Odkryli nowe wyspy, nowe ziemie, nowe ludy, a co więcej – nowe
niebo i nowe gwiazdy.
Pedro Nunes, królewski kosmograf i nauczyciel infanta Dom Luísa
o...
5 downloads
0 Views
Odkryli nowe wyspy, nowe ziemie, nowe ludy, a co więcej – nowe
niebo i nowe gwiazdy.
Pedro Nunes, królewski kosmograf i nauczyciel infanta Dom Luísa
o żeglarzach portugalskich, 1537
Księga I
1545–1547
I
Ocean Atlantycki, na południe od Cabo Verde,
marzec 1545
Upiorne obrazy przesuwały się w ciemności nieoddzielającej dnia
od nocy. Martwe oblicze jakiejś kobiety, nad nią czarna otchłań za
rozwartymi wargami, oczy, w których tańczyły demony, i twarz, którą
zdawały się ożywiać złowrogie cienie. W takich chwilach Anę nagle
ogarniał lęk, więc zaczynała nucić cichym głosem, który niemal odwykł
od mówienia, zamykała oczy i z otaczających ją ciemności przenosiła się
we własny mrok.
– Marinheiros powiedzą, że straszy – dobiegł ją szept od strony
zejściówki.
Głucho dudniły kroki na śliskich deskach, zbliżały się powoli, aż
w końcu ucichły tuż przed nią. Ze zgniłym odorem wody
zanieczyszczonej wszelkimi możliwymi odpadami, fetorem stęchłego
drewna i ludzkich odchodów zmieszał się zapach Jaumego Jordão,
połączenie woni drzewa sandałowego i skóry, i skrzydełka nosa Any
rozdęły się lekko. Otworzyła oczy i zamrugała, zobaczywszy
mlecznożółtą plamę światła padającego na podłogę od lampy, którą
trzymał w ręku młody żołnierz.
– Uprzedzałem was przecież, że długo w tych warunkach nie
wytrzymacie – powiedział tak cicho, że Ana musiała się lekko pochylić
do przodu, aby móc go zrozumieć. – Wiem, co mówię, widziałem już
marynarzy, którzy wyzionęli ducha, a nie byli w aż tak kiepskim stanie.
– Nic mi nie jest – żachnęła się.
– Głupi upór – mruknął pod nosem.
– Zapominasz się, Jaume – skarciła go.
Słyszała oddalające się kroki żołnierza, potem rozległo się lekkie
szuranie, więc się domyśliła, że wziął cuchnące wiadro
z nieczystościami, które odsunęła od siebie jak najdalej, a z którego
z oczywistych względów musiała korzystać kilka razy dziennie.
– Do Goi dopłyniemy dopiero za jakieś pół roku, a i to pod
warunkiem, że nie będzie żadnych opóźnień.
Ana siedziała w milczeniu. Podciągnęła kolana do brody i oplotła
je rękami.
– Zbyt długo nie wychodziliście już na pokład. Wkrótce północ,
mogę po was przyjść, kiedy usną wszyscy oprócz marynarzy pełniących
wachtę.
Kusząca myśl, jednak jak dotąd każdej takiej krótkiej wyprawie dla
zaczerpnięcia powietrza towarzyszył dręczący lęk. Ana potrząsnęła
głową.
– Proszę mnie nie zmuszać do tego, żebym wszystko powiedział.
Miało to zabrzmieć jak groźba, ale w ustach Jaumego stało się
cichą skargą.
– Co capitão-mor zrobiłby wtedy z tobą? – spytała.
– A jak myślicie, co by mnie czekało, gdybym musiał powiadomić
go o waszej śmierci?
Mimo całej stanowczości, z jaką to powiedział, Ana wyczuła
w głosie żołnierza niepewność, ale po zastanowieniu uznała, że jego
słowa należy potraktować poważnie.
– Już dobrze, Jaume.
*
Alessandro da Silveira słyszał pieśń marynarzy, którzy jak zwykle
niechętnie rozpoczynali drugą nocną wachtę.
Wachta się zaczyna,
Piasek w szkle umyka,
Będziemy mieć dobrą podróż,
Jak Bóg pozwoli.
Każdego dnia w południe na nowo obliczano na statku czas.
Alessandro regularnie korygował klepsydrę półgodzinną[1] za pomocą
kompasu i aby wyrównać wszelkie nieścisłości w pomiarze, zaczynał tę
procedurę codziennie od nowa. W ten sposób dzień zostawał podzielony,
gdyż na pokładzie była to jedyna możliwość ustalenia pory zmiany
wachty, mszy i snu. Jedna wachta trwała osiem szklanek, tylko sternicy
zmieniali się co godzina, gdyż utrzymanie statku na kursie wymagało
niemałej siły fizycznej.
Stał więc teraz Alessandro na pokładzie wraz z Zaidem, swoim
arabskim nawigatorem, oraz bosmanem, mestre Pablem Brandão, który
podlegał Zaidowi, i obliczał kurs, posługując się mierniczą laską Jakuba.
Niebo było wygwieżdżone, a więc noc na tyle jasna, że dało się ustalić
linię horyzontu, której odległość do Gwiazdy Polarnej mierzyli trzej
mężczyźni. Alessandro określał pozycję statku, odczytując z kompasu
kurs i zestawiając go z czasem i prędkością przebytego odcinka. Tę
ostatnią obliczał na podstawie szybkości, z jaką przepływał obok statku
kawałek drewna zrzucony z dziobu do wody. Zaid był oficerem
nawigacyjnym i to na nim spoczywała największa odpowiedzialność za
przebieg rejsu. Nawet mestre musiał słuchać jego poleceń i wykonywać
manewry według jego instrukcji. Zaid był dzień i noc na posterunku,
a w krótkich chwilach, gdy odpoczywał, zastępował go podsternik.
W pewnej chwili uwagę Alessandra zwrócił jakiś ruch przy
relingu. Podniósł wzrok i zobaczył Jaumego Jordão, który właśnie
zamierzał zejść pod pokład. Skinął na niego ręką.
– Co tu jeszcze robisz o tej porze, Jaume? Przecież nie masz
służby.
– Noc jest zbyt piękna, żeby ją całą przespać, Dom Alessandro –
odpowiedział ze śmiechem młody żołnierz. – Spędziłem trochę czasu na
modlitwie, żeby Bóg okazał nam łaskę i dał pomyślną podróż.
Alessandro zwrócił spojrzenie ku morzu.
– Tak – odparł w zadumie. – Mamy taką nadzieję.
Była to jego pierwsza tak wielka wyprawa. Jako komendant miał
pod swoimi rozkazami oprócz capitanii, okrętu flagowego, flotyllę
złożoną z trzech jednostek – dwóch karawel i jednego statku
zaopatrzeniowego – należącą do bogatego armatora Pedra Cayado,
kuzyna jego matki. Siódmego marca wyruszyli z Belém, wyposażeni na
wszelki wypadek w lekkie działa. Na pokładach innych statków
znajdowali się doświadczeni capitães, wszyscy z tej samej rodziny. Rui
de Vasconselos, kuzyn Alessandra ze strony matki, dowodził jedną
z karawel, stryj, Sérgio da Silveira – drugą, a syn Sérgia, Henrique, był
kapitanem statku zaopatrzeniowego.
Wybrzeże Portugalii szybko zniknęło za horyzontem i żaglowce
skierowały się na otwarte morze, ku Val de Éguas, Doliny Klaczy, jak
nazywano obszar między stałym lądem a Ilhas dos Açores, ponieważ
fale są tam tak rozbrykane jak stado młodych klaczek. Kto nie był
przyzwyczajony do takich podróży, tego najpóźniej tutaj dopadała
choroba morska.
Potem, aby uniknąć pasatu wiejącego z północnego zachodu, statki
obrały kurs na południowy zachód, skąd zapuściły się na zachód
i żeglowały teraz na południowy zachód w stronę Terra do Brasil.
– Czy mogę już odejść, Dom Alessandro? – spytał Jaume.
– Idź. – Alessandro położył mu rękę na ramieniu. – Wypocznij
dobrze, mój przyjacielu. Podróż będzie długa i wyczerpująca. Musisz
oszczędzać siły.
Sam poszedł wolnym krokiem na rufę, gdzie w kasztelu znajdował
się pomost nawigacyjny i kajuta kapitańska. Zanim przekroczył jej próg,
po raz kolejny obrzucił spojrzeniem morze i zastygł w bezruchu,
z rękami opartymi na biodrach. Na początku podróży, kiedy wokół
rozciągał się tylko bezmiar wód, po raz pierwszy sobie uświadomił, co
musieli swego czasu czuć żeglarze, wyruszając w nieznane, na morza,
o których mówiono, że zamieszkują je potwory i że szaleją na nich burze
pochłaniające każdy statek.
Objęcie dowództwa nad niewielką flotą Alessandro zawdzięczał
wpływom ojca i stryjowi Sérgiowi, który choć był znacznie bardziej
doświadczonym capitão, zrzekł się tej funkcji na korzyść bratanka.
Alessandro często wyprawiał się na morze, ale nigdy nie zapuścił się
dalej niż przez Morze Śródziemne do Maroka i Cabo Verde.
Nie tylko żądza przygód i miłość do morza pchnęły go do tego
rejsu. Kierowała nim również chęć poznania bajkowego wybrzeża Indii,
o którym tyle opowiadano. Mówiono o niezmierzonym bogactwie,
o kolorach, kwiatach, których żaden mieszkaniec Portugalii nigdy nie
widział na oczy, o pięknych kobietach i pałacach. Na pełną
niebezpieczeństw wyprawę, carreira da India, z której często powracała
zaledwie połowa śmiałków, capitão-mor otrzymał dziesięć tysięcy
cruzados. Załoga jego náo składała się ze stu dwudziestu sześciu
marynarzy, trzystu żołnierzy i kilku pasażerów. Náo był okazałym
trójmasztowcem z bukszprytem, masztem głównym, fokmasztem
i bezanmasztem, jednym z największych żaglowców, jakie w owym
czasie zbudowano.
W kasztelu rufowym oprócz kajuty kapitana znajdowały się kajuty
mestre, nawigatora, escrivão, konstabla, podsternika oraz
uprzywilejowanych pasażerów. Na najwyższym poziomie, bezpośrednio
pod pokładem nadbudówki rufowej, mieściła się główna kajuta, w której
kapitan ze swymi oficerami i gośćmi jadał posiłki. Dookoła zewnętrznej
ściany kasztelu ciągnęła się weranda, na którą otwierały się górne kajuty
i skąd można było patrzeć na umieszczony pod nią ster.
Pozostała część załogi była ulokowana w kasztelu dziobowym,
gdzie mieściły się również prochownie, w których przechowywano kule
do dział, piki, rusznice i kusze. Działa, a także łódź i szalupa,
znajdowały się w wydzielonej części pokładu, tam też między
skrzyniami znajdowali schronienie żołnierze.
Po upływie ponad dziesięciu dni od minięcia Cabo Verde
Alessandro obliczył, że jeśli wiatry będą im sprzyjać, dotrą do Terra do
Brasil jeszcze przed końcem kwietnia. Tam będą mogli sobie pozwolić
na krótki odpoczynek i uzupełnić zapasy wody, zanim przystąpią do
przeprawy przez południowy Atlantyk.
Uderzenie dzwonu obwieściło pierwszy obrót klepsydry.
Alessandro właśnie wybierał się do swojej kajuty, gdy nagle zauważył
jakiś ruch. Zatrzymał się i utkwił wzrok w ciemnościach.
*
Skulona za plecami Jaumego Ana miała wrażenie, że serce
zatrzyma jej się w piersi. Alessandro ją zobaczył. Zastygł w bezruchu,
skierowawszy spojrzenie w stronę zejściówki, po chwili jednak odwrócił
się i zniknął w swojej kajucie. Z piersi Any wydobyło się głębokie
westchnienie. Popatrzyła bezradnie na żołnierza, który już szykował się
do wyjścia na pokład, i potrząsnęła gwałtownie głową. Jaume wszedł
jednak na schodki, więc nie pozostawało jej nic innego, jak tylko udać
się za nim.
Odurzył ją cudowny zapach świeżego morskiego powietrza. Miała
wrażenie, że w czasie tygodni spędzonych pod pokładem w ogóle nie
oddychała. A jednak nie była w stanie się ruszyć. Nie potrafiła tak jak
Jaume udawać spokoju i opanowania, więc stała w napięciu przy
schodach, bojąc się zrobić choć jeden krok. Ale tak, młody żołnierz miał
rację. Jeśli nie chce zwrócić na siebie uwagi, powinna zachowywać się
naturalnie, a nie przemykać się cichcem. W końcu więc na sztywnych
nogach poszła za nim do relingu. Alessandro i José, jego niewolnik,
towarzyszący mu niczym cień, byli jedynymi osobami, na których nie
mogła się natknąć. Na statku znajdowali się wprawdzie pasażerowie,
fidalgos, szlachcice, ale ich nie musiała się obawiać, gdyż oni wzięliby ją
za zwykłego chłopca okrętowego.
Była ubrana jak każdy grumete: w spodnie i przepasaną koszulę
sięgającą kolan. Włosy ciasno związała na czubku głowy i ukryła pod
stożkowatą marynarską czapką z niebieskiego płótna. W ciemności to
przebranie nawet z bliska zwiodłoby każdego, kto jej nie znał. Jednakże
nawet w nocy mógłby ją zdradzić niepewny, wskazujący na nieobycie
z morzem chód. Stała teraz obok Jaumego, opierając się o reling,
patrzyła na czarną toń i usiłowała odnaleźć w sobie choć trochę tej
odwagi, której w chwili rozpoczęcia podróży miała w nadmiarze, a która
po prawie miesiącu w wilgotnym, cuchnącym lochu pod pokładem
niemal całkowicie wyparowała, tak że w chwilach szczególnej rozpaczy
musiała mozolnie jej szukać, choć niczego nie pragnęła bardziej niż
znaleźć się z powrotem w domu. W fazie planowania jej ucieczka miała
w sobie coś z romantycznej przygody, jakiś blask, który jednak już
drugiego dnia na morzu pokryła patyna i którego dziś nic już nie
przypominało.
Gdy oddychając pełną piersią, czuła na twarzy rozpryskującą się
pianę morską, a skrzydełka nosa drżały jej na słonym morskim wietrze,
powróciło nieco początkowej pewności siebie. Tutaj, na zewnątrz,
łatwiej było o bojowego ducha. Mimo to odczuła ulgę, gdy Jaume
sprowadził ją z powrotem do jej kryjówki i znalazła się poza zasięgiem
wzroku nielicznych pasażerów spacerujących po głównym pokładzie.
Żaglowiec miał cztery pokłady, a jednak było na nim bardzo mało
miejsca dla zwykłych marynarzy, którzy, stłoczeni, spali w hamakach.
Powietrze było tu aż gęste, a im dalej, tym stawało się ciaśniej i nie
słyszało się już chrapania mężczyzn, tylko trzaski w belkowaniu, piski
i tupot szczurów oraz plusk wody zbierającej się w pomieszczeniu nad
kilem. Zęza była najzimniejszym miejscem na statku.
Ana zorientowała się, że Jaume odchodzi bardzo niechętnie,
zostawiając ją tu samą, ale nic nie powiedział. Przycupnęła na worku ze
słomą, który położył dla niej na dużej skrzyni. Tutaj spędziła najdłuższe
dni w swoim życiu. Odchyliła w tył głowę. Choć nocny wiatr
przypomniał o dawnej żądzy przygód, poczuła się przeraźliwie samotna
i nieszczęśliwa, kiedy żołnierz odszedł, zabierając latarnię. Zamknęła
oczy i próbowała zasnąć. Pod powiekami przesuwały się chaotyczne
obrazy. Widziała dom rodziców w Lizbonie, ogród, lato z dzieciństwa,
ciało jakiejś kobiety w rozerwanej sukni porzucone niczym niepotrzebna
lalka, a nad nią ponure oczy Luísa de Brissaca.
1 Zegar piaskowy. (Przypisy pochodzą od tłumaczki).
Terra do Brasil, kwiecień 1545
Dzień na statku rozpoczął się wraz z pierwszą poranną wachtą
w piątej godzinie dnia, gdy pokład został wyszorowany słoną wodą,
marinheiros wspięli się na takielunek, a chłopcy okrętowi, grumetes,
sprawdzali stan lin i żagli. Alessandro opuszczał swoją kajutę osiem
obrotów klepsydry później, gdy zaczynała się następna wachta. Teraz
była modlitwa, w której obowiązkowo uczestniczyła cała załoga, po niej
zasiadano do śniadania, złożonego z kaszy jęczmiennej i suszonych
śliwek.
Rankiem dwudziestego czwartego kwietnia Alessandro stał na
dziobie statku, wpatrując się w linię brzegową, która wyłaniała się na
horyzoncie z niebieskawej mgły, z górującą nad nią okrągłą górą, Monte
Pascoal. Morze było spokojne, lśniło aksamitnym błękitem. Podczas
obliczania kursu prawidłowo ocenił położenie statku, co dodało mu
otuchy na dalszą podróż.
Pion wskazał głębokość dwudziestu pięciu sążni. Na pokładzie
panowało radosne podniecenie. Marynarze cieszyli się, że będą mogli
wreszcie postawić stopę na lądzie, a równocześnie byli ciekawi nagich
tubylców – zwłaszcza kobiet, jak podejrzewał Alessandro –
i czerwonych papug, które, jak słyszeli z opowieści bywających tu
wcześniej żeglarzy, widziało się niemal wszędzie.
Kiedy znajdowali się nieco więcej niż sześć léguas od wybrzeża,
ponownie dokonali pomiaru głębokości, która teraz wynosiła tylko
dziewiętnaście sążni. Skierowali żaglowiec prosto ku brzegowi,
zanurzając wciąż na nowo pion, i za każdym razem rozlegał się głos
mestre:
– Siedemnaście sążni! Szesnaście! Piętnaście! Czternaście!
Trzynaście! Dwanaście! Jedenaście! Dziesięć!
Kiedy mestre zawołał „dziewięć sążni głębokości”, znajdowali się
w odległości pół légua od brzegu, bezpośrednio u ujścia rzeki. Żeglowali
dalej wzdłuż wybrzeża, aż po dziesięciu léguas natknęli się na rafę,
gdzie głębokość wynosiła jedenaście sążni, i tam zarzucili kotwicę.
Z obu karawel i statku zaopatrzeniowego spuszczono łodzie, żeby
przepłynąć do capitanii. Stryj Alessandra i obaj jego kuzyni weszli na
pokład, gdzie po krótkiej naradzie postanowili najpierw wybrać się na
ląd trzema szalupami.
– Jaume – Alessandro zwrócił się do żołnierza. – Popłyniesz ze
mną. – Rozejrzał się za Josém, owym barczystym afrykańskim
niewolnikiem, który nie odstępował go od dzieciństwa, kiedy sam był
jeszcze niedorostkiem. – Ty też – powiedział.
Wybrał jeszcze paru żołnierzy, kilku marinheiros, capelão padre
Afonsa oraz fradre Miguela, pulchnego mnicha, który prowadził badania
nad warunkami naturalnymi odwiedzanych ziem.
Miejsce, do którego przybili, uchodziło za bezpieczne, porto
seguro. Tubylcy – dobry tuzin mężczyzn – stali już na brzegu. Byli
całkiem nadzy, w rękach trzymali łuki. Marinheiros wyskoczyli na
brzeg i wciągnęli łodzie na ląd. Tłumacz Alessandra, który do pewnego
stopnia opanował język tupí, mowę mieszkańców całego wybrzeża Terra
do Brasil, próbował porozumieć się z Indianami, co jednak było
utrudnione, gdyż o rafę rozbijały się z hukiem fale, zagłuszając jego
słowa. Indianie jednak ochoczo odłożyli łuki, gdy tylko Alessandro
podniósł ręce, żeby pokazać, iż nie jest uzbrojony.
Tubylcy byli wyjątkowo pięknymi ludźmi, silnymi, o prostej
sylwetce, skórze lekko zabarwionej na czerwonawy kolor, z gładkimi
włosami wygolonymi nad czołem w formie półksiężyca sięgającego od
skroni do skroni. W przebitej dolnej wardze tkwiła kość albo kamień,
a całe ciało było ozdobione kunsztownymi malunkami. Niektórzy nosili
na głowie kolorowe kapelusze z piór albo mieli wpięte we włosy długie
pióra. Zachowywali się wobec przybyszów tak, jak opowiadali inni
żeglarze, którzy zetknęli się z nimi wcześniej. Byli zaciekawieni, skłonni
do pomocy, ale nie wydawało się, żeby goście zrobili na nich jakieś
szczególne wrażenie.
Pozwolili Rui de Vasconselosowi wziąć do ręki łuk, co
zainteresowało również Alessandra, który podszedł do kuzyna, żeby
przyjrzeć się tej broni. Łuk był długi i równo uformowany, z nacięciami
na obu końcach, w których została umocowana cięciwa. Strzały
sporządzone z rurek bambusowych miały długi promień z piórami
i kiedy Alessandro wziął jedną z nich do ręki, zauważył, że grot jest
wzmocniony kością. Natomiast w innych strzałach rurka – jedynie
zahartowana w ogniu – była z przodu. Słyszał, jak opowiadano, że przed
wystrzeleniem strzały na chatę wroga wojownicy plemienni owijali ją
łatwopalnym materiałem.
– Popatrz tylko. – Rui uniósł wysoko jedną z nich. – Ma kolce
z płetw płaszczki.
Sérgio da Silveira wziął od niego strzałę, przez chwilę ważył ją
w dłoni i uważnie oglądał.
– Bardzo dobrze i starannie obrobiona, nie ma najmniejszej
nierówności – stwierdził.
Jeden z Indian wystąpił z grupy, wziął łuk i wskazał na drzewo
rosnące na skraju lasu. Niewiele myśląc, wystrzelił jedną po drugiej
dwanaście strzał w tempie, w jakim inni zdążyliby wystrzelić najwyżej
sześć. Najbardziej imponująca była jednak celność. Cały tuzin utkwił –
jedna strzała obok drugiej – w pniu drzewa.
– Może powinniśmy być mniej ufni – zauważył rzeczowo Dom
Sérgio i odłożył łuk.
– Gdyby chcieli nas zabić, już by to zrobili – odparł Rui. – I nie
tylko nas, ale każdego, kto zakotwiczył tutaj przed nami. Oni jednak tego
nie robią, mimo że tak wielu z nich wywieziono na plantacje trzciny
cukrowej.
Postąpił krok naprzód, by podziwiać wysoki kapelusz na głowie
jednego z mężczyzn.
Była to misterna robota. Nakrycie głowy składało się z długich
kolorowych piór ptasich, a krótkie rondo z małych szarych i czerwonych
piórek. Tubylec zdjął kapelusz i podał go Ruiemu. Ten z kolei wręczył
mu swój niebieski beret z aksamitu. Alessandro roześmiał się, widząc
kuzyna w tak osobliwym nakryciu głowy. Zawtórowała mu jego załoga,
a po chwili i tubylcy wybuchnęli śmiechem. Nawet stryj Alessandra nie
zdołał zachować powagi, choć usilnie się starał. Tylko Jaume sprawiał
wrażenie nieobecnego i nie zwracał uwagi na to, co się dzieje dookoła.
Uśmiechnął się wprawdzie, ale raczej z poczucia obowiązku. Alessandro
kilka razy przyłapał go na wpatrywaniu się w zejściówkę.
Pod pokładem nie pokazał się przez cały dzień. Ana wiedziała, że
przybili do brzegu, więc się domyślała, że wyszedł na ląd. Wstała
i zrobiła parę kroków, by rozprostować nogi, a potem wykonała kilka
skłonów w przód. Bolała ją głowa, z głodu burczało w brzuchu. Liczyła
na pewne urozmaicenie posiłków, bo choć nie brakowało im pożywienia,
było ono bardzo monotonne i słone. W południe jedli najczęściej jedno
danie z fasoli albo grochu, a trzy razy w tygodniu peklowane mięso.
Tego ranka dostała miesiączkę, a ponieważ w pomieszczeniu było
ciemno, uświadomiła to sobie, dopiero gdy poczuła wilgoć między
nogami i skurcze w podbrzuszu. Poprzednim razem Jaume przyniósł jej
ze skrzyni, którą ze sobą zabrała, ściereczki, nie pytając nawet, do czego
są jej potrzebne. Wieczorem zostawił jej także lampę i wiadro ze słoną
wodą, żeby mogła je wyprać, a sam stanął na straży zwrócony do niej
plecami.
Teraz go jednak nie było i Ana czuła, jak krew spływa jej po
wewnętrznej stronie ud. Ściągnęła spodnie, żeby jeszcze bardziej ich nie
poplamić. Miała wprawdzie drugie, ale nawet gdyby te wyprała, nie
wyschłyby w wilgotnym powietrzu w zęzie. Westchnęła, przykucnęła
w kącie i naciągnęła koszulę aż po kostki, zakrywając nogi. Na ogół
dopiero po trzech dniach mijało najgorsze.
Myślała o dom...