. Jedli, popijali, chwalili potrawy. Jedynie pan Gienio siedział markotny, z czarnym, ulizanym włosem w ząbek i w zamyśleniu „szuflował” wszystko, co stało na stole. Weronka w kwiecistej sukni, jak zwykle z dużym dekoltem i tak ściśniętymi piersiami, że utworzył się między nimi głęboki rowek. Zerkał na niego ukradkiem pan Gienio między jednym kęsem schabu a drugim. Weronka śmiała się perliście w przestrzeń, unosiła wysoko w pulchnych paluszkach kieliszek do wina, napełniony wódką, i usiłowała wznieść toast, którego nikt nie słuchał. Konsuela tłumaczyła coś panu Ewaldowi w hiszpańskim języku, bo była rodem z Argentyny. Zorientowałam się, że chodziło o to, aby nie pił tak dużo i w takim tempie, gdyż podchwyciwszy mój wzrok, usiłowała mi wyjaśnić w języku polskim. - Te polskie męciny, to tylko pijom i pijom... Zebek, ogryzając ociekające tłuszczem żeberka, w czym troszeczkę przypominał buldoga, rozpytywał mnie w wolnych chwilach od żucia, co obecnie słychać w Polsce, czy wciąż taka bieda, i kiedy wreszcie
110
wszystko się zmieni na lepsze z nieudolną gospodarką na czele. Nie umiałam dać mu na te pytania zadowalającej odpowiedzi, więc do nich powracał, wzdychając i ocierając ukradkiem oczy. Był bardzo uczuciowy, wrażliwy na ludzką biedę. Sam przeszedł jako dziecko Rosję, gdzie mu z głodu połowa rodziny wymarła. Nienawidził więc komunistów, wierząc niezachwianie w cud, który przy pomocy „Solidarności” i papieża wyprowadzi ich z Polski na zawsze. Zapijając tłuste żeberka wodą sodową z lodem, ubolewał głośno nad ciężkim życiem w Polsce, nad gospodarką postawioną na głowie i dla nikogo tutaj w Stanach niezrozumiałą i nad tym, że wciąż żywimy w kraju radzieckie wojska, a żeby było weselej, to przyjaźnimy się ze Związkiem Radzieckim i kochamy go konstytucyjnie. Przy ostatnich słowach były pilot RAF-u rozpłakał się. Czujna na wszystko, co się działo, Konsuela przestała się natychmiast spierać z panem Ewaldem i przysiadła się błyskawicznie do Zebka. Dyskretnie powąchała zawartość „sody” w szklance, czujnym okiem obrzuciła talerz ze stertą ogryzionych żeberek i kawałem niedojedzonego boczku w zawiesistym sosie z cebulką, do którego się właśnie zabierał. - O no! No! Nie dać jeść taka tłuszcza! - krzyknęła wysokim, dźwięcznym głosem. - Głowa! - wskazała palcem na spocony czerep Zebka. - Ty mieć stroug od taka jeścia! Ja nie dać! - odstawiła kategorycznym ruchem talerz. Dłoń miała dużą i zgrabną. W pokoju było duszno i gorąco. Za oknami prażyło słońce, choinka jarzyła się dziesiątkiem kolorowych lampek. Leżał pod nią dla mnie śliczny sweter morskiego koloru od Konsueli, a od Zebka butelka dżinu Gordona. Na razie oba prezenty tutaj całkowicie nieprzydatne. - Daj chłopu chociaż w święta najeść się do syta! - obruszyła się bełkotliwie Franka, puszczając na pełny regulator taśmę z ludowy mi, nader nieprzyzwoitymi przyśpiewkami. Nagrał je zapewne jakiś tutejszy łobuz z dobrym głosem, ale niewybrednym, ciężkim dowcipem. Weronka cała w pąsach opuściła głowę, pan Gienio z Franką rechotali. Alkohol płynął wartko. Puste talerze dla nieprzybyłych gości połyskiwały złoceniami, pan Ewald maślanym wzrokiem wodził za Konsuela, upierając się, że to on w drodze powrotnej będzie prowadził wóz, a nie ona, gdyż wciąż jest trzeźwy jak świnia, a do domu mają zaledwie sto pięćdziesiąt mil. Dziordzi, pochłaniający wolno
111
i systematycznie nieprawdopodobne porcje mięsiwa i sałat, podnosił się od czasu do czasu z fotela. Wielki i kanciasty stawał ze śmiertelną powagą obok stołu i chrząkał. A gdy wyczekująco spoglądaliśmy w jego stronę, sądząc, że chce coś ważnego powiedzieć, wtedy nadymał się, lekko przykucał i psuł głośno powietrze, oznajmiając z powagą „Mery Kryzmus”. Korzystając z ogólnego zamieszania, wyprowadziłam Zebka spod czujnego oka Franki do ogrodu. Konsuelą cuciła teraz dla odmiany profesora energetyki czarną kawą i jakimiś pastylkami wyjętymi z emaliowanego puzderka. Była opiekuńcza, zatroskana i bardzo w tym kobieca. Uśmiechnęłam się do niej, dając znak oczyma, żeby nie kłopotała się o męża. Skinęła głową ze zrozumieniem. Usadowiłam Zebka w wiklinowym fotelu pod rozłożystym drzewem oblepionym grapefruitami. - Ja już dłużej nie wytrzymam! - oznajmiłam, zaczynając od sedna sprawy w obawie, że przybiegnie Franka i każe nam natychmiast wracać. - Nic tu po mnie! Ani spotkań autorskich, ani możliwości samodzielnego poruszania się, no i ten straszny dom... - zawiesiłam wymownie głos, wlepiając w niego oczy. Usiłowałam nimi wypowiedzieć to, czego powiedzieć głośno nie chciałam. - Sądziłam, że odezwiesz się wcześniej, jeśli już nie zjawiłeś się z Konsuelą na lotnisku - uśmiechnęłam się przepraszająco, bo nie powinnam mu tego wytykać. Nie on mnie zapraszał na Florydę. Zebek wpatrywał się we mnie, jak w widmo, ocierając z czoła kropelki potu nieskazitelnie białą chusteczką. Rozsiewał wokół siebie woń dobrego dezodorantu i naszej siwuchy. Był przystojnym mężczyzną i jak mówił „bywszym blondynem”. - Franka słowem nie wspomniała, którego dnia przylatujesz. Kilkakrotnie do niej w tej sprawie telefonowałem. Chcieliśmy ciebie wprost z lotniska zabrać najpierw do nas... - sumitował się, popuszczając dyskretnie pasek od spodni. - Chcę najbliższym samolotem wracać do Polski! - wyrzuciłam z siebie jednym tchem, bo w drzwiach pojawiła się nagle Franka, stojąc niepewnie na wysokich, lekko balansujących obcasach, z twarzą zaczerwienioną alkoholem. - Tutaj sobie pareczka grucha! - zatoczyła się w naszą stronę, w
112
mojej wytwornej sukience, z brylantami migocącymi w uszach. - Porozmawiamy później... - jęknął Zebek, gramoląc się do Franki, bąknął coś o tym, że w pokoju duszno i bał się, że zasłabnie, jeśli nie znajdzie się na świeżym powietrzu. - Już ja was, chłopów, znam! - zachichotała, grożąc mu przed samym nosem upierścienionym, zreumatyzowanym palcem. - Niech tylko krzak zobaczy, zaraz tam kobitę ciągnie... - Zatrzymała się przed Zebkiem i jakby w obawie, że za chwilę runie na betonowe płytki, chwyciła nas oboje kurczowo za ręce. Wzrok jej na chwilę powędrował ku nieskazitelnie błękitnemu niebu, a później przeniosła go na Zebka. Przez długą chwilę wpatrywała się w niego uparcie wybałuszonymi oczami i nagle wrzasnęła strasznym głosem: - Ludzie, fakują! Na pomoc! - darła się. - Ludzie! Zebek zatoczył się i pchając brzuchem przed sobą wrzeszczącą i zanoszącą się na przemian histerycznym śmiechem Frankę, usiłował przecisnąć ją przez wąskie drzwi do środka mieszkania. Z wewnątrz dochodził wysoki rzewny sopran Weronki. „Lulajże, Jezuniu, lulajże, lulaj. A Ty go, Matulu, w płaczu utulaj...” Wtórował jej profesor, obejmując za szyję Dziordzia, który spał z otwartymi oczami. Pan Gienio wciąż jeszcze jadł z taką determinacją i zaparciem w sobie, jakby chciał najszybciej odjeść te dwadzieścia dolarów podarowane France. Konsuela, nie znając słów kolędy, towarzyszyła im w śpiewie mruczandem. Wraz z Zebkiem poślubiła także i Polskę. Dbała bardziej od niego o podtrzymywanie tradycji narodowych, a w różne rocznice i święta, idąc na pierogi z kapustą do klubu, nakładała na siebie, bez względu na upał, ciężki łowicki strój. Nie przypominała w nim wprawdzie dziewuchy spod Łowicza, ale za to jej serce biło po polsku, a oczy wilgotniały przy hymnie narodowym, który chciała kiedyś tańczyć, myląc go z polką. Było to wkrótce po ich ślubie i Zebek często o tym wspominał z rozrzewnieniem, jak również o tym, że Konsuela bardzo pilnie uczyła się języka polskiego tylko dlatego, żeby się mogła kłócić z teściową. Libacja przeciągnęła się do późnej nocy. Po krótkim odpoczynku, urozmaiconym nieskładnym i fałszywie brzmiącym śpiewem chóralnym: „Szła teściowa przez las, pogryzły ją żmije. Żmije wyzdychały, a teściowa żyje”, sięgnięto od początku po bigos i mięsiwa. Tyle że bez
113
alkoholu, a jedynie z „utrwalaczem” w postaci piwa. Konsuela zdążyła bowiem pochować butelki po kątach. Franka ściągnęła z obrzmiałych nóg pantofle i rozparta łokciami na stole żłopała czarną kawę, zagryzając kabanosami. Weronka z rozkudloną głową, bo loki rozkręciły się w wilgotnym, gorącym powietrzu, opowiadała panu Gieniowi o Gołdapi, o swoich dzieciach i zazdrosnym mężu, którego nigdy nie zdradziła nawet w myśli. Popłakiwała przy tym albo usiłowała śpiewać kolędy. Pan Gienio patrzył na nią okiem śniętej ryby, prawie się nie odzywał, wtrącając jedynie, od czasu do czasu: - A to ci hazena! Dziordzi siorbał barszcz z filiżanki, porozumiewając się z Zebkiem za pomocą swoich trzech ulubionych słów, ale się doskonale rozumieli i przygłup uśmiechał się z zadowoleniem, tocząc niewidzącym wzrokiem dookoła. Pan Ewald zerwał spod szyi czarną muszkę, rozpiął kołnierzyk i usiłował dość bełkotliwie tłumaczyć Konsueli w języku polskim i hiszpańskim teorię względności. Napomykał też bez związku o zasadach kinetyki, sprzężeniu zwrotnym i wciąż dopytywał się, czy rozumie znaczenie słowa „kulomb”. Franka zaraz poprawiła go z wyższością, że mówi się Kolumb, a nie „kulomb”, i że tutaj nikomu nie zaimponuje swoim profesorstwem. Wysunęłam się dyskretnie do kuchni. Należało zrobić w niej trochę porządku, pomyć zalegające dookoła brudne talerze. Po chwili zjawiła się Weronka, znosząc ukradkiem ze stołu niepotrzebne półmiski i puste butelki po „sodzie”. - Takich strasznych świąt to ja w życiu nie miałam... - szepnęła, nachylając się w moją stronę. - Bez pasterki, opłatka, kolęd, bez rodziny i śniegu... - wyliczała. - To tak, jakby mi jeden rok uciekł... - Dziewczynki! - wrzasnęła od stołu Franka. Zauważyła widocznie, że nie siedzimy przy stole. - Do gości na salę! I to migiem! Spojrzałyśmy po sobie i chyba pomyślałyśmy o tym, o czym przebąkiwała Mela, dając nam do zrozumienia, że w Zambrowie był podobno kiedyś zakonspirowany burdel. Nadszedł wreszcie moment, kiedy energiczna i trzeźwa Konsuela zapakowała na siłę obu „męcin” do wozu, zabrała z lodówki dwie butle „sody” i zasiadła za kierownicą, obiecując, że wkrótce do mnie
114
zatelefonuje. Pan Gienio ulotnił się wcześniej bez pożegnania. Dziordzi spał w fotelu, Franka popijała wzgardzonego przez wszystkich szampana wprost z butelki, a my zaczęłyśmy chować do lodówki niedojedzone resztki i zmywać naczynia. Zaczęło świtać, gdy Weronka oznajmiła z ulgą, że jeszcze pozostało nam tylko ułożenie sztućców w pudle i wreszcie znajdziemy się w łóżku. Obie nie czułyśmy nóg i pleców ze zmęczenia. Marzyłyśmy tylko o wyciągnięciu się pod naszą „jajecznicą ze szczypiorkiem”. - Póki Franka drzemie w fotelu, to ja wezmę szybko prysznic szepnęła konspiracyjnie. - Później ja będę pilnowała, a ty się wykąpiesz... - Dobrze! - skinęłam głową, nalewając sobie filiżankę gorącej herbaty. W tym samym prawie momencie rozległ się w pokoju stukot, jakby coś ciężkiego zwaliło się na podłogę i jednocześnie rozdzierający krzyk Franki: - Jezusie, umieram! Obie rzuciłyśmy się do niej. Leżała na podłodze, trzymając się za brzuch. Biała na twarzy, jak jajko wyjęte z wapna, na czole krople potu. - Umieram - jęczała. - Umieram... Jezu, co za kurewski ból... Weronka rzuciła się na kolana i drżącymi wargami zaczęła wymawiać słowa modlitwy za konających. Franka zdzieliła ją pięścią. - Gorący termofor, ty cipo grochowa! - wrzasnęła. - Pacierz nie pomoże. A ty... - zwróciła się do mnie - połącz się z Zambrowem. Numer doktora na pierwszej stronie w zielonym zeszycie. Niech mnie ratuje... - wyrzuciła jednym tchem bezkrwistymi wargami i oczy zaczęły jej uciekać pod powieki. - Lampucera kona! - jęknęła z zabobonnym lękiem i niejaką satysfakcją Weronka. Natychmiast jednak przeżegnała się i pobiegła wlać gorącą wodę do termoforu. Długo trwało, nim się dodzwoniłam do lekarza w Zambrowie. Początkowo nie bardzo wiedział, o co i o kogo chodzi. Mylił Florydę z jakąś panią Florą. Później się zdenerwował i wreszcie dość opryskliwie powiedział, że nie jest biurem informacji służby zdrowia i jeśli pacjentka chce porady, to niech wsiada w samolot i się do niego osobiście pofatyguje. On nie chce i nie może leczyć zaocznie, zwłaszcza że
115
pacjentka zalega z wypłatą należnych mu według ustnej umowy honorariów od przeszło roku. A jak zna jej dolegliwości, to jedynie surowa i długotrwała dieta może ją uratować, jeśli już, w tej chwili nie nastąpiła perforacja pęcherzyka żółciowego. Radził zawezwać miejscowego lekarza i rzucił słuchawkę. - No i co? - dopytywała się stojąca obok Weronka. Przebierała niespokojnie bosymi stopami. - Zachowywał się dość dziwnie. Pewnie ma kaca... - jęknęłam, szperając w malowanej w zakopiańskie wzory skrzyni, wypełnionej po brzegi wszelkiego rodzaju lekami. Szukałam w niej tego, co zaproponował rozeźlony lekarz. - Przecież są święta! - rozgrzeszała go Weronka. - No i taka godzina, że albo robił żonie świąteczne ciupu-ciupu, albo jeszcze nie odparował i spał twardo. Z wielkim trudem, za pomocą mokrej szmaty, obudziłyśmy Dziordzia i we trójkę przenieśliśmy Frankę na rekamierę, otulając ją szczelnie pledami. Trzęsła się jak w febrze i z trudem przełknęła pastylkę, zapijając dużą ilością gorącej wody, którą jcj na siłę wmusiłam. - Co powiedział? - wymamrotała, chwytając mnie lodowatą dłonią za rękę, jak tonący koło ratunkowe. - Kazał wezwać natychmiast lekarza. - Niech mnie pocałuje w dupę! - wycharczała. - Za co mu płacę? - Chodzi o to, że nie płacisz... - wtrąciłam nieśmiało. - A on się obawia, że może pękł ci woreczek żółciowy. Więc może jednak wezwać pogotowie? - Ani się waż! - jęknęła. - To by mnie zrujnowało. Pogrzeb taniej kosztuje niż szpital - dodała płaczliwie i zamilkła, przymykając oczy. - Franka, ja mam przy sobie dwieście dolarów... - ofiarowała się zdeterminowanym głosem Weronka, wyłamując sobie w rozterce palce i pociągając nosem. - Trzeba sprowadzić doktora... - Siarap! Możesz sobie je w tyłek wsadzić! Tu potrzeba tysięcy dolarów! - wykrzyknęła, chwytając się ponownie za wzdęty brzuch. Przetrzymam! To nie pierwszy już raz...
116
I rzeczywiście, przetrzymała przy rozlicznych domowych zabiegach, łącznie z modlitwą aplikowaną przez Weronkę. Pod „jajecznicą ze szczypiorkiem” znalazłyśmy się dopiero około południa, gdy Franka, przypominając wyżętą ścierkę, obłożona gorącymi termoforami, wreszcie zasnęła. - Co za święta! - jęknęła Weronka, waląc się ciężko na łóżko, jak wór z ziemniakami. - Do śmierci nie zapomnę! A swoją drogą, co warte są pieniądze! Jest człowiek, a za chwilę może zamienić się w gnój... - dodała z filozoficzną zadumą i prawie natychmiast zasnęła, gdy tylko opadła jej dłoń, którą uczyniła na wydatnych piersiach szeroki znak krzyża. *** Tydzień dzielący od sylwestrowej nocy mijał na pielęgnowaniu Franki. Powoli dochodziła do zdrowia. Posłusznie zjadała dietetyczne, przygotowane przeze mnie, potrawy. Stała się mniej agresywna i nawet przy jakiejś okazji bąknęła, że uratowałam jej życie, chociaż nie było to prawdą, jak nieomal wszystko, o czym Franka mówiła. Możliwe, że chciała mi się przypodobać po ostatnim telefonie Zebka. Zapraszał nas z Weronką na sylwestra do Klubu HAPPY RETURN. Franka, podsłuchując naszą rozmowę, gdyż telefon stał w zasięgu jej ręki, wyrwała mi z dłoni słuchawkę. - Zebek! - wdzięczyła się z uśmiechem, jakby mógł ją widzieć. - Ja też przyjadę z Dziordziem. Ktoś musi przywieźć dziewczynki. Tylko pamiętaj, że musimy siedzieć z wami przy wspólnym stole zastrzegła się. Po tamtej stronie przez dłuższą chwilę panowała cisza. Franka zaczęła się niepokoić, czy Zebek nie zasłabł, gdy nagle odezwał się głos Konsueli o jedną nutkę za wysoko. W zabawnie skonstruowanych zdaniach i przekręcanych słowach, informowała, że wszystkie miejsca już wykupione, że będzie trudno coś znaleźć przy ich stole. I że wstęp kosztuje po piętnaście dolarów od osoby, nie licząc kolacji i alkoholu, jaki obowiązkowo trzeba kupić. No i że po sylwestrze zabierają mnie na parę tygodni do siebie, bo ona, Konsuela, chce pokazać mi Florydę.
117
Może więc dla niej i Dziordzia będzie wygodniej, jeśli profesor przyjedzie po mnie i Weronkę. Franka jednak orzekła kategorycznym tonem, że ani podróż nie jest jej straszna, ani wydatek na wstęp i kolację. Czuje się doskonale, ma ochotę potańczyć i punktualnie o dziewiątej wieczorem spotkamy się wszyscy w klubowym hallu, a miejsce dla niej musi się znaleźć. Bo tak naprawdę, to ona najwięcej wniosła pracy przy organizowaniu tam różnych imprez. - Czy to ma sens, żebyś jechała... - odezwałam się, gdy Franka spocona z wysiłku i emocji odłożyła wreszcie słuchawkę. - Nie czujesz się najlepiej... - Ty mi głupot nie opowiadaj, a gotuj dalej te swoje „psie zupki” i przecierane jarzynki. Jak powiedziałam, że jadę, to jadę! Żadnego do tej pory sylwestra nie opuściliśmy z Dziordziem i nie dam się głupiej Konsueli wykołować. Pewnie wyrwała Zebkowi słuchawkę. Zazdrosna suka. Wie dobrze, że gdybym tylko skinęła palcem... - zaśmiała się krótko i zamilkła. Z Bibi miałam teraz tylko kontakt telefoniczny, i to bardzo ograniczony przez podsłuch Franki. Z zaproszeń na lunch musiałam rezygnować. Nie mogłam jej zostawić samej w domu. Weronka w okolicznych posesjach znalazła sobie parę miejsc do sprzątania i mycia samochodów. Wychodziła raniutko, wracała późnym popołudniem umęczona i szczęśliwa. Przybywało jej nieoczekiwanie kilka zielonych papierków. Czuwanie więc przy France i przygotowywanie posiłków dla Dziordzia spadło całkowicie na mnie. Wracał zazwyczaj wieczorem. Nie interesował się niczym poza żarciem i łóżkiem. W kierunku Franki ani spojrzał, a ona albo wpatrywała się w telewizor, wybierając kanały, na których leciały różnego rodzaju gry liczbowe, albo kazała siedzieć przy sobie, zadając dziesiątki przedziwnych pytań lub zamęczając opowieściami o sąsiadach i znajomych. Nieomal wszyscy byli, według niej, zboczeńcami, kombinatorami, łajdusami, a jeżeli któryś z nich wypłynął z dna i stał się majętnym człowiekiem, to tylko jej mógł mieć to do zawdzięczenia. W naszych rozmowach nie znajdowałam zazwyczaj zadowalającej jej lub konkretnej odpowiedzi na zadawane i, jak twierdziła, filozoficzne pytania. Denerwowała się wtedy, wykrzykując z pogardliwym śmiechem, że
118
niby to ja, ta inteligentka, co pisze książki, a wiedzy to mam tyle, co ona brudu za paznokciami. I na dowód tego podtykała mi pod nos wypielęgnowane dłonie o czystych, lakierowanych na perłowo paznokciach. Te niepohamowane wybuchy rozdrażnienia następowały zazwyczaj po skromniutkim, głodowym nieomal lunchu, gdy wyskrobawszy z miseczki do ostatniego ziarenka jałowy krupnik z jarzynkami, rozpoczynała ze mną rozmowę. Ostatnio zaczęła zadawać pytania z zakresu metafizyki. - W Boga to ja wierzę ze strachu, bo jeśli naprawdę jest, a ja nie będę w Niego wierzyła, to może mnie jeszcze tu, na tym świecie tak pieprznąć, że się nie pozbieram... - zaczęła z namysłem i powagą, moszcząc się wygodnie na poduszkach. - Ale powiedz mi, jak to jest po śmierci? Czy naprawdę ludzie tam dalej żyją i widzą siebie, chociaż są bez ciała? Czy spotykają się na spacerach z dawnymi znajomymi, czy wałkują się na różne sposoby? Bo jak raj, to raj! Powinni tam robić to, co najprzyjemniejsze... - uśmiechnęła się w rozmarzeniu. - Ale jak to jest, gdy miało się kilku mężów i kochanków, a nagle wszyscy się tam razem spotykają i chcą z tobą do łóżka? Jak to załatwiają między sobą? Przecież w niebie nie można się chyba bić, awanturować ani kogoś otruć, tylko jest się świętym... No, ale przecież święty to też człowiek i swego wymaga. Była ciekawska jak małpa, nieprawdopodobnie dociekliwa w sprawach, o których ani ona, ani nikt inny nie mógł mieć pojęcia. Wysilałam więc całą swoją literacką wyobraźnię. Przekazywałam jej obrazy i sytuacje na poczekaniu wymyślone i, jak się okazało, tak sugestywne, że powoli sama zaczynałam wierzyć w opowiadane brednie. Męczyły mnie, irytowały te wlokące się, straszne i bezproduktywne godziny przy łóżku Franki. Liczyłam niecierpliwie dni do sylwestra, do Nowego Roku. Miał wyswobodzić z koszmarnego domowego ogniska Franki, przenieść w inny świat, inną atmosferę, która gdzieś tam, między innymi ludźmi musiała istnieć. Irracjonalnie wierzyłam, że jeśli zmienię środowisko, zdołam tu jeszcze przeżyć jakąś nieprawdopodobną historię. Dziwną i barwną, jak sama Floryda o poranku. Nadszedł wreszcie sylwestrowy dzień z temperaturą dwudziestu
119
sześciu stopni Celsjusza i z kilkoma pierzastymi obłokami na niebie. Zobaczyłam je tu po raz pierwszy. W ich szarości było wreszcie coś swojskiego i dzień zaczął się przyjemnie. W domu panowała cisza i złocisty półmrok. Franka lekko pochrapywała przez sen, Dziordzi był już w pracy, a my z Weronką jadłyśmy w kuchni śniadanie. Zastanawiałyśmy się szeptem, w jaki sposób wyrwać się na swobodę. Pójść nad ocean i tam pożegnać odchodzący rok, być chwilę razem poza zasięgiem Argusowego oka Franki. Żadna jednak koncepcja nie przychodziła nam do głowy. - Nas może tylko uratować Mela - westchnęłam bez większego przekonania, ale i z wiarą w jej tupet. Weronka popatrzyła na mnie z namysłem. - Wiesz co? Pomodlę się po śniadaniu o cud... - zawyrokowała, żując „ptasi pokarm” z mlekiem. Nazywała tak wszelkiego rodzaju cornflakes czy też sirloin, do którego dorzucała plasterki banana. - Po co ja to pudło z tym świństwem włożyłam do koszyka? - dziwiła się głośno. - Tak mnie Dziordzi przy swoich zakupach skołował. Przy kasie okazało się, że jak zwykle zabrakło mu skąpo wyliczonych przez Frankę na zakupy pieniędzy i musiałam dodać mu pięć dolarów i siedemnaście centów. I nikt mi tego już nie zwróci, a za te pieniądze... - Wiem - uprzedziłam jej wywód. - Za te pieniądze kupiłabyś kilka paczuszek gumy do żucia dla Tomka i lizaki dla bliźniaczek. - Jakbyś zgadła! - rozpromieniła się w uśmiechu, ale nie na długo. Z pokoju zaskrzeczała Franka, żeby podać jej śniadanie. - Chcę kawałek boczku z chrzanem i łyczek szampana! - A będziesz jadła pieczone jabłko - odpowiedziałam w tej samej tonacji. - Przecież jestem już zdrowa! - odkrzyknęła zirytowana. - Brzuch mi całkowicie odtęchł. Będę wreszcie mogła zasznurować gorset na dzisiejszy wieczór. - Od Nowego Roku będziesz jadła od świtu do nocy kotlety schabowe z kapustą, ale dopóki tu jestem, będziesz na ścisłej diecie. - Źle ci tu było, że mnie opuszczasz? - odezwała się płaczliwie. - Jak się do kogoś przywiążę, to zaraz odjeżdża... Weronka pójdzie do swego paralityka, ty do Zebków, a ja, schorowana sierota, sama w
120
domu. Kto mi będzie „psie zupki” gotował? Kto będzie ratował, jak zesztywnieję w konwulsjach?... - ciągnęła żałośnie, wlokąc się do nas w szlafroku i opadających pończochach, w których zazwyczaj sypiała. - Żeby chociaż Joasia dostała wizę. Byłaby tutaj jak moja córka, a później wydałabym ją za pana Gienia. Ten ma przynajmniej pieniądze, a pracowity i oszczędny jak rzadko... Zostań u mnie przynajmniej do jej przyjazdu... - pociągała nosem, zaglądając nam w talerze, co jemy. Pierwszy raz z jej ust usłyszałam coś pozytywnego o drugim człowieku. Nie wiadomo dlaczego poczułam się winna, że opuszczam ją w chorobie. Zrobiło mi się jakoś przykro. Zdawałam sobie sprawę, że przy jakim takim zdrowiu trzyma ją dieta, a jak mnie zabraknie, Franka wróci do swoich tłustych mięsiw, sosów i kapusty. Była trudna i koszmarna, ale była też i nieszczęśliwym człowiekiem uwikłanym w zło, z którego nie potrafiła się uwolnić, szarpiąc się i plącząc w nim coraz bardziej. Pomyślałam, że przecież my wszyscy od dziecka czynimy więcej zła niż dobra i wciąż musimy dokonywać trudnego wyboru, i to nie między dobrem a złem, tylko między większym i mniejszym złem. Dla nikogo nie jest to łatwe zadanie. I nagle, bez zastanowienia, powiedziałam coś, czego nie chciałam, a może nawet nie powinnam teraz powiedzieć. - Wrócę do ciebie za dwa tygodnie. Weronce wypadła z ręki łyżka na podłogę. Patrzyła na mnie wystraszona, jakby zobaczyła przed sobą wariatkę z nożem w ręce. Franka klapnęła ciężko na krzesło i z radosnym zdumieniem wpatrywała się we mnie, jak w telewizor. - Jeszcze ci nie mówiłam, że Bibi znalazła dla mnie pracę... kłamałam, chcąc uchronić Melanię przed jej złością. Z Bibi się bardziej liczyła niż z kimkolwiek. - Trzy dni w tygodniu będę sprzątała w rezydencji tuż nad samym oceanem w Palm Beach. Reakcja Franki była zaskakująca. Najpierw spoglądała na nas rozbieganymi oczkami, a później oznajmiła przykazującym tonem: - Powiesz Zebkowi, że to ja ci naraiłam tę robotę! - Dobrze - skinęłam głową i żeby nie zadawała dociekliwych pytań, sama zaczęłam opowiadać różne zmyślone sytuacje, w jakich tę pracę
121
dostałam, ile przypuszczalnie zarobię i kiedy mam się zgłosić. Gdy zaczęło mi już brakować koncepcji, a świdrujące oczka Franki uparcie się we mnie wpatrywały, Weronka, nie tracąc głowy, wtrąciła, że Bibi prosiła o dyskrecję. Jeśli więc Franka będzie z nią kiedyś rozmawiała, to niech przed nią udaje, że o niczym nie wie, gdyż Bibi mogłaby się tego wyprzeć. - A co ja mam z tą głupią Bibi do gadania! - oburzyła się Franka. Najważniejsze, że Irma wróci, a co do tej pracy, to jak znam milionerki, to bardzo szybko Irminę wyrzuci. To ich stała metoda. Przyjmowanie nowych lepiej się opłaca. Wiedzą, że na początku każda stara się jak może, flaki z siebie wypruwa, żeby się przypodobać chlebodawczyni, i o podwyżkę nie pyta. Te bogaczki to zawsze mówią, „na początek” tyle a tyle dolarów tygodniowo. Tylko nie wiadomo, jak długo ma trwać ten „początek”. Jak wreszcie któraś przypomni o podwyżce, to pod byle pretekstem wyrzuca. A to „na razie” albo „na początek” jest zwykle o połowę niższe od tego, co powinna zaproponować... - zrobiła nam cały wykład Franka z jakąś mściwą satysfakcją i szatańskim uśmieszkiem. - Irmy nie wyrzuci! - krzyknęła z przekonaniem Weronka, kręcąc się niespokojnie na krześle. - Zna niemiecki, nie śmierdzi potem, inteligentna... - wyliczała z zacietrzewieniem. - Gdzie ona taką drugą znajdzie za te marne grosze? - A ja ci mówię, że wyrzuci! Irma jeszcze będzie szczęśliwa, że może u mnie siedzieć. Gdzie jej będzie lepiej? Ma tu przecież wszystko... spoglądała na nas wyczekująco, jakby spodziewała się z naszej strony spontanicznego potwierdzenia jej ostatnich słów. Milczałyśmy, udając, że jesteśmy całkowicie pochłonięte obieraniem i dzieleniem na cząstki grapefruitów. Lepki sok ciekł nam po palcach, ostra gorzka woń rozchodziła się po kuchni. - A co się stało ze Zbyszkiem? - Weronka pierwsza przerwała narastającą nieprzyjemnie ciszę. - Dlaczego zostawił walizę pełną swoich rzeczy, która stoi w naszym pokoju? Mówiłaś, że poleciał do Nowego Jorku tylko na dwa dni, a minęło już przeszło pół roku i nawet nie daje znaku życia... - Pojechał odwiedzić znajomego ze swojej wioski i ten go pewnie skołował dobrze płatną pracą przy azbestach - odpowiedziała z ociąganiem,
122
a po chwili dodała, bagatelizując całą sprawę: - Ja myślę, że nie wrócił dlatego, że skumał się tam z jakąś dziewuchą i już do żony na wieś nie wróci. Oni tak wszyscy! Chłopa to trzeba w klatce trzymać albo mu ptaszka odrutować, jak świniakowi ryj, żeby na baby nie fruwał. Ty, Weronka, myślisz, że twój sobie na supeł zawiązał? Też na pewno na prawo i lewo z okazji korzysta. Każdy ryży ma ognisty temperament, jak te kudły na łbie... - zarechotała. Zmarkotniała od dłuższej chwili, Weronka odsunęła talerz i wybuchnęła nagle płaczem, jak małe dziecko. - Mój mąż ma łeb rudy i pije może więcej, niż powinien, ale żeby inną obracał, to nie on! Wie, że się dla niego odchudzam, bo tłustych nie lubi, wie, jak ciężko pracuję, i takiego świństwa mi z pewnością nie zrobi, żeby z inną ciupu-ciupu... Ty jesteś taka, że musisz każdemu człowiekowi dokuczyć! Irmie też musiałaś powiedzieć, że ją z pracy wyrzucą... Co z ciebie za człowiek! - łkała niepohamowanie, rozmazując łzy po twarzy. - Obie jesteście głupie i życia nie znacie! - stwierdziła ugodowo z uśmiechem Franka. - A jak sobie popłaczesz, to dobrze ci zrobi na oczy. Wieczorem będą bardziej błyszczały. W godzinę później, gdy czyściłyśmy ogromne pudło-lodówkę, którą Franka postanowiła zabrać ze sobą na sylwestra, zatelefonowała do niej Melania, że ma jakieś cudowne zioła, po których będzie mogła jeść wszystko w dużych ilościach i znakomicie trawić. Nie minęło piętnaście minut, gdy wpadła do pokoju wielka i roześmiana w pomidorowego koloru sukience z haftami na sterczącym groźnie biuście. Rzuciła France na kolana pokaźną paczkę i zaczęła objaśniać, jak należy ziółka parzyć, w jakim czasie i w jakich ilościach popijać i prawie natychmiast spojrzała na zegarek. - Mam niecałą godzinę czasu! - wykrzyknęła ze zgrozą. - A muszę zabrać na chwilę dziewczyny, żeby poradziły mi, w co mam się ubrać na wieczór sylwestrowy. Wyrzuciłam na podłogę połowę szafy i na nic nie mogę się zdecydować. - One są potrzebne w domu! - Franka łypnęła w jej kierunku groźnym okiem. - Wyjeżdżamy na bal do Miami i też musimy przygotować toalety - ostatnie słowo wypowiedziała z naciskiem.
123
- Franka, ja przecież nie mam żadnej odpowiedniej na bal sukienki! - złapała się za głowę Weronka. - Może więc Mela mi coś da... - Balowych toalet mam kilkadziesiąt, to ci też mogę którąś pożyczyć. - My z Weronką mamy podobne figury! - zripostowała przytomnie Melania, chociaż wiedziała doskonale, że w jej suknię mogłyby się zmieścić takie dwie jak Weronka. - Ja także nie mam nic odpowiedniego na dzisiejszą okazję - wtrąciłam szybko. - W takim razie jedziemy na „Federałkę” do magazynu ze starzyzną! Widziałam na wystawie takie wystrzałowe ciuchy, że oko bieleje. Jedna była cała ze srebrnych cekinów... - zdecydowała Mela i już nas ciągnęła w kierunku drzwi, poganiała, spoglądała wymownie na zegarek. - Żadnej starzyzny nie dam wnieść do mego domu! - wrzasnęła Franka, tupiąc nogami i łapiąc się dramatycznym gestem za wątrobę. Przywleczecie jakąś zarazę i znów zacznę chorować. Nie wiadomo, kto te lachy nosił, może nawet z trupa ściągnięte. Złapie Irmina syfa i zrujnuje mnie na doktorów! Mało mam swoich zmartwień?! - miotała się po pokoju, odmieniona nagle złością i wroga. - Wobec tego przejrzymy tylko moje ciuchy. Za pół godziny przyjadą z powrotem - oznajmiła ugodowym, spokojnym tonem Melania i już nie zwracając uwagi na protesty Franki, wpakowała nas do samochodu i ruszyła z miejsca z piskiem opon i zgrzytem rozklekotanego forda. - Bóg wysłuchał mojej prośby i sprowadził Melę - usłyszałyśmy za plecami wypowiedziane przez Weronkę słowa. Brzmiała w nich głęboka wiara i jednocześnie zdumienie. - Jedziemy więc na „Federałkę”! - postanowiła Melania. - Później wypijemy u mnie kawę, wykąpiecie się i odwiozę was do domu. - A wy z mężem dokąd się wybieracie na bal? - zainteresowała się Weronka. - Jeszcze nie wiemy, co nam przyjdzie do głowy - wzruszyła ramionami Mela. - W najgorszym razie wypijemy o północy we dwójkę szampana, popływamy w basenie, a może nawet kogoś zaprosimy...
124
Nie lubię naprzód planować, a trzy balowe sukienki są zawsze pod ręką - dodała z zadowoleniem kobiety, która ma się w co ubrać. Sklep był mroczny, długi jak kiszka i ciasny. Po obu stronach wąskiego przejścia od samych już ścian wszystko było upchane wieszakami i pudłami z wszelką barwną starzyzną przyciągającą oczy. W gorącym powietrzu unosiła się woń dezodorantów, zwietrzałych perfum i znoszonej odzieży, chociaż Melania zapewniała, że każda znajdująca się tu rzecz przeszła, jeśli nie przez pralnię, to dezynfekcję. Nie bardzo w to wierzyłam. Kilka kolorowych kobiet grzebało w stercie dziwacznych, ale jakże pięknych kapeluszy, do których ciągnęło mnie niczym kota do waleriany. - Żadne kapelusze! - krzyknęła ostrzegawczo Melania. - Mamy dwadzieścia minut czasu na znalezienie dla pani sukienki. Ja funduję! - Ależ ja mam pieniądze... - wymawiałam się. - A ja nie mam pieniędzy, tylko grosze, za które chcę zrobić pani prezent. Moja stara zapłaciła mi dziś trzykrotnie za tę samą jedną godzinę. Co wyszłam do innego pomieszczenia i wróciłam do niej do salonu, to sądziła, że dopiero weszłam. - Meli - mówiła - od razu zapłacę ci dniówkę, bo później mogę zapomnieć - i wyciągała z torebki pieniądze. - Tobie to dobrze z tymi milionerkami! - westchnęła Weronka. - Tak się tylko wydaje. Mam jeszcze dwa sprzątania u takich, co ósmy pot ze mnie wycisną. Zwłaszcza przy prasowaniu bielizny pościelowej i osobistej. Musi wyjść spod żelazka gładka jak listek, a prasowanie nie może trwać dłużej jak dwadzieścia minut, bo jeśli się przedłuża, to potrącają z tygodniówki, gdyż nie zdążę zrobić innych rzeczy. - Chryste, to chyba najgorsze? - jęknęłam. - Nienawidzę prasowania i nigdy jeszcze nie udało mi się zrobić tego dobrze. - Uczyłam się tej sztuki przez wiele miesięcy. One wszystkie mają kota na tym punkcie i codziennie czeka kosz pełen łachów do prasowania. Stałam w ciasnej kabinie z dużym, krzywo zawieszonym lustrem, zasłoniętej nieszczelnie kotarą, za którą co rusz ktoś zaglądał, sprawdzając, czy wolna. Weronka z Melą znosiły w pośpiechu naręcza
125
sukienek. Koronkowe, taftowe, brokatowe, jedwabne. Z dekoltami, i bez dekoltów. Obcisłe i workowate. Gładkie i falbaniaste. Krótkie i długie. Stałam tylko w majtkach i staniku. Pot spływał mi po twarzy, do ciała kleiły się mierzone jedwabie. Wciągałam i ściągałam przez głowę te wszystkie dziwne kreacje, aż moja fryzura upodobniła się do rozgrzebanego gniazda. - Nic na mnie nie pasuje! - odkrzykiwałam bliska płaczu, gdy zapytywały, czy już coś wybrałam i żebym się im wreszcie w czymś pokazała. - Poszukajcie czegoś cieniutkiego, zwiewnego, ale koniecznie z długim rękawem - prosiłam. - Znosicie albo sztywne pancerze i wyglądam jak choinkowa bombka, albo coś, co składa się wyłącznie z dekoltów i otworów, albo z samej koronki! Zapominacie o moich latach... - dorzucałam niechętnie, bo i ja nie chciałam o nich pamiętać. - Tutaj nawet trupy ubierają do trumny w dekoltowane sukienki. Tu klimat ciepły - tłumaczyła bez sensu i zastanowienia Weronka. Zdążyła już znaleźć dla siebie złotą, wieczorową torebkę na łańcuszku i biustonosz bez ramiączek. Półnago wyskoczyłam z kabiny i dopadłam wieszaków. Przypominały garderobę Agnes z kolorową kolekcją sukienek. Błyskawicznie przejrzałam cały ich długi rząd i wyciągnęłam tylko jedną, jedyną, która wydawała mi się barwą i fasonem najbardziej dla mnie odpowiednia. Z trudem wcisnęłam ją na wilgotne ciało. Musiałam przy tym maksymalnie wypuścić z płuc powietrze, żeby z niejakimi oporami zasunąć na plecach błyskawiczny zamek, i stanęłam w niemym zachwycie przed lustrem. Odbijało moją szczupłą i jakby nawet wydłużoną figurę w czymś, co od góry było przemyślnie udrapowane w ukośne zakładki, a spod biustu spadało luźnymi, zwiewnymi fałdami w dół do samych kostek. To coś miało maleńki, wąski dekolt i długie rękawy, a było w odcieniach malinowozłotawych o pastelowym nasyceniu komponujących się zawijasów. - To jest to! - wykrzyknęłam, wypływając wdzięcznym kroczkiem na wyplamiony, nieokreślonej barwy chodnik, tuż przed oczy Meli i Weronki. Zaraz też dołączyły do nich dwie Murzynki przerastające o głowę nawet Melanię i trzy drobniutkie dziewczyny z wysp Tajlandzkich.
126
Uśmiechały się do mnie i końcami paluszków prawej dłoni uderzały szybko w policzek, co podobno miało oznaczać, że się im bardzo podobam. - Brać! - zdecydowała Melania, ściągając ze mnie sukienkę, i nim się zorientowałam, już biegła do uróżowanego geja stojącego przy staroświeckiej kasie. Miał na sobie białą rozpiętą koszulę i czarne wąziutkie aksamitne spodnie z czerwoną kokardą przypiętą powyżej kolana. Włosy w lekko fioletowym odcieniu sterczały do góry usztywnione połyskliwym lakierem. Zażądał siedmiu dolarów. Melania parsknęła śmiechem. Zawtórowały jej sprzedawczynie, przewracając białkami wyłupiastych oczu. Kiecka wylądowała na jego upudrowanej twarzy. Opuścił do czterech. Melania stuknęła się wymownie w czoło. Weronka stała spokojnie przy ladzie z kasą, grzebiąc w stercie rozrzuconych klipsów, nie widząc nic i nikogo wokół siebie. - Idziemy! - zdecydowała Mela gromko po angielsku, pchając mnie i zauroczoną Weronkę przed sobą. Gej, cienki jak glista i cały w przyjaznych uśmiechach, ruszył truchcikiem za nami, wymachując sukienką, jak tęczowym sztandarem w hinduski ornament. Kupiłyśmy ją w rezultacie za dwa dolary i pięć centów. - To jest prawdziwy handel... - jęknęła z zachwytem Weronka i nagle z krzykiem zawróciła od auta, i wpadła z powrotem do sklepu. Oderwana przez Melę siłą od klipsów, dwa trzymała w ręce, nie zdążywszy ani ich odłożyć, ani za nie zapłacić. Były wielkości włoskich orzechów i skrzyły się w słońcu jak brylanty. Biegła z wysoko uniesioną dłonią w kierunku sprzedawcy układającego spokojnie sztuczne kwiaty w szklanym baniaku. Weronka z kropelkami potu na czole i cała w radosnych uśmiechach podała mu je na wyciągniętej dłoni. W drugiej tkwił zielony papierek. Darła się po polsku: „ile”, na przemian z angielskim: „boj”. Sprzedawca roześmiał się, machnął ręką i nie przyjął pieniędzy. Weronka spontanicznie rzuciła mu się na szyję. Chłopak odskoczył od niej, jak kot nadepnięty na ogon i schował się za białą, odrapaną ladą pełną szklanych pojemników ze sztuczną biżuterią. Kobiety wybuchnęły śmiechem, klepiąc się z uciechy po udach. Weronka przybiegła do nas uszczęśliwiona i zdyszana, usiłując w biegu nałożyć klipsy.
127
- Taki fajny chłopak! - szczerzyła do nas zęby pełna radości życia. Zrobił mi prezent z klipsów! - To gej! - uświadomiła ją Mela już w samochodzie. Weronka popatrzyła na nas z niedowierzaniem i po chwili symbolicznie splunęła. - Tfuj! A ja coś takiego pocałowałam! - biadoliła, ocierając usta chusteczką. - Nigdy w życiu nie widziałam żywego geja, to skąd mam wiedzieć? - A martwego? - zapytała z powagą Melania. - Też nie... - kręciła z namysłem głową. - Wystarczyło przecież na niego popatrzeć... - wtrąciłam, przypominając sobie dużą perłę w jego lewym uchu. - Tu tyle różnych cudaków chodzi... Starych, młodych i kobiet, i dzieci, i mężczyzn, i psów... - zaczęła z rozbawieniem wyliczać. - Ale jest pięknie i ludzie uśmiechają się do siebie - zakończyła optymistycznie, mrużąc po kociemu oczy. Zaraz też poprosiła przymilnie Melanię wymijającą po piracku wozy. - Mela, zawieź nas nad ocean. Chociaż na parę minut... Niech zakończę stary rok chwilą wolności, bo już od jutra zamkną mnie z tym sparaliżowanym dziadem. - Głos jej zaczął drżeć i zwilgotniały oczy, jak zwykle, gdy wracała do rzeczywistości po tak pięknych przeżyciach, jak przymierzanie klipsów, robienie zakupów dla dzieci, wyrwanie się z domu Franki. - W takim razie musicie zrezygnować z kawy u mnie - Mela postawiła sprawę jasno. - Na obie rzeczy nie starczy czasu. Pojechałyśmy nad ocean. Mela pozostała w wozie. Chciała przejrzeć gazety i poranną pocztę. Dała nam dziesięć minut. Puściłyśmy się biegiem po piasku, aby za chwilę stać bosymi stopami w oceanie. Był nieco burzliwy. Niebo wydawało się mniej czyste, jakby jego błękit spłowiał i zasnuła go mgiełka. Sunęły po nim z rzadka szare, niewielkie obłoki. Na ciągnącej się kilometrami plaży nie było nikogo poza nami, nie licząc człowieka w dalekiej perspektywie wybierającego z pojemników puszki po piwie. - Ostatni dzień razem i ostatni dzień roku... – wyszeptała Weronka, omiatając wzrokiem bezmiar wody. - Jutro o tej porze każda z nas będzie już gdzie indziej. I może się już tutaj nie spotkamy, ale ja o tobie
128
nigdy nie zapomnę... - zapewniała, chwytając mnie za rękę. - Kocham cię jak matkę, jak moje dzieci. One ciebie znają z moich listów - rozpłakała się. Gorące łzy skapywały na moje gołe ramię. Łamiącym się głosem prosiła: - Gdy za niecały rok wrócę do Polski, to musisz przyjechać do nas, do Gołdapi na dłużej. Ugoszczę cię, odchucham i będziesz w naszym nowym domu, w pokoju pełnym kwiatów pisała swoje książki, a ja będę gotowała dla ciebie rosoły z domowym makaronem, pomidorówkę z dużą ilością kopru i wszystko to, co najbardziej lubisz. Przygotuję ci także na zimę słoiki z różnymi przetworami... W rezultacie i ja się rozpłakałam. Splecione trzęsącymi się od szlochu ramionami i tuląc się do siebie pod bezkresnym, obcym niebem, do wtóru szumiącego groźnie oceanu, przyrzekałyśmy sobie przyjaźń na dobre i złe aż do śmierci. Podpływająca fala z białym grzywaczem uderzyła nas boleśnie powyżej kolan. Wyskoczyłyśmy z krzykiem na brzeg. Fala cofnęła się, pozostawiając na wilgotnym piachu, tuż przy naszych stopach, dwie połówki jednej muszli. Białej w czarny wzorek. Spojrzałyśmy na siebie i bez słowa każda z nas wzięła jedną na pamiątkę dnia, w którym żegnałyśmy stary rok i żegnałyśmy się ze sobą na długie rozstanie, chociaż jeszcze czekała nas wspólna noc sylwestrowa. *** Po obiedzie z kapustą, kotletami i szampanem, Franka opróżniła ogromną szafę zawierającą same tylko balowe toalety. Rozłożyła je na stole, fotelach i zaczęło się przymierzanie. Nie mogła zdecydować się, w której wygląda najatrakcyjniej. Prosiła o radę, krygując się przed lustrem. - W żadnej... - mruknęła pod nosem Weronka, szukając czegoś odpowiedniego dla siebie. Były zbyt długie albo zbyt ciasne. Przerzucała je nerwowo niczym ziemniaki w koszyku. Franka odwróciła się w naszą stronę, unosząc lekko ramiona ku górze. Przypominało to odwrócony trójkąt z wierzchołkiem przy stopach,
129
tkwiących w srebrzystych pantoflach na lekko wykrzywionych francuskich obcasach. Ujrzałam przed sobą nietoperza w ciąży. - Co powiecie o tej? - dopytywała się niecierpliwie. - Najlepsza z tych wszystkich, które dotychczas mierzyłaś - orzekłam. Było to zgodne z prawdą. Tyle tylko, że wytworną toaletę z „lejącego się” jedwabiu i o rękawach niczym motyle skrzydła szpeciła sama Franka. Niewiele nawet pomogła narzucona na ramiona pelerynka z popielatych norek. Usiłowała ukryć pod nimi lekko kabłąkowate plecy. Efekt psuł także nadmiar złotej, topornie wykonanej biżuterii i wąskie, długie uszy z przyciężkimi klipsami. - Brzuch za bardzo sterczy - wtrąciła mimochodem Weronka, obrzucając Frankę krytycznym spojrzeniem. - Przed wyjazdem nałożę gorset - oznajmiła niezrażona uwagami. Zaraz też wyciągnęła z przepastnej szuflady w komodzie coś, co widzi się jedynie w filmach z Dzikiego Zachodu, gdzie w salonach dziewczyny, wciśnięte w czarne koronkowe pancerze na fiszbinach, prezentują kowbojom swoje wdzięki. Ten Franczyny miał dodatkowo z tyłu gęstą sznurówkę, niczym przy narciarskich butach w starym stylu. - Udusisz się w czymś takim... - jęknęłam, myśląc ojej niezbyt dobrym krążeniu. - W najlepszym razie zemdlejesz. - Będę płycej oddychała - postanowiła twardo, tuląc miłośnie seksowny gorset do sflaczałej piersi. - To już lepiej oddychaj co drugi raz - radziła Weronka, wciskając się z trudem w czarną suknię z głębokim dekoltem obszytym gęsto sztucznymi brylancikami. - Ta mi pasuje... - oglądała się w lustrze ze wszystkich stron. - Pożyczy mi ją ciocia? - zwróciła się do Franki z nerwowymi wypiekami na twarzy i w taki sposób, w jaki ta przykazywała nazywać siebie oficjalnie. Przez chwilę trwała w pokoju pełna napięcia cisza. - Mogę sprzedać za dwieście dolarów. - Ciocia chyba zwariowała!? - wykrzyknęła Weronka. - Toż to rozbój! - dodała, łamiącym się głosem. Łzy napłynęły jej do oczu. - Ma ciocia tyle tych łachów i jeszcze na nas chce zarabiać... - A ty myślisz, że ja jestem taki anioł z sakiewką, co to może rozdawać
130
na prawo i lewo? Tu jest Ameryka! Tu ludzie muszą zarabiać, a nie bawić się w dobroczynność. - No, to niech ciocia zabierze wszystko z sobą do grobu! - zdecydowała z determinacją Weronka, ściągając z trudem przez głowę przyciasną sukienkę. - Ja na sylwestra nie jadę! Mnie nie stać na taki wydatek. Ciocia zapomina, że mam troje dzieci, niewykończony dom i męża, któremu obiecałam samochód! - rozpłakała się głośno, padając ciężko na fotel. Wyglądało na to, że się z niego do rana nie ruszy. Na wszelki wypadek wysunęłam się dyskretnie do kuchni. Franka obarczała mnie zazwyczaj misją przemawiania Weronce do rozsądku, co sprowadzało się do tłumaczenia jej, że jedyną osobą, która ma zawsze rację, jest pani tego domu. Dziordzi siedział na kuchennym stołku w pobliżu lodówki i ze wzrokiem martwej ryby popijał z puszki piwo. Wyglądało na to, że za chwilę zaśnie, spadając z niego na podłogę, co się już nieraz zdarzyło. - Idź, Dziordzi, do pokoju i prześpij się - powiedziałam ściszonym głosem. - Czeka cię długa jazda samochodem i cała noc sylwestrowa. - O, o! - ucieszył się i za chwilę już go nie było. Jedynie mdła woń nóg i ostrego potu pomieszana z piwem trwała jeszcze przez długą chwilę. - Ty mi tu, Weronka, nie histeryzuj! - dobiegł podniesiony głos Franki. - Przymierz tę czerwoną kieckę z piórami przy dekolcie. Jak ci będzie pasowała, to ci ją pożyczę na wieczór - dodała ugodowo. - Nie chcę! - wykrzyknęła zdławionym głosem. - Będę w niej wyglądała od szyi jak podskubany drób, a od dołu jak dzwon z naszej kaplicy w Gołdapi. - W tej czarnej też wyglądasz jak dzwon! - zawyrokowała Franka. Tyle tylko, że żałobny. I w każdej jednej tak będzie! Tylek masz za wielki, a nogi za krótkie - dorzuciła rechotliwie. - Przynajmniej w czerwonej nie będziesz przypominała żałobnej wdowy po setnym sztosie z pięćdziesiątym gachem. Z butelką „sody” i szklanką weszłam do pokoju. Franka stała wciąż przed lustrem. Tyle że już w innej kreacji, a za jej plecami Weronka w
131
różowych majtkach z rozkudloną głową. Podniosła na mnie zaczerwienione od płaczu, udręczone oczy. - I co ja teraz zrobię? - Na razie chodź do kuchni. Trzeba zapakować prowiant na drogę odpowiedziałam spokojnie z uśmiechem. - Franka z pewnością żartowała, a w ostatniej chwili pożyczy ci tę sukienkę z brylancikami dodałam z naciskiem, spoglądając w stronę Franki rolującej do stanika obwisłe piersi. - Ta głupia cipa nie zna się na żartach! To wsiowy człowiek! - podchwyciła sprytnie i zaraz huknęła na nas, żebyśmy zajęły się wreszcie podróżną lodówką. Wkrótce czeka nas sznurowanie gorsetu, a to wymaga dłuższego czasu, gdyż ona musi co jakiś czas przy tym odpoczywać i „wydalać z siebie powietrze” - jak się wyraziła. Wyciągnęłam z lodówki przygotowane przez Frankę zapasy. Pokaźną ilość krajanej w plastry kiełbasy pachnącej ostro czosnkiem, płaty wilgotnej szynki z tłuszczykiem, polędwicy i cztery litrowe butelki „sody”. Franka, według wskazań lekarza, piła jej ogromne ilości. - To nie „soda”! - zawyrokowała Weronka, pomagając mi w rozmieszczeniu butelek między paczkami z wędliną w przenośnej lodówce. - Nie ma w niej przecież bąbelków... - upierała się. - Franka powiedziała, że „soda”! - wzruszyłam ramionami. - Sama ją odstawiła do specjalnej przegródki! - odburknęłam zmęczona przygotowaniami do sylwestrowego balu. Przestał cieszyć ten wyjazd. Czułam znużenie i niechęć do spędzenia nocy w towarzystwie Franki z dobrotliwym przygłupem u boku. Będzie z pewnością spał za stołem z otwartymi oczami i psuł głośno, i często powietrze. - Nad czym się tak zastanawiacie? - wykrzyknęła niespodziewanie za naszymi plecami Franka. Stała w obwisłych majtkach w złote gwiazdki na czerwonym tle. Za wąskim uchem w kolorze wapna tkwiła kokieteryjna biała jedwabna róża. - Chryste! - krzyknęła Weronka, chwytając się pulchną dłonią za serce. - Tak mnie ciocia wystraszyła! - Coś ty taka bojąca?! - zarechotała Franka zadowolona z efektu. Chłop by cię z pewnością nie wystraszył swoim narzędziem pracy, a mego głosu się zlękłaś?
132
- Cioci to tylko świństwa w głowie... - Zastanawiałyśmy się, dlaczego w „sodzie” nie ma bąbelków - wyjaśniłam szybko, żeby nie dopuścić u Weronki do następnej fali łez. - Obie stare, a wciąż głupie! - wykrzyknęła pogardliwie. - Tylko butelki są po „sodzie”, a w środku nasze polskie żyto siedzi. Przy wejściu mogą sprawdzać, co się w lodówce przyniosło. Wiedzą tam, że ja na diecie i muszę pić „sodę” w dużych ilościach, więc niczego nie będą podejrzewać. Popatrzyłyśmy na siebie z Weronką. Franka podchwyciła nasz wzrok. - Czy wy wiecie, ile tam w sylwestra kosztuje kieliszek wódki? Na przekąskach też można majątek stracić. Wystarczy, że za wejście płacę! - A jak zajrzą do środka? - martwiła się Weronka, przeczuwając widocznie, że wniesienie na salę lodówki przypadnie jej w udziale. Prawy charakter Weronki zaczął się już na zapas buntować. - Niech zaglądają! Powiem, że poza „sodą” mam gotowaną kurę i jarzyny. Tego oni w bufecie nie mają, a muszą liczyć się z moją dietą. Każdego roku tak robię! - dodała z dumą. Sznurowanie gorsetu zajęło nam więcej czasu, niż sądziłyśmy. Był na Frankę przynajmniej o dwa numery za mały. Upychałyśmy więc gąbczaste ciało za pomocą siły, a jednocześnie perswazji, każąc jej to wstrzymywać maksymalnie długo oddech, to wypuszczać z płuc powietrze. Niewiele to jednak pomagało. Gdy schował się brzuch, to wypływały piersi. Gdy udało się wcisnąć pośladki, natychmiast na plecach tworzyły się grube fałdy z wilgotnego ciała. Pot nam zalewał oczy. Franka popiskiwała jak duszony kot. Gdy wreszcie udało jej się zaczerpnąć więcej powietrza, obrzucała nas skomplikowanymi wyzwiskami rodzimej twórczości. Wybuchałyśmy niepohamowanym śmiechem. Utrudniało to nam dodatkowo pracę zasznurowania Franki „na amen”. Została wreszcie dociśnięta ostatnia sznurówka, związana na supeł i dwie kokardki. Trzy haftki zapięte. Reszta przy głębszym wdechu Franki została wyrwana wraz z materiałem. W końcowej jednak fazie, Franka przypominała coś w rodzaju baleronu. Otwartymi ustami chwytała powietrze. Krople potu spływały po twarzy. Zaledwie
133
zdążyłyśmy na ten baleron nałożyć „sukienkę-motyla”, a na szyi zapiąć grubą obrożę ze złota, Franka nagle zbielała na twarzy i jak martwa osunęła się na fotel. Rzuciłyśmy się na ratunek. Weronka ściągała sukienkę, ja usiłowałam rozwiązać sznurówkę. Z trudem ją rozsupływałam, gdyż na wszelki wypadek zawiązywałam końce podwójną kokardką. - Krew mi zaraz oczami tryśnie! - charczała. – Poluzujcie gorset... Sznurówka jednak tak się wpiła w spocone i nabrzmiałe ciało, że musiałam podważać ją śrubokrętem. Weronka w tym czasie zajęła się haftkami. Ręce jej się trzęsły i chociaż sytuacja była poważna, bałyśmy się spojrzeć na siebie, żeby nie roześmiać się głośno. Zwłaszcza w momencie, gdy Weronka usiłowała odginać haftki kombinerkami, a Franka leżała na podłodze rozpłaszczona na brzuchu, niczym żaba, nadymając się przed „wypuszczeniem powietrza”, co jej się ze zdenerwowania nie udawało. - Rozedmij się... - błagała Weronka - brzuch się wtedy zmniejszy i będzie trochę luzu, żeby wsunąć narzędzie... W rezultacie rozcięłyśmy gorset krawieckimi nożycami i po dłuższej chwili odpoczynku, Franka zdecydowała się na elastyczne majtki. - Ten bardziej frymuśny - dyszała - z czarnej koronki. Z wyszytym srebrnym sercem. Leży w komodzie. Po lewej stronie szuflady pod pudłem ze sztucznymi kwiatami - informowała przytomnie, łapiąc uchylonymi ustami powietrze. Weronka grzebała w przepastnej szufladzie, przedzierając się przez gąszcz podwiązek i balowych rękawiczek naszywanych cekinami. - Widać przytyłam - stwierdziła z rezygnacją Franka, odzyskawszy normalny oddech. - W ubiegłym roku był w sam raz... No, może ciutek przyciasny, bo jednak następnego dnia miałam na bokach i pod piersiami podłużne sińce od fiszbinów. - Ostrzegałam, że gorset to już nie na twój krwioobieg... - nie mogłam powstrzymać się od uwagi. - Mogłaś ducha wyzionąć - dodałam z naciskiem i nie bez powodu, widząc, jak Weronka patrzy tęsknym wzrokiem na suknię z brylancikami, przerzuconą przez poręcz krzesła.
134
Franka czujna jak wiejski kundel poruszyła się niespokojnie. Musiała wyczuć, o czym pomyślałam. - Pożyczam ci tę kieckę, ale żebyś się w tańcu nie zeszczała burknęła w stronę Weronki, uśmiechając się z niejakim przymusem. *** Wyjechaliśmy z domu o ósmej wieczorem. Franka, cała spowita w balowy strój, łącznie z futrzaną pelerynką na ramionach, rozsiadła się obok Dziordzia. Temperatura na zewnątrz dochodziła do dwudziestu sześciu stopni. W „traku” było duszno jak w piekarniku. - Boję się... - szepnęła mi w ucho Weronka. - W niej jest już coś z trupa. Zawsze jej zimno... Moją kreację wpakowałam do plastikowej torby, tłumacząc France, że przebiorę się na miejscu. Weronka, ku jej niezadowoleniu, poszła w moje ślady. Usiłowała wmówić nam, że w klubie nie ma damskiej toalety, a ogólny sracz - jak się wyraziła - i że się wygłupimy, wchodząc do hallu w byle jakich sukienkach. - Przebierzemy się za stodołą! - odcięła się Weronka. Zorientowała się szybko, że co jak co, ale sanitariaty w Stanach zajmują poczesne miejsce. Dziordzi wrzucił na tył wozu dwie walizy Weronki. Prosto z balu miano ją odwieźć do paralityka. Gdy sobie to nagle uświadomiła, sadowiąc się na rozgrzanej dermie, wybuchnęła krótkim, spazmatycznym płaczem, tuląc głowę do mego ramienia. - Czy ja sobie dam radę? - dukała przez dławiące ją łzy. - Ten chłop waży z osiemdziesiąt kilo, a trzeba go będzie dźwigać na krzesło z basenem. I ten nieszczęsny siusiak w ciągle mokrych pieluchach - łkała. - Każdy szczylak mokry, jak chłop stary - pocieszała ją Franka. Przyzwyczaisz się! Pieniądze ci w tym pomogą- dodała w rozmarzeniu. - Nie takie rzeczy tu się robi dla „zielońców”. Już ja coś o tym wiem! Nie ty pierwsza u mnie mieszkasz... - stwierdziła z satysfakcją. Lubiła chwalić się życiowym doświadczeniem. Sterczały więc za naszymi plecami brzuchate walizy Weronki
135
i przenośna, uszata lodówka z czerwonej dermy. Za brudnymi szybami „traka” umykały w różowej poświacie zmierzchu osiedla, palmowe gaje, place parkingowe, plątanina szarych estakad biegnących zakolami w różnych kierunkach, jakieś budowle sprawiające wrażenie gigantycznych magazynów. Przeplatały się one z hotelami o wyglądzie prywatnych rezydencji, wyłaniających się z zieleni i kwiatów. W zasadzie był to jednostajny, nudny krajobraz. Nazwałam go w myśli „Floryda od kuchni”. Starałam się przy każdej okazji utrwalić na siatkówce oka mijane krajobrazy. Wyłowić z nich to, co najistotniejsze, najbardziej charakterystyczne i najpiękniejsze. Wszystko to, co składało się na pojęcie fascynującego słowa: „Floryda”. Utwierdzałam się ze zdumieniem we własnym przekonaniu, że nie potrafię wykrzesać w sobie żalu na myśl, że jestem tu ostatni raz w życiu. Tego żalu, jaki odczuwa się czasem na widok rzeczy pięknych, bliskich sercu ze świadomością, że się do nich z całą pewnością nie powróci. Piękno sprawia mi zazwyczaj ból. Może dlatego, że uczucie to wywołuje utajona gdzieś tam świadomość śmierci i pewności, że wszystko to przeminie, a im doskonalsze piękno, tym boleśniejsza jego utrata. Niewiele odczuwałam poza ciekawością i czymś podobnym do rozczarowania. Los wyraźnie zakpił sobie ze mnie, uzależniając w jakiś tam sposób od Franki. Patrzyłam więc na wszystko z dużą dozą rezygnacji i goryczy. Wprawdzie tłumaczyłam sobie, że jeśli tak się stało, to nie bez powodu. W przyrodzie nie ma przypadkowości. Mój pobyt tutaj też musi czemuś służyć, o czym jeszcze nie wiem, ale kiedyś się o tym przekonam. Moja buntownicza natura też jakoś przycichła. Godziłam się z tym, co dzień przynosił. I może właśnie dlatego słuchałam teraz bez większego żalu i złości, jak Franka przykazuje Dziordziowi, aby skręcił na inny numer autostrady, ponieważ tą właśnie trasą przeciąga teraz korowód gwiazd z całym Disneylandem i myszką Miki na czele. Weronka chciała coś na ten temat wtrącić, ale ścisnęłam porozumiewawczo jej rękę i zamilkła. Nie chciałam, aby Franka miała tę satysfakcję, że zrobiła nam przykrość, pozbawiając zobaczenia czegoś, czego nigdy już w życiu nie będziemy miały okazji zobaczyć. - Czy wiecie, że taka parada noworoczna ciągnie się przez kilka
136
kilometrów i jest to widowisko, na które ściąga tysiące turystów z całego świata? - ze złośliwym uśmieszkiem obróciła się w naszą stronę, obserwując, jakie to wrażenie na nas wywrze. - Wiemy - odpowiedziałam zimno - ale nas to zupełnie nie interesuje. Całe szczęście, że jedziemy inną trasą. - To zabawa dla głupków! - poparła mnie bohatersko Weronka, chociaż w głosie brzmiały wstrzymywane łzy. Była ciekawa świata i wszystkiego, co nieznane. Przypominała dziecko, uczące się życia, chłonne jak gąbka. Franka spochmurniała. Całą swoją złość przelała na Dziordzia, który zapomniał zeszłorocznego cylindra w złote paseczki - tego samego, który nosił na plaży w dzień wigilijny. - Ty przygłupie pieprzony! - wrzeszczała, grzmocąc go pięścią po plecach. - Znów wydam niepotrzebnie dolary na cylinder dla ciebie! Te baby przy wejściu nie przepuszczą! Każdemu coś na siłę wmawiają i tylko płać, i płać... - Aj si - zgodził się pogodnie. W głosie Franki narastała złość. Zanosiło się na większą awanturę. Poczułam dodatkowe skurcze serca. W „traku” było parno i smrodliwie. Weronka pociągała podejrzanie nosem. Po chwili zaintonowała dźwięcznym, wysokim sopranem: „Pod Twą obronę, Ojcze na niebie, grono Twych dzieci swój powierza los. Ty nam błogosław, ratuj w...”. Nie dane jej było dokończyć zwrotki. - Siarap! Zamknij mordę, ty cipo z uszami! - wrzasnęła Franka. W dusznym wnętrzu zaległa na długo cisza wypełniona monotonnym szumem silnika i pochrząkiwaniem Dziordzia. Po twarzy Weroniki płynęły łzy, rozmazując starannie zrobiony makijaż. „Co Ameryka, to Ameryka! - pomyślałam. - Z braku czarnych, mają teraz białe niewolnice”. Uświadomiłam sobie także, iż Floryda widziana moimi oczyma będzie różna od tej pokazywanej w filmach, a także i od tej z relacji tych, którzy z niej powrócili, bawiąc z wizytą u krewnych lub przyjaciół. Zapewne każdy z nich odkrył i ma swoją własną Florydę o dwu różnych obliczach. Tę prawdziwą, obdartą ze złudzeń, tajoną wstydliwie tylko na użytek własny i tę upiększoną, nieomal baśniową wyspę szczęśliwości na pokaz. Za nią niby za drogocennym, egzotycznym
137
parawanem, kryją własne rozczarowania, upokorzenia i porażki. Nie udało mi się spotkać człowieka, który miałby chęć i odwagę obnażyć całą prawdę i tylko prawdę do samego końca. Nawet prawdomówna, niewstydząca się pracy Weronka zwierzyła mi, jakie listy pełne entuzjazmu i zachwytów pisze do znajomych, a nawet swoich najbliższych. Niby mimochodem napomyka, jak to jej się dobrze powodzi, jak lekką, prawie rozrywkową dostała pracę. Prowadzi życie jak w bajce. Otrzymuje wspaniałe prezenty, zarabia tyle tygodniowo, ile niejeden dyrektor w Gołdapi nie zarobi przez pół roku. Kąpie się codziennie w oceanie i za każdym razem zmienia na plaży kostium kąpielowy na inny. Jada same wymyślne potrawy, i to przeważnie w restauracjach, gdyż jej chlebodawcy są parą samotnych milionerów i bardzo się do niej przywiązali. Uważają nieomal za córkę. Do jej obowiązków należy wyprowadzanie piesków na spacer, parzenie kawy i pilnowanie domu, gdy wyjeżdżają gdzieś na kilka dni. Na owoce południowe to już patrzeć nie może. Tęskni do razowego chleba ze smalcem i ziemniaków ze słoniną. Po powrocie do Gołdapi wszystko to jeszcze będzie odpowiednio upiększone, ilustrowane kolorowymi fotografiami. Zwłaszcza że te swoje wspaniałe przeżycia i zarobki podeprze prezentami. Spisała długą listę, co komu przywieźć w upominku. Nawet o księdzu z parafii nie zapomniała. Miał otrzymać koronkową serwetę na ołtarz. Przy każdej więc nadarzającej się okazji szperała w sklepach ze starzyzną. Zbierała „cudowności” z domowych pojemników na śmieci, kupowała na wyprzedażach half price off i second hand, byle tylko każdego obdarować, nikogo ze znajomych nie pominąć, „nie wykpić się byle czym”. - Niech mi zazdroszczą! Niech myślą, że żyłam tam jak wielka pani! - dorzucała z zajadłością, wkładając do walizy jakiś nowy nabytek na prezent. W domu już go pięknie opakuje w ozdobny, specjalnie na ten cel zakupiony papier ze złoceniami i obwiąże barwną wstążką. Tyle mego za moją ciężką pracę, za poniewierkę, za głodowanie - dodawała, łamiącym się głosem, a za chwilę obmyślała głośno jakąś już nową opowieść, którą będzie snuła za stołem u siebie lub znajomków.
138
Na razie jeszcze nie siedziała za stołem z kartkową wędliną otoczona znajomkami, a gnała rozklekotanym „trakiem” na bal sylwestrowy w pożyczonej, przyciasnej sukience i niewygodnych pantoflach na obrzmiałych z gorąca stopach. - Rozchmurz się, Weronka! - trąciłam ją łokciem. - Dziś przecież sylwester - dodałam bez przekonania. Obawiałam się, że cały wieczór przesiedzimy i nikt nas nie poprosi do tańca. Jedynymi mężczyznami przy naszym stoliku, o których wiedziałam, miał być Zebek, Dziordzi i profesor Ewald. Można to było przełożyć na: zaobrączkowany, przygłup i alkoholik. - Cały czas myślę, co zrobić, żeby nie tańczyć... - wyszeptała, nachylając się do mego ucha. - Nie tańczyć? - zdumiałam się głośno. Weronka ścisnęła raptownie moją rękę. Zamilkłam, nie bardzo wiedząc, o co chodzi. - Franka powiedziała, że jak jej nikt nie poprosi do tańca, to musimy ją obie obtańcowywać, a przede wszystkim ja, bo pasujemy wzrostem. Zdrętwiałam z wrażenia. Było dla mnie czymś niepojętym, że przez tyle lat spędzonych w ekskluzywnej miejscowości plażowej na Florydzie i długoletniej pracy społecznej w klubie, Franka tkwi wciąż jeszcze w jakiejś zapadłej wiosce z przewagą kobiet, gdzie dziewczyny, z braku tancerzy, kręcą się same z sobą na drewnianej podłodze remizy strażackiej. - Żartujesz?! - szepnęłam, zerkając na przygarbione plecy Franki otulone szarymi norkami, gdy my w kretonowych i skąpych sukienkach byłyśmy wilgotne od potu. - Nie żartuję! - jęknęła, otrząsając się, jakby dotknęła czegoś obrzydliwego. - Co tam szepczecie? - zainteresowała się Franka, odwracając głowę w naszą stronę. - O czym możemy szeptać, jak nie o balu - odpowiedziałam przytomnie. - Szykujemy się z Weronka na szałową zabawę. - Zobaczycie, jak mnie tam zaraz wszyscy obskoczą! Nie tylko te cipy z zarządu, ale kelnerki i nawet kucharki. Znam wszystkich i w każdy kąt zajrzę. Taka Konsuela, niby to działaczka, ale tylko do popijania kawy
139
dobra i strojenia się w polskie ludowe stroje. Jak organizuje się jakieś imprezy, to wszystko na mojej głowie! Mam posłuch i potrafię z ludźmi gadać. O każdym wiem wszystko, co trzeba... - dodała z naciskiem i twarz jej przybrała drapieżny wyraz. - No tak... - skwitowałam jakoś bez sensu, zastanawiając się po raz już któryś od czasu mojej u niej bytności, skąd się w człowieku bierze tyle jadu i nienawiści do wszystkiego i wszystkich? Co zdarzyło się takiego w jej życiu, że stała się taką, jaką właśnie była? Pojawiła się w pamięci jej amatorska fotografia pod drewnianym, walącym się płotem z pokrzywami w tle. Ciężkie sznurowane buciki, licha przydługa sukienka i zacięty, mroczny wyraz na dziecięcej twarzy. To „coś” musiało się wydarzyć w bardzo wczesnym dzieciństwie Franki. - A wy się tak nie cieszcie! Nikt was do tańca nie poprosi. Jedna ma zmarszczki i piegi, druga ślipia czerwone od płaczu, a obie razem wyglądacie jak zarzygane sieroty - zatrzymała dłużej wzrok na mnie. Widocznie chciała coś jeszcze dodać, ale wzruszyła tylko pogardliwie ramionami. Na wszelki wypadek kopnęłam Weronkę w nogę, żeby się nie rozpłakała ku uciesze Franki. Sama uśmiechnęłam się do niej promiennie, jak tylko potrafiłam, chwaląc jej poczucie humoru, ale zaraz dodałam z troską. - Myślę, Franka, że jednak postąpiłaś lekkomyślnie, jadąc na ten bal. Ja bym na twoim miejscu nie ryzykowała. Już przy sznurowaniu gorsetu miałam poważne obawy, czy nie dostaniesz wylewu do mózgu. - Głupot mi tu nie gadaj! - obruszyła się. - Dobrze się czuję. Mam nawet apetyt na przyzwoitą porcję kiełbasy, a to świadczy o zdrowiu poruszyła się niespokojnie. - Mój pradziadek na kilka godzin przed śmiercią też czuł głód. Poprosił o talerz tłustego rosołu z makaronem. Zjadł, otarł usta, westchnął z zadowoleniem i umarł. Zdarzają się takie apetyty i taki głód przed śmiercią... - zakończyłam, kiwając współczująco głową. - To fakt! - podchwyciła Weronka. - Moja stryjenka z Sokółki to na godzinę przed śmiercią całego pieczonego kurczaka zjadła, bo taki na niego poczuła nagle apetyt, że aż się jej ręce trzęsły. - Siarap! - uciszyła ją Franka. - Prędzej was tu na Florydzie szlag trafi,
140
nim ja oddam ducha Panu. Mnie Ojciec Święty dłoń na głowie położył, chorobę odegnał. Mam przed sobą jeszcze długie życie - zapewniała nas i samą siebie żarliwie ze źle ukrywanym lękiem. Nie chciała się nawet przed samą sobą do niego przyznać. - No to daj ci Boże... - westchnęłam, poprawiając na jej plecach pelerynkę, która zsunęła się z ramienia. - Może ten nowy, nadchodzący rok będzie dla nas lepszy... - dodałam ugodowo, uśmiechając się w przestrzeń. Pomyślałam o moich bliskich, o Warszawie, o Polsce. Nie działo się w niej najlepiej. - Obyśmy wszyscy byli zdrowi - dodała Weronka z powagą. - A Dziordziowi, żeby nic nigdy nie wisiało, a mnie się w nocy dobrze działo! - zakończyła figlarnie Franka. W ogromnym, wykładanym marmurami hallu pełnym luster i miękkich foteli, czekał już na nas Zebek w smokingu z wielką, czerwoną muchą przy śnieżnobiałej koszuli i z szerokim jedwabnym pasem w tymże kolorze, pod rozpiętą marynarką. Pachniał dobrym dezodorantem, uśmiechał się radośnie. Zapłacił za mnie kartę wstępu, przedstawił kilku paniom siedzącym przy biurku, stanowiącym kasę. Królowała między nimi Konsuela w zielonych jedwabiach i z diademem we wspaniałych włosach o tycjanowskim odcieniu. Wszystkie panie nosiły podobne. Wycięte w kształcie korony lśniły napisem z pozłotki, życzącym Happy New Year. Było jeszcze trochę czasu na krótką towarzyską rozmowę. - Dawno pani przyjechała z Polski? - Przed paroma tygodniami. - I co tam nowego w kraju? - To zależy w jakiej dziedzinie. - No tak ogólnie, a najważniejsze, kiedy Solidarność przepędzi komunistów. - Ba! - My się tu wszyscy o was martwimy. Podobno szaleje drożyzna? - Nie jest łatwo. Temat się szybko wyczerpał, ktoś podszedł do biurka, więc pozostały tylko obopólne uśmiechy i wreszcie Franka, stojąca z boku, zakończyła „towarzyską rozmowę” definitywnym stwierdzeniem, że nie po to przybyła na bal, żeby wysłuchiwać takich różnych pierdoł, i prosi
141
o trzy karty wstępu, a także chce zakupić diadem dla siebie i biały cylinder dla męża. Zebek chciał Weronce zafundować wejście, ale tu Franka stanęła na wysokości zadania i kategorycznym ruchem dłoni takim, aby były widoczne wszystkie pierścionki na palcach, odsunęła go na bok. - Ona jest ze mną- wykrzyknęła z godnością, gdy Zebek sięgał do portfela. - To takie grosze, że nie ma o czym mówić! - dorzuciła, machając ręką. Uśmiechnęła się do wszystkich szeroko, kryjąc przy nogach zgrabnie wniesioną lodówkę. Od biurka spoglądano na nią z dezaprobatą. - Przyniosłam dla siebie „sodę” i gotowaną kurę. Wiecie przecież, jak to było tutaj ze mną na wiosnę... - westchnęła. - Napędziłam wam stracha, że ducha oddałam Panu, więc teraz bardzo przestrzegam diety... Panie z niejakim ociąganiem przytaknęły głową i Franka zakupiła dla siebie najokazalszy diadem w amarantowych barwach ze złoceniami. Przypominał trochę ułańskie czako z okresu Księstwa Warszawskiego. Wkroczyła w nim na salę, dźwigając lodówkę. Przed tym jednak wybrała najmniejszy cylinder z białego plastiku dla Dziordzia, z pokaźnych rozmiarów kokardą. Na jego ogromnej, kwadratowej głowie przypominał coś pośredniego między fajansowym nocnikiem a bombonierką. Tak przyozdobiony omiatał beznamiętnym wzrokiem puste fotele. Szukał widocznie dogodnego miejsca, gdzie mógłby się chociaż na chwilę zdrzemnąć. - Idź spać do traka - zrzędziła Franka. - Za godzinę przyjdę po ciebie. Sala klubowa była tak ogromnych rozmiarów, że podium dla orkiestry na tle wiśniowych, welurowych kotar w głębi wydawało się niewielkie. W rzeczywistości było potężną estradą. Pod nią biegł dwujęzyczny napis w zielonozłotych barwach, życzący szczęśliwego Nowego Roku 1989. Kinkiety na bocznych ścianach z ciemnej boazerii i zwieszające się z sufitu żyrandole płonęły dziesiątkami długich, szklanych świec. W lustrach odbijały się ich żarzące płomyki, mnożyły się stoły odświętnie przyozdobione i kryte białym obrusem. Na niektórych panoszyły się już w kubełkach z lodem butle szampana, kolorowe trąbki, grzechotki,
142
diademy, wazony z kwiatami. Na ścianach, w przyćmionych jeszcze światłach, połyskiwały dzwonki na szerokich, mieniących się złoto wstążkach, pęki polskich kwiatów z bibułki, kolorowe proporczyki, baloniki z zabawnymi napisami. Po lewej stronie sali królował staroświecki bar w ciemnym drewnie z lustrzanymi taflami w głębi. Na ich tle podświetlone baterie przeróżnych trunków przyciągały wzrok barwą etykiet i egzotyką nazw. Nad nim, na wąskiej półce ciągnął się rząd drewnianych góralskich talerzy z metalowymi ozdobami i lalek w ludowych strojach spod Łowicza i Krakowa. Długi bufet z rzędem barowych stołków miał nad sobą coś w rodzaju zadaszenia zwieńczonego boazerią z wąskich deszczułek. Stanowił tło dla białego orła w złotej koronie na amarantowej tarczy. W tej części sali panował miły chłód i półmrok. Wszystko w niej wydawało się uroczyste, a jednocześnie domowe i swojskie. Przyjechaliśmy przynajmniej o godzinę za wcześnie. Na sali nie było nawet kelnerek. Weronka przeżegnała się odruchowo. - Chyba zwariowałam! - jęknęła po fakcie. - Ale ta korona... - zająknęła się - przecież tu jest kawałek naszej prawdziwej Polski. - Tylko się nie rozpłacz! - ostrzegłam. - Rzęsy ci się rozmażą, a i Zebek idzie w naszą stronę. Chwała Bogu, że Franka polazła od razu do kuchni i mamy spokój. - Pewnie wyżebrać coś do jedzenia - odburknęła Weronka. - Mnie tu jedna taka znajoma mówiła, że ta lampucera po każdej imprezie idzie do kucharek i każe sobie nakładać resztki do słoików... Zebek przyniósł Weronce w prezencie posrebrzany diadem, a mnie wspaniałą różę. Poprowadził nas do honorowego stołu nakrytego na dwanaście osób. Był owalny i stał tuż przy parkiecie naprzeciw estrady. Za tydzień miało na niej tańczyć nasze „Mazowsze”. Obok „sody” i coca-coli zieleniły się butelki szampana. Przy każdym nakryciu czekały złote, papierowe trąbki, przemyślne kręciołki w białe grochy na czerwonym tle, wydające z siebie piekielny jazgot, jakim należy witać Nowy Rok, aby mógł nas usłyszeć i spełnić pokładane w nim nadzieje. Tak przynajmniej tłumaczył Weronce Zebek przydatność sylwestrowych zabawek. Jej twarz pod srebrzystym diademem, na puszystych, płowych
143
włosach, promieniała szczęściem. Wyglądała dziewczęco i niecodziennie. - Ty, Zebek, to nie jesteś byle kto, jak niektórzy tutaj! - oznajmiła ze łzami w oczach. - Wiesz, czego kobiecie trzeba... - Dotknęła pulchnymi paluszkami tekturowego diademu i nerwy nie wytrzymały. Rozpłakała się głośno, jak małe dziecko. - No, no... - klepnął ją po plecach Zebek, przestępując w połyskujących lakierkach z nogi na nogę. Nie wiedział, jak się w takiej sytuacji zachować. Stanowczo nie był kobieciarzem. - Na frasunek, dobry trunek! - wyjąkał wreszcie i zaprosił na drinka do bufetu. - Nie ma jeszcze barmanki - rozglądała się bacznie po sali Weronka, dalej pociągając nosem. - Idziemy się przebrać! - zdecydowałam przytomnie. Co chwila zaglądał lub wchodził ktoś do sali, a my byłyśmy wciąż jeszcze w kretonowych, wymiętych sukienkach. Wstawiłam herbacianą różę do wysokiej szklanki, napełniwszy ją „sodą”. - Wobec tego idę do Konsueli pomóc w witaniu gości... - westchnął Zebek, spoglądając tęsknie w kierunku pustego wciąż baru. Ruszyłyśmy z Weronką na poszukiwanie garderoby. Szłyśmy długim korytarzem na zapleczu sal klubowych. Weronka drżała z emocji pełna obaw, czy znajdzie się ktoś, kto poprosi do tańca. Jednocześnie prowadziła monolog skierowany częściowo do mnie, a częściowo do samej siebie. - Czy ja śnię? Czy to prawda, że spędzam sylwestra na Florydzie? I to z tobą, w klubie z amerykańskimi chorągiewkami, a nie u znajomków na składkowej kolacji - zerknęła w moją stronę. - Tyle że tam zawsze są nóżki w galarecie, jajka w majonezie, sałatka jarzynowa, kiełbasa z czosnkiem, boczek pieczony z kolendra, bigos, barszcz czerwony mojej roboty na grzybach... - wyliczała pieszczotliwie z przejęciem potrawy. Przybliżyły jej widocznie obraz domu. Tęskniła za nim. Sam dźwięk słowa „Gołdapią” był hasłem wywoławczym dla łez, które natychmiast napływały do oczu. - W tym roku będzie skromniej, bo gdzie teraz u nas można coś kupić bez kartek? Sklepy puste, kolejki tylko przed nimi od świtu na całą długość ulicy - dodała z troską w głosie i zaraz powróciła myślami
144
do tych swoich dawnych sylwestrowych kolacji z potrawami przygotowywanymi częściowo przez siebie. - A wódkę to u nas ustawia się pod ścianą w skrzynkach - ciągnęła w rozmarzeniu. - Nie ma mowy, żeby się mogła na stole pomieścić. Trzeba liczyć na głowę kobiet litra, a dwa na chłopa! - westchnęła. - A tutaj, po pańsku, tylko szampan na stołach. Tyle butelek naraz, to ja nawet w naszym monopolowym sklepie w Gołdapi nie widziałam! A on ma zawsze najlepsze zaopatrzenie... lima, ja chyba jednak śnię... szeptała już całkiem cicho, prawie przez łzy, gdy znalazłyśmy się wreszcie w obszernym pomieszczeniu z lustrzaną ścianą, z szeregiem marmurowych umywalni i długim stołem, przy którym można było zasiąść, poprawić makijaż, przeczesać włosy. - Patrz, a ta lampucera powiedziała, że w klubie nie ma garderoby i będziemy przebierały się w ciasnym sraczu... - rozglądała się po pustym jeszcze pomieszczeniu. - I męczyła się, głupia, przez całą drogę w tej czarnej kiecce i futrzanej pelerynce. Ona chyba naprawdę ma źle w głowie. Weronka wciągała sukienkę, wygładzała załamki na biodrach. - Chciała pewnie mieć wejście do hallu odpowiednie do swoich wyobrażeń. Widziałaś przecież, jak się krygowała i puszyła przed znajomymi? Później, w tłumie nikt by nie zauważył, nie dostrzegł biżuterii i futra... - Uśmiechnęłam się, nakładając przed lustrem hinduską szatę. Byłam wciąż nią zachwycona, chociaż trochę cisnęła pod pachami. Musiałam przy oddychaniu szczególnie uważać, żeby się w delikatnej tkaninie szwy na bokach nie rozlazły. - Wyglądasz jak królowa! - wyszeptała z zachwytem Weronka, obserwując, jak nakładam stylowe klipsy ze złotych łańcuszków. Widziałam w lustrze jej wpatrzone we mnie oczy, jej promienny uśmiech. Było w nim coś macierzyńskiego. Patrzyła na mnie tak, jak na własne, urodziwe dziecko, chociaż byłam o wiele, wiele lat od niej starsza. - Ta lampucera padnie z zazdrości, jak cię zobaczy! - ucieszyła się. - Daj Boże! - westchnęłam bez sensu i zaraz zamilkłam. Zaczęły schodzić się kelnerki w czarnych wieczorowych i bardzo skromnych sukienkach. Były to podobno wszystko panie z dobrego towarzystwa starszej i młodszej generacji i emigracji. Poprawiały staranny makijaż,
145
wpinały kwiaty we włosy. Niektóre nakładały diademy, przypinały do spódnic maleńkie fartuszki. Milczały, zerkając ciekawie w naszą stronę. Nie kwapiły się jednak do nawiązania rozmowy. Wiedziały, że przyjechałyśmy w towarzystwie Franki. To wystarczyło, aby stały się powściągliwe i nieufne, bo jak kiedyś powiedziała jedna z przygodnie poznanych osób: - Trafiła pani tak, że lepiej się do tej znajomości nie przyznawać. *** Tuż po godzinie dziesiątej zaroiło się przy wcześniej zamówionych stolikach. Kelnerki krążyły uśmiechnięte i chętne do przyjmowania zamówień. Migotliwe światełka biegały po ścianach, dając złudzenie lecących z sufitu kolorowo fosforyzujących gwiazdek. Orkiestra ryczała przez wzmacniacze namiętne i szybkie w rytmie tango. Parkiet zapełniał się w okamgnieniu tanecznymi parami. Był tak olbrzymi, że nikt na nikogo nie wpadał, nie potrącał i mógł jeden drugiego ze wszystkich stron obejrzeć, co było ważne szczególnie dla kobiet, zatrzymujących się przy wejściu w połowie sali, aby mieć efektowne entrée, a przy okazji pozwolić uwiecznić się na fotografii lub kasecie video. Młodzi ludzie uwijali się wśród tłumu gości z kamerami na ramionach, filmując tańczące pary lub wkraczające na salę atrakcyjne dziewczyny, liczących się biznesmenów, znane na tutejszym terenie osobistości, a także piosenkarki. Miały uświetnić swoimi występami noc sylwestrową. Przy naszym stole, gdzie tkwiłam od godziny, obserwując z zainteresowaniem wszystko, co działo się dookoła, zrobiło się już ciasno. Wciąż ktoś się do niego dosiadał albo tylko podchodził, żeby się przywitać i wymienić nic nieznaczące uśmiechy radości i pytania: „jak się masz?”. Franka była w swoim żywiole. Biegała od stolika do stolika, powiewając czarnymi skrzydłami sukienki, aby za chwilę powrócić z sensacyjnymi plotkami. Dowiedzieliśmy się, że jakaś pani Dziunia, którą parę osób przy naszym stoliku znało, a która dawno przekroczyła siedemdziesiątkę, zamyka w nocy na klucz swego męża w jego sypialni. Wypuszcza dopiero w porze śniadania. Ma podobno już dość jego
146
seksualnych ekscesów. Nie dość, że sypia w biustonoszu i damskiej koronkowej koszulce, to długo i namiętnie gwałci ją, gdzie tylko zdoła dopaść. Nawet kuchnia nie jest mu straszna. Chce mieć przynajmniej spokojne noce. - Rozkoszny chłopak... - westchnęła w rozmarzeniu starsza dama siedząca w pobliżu Dziordzia. Niedawno owdowiała i z jakichś tam powodów została zaproszona do naszego stołu. Miała na sobie prawie ślubną, a nie balową suknię. Brakowało jedynie welonu i wianka. Pani pamiętała zapewne pierwszą wojnę światową. Konsuela przywiozła ją swoim samochodem, ponieważ pani myliły się często ulice, daty, godziny. Zjawiała się zazwyczaj innego dnia i o innej porze, niż powinna. Usadowiono ją obok Zebka. Z miną męczennika wysłuchiwał jej opowieści. Zapijał je nerwowo drinkami, ocierając chusteczką zroszone potem czoło. Były to zawiłe i nieskładne wspomnienia z licznych pogrzebów przeplatane scenami łóżkowymi. Siedziała po jego lewej ręce, mając przed sobą Dziordzia. Rozparty sztywno w krześle i w tym swoim białym nocniku na głowie, przyozdobionym kokardą, usiłował dotrzymywać towarzystwa profesorowi Ewaldowi. Ponieważ mówienie, a przede wszystkim myślenie, sprawiało mu niewypowiedzianą trudność, więc jedynie dolewał mu „sody” z Franczynej butelki. Sam zaś z miną uszczęśliwionego dziecka popijał sok pomarańczowy z lodem. Zazwyczaj rozmowny profesor Ewald nagle jakby oniemiał. Nie odzywał się, tylko popijał ze szklaneczki. Oczy mu coraz bardziej mętniały, a napój z trudem już trafiał do ust. Tuż obok niego tkwił Wacio - najlepszy przyjaciel Zebka jeszcze z czasów, gdy razem w Anglii latali na myśliwcach. Dziś jeden z lepszych jazzowych pianistów. Blondyn o dobrodusznej twarzy i łakomych ustach sybaryty. Rozwodził się ze śmiertelną powagą o swoich dziwnych przygodach w Orlando. Zaproszono go tam do bardzo ekskluzywnego domu na wielką uroczystość ślubną. Pośrodku sali, gdzie się to całe uroczyste przyjęcie odbywało, był basen kąpielowy. Po koncercie, w dowód uznania, wrzucono go we fraku do wody. Za nim wskoczyła przy dźwiękach murzyńskiej orkiestry, cała w welonach, panna młoda. Mało brakowało, aby się razem potopili. Jej welon zaplątał się wokół nóg, a on dopiero w tym momencie nauczył się pływać.
147
Konsuela ze znajomym Argentyńczykiem, Arthuro, tańczyła argentyńskie tango w taki sposób, jakby od lat oboje ćwiczyli je na scenie. Weronkę porwał do tańca Włoch. Wyczyniał przed nią niecodzienne wygibasy, jakby miał trzydzieści, a nie sześćdziesiąt lat. Przypominało to przedziwny godowy taniec oszalałego z namiętności pingwina. Nie można się było mu jednak dziwić. Sam wygląd wypływającego z dekoltu pulchnego, brzoskwiniowej barwy, o jedwabistej skórze biustu mógł zgalwanizować nawet trupa. W przerwie między jednym a drugim tańcem zwierzyła się zdyszanym głosem, że nie mogą się ani w ząb porozumieć i ta „niemoc” jest bardzo męcząca i że ona zawsze marzyła, aby chociaż raz w życiu zatańczyć w pięknej, jak ta, sukni z postawnym, wysokim i tak jak ludożerca rosłym mężczyzną, a nie z tłustym karzełkiem, który jak podskoczy, to zawsze nadepnie na nogę. Dwaj panowie pod czterdziestkę, którzy przylecieli z Kanady, żeby spędzić sylwestra z Konsuelą i Zebkiem, wymieniali między sobą i jakimś facetem z ortopedycznym kołnierzem na szyi wrażenia i uwagi z Olimpiady w Calgary. Nie kwapili się na razie z zaproszeniem do tańca którejś z obecnych dam, czemu się zbytnio nie dziwiłam. Weronka, zerkając w ich stronę, szepnęła mi do ucha, że „te urodziwe tryki są niczegowate” i rozglądała się tęsknie po sali, szukając swego niedościgłego „ludożercy”. W pewnej chwili na parkiecie zrobiło się małe zamieszanie. Tańczące pary przesunęły się w stronę podium z orkiestrą. Grzmiała teraz zwycięskim walcem: „Nad pięknym modrym Dunajem”, a na salę wkroczył przedziwny orszak. Najpierw wpadli wyfraczeni młodzieńcy z kamerami. Za nimi, cała w różowościach, kroczyła dostojnie dama. Pół kroku za nią sunął wiekowy mężczyzna w czerni z białą koloratką na chudej szyjce, rozdając na prawo i lewo uśmiechy i pozdrowienia dłonią. Zebek, widząc moje zdumienie, objaśnił szeptem, że to zacności człowiek, ksiądz z Kościoła Narodowego z małżonką i przyjaciółmi. Kłębili się za plecami księdza, niby zjawy z dziwnego snu umarłej dawno epoki. „Księdzowa” przypominała królewnę Śnieżkę po burzliwym przeżyciu osiemdziesięciu lat, chociaż jej duszyczka tkwiła zapewne jeszcze w młodziutkiej panience, czekającej na królewicza. Ogromna i pulchna
148
spowita w różowe koronki z niezliczoną liczbą drobniutkich falbaneczek sunęła godnie do przodu niezbyt pewnym kroczkiem. Jej obfita toaleta przypominała fasonem krynolinę. Na potężnych ramionach dźwigała białego, puchatego lisa. Przytrzymywała go dłonią w koronkowych mitenkach naszywanych różowymi cekinami. Blond peruka z przedziałkiem pośrodku i stylowymi anglezami, spływającymi na kark, niezbyt pasowała do grubych okularów trzymających się z trudem na przykrótkim nosku. Filmowana z każdej strony, uśmiechała się na wpół przytomnie do oblegających ją przyjaciół, przywiędłymi ustami, pełnymi olśniewająco białych zębów. Ogarnięta grozą, wpatrywałam się w nią jak urzeczona. Przez moment zapomniałam, że w Stanach, a szczególnie na Florydzie - raju ludzi starych - szesnastolatki, jak i osiemdziesięciolatki, noszą takie same seksowne sukienki, kostiumy kąpielowe bikini i nie mają kompleksu starości, nie mówiąc już o samokrytycyzmie. Weronka chwyciła mnie za rękę i jęknęła z nabożnym lękiem: - To musi być chyba jakaś hrabina! - Tylko pozazdrościć dobrego samopoczucia... - westchnęłam. - To prawda - zgodziła się Weronka. - Przyjemnie jest wierzyć, że się jest wciąż młodym. W pobliżu naszego stołu kręcił się na parkiecie, jak w kataleptycznym śnie, ponadczasowy staruszek. Drobniutki, odziany w szare wąziutkie spodnie i w długi, sięgający kolan żakiet tabaczkowego koloru w dużą żółtą kratę, o wy watowanych ramionach. Na zapadłej piersi pomarańczowa koszula, rozpięta i bez krawata, ukazywała indyczą szyjkę. Pomyślałam, że być może, ten przydługi żakiet ma zadanie dyskretnego ukrycia założonego cewnika z woreczkiem. Twarz bez wyrazu i różowiutka jak pupka niemowlęcia. Pod gołym, jajowatym czerepem sterczały gęste, na czarno ufarbowane brwi. Szeroko otwarte oczy patrzyły w wieczność. Obserwowałam go od dłuższego czasu. Tańczył z młodziutką, prześliczną dziewczyną o ciemnych, rozrzuconych na plecach włosach. Nosiła połyskliwe, czarne, obcisłe spodnie i takąż bluzę, głęboko rozciętą. Przy najlżejszym poruszeniu ukazywała fragmenty pełnych, białych piersi bez stanika. Dziewczyna była gibka i nieprzeciętnie wysoka. Nos jej partnera trafiał dokładnie w rowek między
149
mlecznymi piersiami. Podtrzymywała go, gdyż nogi mu się plątały w białych adidasach. Dowiedziałam się od Zebka, że był jednym z najzamożniejszych tu Polonusów. Staruszek był niestrudzony w tańcu. Ona ze słodkim, rozmarzonym uśmiechem na pełnych wargach, cierpliwa i wyrozumiała spozierała czule na partnera, a czasem gdzieś przed siebie, jakby już kroczyła zwycięsko za ozdobną trumną swego tancerza, przyodziana na tę okoliczność w efektowne czernie i biżuterię składającą się wyłącznie z prawdziwych brylantów, jak przystało na wdówkę po miejscowym bogaczu. Może właśnie w tej chwili, w takt angielskiego walca, w którym pracowicie sunął opornymi nogami po śliskim parkiecie, ofiarowywał jej swoją rękę, obiecując niezapomniane rozkosze łoża małżeńskiego? Wiele takich dziwnych par kręciło się tej sylwestrowej nocy po sali. Przeważały jednak młode, wspaniale tańczące pary. Przyjemnie było patrzeć na dziewczyny o strzelistych, smukłych nogach przyodzianych w czarne pończochy przy króciutkich falbaniastych sukieneczkach, trzymających się zaledwie na wąziutkich brylantowych ramiączkach. Pod nimi, ich niewielkie piersi trzepotały się niespokojnie, jak zrywające się z gałązki ptaszki. Ile było w tym tańcu radości życia i po mistrzowsku opanowanej sztuki zawracania w głowie nogami od tanga począwszy, poprzez wszystkie zwariowane rytmy, do wchodzącej w modę lambady. W niej jedynie opaśli starcy wyglądali żałośnie. Mimo widocznego wysiłku, nie udawało się im błyskawicznym i falistym ruchem wkręcić się bokiem w brzuch partnerki. Próbowali jednak niezmordowanie z zaciętością kopulujących kogutów. Tańczono z taką zajadłością, że przetańczono nawet dwie kolędy, wykonane w przerwach między tańcami, aby podkreślić świąteczny nastrój, dać chwilę wytchnienia tanecznego, a także przypodobać się kilku księżom różnych wyznań. Ci wprawdzie nie tańczyli, ale za to spożywali pierogi z kapustą. Żadna uroczystość i żadne tutaj święto nie może się bez nich obejść. Są poniekąd jadalnym symbolem polskości. Gdy okazałam zdumienie, że tutaj tańczy się także i kolędy, Zebek szepnął mi, że gdyby w tej chwili zagrano hymn narodowy, to także by go odtańczono. Ludziom jest wszystko jedno, co grają, byle się tylko kręcić, pokazywać dookoła swoją radość i aktywność. Oznacza to bowiem, że czują się
150
młodo, że stać ich jeszcze na wiele, że im także przypadł udział w sukcesie, chociaż nie zawsze pokrywa się to z rzeczywistością. Ale o tym nikt nie musi wiedzieć. Weronce wreszcie udało się zmienić partnera. Przy sambie poprosił ją jeden z Kanadyjczyków. Ten na wygląd starszy i bardziej rosły, chociaż jak mi szepnęła: „daleko mu do ludożercy”. Mnie przypadł w udziale przystojniejszy i młodszy. Tulił, przyciskał, głaskał po plecach. Wprowadzał mnie tym w zakłopotanie. Mogłam od biedy być jego matką. Przez cały taniec zastanawiałam się, co może się za tym kryć. Nie miałam przewrócone we łbie i nie wierzyłam, że zrobiłam na nim takie piorunujące wrażenie. Już prędzej mogła to uczynić moja szałowa toaleta i klipsy, ale mężczyźni na ogół takich rzeczy nie zauważają. „A więc co?” - zadawałam sobie w myśli pytanie, poddając się rytmowi tanga i jego mocnym ramionom. Myśl pracowała jednak gorączkowo. Doszłam wreszcie do wniosku, że zapewne był trochę na „rauszu” po „sodzie” Franki. Do tego przyćmione światła nie pozwalały dostrzec pewnych defektów w urodzie, a dobre wychowanie nakazywało raz chociaż zatańczyć z kobietą, z którą siedziało się przy wspólnym stole. Jednak jego zaangażowanie w tym, co robił, nie było tylko grzecznościowym spełnianiem towarzyskiego obowiązku. Gdy zaprosił mnie do trzeciego z rzędu tańca, gdy go dyskretnie obwąchałam i nie poczułam alkoholu, nie wiedziałam już, co o tym wszystkim sądzić. Od czasu do czasu usiłował mi zajrzeć w oczy, przytulał mocniej, ocierał swój policzek o mój i przy jakimś przechyle dotknął wargami mego ucha. Spociłam się z wrażenia. Usiłowałam więc nawiązać z nim rozmowę, żeby jakoś rozładować dziwną sytuację, w jakiej się nieoczekiwanie znalazłam. - Nie zabrał pan żony na sylwestra? - dziwiłam się między jedną a drugą rytmiczną drgawką w nieśmiertelnym tangu „Jalousie”. - Żona jest w Polsce - odpowiedział po króciutkiej chwili wahania. - A pan mieszka w Kanadzie? - Pracuję tam od pół roku i wyskoczyliśmy z przyjacielem na dwa wolne dni, żeby się przewietrzyć. - A kiedy przyjedzie żona? - Nieprędko jeszcze. Podróż kosztowna, a na razie odkładam każdy
151
grosz na raty za dom. Trzeba go będzie tutaj jakoś zagospodarować... I wszystko dla mnie stało się jasne. Wygłodzony samiec nie zwraca takiej znów wielkiej uwagi na tych kilka zmarszczek. Najważniejsze, żeby nic to nie kosztowało, bo każdy dolar ma swoją wartość i przeznaczenie. Chociaż Kanadyjczyk coraz gwałtowniej obcałowywał moje ręce i prawił niezbyt wyszukane komplementy, to nie przetańczyłam z nim któregoś już tam „kawałka” z rzędu. Szepnęłam Zebkowi, żeby mnie poprosił do najbliższego tańca. Była to jakaś zwariowana rumba czy coś w tym rodzaju. Zebek tańczył wprawdzie dobrze, ale nie trwało to dłużej jak pół okrążenia po sali i chwycił go raptowny kurcz w łydkę. Syknął z bólu, zaczął się kręcić jak bąk w miejscu i z dużymi trudnościami udało mi się go wyprowadzić na świeże powietrze. Na ławce, pod rozłożystym starym drzewem rozmasowywał nogę, pojękując. Poprosił, abym nie biegła po Konsuelę. Nie chciał przerywać jej zabawy. Tańczyła akurat z Arthuro. Noc była gorąca, nieznane mi kwiaty pachniały słodko na trawnikach, przypominając wonią naszą maciejkę pomieszaną z rezedą. Dochodziły do nas stłumione dźwięki muzyki. Poczułam niczym niewytłumaczony smutek. - U nas w Polsce pewnie pada śnieg... - odezwał się z westchnieniem Zebek. - W przyszłym roku, jak zdrowie pozwoli, to znów przyjadę. Tyle już lat tu siedzę, a wciąż brak mi naszych brzóz, wrzosów, śniegu. Oby tylko jakoś się u was wszystko ułożyło, żeby wreszcie Solidarność doszła do głosu, to wtedy cały świat zacznie pomagać. Zobaczycie, jak nasza amerykańska Polonia będzie słała dary i pieniądze... My tylko na tę chwilę czekamy. - Może Polonia tak, ale nie bardzo wierzę, żeby Zachód chciał nam znów bardzo pomagać. Chyba że leżałoby to bezpośrednio w ich interesie. - Pomogą, pomogą... - zapewniał żarliwie Zebek, masując nogę. Gorąca cisza trwała w powietrzu. Pachniało jak z otwartego flakonu z perfumami. Powtarzałam w myśli, że oto jestem na Florydzie, że przedłużam sobie lato, że jestem wreszcie pierwszy raz od wielu lat na
152
prawdziwym balu. Nie odczuwam jednak z tego powodu żadnej radości ani nawet satysfakcji. - Zebek... - zaczęłam nieśmiało - czy ci faceci z Kanady to twoi dobrzy znajomi? - Dlaczego pytasz? - Tak sobie. - To przyjaciele moich przyjaciół i jak tylko mają wolny dzień, to przylatują jakąś okazją, żeby podróż nie kosztowała. Zawsze się u nas pożywią, przenocują. Wiesz, jaka Konsuela jest gościnna, a i ja lubię, jak ktoś z apetytem zostaje u nas na lunchu. Przy okazji to i ja zjem trochę więcej i to, co lubię. Konsuela bardzo rygorystycznie pilnuje mojej diety. Jak są goście, nie wypada jej wciąż mnie strofować, a jak się zagada, to czasem nie zauważy, że dwa razy tyle zjadłem co zazwyczaj. Jest także okazja z kimś dodatkowego drinka wypić... - To znaczy, że oni wpadają tutaj na podryw? - Coś w tym rodzaju - roześmiał się. - Nazywają to „przewietrzyć się”, ale wiadomo, o co chodzi. Żony daleko, a taka rozrywka nie na ich kieszenie. W przyszłym roku mają ściągnąć żony na stałe. Jednemu urodził się w zeszłym miesiącu syn. Zdrowo sobie u mnie popiliśmy z tej okazji. Przy kolacji, gdy kelnerka, przynosząc porcyjki bigosu i symboliczny półmiseczek wędlin, odeszła od naszego stolika, zerkając z dezaprobatą na stojącą lodówkę, Franka wyciągnęła następną butelkę „sody”. Małpim, błyskawicznym ruchem rozwinęła pergamin z szynką, tłustym boczkiem w grubych plastrach i kiełbasą. Upierścienionymi paluchami wrzucała każdemu sporą porcję na talerz z bigosem, a resztę upchała na półmiseczku pod zamówioną i z góry opłaconą, cieniuśko krajaną wędliną. - Bój się Boga, Franka! - jęknął Zebek, rozglądając się spłoszonym wzrokiem, czy ktoś z pobliskich stolików nie zauważył tego manewru. Konsuela chwyciła się za serce, podnosząc oczy ku górze, i prędko zagrzebała w bigosie nadmiar wędliny. - Co za wyśmienita kolacja! - chwalili zgodnie Kanadyjczycy. Humory im się wydatnie poprawiły. Franka mogła liczyć, że któryś z pewnością z nią zatańczy. Jak dotąd, nie miała jeszcze do tego okazji, a widać było, że bardzo na to czeka. Odmówiłam jej kategorycznie tańca.
153
Weronka poszła w moje ślady. Nic innego więc France nie pozostawało, jak cierpliwie czekać. Weronka nic prawie nie jadła. Zwierzyła mi się, że sukienka przyciasna i jak się napcha, to brzuch jej będzie sterczał pod zęby. Woli być głodna. Odmówiła także ostatnich dwóch tańców swojemu Kanadyjczykowi. - Taka świnia... - westchnęła, gdy spytałam o powód. - Tryk przeklęty... - dodała ze łzami w oczach i macierzyńskim ruchem przełożyła na talerz Dziordzia swoją porcję wędliny. Szuflował bez namiętnie, nie zwracając na nic i na nikogo uwagi. Żył w swoim sennym świecie zapełnionym zapewne łóżkami, z których by najchętniej nie wychodził. Orkiestra nagle dała uroczysty tusz. Przygasły światła, odezwał się głęboki dźwięk gongu. Za dwunastym uderzeniem sala oszalała. Rozpętało się pandemonium. Piekielny jazgot kręciołków, trąbek, gwizdków. Wszyscy radośnie poderwali się od stolików, życząc sobie Happy New Year i szczęśliwego Nowego Roku. Wznoszono toasty szampanem, całowano się, ściskano. Wybuchały radosne, bezładne okrzyki. Padano sobie w objęcia, jakby od tej chwili miała zapanować na świecie jedna wielka i bezgraniczna szczęśliwość. Weronka pierwsza zawisła mi na szyi. Wykrzykiwała przez łzy ni to życzenia, ni to zaklęcia. Nie zapomniała nawet o książkach, które miałam jeszcze napisać, o mężczyznach, którzy powinni mnie kochać, i o naszej przyjaźni, aby przetrwała do końca naszego życia. Wreszcie rozpłakała się na dobre. Czarne od tuszu łzy toczyły się po krągłych policzkach, znacząc głębokie rowki w różu i pudrze. Pociągała zaczerwienionym nosem, wyliczając po imieniu wszystkie swoje dzieci i to, czego im życzyła. Nie ominęła nawet ryżego męża-gwałciciela - jak go w myśli nazywałam - teściowej i jakiejś nieznanej mi nawet z opowiadań przyjaciółki. - Oni tam pewnie w zasypanej śniegiem Gołdapi siedzą sami przy stole i kartkowej byle jakiej wędlinie, a ja pod palmami, z szampanem i muzyką! - czyniła sobie głośno wyrzuty, aż wreszcie Franka przywołała ją do rzeczywistości. Dopchała się do nas, składając po drodze życzenia i rozdając mężczyznom całusy. - Ty ich tak nie żałuj! - zaskrzeczała. - Twój stary knur, pijany pewnie
154
jak bela, leży w łóżku z którąś z twoich przyjaciółek, a dzieciaki rozrabiają na dyskotece albo popijają kompot z maku! - Nie opowiadaj bzdur! - wrzasnęłam na Frankę, cofając się z przestrachem, gdyż zatrważająco przypominała złego ducha z książki Bułhakowa. Tyle że w damskim przebraniu. Brakowało jedynie kocich wąsów i prymusa pod pachą. - Moje dzieci nie są takie! - Weronka odepchnęła od siebie Frankę, nie dając się jej pocałować. Oczy rozbłysły jej, jak u wilczycy walczącej o młode. - A mąż to przyzwoity człowiek, a nie żaden dziwkarz i cipojad! Wiem, że są teraz wszyscy razem. Śpiewają kolędy, moje dziewczynki mają piękne głosiki. Piją mojej roboty wino z wiśni i jedzą piernik. Teściowa zawsze na sylwestra piecze o miesiąc wcześniej, żeby „dojrzał” - załkała. Wpadła mi ponownie w ramiona, szlochając jak skrzywdzone dziecko. Zrobiła przy tym zbyt gwałtowny ruch i „rozszedł się” na plecach błyskawiczny zamek. - Moja sukienka! - krzyknęła rozpaczliwie Franka. - Zniszczyłaś nową sukienkę! Mam same tylko szkody przez was. Musisz teraz za nią zapłacić. - Zapłacę! - wyszlochała Weronka. - Zapłacę, żeby miała ciocia na pochówek! Niech będzie moja strata i krzywda, a na cioci grobie kwiaty! - starała się przekrzyczeć orkiestrę. Grzmiała ona teraz rytmami południowoamerykańskimi. Pary wiły się w konwulsjach. Starzec w tabaczkowej marynarce w żółtą kratę wisiał na szyi tancerki, trzymając się jej kurczowo, z nosem wetkniętym w głębokie wycięcie dekoltu. Może nawet drzemał, śniąc, że siedzi w cieple matczynego łona, aby w cudowny sposób wyskoczyć z niego jako wspaniały młodzieniec. Franka zbladła. Czarne kudły zjeżyły się jak sierść na grzbiecie rozsierdzonego psa. - Wypluj te słowa, suko! - złapała Weronkę za włosy, zrywając diadem. - Ja tak nie myślałam, Franka! Ja ci naprawdę niczego złego nie życzę... - tłumaczyła się. - A za sukienkę zapłacę. Nie chcę niczyjej krzywdy... - powiodła po nas skruszonym wzrokiem i zaczęła symbolicznie spluwać posłusznie na boki. - Mnie nerwy poniosły... - Co wy się tu tak szarpiecie? - zainteresował się Zebek, przeciskając
155
się wraz z Konsuelą w naszą stronę. Na czubku głowy sterczał mu dziecięcy czepek z niebieskiej bibułki z wiszącymi przy twarzy wstążkami. Barwne serpentyny okręcały mu szyję. Konsuela złapała się gwałtownym ruchem za oba policzki. - Ty mieć goła pleca! Tobie słonina widać! - usiłowała podciągnąć na plecach Weronki rozłażący się zamek. - Sadło! - poprawił Zebek. - Ona zawsze myli sadło ze słoniną! wyjaśnił, śmiejąc się i potrząsając szklaneczką z drinkiem. Chrzęściły w niej kostki lodu i pluskał plasterek cytryny. - Nie mam sadła na plecach! - wykrzyknęła z rozpaczą Weronka znów bliska płaczu. Konsuela narzuciła na jej plecy swój zielony szal i usiłowała przeprowadzić do toalety, obiecując zeszyć na niej sukienkę. Dotrzymujący im towarzystwa Kanadyjczyk, z nieprzytomnym trochę wzrokiem, dopadł Frankę, prosząc ją do tańca. Pomylił ją zapewne ze mną albo z Weronką. - Moja „soda” działa cuda! - zdążyła mrugnąć do mnie i zatopiła się w ramionach ledwo trzymającego się na nogach partnera. Nie przewrócili się oboje jedynie dzięki temu, że w tym miejscu na parkiecie zrobił się nieprawdopodobny ścisk i wszyscy podpierali wszystkich. Mnie do tańca porwał znienacka Arthuro. Przesunęliśmy się obok naszego stołu. Spał przy nim Dziordzi z otwartymi oczami i z kurczowo zaciśniętą złotą trąbką w dłoni. Dama w bieli sączyła przez słomkę jakiś zielonkawy napój, potrząsając rytmicznie głową. Kolorowe światła przesuwały się po ścianach w taki sposób, iż wydawać by się mogło, że dookoła pada kolorowy śnieg. Zaczęło mi się od tego migotliwego złudzenia lekko kręcić w głowie. Obawiałam się, że za moment zwymiotuję, jak w dzieciństwie na karuzeli. Dość roznegliżowana śpiewaczka wdrapywała się po schodkach na podium. Miała na sobie strzępki czegoś pośredniego między kostiumem kąpielowym a sukienką mini z czarnych i fioletowych cekinów. Przez dłuższą chwilę szamotała się z mikrofonem, przygotowując się do występu. Na razie eksponowała długie, szparagowate nogi w czerwonych pończochach. Arthuro z miną zdobywcy, zwalisty i wielki, sunął po parkiecie lekko, jakby na wrotkach. Pchał mnie przed sobą niczym bezwolny tobół. - Bliżej ciała! - wykrzykiwał mi w ucho z lekką zadyszką. - Tańczy
156
się bliżej ciała, a nie na odległość ręki... - tłumaczył żarliwie z niejakim zniecierpliwieniem. Gęste, gładko przylizane brylantyną kruczoczarne włosy lśniły nad niskim czołem. Chrapy wydatnego nosa rozdęły się jak u rasowego ogiera na wybiegu. Duża gorąca dłoń legła zaborczo na moich plecach. - Bliżej ciała! Jeszcze bliżej ciała! Noga w nogę! Potężne, gorące udo napierało z impetem i pasją. To odpychał brutalnie, to przyciągał błyskawicznie do siebie. Zdyszana, z uchylonymi ustami i sercem w gardle, wciąż przyspieszałam kroku. Okręcałam się wokół niego jak kolorowy, dziecięcy bąk. Wybijałam rytm francuskimi obcasami, przymykając oczy, aby ta migotliwość świateł nie doprowadziła mnie do torsji. Podobał mi się jednak ten dziki, zmysłowy taniec. Jednocześnie z lękiem i ściśniętym żalem sercem zdawałam sobie sprawę, że takie wygibasy i takie szaleństwa to już nie na moje lata. Mogą się przyplątać lada chwila dodatkowe skurcze serca albo padnę na zawał. - Excellent! - wykrzykiwał Arthur, namiętnie dopingując mnie do dalszych wokół niego piruetów. - Excellent! Noch ein mai, kleine mischuge! Nieoczekiwanie porwał mnie obiema dłońmi wpół, jakby chciał dźwignąć ku górze. Nogi mi się jednak rozjechały na śliskim parkiecie. Żeby nie upaść, wpiłam mu się kurczowo obiema dłońmi w byczy, nabiegły krwią kark. Uniósł mnie lekko nad parkietem i drobiąc w takt zwariowanego rytmu, dookoła własnej osi, stopami w szpiczastych lakierkach, kręcił mną w powietrzu, niby kawałkiem barwnej szmaty. Taneczne pary uskoczyły w bok. Utworzyło się koło z roześmianych, rozmazujących się w moich oczach twarzy. Posypały się brawa, ochrypłe okrzyki zachęty. Orkiestra zwiększyła tempo. - I z babci zrobiono młynek! - dobiegło histeryczne wycie Franki, która w porę uskoczyła spod moich wirujących nad parkietem nóg złączonych ciasno w kostkach, pociągając za sobą wystraszonego Kanadyjczyka. Na tyle odparował, że mrugając oczkami, jak człowiek przebudzony ze strasznego snu, wpatrywał się z przerażeniem w spoconą twarz Franki. - Brawo ta para! - krzyknął ktoś, obrzucając nas serpentynami.
157
Klaskano rytmicznie w dłonie, przytupywano do taktu obcasami. Ktoś przeciągle gwizdał. Arthuro dyszał mi nad uchem jak lokomotywa. Ściany płynęły wraz ze mną, serce z emocji waliło jak oszalałe. Poczułam się nagle jakaś wyzwolona, sama nawet nie wiem z czego, i szczęśliwa. Pomyślałam łzawo i bez sensu, że „dobrze jest ludziom starym żyć na Florydzie”, i melodia się nagle urwała. Orkiestra ucichła, przez salę przebiegł pomruk, niby zbiorowe westchnienie. Stanęłam wreszcie chwiejnymi nogami na parkiecie i oparta o ramię ognistego Arthuro, zobaczyłam, że moje obydwa rękawy są całkowicie wyrwane. Ktoś z orkiestry zapowiadał przez mikrofon występ „najwspanialszej, najpiękniejszej, najbardziej utalentowanej polskiej pieśniarki z Orlando”. Arthuro z twarzą ociekającą potem odprowadził mnie do stołu. Siedziała już przy nim Weronka z zaszytymi plecami. Konsuela popijała z wysokiej szklanki sok pomarańczowy z kostkami lodu. „Love me, love me my darling, love me...” Niósł się na przydechu zmysłowy głos pieśniarki. Wtórowała jej cicho i rzewnie orkiestra. Kilkadziesiąt tulących się do siebie par kręciło się w półmroku po parkiecie. Przy bufecie kogoś cucono, kto nagle zasłabł. - Jakoś szczęśliwie, że do tej pory nie ma żadnego trupa uśmiechnął się z zadowoleniem Zebek. - Każdy sylwester kogoś zabiera, ale nie mówmy jeszcze hop. Dopiero druga w nocy... Franka, od której dyskretnie uciekł Kanadyjczyk, a drugi nie kwapił się powrócić z baru, przy którym popijał z pulchną blondynką w wieku trudnym do określenia, poderwała się z miejsca. - Jedziemy! - zawyrokowała, pociągając śpiącego Dziordzia za rękaw. - Kawał drogi przed nami. Trzeba odwieźć Weronkę do pani Balnavale, a i ja mam dość tej pieprzonej zabawy. Wątroba mi spuchła jak balon - oznajmiła z pretensją w głosie, jakby to była nasza wina. - Jakaś ty szczęśliwa, że zostajesz u Zebków! - szepnęła przez łzy Weronka. - A ja do tego paralityka... Co mnie tam czeka? Nowy rok zacznę od owijania w pieluchy obcego siusiaka... - Żegnaj się, Weronka, zabieraj lodówkę i jedziemy! - niecierpliwiła się Franka.
158
Weronka, całując się z nami, połykała łzy, chociaż starała się uśmiechać. Odprowadziliśmy ją z Zebkiem i Konsuelą na podjazd. Rozklekotany „trak” podjechał zadrzewioną aleją pod same wejście wsparte na kolumnach. Franka, otulona pelerynką z norek, siedziała już obok Dziordzia. Dawała znaki dłonią, żeby Weronka szybciej wskakiwała. - Nie zapomnij o mnie! - prosiła, obejmując kurczowo za szyję. Odwiedź, jak tylko będziesz mogła. Ja tam chyba umrę, siedząc sama z tym paralitykiem. - Odwiedzę tak prędko, jak tylko będę mogła - przyrzekałam i tak się rozstałyśmy w Nowym Roku pod starymi palmami, w gorącą noc sylwestrową. *** Przebudziłam się o świcie. U sufitu nad ogromnym łożem obracały się powoli śmigła wiatraka. Wydawały ledwo uchwytny, monotonny szmer. Przez białe, opuszczone żaluzje przenikało opalizujące światło. W domu panowała cisza. Usiłowałam przypomnieć sobie pierwszy sen w nowym dla mnie miejscu, gdyż jak twierdziła Weronka, jest on zawsze proroczy. Ale mnie się chyba nic nie śniło i to wydało mi się dziwne i niepokojące. Na ogół śnię dużo i zazwyczaj kolorowo. Oczami pełnymi jeszcze snu rozglądałam się ciekawie dookoła. Pokój urządzono skromnie, ze smakiem. Nie był zagracony, nie przypominał amerykańskiego, przeciętnego mieszkania z tandetnymi ozdobami. Zachował indywidualność Konsueli, która przeznaczyła mi go na czas pobytu. Sama przeniosła się do sypialni Zebka. Na jasnej, puszystej wykładzinie leżały porozrzucane niedbale części mojej garderoby. Złote sandałki na wysokich obcasach, skąpa bielizna, sylwestrowa suknia z powyrywanymi rękawami. Przymknęłam oczy, rozpamiętując ze zgrozą i rozbawieniem mój taniec z Arthuro. Pierwszy od kilkunastu lat bal sylwestrowy mogłam jednak zaliczyć do udanych. Także nowy rok rozpoczęłam w innym domu i innym otoczeniu. Byłam wreszcie oddalona o sto pięćdziesiąt mil od Franki, a za dwa tygodnie zamieszkam u Bibi i rozpocznę pracę u pani Lobsos.
159
Ciekawiła mnie jej osobowość i wszystko to, co łączyło się ze wspaniałą rezydencją. Intrygowało niepomiernie, jak żyją, zachowują się, jakie mają dziwactwa i upodobania najbogatsi ludzie na Florydzie. A do tych bezsprzecznie należała pani Lobsos. Bibi, gdy jej opowiedziałam całą tę historię i enigmatyczne jeszcze podejrzenia, odniosła się do niej dość sceptycznie. - Spróbuj, Kukuniu, ale nie spodziewaj się zbyt wiele... - bąknęła oględnie po chwili milczenia i zaraz dodała, że ona ze swej strony zaprasza mnie do siebie na parę tygodni. Odstąpi różową sypialnię, która mi się tak bardzo podobała, a Jacek ofiarował się odwozić i przywozić z pracy. Nie mogłam nawet marzyć o czymś lepszym. Przyjęłam zaproszenie z radością i teraz, leżąc w wygodnym łożu, z uczuciem spokoju i zadowolenia pomyślałam, że do pełni szczęścia będzie jednak brakowało Weronki. Wyobraziłam sobie, że może właśnie w tej chwili przewija zasiusianego paralityka. Samotna i zagubiona wśród obcych, bez możliwości odwiedzenia kogoś znajomego w dniu wolnym od pracy. Nie znając języka, nie będzie mogła porozumieć się nawet z sąsiadami. Pocieszałam się, że gdy znajdę się u Bibi, z pewnością w któryś weekend zawiezie mnie do Weronki. Miejscowość leżała stosunkowo blisko od jej posiadłości, a Bibi lubiła wszelkie wyprawy, byle tylko nie kolidowały z godzinami jej gry w tenisa. Do późnego śniadania zasiedliśmy we troje. Każde z nas jadło coś innego. Konsuela do niczego nie przymuszała. Nawet wtedy, gdy chodziło tylko o jedzenie. Można więc było zaspokoić swoje smaki wedle własnego upodobania. Uważała jedynie, aby Zebek nie przekroczył wyznaczonego przez lekarza limitu. Wolno mu było zjeść zaledwie jedną czwartą w stosunku do tego, czego dopominał się jego wiecznie nienasycony żołądek. Konsuela twierdziła w swoim polskim łamanym zabawnie języku, że „oczy mówią, czym człowiek jest, a usta i brzuch, czym się staje”. Na dużym więc, płaskim talerzu spoczywała skromniutkich rozmiarów parówka, jedna grzanka i listek zielonej sałaty. Zebek był bliski załamania nerwowego, spoglądając na mój talerz wypełniony po brzegi. Leżały na nim ciepłe bułeczki z francuskiej piekarni, tak bardzo przez niego lubiane, jajko na bekonie, sałatka z pomidorów, plastry sera z
160
włoskimi orzechami i kawałek tuńczyka z majonezem na liściu sałaty. Zebek z niejakim obrzydzeniem wypił sok z połowy grapefruita i patrząc niechętnym, lekko jeszcze zaspanym okiem na Konsuelę, zaskamlał: - Zlituj się... Dziś Nowy Rok, a ja mam go zaczynać od mojej codziennej diety? Chcesz, żeby cały już rok był pod jej znakiem? - przysunął filiżankę mocnej kawy, od której zwykle rozpoczynał dzień, żeby zapić nią pastylkę obniżającą ciśnienie. Głodnym wzrokiem lustrował również i talerz Konsueli. Widniały na nim dwie grzanki, plaster indyczej piersi i ćwiartka melona. - Jesz, jesz i chorować na głowa, na rozum i skręt flaki! - karciła go dobrotliwie. Zebek nie omieszkał poprawić jej polszczyznę. - Nie flaki a kiszki. I nie kręte, a skręt kiszek... - burknął z westchnieniem. Przesądna Konsuela wierzyła, iż Nowy Rok należy rzeczywiście rozpocząć z uczuciem radości i zadowolenia. Po króciutkiej więc chwili wahania zgodziła się z westchnieniem na jedno sadzone jajko z plasterkiem chudego bekonu. - Gdy byłem młody i mogłem zjeść naraz pięciokilową gęś bez szkody dla zdrowia, to zazwyczaj brakowało na chleb. Wciąż chodziłem głodny. Obiecałem sobie wtedy, że muszę się czegoś w życiu dochrapać, żeby wreszcie najadać się do syta - uśmiechnął się do swoich myśli, trącając pogardliwie parówkę widelcem. - Pamiętam, jak po zdemobilizowaniu z brytyjskiego lotnictwa wyjechałem do Argentyny szukać szczęścia. Chodziły słuchy, że tam z otwartymi ramionami przyjmują Polaków do cywilnego lotnictwa. Zgłosiłem się. Zaraz też chcieli podpisać kontrakt na świetnych warunkach, ale do tego potrzebna była zmiana nazwiska na jakieś ichnie. Gorąco mnie do tego namawiali. Poczułem się, jako Polak, urażony. Plunąłem i wyszedłem. Długo nie mogłem znaleźć pracy i żeby nie zdechnąć z głodu, nająłem się do ulicznych prac ziemnych, do łopaty. Pod wieczór dłonie miałem zdarte do krwi, a zarabiałem tylko na nędzne żarcie. Znów plunąłem na taką robotę i zaczepiłem się, dzięki kumplowi, u rzeźnika. Zacząłem od dźwigania na grzbiecie świńskich i wołowych tusz. Później pracowałem u niego przy wyrobie wędlin, aż wreszcie otworzyłem własny interes. Początkowo miałem stragan
161
na miejskim targowisku i wyspecjalizowałem się w robieniu salcesonów. Szły tak, że nie mogłem nastarczyć... - No, to ci się jakoś poszczęściło... - wtrąciłam bez większego przekonania, smarując grzankę masłem. - Poszczęściło! - przytaknął żarliwie. - Poznałem Konsuelę. Pobraliśmy się. Jej ojciec miał wielki sklep masarski. Chciał mnie wciągnąć do interesu, ale myśmy wyjechali wkrótce na Florydę. Dostałem bardzo intratne, kierownicze stanowisko. Kupiliśmy dom, zaczęły przychodzić na świat dzieci. Kupiliśmy drugi dom, a później jeszcze jeden. Konsuela zajęła się wynajmem mieszkań, a ja dalej pracowałem w firmie. Zaczęło nam się coraz lepiej powodzić... - A ty nie być już zdrowa... Ty potrzebować patrzeć na dieta, a ty pić, jeszcze mieć bdziuch duży i głowa słaba... - włączyła się do rozmowy Konsuela, patrząc z troską na Zebka pięknymi oczami spłoszonej sarny. Zebek wpatrywał się z widocznym smutkiem i żalem w talerz ze złoceniami. - Pieniądze są, lodówki pełne, a ja jem gorzej od nędzarza i muszę wykłócić się o każdy kęs strawy - uskarżał się z nieszczęśliwą miną. Od miesięcy śnią mi się placki ziemniaczane polane gęstą śmietaną. Takie, jakie matka nam smażyła w dzieciństwie. A Konsuela raz w roku, w marcu, w moje urodziny smaży trzy sztuki. Są cienkie jak opłatek i bez śmietany. Moja dawna norma, jeszcze w domu u matki, to dwadzieścia pięć sztuk wielkości na całą patelnię, a do tego półlitrowy słój tłustej, gęstej śmietany. Takiej, co ją było można nożem krajać... - głos mu drżał ze wzruszenia. - Ja cę mieć męcia, a nie umarła trupa z wylaną krew do mozga... usprawiedliwiała się przede mną, zerkając umęczonym wzrokiem na chmurnego Zebka, siedzącego nad talerzem z pięknej porcelany i z odrobiną na nim strawy. Stół był nakryty białym obrusem z kremowymi haftami. Pod talerzami sześciokątne serwetki w kolorze czerwonego wina. Odświętna zastawa ze złoceniami prezentowała się pięknie i bogato. Konsuela nie zapomniała nawet o świeżych kwiatach w kolorze serwetek. - Wolałbym zjeść na gazecie grubo krajany, poprzerastany tłuszczem boczek, niż to, co jem teraz na zastawie, za którą Konsuela
162
zapłaciła majątek. Takie śniadanie to żadne śniadanie, i można je przyrównać do psiego łajna... - tłumaczył rozgoryczony Zebek. Jednak po drugiej filiżance czarnej kawy i papierosie, który w drodze wyjątku w Nowy Rok pozwoliła mu Konsuela wypalić przy stole, Zebek się wreszcie uśmiechnął i zapowiedział, że pojedziemy do seaquarium obejrzeć tańczące delfiny, skaczącą przez obręcz orkę, gadające foki i papugi jeżdżące na wrotkach. Konsuela przyklasnęła pomysłowi. Obiecała zawieźć nas autem, a po kilku godzinach przywieźć z powrotem, jako że oglądała to wszystko dziesiątki razy i woli wrócić do domu. W tym czasie obdzwoni kilkadziesiąt znajomych rodzin w różnych miejscowościach, składając im życzenia noworoczne. Chce także zatelefonować do Argentyny, aby w tym dniu porozmawiać z matką i siostrami. Zaraz też do niewielkiego pojemniczka z lodem włożyła dwie puszki piwa i jedną z sokiem pomarańczowym dla mnie, aby Zebek w czasie wędrowania ze mną po terenie seaquarium nie miał kłopotów z pragnieniem. - Bardziej przydałaby się połówka gęsiny z kluskami kartoflanymi - westchnął Zebek i za chwilę siedzieliśmy już w wozie. Konsuela w kwiecistej sukience za kierownicą, a my z Zebkiem w szortach i bawełnianych podkoszulkach. On z wizerunkiem na piersiach czochrającej się małpy w czerwonych majtkach, a ja z olbrzymim kangurem o malutkiej główce i z angielskim napisem, który w tłumaczeniu brzmiał: „to coś, co ty masz wyżej, to ja mam niżej”. Koszulki dostaliśmy w noworocznym prezencie od profesora Ewalda, który zapewne też je od kogoś otrzymał i nie bardzo wiedział, co z nimi zrobić, gdyż on sam tych właśnie zwierząt wyjątkowo nie darzył sympatią i nie chciał obnosić na dość wątłej piersi. Patrzyłam z nieprzemijającą przyjemnością na niebieściutki i rozsłoneczniony nieboskłon. Na zieleń drzew, kolorowość kwitnących krzewów, na krajobraz z palmowymi gajami w tle. Jednak ukryty gdzieś głęboko smutek nie opuszczał ani na chwilę. Radość, jaką powinnam odczuwać, zmącił zapewne na długo pobyt u Franki. I tak naprawdę, wolałabym siedzieć w tej chwili w samolocie lecącym do kraju niż w wygodnym wozie z klimatyzacją i życzliwymi mi ludźmi. Wiedziałam przy tym, jak niechętnie Zebek rusza się teraz z domu na wszelkiego rodzaju samochodowe wycieczki, nie mówiąc już o pieszych.
163
Brzuch ciążył, nogi odzwyczajone od chodzenia plątały się niezdarnie, jak u wielu tu ludzi nierozstających się z samochodem. Tym bardziej doceniałam przygotowany plan wszelkiego rodzaju rozrywek i zwiedzania najbardziej interesujących miejsc w Miami i w okolicy. - Jestem wam ogromnie wdzięczna za dzisiejszą wycieczkę... odezwałam się, żeby coś powiedzieć, dać do zrozumienia, że sprawili radość, wioząc mnie do miejsca znanego mi jedynie z filmów i opowiadań. Było to prawdą, a jednocześnie nią nie było. Pobyt u Franki coś we mnie stłamsił, zniechęcił do dalszego tu pozostawania, znieczulił. - Jutro zawieziemy cię do Viskaya, gdzie w pałacu goszczono Ojca Świętego podczas Jego pobytu w Miami - odpowiedział Zebek, siląc się na uśmiech. Przytaknęła mu głową Konsuela. Doskonale wiedziałam, że wolałby w tej chwili uciąć drzemkę w klimatyzowanej sypialni albo w cieniu ogromnego fikusa, na którego pniu wyhodował różowe i fioletowe orchidee. Zasiąść w białym wyplatanym fotelu i z maleńkiej filiżaneczki popijać aromatyczną i słodką jak ulepek kawę przyrządzoną po kubańsku. Konsuela zaś, znużona po wczorajszym sylwestrze, marzyła zapewne o tym, aby jak najszybciej znaleźć się w domu i spędzić spokojnie kilka godzin w towarzystwie telefonu. A ja? No, cóż ja... Tyle rzeczy, z których powinnam się cieszyć, stały mi się obojętne, wręcz nieprzychylne. I tak we troje mijaliśmy się w najlepszej wierze z prawdą, z zainteresowaniami i odczuciami. Był to jednak pierwszy dzień nowego roku i trzeba go było jakoś dobrze i przyjemnie zacząć. ***
Tydzień minął szybko jak mrugnięcie oka. Składał się wyłącznie z lenistwa i rozrywek. Pozornie przyjemny stan. Żadnego pośpiechu, stresów, niepewności jutra. Nie byłam jednak przyzwyczajona do bezczynności, do monotonnego życia w dobrobycie, uregulowanego jak dobrze działający mechanizm. Wstawałam raniutko, gdy jeszcze cały dom pogrążony był w ciszy.
164
Jedynie ulice na jego zapleczu zaczynały ożywać dyskretnym warkotem zapuszczanych silników i zapachem parzonej kawy. W pobliskim sklepie kupowałam za kilkanaście centów grubą objętościowo i ulubioną gazetę Zebka. Wypijałam wyciągnięty z lodówki sok pomarańczowy i w gorącej ciszy poranka, zasiadałam pod drzewem gubiącym ogromne, krwistoczerwone kielichy kwiatów. Usiłowałam chłodzić stopy w zielonej, krótko strzyżonej trawie. Była sucha i wcale nie dawała odpoczynku bosym stopom tak, jak nasza wilgotna od rosy i chłodna nawet w słońcu. Dotrzymywał mi zazwyczaj towarzystwa rudy kocur - Maksio i wiewiórka. Przybiegała w dokładnie określonym czasie po swoje codzienne śniadanie. Włoski orzech pozostawiony wieczorem przez Zebka w zagłębieniu grubej gałęzi, niby w miseczce. Kot z wystrzępionymi uszami, ze spojrzeniem chytrego łobuza o żółtych ślepiach, ocierał mi się o nogi, a czasem nawet wskakiwał na kolana. Tak naprawdę nie posiadał imienia. Mówiło się po prostu do niego: „kot”, więc nadałam mu imię Maks, na pamiątkę także rudego kocura ze starego młyna, gdzie kiedyś spędzałam wakacje. Karesy trwały tak długo, jak długo nie wstawałam z wiklinowego fotela i nie przynosiłam z kuchni tekturowego pudła z wizerunkiem kota z wędką w łapie, łowiącego z jachtu ryby. Do miseczki stojącej z drugiej strony domu wsypywałam Maksiowi granulowany pokarm cuchnący rybą. Zjadał go łapczywie, popijał mlekiem i z podniesionym wysoko ogonem odchodził bez skrupułów na długich sprężystych łapach. I nie pomagały przymilne, polskie: „kici, kici” ani słowa użyte w języku angielskim. Odchodził bezapelacyjnie i z niejaką pogardą do swoich kocich spraw i nieznanych mi obrzędów. Znikał w liściastych żywopłotach, jak typowy, nasycony samiec. Czasem do resztek w miseczce sprowadzał ukradkiem żonę - wychudzoną i zastraszoną kotkę, czujną na każdy ruch. Była przeganiana przez Zebka. Nie lubił kobiet i bał się kociego potomstwa. Wracałam więc z westchnieniem na biały fotel, w cień pod drzewem i gapiłam się w perspektywę ogrodu biegnącego prostopadle do ulicy. Była szeroka, rozsłoneczniona i cicha. Przemykały nią z rzadka bezszelestnie wozy. Czasem jakiś przechodzień niósł przed sobą szarą, papierową torbę z zakupami. Wyciągał ją z bagażnika tak długiego wozu, że zazwyczaj widziałam tylko jego kolorową, środkową część. Nie mieścił
165
się w całej swojej długości w prześwicie ogrodu i liliowo kwitnących krzewów. Wpatrzona apatycznie przed siebie, czekałam na przebudzenie się domu, na pojawienie Zebka lub Konsueli, w jeszcze wciąż zamkniętych drzwiach. Po śniadaniu, według tego, co zaprogramowała Konsuela, jechaliśmy coś zwiedzać, kupować, oglądać. Po powrocie do domu prysznic, drink, telewizja. Czasem wizyta u kogoś lub kogoś u nas. I znów te same twarze, a jeśli inne, to rozmowy i zachowanie podobne. Te same drinki, orzeszki, owoce, lody. Uparcie więc powracałam myślą do pani Lobsos, do czekającej mnie pracy. Podtrzymywało to jakoś na duchu, dawało złudzenie, że wreszcie „coś zacznie się dziać” i skończy się tkwienie w ciepłej, stojącej wodzie rozleniwiającej nogi i mózg. I tak mijał dzień, żeby po przebudzeniu się i koszmarnych snach dręczących mnie nocą, zacząć go od tych samych czynności i rozrywek, jak dnia poprzedniego. *** Długi, parterowy dom podzielono na kilka apartamentów z oddzielnym wejściem. Wzdłuż niego pod oknami ciągnęły się rabaty z różnobarwnych kwiatów, a przed nim szeroki, strzyżony trawnik oddzielał go od bliźniaka po jego drugiej stronie. Konsuela wynajmowała te apartamenty pracującym, solidnie wyglądającym lokatorom z rodzinami. Samotni nie mieli u niej szans. Na zapleczu tego bliźniaka po lewej stronie, patrząc od prostopadle biegnącej ulicy, gdzie i my mieszkaliśmy, odbywały się uroczyste barbecue party. Organizował je i celebrował Zebek, podejmując licznych gości. Trwały od wczesnego popołudnia do późnej nocy przy winie, gwarnych rozmowach bez politykowania i śpiewach. Były to kosztowne imprezy. Wymagały także wiele wysiłku, co się tutaj wyżej ceni od pieniądza. Ludzie są w większości wygodniccy, nastawieni egoistycznie. Niechętnie rezygnują ze „spokojnego luzu” i błogiego lenistwa na korzyść innych. Drinki z orzeszkami to rzecz na ogół przyjęta, ale wszelkie party urządza się zazwyczaj dwa razy do roku. Barbecue jest specjalnym ewenementem towarzyskim.
166
Konsuela już od rana przygotowywała wspaniały ostry sos pomidorowo-czosnkowy z korzennymi przyprawami. W trakcie pieczenia na rusztach polewało się nim kilka gatunków najprzedniejszego mięsiwa i kiełbas. Pod olbrzymimi drzewami, o skórzastych, lśniących liściach, rozstawiano na trawie długi stół kryty czerwonym obrusem i ogrodowe krzesła. Rozkładano żółte serwetki pod białymi talerzami, a Konsuela, w szafirowej bluzce i czerwonych spodniach, ustawiała koszyczki z ciepłymi bagietkami, pękate i smukłe butelki wina, chłodne napoje i ciężkie szklanice z grubego szkła. W umbrelkach płonęły czerwone i żółte świece. W gorącym powietrzu, pod ciemnym szafirem nieba i w głębokim cieniu drzew, niosły się smakowite zapachy czosnku i mięsiwa skwierczącego na rusztach. Wzdłuż bocznej, cichej uliczki, pod rozłożystymi konarami drzew ustawiały się ciasno wozy różnych marek i barw, podjeżdżające z gośćmi. Przywożono z sobą ciasta własnego wypieku, butle przednich win. Całowano się cmokliwie, witano radośnie i hałaśliwie. Padały okrzyki: sie masz i how are you. Zebek w białej koszuli z naszytym małym, zielonym aligatorem nad górną kieszonką - widomym znakiem ekskluzywnej firmy - kręcił się niestrudzenie przy rusztach, ustawionych na małym wzniesieniu pod białym murem odgradzającym zaplecze domu od ulicy i ogromnego parkingu przed sklepowymi pawilonami. Podrzucał szczypcami drzewny węgiel, obracał gigantycznym uchwytem kawałki tłustych żeberek, chudej polędwicy, skwierczących steków i kiełbasek. Polewał je często gęstym, zawiesistym sosem. Był całkowicie pochłonięty tym, co robił, zaaferowany i spocony. Od czasu do czasu sięgał do przemyślnego schowka. Wyciągał z niego ukradkiem puszkę piwa. Otwierała się z trzaskiem. Mrużąc oczy, wychylał ją duszkiem, łapczywie, aby czujne oko Konsueli nie dostrzegło tych manipulacji. Wokół jego nóg, przyobleczonych w granatowe spodnie, kręcił się niespokojnie rudy Maks z najeżonym wąsem i łypiącymi pożądliwie ślepiami. Zgrabnym, błyskawicznym ruchem chwytał na pazur rzucane mu od niechcenia obrzynki. Kręciłam się w pobliżu i ja: w kremowej, powiewnej sukni z koronkami - noworocznym podarunku Konsueli - w beżowych czółenkach na francuskich obcasach, tych za trzydzieści
167
centów, kupowanych z Bibi. Długi sznur pereł opasywał mi kilkakrotnie szyję i opadał ciężko aż do talii. Pachniałam jak podzwrotnikowa oranżeria. Konsuela rozpyliła nade mną połowę zawartości jakiegoś sprayu, abym niczym nie różniła się od Amerykanek, bo one tego nie lubią, a wiedząc, że jestem pisarką, mogą popaść w kompleksy. Ku jej zadowoleniu, nałożyłam także klipsy wielkości wolego oka w kolorze perłowym i przybierając obowiązujące tu pozy i uśmiechy, przestałam być sobą. Co jakiś czas Zebek podkreślał z dumą i zadowoleniem, że takie barbecue to on urządza dla przyjaciół i znajomych najwyżej dwa razy do roku, a to jest już czwarte w tym tygodniu. A wszystko to na moją cześć. Tym stwierdzeniem był bardziej uradowany ode mnie i widać było, jaką mu sprawia przyjemność podejmowanie gości. Tak radosnym widziałam go tylko podczas jego bytności w Polsce, w czasie odwiedzin u kuzynów pod Wrocławiem. Mieli piękną gospodarkę pod lasem, z bocianim gniazdem na stodole i kilkoma tucznikami w chlewie. Zebkowi przypomniało się nagle dzieciństwo. Mając dziewięć lat, przypatrywał się, jak patroszono wieprzka. Zatęsknił tak dalece za tym najwspanialszym wówczas przeżyciem, że zakupił świniaka. Zamówiono we wsi rzeźnika z pomocnikami i następnego dnia, w słoneczny, czerwcowy poranek, odbyło się przed chlewem uroczyste świniobicie. Przy rozciętym na połowę tuczniku, upozowanym specjalnie do fotografii, na olbrzymim pieńku, kazał się Zebek uwiecznić w asyście dwu oprawców z długimi nożami w rękach. Stał między nimi w koszulce w biało-czerwone paseczki, z wysoko uniesioną głową, szerokim uśmiechem i świńskim ogonem w dłoni. Przy stole na barbecue zasiadało zazwyczaj ponad dwadzieścia osób. Mężczyźni w śnieżnobiałych koszulach, panie w barwnych, dekoltowanych sukniach lub wzorzystych kombinezonach. W blasku świec połyskiwały niecodzienne klipsy, błyskały w uśmiechach olśniewające zęby, co do których trudno się było połapać, czy są one jeszcze pierwsze, czy już drugie. Sądząc jednak po wieku niektórych dam, pochodziły raczej z kolekcji doskonałego technika dentystycznego. Jako partner przy stole z mojej lewej strony przypadał mi zazwyczaj pilot panamerykańskich linii. Drobny, małomówny, zawsze jakby
168
wystraszony i z żoną jak knedel. Krótka, szeroka, z odstającym odwłokiem i rozległym brzuchem, wciśniętym w opięty, turkusowego koloru, kombinezon z namalowaną na lewej piersi czerwoną różą. Patrząc na nich, widziałam mizerną sosenkę na piaszczystych wydmach. „Majk” przyjechał chwilę wcześniej w dość zdezelowanym mustangu, a ona w nowiutkim, poprzedniego dnia zakupionym, srebrzystogranatowym wozie z wnętrzem przypominającym do złudzenia kabinę pilota. Było to takie cudo, że zaniemówiłam z zachwytu i przesiedziałam niema przez długą godzinę, rozmyślając o tym, że tutaj kobieta tylko wymaga, mąż płaci i niewiele ma w domu do powiedzenia. Czasem jest nawet bity. Gdyby jednak zażądał rozwodu, musiałby żonie wypłacać tak wysokie alimenty, że zostałby wkrótce nędzarzem. Kobiety w Stanach są pod specjalną ochroną i zawsze mają przed sądem rację. I chociaż żadnemu mężczyźnie nie należy współczuć, to jednak łaskawszym okiem popatrzyłam na łysiejącego pilota, będącego od trzech dni na emeryturze. Wtedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego, graniczącego nieomal z cudem. Milczący dotychczas i jakby zagubiony, zwrócił się do mnie z zaskakującym pytaniem, czy znam sukę i czy dziś tu będzie. - Nie znam żadnej suki... - odpowiedziałam zdumiona po chwili namysłu, patrząc pilotowi głęboko w oczy. Były w wyrazie normalne. - Szkoda - bąknął, sięgając po szklankę z winem. Miał ładne, mocne dłonie i oczy spłoszonej sarny. Poczułam do niego niechęć za tę żonę - knedla, ale ta suka zaintrygowała. Lubię zwierzęta, a szczególnie psy. - A jakiej rasy? - zapytałam, siląc się na miły uśmiech. - Co jakiej rasy? - wpatrywał się teraz on we mnie, jak w widmo, lekko wyłupiastymi oczami w kolorze łuskanych kasztanów. - No, ta suka, o którą pan pytał. - Suka? - wycedził z namysłem, przypatrując mi się z widocznym lękiem, chociaż był pilotem. - No, suka... - Pan Suka - poprawił z naciskiem - jest moim i Zebka przyjacielem.
169
Wybuchnęłam śmiechem. Zawtórował z umiarem. Pewnie nie miał ładnych zębów. - Przyjedzie z żoną? - Najprawdopodobniej... - zastanawiał się głośno, patrząc w przestrzeń. - To jak się ona przedstawia? Suka jestem? - Chyba tak... - uśmiechnął się nijako. Pilot rozmowy nie podtrzymał. Zabrał się z powagą do ogryzania trzymanych w palcach żeberek. Poszłam za jego przykładem. Przede mną na talerzyku piętrzył się pokaźny kopczyk kosteczek. Zebek wznosił nieustannie toasty za zdrowie pięknych pań, za pomyślność, za poległych kolegów pilotów, wymieniając ich z imienia, za Solidarność, za Wałęsę, za lepsze polskie jutro. Gwar po winie wzmógł się niepomiernie. Przekrzykiwano się przez stół, opowiadano jakieś pikantne plotki, towarzystwo przy drugim końcu stołu usiłowało śpiewać na dwa głosy „Karalucha” i „Czerwony pas”, ale bez większego efektu. Chóralne śpiewy jakoś nigdy nam nie wychodziły. Nagle siedzący „na koronie” stołu Zebek, mając mnie po swojej lewej stronie, a ruszty za plecami, zerwał się i wielkim głosem oznajmił, że „przyjechały Suki”. Podniósł się ogólny wrzask. Niektórzy poderwali się z krzeseł i już sunęli ze szklankami wina w kierunku przybyłych. Przedzierali się oni przez cień drzew i światło nieruchomo płonących świec. Czerwień sukienki zsuwającej się z opalonych ramion wynurzała się z mroku, przesuwała przez żółtawe światło. Klipsy ze złotymi rybkami na łańcuszkach kręciły się migotliwie przy uszach. Mała, wąska głowa, zakończona czymś w rodzaju wystrzępionej włóczkowej czapki w ciemnym kolorze, okazała się być misternie ułożoną fryzurą „na czarownicę”. Za smukłą sylwetką w czerwieni podążał statecznym, prężnym krokiem zadowolonego z siebie człowieka szpakowaty mężczyzna o włosach artystycznie zburzonych w krótką chłopięcą czuprynkę. Możliwe, że była to „treska” czy też „tupecik”, jak to zazwyczaj nazywają. Oboje trzymali pękate, oplecione rafią gąsiorki wina, uśmiechając się szeroko do wszystkich, wykrzykując przy tym entuzjastyczne słowa powitania. Coś mi w ich sylwetkach wydało się znajome. Zwłaszcza w ruchu głowy, a także w głosie pani Suki. Zebek prowadził ich w
170
moją stronę, gdzie po jego prawej stronie czekały dwa wolne krzesła. - To nasz gość z Polski - zrobił kolisty ruch dłonią. - Pisarka - uzupełnił z niejakim zażenowaniem, jakby mój zawód był czymś niepoważnym albo wstydliwym. Może dlatego, że w tutejszym środowisku uważano wszelkiego rodzaju artystów za ludzi nie całkiem normalnych. - Irma! - odkrzyknęła wielkim głosem Suka i zawisła mi na szyi. Tyle lat! Tyle lat! Skąd się tu wzięłaś? Na długo? Może już na stałe? Boże, u was przecież dzieją się takie straszne rzeczy! - paplała. - Nic się nie zmieniłaś! - Alicja! - wrzasnęłam, podrywając się z miejsca. - Ja się nie zmieniam. Ja się tylko starzeję - odparłam ze śmiechem swoim stałym porzekadłem. - No, popatrz, trzeba było przyjechać na Florydę, żebyśmy mogły się wreszcie spotkać! Musisz nas koniecznie odwiedzić, zobaczyć, jak się urządziliśmy. Wydamy przyjęcie na twoją cześć! - zapewniała, zapraszając już na nie wszystkich tu obecnych. Pilot wpatrywał się w nią jak w objawienie. Knedel zmarkotniał, Alicja rzuciła mu z ukosa przeciągłe spojrzenie. - Aha! - pomyślałam. Obecni „Alis” i „Ronald” Sukowie, jeszcze przed dwudziestu nieomal laty nazywali się w Polsce: Alicja i Józef Sukaniewiczowie. Alicja była świetną dziennikarką, on pracował jako asystent na politechnice. Był dobrze zapowiadającym się naukowcem-wynalazcą w dziedzinie elektroniki. Nie mieli łatwego życia. Wszelkie premie, nagrody, wyjazdy, awanse i wyróżnienia omijały ich z precyzją gwiazd. Natomiast przybywało pracy, z którą nie mogły sobie poradzić różne miernoty mające poparcie w partii i często w parszywej instytucji. Cenzura tak często zdejmowała jej artykuły, zawierające zbyt wielki ładunek rzetelnej prawdy, że wreszcie i ją zdjęto ze stanowiska publicysty. Przez blisko dwa lata nie mogła znaleźć pracy, nie tylko w swoim zawodzie. Jak się później okazało, była na „czarnej liście”, chociaż zwolniono ją oficjalnie z redakcji na skutek „kompresji etatów”, tłumacząc obłudnie, że robią to z ogromną przykrością i jedynie dlatego, że jest w zespole najzdolniejszą dziennikarką i jako taka bardzo szybko znajdzie pracę w
171
innej redakcji. Otrzymała nawet na piśmie bardzo dobrą opinię, za którą w ślad poszły z KC telefony po wszystkich redakcjach i wydawnictwach na temat „wroga klasowego”, dla którego nie powinno być miejsca w przyzwoitych redakcjach. Józka także wkrótce zwolniono ze stanowiska, gdyż po raz tam któryś odmówił wstąpienia do partii. Wybitnie zdolny i energiczny, zagrażał różnym ciemniakom z awansu społecznego i innych układów. Józek zaczepił się gdzieś jako kreślarz. Trudno im było wyżyć z jednej, skromnej pensji. Zwłaszcza że mieli trzyletnie bliźnięta. Nie zawsze było je czym nakarmić. Byłam więc niepomiernie zdziwiona, gdy pewnego dnia Alicja przyszła do mnie, oznajmiając, że chce się ze mną pożegnać. W przyszłym tygodniu wyjeżdżają z Orbisem na wycieczkę do Szwecji. Rodzice Alicji nie żyli. Ojciec zginął w czasie okupacji w Oświęcimiu. Matka w powstaniu warszawskim. Nie miała także rodzeństwa ani bliższej rodziny. Jedenastoletnia wówczas Alicja ocalała dzięki temu, że miesiąc przed powstaniem wysłała ją matka do kuzynki mieszkającej na Podhalu. Pod koniec wakacji Alicja złamała nogę i nie mogła wrócić w umówionym przez matkę terminie. - A dzieci? - Zostaną u teściów... - bąknęła, odwracając głowę. - Wiesz przecież, jak są przez dziadków kochane, a świeże powietrze na Kaszubach dobrze im zrobi. Po paru miesiącach przyszła od Alicji kolorowa karteczka z Upsali. Dowiedziałam się z niej, że jakoś dają sobie nieźle radę, gdyż jeszcze w Polsce zaczęli się uczyć sami języka szwedzkiego i szlifować swój angielski. Ona na razie opiekuje się kilka godzin dziennie małym dzieckiem, a Józek coś tam złapał dorywczo „na Murzyna” w swoim zawodzie. Mają nadzieję, że za kilka miesięcy uda im się sprowadzić bliźnięta. Zrozumiałam z tego, że poprosili o azyl i nie wrócą do kraju. Adresu nie podała, nie mogłam jej odpisać. W dwa czy nawet trzy lata później nadszedł list ze Stanów. Byli już tam z dziećmi. Kupili na raty dom, samochód, a Józek otworzył własny biznes, a także pracuje nad jakimś ulepszeniem w dziedzinie elektroniki. Jeżeli się to uda i chwyci, to wypłyną na szersze wody. Tyle tylko, że tęsknią za przyjaciółmi, za
172
Warszawą, za krajem, chociaż nie było w nim najlepiej. Zwłaszcza pierwsze miesiące były dla niej szczególnie trudne. Korespondowałyśmy przez kilka lat. Otrzymałam nawet od niej na któreś Boże Narodzenie paczkę z kawą, herbatą i rajstopami, aż wreszcie jakoś ta nasza mizerna korespondencja nagle się urwała. Listy szły zazwyczaj sześć tygodni, często ginęły. Ktoś mnie uświadomił, że wszystkie przechodzą przez specjalną cenzurę, mieszczącą się gdzieś pod Poznaniem, a nawet są wyrywkowo odsyłane do Związku Radzieckiego, który sobie tego zażyczył. I tak jakoś korespondencja wygasła. No i teraz to nieoczekiwane spotkanie po latach. Siedziałyśmy naprzeciw siebie za stołem, popijałyśmy czerwone wino, przeskakiwałyśmy z tematu na temat. Wciąż nie mogłyśmy się nadziwić, że te wszystkie lata przewiały nad nami jak wiosenna burza, że postarzałyśmy się o te dwadzieścia lat i że te śliczne dwa małe chłopaczki kończą już wyższe studia na jednym z uniwersytetów w Nowym Jorku. - Mieszkamy tam na Long Island, a zimy spędzamy w naszej posiadłości na Florydzie - odpowiadała na moje przeróżne pytania z rozbawieniem. - Musisz nas koniecznie odwiedzić i posiedzieć przynajmniej miesiąc. - Za kilka dni wyjeżdżam do Palm Beach - wyjaśniłam, dziękując za miłe zaproszenie. - Umówiłam się już z przyjaciółmi - uzupełniłam, nie wspominając o pracy, która mnie czeka. - Ale obiecuję, że w drodze powrotnej wpadnę do was na kilka dni - przyrzekłam, patrząc z przyjemnością na jej młodą, roześmianą twarz, która wydała mi się młodsza w wyrazie i piękniejsza niż przed laty. „Pewnie jest po operacji kosmetycznej - pomyślałam bez szczególnego żalu - a przy tym żyje bez trosk w dobrobycie i w cudownym klimacie”. - Tak prędko cię nie wypuścimy! - dotknęła mojej ręki. - A jak ci się podoba Floryda? Jak się tu czujesz? Co ciekawego oglądałaś? - dopytywała się, lustrując mnie z zainteresowaniem, a jednocześnie zerkała w stronę mego sąsiada. Wpatrywał się w nią jak w obrazek. - Jest bardzo piękna... - odpowiedziałam z ociąganiem. Wiedziałam z doświadczenia, że jakakolwiek krytyka jest tutaj źle widziana.
173
- Tyle tylko, że... - zawiesiłam głos, zastanawiając się, jakich użyć słów, aby dać delikatnie do zrozumienia, że wszystko zależy od tego, w jakim się człowiek znajdzie środowisku. - Pewnie trudno ci się przyzwyczaić? - popatrzyła na mnie ze zrozumieniem. Przytaknęłam z uśmiechem głową i sięgnęłam po szklankę z winem. - Wiesz, gdy znaleźliśmy się w Nowym Jorku, przez krótki czas korzystaliśmy z gościny naszych krewniaków. Sami nam to zaproponowali. Po tygodniu myślałam, że oszaleję. Popłakiwałam po kątach, przeklinałam dzień, w którym zdecydowaliśmy się opuścić Szwecję. Nie było nam tam źle. To cudowny kraj. Tyle tylko, że w Stanach obiecywano Ronaldowi kontynuację pracy naukowej. Obijałam się więc całe dnie sama po czymś takim, co przypominało celę więzienną relacjonowała pozornie lekkim tonem. Jednak w głosie wyczuwało się niewygasłe emocje. Pomyślałam, że zapewne i ja nawet po latach, na dźwięk imienia Franki, nie będę zdolna zapanować nad wzmożonym rytmem serca. - Tych dwoje bogatych samotnych krewniaków miało piękny dom. Zajmowali cały parter. Piętro od miesięcy stało puste, przygotowane do wynajęcia. Przez dwa miesiące naszego tam pobytu, nikt w nim nie zamieszkał, a najgorsze w tym było to, że nie pozwolono nam korzystać nawet z tamtej pustej łazienki. Uważali, że myć to my możemy się w miednicy u siebie. Widocznie obawiali się, że coś zepsujemy, zabrudzimy albo zużyjemy zbyt dużo wody, a to kosztuje! Umieścili nas na stryszku. Kiedyś używano tego chyba jako służbówki. Pokój miał umieszczone tak wysoko wąskie i długie okno, że trzeba było zadzierać głowę, żeby ujrzeć przez nie zaledwie pasek nieba. Alis popijała nerwowymi, krótkimi łyczkami wino. Blask świecy migotał w szklanicy głęboką barwą rubinu. Pilot z talerzem w dłoni odszedł do rusztów przynieść pieczone kiełbaski, o które prosiła. Zebek z Ronaldem coś między sobą szeptali w głębokim cieniu drzew, popijając z puszek piwo. - Ale to wszystko jeszcze nic! - potrząsnęła głową. - Wyobraź sobie, że w tym naszym pokoju mieściła się muszla klozetowa... - zawiesiła na moment głos, jakby ją samą zdumiało to, co powiedziała. - Różowa w żółte kaczory Donaldy - dodała ze zgrozą w głosie. - Możesz sobie to
174
wyobrazić? Tyle tylko, że od pokoju oddzielała ją przezroczysta kotara z plastiku w zielone łabędzie i czerwone nenufary - pochyliła się ku mnie przez stół, ściszając głos, chociaż w ogólnym gwarze i śpiewach ledwo było słychać jej zmatowiały, zmysłowy tembr. - Ty wiesz, jakie to krępujące? Ja przy mężu nigdy bym się nie odważyła skorzystać z tego urządzenia. On także miał opory. Jednym słowem, dopiero gdy znikał z domu, to ja się rozsiadałam za kotarą i tam najchętniej i najdłużej przesiadywałam - odetchnęła głęboko, jakby zrzuciła z siebie jakiś ciężar, zerkając, jakie to wywarło na mnie wrażenie. - Okropność... - jęknęłam. - A wiesz, dlaczego przesiadywałam tam najchętniej? Nigdy nie zgadniesz! - Wygodniejszy od krzesła? - rzuciłam byle jakie pytanie, gdyż czułam, że oczekuje ode mnie większego zainteresowania tematem. - Ależ skąd! - prychnęła jak kotka, poprawiając zsuwającą się z ramienia sukienkę. - Stamtąd widziałam przynajmniej przez te szyby pod sufitem skrawek nieba! A po nim, każdego ranka, przemierzał trasę nasz samolot LOT-u w kierunku Polski. Mogłam przez chwilkę prowadzić go wzrokiem, słuchać ciężkiego buczenia. Jak głupia machałam do niego ręką, krzycząc na całe gardło, jakby mógł mnie pilot usłyszeć: „Panowie lotnicy! Koledzy, Polacy! Zabierzcie mnie z sobą! Ja chcę do Polski, do domu!”. Widziałaś kiedy taką wariatkę!? - roześmiała się. - Mówię ci o tym, abyś wiedziała, jakie dla wszystkich są tutaj trudne początki. Jak się już człowiek przyzwyczai, to żyje się nie najgorzej - znów pokazała w uśmiechu dołeczek w lewym policzku. Tyle że w pierwszych miesiącach, a nawet latach, masz jeszcze jakieś marzenia, zainteresowania, ambicje intelektualne. Chcesz coś zwiedzać, oglądać, czytać, poznawać. W miarę jednak jak rośnie konto bankowe i twoja pozycja, zaczyna cię ona niejako przymuszać, zobowiązywać do dalszego robienia pieniędzy i wtedy na wszystko inne brakuje ci czasu. Pcha cię do tego wszystko. Tutejszy standard życia, opinia publiczna, towarzystwo, w które weszłaś, a które może cię każdej chwili odrzucić, jeśli nie osiągniesz sukcesu lub staniesz w miejscu, a przez to samo będziesz inna niż wszyscy. Cała ta sfera ludzi zmusza cię niejako, czy chcesz, czy nie, do ciągłego awansu, a co za tym idzie -
175
pomnażania kapitału. Wszystko jest tu podporządkowane dolarowi... Jeśli raz wpadniesz w te trybiki, to cię zmiażdżą, przerobią na umysłowe trociny, z których twoje ,ja” już się nie wygrzebie... - mówiła to wszystko na poły ze śmiechem, na poły z gorzką ironią. - Na szczęście nie muszę tu pozostać na stałe! - uśmiechnęłam się także. - Przyjechałaś zarobić? - zapytała, zmieniając ton na bardziej zasadniczy. - Nie muszę... - wzruszyłam nieznacznie ramionami. Wiedziałam, że i tak mi nie uwierzy. - Obiecywano zorganizować spotkania autorskie, ale jakoś to nie wyszło - odpowiedziałam wymijająco lekceważącym tonem, jakbym dysponowała torbą wypchaną dolarami. - Zapominasz, że tu jest Ameryka! - wykrzyknęła z naciskiem. - Tu się na wszystkim zarabia! Tu bez potrzeby nie wydaje się pieniędzy. Trzeba je najpierw zarobić... O tym zresztą jeszcze porozmawiamy, jak do nas przyjedziesz! - dokończyła kategorycznym tonem nieznoszącym sprzeciwu. Pilot z talerzem pełnym skwierczącego jeszcze mięsiwa podchodził do stołu. Przeniósł zgrabnie na talerzyk Alis dwie duże kiełbaski z chrupiącą, rumianą skórką, a mnie i sobie po dużej porcji żeberek. Byliśmy zgodni co do ich smaku. Towarzystwo przy stole zaczęło się dzielić na grupki. Konsuela, „Knedel” i jeszcze trzy jej dalsze przyjaciółki przeszły w ogólnym ferworze na język hiszpański. Popijając wino, przerzucały się słowami, chichocząc świergotliwie. Pochylały ku sobie ciemne głowy, to chwytały się afektowanie za serce, unosząc w górę oczy. Chociaż zupełnie różne urodą, były w jakiś sposób podobne do siebie. Może w ruchach, ożywionej gestykulacji, w emocjonalnym zaangażowaniu? Mężczyźni dyskretnie, niby to przypadkowo, zmieniali także miejsca, opuszczając swoje towarzyszki zajęte rozmową o psach, samochodach, dzieciach, odchudzaniu, psychoanalitykach i horoskopach. Umykali z puszką piwa albo szklanką wina w ręce w mroczny cień drzew, dosiadając się do grupki, przeważnie towarzyszy z bojowych szlaków. Wielu z gości Zebka walczyło pod Tobrukiem, pod
176
Monte Cassino, pod niebem Anglii. Niektórzy znali historię z opowieści rodzinnych, natomiast byli ofiarami współczesnej historii. Nie pozwalała im powrócić do Polski albo w niej bezpiecznie siedzieć, zmuszając do emigracji. Przy winie i ogryzaniu tłustych kosteczek wspominali chętnie czas swojej młodości, chociaż ona sama była już daleką przeszłością. Brzuchaci, łysawi, odmienieni czasem, nie przypominali tak bardzo tamtych chłopców latających na myśliwcach i bombowcach, maszerujących przez pustynne piachy, zdobywających wzgórze nie do zdobycia. Przysiadali się blisko siebie, poklepywali serdecznie po plecach, rzucali jakieś, nic nieznaczące dla przygodnego słuchacza, słowo i wybuchali gromkim śmiechem, waląc się z uciechy po udach. Poprzez głowę pochylonej ku mnie Alis i pilota, zerkałam w ich stronę. Zachowywali się jak chłopcy na wagarach, jak rekruci na pierwszej przepustce. Tu, w innym już czasie i scenerii, przy winie i wspomnieniach, młodnieli na tę chwilę, stawali się znów takimi, jakimi byli kiedyś naprawdę: bez pozy, zakłamania, obcych naleciałości i sztucznego uśmiechu. Na tym zapewne polegał także nieodparty urok Zebkowych barbecue party, na które każdy zjawiał się tak chętnie z najdalszych nawet zakątków Florydy. Tu czas się cofał... Pilot o sarnich oczach i zagubionym spojrzeniu zapytał o coś Alis, ściszając głos do szeptu, dotykając niby niechcący jej dłoni wąskiej i opalonej. Na serdecznym palcu, w blasku świecy, mienił się zielonkawo brylant w skromniutkiej platynowej oprawie. Kątem oka uchwyciłam ich spotykające się lękliwie spojrzenia. Mimo woli westchnęłam. Przypomniało mi się coś bolesnego, z bardzo dalekiej przeszłości. A może tylko z jakiegoś snu?... I wtedy właśnie, z mrocznego cienia egzotycznych, starych drzew, w gorącą ciszę nocy, buchnął nagle pełną piersią mocny, męski śpiew. „Palił nam twarze lodowaty wiatr północy, i »hamsin« swym gorącym piaskiem smagał twarz. Lecz we dnie czy w nocy wśród wichrów tysiąca, jest jeden - na pewno - go znasz,
177
to wiatr od mojej wioski. Wyruszył za mną w wędrówkę daleką i nuci piosenkę: wróć, Jasieńku, z wojenki tej wróć, bo tam ktoś miły czeka, ktoś kto tęskni od tylu już lat. Kiedy skończy się droga daleka, i powróci z niej żołnierz i wiatr...” Pilot, do tej pory adorujący niemo Alis, zerwał się nieoczekiwanie od stołu. - Za dywizjon trzysta dziewięć! Za dawnych kolegów! - wrzasnął potężnym głosem niepasującym do jego mikrej postury. Przez chwilę stał na baczność, a potem chwycił butelkę ze stołu i dołączył do męskiego, rozśpiewanego towarzystwa. - No i tacy są mężczyźni! - skwitowała Alis. *** Lubiłam te wczesne godziny, gdy dom był jeszcze pogrążony w ciszy snu, a ja już powracałam ze sklepu z gazetami dla Zebka. Z maleńkiej, kubańskiej kafejki, rozchodziła się w gorącym powietrzu odurzająca woń kawy. Po więziennych rygorach u Franki, nie mogłam nacieszyć się swobodą poruszania i widokiem otaczającej mnie wciąż bujnej, egzotycznej przyrody. Z błękitnej, ogromnej jak krążownik limuzyny, wyskoczył rosły Murzyn i krzycząc do mnie radośnie: hi!, podał paczkę z korespondencją dla Zebka. Znał mnie z widzenia, pozdrawiał zawsze szerokim uśmiechem. Nie mogłam się pozbyć wrażenia, że połowę jego twarzy stanowią olśniewająco białe, mocne zęby. Może tak właśnie Weronka wyobrażała sobie ludożercę z marzeń sylwestrowej nocy? Między pokaźną liczbą kolorowych reklam znalazłam wreszcie list zaadresowany do mnie ręką Chryzanty. Wywołał przyjemne bicie serca. Był przecież z Polski i od kogoś, z kim mogłam przegadać długie godziny o życiu i śmierci. O świecie i ludziach. Literaturze i niecodziennych zdarzeniach. Potrafiła je opowiadać jak nikt inny. Czas wtedy przestawał się liczyć, a z nim wszystko inne. Obiad dla Jeremiego
178
był zazwyczaj przypalony, jeśli w ogóle zdążyłam go przygotować. Skuliłam się w ulubionym fotelu pod drzewem, przegnawszy brutalnie z niego Maksa, i niecierpliwie rozerwałam błękitną kopertę ze znaczkiem pocztowym z serii: psy. Na kilku równiutko zapisanych karteczkach opatrzonych z boku namalowaną gałązką kwitnącej jabłoni z gniazdkiem z ptaszkami, informowała oględnie o sytuacji w kraju, o znajomych, teatrze, osobistych kłopotach, niemożności dalszego pisania książki w atmosferze ustawicznych napięć i niepewności. Nie jest nawet wykluczone, że wydawnictwo wycofa się z podpisanej umowy. Powiało beznadziejnością. Osobną część listu stanowiła odpowiedź na mój list, wysłany jeszcze podczas pobytu u Franki. Spontaniczny, chaotyczny zapewne, pisany pod wrażeniem chwili. Chryzanta zobaczyła w nim jednak coś więcej, pisząc między innymi: „...Ani ogień, ani miecz czy też czarne chmury nad Polską nie zniszczyły Twego ducha, który młody i rześki, jak widzę wierny Twojej twórczej drodze, zbiera doświadczenia z Florydy. Wiem już na pewno, że powstanie z tego nowa książka, na którą już czekam z niecierpliwością. Na dobrą sprawę Twój list można by dać w całości jako jeden z rozdziałów. W każdym razie może być jego fragmentem. Bez korekty i skreśleń. Twoje postacie zaczęły zaludniać mój dom, składać w nim wizyty. Zjawia się nieoczekiwanie w trakcie posiłku, przy stole Dziordzi-przygłup i Franka w opadających majtkach z lampką szampana i ci wszyscy inni, jak ze złego snu. No, a ta Twoja, wzruszająca Weronka! No, nie! Tego się nie da tak opowiedzieć w paru słowach! Więc ty mi nie mów o niemożności pisania, czy chociażby robienia notatek! Nie wykręcisz się! Już ja i Robert zmusimy Cię do pisania, bo wierzymy, że tak jak Ty, nikt jeszcze nie napisał i chyba nieprędko napisze taką nieprawdopodobną prawdę o Florydzie, rozwalając wszelkie mity. Zazwyczaj kojarzy się ludziom z rajem utraconym. Często myślimy i rozmawiamy o Tobie. Trudno byłoby mi wyobrazić sobie życie w Warszawie bez Ciebie. Nasze spotkania i pogaduszki mają w sobie coś radosnego i zarazem odświętnego, co, jak myślę, jest doskonałą bazą przyjaźni, bo jak nam przecie wiadomo, są przyjaźnie ściskające jak obręcz...”. List czytałam wielokrotnie wzruszona i jakoś nim podbudowana.
179
Niejako potwierdzał teorię o celowości wszystkiego, co nas spotyka. Jeszcze w drodze na bal sylwestrowy rozmyślałam o tym, że los sobie zakpił, stawiając na mojej drodze Frankę. Może więc w liście Chryzanty jest zawarta odpowiedź na pytanie: dlaczego? Odłożyłam list, odetchnęłam głęboko, rozglądając się dookoła, jak rozbudzona nagle z ciężkiego snu. Postanowiłam pisać o wszystkim, co się wokół mnie dzieje. Chociażby dla własnej pamięci, do czytania dla Chryzanty w długie wieczory przy kominku, z jej dwoma kotami na kolanach. I także dlatego, że tak irracjonalnie kocham życie. A pisać to znaczy przecież żyć wielokrotnie, przedłużać, smakować na różne sposoby. Nieomal nim rządzić. I już myśl zaczęła intensywnie pracować, szukać gorączkowo odpowiedniego słowa, od którego należy zacząć. Tego jedynego, najważniejszego, aby tak jak z kłębka splątanej wełny, wysupłać nieomylnie ten właściwy koniec do wysnucia całej nitki, bez szarpania i wiązań. Zaraz też na kwitnące krzewy, na bujną zieleń nieznanych drzew, zaczęły nakładać się chaotycznie obrazy z moich tutejszych przeżyć. Jeden po drugim jak kolorowe, filmowe kadry. Należało je tylko uporządkować, dokonać wyboru i cięć. Od którego z nich zacząć moją pisaną opowieść? Jeśli znajdę odpowiedni i ten najwłaściwszy obraz, znajdzie się wtedy i odpowiednie do niego słowo... Maks wskoczył mi nieoczekiwanie na kolana, prężąc rudy grzbiet. - Paszoł won! - krzyknęłam, ale nie zrozumiał. Każdy język poza angielskim był mu obcy. Film się urwał, myśl o pisaniu pozostała. Nim się podniosłam z fotela, aby przynieść Maksowi pudło z rybim śniadaniem, w drzwiach pojawiła się Konsuela w zielonych spodniach i białej bluzie. - Zebek spać, telefon do ciebie! - nakładała skrzydlaty kapelusz z jasnej słomki z pękiem zielonych, sztucznych kwiatów. - Ja iść do znajoma pani, zrobić jej kawa i kupić prezenta dla Łukasza. On mieć dziś birdej i my tam wszystkie iść. W słuchawce odezwał się ponury, nieszczęśliwy głos Franki. - Irma, to ty? - Tak, dzień dobry ci... - burknęłam pełna złych przeczuć. Za trzy dni rozpoczynałam pracę u pani Lobsos. Moja walizka od wczoraj już
180
była spakowana. Reszta bagażu miała pozostać u Zebków. Od nich, z lotniska w Miami, miałam odlecieć do Polski. - Nie dożyję jutra... - jęknęła w słuchawkę zmienionym, jakby nie swoim głosem. - Od paru dni leżę sama w domu. Nie ma kto nawet podać szklanki herbaty - skarżyła się płaczliwie. - Konsuela powiedziała, że jutro odwożą ciebie do Bibi. Będziesz tam teraz podobno mieszkała... - Przyjadę wprost do ciebie, a później zobaczymy... - postanowiłam spontanicznie, bez zastanowienia. Zrobiło mi się jakoś żal tego chorego potwora. Ostatecznie byłam jej gościem. Zapewniła mieszkanie, żywiła. W rezultacie był to nieszczęśliwy, samotny człowiek pełen lęku o życie. Dziordzi się nie liczył. Wychodził z domu o świcie, wracał wieczorem. Każdą wolną minutę wykorzystywał na sen. Trudno go było z niego zbudzić. Wymagało to nie tylko wrzasku, tarmoszenia za uszy, polewania wodą. Franka zazwyczaj waliła go młotkiem. - Przy tobie to ja się zaraz lepiej poczuję... - jęknęła przypochlebnie, skamląc prawie. - Ty nie dasz umrzeć, dietę znasz, jaką mi trzeba. Na całych nogach mam krwawe wylewy, trzęsie mną tak, że skaczę na łóżku, brzuch puchnie, oddychać trudno... - wyliczała żałośnie. - No, ale tam na ciebie Bibi czeka... - westchnęła obłudnie, zawieszając płaczliwy głos. - Trudno - westchnęłam. - Za chwilę do niej zatelefonuję i wszystko wyjaśnię. Jak wyzdrowiejesz, to się wtedy do niej przeniosę - dodałam na wszelki wypadek. - Może dożyję do twego przyjazdu - oświadczyła raźniejszym głosem. - Dożyjesz. Nie jedz nic poza sucharkami i gorącą wodą. Jutro wieczorem będę u ciebie - zakończyłam rozmowę, odkładając słuchawkę. Byłam wściekła na siebie, na Frankę i zaraz zaczęłam szukać w notesiku telefonu Bibi. Znając ją, wiedziałam, że zrozumie sytuację, w jakiej się znalazłam. Była człowiekiem wrażliwym i dobrym, a przy tym miała tak dnie wypełnione grą w tenisa, pływaniem, zakupami, lunchami z przyjaciółmi i swoim malarstwem, że może nawet nie zauważy mojej nieobecności w domu. Z sypialni wychynęła zaspana twarz Zebka.
181
- Jak się masz? Jak się spało? - spytał z szerokim uśmiechem, chociaż oczy miał jeszcze przymknięte i nie całkiem rozbudzone. - Franka telefonowała. Jest chora. - Pewnie udaje chorą, żebyś do niej przyjechała - ziewnął szeroko i zamknął się w łazience. Zabrałam się do wyciskania dla niego soku z grapefruita i parzenia kawy. Trzeba także było pomyśleć o śniadaniu, na które po telefonie Franki całkowicie straciłam apetyt. *** Posiadłość znajdowała się w najbardziej ekskluzywnej dzielnicy Miami. Przypominała ona rozległy park z bujną roślinnością, wieloma odmianami palm, ozdobnych krzewów i przedziwnych drzew o nagich, bezlistnych konarach. Wykwitały z nich purpurowe, mięsiste kwiaty w kształcie ogromnych kielichów. Gdy opadną, wtedy dopiero gałęzie i konary pokryją się zielenią liści. Nazwałam je w myśli „odwrotne drzewa”, ale jaką naprawdę nosiły nazwę, nikt ze znajomych nie potrafił autorytatywnie powiedzieć. Podjechaliśmy na podjazd. Okalały go zewsząd kwiaty. Łukasz czekał już na nas przed rezydencją. Młody, dorodny inżynier z głową rzymskiego senatora siedział tu już drugi rok, chociaż przyjechał na krótkie odwiedziny do brata. Brat wrócił do rodzinnego Poznania z pięknym wozem i pięknie komponującym się, do wymarzonego stylu życia, portfelem, nie mówiąc już o koncie dewizowym w Polsce. Sześć lat na Florydzie całkowicie mu wystarczyło. Łukasz pozostał w rezydencji na jego miejsce jako majordomus, kierowca, hydraulik i ulubieniec wiekowej, jednej z najbogatszych Amerykanek na Florydzie. Pracy nie było wiele. Tygodniowa pensja wynosiła pięćset dolarów, nie licząc napiwków z różnych okazji i cennych prezentów. Łukasz, jeśli na coś narzekał, to jedynie na nudę i tęsknotę za żoną. Wprawdzie Franka, gdy przy jakiejś okazji padło jego imię, machnęła z wieloznacznym uśmieszkiem ręką, informując z satysfakcją, że „takiego kurwiarza świat nie widział, a ona ma zawsze informacje z pierwszej ręki. Jest jednak na tyle dyskretna, że nie chce wymieniać imion pań, aby nie kompromitować Łukasza. O kobiety jej bowiem nie chodzi. Wiadomo,
182
że każda daje z samej zasady, żeby nie odmawiać. Im się więc już opinii niczym nie zaszarga. Jedna z nich namawia go do rozwodu...”. Do słów Franki nikt większej wagi nie przykładał i Łukasz uchodził w środowisku za wiernego, kochającego męża i dobrego kumpla. Pani tego domu, osoba z fotografii, przypominająca tłuściutką niemiecką mieszczkę z astmatycznie uchylonymi ustami, odleciała na tydzień do Europy, odwiedzić wnuka. Często odbywała podróże i czasem tygodniami nie było jej w rezydencji. Łukasz zazwyczaj wtedy włóczył się samochodem po Florydzie. Podobno samotnie. Poza prezentem pozostawiła mu sto dolarów, aby mógł podjąć urodzinowych gości. Kucharka wyjechała na dwa wolne dni do przyjaciółki. Porządkami zajmowała się dochodząca Murzynka. Łukasz z psem wilczurem pozostał sam w rozległym, dwupoziomowym domu urządzonym z przepychem a jednocześnie z wielkim smakiem. Przy okazji zwiedzania rezydencji pokazał nam wnętrza szafy na buty pani domu. Konsuela doliczyła się siedemdziesięciu trzech par, a wszystkie jak nowe. Po czym towarzystwo pozostało w salonie, a mnie Łukasz oprowadził po swoim trzypokojowym apartamencie, który już znali. - Gdy spotka się pani po powrocie do Polski z moją żoną, to niech pani jej wszystko dokładnie opowie, jak mieszkam - wtrącał za każdym razem, gdy otwierał przede mną coraz to inne drzwi. To do łazienki, to do kuchenki, do saloniku, do gabinetu, na taras i wreszcie do sypialni z łóżkiem gigantem dla całej licznej rodziny i z dwoma telewizorami. - Obiecuję, że wszystko dokładnie opowiem - przyrzekałam, fotografując oczyma każdy fotel, każdy bibelot, każdy drobiazg, który zwrócił moją uwagę. - A to jest właśnie moja żona... - wyciągnął z szuflady biurka duże, gabinetowe zdjęcie w antycznej ramce. Patrzyły z niej duże, jasne oczy o trochę dziecinnym wyrazie. Puszyste płowe włosy związane z tyłu cienką aksamitką, upodobniły ją do pensjonarki. - Śliczna kobieta - powiedziałam w zamyśleniu, zastanawiając się, dlaczego nie trzyma tej fotografii na widocznym miejscu, a ukrywa w szufladzie. Na ogół robią tak mężczyźni dziwkarze, gdyż nigdy nie są pewni, z kim wrócą do domu. Na ogół nie chcą zdradzać, że są
183
zaobrączkowani lub związani z inną kobietą. Taka fotografia zwykle komplikuje sprawę, psuje nastrój. - A jaki wspaniały z niej człowiek, jaki przyjaciel! - podchwycił żarliwie uwagę ojej urodzie. - Wygląda jak panna, a mamy już ośmioletnią córeczkę. Właśnie wczoraj wysłałem dla nich obu paczkę z ubraniami. To moja tutaj cała radość i pociecha. Inaczej bym nie wytrzymał tej rozłąki i tego beznadziejnego życia. To już prawie dwa lata... - Przykre... - wtrąciłam, myśląc jednocześnie o tym, że powinien już wracać. Zbyt długa rozłąka w ich wieku nie wróży niczego dobrego. - Moja chlebodawczyni dwa razy wysyłała zaproszenie. Ambasada amerykańska za każdym razem odmawiała żonie wizy. Pewnie w obawie, że mając tu męża, pozostanie na stałe... - wzruszył ramionami. - A ona nawet słyszeć o tym nie chce. W Polsce ma liczną rodzinę. Siostry, braci, rodziców. Przywiązana do nich, do kraju. - A pan by tu chętnie został na stałe? - To zależy, jak się ułożą sprawy w Polsce - dał wymijającą odpowiedź. Oboje zamilkliśmy. Z fotografii patrzyła na nas kobieta oczyma skrzywdzonego dziecka. Konsuela zajrzała przez uchylone drzwi. - Łukasz, ty nic nie wiedzieć, ale oni, te manciny piją twoje drinki. Zebek jeść szledz. On szukać w kuchnia... – informowała z przejęciem, dotykając dużą, kształtną dłonią miejsca, gdzie przypuszczalnie pod kwiecistą, dekoltowaną suknią biło serce. - Ja nie mieć nerwa, ja już szaleć, mie tu robić buch, buch! - wskazała palcem na klatkę piersiową. Ruszyliśmy żwawo na górę. W salonie przy barku Zebek z panem Waciem - najlepszym pianistą jazzowym - trącali się szklaneczkami chrzęszczącymi lodem, a Zebek w dwu palcach trzymał śledziowy filet, ociekający oliwą. Przerażonymi oczyma szukał odpowiedniego miejsca, gdzie mógłby go ukryć. Zdecydował się wreszcie go połknąć, widząc, że Konsuela wyciąga rękę w jego stronę. Po chwili Łukasz poprosił nas do wytwornie nakrytego stołu. Jadalnię urządzono w trochę zmodernizowanym stylu chińskim. Była ogromna ze środkową ścianą z jednolitej
184
szyby tak czystej, iż dawała złudzenie, że w ogóle jej nie ma. Za nią ciągnął się widok na rozległy trawnik, basen kąpielowy w kształcie elipsy i otaczającą zakolem posiadłość morską zatokę z przycumowanym jachtem w biało-wiśniowych barwach. Błękitne, lekko zmarszczone wody z palmowym półwyspem w tle i przebłyskująca między nimi biel jakiejś rezydencji przypominała kiczowaty obrazek w różowobłękitnych i seledynowych barwach. Przyciągał wzrok, napawał zdumieniem swoim sennym bezruchem. Ściany jadalni przyozdabiały jedwabne wschodnie tkaniny, na bogato rzeźbionym w smoki bufecie siedział ogromny złoty Budda z tajemniczym uśmiechem, zapatrzony w swój pępek. Połyskiwał w nim rubin. Pokój tonął w rozproszonym, nie wiadomo skąd wydobywającym się świetle. Stropy tonęły we wschodnich dywanach o barwie wiśniowo-czarno-złotej. U moich nóg warował alzacki wilczur. Czarny z podpalanym brzuchem. Łeb miał wielki jak garnek, w uchylonym przyjaźnie, jakby w uśmiechu, pysku sterczały białe, młode zębiska. Wpatrywał się we mnie z natężeniem, jakby chciał mi się z czegoś zwierzyć, oblizując się przy tym łakomie. Wiedziałam już, o co chodzi. Na moim talerzu różowił się soczysty plaster szynki. Dyskretnie przeniosłam go pod stół. Mało nie odgryzł mi palców, ślina ciekła z pyska. - Czym się tu karmi psa? - zapytałam niewinnie, mimochodem, bo wydawał mi się lekko zagłodzony. - Lodami i czekoladą. Lubi także migdałowe ciasteczka - objaśnił Łukasz takim tonem, jakby takie właśnie karmienie psa było czymś naturalnym. - Ale tym zajmuje się jego pani. Ona mu daje to, co sama najbardziej lubi. Czasem karmi go kucharka. Ta też przepada za słodyczami. Ja się do menu Kanibala nie wtrącam - zastrzegł się Łukasz. Wiem tylko tyle, że mięsa nie lubi. Pies połykał łapczywie trzeci już plaster szynki, a ja sałatkę ananasową. Rozglądałam się, co jeszcze z mięs znajduje się na stole. Kanibal patrzył mi w oczy miłośnie. Chociaż Łukasz przemawiał do niego po angielsku, żeby mi nie przeszkadzał, wiedziałam, że się już od psa nie odczepię. Wznieśliśmy drugi toast za zdrowie solenizanta. Siedział w białej, pięknej koszuli z najdroższego magazynu - podarunku od Konsueli.
185
Obok Buddy spoczywały identyczne od Zebka i Wacia, chociaż się co do prezentów nie umawiali. W roku ubiegłym była podobna historia z krawatami. Ja dołożyłam się jedynie z życzeniami i apetytem. Stół zastawiono tradycyjnymi przysmakami Polaków. Tłuste filety z ulików z ziemniakami z wody. Czerwony barszcz z kołdunami przyrządzonymi przez solenizanta. Pierogi z kapustą i czysta wyborowa z lodu. Nie kwapiono się do smakowicie wyglądających wędlin, tuńczyka w majonezie, krewetek, owocowych sałatek, łososia przybranego kawiorem i cytryną, do plastrów ananasa obłożonych kawałkami francuskiego sera z pieprzem i przybranych połówkami włoskich orzechów. Poza mną nikt ich nawet nie tknął. Natomiast Łukasz dokładał nam bez przerwy do barszczu gorące, soczyste kołduny ze srebrnej, głębokiej wazy. Ja sama zjadłam piętnaście sztuk. Zebek za plecami Konsueli dawał rozpaczliwe znaki palcami, ile jeszcze ma wrzucić niepostrzeżenie do jego talerza. Zamrożona żytniówka wyparowała z butelki dość szybko. Po niej przyszła kolej na brandy. Panowie rozpięli koszule na piersiach, skrzydła wiatraka nad stołem zwiększyły obroty. Za szybą narastał ciemny błękit nocy, nadając obrazowi za szybą jeszcze bardziej nierealne efekty. Kanibal zeżarł resztkę wędlin, przemycanych pod stół ze srebrnego półmiska. - Za zdrowie Asi! - oznajmił łzawo z przejęciem Łukasz, wznosząc kielich z winem przy deserach i ciastach nasyconych rumem. - Oby wreszcie dostała wizę! - uzupełnił z powagą Zebek, tego wieczora mało rozmowny, w myśl zasady, że jak pies żre, to nie szczeka. Jego uwagę zaprzątały wyłącznie śledzie i kołduny. - Dostanie! - odpowiedział z mocą i wiarą Łukasz. - Znalazłem sposób! W tym momencie Konsuela, z godnością, wytwornie dziobiąc widelczykiem ciasto jamajka wilgotne od alkoholu i ciężkie od kandyzowanych owoców, podniosła na niego czujne, uważne spojrzenie. - Co ty móc na niemoc? - zapytała z powagą, dumna ze swojej znajomości języka polskiego. Łukasz ze spokojem i systematycznie zaczął nam wykładać swój od dawna przemyślany plan i rzekomo najskuteczniejszy, co do którego mieliśmy się wypowiedzieć, uzupełnić albo coś innego doradzić. Wierzył w naszą przyjaźń i życzliwość, bo któż inny jak nie Zebek i Konsuela,
186
a także zawsze uczynny Wacio, mógłby mu w tym genialnym planie dopomóc. Ja miałam jedynie trochę później odegrać rolę postilion d'amour. - Rozwodzę się z Asią! - zaskoczył nas przez moment. Jak na komendę przestaliśmy ruszać szczękami. - Żenię się z jedną taką Amerykanką, która zgodziła się chętnie na mój plan, przyrzekając, że każdej chwili da rozwód. Wtedy zaprosi się Asię. Jako rozwiedziona otrzyma wizę. Nie zaistnieje już obawa, że zostanie na stałe, nie mając tu męża ani rodziny, a jedynie znajomych, którzy ją zaprosili. Tymi znajomymi będą Zebek i Konsuela! - dodał z rozbrajającą pewnością siebie. Konsuela i Zebek milczeli, wpatrując się osłupiałym wzrokiem w Łukasza. Konsuela jeszcze bardziej zesztywniała i tylko szybsze unoszenie się sukienki na biuście świadczyło o zdenerwowaniu. - Asia przyjedzie, przeprowadzi się rozwód z drugą żoną i znów poślubię pierwszą! - cieszył się. - A ślub będzie taki, jaki tylko w Ameryce można urządzić. Z druhnami, z przyjęciem w Viskaja! To jedyna szansa, żeby mogła wreszcie do mnie przyjechać. Słyszałem już o takich udanych praktykach... - głos mu się lekko załamał. Kaszlnięciem usiłował pokryć wzruszenie. - Możesz na mnie liczyć. Będę koncertował na weselu i nic cię to nie będzie kosztowało - ofiarował się Wacio, pierwszy przerywając ciszę, i lekko drżącą ręką napełnił ponownie winem kryształowe kieliszki w kształcie kwiatów lotosu. - Jak stara ta Amerykanka? - zapytała przytomnie Konsuela. Składała i rozkładała białą serwetkę, trzymaną dotychczas na kolanach. - Nieważne! - machnął lekceważąco dłonią. - Nie ma więcej niż pięćdziesiątkę, a może i mniej - dorzucił po chwili. - Ty mieć trzydzieści i cztery! Ona nie dać ci rozwoda! Amerykanka łapać i trzymać mencinc - zawyrokowała z miną doświadczonej matrony. - Dobrze ją znasz? - odezwał się wreszcie z ciężkim westchnieniem Zebek, zezując ku butelce z czymś mocniejszym. Dyskretnie popuszczał pasek przy spodniach. - Tak sobie - wzruszył ramionami Łukasz. - Ona też uważa, że plan jest bardzo dobry. Sama mi zaproponowała taką transakcję.
187
- Jak dla kogo... - burknął Wacio, uśmiechając się nieznacznie. - Trzeba się nad tym dobrze zastanowić. - Zebek spojrzał niepewnie na Konsuelę. Wyraz jej twarzy nie wróżył nic dobrego. Siedziała sztywno, oficjalnie wyprostowana. Ponownie westchnął. Wiedział już widocznie, że nie uda mu się jej przekonać, aby zgodziła się wysłać zaproszenie dla żony Łukasza. Sięgnął więc zdesperowany po szklankę z resztką drinka. - Ja być niezapokojona, ty być mała bebi, ty nie znać tutejsza kobita. Ona mieć serce dla piniądz... - tłumaczyła Łukaszowi, jak potrafiła najlepiej, pomagając sobie gestykulacją, przestraszona perspektywą zaproszenia. - To co ja mam w takim razie robić? - Wrócić do Polski - wyrwało mi się mimo woli. Zaległa nagle cisza. Wszystkie oczy o różnym wyrazie skierowały się na mnie. Poczułam się głupio. - Jak tu siedzę, to przynajmniej wiem, że moja rodzina nie głoduje w kraju, że ma wszystko, co jej do życia potrzebne. Pieniądze przekazuję na konto, wysyłam paczki. Wrócę i co dalej? Jakie mam perspektywy? Do pracy już mnie teraz nie przyjmą... - usprawiedliwiał się przed nami i chyba przed samym sobą. - Ale też przez całe życie nie będziesz chyba tutaj lokajem? - wtrącił brutalnie Wacio. Nie na darmo został w czasie wojny odznaczony za odwagę jako pilot. - To dlaczego ty tu siedzisz, spędzasz noce w zadymionych lokalach, rujnujesz serce waleniem w fortepian? Dlaczego nie wracasz? - Do kogo? - uśmiechnął się krzywo zapatrzony gdzieś przed siebie, za przeszkloną ścianę. Wybłyskiwały za nią światła po tamtej stronie zatoki, kładąc się złotawymi, drżącymi smugami na ciemnej o tej porze wodzie. - Nie mam tam już do kogo wracać... - wzruszył ramionami. - A jeśli kiedyś to zrobię, to tylko wtedy, gdy się coś w Polsce zmieni... - Ty kochać żona, ty nie brać śluba z druga kobita. Ty mencina, ona inna sex i nieszczęście gotowa - wtrąciła Konsuela z wypiekami na twarzy. Widocznie sprawa rozwodu nie dawała jej spokoju. Wciąż do niej powracała. - Na miłość nie ma mocnych! - orzekł nieoczekiwanie z ciężkim
188
westchnieniem Zebek i zaproponował jeszcze jedną brandy za zdrowie solenizanta i jego żony. Sięgnęliśmy po kieliszki. - Miłość to miłość! - westchnął także Wacio. - Wszystkie podobne do siebie i podobnie się kończą! - skrzywił się, jakby rozgryzł cytrynę. - Nieprawda... - wtrąciłam i ja, żeby wreszcie coś powiedzieć, nie siedzieć jak mruk. - Miłości są tylko zewnętrznie podobne do siebie. Tak naprawdę, to każda jest inna, żadna się nie da z drugą porównać. Może właśnie dlatego nikt nie może i nie powinien wydawać sądów o miłości, której sam nie przeżył... - Odezwała się pisarka! - burknął Wacio, gapiąc się dalej w przestrzeń, w okruch wszechświata za ścianą ze szkła. - Patrzcie, jaka mądra! - zarechotał Zebek. - Gdzieś ty to, Irma, wyczytała? - Prawdopodobnie w książce - odpowiedziałam, zagryzając słowa ciastem. - Pewnie w tej, którą sama napisałaś!? - przekomarzał się ze mną Zebek. Domyśliłam się, że chce zagadać towarzystwo, jakoś uciec od problemów Łukasza, a tym samym nie deklarować się z niczym, czego by Konsuela później nie zaakceptowała. - Mylisz się! - zaprzeczyłam głową. - Wyczytałam to w książce bardzo brzydkiego, ale jakże inteligentnego mężczyzny - Jana Gerharda. *** Od przeszło godziny leżałam w szerokim łożu pod prześcieradłem „jajecznica ze szczypiorkiem”. Może nawet tym samym jeszcze i nie pranym od czasu, gdy obie z Weronką pod nim spałyśmy. Była noc. Duchota w zagraconym pokoju męczyła. Okna nie udało się uchylić. Wszystkie były zabite „na amen” gwoździami. Myśli kłębiły się, sen nie nadchodził. Przeklinałam swoją nadgorliwość, rezygnując z gościny u Bibi. Franka czuła się wprawdzie źle, ale najgorsze było już poza nią i
189
mogła się obejść bez mojej pomocy. Była w ciągłym telefonicznym kontakcie z lekarzem z Polski. Rano o dziewiątej rozpoczynałam pierwszy dzień u pani Lobsos. Dziordzi obiecał w drodze do swojej pracy trochę zboczyć i podwieźć „trakiem” do plaży. Stamtąd miałam do Palm Insel już tylko pięć kilometrów, idąc brzegiem oceanu. Posiłek dla Franki i Dziordzia przygotowałam wieczorem. Moja plastikowa torba stała zapakowana obok łóżka. Wrzuciłam do niej domowe pantofle, ręcznik i bawełnianą sukienkę na skąpych ramiączkach. Za to długą i nieforemną. Kolorem przypominała wyżętą ścierkę od podłogi. Miała jednak tę zaletę, że była wygodna i doskonale nadawała się dla starszawej sprzątaczki. Pochodziła z prezentów, jakie otrzymała Weronka od którejś ze swoich „pań”, a ponieważ była na nią zbyt długa i przyciasna w biuście, przekazała mi ją w spadku ze słowami: „dobra na posługi”. Pomyślałam o tym moim bezsensownym zajęciu, którego się podjęłam. Byłam go jednak irracjonalnie ciekawa i podekscytowana tak, jakby miało w związku z nim zdarzyć się coś nadzwyczajnego. I bałam się tej obcej dla mnie pracy, i ciekawiło mnie, jak się w niej sprawdzę. Układałam w myśli cały plan sprzątania, aby pomieścić się w trzech godzinach. W domu nigdy nie zastanawiałam się, ile czasu zajmuje porządkowanie mieszkania. Tutaj była to wspaniała rezydencja. Mogło się w niej pomieścić kilka takich mieszkań jak moje i jeszcze by trochę metrażu pozostało. Usiłowałam przypomnieć sobie także wskazówki Meli, dotyczące środków do szorowania i czyszczenia. Było tego bardzo wiele i chciałam przynajmniej odtworzyć w pamięci ich kolorowe etykietki oglądane w „Publix”, a także kolejność ich używania. Od tych idiotycznych rozmyślań całkowicie wybiłam się ze snu. Zaczęło mnie swędzieć całe ciało. Przewracałam się nerwowo z boku na bok, chcąc zmienić tok myślenia. Starałam się wyobrazić sobie, co robi teraz Weronka i jak układa się jej smutna wegetacja w domu paralityka, i czy może właśnie w tej chwili płacze w poduszkę albo masuje swoje obolałe kości jakąś namolnie reklamowaną w telewizji maścią. Skarżyła się często, że przy dźwiganiu ma kłopoty z kręgosłupem. Rozmyślałam także i o Bibi. Niechętnie przyjęła moją decyzję o pobycie u Franki. Stwierdziła jednak, że ona sama też by tak właśnie postąpiła. Ma jednak nadzieję, że
190
jeszcze nic straconego i wkrótce się do niej przeniosę. W tej chwili pracuje nad nowym obrazem olejnym. Od dłuższego czasu opętała ją wizja złotowłosej dziewczyny w białej sukience, biegnącej po bezkresnym pustynnym piachu. Ta dziewczyna jest pomniejszona bardzo perspektywą, ale przez cały obraz ciągnie za sobą na czerwonej smyczy papugę albinosa. I ta papuga ma również czerwone oczy i wyłazi z wiejskiego rozlatującego się klozetu zbitego byle jak z desek, stojącego w centralnym punkcie obrazu na pierwszym planie. Opowiadała mi długo przez telefon o tej swojej wizji, dopytując się, co o niej sądzę i czy jest to normalne, żeby takie rzeczy przychodziły do głowy zdrowemu, choć staremu człowiekowi. Jej mąż - Jacek, jak zaznaczyła kilkakrotnie, uważa te jej pomysły za psychopatyczne i radzi przekonsultować je z psychoanalitykiem. Jest ciekawa, co ja o tym sądzę jako pisarka. - Każdy pomysł jest dobry, a najlepszy zawsze ten, który nas w jakiś tam sposób opęta... - powiedziałam bez większego zastanowienia i wcale nie byłam pewna, czy tak właśnie myślę. Zaczęłam raz jeszcze wyobrażać sobie tę wizję Bibi w jej realistycznym wykonaniu. Sen zmógł mnie gdzieś pomiędzy biegnącą dziewczyną a sraczem na pustyni. Zerwałam się z wymiętej pościeli, gdy było jeszcze zupełnie ciemno. Zerknęłam na zegarek. Dochodziła szósta rano. Nie wydawał żadnego tykającego dźwięku. Zupełnie jakby w nim czas umarł. Z kuchni dobiegało Dziordziowe siorbanie. Domyślałam się, że dojada resztki wczorajszej zupy. Gotowałam ją wieczorem, gdy tylko przywiozła mnie Konsuela do domu Franki. Wydał mi się jeszcze bardziej obskurny i brudny niż za pierwszą tu bytnością. Konsuela, wchodząc do niego, wstrzymała na chwilę oddech, patrząc wymownie na skarpety Dziordzia. Leżały na środku pokoju, różowe ze szlaczkiem z zielonych biedronek. Pochodziły zapewne z tutejszych darów na Solidarność rozdzielanych przez Frankę. Konsuela nie dała się namówić France na filiżankę kawy ani na porcję bigosu i wyskoczyła z domu, jakby ją kto gonił. Wskakując do samochodu, zwierzyła mi się szeptem. - Ta smroda menciny robi w bdziuchu chlapu, chlapu do ust... - z czego domyśliłam się, że ma ochotę zwymiotować. Bardzo już dużo
191
nauczyłam się od Konsueli z jej przedziwnego polskiego języka. Uczesałam się szybko, nałożyłam szorty, biały podkoszulek i w mrocznej kuchni przysiadłam się do Dziordzia. Kończył właśnie porcję lodów, zapijając pospiesznie piwem z puszki. Zrozumiałam, że się już niecierpliwi. Połknęłam więc tylko kawałek chałwy, znaleziony w lodówce, popiłam sokiem z pomarańczy i z torbą w ręce byłam gotowa do drogi. Franka w beżowych majtkach do kolan, w opadających pończochach i w jakiejś pelerynce z wyliniałego futra na ramionach, odprowadziła nas do „traka”. Poinformowała Dziordzia, przy którym skrzyżowaniu z plażą powinien zatrzymać wóz. Wrzuciła mi do torby pół tabliczki czekolady, pomarańczę i ostrzegła z troską w głosie. - Jak będziesz wychodziła z pracy, to uważaj, żeby ci jakiego gówna nie podrzucono do torebki. Oskarży baba, żeś ukradła, aby nie wypłacić dniówki. One to potrafią! Jechaliśmy przez puste i ciche ulice. Strzeliste palmy rzucały wachlarzowaty koronkowy rysunek na powoli jaśniejącym niebie, Dziordzi milczał. Ja także nie miałam nic do powiedzenia. Najchętniej wróciłabym do Zebków, do kota Maksa, jeśli nie mogłam w tej chwili znaleźć się w Warszawie. Starałam się wyobrazić sobie zasypane śniegiem ulice, chłód w moim mieszkaniu, gdzie zazwyczaj w największe mrozy zdarzała się awaria centralnego ogrzewania, ogonki przed sklepami i na przystankach tramwajowych. Wszystko to jakoś nie potrafiło jednak złagodzić tęsknoty do mego miejsca na ziemi. Dziordzi raptownie zahamował. Byliśmy na małym podjeździe w pobliżu zejścia na plażę. Bulwar, którym jechaliśmy, i parkingi ciągnące się wzdłuż niego były puste i jakby wymarłe. - Wyłazić! - oznajmił pięknym barytonem i ledwo zdołałam wyskoczyć na asfalt, już go nie było. Przez chwilę patrzyłam na oddalające się szybko czerwone światełka „traka”. Zniknęły wkrótce za najbliższym zakolem martwej o tej porze ulicy, biegnącej w kie runku kamiennego mostu przerzuconego nad zatoką. Zostałam sama z niewyraźnym uczuciem ni to lęku, ni to smutku. Poczułam się nikim. Ziarnkiem piasku przywianym wiatrem. Wody oceanu pogrążone w ciemnościach przedświtu przewalały się z jednostajnym łoskotem. Nie widziałam go jeszcze. Czułam jedynie wilgotny zapach, słyszałam groźne
192
pomruki. Zeszłam kilkanaście schodków w kierunku plaży. W mdłym świetle latarni odczytałam z trudem tablicę informującą, że od zmierzchu do świtu wstęp na plażę surowo wzbroniony. Było tam coś jeszcze o niebezpieczeństwie i o czymś, czego nie potrafiłam zrozumieć. Przez długą chwilę stałam niezdecydowanie przed żółtą tablicą. O dziewiątej musiałam stawić się u pani Lobsos, a przed sobą miałam pięć kilometrów marszu. Nie miałam wyboru. Zsunęłam z nóg sandałki i zeszłam w chłodny chrzęszczący piach plaży w Palm Beach. Wzrok powoli przyzwyczajał się do ciemności. Bliskość oceanu wyczuwałam jedynie po uderzeniach fali o falę. Granat wody zlewał się z ciemnością nieba i wilgotnego piasku. Szłam jak ślepiec. Serce waliło niespokojnie, wyobraźnia podsuwała najstraszliwsze obrazy. Mimo nocnego jeszcze chłodu pociłam się, przyspieszając wciąż kroku. - Dobry Boże... - rozmawiałam z Nim półgłosem na swój ludzki sposób. - Nie pozwól zamordować tutaj, utopić mnie w tym czarnym, ryczącym żywiole. Szłam szybko przed siebie, nie rozglądając się, nie myśląc już o niczym, wsłuchana w łoskot własnego serca i groźne pomruki oceanu. Gardło miałam ściśnięte, suchość w ustach. Patrzyłam jedynie pod stopy. Liznęła je czasem biała, spieniona wypustka podpływającej na piasek fali, żeby się na moment uciszyć i cofnąć. Dopiero gdy dojrzałam pod stopami jaśniejącą barwę piasku, podniosłam wreszcie oczy, rozejrzałam się dookoła. Błyskawicznie stawał się dzień. Wschodzące słońce zaróżowiło płowy piach. Ocean spokorniał, rozjaśnił się słońcem jak twarz uśmiechem. Noc ustąpiła. Pozostał po niej jeszcze tylko przez chwilę wilgotny chłód i surowość w konturach hoteli i prywatnych rezydencji ciągnących się wzdłuż nabrzeża, odgrodzonych od bezkresu plaży pasmem karłowatej zieleni i szarego betonu. Wraz ze słońcem wstąpiła we mnie otucha i spokój. Odeszły nocne lęki. Przychylny teraz ocean, jak oswojone zwierzę, lgnął łagodnie falami do moich nóg. Plaża w różowościach i błękitnawych, prześwietlonych słońcem mgiełkach wyglądała baśniowo. Ściągnęłam szybko skąpe ubranie. Ranek był bezwietrzny, łagodny jak oddech śpiącego dziecka. Słońce głaskało moje nagie ciało, jak czyjeś ciepłe, dobre dłonie. Uniosłam twarz i ramiona ku bezchmurnemu, łagodnemu błękitowi, rozciągniętemu nade
193
mną i weszłam powoli w ocean. Woda była przezroczysta i przyjemnie chłodna. Pod stopami wyczuwałam osuwające się drobne kamyczki. Cieszyłam się z tej ożywczej, nieoczekiwanej kąpieli. Franka nie pozwalała korzystać ani z prysznicu, ani z wanny. Pływałam długą chwilę, myśląc o Weronce. Podczas pobytu u Franki zawsze marzyła o kąpieli w oceanie „na nagusa”. Miałam ochotę popływać dłużej, pobiegać chwilę po rozgrzanym piasku. Czas jednak zaczął naglić. Osuszyłam się ręcznikiem, zjadłam łapczywie czekoladę, zagryzając cząstkami pomarańczy. Sok pociekł mi po palcach. Nachyliłam się, żeby opłukać dłonie, i wtedy dostrzegłam w niedalekiej perspektywie jakąś postać, sunącą brzegiem oceanu w moim kierunku. Zaczęłam się szybko ubierać. Poza nami, jak okiem sięgnąć, nie było widać żadnego człowieka. Przeraziłam się. Zebek i Wacio opowiadali o grasujących w odludnych miejscach zboczeńcach, wariatach i mordercach-sadystach. Włóczyli się zazwyczaj o świcie, gdy normalni ludzie jeszcze śpią błogo po środkach nasennych. Przykucnęłam wystraszona na piasku, udając, że zbieram muszle. Chciałam być jak najmniej widoczna, nie rzucać się w oczy. Myśl jednak pracowała gorączkowo. Postanowiłam, że jeżeli zatrzyma się przy mnie, poderwę się raptownie i z całej siły rąbnę go głową w miejsce nader delikatne. Mężczyzna szedł zdecydowanym krokiem, stawiając szeroko i zaborczo potężne nogi na piachu. Był wysoki, barczysty, rosły i przyodziany w skąpe czerwonego koloru slipy. Na dużej głowie z siwym, rozwianym włosem, sterczały na uszach ogromne, równie czerwone słuchawki. Opalony na czerwonordzawy kolor, wyglądał w słońcu jak pokrwawiony czy też obdarty ze skóry. W potężnej owłosionej łapie trzymał jakiś dziwny przedmiot. Metalowy i długi. Przypominał trochę saperski przyrząd do wykrywania min. Prowadził go przed sobą, jak węszącego psa na smyczy. Szeroko rozwartymi oczyma patrzył przed siebie wsłuchany z napięciem w coś, o czym on tylko wiedział. Nic i nikogo nie zauważał. O mało mnie nie rozdeptał, przechodząc obok, potrącając lekceważąco nogą niby martwy, zawadzający na drodze przedmiot. Jego olbrzymie stopy zostawiały głęboki ślad na wilgotnym piachu. „Ludożerca w starszym wieku” - pomyślałam z ulgą i rozbawieniem, śledząc jego oddalającą się bez pośpiechu, miarowym krokiem,
194
postać. Domyśliłam się, że jest to zapewne jeden z rozlicznych tutaj poszukiwaczy złota. Profesor Ewald opowiadał przy jakiejś okazji, że sportem tym zajmują się na ogół starzy milionerzy z nadmorskich rezydencji, aby wypełnić czymś nostalgiczne, bezsenne godziny poranne. Odświeżona kąpielą, znużona długim marszem i głodna, zjawiłam się w rezydencji pani Lobsos dokładnie o umówionym czasie. Strażnik zameldował przez telefon o moim przybyciu, po czym zawiózł bezszmerową windą na piętro. W uchylonych drzwiach wychodzących na przestronny korytarz wyłożony dywanami, stała w pajęczych szarościach wysoka i krucha pani Lobsos. Uśmiechnęłyśmy się do siebie wdzięcznie. Wchodząc do wnętrza, zapytałam, gdzie mogłabym się przebrać do pracy. Zaprowadziła mnie do pomieszczenia przy kuchni. Znajdowały się tam odkurzacze, szczotki, ścierki wszelkich rozmiarów i wszystkie możliwe proszki, płyny i pasty do czyszczenia. Było mroczno i duszno, ale panował pedantyczny porządek. Nawet ściereczki ułożono kolorami w specjalnych pojemnikach. Przy okazji pani Lobsos objaśniła, który kolor ścierki używa się do czyszczenia łazienki, który do kuchni, do sypialni, salonu i dalszych pomieszczeń. Przykazała, że nie wolno mi pomylić ścierek i zmywaków. Jest to dla niej bardzo ważne. Przytaknęłam ze zrozumieniem głową i zaczęłam się przebierać. W domowych człapakach na nogach, w bawełnianej sukience w kolorze burej ścierki i z wiadrem w ręce, zjawiłam się w kuchni. Czekała w niej pani Lobsos, żeby wprowadzić w zawiłe arkana porządków, a przede wszystkim ich kolejności. - O, no! - krzyknęła na mój widok i cofnęła się, wyciągając przed siebie chude rączki, jakby chciała odegnać od siebie widmo. - O, no! powtórzyła z widocznym obrzydzeniem. Postawiłam czerwone wiadro obok nóg i czekałam, co nastąpi dalej. - Frau Irme... - jęknęła zupełnie załamana. - Niech pani pokaże, jakie pani nosi majtki. „Gestapówka! - przebiegło błyskawicznie przez mózg. - One w obozach też kazały dziewczętom pokazywać nie tylko majtki”. Krew mi nabiegła do twarzy. Serce waliło głośno. Nie wiedziałam, jak się zachować. „Jeśli pokażę, przestanie wpatrywać się we mnie jak w
195
garkotłuka ze wsi. Jeśli tego nie zrobię, będzie sądziła, że mam je brudne”. Wybrałam tę pierwszą możliwość. Spokojnie uniosłam sukienkę w górę, pokazując śnieżnobiałe, bawełniane majtki, oblegające ściśle tyłek. - Gut! - uśmiechnęła się z widoczną ulgą i zadowoleniem. - Dlaczego chciała pani, żebym to zrobiła? - nie mogłam powstrzymać się od tego pytania. Serce waliło jak na alarm. - Chodziło mi o ich kolor - patrzyła na mnie ze zdumieniem. - Muszę przecież dla pani dobrać sukienkę pod kolor majtek. One będą widoczne przy pracy, a ja jestem estetką. Przełknęłam ślinę, nie bardzo wiedząc, o co jej chodzi. W moim życiu miałam wyjątkowe szczęście do wariatów. - Pani sukienka razi mój zmysł piękna... - dodała z powagą i smutkiem w głosie, pozostawiając mnie w kuchni. Rozglądałam się po niej ciekawie. Była laboratoryjnie czysta, a każdy najmniejszy nawet drobiazg świadczył o dobrym smaku właścicielki. „Pedantką to ja nie jestem - pomyślałam - muszę bardzo uważać, żeby zachować tę kuchnię przynajmniej w takim stanie, jak wygląda”. - Proszę się w to przebrać - pani Lobsos podała mi białą plastikową torbę - a później przyjść do mojej sypialni. Nałożyłam białe, z miękkiej jak rękawiczka skórki, nowiutkie pantofle, a na gołe ciało narzuciłam równie białą, plisowaną i króciutką jedwabną tunikę, trzymającą się tylko na jednym ramieniu. „Pewnie pozostałość po odprawionej przede, mną Greczynce” - przebiegło mi przez myśl. Przejrzałam się w lustrze, gratulując sobie, że nie mam sflaczałych, obwisłych piersi jak Franka albo wielkości melonów niczym Weronka. Jednak wyglądałam w tej dziewczęcej tunice jak mocno podstarzała westalka na emeryturze. Majtki w niej były rzeczywiście widoczne. Sypialnia pani Lobsos składała się wyłącznie z ogromnego łoża. Od biedy można by po nim zatoczyć koło motocyklem. Jedna całkowicie przeszklona ściana wychodziła wprost na niebo i ocean. Naprzeciw łoża był wmontowany w ścianę i ujęty w ramy, jak obraz, duży ekran telewizyjny. Przy łożu stał maleńki, biały stolik ze srebrnym plecionym koszyczkiem wypełnionym pączkami świeżych miniaturowych różyczek i z kilkoma fotografiami w równie misternych i srebrnych
196
ramkach o muzealnej wartości. Nie było między nimi żadnego zdjęcia mężczyzny. Łoże stanowiło nie tylko centralny punkt pokoju wypełnionego zieloną roślinnością rzadkiej urody. Było małą ojczyzną - Deutsche Heim - pani Lobsos. Stanęłyśmy obok siebie naprzeciw tego monstrualnego kolosa, piętrzącego się różnej wielkości poduszkami i poduszeczkami. Pani Lobsos delikatna i zwiewna jak szary dymek z papierosa i ja masywniejsza, mocno opalona i przebrana za grecką dziewczynkę, sięgającą mitologicznych czasów. Stałyśmy przez długą chwilę w nabożnym milczeniu, jak przed wielkim ołtarzem. - Frau Irme... - zaczęła w skupieniu ściszonym, drżącym ze wzruszenia głosem. - Niech pani się dobrze przyjrzy temu łóżku. Układowi i kolejności poduszek z odpowiednio krochmalonymi falbankami, aby sterczały i nie miały załamków. To bardzo ważne. Na prześcieradle nie może być najmniejszej zmarszczki. Po obleczeniu go, trzeba przynajmniej raz przeciągnąć żelazkiem – odetchnęła głęboko. - Na materacu są trzy cienkie warstwy z białych pledów z najdelikatniejszej wielbłądziej wełny. Każdy musi być osobno owinięty prześcieradłem pod takim kątem, że jeśli przyłożę linijkę, nie będzie różnicy w milimetrach... Linijkę znajdzie pani na biurku... - popatrzyła na mnie uważnie. - Czy pani dobrze zrozumiała to wszystko, o czym mówię? Przytaknęłam głową, wpatrując się z natężeniem w te nieszczęsne poduszki i jakieś pieski czy kotki, powciskane dyskretnie między nimi. - W moim życiu od dziecka, sypialnia i łóżko są najważniejsze. Sypialnia jest światem zamieszkanym tylko przeze mnie. Łóżko powinno być więc nie tylko najwygodniejsze i najbardziej gemutlich, ale także przyobleczone w prześcieradła i poszewki z najpiękniejszego, najdelikatniejszego, ręcznie haftowanego jedwabiu. Co drugi dzień będzie pani całkowicie zmieniała pościel. Musi się pani nauczyć, którego dnia, jaki przypada kolor. Ale to nie wszystko! - spojrzała na mnie z powagą swoimi szarymi, uciekającymi pod powieki oczami. - Czasem odbiegam od tej zasady i wtedy musi pani wyczuć mój nastrój i do niego dostosować kolor obleczenia... Do tego potrzebna jest dogłębna znajomość dziewczynki... z jej skomplikowaną psychiką - dodała z
197
westchnieniem. - Rozumie pani? Znów przytaknęłam głową, żeby słowami nie rozpraszać myśli, mobilizować pamięć, aby zapamiętać te jej wszystkie polecenia i uwagi. Wydawały się idiotyczne, ale widocznie pani Lobsos nie miała większych zmartwień i problemów. Mogłam to zrozumieć. - I zawsze będzie pani zaczynała porządki od mojej sypialni. Jest ona także miejscem mojej pracy... - wskazała na białe, miniaturowe biureczko, stojące po lewej stronie od drzwi. Było zarzucone nieprawdopodobną ilością korespondencji, do otwierania której stało małe, efektownie wyglądające urządzenie ze srebra i przezroczystego tworzywa. - Dzisiaj prześcieli pani i zmieni pościel pod moim kierunkiem mówiąc to, otworzyła boczną, ścienną szafę, o której sądziłam, że jest jednolitym lustrem od sufitu do podłogi. Wyciągnęła z niej jedwabne prześcieradła i poszewki w pastelowych barwach różowołososiowych. - Proszę zaczynać! - położyła z pietyzmem pościelową bieliznę na pufie, a sama, założywszy ręce na mikrych piersiach, stanęła skromnie z boku, dając mi wygodny dostęp do łoża. Rzuciłam się na nie jak czołg do ataku, chcąc najpierw ściągnąć tych szesnaście różnej wielkości poduszek. Musiałam doczołgać się do nich na kolanach przez całą jego długość. W tym momencie uświadomiłam sobie, że mój wypięty w białych majtkach tyłek ogląda pani Lobsos, zaspokajając swój zmysł estetyczny. Wyjęcie poduszek z poszewek, zapiętych na kilkanaście guziczków z masy perłowej, było nie mniej „męczące od ściągania pościeli, podwijania i wygładzania prześcieradeł. Ścielenie zajęło mi półtorej godziny, z czego ostatnim akcentem było przeciągnięcie żelazkiem po prześcieradłach, gdyż pani Lobsos znalazła prawie niewidoczny gołym okiem załamek. Sprawdzając moją pracę, użyła powiększającego szkła. - Jak na pierwszy raz, nie najgorzej! - oznajmiła z miłym uśmiechem. - Będzie pani jednak musiała pomieścić się najwyżej w trzech kwadransach. W przeciwnym razie nie zdąży pani z innymi porządkami... - Postaram się-bąknęłam, niezbyt przekonana o moich możliwościach. - Będę wyznaczała pani kolejność pracy i to, co ma być w domu
198
tego dnia zrobione - formułowała zdania precyzyjnie, trochę urzędowym językiem. - Gdy pani którąś z nich zakończy, proszę się do mnie zgłaszać. Będę kontrolowała, co i jak zostało wykonane, i wyznaczała następne zajęcie. - Jawohl! - krzyknęłam bez zastanowienia, jak na apelu w wojsku. Pomyślałam, że jeśli sama jest na to zbyt młoda, żeby podczas wojny być obozowym kapo, to nie jest wykluczone, że to „coś” przejęła w genach po mamie i tacie. Jeszcze się niezbyt rozejrzałam po domu, ale dwie wspaniałe stare ikony w hallu nasunęły mi te skojarzenia. - A teraz przejdziemy do drugiej sypialni. Zajmuje ją w czasie odwiedzin moja siostra z Wiednia. Proszę odkurzyć dywany, przesłać łóżko, zetrzeć kurze i na dziś będzie dosyć - spojrzała na maleńki platynowy zegareczek. W słońcu zaskrzyły się brylanciki. O godzinie pierwszej pani Lobsos zjawiła się bezszelestnie za moimi plecami. W tym właśnie momencie usiłowałam zawlec do schowka ogromny odkurzacz z sypialni jej siostry, całkowicie przeszklonej i utrzymanej w błękitnej tonacji, surowej i jakoś po męsku nieprzytulnej. - Czekam na panią pojutrze o tej samej porze - odezwała się beznamiętnym, rzeczowym tonem, podając mi jakieś zawiniątko. - A to dla pani, frau Irme... - cień uśmiechu rozjaśnił wyblakłą twarz o szarawej, niezdrowej cerze. Duże szare oczy, z prawie nieuchwytnym błękitnym błyskiem, przysłoniła ciężkimi powiekami. - Dla mnie? - zdumiałam się, wyciągając z szeleszczących bibułek nową, wspaniałą torbę ze skóry, o jakiej nie mogłam nawet marzyć. Z rezydencji wyszłam na nieswoich nogach. Krzyż miałam obolały, ręce ciążyły i drętwiały. W skroniach boleśnie pulsowało, a żołądek ściskał z głodu. Przed sobą miałam osiem kilometrów drogi w palącym słońcu południa. W domu czekało jeszcze przygotowanie dla Franki i Dziordzia posiłku. Na plaży rzuciłam się w gorący piach, nakrywając głowę sukienką. Przeleżałam w nim godzinę. Przez zwisające przed oczami ramiączka, obserwowałam szalejącą na deskach surfingowych młodzież. Patrzyłam na rozkrzyczane dziewczyny w skąpych przepaskach na piersiach
199
i biodrach, baraszkujące w wodzie, na starców wychudzonych albo rozdętych jak balony. Dreptali po wilgotnym ubitym piachu, kryjąc głowy pod skrzydlatymi kapeluszami ze słomki. W końcu sama weszłam do wody. Należało się odświeżyć i ruszyć wreszcie do domu, dźwigając piękny, kosztowny prezent. Pierwszy dzień pracy nie zaczął się najgorzej. Franka przywitała mnie wiadomością, że telefonowała Bibi. Ma do mnie jakąś sprawę. Zadzwoni wieczorem. - Jadłaś coś? - zainteresowała się z troską. - Nic. Umieram z głodu. - To siadaj i jedz. W lodówce jest jeszcze salceson i resztka bigosu. Jak chcesz, to możesz otworzyć sardynki albo paczkę z lodami. Jak się najesz, to ugotuj tę swoją dietetyczną „psią zupkę”. Wszystko, co zostawiłaś, zjadłam i jestem czcza! Pożerałam więc wszystko po kolei, zapijając gorącą herbatą. Franka rozsiadła się w kuchni za stołem. Wypytywała, jak poszło mi w pracy. Starałam się jej z grubsza opowiedzieć i pokazałam torbę. - O kurwa! - krzyknęła z uznaniem. - Ty wiesz, ile to kosztuje? Z posezonową obniżką, dwieście osiemdziesiąt dolarów! - miętosiła w rękach czarną skórę, oglądając ze wszystkich stron. - No, no... - mruczała. - Musiałaś ją za coś dostać - spojrzała na mnie z wieloznacznym uśmieszkiem. - Może nie ścieliłaś tego łóżka, a wlazłaś z nią do niego? dopytywała się wyrozumiałym, dobrotliwym tonem. - Czyś ty zwariowała, Franka!? - obruszyłam się zadowolona, że nie wspomniałam o greckiej tunice ani białych majtkach. - Masz zapaskudzoną wyobraźnię! Możliwe, że tę torebkę dostała w prezencie. Nie pasowała jej widocznie i zamiast wrzucić do pojemnika na śmieci, podarowała mnie. Ona nie jest w jej stylu... - Może i tak... - westchnęła ugodowo. - Mnie by się taka torba przydała. - Mnie także - ucięłam krótko i zabrałam się do gotowania dla niej zupy. Wieczorem telefonowała ponownie Bibi. Dopytywała się, jak minął pierwszy dzień pracy i jak się dostałam z powrotem do domu. - Pieszo - powiedziałam, siląc się na lekki ton.
200
- W obie strony!? - wykrzyknęła z przestrachem. - W obie. Nie było najgorzej. Deszcz nie padał, wiatr nie wiał, śnieżycy także nie było - usiłowałam żartować, ale już ze zgrozą myślałam, że pojutrze znów znajdę się samotna w ciemnościach nad ryczącym oceanem. - Ja do ciebie właśnie w tej sprawie. Jacek przyjedzie po ciebie rano przed dziewiątą i odwiezie, a ja odbiorę o dwunastej i pojedziemy na lunch. - Cudownie! - jęknęłam z ulgą i wzruszeniem. Chciałam coś jeszcze dodać, ale Franka wyrwała słuchawkę z ręki. - Bibi, ty uważaj na swoją przyjaciółkę. Jej chlebodawczyni na pewno jest zboczona. Te Niemki to wszystkie tutaj takie, a niedawno pisali o jednej, co to później potłuczony kufel od piwa wsadziła tam przyjaciółce, podejrzewając ją o zdradę z jakimś facetem - rozwodziła się o zasłyszanych lub wyczytanych okropnościach. Specjalnie lubowała się w zboczeniach. - Dlaczego ty wszystko musisz zohydzić? - spytałam, gdy rozparta w fotelu siorbała dietetyczną zupę z ulubionej miseczki. - Znam życie! - odburknęła. - Chłopy są skurwysyny, ale kobity jeszcze gorsze. Jak się taka napali, to z zemsty i oczy potrafi ołówkiem od brwi wydłubać, i szkła tłuczonego w cipę napchać, i jeszcze tłuczkiem od kartofli ubić. Chłop co najwyżej udusi albo brzytwą gardło poderżnie. Jak delikatny i wrażliwy, to mordę tylko solidnie skuje. No, może czasem przy tym nos albo oko niechcący uszkodzi... - zamyśliła się, przerywając na chwilę ciamkanie. Głowa się jej lekko trzęsła, mizerne policzki obwisły, oczy zapadły jak w groby. Przede mną siedziała kupka nieszczęścia. - Bywają i gorsze rzeczy! - wzruszyła ramionami czy też się otrząsnęła jak pies, co wylazł z wody. - Pijany ojciec potrafi zgwałcić sześcioletnią córkę, a na wszelki wypadek porządnie obić, żeby się matce nie poskarżyła... - spojrzała na mnie z lękiem, jakby za dużo powiedziała. Zaraz też zwekslowała z tematu. - Co ty możesz wiedzieć o prawdziwym życiu!? - odstawiła z hałasem miseczkę. - W salonach siedzisz i książki bzdurne piszesz. Żreć masz co, a w dzieciństwie pewnie ze dwie niańki... - podrapała się po czarnych, zmierzwionych kudłach. - Po prawdzie... - uśmiechnęła się krzywo - to i ja miałam w dzieciństwie
201
bonę, a i owszem, dom był ładny, z salonem i palmą... Mieszkało się we własnej kamienicy, matka na targ chodziła ze służącą. Koszyk za nią nosiła. Ojciec był panem całą gębą. Każdy mu czapkował... - mościła się zadem w fotelu, przybierając pozy podpatrzone zapewne w serialach telewizyjnych z wyższych sfer. - Franka... - wykorzystałam przerwę w jej opowieściach. - Położę się, jeśli nie jestem ci potrzebna. Wszystkie kości mnie bolą, jakby przeciągnięte przez wyżymaczkę - uśmiechnęłam się do niej przepraszająco. - Wzięłaś się nareszcie do prawdziwej roboty! - zarechotała z satysfakcją. - Tu nie pisze się książek, tu się pracuje! Tu jest Ameryka... dobiegły jeszcze do mnie słowa, gdy zamykałam drzwi swego pokoju. *** Mąż Bibi wiózł mnie białym cadillakiem do rezydencji pani Lobsos. - Zastanawiam się, czy nie byłby dla pani dobry rower... - spojrzał na mnie przez ciemne, przeciwsłoneczne okulary. - Nie potrafię jeździć na rowerze - przyznałam ze skruchą. - Od dziecka nie mogłam się tego nauczyć. Panicznie bałam się i boję roweru. - Można kupić na trzech kołach. Tutaj używają takich ludzie starsi albo ci, którzy wożą ze sobą bagaże. Można kupić używany za grosze. Bibi z przyjemnością zrobi pani prezent. Broniłam się przed tą koncepcją, jak tylko potrafiłam, zmieniając temat. - Nie wiem, jak się wszystko dalej ułoży w mojej pracy. Obawiam się, że w ciągu trzech kwadransów nie będę w stanie prze- ścielić łóżka, a dla mojej Niemki jest to sprawą zasadniczą, bo jak powiedziała: „dziewczynka bardzo kocha swoje łóżeczko”. Oboje zaczęliśmy się śmiać. - Musi się pani tutaj przyzwyczaić do różnych dziwactw. Ludzie bardzo bogaci już nie wiedzą, co wymyślić, żeby jeszcze bardziej wygodnie
202
urządzić życie. Mnie już żadne dziwactwa nie zaskoczą, ale jak się coś nie uda, będziemy szukać dla pani innej pracy. Najlepiej takiej z mieszkaniem na miejscu... - zawiesił głos. - Ale to także ma swoje złe strony. Na dochodzącą, to wraca pani do siebie o oznaczonej godzinie i na tym koniec. A jak z mieszkaniem, to potrafią wykorzystywać przez dwanaście godzin na dobę albo i dłużej. Znam taki przypadek, że potrafiono budzić w nocy, gdy pani domu nie mogła zasnąć. O trzeciej nad ranem kazała parzyć sobie herbatę albo masować plecy. Skręciliśmy na bulwar biegnący wzdłuż oceanu. Patrzyłam teraz na jego wody z pewnej wysokości i oddalenia, przypominając sobie wędrówki o ciemnym świcie. Wyglądał teraz tak pięknie i niewinnie w słońcu. Pomyślałam, że Floryda ze sportowego cadillaca prezentuje się pod każdym względem inaczej. Uśmiechnęłam się do tego naiwnego, ale jakże prawdziwego stwierdzenia. - Wie pani co? - odezwał się mąż Bibi, człowiek po dwu zawałach. Pomyślałem, że dobrze będzie, jeśli porozmawiam z tutejszym strażnikiem. On może wiedzieć o jakiejś pracy w najbliższym sąsiedztwie. Wtedy miałaby pani codziennie sprzątanie i podwójny zarobek. - Można spróbować... - westchnęłam bez przekonania. - Będę panu wdzięczna za pomoc. Zwróci się wtedy dość szybko podróż, a o to mi jedynie chodzi. Tego ranka pani Lobsos była spowita w zwiewną szatę w kolorze przywiędłej róży. Bardzo efektownej, z szalem spływającym z ramion aż do kostek w szarych pończoszkach. Wąskie, długie stopy tkwiły w srebrnych sandałkach. - Zaczynamy od łóżka. Później przejdziemy do mojej łazienki - oznajmiła, gdy stanęłam przed nią w służbowej jedwabnej tunice i wyłażących spod niej majtkach. Tym razem obszytych białą koronką. Ja też byłam estetką. Tym razem pani Lobsos siedziała przy miniaturowym biureczku, przeglądając korespondencję, a ja prześcielałam łóżko. Szło mi to jeszcze mniej sprawnie niż za pierwszym razem. Po prostu nie potrafiłam sobie dokładnie przypomnieć, w jakiej kolejności i która poduszka po której następuje, i którym rogiem musi być odwrócona. Także i przy
203
oblekaniu specjalnej poduszeczki z gąbki mającej okrągłe otwory był problem. Położyłam ją nie tak, jak należy, to znaczy tymi dziurami do spodu, a powinno być odwrotnie. Z jakiegoś powodu niewłaściwie położona poduszka pod tyłek szkodzi zdrowiu. Także prześcieradła ze śliskiego jedwabiu wciąż mi się nierówno układały. Raczkowałam więc po łóżku, wygładzałam, wyrównywałam falbanki i wciąż wszystko było nie tak. Z lękiem zerkałam w stronę pani Lobsos. Zbyt często spoglądała na zegareczek. - Nie potrafi się pani zamknąć nawet w trzech kwadransach oznajmiła cierpko. - Właśnie minęła godzina. - Nie potrafię - przyznałam ze skruchą, przeciągając żelazkiem hafty na brzegach prześcieradła. - Na, ja... - westchnęła boleśnie. - Pojutrze może będzie lepiej - z bladym uśmieszkiem podniosła się z krzesła. Siedziała na nim wyprostowana i sztywna jak manekin. Cienie pod oczami miała głębsze i bardziej brązowe niż ostatnim razem. Nie potrafiłam się połapać, ile może mieć naprawdę lat. Dawałam jej między trzydziestką a czterdziestką. Mogła mieć także znacznie mniej lub więcej. Z wiadrem pełnym ścierek i środków czyszczących, dreptałam za nią i za smugą drażniących perfum. Ruchy miała płynne i kocie. W małym hallu, między sypialnią a łazienką, wisiało na białych ścianach kilkanaście dużych, nieznanych mi fotografii Marii Callas. Niektóre z dedykacjami i nieupozowane musiały pochodzić z jej prywatnej, domowej kolekcji. Ale były także z jej scenicznych ról. - To moja przyjaciółka - wyjaśniła z nikłym uśmiechem, pod chwyciwszy mój zaciekawiony wzrok, przesuwający się po fotosach w srebrnych ramkach. Zwłaszcza te misternie rzeźbione, antyczne ramki wprawiały mnie w zachwyt. - Czy pani wie, kto to jest Maria Callas? To właśnie ona... Przez sekundę zastanawiałam się, czy sprzątaczka powinna to wiedzieć. - No... - szepnęłam z ociąganiem i głupawym uśmiechem. - To słynna śpiewaczka! - wyjaśniła, patrząc na mnie z ubolewaniem, i otworzyła drzwi do łazienki. - Z tej korzysta moja siostra. Była niewiele mniejsza od mego dużego pokoju w Warszawie. - Pojutrze zajmie się pani moją. Jest znacznie większa i wymaga
204
dłuższego sprzątania - wyjaśniła rzeczowo, grzebiąc w wiadrze, które postawiłam na marmurowej posadzce. - Żadnych proszków do czyszczenia kranów - zastrzegła groźnie. Myje się je irchą i najdelikatniejszym mydłem toaletowym. Wycierać do sucha, proszę, miękką ściereczką w kolorze błękitnym. W mojej natomiast musi pani używać różowej szmatki. I nie wolno pomylić kolorów. Bardzo tego dziewczynka nie lubi. Proszę także pamiętać, że wszystkie krany są ze szczerego złota - dodała, jakby mimochodem. Patrzyłam na te krany przy marmurowych umywalkach i przy wannie z niejakim obrzydzeniem. Duże, topornie wykonane, w kształcie brzuchatych ryb z otwartymi szeroko pyskami. Tutaj estetyczny smak pani Lobsos zawiódł całkowicie. Z umywalkami, kranami i lustrem na połowę ściany dałam sobie jakoś radę. Gorzej było z wanną, do której musiałam wejść, żeby dokładnie oczyścić z nieistniejącego brudu maleńką, miękką szczoteczką. Także i rozsuwane szklane drzwi przy wannie, ujęte w złote pliski, nastręczały dużo kłopotu. Musiałam przydźwigać drabinę, żeby się do nich dobrać od góry. Balansowałam na jednej nodze, pot spływał mi po twarzy, a szyby wciąż matowiały albo występowały na nich krople rosy. Należało je dokładnie osuszyć. Pani Lobsos sprawdzała łazienkę dwukrotnie. Za każdym razem znalazła gdzieś w załamku odrobinę wilgoci. W rezultacie musiałam uruchomić suszarkę do włosów. Nie było to dobrze widziane i musiałam obiecać, że to się więcej nie powtórzy. Z trudem pomieściłam się w obowiązującym mnie czasie, chociaż pracowałam szybko. Nie zrobiłam nawet przerwy na wypicie szklanki wody spod kranu. Wprawdzie pani Lobsos zaznaczyła, że mam prawo do jednej filiżanki kawy, to jednak obawiałam się, że szorowanie jej i wyparzanie może mi zająć więcej czasu niż wypicie tych kilku łyków. - Jestem gotowa - oznajmiłam grzecznie, wchodząc do sypialni. Pani Lobsos siedziała przy biurku nad stosem listów. Nigdy nie udało mi się zerknąć na adresy nadawcy. - Proszę wyszorować hall i korytarz. Zbyt powoli pani pracuje skarciła cierpko. Bez słowa sprzeciwu zabrałam się do tej niewdzięcznej pracy.
205
Wykładzina była biała, porowata, co wymagało ręcznego szorowania szczotką, i to na klęczkach. Pod ścianami bardzo długiego korytarza ustawiono po obu jego stronach przeróżne przedmioty z kutego srebra. Wspaniałe skrzynki i skrzyneczki bogato rzeźbione z napisami hebrajskimi, świeczniki wieloramienne, miniatury kapliczek, przeróżne świątki. A wszystko to spore i ciężkie. Na czas porządków należało je przenieść do innego pomieszczenia. Pomyślałam z przykrością, że Bibi będzie musiała na mnie dość długo czekać. Dotykanie srebrnych dzieł sztuki napawało mnie zabobonnym lękiem. Wiele z nich było związane z kultem. Rozmyślałam nad tym wszystkim, otoczona pachnącymi mydlinami, szorując zawzięcie i dokładnie każdy kącik i każdą szparę. Dłonie miałam czerwone i obrzmiałe. Najpierw od dźwigania sreber, które przy następnej bytności miałam, według słów pani Lobsos schön reinigen - a także od przyciskania niewielkiej, miękkiej szczoteczki, która na dobrą sprawę nadawała się bardziej do mycia pleców niż podłogi. Po blisko godzinie pani Lobsos, stąpając cicho jak kot, zjawiła się na inspekcję. Długo i systematycznie badała każdy prostokąt wykładziny. Wreszcie z tryumfem wskazała, tuż przy samej ścianie w rogu, czarną kropeczkę wielkości ziarnka pieprzu. Uśmiechnęła się zwycięsko. - Proszę to poprawić! - wskazała długim palcem, zakończonym kształtnym paznokciem, pokrytym srebrzystą emalią. - Zostawia pani brudy. - Jest to skaza - odpowiedziałam spokojnie, chociaż zaczęły się we mnie powoli budzić złe instynkty. Nie miałam dotychczas pojęcia, że coś takiego we mnie siedzi. - Zaraz sprawdzimy! Wróciła z dużym szkłem powiększającym. Klęcząc obok mnie, długo się przez nie wpatrywała. Pachniała oszałamiająco. W rysach lekko wymiętej twarzy było coś z rozczarowania i zawodu. - Tak, ma pani rację... - przyznała niechętnie, wlepiając senne oczy w moją wilgotną na piersiach tunikę. Poczułam się głupio. - Pojutrze proszę przyjść o pół godziny wcześniej. Zbyt wolno pani pracuje, a ja nie mogę sobie pozwolić na takie marnotrawstwo pieniędzy, żeby płacić więcej niż za trzy godziny - westchnęła współczująco, i to chyba nad sobą.
206
Bibi czekała w wozie lekko zaniepokojona. - Co się stało? - Nie mogę pomieścić się w czasie - wzruszyłam ramionami. Były obolałe tak jak dłonie i plecy. - Jedziemy, Kukuniu na lanch, i wszystko mi opowiesz. Wydaje się nam z Jackiem, że nie jest to odpowiednie dla ciebie zajęcie. Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Chyba nawet jeszcze zeszczuplałaś. - Nie jest najgorzej. Przystosuję się, nabiorę rutyny. Straszną pracę to ma Weronka u tego paralityka - dodałam z westchnieniem. *** Dnie mijały teraz nieprawdopodobnie szybko. Zrywałam się o świcie, wracałam późnym popołudniem. Nie zawsze mógł mnie ktoś podwieźć lub przywieźć. Mąż Bibi miał znów jakieś sensacje z sercem. Bibi w tych właśnie godzinach była zajęta grą w tenisa lub malarstwem w swoim klubie. Melanii zmieniono godziny pracy. Zaledwie dwa razy udało jej się odwieźć mnie do domu. Znajome, o których wspominała, dojeżdżały teraz do innej dzielnicy, gdzieś w pobliżu Lake Worth. Wędrowałam więc w obie strony pieszo, uprzyjemniając sobie powrotną drogę kąpielą w oceanie i zakupionymi lodami. Żadna miejska komunikacja tu nie kursowała. Wszyscy mieli własne wozy, łącznie z kolorową, a nawet białą służbą. Ja byłam nielicznym wyjątkiem. Szybko jednak przyzwyczaiłam się do plaży w ciemnościach, do groźnego bełkotu oceanu. Zawsze jednakowo zaskakiwały radośnie różowozłociste świty. Wraz z wyłaniającym się słońcem, urządzałam sobie biegi po chrzęszczącym piasku, krótkie odpoczynki na zjedzenie zabieranego ze sobą śniadania. Franka nie żałowała go, a zwłaszcza teraz, gdy zaczęłam się do niego dokładać, otrzymawszy pierwszą wypłatę. W dni wolne od pracy brakowało mi godzin spędzanych na pustych plażach, wypatrywaniu Trójkąta Bermudzkiego, który znajdował się gdzieś tu, w pobliżu, prowadzenia w myślach rozmów z moimi bliskimi. Wolnych dni nie mogłam wykorzystać tak, jak bym tego sobie życzyła. Franka zawsze wynalazła dla mnie jakieś zajęcie. 207
Wciąż coś gotowałam, myłam okna, podłogi albo prasowałam. Było to dla mnie najtrudniejsze zajęcie. Franka za każdym razem stwierdzała, że nie potrafi rozróżnić rzeczy wyprasowanych przeze mnie od tych, które mają być dopiero prasowane. Od poniedziałku zaczynałam trzeci tydzień pracy u pani Lobsos. Przychodziłam o godzinę wcześniej i kończyłam o godzinę później za to samo wynagrodzenie. Było to tylko i wyłącznie moją winą, jak twierdziła „pajęczyca”. Jej siostra, rezydująca u niej od tygodnia, brała mnie w obronę. Tłumaczyła jej, że może nie jestem błyskawicą, ale to, co robię, jest zrobione dokładnie. Za każdą moją teraz bytnością sprzeczały się długo i zajadle w języku angielskim, przypuszczając zapewne, że nic z tego nie rozumiem. Przypominały jednak sceny zazdrości. Pani Lobsos wykrzykiwała histerycznie „ona ci się podoba”, a siostra usiłowała jej tłumaczyć, „że tak nie jest”. Kiedyś przy takiej awanturze pani Lobsos musiała się rzucić z krzykiem na łóżko, gdyż nie było już widać na nim mojej godzinnej pracy i przeciągania żelazkiem. Podejrzewałam, że Safi nie była siostrą pani Lobsos. Obie panie były zupełnie różne. Siostra stanowiła jej przeciwieństwo. Równie wysoka i zgrabna jak ona, ale mocno zbudowana. Nic w niej nie było kruchego, niezdecydowanego w ruchach. Szeroka w ramionach, o długich masywnych nogach. Płomiennie ruda, piegowata, z lekko zadartym noskiem i wielkimi szafirowymi oczami ocienionymi brązowymi rzęsami. Była starsza od pani Lobsos. Przy pięknie wykrojonych zmysłowych ustach, naturalnie różowych, tworzyła się ledwo uchwytna siateczka zmarszczek. Gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy w białej sukni z przedłużonym stanem i wykończonej u dołu złotym rąbkiem, wydała mi się piękną kobietą. Przy bliższej obserwacji traciła. Zbyt duże, mocne dłonie. Plecy proste tak, jakby poruszała się wciąż na baczność, męskie taksujące spojrzenie. Gdy zmywałam taras z takiej samej białej wykładziny jak korytarz w domu, a ona stanęła nade mną na szeroko rozstawionych nogach z rękoma założonymi do tyłu, zobaczyłam ją nagle jako ekonoma. Za chwilę jednak, gdy uśmiechnęła się i spojrzała tymi nieprawdopodobnie urokliwymi oczami i pomogła przestawić stolik i fotele, znów wydała mi się piękna i znacznie młodsza. Zauważyłam, że zjawia się nieoczekiwanie pod byle pretekstem tam, gdzie akurat
208
sprzątam. Obserwuje kątem oka, robi czasem jakąś praktyczną uwagę, w czymś pomoże. Widząc, jak nie potrafię sobie poradzić z prasowaniem bluzki o niezliczonej liczbie zakładeczek, wyjęła mi ją bez słowa z ręki i szybko, zgrabnie wyprasowała. Słysząc jednak, jak pani Lobsos rozsuwa drzwi od swojej sypialni, umknęła na palcach. Na wąskiej desce prasowałam gigantyczne, jedwabne prześcieradło z szerokim haftem. Nim jedną połowę przeciągnęłam żelazkiem, druga już zdążyła się pognieść. Pot spływał mi po twarzy, ręce się trzęsły, w żołądku burczało z głodu. W perspektywie był ośmiokilometrowy marsz. Pani Lobsos dyszała ciężko za moimi plecami. - Dopiero wyprasowane dwa prześcieradła! - dziwiła się z ironią. Ma pani tylko pół godziny czasu, a pełen kosz mojej garderoby jeszcze nietknięty! Pani kpi sobie ze mnie! - głos jej zaczął wibrować z trudem hamowaną wściekłością. - Trudi! - dobiegł z salonu rozkazujący ton, jak bojowa komenda: „ognia!”. I Trudi z miną skarconego dziecka, wyłamując w bezsilnym gniewie długie, jakby pozbawione krwi palce, wysunęła się z kuchni. Pozostała tylko po niej delikatna smuga perfum. *** Po weekendzie spędzonym w Wiedniu, gdzie zapewne obie panie grały w golfa, gdyż przed ich odlotem czyściłam wytworne pokrowce do kijów w drobniutką, czarno-zieloną krateczkę, pani Lobsos powitała mnie ujmującym uśmiechem. Szarość twarzy bardziej się jeszcze pogłębiła, podkrążone brązowymi cieniami oczy straciły swój zwykły blask. - Frau Irme, dziś proszę włożyć do pracy tę swoją śmieszną sukienkę. Moją siostrę razi, że chodzi pani półgoła. Skinęłam ze zrozumieniem głową. - Zacznie pani, jak zwykle, od mojej sypialni - popatrzyła na mnie
209
z namysłem, odgarniając zmęczonym ruchem dłoni opadające na oczy pasmo włosów. - Jaki dziś przypada kolor? - Chyba seledynowy? - bąknęłam nie bardzo pewna, czy się nie pomyliłam. - Nie! - skrzywiła się. - Dziś nie mam nastroju na seledyny. Powinna to pani zauważyć. - Pani wie najlepiej, jaki kolor dziś pani odpowiada - zdecydowałam się na uwagę. - Nie jestem Bogiem! - wrzasnęła. - Nie muszę wszystkiego najlepiej wiedzieć! - w mgnieniu oka zbielała na twarzy, cienie się bardziej jeszcze pogłębiły, usta drżały. Cofnęłam się przestraszona. - Trudi! - dobiegł mocny alt z sypialni Safi, a za chwilę ona sama pojawiła się w sznurowanych lakierowanych butach na kształtnych masywnych łydkach, w krótkiej skórzanej spódnicy nabijanej ćwieczkami i z kajdankami przy pasku. Biała koszula, rozpięta na wydatnych piersiach, ukazywała piegowaty dekolt. - Grzeczna dziewczynka. Mała, grzeczna dziewczynka... - zagruchała jakimś nienaturalnie głębokim głosem. Ujęła panią Lobsos za rękę i wyprowadziła z kuchni. Łóżko zaścieliłam w kolorze żółtym. Doszłam już do takiej wprawy, że sprawę załatwiłam w niecałe pół godziny. Znalazłam nawet chwilę, aby przez szklaną ścianę popatrzeć na ocean. Był wszechobecny w tej przeszklonej sypialni. Srebrnobłękitny, rozkołysany i piękny. W następnej kolejności zaczęłam sprzątać łazienkę. Było to ogromne pomieszczenie z wpuszczaną w podłogę marmurową wanną i także z kranami „ze szczerego złota”. Po prawej stronie biegł przy lustrzanej ścianie marmurowy stół z trzema umywalkami. Na różowym blacie połyskiwały flakony perfum, przeróżne drobiazgi ze srebra, kryształowe puzderka z biżuterią, grzebienie oprawne w złoto. Każdy drobiazg należało przetrzeć specjalną, kolorową ściereczką i ustawić dokładnie w tym samym miejscu. Paromilimetrowe odchylenie było natychmiast zauważone przez kontrolującą moją pracę panią Lobsos. W takich razach przypominała szarą, czającą się pajęczycę. Potrafiłam ją jednak przechytrzyć! Miejsce zaznaczałam niewidoczną prawie kropeczką, zrobioną ołówkiem ukrytym sprytnie za srebrnym pojemnikiem z
210
aromatycznymi solami. Polak potrafi wszystko! Przeciwległą ścianę, także lustrzaną, zajmowały szafy z garderobą. Nie wolno mi było do nich zaglądać. Nigdy więc nie dowiedziałam się, jakie „cudowności” w sobie kryły. Najdziwniejsze w łazience było to, że nie istniał w niej najmniejszy nawet kawałeczek normalnej ściany. Całą, łącznie z sufitem, wyłożono lustrami. Czyniło to niesamowite wrażenie, a glansowanie ich każdego tygodnia było katorżniczą pracą. Podłogę z marmurowych płytek zmywałam, tak jak i wannę, miękką malutką szczoteczką, trochę większą od tej do zębów, używając do tego wyłącznie mydła takiego, jak do kąpieli niemowląt. Po przetarciu irchą złotych kranów, zaczęłam czołgać się na kolanach, szorując z zajadłością chłodne płytki marmurowej podłogi. Bolały dłonie, kręgosłup dawał także znać o sobie. Oczy piekły, zalewane słonym potem. W którejś z sypialni ruda Safi być może lała pejczem wiotką, omdlewającą panią Lobsos. Jeśli tak, obie się męczyłyśmy! Ścierając ramieniem pot z czoła, uniosłam na moment głowę i wtedy zobaczyłam siebie powieloną w dziesiątkach odbitych w lustrach postaci. Rozmnożyłam się w nieprawdopodobnych ilościach. W tej szarej, wilgotnej od potu sukience, opadającej z chudych ramion, pełzałam jak robak po wytwornym, lustrzanym wnętrzu. Uniosłam nabrzmiałą dłoń z rozczapierzonymi palcami, a w lustrach zobaczyłam ich dziesiątki. Cofnęłam się na kolanach, a lustra ustokrotniły ten ruch. Nie było ucieczki od samej siebie. Gdzie spojrzałam, tam patrzyłam na siebie dziesiątkami udręczonych oczu. Pomyślałam o Chryzancie. Ona jedna potrafiłaby zrozumieć tragiczny komizm tej sytuacji. Już ją widziałam, gdy mówi: „No, nie! Tego się nie da opowiedzieć w paru słowach. To trzeba zobaczyć!”. Tym razem to ja wreszcie zadziwię ją moją opowieścią. Usiadłam w pianach niemowlęcego mydła, śmiejąc się histerycznie. Nic innego nie pozostawało. Gdyby nie ciekawość, co jeszcze może się tu zdarzyć, rzuciłabym już w tej chwili to, w rezultacie nędznie płatne, zajęcie. Umówione trzy godziny rozrosły się do pięciu, a wszystko wskazywało na to, że mogą się jeszcze wydłużyć. Zamknęłam wreszcie za sobą drzwi łazienki, nazwanej przeze mnie
211
„cudobudą”, przenosząc się do kuchni. Czekał tam na mnie kosz z bielizną. Majtki prasowałam już całkiem nieźle. Natomiast sportowe koszule Safi poprawiałam dziesiątki razy i zawsze znalazł się jakiś załamek, przygnieciona fałdka, odciśnięty guziczek. Męczyłam się właśnie nad białym, żeglarskim kombinezonem o wielu kieszeniach, gdy pani Lobsos przemknęła korytarzem do swojej sypialni. Trzeci już raz usiłowałam zaprasować równo kanty, gdy nagle rozległ się jej przeraźliwy, na wysokiej nutce, krzyk. Włos mi się zjeżył! Przypominało to wycie zranionej śmiertelnie wilczycy. Rzuciłam całe to prasowanie i wpadłam do jej sypialni. Pani Lobsos, wciąż wyjąc przeraźliwie, rzucała się w konwulsjach po łóżku, zdzierając prześcieradła, zrzucając na dywan poduszki, rozdrapując paznokciami z takim trudem oblekane materace. - Was is los!? - huknęłam niczym żandarm w jej rodzimym języku. Odwróciła się jak na komendę w moją stronę. Na chwilę zamilkła, wpatrując się we mnie jak w straszydło, a potem wrzasnęła nieswoim, piskliwym głosem. - Niebieski! Miał być niebieski! Powinien być dziś niebieski! Kto pozwolił ścielić na żółto!? - znów popadła w histerię, mierzwiąc teraz te swoje szare w odcieniu włosy, wywracając oczy ku górze. - Raus! Raus! - darła się jak oszalała. Umknęłam do kuchni. Serce waliło nieprzytomnie, ręce mi się trzęsły, gdy znów sięgnęłam po ten wrogi, jak jego pani, i pełen niespodzianek kombinezon. Za mymi plecami pojawiła się pani Safi. Wyniosła, spokojna, uśmiechnięta. W białej, skromniutkiej sukienczynie nie przypominała piegowatego potwora w czerni i z kajdankami. - Schöne frau Irme, to wszystko przez panią - ukazała równe zęby, rozchylając mięsiste, różowe wargi w uśmiechu. - Zbyt mało dbała pani o dziewczynkę... - Aber... - zaczęłam i już nie zdążyłam dokończyć. Do kuchni wtargnęła jak „hamsin” pani Lobsos z włosem zmierzwionym, w poszarpanej na piersiach zwiewnej sukience. - Raus! - wrzasnęła, odpychając Safi i wyrywając mi z ręki kombinezon. - Ona nie umie prasować! Ona więcej gniecie, niż prasuje! darła się, rozrzucając po podłodze wyprasowane już sztuki i depcząc
212
je z pasją stopami obutymi w złote sandałki przyozdobione półszlachetnymi kamieniami. - Zwalniam! Raus! - miotała się histerycznie. - Ja nie mam do niej już cierpliwości! - wykrzykiwała po niemiecku i zaraz prze szła na angielski. Stałam wciąż przy desce do prasowania w tej szarej, niewydarzonej sukience, usiłując wyłowić treść i znaczenie słów. Była to znów scena zazdrości. Safi wtrąciła spokojnym tonem coś w rodzaju: „nie bądź śmieszna”, ale te jej słowa wywołały nową burzę i tupanie nóg o marmurową wykładzinę kuchni. - Ona nie umie prasować! Nie umie prasować! - powtarzała teraz w kółko z obłędem w oczach, jakby to było jedynym powodem jej napadu wściekłości. Safi ze spokojem i lekko odchyloną do tyłu głową przyglądała się to szalejącej kobiecie, to mnie stojącej bezradnie w przepoconej sukience, przypominającej teraz do złudzenia wyżętą szmatę do podłóg. Pani Lobsos raz jeszcze zawyła i powoli zaczęła się uspokajać. Natomiast we mnie wstąpił nieoczekiwanie diabeł. Błyskawicznym ruchem zrzuciłam z nóg pantofle, zdarłam z siebie tę przeklętą szmatę. Stanęłam w skąpych majtkach z połyskującymi potem piersiami, wodząc rozjuszonym wzrokiem dookoła. Pewniej czułam się nago niż w tej sukience jak z domu starców. - Ruhe! - wrzasnęłam, potrząsając zwycięsko głową. - Ruhe! - powtórzyłam raz jeszcze głosem, którego sama się przeraziłam, nacierając na obie siostry. Pani Lobsos ukryła się za plecami Safi, która z rozbawieniem taksowała męskim spojrzeniem moje jeszcze nie najgorsze piersi, oblizując mięsiste wargi. Sekundę trwała cisza. Usłyszałam nagle mój spokojny, lekko drżący głos. - Nie potrafię prasować. To prawda! Ale ja nie muszę prasować. W domu robi to za mnie służba! Tu u was zbieram jedynie materiał do nowej powieści. Zrozumiano? - powtórzyłam groźnie i ze spokojem poszłam do pomieszczenia, w którym się zazwyczaj przebierałam. Opuchnięte od pracy ręce drżały, gdy nakładałam szorty i bawełnianą koszulkę w jakieś idiotyczne myszki Miki w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Byłam zdecydowana wyjść natychmiast, nie upominając się o zapłatę. Mogłam im ten jeden dzień pracy darować. Niech znają pana!
213
W kuchni nie było już nikogo. Z sypialni Safi dochodziły stłumione głosy i coś jak skamlenie. Zapukawszy głośno we framugę otwartych drzwi, weszłam w słoneczną smugę, biegnącą od przeszklonej ściany do moich stóp. W ręce trzymałam plastikową torbę z roboczą sukienką i ręcznikiem. Obie na mój widok zamilkły. Pani Lobsos leżała na szerokim, błękitnym łożu na wpół omdlała z kredową twarzą. Safi trzymała ją za rękę. Bez słowa wysypałam zawartość torby na podłogę. Wiedziałam, że zawsze przed moim wyjściem zagląda do niej ukradkiem Trudi, obawiając się, że może coś ukradłam. Zwłaszcza cenne były dla niej proszki do czyszczenia. Jeśli przez zapomnienie ustawiłam je nie w takiej, jak należało, kolejności, z naganą w głosie i wzrokiem inkwizytora zapytywała, gdzie podział się proszek do czyszczenia muszli klozetowej. Gdy go podałam, oddychała z widoczną ulgą. Napięcie i podejrzliwość znikały z jej twarzy. Znów stawała się uprzejma i miła. Obie teraz spoglądały na rozrzuconą po dywanie zawartość różowej torby reklamującej magazyn z biżuterią. Gdy się już napatrzyły, wrzuciłam wszystko ponownie do torby. - Żegnam obie panie! - powiedziałam ładnie w języku niemieckim i mniej płynnym angielskim, zdobywając się na uśmiech. - Frau Irme... - odezwała się zaskoczona pani Safi. - Bardzo nam przykro, że się tak stało. Ale pani rzeczywiście nie potrafi prasować, a moja siostra przywiązuje do tego szczególną wagę. To jej biznes i ona nie może płacić, nie stać ją na płacenie - poprawiła się - za coś, co może być zrobione lepiej. Pani jest bardzo miła... - Tak. Wiem, że jestem miła - przerwałam. - Żegnam. - Frau Irme, należą się pani pieniądze za dzisiejszy dzień. - Proszę je zachować dla mojej następczyni za godziny nadliczbowe - machnęłam lekceważąco ręką. - Może okaże się milsza dla dziewczynki? Na podjeździe, tonącym w zieleni i słońcu, roześmiałam się głośno. Byłam wolna, mogłam wracać do Polski. A teraz jeszcze czekała mnie kąpiel w oceanie, wędrówka, może już ostatnia, po ciepłym, miękkim piachu w poczuciu absolutnej wolności. I jeszcze raz roześmiałam się, myśląc o tym, jak to będę opowiadała Chryzancie o dziwnej pani Lobsos w jej dziwnej rezydencji i że tyle posiadając, była tak bardzo uczulona na
214
ewentualną kradzież proszków do czyszczenia klozetów! Bogata, biedna, szmaciana lalka. *** - Co dziś tak wcześnie? - zdziwiła się Franka, otwierając drzwi. - Wyrzucono mnie z pracy! - wykrzyknęłam z tryumfem. - Ukradłaś coś? - dopytywała się ze zrozumieniem. - Nie potrafię prasować! - oznajmiłam z radością jakby to był powód do dumy. - Nawet własnych rzeczy, jak wiesz, nigdy nie prasuję... - Wiedziałam, że to się tak skończy. Tu jest Ameryka. Tu się książek nie pisze, tu trzeba umieć pracować - naskoczyła na mnie z satysfakcją w głosie. - I co ci przyszło z twojej zasranej inteligencji, jak nawet żelazka nie umiesz dobrze trzymać? Wcale się nie dziwię, że cię wyrzucono! I tak długo mieli cierpliwość... - uśmiechnęła się zjadliwie. - I co teraz zrobisz? - patrzyła na mnie z ciekawością przez te swoje grube szkła. - Wracam do Polski - odpowiedziałam, odsuwając ją ręką, bo stała na drodze do stolika z telefonem, a ja przestałam się wreszcie jej bać. - Co chcesz zrobić? - krzyknęła, widząc, jak podnoszę słuchawkę. - Telefonuję do Zebka - popatrzyłam na nią groźnie. Wzruszyła ramionami i rozsiadła się w pobliżu na fotelu. Telefon przyjęła Konsuela. Tłumaczyła, że Zebek w ogrodzie popija kawę pod swoim ulubionym drzewem. Wytłumaczyłam jej, o co chodzi. - Ty mieszkać u nas i ty pisać sobie. Ty nie wracać do Polski za raz. Tam mroza, tam czerwonka zaraza, a my tu mieć urodzina twoja, moja i Zebek w ta sama miesząca. My robić barbecue party. Zebek do ciebie dzwonić wieczora. Po rozmowie z Konsuela, połączyłam się z Bibi. Właśnie wybierała się na basen, żeby przepłynąć te swoje sto metrów crawlem. Nie
215
przypuszczała, że tak wcześnie będę w domu, i dlatego nie zaprosiła mnie na lunch. - Wyrzucono mnie z pracy! - oznajmiłam radośnie. Franka, przysłuchując się rozmowie, wzruszała ramionami. - To dobrze. Przeprowadzisz się do mnie, a Jacek będzie się starał coś dla ciebie znaleźć przez agencję - wyraźnie się ucieszyła. - Wracam do Polski. - Kiedy? - zdumiała się. - Wieczorem będzie telefonował Zebek. Poproszę, żeby zarezerwował miejsce w samolocie jeszcze w tym tygodniu. - Nie szkoda ci Florydy? - zdumiała się. - Do czego się tak spieszysz? W Polsce zima, śniegi, niepewna sytuacja, a tu masz jak w raju. - Raj nie jest dla wszystkich. Przynajmniej na tym świecie - odpowiedziałam ze śmiechem, pełna jakiejś radości, że już za kilka dni będę w Warszawie. „Zaśnieżona czy niezaśnieżona, ale moja” - pomyślałam z rozrzewnieniem, zapominając, jak często przeklinałam oblodzone chodniki, nieuprzątnięty śnieg, niedogrzane mieszkanie, kolejki przed sklepami. - Jutro gram w tenisa, pojutrze umówiłam się ze znajomą na zakupy. Zaczęły się wyprzedaże w niektórych magazynach, i to tych lepszych... - tłumaczyła. - Ale jeśli chcesz, mogę zaraz po ciebie przyjechać. Spędzisz z nami dzień do późnego wieczora. - Cudownie! - wykrzyknęłam. - Pojedziemy do Weronki. To niezbyt daleko od twojej posiadłości. - Chętnie ją zobaczę - odpowiedziała grzecznie. - Kiedyś do mnie telefonowała. Niewiele zrozumiałam z tego, co mówiła, bo płakała w słuchawkę, a później nagle przerwała rozmowę, mamrocząc coś o konieczności dźwigania paralityka na basen. W drodze do niej wpadniemy na chwilę popływać. Zapakuj kostium i ręcznik... Ustaliłyśmy godzinę, wymieniłyśmy jakieś grzeczności i odłożyłam słuchawkę. - Odjeżdżasz? - westchnęła Franka. - Co ja zrobię bez ciebie? Przecież mogłabyś u mnie zostać. Znajdę ci jakąś pracę. Ty byś się najlepiej nadawała do chorego. Umiesz dobrze gotować, znasz się na dietach i nie tracisz głowy.
216
- Nie chcę pracować. Chcę do domu, do Jeremiego - burknęłam zniecierpliwiona. - Wszyscy mnie opuszczają, a ja taka chora... - jęczała. - Czeka mnie jeszcze operacja oka - dodała, spoglądając na mnie wyczekująco. - A teraz znów zabiera cię Bibi. - Zaraz przygotuję ci lancz, a dla Dziordzia obiorę ziemniaki. Pół godziny przed jego powrotem, postawisz na gazie, a wieczorem upiekę twoje ulubione ciasto z jabłkami - dodałam z uśmiechem i Franka rozchmurzyła się. Żeby jej zrobić dodatkową przyjemność, obiecałam, że zatrzymam Bibi na kawie. Radość rozpierała mnie od środka i każdemu chciałam przychylić nieba. Bibi przyjechała, jak zwykle roześmiana, w pięknym jedwabnym kombinezonie w niebieskie i żółte kwiaty. Wprawdzie fasonem skojarzył mi się nieprzyjemnie z tym białym, żeglarskim pani Lobsos, ale zaraz mi to minęło, gdy Franka wniosła pudło z pistacjowymi lodami i orzechy w czekoladzie. Piłyśmy kawę ze śmietanką, zagryzałyśmy lodami. Franka zabawiała nas opowieściami ze swego szczęśliwego dzieciństwa, które właśnie ta kawa i te orzechy w czekoladzie przypomniały. Rozwodziła się o ojcu kamieniczniku, w wolnych chwilach zajmującym się „dużym interesem”. Dowiedziałyśmy się, że matka Franki była nie tylko osobą piękną, ale ubierała się w najdroższych magazynach miasteczka i przy służbie rozmawiała wyłącznie w języku francuskim. - Ojciec znał francuski? - zapytałam nieoczekiwanie. - Nie znał - przyznała Franka, nie domyślając się widocznie podstępu w pytaniu. - Ty też przecież nie znasz! - wykrzyknęłam. - Więc po cóż do was mówiła w tym języku? - Matka rozmawiała nie z nami, ale z gośćmi. Bywali u nas sami lekarze, kupcy, ksiądz z aptekarzem... - wyliczała z pewnością siebie i tylko rozbiegane oczy zdradzały zaniepokojenie. Kopnęłyśmy się porozumiewawczo z Bibi pod stołem i zmieniłyśmy temat. Podchwyciła go z ulgą. - Jak już jedziecie do Weronki, to zawieźcie jej ode mnie czekoladę - przyniosła z lodówki dużą tabliczkę. - A swoją drogą, to wsiowy człowiek i daje się nabierać. Ostatnio zapłaciła cały rachunek za telefon,
217
bo ta Balnavale wmówiła w nią, że te dwie rozmowy do mnie tyle kosztowały. Teraz już do nikogo nie dzwoni, bo potrąciła jej całą tygodniówkę, doliczając jeszcze dwie szklanki, które podobno sama stłukła, a nie Weronka. Tu jest Ameryka, tu się nawet na ludzkiej głupocie zarabia! - dorzuciła z dumą swoje ulubione stwierdzenie. Weronka lubiła kwiaty. Może nawet bardziej od dobrego jedzenia. Opowiadała często, jakie to w domu hoduje rośliny, jak pięknie kwitną, ile jej dają radości. Jadąc do niej, kupiłam więc jakiś efektowny wiecheć, ciesząc się na to nasze spotkanie. Bibi postanowiła w drodze, że zaczeka w samochodzie, bo jak powiedziała, „tu wszystkie chlebodawczynie bardzo nie lubią, jak się odwiedza pracownicę, a już dwie osoby uważają za klęskę”. Weronka usadowiła mnie na fotelu wciśniętym między łóżkiem a niewielkim oknem. Sama przycupnęła na jego brzeżku. Praktycznie zajmowało trzy czwarte klitki będącej czymś pośrednim między pokojem mieszkalnym a schowkiem na akcesoria do sprzątania i wszelkiej wielkości walizy i pudła. Było w nim szaro, duszno i nieprzytulnie, chociaż Weronka starała się upiększyć go zielenią. Pod oknem z drucianą siatką, na wąskim rozchwierutanym stoliku, znajdowały się jakieś anemicznie wyglądające rośliny. Miały zbyt mało światła. Słońce tu w ogóle nie zaglądało. Od początku rozmowy trwającej od dłuższego czasu, podczas której opowiedziałam jej w skrócie o sobie, patrzyłam na nią ze ściśniętym sercem. Siedziała przede mną tylko połowa Weronki. Wychudła bardzo, pogłębiły się bruzdy wokół ust. Promienny uśmiech także się gdzieś zapodział. Oczyma, które straciły blask, wpatrywała się chciwie w bukiet przyniesionych kwiatów jak spragniony wędrowiec w szklankę wody. Ustawiła wazon na malutkiej toaletce, tak żeby zasłonił pęknięte lustro, a także mogła w nim widzieć dwa bukiety. Łzy połyskiwały na zapadłych policzkach, gdy wreszcie zaczęła opowiadać, jak to całe tygodnie nie opuszcza domu, miotając się między paralitykiem a łazienką. Co najwyżej wyjdzie na chwilę na ganek prowadzący schodami na podjazd. Popatrzy na niebo, na drzewa i zaraz wraca. Czasem ktoś z sąsiadów do niej zagada, spiesząc do samochodu, ale ona i tak nic z tego
218
nie rozumie, więc nie może odpowiedzieć. Uśmiecha się więc tylko, ale najczęściej płacze, gdy spogląda na te wielkie, stare drzewa wokół domu, na zieloność strzyżonych trawników. Myśli wtedy o Gołdapi, o tamtych jabłonkach zaglądających w jej okna. - Nic tę zołzę ten biedak nie obchodzi. Jak się godziłam do pracy, obiecywała, że będzie mi pomagała, ale diabła tam! - machnęła ręką. Jak wyjedzie rano tym swoim niebieskim mercedesem, to wraca wieczorem, a ja wciąż zamknięta jak w więzieniu. Nie mogę się nawet doprosić o lepsze jedzenie i trochę owoców. Jak się skarżę, że już dwa tygodnie jem płatki kukurydziane z mlekiem, to mówi, że to zdrowo albo że zapomniała kupić, a ja już wychudłam i sił nie mam do dźwigania tego paralityka... - wyrzucała z siebie potoki słów, szczęśliwa, że może wreszcie do kogoś usta otworzyć, użalić się nad sobą. - Czy ty wiesz, Irma, że ja dwa razy dziennie muszę go sadzać na krześle z basenem? On wielki i ciężki, a ja przecież małego wzrostu i teraz taka chuda... Krzyż mi z bólu pęka, nerki bolą, a przy dźwiganiu sikam po nogach z wysiłku - rozpłakała się głośno. - Ale żal mi tego biedaka. Leży w boleściach i wyje. Nie mogę tego słuchać, mnie się serce kraje i chociaż zbiera mi się na wymioty, pomagam mu, jak potrafię. A ta zołza jeszcze mi wciąż coś z tygodniówki potrąca. To za szklanki, których nie potłukłam, to za jakiś rozbity wazon, którego na oczy nie widziałam. Wszystko mnie w środku boli od przekładania paralityka na boki i prześcielania łóżka. Ja już nie mówię o przewijaniu siusiaka... Powiedz, Irma, co tutaj za ludzie bez serca żyją? Gdzie do kogo trafię, to jak do piekła. Ja tu zwariuję albo umrę! - szlochała głośno, rozpaczliwie. Przesiadłam się do niej na to wielkie łoże przykryte starannie żółtą kapą w czerwone róże i powiedziałam czule: - Wracaj, Weronka, do domu! Zdrowie stracisz i co ci wtedy przyjdzie z tych marnych pieniędzy? - objęłam ją, przytulając do siebie. Wywołało to nową falę łez. - Nie mogę! - kręciła przecząco głową. - Muszę wytrwać. To moja ostatnia okazja zarobienia. Mam dzieci. Trzeba dla nich dom wykończyć, ubrać, nakarmić, do szkół posłać... - wyliczała, pochlipując. - Ja ci
219
kiedyś mówiłam, że małe dzieci piją mleko, a duże krew. Mąż też haruje od rana do nocy i co ma z takiego życia? Miałam mu za złe, że pije, ale jakby nie pił, toby nie zarobił. Wiesz, jak to jest u nas... - załkała głośno. - On też pisze, żebym wracała. Musi jednak poczekać do wiosny. Obiecałam mu samochód i kupię go! Przecież kocham tego mojego rudzielca! - wykrzyknęła, chowając twarz w poduszkę, wstydząc się widocznie własnego wyznania. Zerknęłam dyskretnie na zegarek. Byłam w rozterce. Nie chciałam, żeby Bibi zbyt długo czekała, a jednocześnie chciałam jeszcze pozostać z Weronką. - Ja tu płaczę, zamiast ciebie czymś poczęstować! - zerwała się nagle i sięgnęła po czekoladę od Franki. - Zaraz zrobię kawę. - Niczego nie rób. Za chwilę muszę wracać. I tak cudownie się złożyło, że mogłam cię przed odlotem zobaczyć. Z pokoju paralityka zaczęły dochodzić teraz coraz głośniejsze popiskiwania. Weronka zaczęła się niepokoić. - Znów pewnie trzeba zmienić pieluchy... - Koszmar! - jęknęłam. - Pomyśl, że ja już tak dwa miesiące zamknięta z żywym trupem głos się jej załamał. - Wiesz, mnie się coraz częściej wydaje, że ja tu umrę. Nie zobaczę już dzieci, męża, że te sieroty moje nieszczęśliwe... głęboki szloch nie pozwolił jej dokończyć i Weronka nagle zaczęła szamotać się z zamkiem stojącej przy łóżku walizy. - Coś ci pokażę, Irma! Rozłożyła na łóżku atłasową, falbaniastą i strojną suknię w kolorze maliny rozgniecionej ze śmietaną. - Popatrz, to jest suknia, którą miała tylko raz jeden na sobie córka mojej dawnej chlebodawczyni, która na ślubie była druhną. Za tę sukienkę razem z koronkowymi mitenkami do łokci w tym samym kolorze odpracowałam darmo dwa tygodnie, a u jej brata wyczyściłam basen kąpielowy. Za taką robotę Murzyn bierze osiemset dolarów... - gładziła miłośnie piękny, błyszczący atłas, wciągała mitenki do ramion, wygładzała koronkowe falbaneczki kryjące jej pulchne paluszki. Łzy obeschły, rozmarzony uśmiech wypełznął delikatnie na rozchylone wargi. Oczy pozostały smutne, jakby zapatrzone w siebie. -
220
Ja ci tę suknię pokazuję dlatego, żebyś wiedziała, że przeznaczyłam ją na swój pochówek. Gdyby się ze mną coś stało, to pamiętaj, żeby mnie włożyli w niej do trumny. I żeby głowę ułożyli na bok i wpięli we włosy ten stroik z różowych kwiatów i gazy. I na to jedno lewe ucho nałożyli ten klips... - wyjęła z bibułki mieniącą się różowymi kryształkami gwiazdkę. - Zwariowałaś! - krzyknęłam. - Kto się kładzie do trumny w takiej balowej toalecie!? - To moja ostatnia wola - powiedziała z powagą, wodząc palcami po szorstkiej koronce mitenek. - W Gołdapi jak nadejdzie trumna, to ją otworzą na cmentarzu. Chcę, żeby mnie wszystkie znajomki oglądały, w jakim pięknym, bogatym stroju leżę i jak mi się dobrze powodziło. Niech chociaż moje dzieci będą dumne z matki, jeśli ja sama tego nie będę mogła zobaczyć... - Weronka otarła wierzchem dłoni nos i z pietyzmem starannie układała w walizce wśród szeleszczących bibułek suknię w taki sposób i z takim uczuciem, jakby składała własne ciało do trumny. - Obiecujesz, że tak mnie pochowają? - Obiecuję, ale przecież ja za kilka dni wracam do Polski. - Poprosisz Frankę. Ona wszystkiego przypilnuje. Jaka jest, taka jest, ale na trupy wrażliwa i ostatnią wolę spełni. Będzie się bała, że jak tego nie zrobi, to będę ją nachodziła po śmierci. Ona boi się nieboszczyków. Opowiadała, że jej teściowa, co ją przeklęła w godzinę śmierci, to wciąż nocami po pokoju łaziła. Franka wyraźnie słyszała jej kroki i czuła chłód na twarzy. - Własne sumienie ją budziło, a nie teściowa - objęłam Weronkę, żeby się z nią pożegnać. Bibi pewnie się niecierpliwiła, paralityk już nie piszczał, ale wył na jednej wysokiej nutce i należało zakończyć wizytę. Zabrałam z sobą paczkę listów do jej dzieci, rodziny i licznych znajomków, obiecując, że po przyjeździe do Warszawy roześlę je pocztą. *** Wszystko potoczyło się inaczej, niż było zaplanowane, w dwa dni po 221
wizycie u Weronki, gdy spodziewałam się przyjazdu Zebka i Konsueli, zjawiła się nieoczekiwanie przed południem Alis w srebrzystym kombinezonie i klipsami do ramion z mieniących się kolorowo kryształków. - Wszystko uzgodnione! - krzyknęła od progu, nim jeszcze przywitała się ze mną i z Franką. - Zabieram cię do siebie, a dopiero później odwiozę do Zebków. Umówiliśmy się, że posiedzisz u mnie tak długo, jak będziesz chciała. Gdy zdecydujesz się na jakiś termin, to damy znać Zebkom. Zamówią ci miejsce w samolocie, a ja zawiozę do nich. Oni odtransportują cię na lotnisko. Ode mnie do Miami jest sześćdziesiąt mil, więc szkoda pieniędzy na benzynę, żeby jechać najpierw do nich, a później do mnie i znów do nich... - tłumaczyła zawile na temat tego, ile zaoszczędzi w ten sposób paliwa. Patrzyłam na nią trochę nieprzytomnym wzrokiem. U nas w Polsce w takim, jaki trwał jeszcze, kryzysie benzynowym i kłopotach z zatankowaniem, nigdy nie brało się pod uwagę tych dodatkowych wydatków czy zużycia z trudem zdobytej w kolejce benzyny, gdy trzeba było gdzieś kogoś odwieźć. Franka z kwaśną miną zaprosiła Alis na kawę. Znała ją z Klubu. - Zabiera mi pani słońce! - westchnęła obłudnie, podciągając dyskretnie pończochy. - Irma to moja cała radość i opieka. - Niech pani pozwoli, że inni się nią nacieszą - uśmiechnęła się zdawkowo Alis i przestała się Franką interesować. Z wypicia kawy zrezygnowała. - Jesteś spakowana? - Od dawna. - No, to jedziemy! Umówiłam się z Ronaldem, że wpadniemy po drodze na lunch w Hallandale Beach. Będzie czekał tam na nas. Pożegnanie z Franką nie było ostatnie. Oznajmiła, że przed moim powrotem do Polski przyjedzie z Dziordziem i Weronką na pożegnalne barbecue, które obiecał urządzić Zebek. Zawiadomiłam telefonicznie Bibi o zmianach, jakie nieoczekiwanie nastąpiły, popłakałyśmy w słuchawkę i wskoczyłam do sportowego wozu Alis, również w kolorze srebrzystym. Tym gestem pożegnałam bez większego żalu i na zawsze bogate słoneczne Palm Beach. Siedzieliśmy w małej, dobrze klimatyzowanej restauracyjce z czerwonymi
222
obrusami w białą krateczkę. Ronald zamówił ogromną pizzę z sardelami i michę sałaty z francuskim dressingiem. - No, popatrz, i znów siedzimy razem przy stole, jak kiedyś w Warszawie - westchnęła z melancholijnym uśmiechem Alis. - Pamiętasz to nasze mieszkanko na Wiśniowej? Ciasnota była taka, że z trudem przepychaliśmy się między tapczanem a regałami. Książki się już na nich nie mieściły i leżały poukładane na podłodze. - Ponownie westchnęła: - Mieliśmy w ciągu najbliższych dziesięciu lat otrzymać wreszcie telefon... - Nie było najgorzej - odezwał się Ronald, ocierając usta czerwoną serwetką. - Mieliśmy przynajmniej czas na wszystko. Tu mamy dwa wielkie domy. Jeden na Long Island, drugi na Florydzie, a w każdym po kilka aparatów telefonicznych, ale wciąż nie możemy dogonić czasu. Jak w kieracie... - dorzucił. - Ale tego kieratu nie porzuciłbyś za żadne skarby! - wtrąciła z przekąsem Alis. - Ty także nie! - odciął się i zaraz dodał ugodowo: - Mamy tu takie życie, o jakim nawet nie mogliśmy marzyć. A ja mogę wreszcie bez kłopotów i przeszkód pracować spokojnie naukowo, no i doszedłem do czegoś w życiu - uśmiechnął się do mnie. Zastanawiałam się wciąż, czy te chłopięco zwichrzone włosy są jego własnymi. Zawsze czepiałam się myślami najmniej istotnych drobiazgów. - Au mnie, to tak jak w tej przedwojennej piosence: „i zawsze będzie czegoś ci brak...” - Alis pochyliła głowę nad talerzem. Pomyślałam o jej dalszym ciągu, którego nie dopowiedziała: „w samotności będzie ktoś ci się śnił. Ktoś, kto czeka wciąż na twój znak...”. - Bliźniaki mają wspaniały start! - wtrącił Ronald. - Nie tak, jak my kiedyś... - chrupał ze smakiem sałatę. - Bartek napomknął, że chciałby z bratem odwiedzić kiedyś Polskę. Prawie jej nie pamiętają. Czasem tylko wspominają jakiegoś starego konia u dziadków. Łaził wszędzie za nimi jak pies, a oni kradli dla niego kromki chleba ze stołu - dorzuciła Alis, rozglądając się po sali. Prawie wszystkie stoliki były zajęte. - Może przyjdzie czas, że się tam wszyscy razem wybierzemy. Musi
223
się coś wreszcie w Polsce zmienić. Wierzę w Solidarność i papieża skwitował Ronald i zmienił temat, pytając, co zjemy na deser. Alis wybrała kawę, a ja lody. Ronald chciał zafundować sobie kawał ciasta z jabłkami. Alis kategorycznie zabroniła, wskazując wymownie palcem na jego zarysowujący się pod sportową koszulą brzuszek. - Muszę go pilnować. To łasuch! - zwróciła się do mnie. - Tu bardzo szybko przybiera się na wadze, a ja nie chcę mieć przy sobie potwora z trzecią piersią. Je się u nas niewiele, a jednak trzeba się codziennie ważyć, żeby nie chwycić nadwagi. To chyba sprawa klimatu? zastanawiała się głośno i za chwilę zaczęła się rozwodzić szeroko o różnego rodzaju dietach, pigułkach odchudzających, chińskich ziołach i masażach. - A jak ty teraz żyjesz w Polsce? - zainteresował się grzecznie Ronald, chcąc widocznie dać Alis do zrozumienia, że wypada zapytać o moje sprawy. - Jakoś żyję. Może nie najlepiej, ale za to ciekawiej! - roześmiałam się. - Nigdy nie wiadomo, co się może zdarzyć dnia następnego. Co usłyszy się w radiu, czego nagle zabraknie w sklepach, czy benzynę będą sprzedawali w środy i soboty dla parzystych numerów, a w resztę dni dla innych. Gdzie wybuchnie nowy strajk i czy uda się radiu „Solidarność” nadać krótki nieoficjalny komunikat z podziemia, i czy ktoś ze znajomych nie został aresztowany lub też zwolniony - wyliczałam lekko, z uśmiechem, bo tak naprawdę nie było sensu wdawać się w jakieś poważniejsze, polityczne dywagacje. Zwłaszcza że nigdy w tym nie byłam mocna. Sukowie już tak dalece odbiegli od tych spraw, że nawet ich wyobraźnia nie była zdolna przyswoić sobie tego, co działo się obecnie w kraju. „To się tak nie da opowiedzieć w paru słowach. To trzeba zobaczyć!” - jak by powiedziała Chryzanta. - Ale wspaniałe lody! - wykrzyknęłam, żeby zmienić temat. Dojadałam drugą łyżeczkę. Alis wpatrywała się we mnie ze skupieniem. Wyglądało na to, że rozgrywa się w niej jakaś wewnętrzna walka. - Ronald! - wykrzyknęła. - Zamów i dla mnie lody! Takie same, jak dla Irminy. Nie zjadłam dziś mojej drugiej grzanki, więc jedno wejdzie
224
w drugie... - zawyrokowała i oczy jej zalśniły radością. - W Polsce nie miałabyś takich rozterek i problemów! - roześmiałam się, rozkoszując się smakiem lodów creme brullee. Wszyscy zaczęliśmy się śmiać głośno i serdecznie, chociaż tak naprawdę nie było z czego. Doszliśmy widocznie do jakiejś granicy, której nie należało przekraczać. Posiadłość Ronaldów nie była wielką rezydencją, ale uroczym, przeszklonym domem w stylu kolonialnym, ukrytym wśród pomarańczowych drzew i wachlarzowatych palm. W jego pobliżu, dookoła kwitły kremowo krzewy gardenii. Ich zapach był wszechobecny. Stałam ze ściśniętym sercem pod białymi kolumienkami zadaszonego tarasu. Ten zapach przypomniał coś, o czym nie chciałam już od dziesiątków lat pamiętać. Wszystko minęło, poszło w zapomnienie, ale ta woń przetrwała i dręczyła tu na Florydzie boleśnie, chociaż rzecz działa się pod inną szerokością geograficzną i w innym czasie, tak już odległym, jakby w ogóle nie istniał. Moja sypialnia, urządzona na biało i różowo, przypominała pokój dziewicy z innej epoki. Siadając przed białą toaletką z bukietem sztucznych róż w wazonie, żeby przeczesać włosy, utrwalić makijaż, poczułam się jak szesnastolatka. - Powinno być ci tu wygodnie - stwierdziła Alis, zjawiając się w szortach i białej bluzce z trudem osłaniającej piersi. - Jeśli chcesz się przebrać, to w szafie znajdziesz pełno ciuchów. Wybieraj, co ci potrzebne. Mamy przecież podobne figury - dodała z zadowoleniem, że wciąż się jej jeszcze udaje utrzymać szczupłą sylwetkę kosztem wielu wyrzeczeń. Nie miałam takich problemów. - W komodzie powinnaś znaleźć kostiumy kąpielowe. Dobierz któryś dla siebie i pójdziemy popływać. Na wieczór zaprosiłam kilka osób. „Znów to samo! - pomyślałam ze zgrozą. - Te same rozmowy, uśmiechy, orzeszki, drinki, lody, kawa...” I tak rozpoczął się mój pobyt u Suków. Byli serdeczni, obsypywali drobnymi prezentami, zabierali na „lancze”, prowadzili rozmowy o niczym, jakby celowo starali się unikać jakichś bolesnych dla siebie i zasadniczych tematów. Byli uśmiechnięci, ale niewiele rzeczy ich interesowało. Nawet zwiedzanie Florydy i wyprawa nad Zatokę Meksykańską
225
i wyspy Bahama, które wcześniej obiecywali, nie doszły do skutku. Ronald grał w tenisa, chodził na basen kąpielowy i dużo czytał fachowych książek i pism. Alis najchętniej spędzała dnie na wyprawach do magazynów mody, szukając różnych okazji, jak wyprzedaże posezonowe, likwidacje sklepów, okazyjne obniżki cen. - Nie tęsknisz za swoim zawodem? Byłaś świetną dziennikarką spytałam, gdy piłyśmy któregoś dnia naszą poranną kawę. - Kiedyś trochę. Usiłowałam nawet coś tam pisać, ale wiesz... Tu właściwie nic się nie dzieje, a gdy stąd wyjeżdżamy, jesteśmy bardzo zajęci z Ronaldem. W Nowym Jorku trochę mu pomagam przy różnych korektach, sporo bywamy, a ja mam takie swoje maleńkie hobby. Wprawdzie znikomy z niego zysk, ale zawsze... - A co robisz? - Wkrótce się dowiesz. Chcę cię w to wciągnąć. Jak złapiesz bakcyla, to na inne sprawy będziesz już żałowała czasu. Od jutra zaczynamy - mrugnęła do mnie, konspiracyjnie uśmiechając się dołeczkami w opalonych, gładkich policzkach. - Nie próbowałaś napisać książki? Miałaś dobre pióro i ostre spojrzenie... - nie dawałam za wygraną. - Masz przecież takie wspaniałe warunki do pracy. Tylko siedzieć i pisać! - westchnęłam. - Wiesz, kiedyś myślałam o tym. Nawet zaczęłam robić notatki, ale jakoś to się rozlazło i skończyło na dobrych chęciach. Może dlatego, że wydać tu coś to prawie niemożliwość, a poza tym... - zamyśliła się. Tak naprawdę, nic mi się nie chce. Nie mam tu żadnego dopingu. Nasze środowisko to teraz naukowcy albo biznesmeni. Ich żony to przeważnie Amerykanki. Niewiele czytają poza kobiecymi magazynami. Nie ma z kim wymienić myśli, poglądów i w rezultacie traci się zainteresowanie czymkolwiek. W początkach męczyło mnie i przerażało tkwienie w jakiejś strasznej pustce, ale wreszcie się przyzwyczaiłam i jest dobrze. A może jestem już na wszystko za stara? - spojrzała na mnie z lękiem i nadzieją, że zaprzeczę. Zaprzeczyłam. Do tematu już nie powróciłyśmy. Tego wieczora, w którym nikt na szczęście nas nie odwiedził, Alis zaproponowała Ronaldowi, aby przeszedł się ze mną po okolicy. Noc ciepła i piękna, a ona zauważyła, że jak dawniej chętnie chodzę na
226
spacery i pod tym względem zupełnie się nie zmieniłam. Zawsze wyciągałam ją do Łazienek w jesienne dni „babiego lata”. Tu głos jej się załamał, oczy podejrzanie zwilgotniały. Natychmiast pokryła wzruszenie uśmiechem. - Ty, Ronald, też się za mało poruszasz! Znów przybędzie ci na wadze. Wczoraj nie grałeś nawet w tenisa i jadłeś smażony befsztyk. Nie możesz do tego dopuścić przy swoim nie najlepszym już sercu. Zapominasz, co ci doktor przykazał... - denerwowała się. - I zabierz koniecznie dużą torbę... Dwie torby! - poprawiła się. „Torby? - pomyślałam. - A cóż my będziemy o tej porze i w tej dzielnicy kupowali? - zastanawiałam się. - Po najmniejszy nawet zakup jeździ się samochodem, a z torbami też nie ma kłopotu. Dają w każdym sklepie”. O nic już jednak nie pytałam. Alis chciała spokojnie obejrzeć następny odcinek ulubionego serialu z wyższych amerykańskich sfer, a właśnie leciała już czołówka. Noc była rzeczywiście piękna i gorąca. Zapachy duszne i ciężkie ciągnęły od przeróżnych kwitnących krzewów, nagrzanych za dnia słońcem. Szliśmy jakiś czas betonowymi alejkami między parkami, należącymi do mijanych posiadłości. - Przejdziemy się wzdłuż bulwaru - oznajmił Ronald, zabawiając mnie w czasie drogi opowieściami o ludziach, którzy zamieszkiwali te piękne białe rezydencje, ledwo widoczne wśród barwnych kwiatów, palm i kwitnących krzewów. Wiedział wszystko o ich dochodach, źródłach zarobku, kochankach, upodobaniach, skandalach. Żadnego nie znał osobiście, często nawet z widzenia. Przemykali limuzynami o przyciemnionych, przeciwsłonecznych szybach. Nie wiele mnie to w zasadzie interesowało. Słuchałam jednak grzecznie, wtrącając czasem jakieś mało ważne pytanie. Dowiedziałam się, na przykład, jaką to ma wspaniałą rezydencję producent naszych ulubionych z Alis biustonoszy „Triumph”, którego jacht kosztował zawrotną sumę dolarów. Podał mi ją Ronald dokładnie co do centa, dodając, że obsługa jachtu, z którego właściciel nie ma czasu korzystać, a musi być w każdej chwili gotowy do drogi z pełną lodówką włącznie, kosztuje tyle miesięcznie, że można by za te pieniądze kupić kilka dobrych samochodów. Nudziły mnie te opowieści. Słuchałam jak bajki z tysiąca i jednej nocy. Tyle tylko, że
227
znacznie nudniejszej. Znaleźliśmy się wreszcie na bulwarze. Ciągnęły się wzdłuż niego po obu stronach sklepy, restauracyjki, kafejki, parkingi samochodowe i domy mieszkalne. Na murach zaledwie piętrowych budynków rozmieszczono gęsto automaty telefoniczne. Byłam trochę zdumiona, że Ronald wybrał dla nas na spacer tak mało atrakcyjną trasę, zwłaszcza że od momentu, gdy znalazł się poza swoją dzielnicą, zaczął przypominać węszącego psa. Przerywając nagle rozmowę w połowie zdania, odchodził ode mnie, żeby pogrzebać przy aparacie telefonicznym, albo przyglądał się, tuż przy krawężniku ulicy, jakby coś interesującego tam zauważył. Za którymś już razem, gdy majstrował coś przy automacie, zapytałam, czy chce może do kogoś zatelefonować, to chętnie poczekam przy którejś z witryn sklepowych. - Ach, nie! - uśmiechnął się. - Sprawdzam, czy nie wyskoczyła jakaś moneta. Czasem tak bywa, że automat jest przeładowany i wyrzuca trochę drobnych. Kilka razy trafiło mi się wybrać kilka pięciocentówek, a raz nawet dziesiątek... Dziś też jedną znalazłem, ale widocznie trochę za późno wyszliśmy. Ktoś już musiał mnie ubiec - zbagatelizował. W głosie jednak wyczuwało się zawód. Nie wiedziałam, co na to odpowiedzieć. Ujrzałam nagle tę ich prześliczną posiadłość tutaj i tę podobno jeszcze wspanialszą na Long Island i jakoś mi to wieczorne polowanie na centówki zjeżyło włos na głowie. Prawie w tej samej chwili pochylił się szybko, podnosząc z jezdni puszkę po piwie. - Popatrz, Irma... - zaczął z przejęciem i naukowo. - Jest to czyste aluminium. Cenny i drogi surowiec w przemyśle lotniczym i nie tylko. Tych puszek leży na ulicach tysiące, bo każdy wyrzuca po drodze z auta, zaśmiecając miasto. Są nawet apele, żeby je zbierać. Wielu ludzi to robi w wolnych chwilach, gdyż jest z tego potrójna korzyść. Odśmiecasz ulice, zbierasz cenny surowiec dla przemysłu, a sprzedając w specjalnych składnicach, zarabiasz na tym. Dla nas z Alis jest to jeszcze doping do chodzenia pieszo, a nie wyłącznie korzystania z wozu, od czego nam wszystkim tu rosną tyłki - roześmiał się jakoś sztucznie, z niejakim zażenowaniem. Może dlatego, że milczałam, unikając jego wzroku. - Czy uwierzysz, że w zeszłym miesiącu zarobiliśmy na tych puszkach
228
ponad pięćdziesiąt dolarów?! - dorzucił jakby na usprawiedliwienie i znów się roześmiał. - Tu jest Ameryka, tu na wszystkim się zarabia! zakończył zupełnie jak Franka. Skręciliśmy teraz na olbrzymi, wybetonowany parking. Poniewierały się na nim między nielicznymi wozami dziesiątki puszek. Widocznie jakiś „hobbysta” nie zdążył jeszcze ich zebrać. Ronald wyciągnął z kieszeni wiatrówki dwie duże plastikowe torby. Jedną wręczył mnie, drugą zatrzymał dla siebie. - Zacznij zbierać, a zobaczysz, jak cię to wciągnie. To coś w rodzaju hazardu - tłumaczył żarliwie z zachęcającym uśmiechem na dobrze odżywionej twarzy. - Musisz się tylko nauczyć odróżniać zwykłą i do niczego nieprzydatną puszkę od aluminiowej. Poznasz po ciężarze, a później będziesz już bezbłędnie rozróżniała po kolorowych, firmowych nadrukach - schylił się po jedną z nich i pokazał, że właśnie takie, a nie inne należy zbierać. Dobrze jest miażdżyć je obcasem, żeby więcej mogło się zmieścić w torbie. Przez chwilę ważyłam ją w ręce. Resztki piwa zmoczyły mi palce. Dyskretnie wytarłam je o brzeg jego kurtki. Pomyślałam złośliwie, że stać go będzie na nową. Zarabia przecież na puszkach. Nie miałam pewnie racji. Tu rzeczywiście myślało się innymi kategoriami niż u nas w Polsce. Nie znaczy to, że gorszymi. Wróciliśmy do domu z tego pracowitego spaceru z pełnymi torbami puszek. Urok gorącej, florydzkiej nocy gdzieś się zapodział. - Dużo nazbieraliście? - przywitała nas Alicja w fioletowo-różowej podomce z ręcznymi haftami. Musiała kosztować majątek. - Sporo! - odpowiedział rozradowanym głosem Ronald. - Irma wyłapuje bezbłędnie te, które należy, a robi to bardzo szybko. Ma dziewczyna talent! - pochwalił. - Szkoda tylko, że nie pojechaliśmy wozem. Można by drugie tyle zebrać. Może jeszcze raniutko się tam przelecimy... - A jakieś centy znalazłeś? - dopytywała się, jakby chodziło o duże sumy wygrane na giełdzie. - Niewiele... - westchnął w poczuciu winy, jakby zawiódł oczekiwania Alis. - Wrzuć zaraz do puszki. Później możesz zapomnieć! - upomniała, a zwracając się do mnie, nie omieszkała poinformować:
229
- My tu mamy taką specjalną po landrynkach i wszystkie pieniądze znalezione na ulicy albo w automatach do niej wrzucamy. Przy końcu roku liczymy, ile się tego uzbierało. Jest tego zwykle kilkanaście dolarów. W każdym razie można już coś za to kupić. Chociażby parę pojemników z lodami... - uśmiechnęła się do mnie serdecznie. - Ja tak sobie nawet dziś myślałam, gdy wyszliście z Ronaldem, że mogłabyś u nas posiedzieć kilka miesięcy i zająć się zbieraniem puszek, zgniataniem ich, pakowaniem do worów. Któreś z nas pomogłoby ci odwieźć je do składnicy - patrzyła na mnie z powagą i namysłem. - W rezultacie miałabyś z tego większy dochód niż z wydawania w Polsce tych twoich książek. Pracujesz nad jedną kilka lat. Drugie tyle leżą w wydawnictwie i wreszcie dostajesz grosze, za które możesz jedynie jakoś się utrzymać... Gdybyś wymieniła później w Polsce tygodniowo te dwadzieścia dolarów z puszek, to miałabyś średnią krajową bez większego wysiłku. I to w czasie tygodnia, a nie miesiąca. Lubisz spacery, to mogłabyś połączyć przyjemne z pożytecznym. Czy nie mam racji, Ronald? zwróciła się do męża. Uśmiechnęłam się nijako. Już w tej chwili miałam ochotę wracać do Zebków, a za kilka dni do Polski. Nie widziałam siebie dłużej w Ameryce, gdzie na wszystkim można zarobić, a przede wszystkim jako profesjonalistki w zbieraniu puszek po piwie. Następnego dnia przy śniadaniu, skromnym bardzo, gdyż Sukowie odchudzali się, ale za to na wytwornej zastawie i w przepięknej scenerii na tarasie, w morzu nieprawdopodobnie barwnych kwiatów, Alis zdecydowała, że jedziemy wozem nad ocean na plażę. Zrobimy tam piknik. Zabierze się sandwiche, lody i odciągane mleko w kartonie. Lody będą także na wodzie o smaku cytrynowym, a nie na śmietance, bo takie są zbyt tuczące. Zaraz więc po śniadaniu zamknęłam się w łazience i na wszelki wypadek zjadłam całe pudełko orzeszków pistacjowych, zagryzając je czekoladą. Kupowałam ją ukradkiem, żeby nie robić Alis przykrości, a także apetytu, z którym wciąż dzielnie walczyła. Ronald, w krótkich spodenkach w czerwone i szafirowe papugi na żółtym tle i w jakimś białym, kusym i rozpiętym wdzianku na opalonej i włochatej piersi, prowadził najnowszy model DESOTO. Alis była także w szortach, w słomkowym kapeluszu przepasanym białą szyfonową
230
szmatką. Lewe ucho zdobił długi, srebrny klips z turkusem. Z takiej samej szmatki miała coś niewielkiego, co zawiązywało się w kokardkę pod, do połowy obnażonymi, piersiami. Gdyby jeszcze te piersi były bardziej sterczące, a nie spłaszczone, jakby lekko przeciągnięte żelazkiem, wyglądałoby to dość atrakcyjnie, a nawet ponętnie. Tu jednak nikt na takie drobiazgi nie zwracał uwagi. Był to przecież raj dla ludzi starych, a więc i obwisłe piersi miały prawo obywatelstwa, gdyż były w większości. Ronald zaparkował wóz w mizernym cieniu jakiegoś zakurzonego krzewu przy spokojnej uliczce i prosto z niego wyskoczyłyśmy w ciepły piach plaży. - A nasza lodówka z żarciem? - zapytałam przytomnie. - Zostanie na razie w wozie - zdecydowała Alis. - Najpierw pospacerujemy, stracimy trochę tłuszczyku... - obrzuciła jednocześnie bystrym okiem całą plażę i... obdarowała nas podwójnymi torbami, a także figlarnym uśmiechem. - Zbieranie zaczniemy od koszy na śmiecie. Są ustawione gdzieś tak w połowie plaży... Szłam wolno w kierunku błękitniejącego w mgiełkach oceanu, zerkając uważnie pod nogi, aby nie przepuścić żadnej puszki. Alis, pochylona nad żelaznym koszem, wygrzebywała je z nieprawdopodobną zręcznością, a nawet z gracją. Srebrny klips połyskiwał w słońcu, kapelusz przysłaniał twarz niezbyt widoczną spod ronda, dłonie miała umazane jakimiś resztkami jedzenia i owoców. Ronald kręcił się jeszcze wciąż po ulicy, penetrując teren pod nielicznymi krzewami i jakimś wielkim, rosochatym drzewem. Widocznie znalezisko było pokaźne, gdyż schylał się i przykucał w szybkim tempie. Przystanęłam w połowie plaży, czekając na Alis i Ronalda. W torbie obijało się zaledwie kilka puszek. Bezchmurne niebo, ciepły powiew muskający twarz, ocean przelewający spokojne wody - wszystko to przywołało tęsknotę za czymś zupełnie innym, niż to, co mi przypadło w udziale. Chciałam z tego krajobrazu uszczknąć coś najpiękniejszego, co mogłabym zamknąć na zawsze w sercu, jak w medalionie. Podzwaniające jednak w torbie puszki nie pozwalały na sentymenty. W moim pobliżu siedziała spora grupka kobiet w białych sukienkach, z głowami opatulonymi w białe chustki. Patrzyły spod nich ciemne, o słodkim wyrazie macierzyństwa, oczy biegnące za gromadką
231
raczkujących w piasku golusieńkich maluchów. Było w tym obrazku coś biblijnego. Tutaj nie było co liczyć na puszki po piwie. Omiotłam wzrokiem plażę po prawej i lewej stronie. Trochę młodzieży baraszkującej w wodzie, ciągi samotnych mężczyzn wędrujących brzegiem, jakieś dziewczyny zbierające muszle wyrzucane przez leniwie mlaskające fale. Alis i Ronald dotarli wreszcie do mnie z pustymi torbami. Pierwszą partię, tę najobfitszą, zdążyli już załadować do bagażnika wytwornej limuzyny. Teraz dopiero miał się rozpocząć właściwy, długi spacer, który zakończy piknik z lodami. Alis zaplanowała dla każdego miejsce w marszu, aby nie wchodzić sobie w paradę, nie ominąć żadnej puszki. - Idziemy tyralierą. Pamiętajcie! Równo. Nikt nikogo nie wyprzedza. Irma samym brzegiem oceanu. Ja środkiem plaży, a Ronald bliżej ulicy. Do niego donosimy pełne torby. On je odbiera i wysypuje zawartość do bagażnika... - wydawała rozkazy, przygotowywała pole bitwy, jak wytrawny strateg. Patrzyłam na nią jak urzeczona, niewiele odnajdując z tej skromnej, delikatnej dziewczyny z czasów naszej młodości. Była wprawdzie o te kilkanaście lat młodsza ode mnie, ale dziś nie miało to większego znaczenia. Rozciągnęliśmy tyralierę. Udawałam, że idę ot tak sobie brzegiem, po wilgotnym piachu, a w torbie, którą nonszalancko potrząsam, mogę mieć kostium kąpielowy i coś do jedzenia. Krępowało mnie wygrzebywanie puszek z piasku, wyciąganie ich nieomal spod tyłków siedzących na ręcznikach młodych ludzi. Byli rozbawieni, rozkrzyczani do wtóru wrzaskliwej muzyki z małych, przenośnych aparatów radiowych. Ale właśnie to oni popijali piwo, rzucali przed i za siebie puszkami i nie należało tracić takiej okazji. Alis odwracała często w moją stronę głowę, kontrolując zapewne moją pracę. Schylałam się więc co jakiś czas, rozglądając przed tym dyskretnie, czy nikt tego nie widzi, i chwytałam błyskawicznie puszkę. Alis upominała, że trzeba się spieszyć, możliwie szybko oblecieć plażę. Trochę później możemy mieć groźną konkurencję w Murzynach i dzieciach. Z daleka dostrzegłam sporą grupkę mężczyzn. Przyspieszyłam kroku
232
w nadziei na bogaty łup. Mężczyźni mnie jednak zawiedli. Nie było w ich pobliżu żadnej puszki. Siedzieli kołem w białych koszulach, białych gaciach z troczkami i w czarnych atłasowych jarmułkach na głowach. Byli to zapewne mężowie i dziadkowie kobiet w bieli z pokaźną gromadką dzieci. Zbieranie puszek trwało kilka godzin. Męczyło przemierzanie plaży wzdłuż i wszerz pod piekącym słońcem, w zapadającym się pod stopami gorącym piachu. Byłam znudzona, głodna i przerażona perspektywą takich codziennych „spacerów”. Alis napomknęła bowiem, że następnym razem pojedziemy do innej dzielnicy, gdzie znajduje się przystań luksusowych jachtów, wielkich parkingów i niezliczonej liczby małych restauracyjek, w których przesiaduje młodzież. Tam bywają podobno najobfitsze puszkowe żniwa. Nasz bagażnik był wypełniony po brzegi, a nawet na siedzeniu stały pełne torby. Mogliśmy zasiąść wreszcie w palmowym gaju, tuż obok plaży, do naszego pikniku. Rozłożyliśmy się obozem na kolorowych ręcznikach. Byliśmy zmęczeni, rozmowa nie kleiła się. Alis wyciągnęła z lodówki nasze nędzne zapasy. Żuliśmy bez przekonania sandwiche, ledwo maźnięte margaryną. Zapijaliśmy odciąganym mlekiem. Na deser zjedliśmy trochę zamrożonej, kwaskowej wody zwanej „dietetycznymi lodami”. Nikomu z nas posiłek nie smakował. Ronald mruczał coś z niezadowoleniem i wyciągnąwszy się w cieniu palmy, gapił się poprzez jej listowie w wyblakłe upałem niebo. - Schudłam w talii - zauważyła głośno Alicja. - Mogę bez problemu wsunąć między ciało a szorty dwa palce! - popatrzyła na nas, chcąc widocznie nawiązać rozmowę. Od dłuższej chwili milczeliśmy. - To się ciesz! - westchnął wreszcie Ronald, dotykając palcami swego opalonego brzucha, jakby i on badał, czy jest po tym „spacerze” mniej zaokrąglony. W drodze powrotnej Alis kilkakrotnie jeszcze wrzasnęła: „puszka na jezdni!”. Ronald raptownie hamował, ja wyskakiwałam z wozu, chwytałam zręcznie, jak małpa, łup i wskakiwałam z powrotem. Zebraliśmy w ten prosty sposób jeszcze kilkanaście puszek, które trochę poprawiły w wozie nastrój. Było przynajmniej o czym porozmawiać. Za którymś zakrętem zjechaliśmy z głównej trasy, pod zawiłą plątaniną
233
estakad, żeby za chwilę znaleźć się w ruchu ulicznym jakiegoś miasteczka pozbawionego zieleni, ale za to bogatego w ciągi kafejek i restauracyjek przyciągających wzrok barwnością reklam, chorągiewkami, zabawnymi rysunkami. Zapach smażonej oliwy, pomieszany z wonią owoców wystawionych na straganach, wpadał ciepłymi falami do wnętrza wozu. - Zatrzymaj się! - krzyknęła nieoczekiwanie Alis. - Widzisz ten napis: „Egg and I” (jajko i ja)? - No to co z tego? - zniecierpliwił się Ronald. - Podjeżdżaj na parking i wysiadamy! - zdecydowała z rozpaczą i desperacją w głosie. - Zjemy tu steki z frytkami! Co tak patrzysz na mnie? - denerwowała się. - Przecież mówiłam, że schudłam w talii... usprawiedliwiała się. - Słabo mi z głodu... - przyznała się cichym głosem zabiedzonego dziecka. Odetchnęliśmy z ulgą. Twarze nam pojaśniały uśmiechem, gdy wkraczaliśmy do zacisznej, chłodnej restauracyjki, pełnej zieleni i stolików przykrytych żółtymi obrusami. Z bufetu patrzyło na nas monstrualnie wielkie jajo z konspiracyjnie zmrużonym, prawym okiem. Następne trzy dni spędziliśmy na wyprawach do różnych dzielnic obfitujących podobno w puszki. Były to raczej te gorsze, zamieszkane przez kolorowych. Alis grasowała, jak zwykle, przy koszach ze śmieciami. Ronald „obrabiał” parkingi, wyciągając puszki kijem spod samochodów. Ja obchodziłam zakurzone trawniki i jezdnie. Wdychałam spaliny, unoszący się pył, pociłam się w prażącym słońcu i miałam serdecznie dość wakacji na Florydzie. Coraz częściej napomykałam o powrocie do Polski. Spotykało się to z żywym protestem Ronaldów. - Źle ci u nas? - dopytywała się lekko urażonym tonem Alis i miała nieomal łzy w oczach. - Jeszcze nie ma dwu tygodni, a ty już chcesz uciekać. Do czego ci tak pilno? Podobno u was trzymają mrozy, a przed tym spadły takie śniegi, że komunikacja w ciągu dnia stanęła - argumentowała zasłyszanymi w radiu wiadomościami. - Byłoby najlepiej, gdybyś znalazła sobie tutaj dobrze płatną pracę i jeszcze dorabiała zbieraniem puszek. Nie mówię, żebyś pozostała na stałe, ale mogłabyś przez pół roku coś niecoś zarobić. Możesz u nas mieszkać, nawet wtedy,
234
gdy wrócimy do Nowego Jorku. Dom stoi pusty. Zaopatrzę ci lodówkę i zamrażarkę... - kusiła z dobrego serca i widać było, że oboje chcą mi pomóc, chociaż tej pomocy nie potrzebowałam. Nie chcieli w to widocznie uwierzyć. Wkrótce po śniadaniu, przed którym zjadłam ukradkiem trzy banany i garść orzeszków, Alis oznajmiła, że dziś nie jedziemy na żaden spacer, a musimy zająć się puszkami tu na miejscu. Poradziła, żebym przebrała się w kostium kąpielowy, tak jak i ona. Ronalda wykluczyła ze swego planu. Miał słabe serce i należało go oszczędzać. Zasiadł więc w cieniu na tarasie, w miękkim rozkładanym fotelu i przeglądając pisma, popijał kawę z japońskiej seledynowej filiżanki w kształcie kwiatu lotosu. Przyobleczony w kolorowe, bawełniane szmatki prezentował się jak zadowolony z życia pasza. Z jakiejś ukrytej w krzakach na zapleczu budy zaczęłyśmy wynosić pomarańczowego koloru siatkowe wory i worki pełne puszek. Targałyśmy je na plecach, ciągnęłyśmy przez trawnik do wykładanego kamiennymi płytami miejsca przed tarasem tonącym w kwiatach. Gdy już wszystkie zostały ściągnięte, z wyjątkiem tych, które zawierały w sobie zmiażdżone już puszki, przygotowane do wywiezienia, Alis przydźwigała olbrzymi, drewniany tłuk. Był ciężki z uchwytami po bokach. - Zaraz ci pokażę, jak się to robi fachowo! - celebrowała rozstawianie puszek w trzech rzędach po cztery, jak kultowy obrzęd. Ujęła tłuka za uchwyty, rozstawiła szeroko mocne nogi i waliła nim z góry w kolejne puszki. Trafiała bezbłędnie. Wydobywał się suchy trzask, resztki piwa rozpryskiwały się na boki. W miejscu puszek pozostawały krągłe placki połyskujące w słońcu. Wrzucałam je do pustych worków. - Spróbuj teraz ty! Uważaj tylko, żebyś nie trafiła w stopę zamiast w puszkę... Nie była to łatwa praca. Trafiałam nierówno i czasem puszki przewracały się albo były niecałkowicie zmiażdżone. Trzeba je było raz jeszcze „dobijać”. Najczęściej nie mogłam trafić w środek puszki i trzeba było manewr powtarzać. Po pół godzinie jakoś chwyciłam rytm i szło nie najgorzej. Tyle tylko, że wyskoczyły mi bąble na dłoniach, bolały ramiona, kręgosłup, pot zalewał oczy, serce waliło jak oszalałe, a
235
puszek nie ubywało. Zapach piwa bił w nozdrza, opryskiwał nogi, a czasem i twarz. Czułam się lekko zamroczona. Gdy byłam już bliska omdlenia, zmieniła mnie przy pracy Alis. Ronald, popijając kawę spoglądał w naszą stronę, udzielając dobrych rad naukowca bez praktyki. Mówił sobie a muzom. Żadna z nas nie zwracała na niego uwagi. Byłyśmy zbyt pochłonięte tym, co robiłyśmy. Trwało to do późnego popołudnia z króciutką przerwą na byle jaki lunch. Floryda miała coraz mniej uroku. Można powiedzieć, że traciła go nieomal z każdą godziną. Następnego dnia rano, Ronald wyprowadził z garażu jakąś poobijaną, straszliwie zdezelowaną półciężarówkę w niebieskim kolorze i zajechał nią na podjazd. - Co to za straszny grat? - przeraziłam się, sądząc, że pojedzie my nim „na spacer”. - Kupiliśmy za grosze specjalnie do przewożenia worków z puszkami - objaśniła z dumą Alis. - Ronald, trzeba przyznać, jest świetnym organizatorem. Do każdej sprawy podchodzi metodycznie i naukowo. Przez następne pól godziny dźwigałyśmy na plecach wory z „towarem”. Najgorsze było wciąganie ich na ciężarówkę. Wymagało to wielkiego wysiłku. Czułam się jak portowy tragarz. Dłonie miałam pozaklejane plastrami. Alis w barwnej sukience do kostek, ale z gołymi plecami i w skrzydlatym kapeluszu z nieodzownymi klipsami do ramion, rozsiadła się obok Ronalda. Był w nieskazitelnie białym garniturze. Ja przycupnęłam na workach z „tłuczonką”. Magazyn znajdował się daleko za miastem. Jechaliśmy zapylonymi ulicami, pełnymi rozkopów, objazdów, złomowisk samochodowych, jakichś gigantycznych bunkrów będących magazynami różnych firm handlowych. Krajobraz tu w niczym nie przypominał słodkiej, jak kiczowaty obrazek, Florydy. Przed rampą magazynu, przy której pracowali rośli Murzyni w przepoconych, czerwonych podkoszulkach, ściągałyśmy z Alis wory z ciężarówki. Znów trzeba je było dźwigać, rzucać na olbrzymie wagi. Któryś z Murzynów coś zaczął do mnie krzyczeć, pokazując paluchem
236
na wory i przewracając białkami oczu. Nie mogłam zrozumieć, o co mu chodzi. Wyglądało na to, że za chwilę rzuci się na mnie, obije, zmiażdży jak puszkę po piwie. Alis przyszła z odsieczą. Okazało się, iż zauważył kilka nietypowych puszek z innego metalu niż aluminium. Miał nieprawdopodobnie bystry wzrok. W rezultacie odrzucił cały worek. Czekała nas w domu nowa robota przy segregowaniu. Alis była dokładna. Dopiero w chwili, gdy worki zostały zważone, dźwig unosił je w powietrzu, a my dyszałyśmy ciężko jak pociągowe szkapy, dopiero wtedy Ronald wysiadł z szoferki, aby zainkasować w kasie pieniądze. W domu podzielił zarobek sprawiedliwie na trzy części. Każde z nas zarobiło dwadzieścia dolarów. Po lunchu składającym się z sałaty i sandwicha z nikłym plasterkiem indyczej piersi, chwyciłam zdecydowanie za słuchawkę telefonu. - Zebek! - krzyczałam, usłyszawszy jego wesoły głos. - Dowiedz się, kiedy odlatuje najbliższy samolot do Polski! - dyszałam na wpół zgięta przy aparacie, bo mi dziwnie zesztywniał kręgosłup. - Co się stało? - dopytywał się zaniepokojonym głosem. - Nic. Jestem w ciąży! Nastąpiła po tamtej stronie chwila śmiertelnej ciszy, a później lekko drżący głos zapytał z niepokojem. - Źle się czujesz? - Znakomicie się czuję! Mówię ci przecież, że jestem w ciąży! - W tym wieku? - wyrwało się Zebkowi i zamilkł speszony. - Głupi! - krzyknęłam. - Jestem w ciąży z nową powieścią. Mam temat i muszę ją natychmiast zacząć pisać. Znalazłam wreszcie pierwsze zdanie, a to przecież najważniejsze! - wykrzykiwałam, jakby mógł to pojąć. - Chwała Bogu, chwała Bogu... - słyszałam w słuchawce odprężony głos Zebka. - Myślałem, że zwariowałaś! - roześmiał się głośno. - Jutro przyjeżdżamy po ciebie! Bądź gotowa! Odłożyłam niezdarnie słuchawkę przez te swoje poobcierane do żywego dłonie i pełnym głosem krzyknęłam do siedzących na tarasie Ronaldów: - Wracam do Polski, Jeremiego i maszyny do pisania!! Koniec