Laurie Paige Kochanka z charakterem ROZDZIAŁ PIERWSZY Maya Ramirez wciągnęła do płuc świeże, orzeźwiające powietrze, po czym westchnęła głęboko. Może ...
10 downloads
19 Views
805KB Size
Laurie Paige
Kochanka z charakterem
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Maya Ramirez wciągnęła do płuc świeże, orzeźwiające powietrze, po czym westchnęła głęboko. Może nie była naj szczęśliwszą kobietą na świecie - w ciągu ostatnich ośmiu miesięcy zbyt wiele niepokojących rzeczy wydarzyło się na ranczu Coltonów - ale przynajmniej bez lęku patrzyła w przyszłość. Łagodna klacz, zwana Rudą ze względu na rdzawy kolor sierści, zastrzygła nerwowo uchem. Maya poklepała ją po szyi i rozejrzała się dookoła, podziwiając piękne krajobrazy. Przez pierwszy tydzień lutego na północnym wybrzeżu Kalifornii pogoda nie dopisywała: było chłodno i deszczo wo. Ale wreszcie nastała upragniona zmiana: chmury znikły, niebo przybrało jednolity odcień błękitu, a temperatura w cieniu dochodziła niemal do dwudziestu stopni. W tak piękny, słoneczny dzień wszystko wydawało się możliwe. Prawie wszystko, poprawiła się w myślach Maya, odpędzając od siebie pszczołę. Bzycząc cicho, owad pole ciał w stronę pola obsianego rubinem, który powoli zaczy nał kwitnąć na biało, żółto i niebiesko. - Zobaczcie, sokół! - zawołał dziesięcioletni Joe Colton Junior, wskazując na skały ciągnące się wzdłuż zachodniej granicy rancza.
6
LAURIE PAIGE
- Gdzie? Gdzie? - dopytywał się młodszy o dwa lata Teddy Colton; zadarł głowę, ale żadnego sokoła nie dojrzał. - Ojej, ty śle... - Starszy chłopiec popatrzył na Mayę i zreflektował się. - Tam, nad sosnami. Maya pogroziła mu palcem, po czym uśmiechnęła się przyjaźnie. Nie pozwalała swoim podopiecznym używać wyzwisk ani przekleństw. Chociaż jako niania zatrudnio na była od niedawna, opiekowała się chłopcami od sa mego początku; miała szesnaście lat, kiedy pani Colton po raz pierwszy zabrała ją z sobą do luksusowego ku rortu, aby zajęła się małym Joem, który liczył wówczas zaledwie kilka miesięcy. Od tamtej pory minęło dziesięć lat. Maya ponownie westchnęła. Zdziwiła się, czując pie czenie pod powiekami. Po chwili wróciła myślami do przeszłości. Czas płynął tak szybko, a zarazem tak wolno. Po ukończeniu szkoły średniej rozpoczęła studia me todą korespondencyjną, czyli przez Internet. Mieszkała z rodzicami na terenie posiadłości Coltonów; pomagała matce w prowadzeniu domu, a kiedy pani Colton uro dziła Teddy'ego, coraz częściej opiekowała się dwójką maluchów. W zeszłym miesiącu Meredith Colton poprosiła ją, aby zamieszkała w głównej rezydencji i przyjęła posadę opiekunki chłopców. Ich niani, jak to określiła. Maya zgo dziła się; potrzebowała pieniędzy. Znów odpędziła sprzed twarzy pszczołę. Kilka kolej nych spostrzegła na końskiej grzywie. Jedna usiadła zwie rzęciu na uchu. Klacz potrząsnęła gwałtownie łbem.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
7
- Możemy się pościgać? - spytał Teddy, wpatrując się w Mayę błagalnym wzrokiem. Skinęła głową. - Dobrze, tym bardziej że jakoś dużo tu pszczół. Nie odpędzajcie ich, bo się rozzłoszczą. Po prostu odwróćcie się i jedźcie w stronę stajni, a one same odlecą. Chłopcy posłusznie wykonali polecenie. Kiedy odje chali kilka metrów, Maya pociągnęła lekko wodze. Klacz wymachiwała nerwowo ogonem. Po chwili obróciła się i ruszyła przed siebie, najpierw stępem, potem kłusem. Maya popatrzyła na pędzących przed nią chłopców, którzy pokrzykiwali wesoło. Pochyliła się nieco do przo du i zaciskając mocniej kolana, usiłowała zmusić klacz do galopu. Nie dała rady. No trudno, pomyślała, ściągając wodze. Koń zwolnił do stępa, a ona odprężyła się. Zbliżając się do padoku, klacz znów zaczęła potrząsać łbem i wymachiwać ogonem. Maya poklepała ją po szyi. - No, Ruda, co się dzieje? - spytała. - Pszczoły daw no odlecia... Nie dokończyła. Klacz zarżała głośno, podrzuciła gło wę i nagle, bez uprzedzenia, puściła się szaleńczym ga lopem w kierunku stajni. Maya z całej siły chwyciła się łęku; na myśl, że może spaść, ogarnęło ją śmiertelne prze rażenie. Raptowny przypływ adrenaliny sprawił, że wstąpiła w nią siła. Uniosła się w strzemionach; jej uda pełniły funkcję resorów absorbujących wstrząsy. Usiłowała ściąg nąć wodze, zmusić klacz, by zwolniła tempo, ale zwierzę gnało na oślep, głuche na rozkazy jeźdźca. Kilkadziesiąt metrów dalej widziała, jak chłopcy ze-
8
LAURIE PAIGE
skakują z koni i przyglądają się jej ze zdziwieniem. A potem zobaczyła, jak na konia, którego Joe zwolnił, wskakuje jakiś mężczyzna i gna jej naprzeciw. Nagle, jakieś piętnaście metrów przed nią, wyrosło ogrodzenie. Zdawała sobie sprawę, że klacz obarczona siodłem i jeźdźcem nigdy nie pokona tej przeszkody. - Prrr! - zawołała wystraszona i jeszcze mocniej po ciągnęła wodze, chcąc zmusić spanikowane zwierzę do skrętu. Słysząc za sobą tętent kopyt, obejrzała się przez ramię. Mężczyzna, który dosiadł wierzchowca Joego, był tuż za nią. Trzy sekundy później konie pędziły jeden przy dru gim, niemal ocierając się bokami. - Wysuń nogi ze strzemion! - krzyknął mężczyzna. - Złapię cię! Zrobiła, jak mówił, a on wyciągnął ręce; po chwili była w jego ramionach. Szarpnął wodze. Wierzchowiec skręcił; biegł wzdłuż ogrodzenia. Biorąc z niego przy kład, Ruda również skręciła. Mężczyzna nakazał swoje mu koniowi, aby zwolnił. W ciszy, jaka nastała, słychać było jedynie sapanie zwierząt i ludzi. Ramiona mężczyzny otaczały Mayę ciasno. Czuła się w nich bezpieczna. Jakby po długiej podróży wreszcie dotarła do celu, do ukochanego domu. - Cholera jasna, co ci strzeliło 'do głowy?! - ryknął Drake Colton. - Galopem? W twoim stanie? W popołudniowym słońcu jego piwne oczy błyszczały złością. Romantyczna iluzja pękła niczym bańka mydlana. - Rudą chyba użądliła pszczoła - odparła Maya. W ucho.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
9
Teraz, gdy minęło niebezpieczeństwo, miała ochotę wybuchnąć płaczem. Drake trzymał ją w żelaznym uchwycie. Oddychała ciężko, wciąż nie mogąc dojść do siebie. Serce jej ło motało, a spojrzenie Drake'a, który nie spuszczał z niej oczu, przyprawiało ją o dreszcze. Usiłowała odepchnąć się, uwolnić od jego ciała, od złości, jaka w nim kipiała. Nie mogła. Miał w sobie coś, jakąś siłę czy witalność, której nie potrafiła się oprzeć. - Możesz mnie zestawić - rzekła, starając się zigno rować wewnętrzny głos, który głośno się temu sprzeci wiał. - Teraz już dam sobie radę. Nie odpowiedział i nie zastosował się do jej życzeń, a ją naszły wspomnienia. Przypomniała sobie, jak godzi nami leżała w ramionach Drake'a, jak jego ręce błądziły po jej ciele, a uśmiech rozjaśniał jego twarz. Zamknęła oczy i na moment pogrążyła się w marzeniach. W ma rzeniach, które - jak dobrze wiedziała - nie miały szansy się spełnić. Wkrótce dotarli do stajni. Tam Drake powoli opuścił Mayę na ziemię, po czym sam zsiadł z konia. - Teddy. Joe... odprowadźcie konie - poprosił swo ich braci. Chłopcy podeszli bliżej, wyraźnie zaniepokojeni ca łym zajściem, i chwycili wodze, lecz nie ruszyli się z miejsca. Patrzyli to na Drake'a, to na swoją nianię, jakby bali się zostawić ich samych. - Nie zrobię jej krzywdy - zapewnił ich ochrypłym głosem Drake, po czym dodał cicho, tak by tylko ona słyszała: - Chociaż mam ochotę spuścić ci lanie.
10
LAURIE PAIGE
- Powiedźcie Riverowi, żeby obejrzał ucho Rudej poleciła chłopcom Maya, nie zwracając uwagi na wypo wiedzianą szeptem groźbę. - Chyba coś ją ukąsiło. Marzenia, jakim przez chwilę się oddawała, prysły, znikł strach i potrzeba płaczu; ogarnął ją dziwny spokój. Wiedziała, że ten moment kiedyś nadejdzie. Ale nie spodziewała się, że nastanie tak szybko. Nie była przy gotowana do konfrontacji... Kiedy chłopcy skierowali się z końmi do stajni, Drake odwrócił się twarzą do Mai. Na widok jej gęstych lśnią cych włosów, czarnych oczu, ognistego spojrzenia, a przede wszystkim wielkiego brzucha poczuł niemal fi zyczny ból. - To w którym jesteś miesiącu? - warknął gniewnie. A przecież nie tak zamierzał rozpocząć tę rozmowę. Kiedy pół godziny temu przyjechał na farmę, chciał w sposób spokojny i racjonalny podejść do problemu ciąży i ojcostwa. - Co cię to obchodzi? - spytała tak cicho, że z tru dem ją usłyszał. Po czym odwróciła się na pięcie i odeszła. Zostawiła go przed stajnią, spoconego, zdyszanego, przepełnionego goryczą, a zarazem tkliwością. Stała namydlona pod prysznicem, czekając, by stru mień wody omył ją od stóp do głów. Kilka minut później wyszła z kabiny. Zaczęła się wycierać, kiedy nagle usły szała pukanie do drzwi. - Chwileczkę! Ogarnął ją strach, może nie tak paniczny strach jak
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
11
wcześniej, ale na pewno strach. Zastanawiała się, po jakie licho Drake wrócił na ranczo. Wprawdzie tu jest jego dom, lecz... W ciągu kilku ostatnich miesięcy zmieniły się nie tyl ko jej kształty; również jej nastrój podlegał nieustannym zmianom. Na przykład dziś po południu - to był istny koszmar. Kiedy Drake trzymał ją w objęciach, pilnując, aby nie spadła z konia i nie wyrządziła sobie krzywdy, czuła cały wachlarz emocji: tęsknotę, radość, smutek, żal. Ich serca biły jednym rytmem. Tak jak zeszłego lata. Ale lato minęło. Potem minęła jesień, a on wciąż nie dawał znaku życia. Nic dziwnego, że zaskoczył ją jego nieoczekiwany powrót. Sądziła, że kiedy Drake ponownie zawita w domu, ona już dawno będzie mieszkała gdzie indziej. „W moim życiu nie ma miejsca na żonę i rodzinę". Tak napisał w krótkim liście pożegnalnym. Przeszył ją ból, równie intensywny co tamtego ranka, gdy przeczytała słowa Drake'a. Ale nie miała czasu, żeby się nad sobą roztkliwiać. Wciągnęła szlafrok, owinęła ręcznikiem mokre włosy. Ręce jej drżały. - Maya...? Odetchnęła z ulgą. Głos za drzwiami należał do jej matki. Inez Ramirez od niepamiętnych czasów była gospo dynią Coltonów. Z kolei jej mąż, a ojciec Mai, zajmował się ogrodem i otaczającym dom terenem. - Wejdź, mamo. Drzwi są otwarte. Inez weszła do środka i uważnie przyjrzała się córce. - Teddy powiedział, że o mało nie spadłaś z konia.
12
LAURIEPAIGE
- Ruda puściła się galopem i nie chciała słuchać żad nych poleceń. Chyba ją pszczoła użądliła. Ale na szczę ście nic się nie stało. Drake wybawił mnie z opresji. Uśmiechnęła się, próbując rozwiać niepokój widoczny w oczach matki. - Wiem. Aha, podobno River znalazł żądło i wyciąg nął je Rudej z ucha. - Zamknąwszy drzwi, Inez podeszła do córki i przytknęła rękę do jej czoła. - Nie kręci ci się w głowie? Nic cię nie boli? - Nic a nic. Naprawdę dobrze się czuję. Matka zignorowała zapewnienia córki. - Może powinnaś udać się do lekarza? Mogę cię pod rzucić do miasta... - Dzięki, mamo, ale naprawdę nie trzeba. Jestem umówiona na comiesięczną wizytę we wtorek. To tylko dwa dni. Nie chcę zawracać lekarzowi głowy w niedzielę. Inez poddała się. - No dobrze. Ale gdybyś poczuła się gorzej, natych miast mnie wołaj. Albo gdyby odeszły ci wody. - Zawołam. Na pewno - obiecała Maya. Odprowadziła matkę wzrokiem do drzwi, a potem przez chwilę nasłuchiwała jej kroków. Inez wróciła do kuchni, aby przygotować Coltonom ich wieczorny posi łek. Kiedy powiedziała rodzicom, że spodziewa się dziec ka, nie mogli w to uwierzyć. Ale kiedy minął pierwszy szok, zachowali się cudownie. Nie czynili jej żadnych wymówek, po prostu z góry założyli, że wkrótce poślubi Andy'ego Martina, który w miejscowej szkole średniej uczył matematyki. Kolejny, chyba jeszcze1 większy szok
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
13
przeżyli, kiedy im wyznała, że Andy, z którym widywała się od kilku miesięcy, nie jest ojcem jej dziecka. Andy był jej przyjacielem, a nie kochankiem. Nigdy ze sobą nie spali. Delikatnie pogładziła się po brzuchu. Miała nadzieję, że Drake nie dowie się, iż od ośmiu miesięcy nosi w łonie jego dziecko. Cofnęła się myślami do lata, do pogodnych, słonecznych dni, gwiaździstych nocy i dzikiej, niepoha mowanej namiętności, jakiej oboje dali się ponieść. Ko chali się w jej łóżku, w jego łóżku, w stajni i w stodole. Po tym, jak kilka razy zatańczyli z sobą na przyjęciu urodzinowym jego ojca, Drake wymknął się do Prosperino, małego miasteczka, w którym zaopatrywali się oko liczni ranczerzy oraz turyści z rozmieszczonych wzdłuż wybrzeża pensjonatów. Wrócił pół godziny później. Wi dząc jego ogniste spojrzenie, Maya domyśliła się, co było celem wyjazdu: kupno prezerwatyw. Ale nie kochali się tej nocy. Podczas wznoszenia to astu za zdrowie solenizanta ktoś strzelił do patriarchy ro du. Zrobił się straszliwy tumult. Do późnych godzin noc nych policjanci krążyli po terenie, szukali dowodów, wszystkim obecnym na przyjęciu gościom zadawali dzie siątki pytań. Przed świtem nikt nie poszedł spać. Ale były inne noce. - Wszystkim się zajmę - przyrzekł, zanim wziął ją w objęcia. - O nic się nie martw. Uwierzyła mu. Zaufała. Śmiać jej się chciało na myśl o tym, jaka była głupia i łatwowierna! I kiedy indziej może by się roześmiała, ale dziś była raczej w nastroju do płaczu. A na łzy nie
14
LAUR1E PAIGE
mogła sobie pozwolić. Co jak co, ale nie pokaże się ro dzicom z zaczerwienionymi oczami, dość mieli przez nią zmartwień. Zaciskając zęby, wyjęła z szafy ubranie. Posiłki jadała w kuchni razem z innymi pracownikami rancza. Jak po wiedział ktoś mądry: życie toczy się dalej. Nie musiała się obawiać, że spotka Drake'a. Coltonowie i ich przyjaciele zazwyczaj spożywali posiłki w elegancko urządzonej jadalni lub w oranżerii oddzie lającej salon od patia. Drake oczywiście jadał z nimi, a nie w kuchni. Wysuszywszy włosy, zaczesała je do tyłu i spięła klamrami, po czym udała się do pokoju swoich dwóch podopiecznych, by sprawdzić, czy są gotowi do kolacji. Chłopcy jadali ze służbą; tylko wtedy, kiedy matka chcia ła się nimi pochwalić, zapraszano ich do rodzinnego stołu. Maya nie miała najlepszej opinii o swojej pracodawczyni, ale nigdy głośno nie komentowała jej zachowania. Coltonowie nie tylko płacili jej pensję, ale również op łacali studia. Specjalizowała się w nauczaniu początko wym dzieci. Liczyła na to, że za kilka miesięcy uzyska dyplom, a wtedy wraz ze swoim maleństwem opuści ranczo i rozpocznie samodzielne życie. Kiedy tylko pomyślała o wyjeździe, zakłuło ją serce. Wiedziała, że rodzice będą za nią bardzo tęsknić, po dobnie jak Joe Junior i Teddy. Jej również będzie ich brakowało. Miała jednak dwadzieścia sześć lat; nadszedł czas, aby uniezależniła się od rodziny. Kiedy weszła z chłopcami do kuchni, przy stole za padło milczenie. Maya rozejrzała się zdziwiona po twa-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
15
rzach siedzących przy stołe osób. I nagle zobaczyła twarz tego jednego człowieka, którego najbardziej w świecie pragnęła uniknąć. - Co ty tu robisz? Czując na sobie wzrok zebranych, oblała się rumień cem. Rany boskie, przecież Drake należy do rodziny Coltonów. Wolno mu było przebywać w każdej części domu i jeść wszędzie, gdzie miał na to ochotę. - Czekam na braci - odparł, nie zrażony jej tonem. Chciałem im podziękować za pomoc dziś po południu. - Jaka tam pomoc? - powiedział Joe, wzruszając ra mionami. - To ty uratowałeś Mayę. - No właśnie - poparł go Teddy. - Gnałeś na złama nie karku. Nauczysz mnie tak dosiadać konia? Bez użycia strzemion? Drake roześmiał się wesoło. Biel jego zębów kontra stowała z brązem opalonej skóry. - Sam się nauczysz. Musisz tylko podrosnąć z dzie sięć czy piętnaście centymetrów. Chłopcy, którzy podobnie jak wszyscy mężczyźni w rodzinie Coltonów byli chudzi i wysocy, usiedli po obu stronach swojego starszego brata. Patrzyli na niego z miłością i podziwem. Drake wstał i wyciągnął dla Mai krzesło obok Teddy'ego. Kiedy ponownie zajął miejsce przy stole, chłopcy jeden przez drugiego zaczęli zasypywać go pytaniami. - Dokąd cię tym razem wysłali? - Do Ameryki Południowej. - Ale ci zazdroszczę - oznajmił Teddy. - Nie masz czego. - Drake poczochrał go po głowie.
16
LAURIE PAIGE
- Było potwornie gorąco, latały komary wielkości gołębi, a mnie do przeprawy przez góry dano chyba najbardziej kościstego osła pod słońcem. Podczas posiłku Drake zabawiał wszystkich śmiesz nymi anegdotami; ani razu nie wspomniał o niebezpie czeństwach, z jakimi wiąże się jego praca w elitarnej jed nostce komandosów. Słuchając go, Maya zastanawiała się, jakie nowe blizny pokrywają jego skórę. Przed oczami stanęło jej nagie umięśnione ciało Drake'a. W zeszłym roku pieściła je, dotykała, badała; odkryła każdy pieprzyk, każdy najdrobniejszy defekt urody, każdą szramę świadczącą o tym, jak niebezpieczną wykonywał pracę. „W moim życiu nie ma miejsca..." Kochał się z nią czule i namiętnie, a nad ranem, gdy ona jeszcze spała, śniąc o cudownej przyszłości, o ro dzinie, dzieciach, wspólnych radościach i smutkach, na pisał te słowa. Stół w kuchni nagle stał się zamazany. Największym wysiłkiem woli Maya zapanowała nad łza mi. Osiem miesięcy temu, kiedy minął pierwszy szok, przysięgła sobie, że nie będzie płakała w obecności in nych; nikt nie może widzieć jej rozpaczy. Jadła kolację, nie czując smaku potraw. Ilekroć nad pełną jasnych loków głową Teddy'ego napotykała wzrok Drake'a, przeszywał ją dreszcz. Obecność dawnego ko chanka nie wróżyła nic dobrego. Drake stał w ciemnym pokoju i patrzył w okna sy pialni po drugiej stronie patia. W okna sypialni, która kiedyś należała do niego, a którą dziś zajmowała Maya. Ponownie zalała go fala emocji. Żądza, złość, rozpacz,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
17
frustracja, samotność. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy poznał wszystkie te uczucia; nachodziły go o różnych porach dnia i nocy, nawet wtedy, gdy przedzierał się przez gorącą amazońską dżunglę i powinien myśleć wy łącznie o czekającym go zadaniu. Miał do wykonania ważną misję: odbić z rąk miej scowych handlarzy narkotyków amerykańskiego dyplo matę przetrzymywanego w ich górskiej kryjówce. Pod czas przeprawy przez dżunglę o mało nie stracił dwóch świetnych żołnierzy, ale dzięki Bogu cała akcja zakoń czyła się sukcesem. Raptem zakłuło go biodro, tam, gdzie znaczyła je nowa blizna po ranie postrzałowej. Miał szczęście. Gdyby kula przeszła dwa centymetry bliżej, roztrzaskałaby mu kość miednicy. A wtedy nigdy nie wydostałby się z dżungli. Roześmiał się ponuro. Tak, wiódł zaczarowane życie. Można nawet powiedzieć, że był w czepku urodzony. Miał tylko jeden problem, a była nim Maya. Kiedy zobaczył ją na rozpędzonym koniu, z przera żenia włosy stanęły mu dęba. Niewiele się zastanawiając, wskoczył na wierzchowca, z którego zsiadł Joe, i pognał jej na ratunek. Dopiero kiedy była bezpieczna w jego ramionach, opuścił go strach. Bezpieczna? W jego ramionach? Jej zaokrąglony brzuch wyraźnie wskazywał na to, że osiem miesięcy temu nie zadbał o jej bezpieczeństwo. Przypomniał sobie list, który zostawił na szafce noc nej. Co za ironia losu! Napisał, że w jego życiu nie ma miejsca na żonę; zbyt wiele czasu przebywa poza domem, wykonując pracę, która wiąże się z ryzykiem...
LAURIE PAIGE
No tak. A czy teraz znalazłoby się miejsce? Dla żony i dla dziecka? Potrząsnął głową. Nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Wpatrując się w okno po drugiej stronie patia, zacis nął zęby. Chwilę później skierował się do wyjścia. Naj wyższa pora, aby odbyli z sobą poważną rozmowę. Prze szedłszy do drugiego skrzydła domu, skręcił w długi ko rytarz; kilka kroków dalej zatrzymał się i zastukał do drzwi. Słysząc pukanie, Maya podskoczyła nerwowo. - A zmęczeni za karę nie zaznają odpoczynku mruknęła, siląc się na dowcip, który bynajmniej nie po prawił jej humoru. Po kolacji dopilnowała, aby chłopcy odrobili lekcje, a potem, kiedy leżeli w łóżkach, przeczytała im rozdział z powieści przygodowej. Meredith Colton nalegała, aby najpóźniej o dziewiątej w pokoju jej synów gaszono światło. Maya starała się tego przestrzegać. Niezastosowa nie się do życzeń pani domu groziło ostrą reprymendą. Wracając do swojego pokoju, niemal spodziewała się zastać tam Drake'a. Odetchnęła z ulgą, kiedy okazało się, że w środku nikogo nie ma. Przez godzinę przeglądała, a raczej usiłowała przejrzeć książkę, którą musiała opa nować do egzaminu. Niestety, nie była w stanie się sku pić. Parę minut po dziesiątej zaczęła szykować się do snu. Oczywiście powinna była się domyślić, że Drake nie da jej spokoju. Coltonów cechował upór; zawsze usiłowali dopiąć swego. Drake nie należał do wyjątków. Trudno, pomyślała, poradzi sobie. Z większymi pro-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
19
blemami dawała sobie radę w życiu. Z porzuceniem przez kochanka, ze znalezieniem listu, z odkryciem, że jest w ciąży i koniecznością powiadomienia o tym swo ich rodziców. Cóż gorszego mogłoby ją jeszcze spotkać? Ścisnąwszy się mocniej paskiem od szlafroka, pode szła do drzwi. Biorąc głęboki oddech, nacisnęła klamkę i wyjrzała na korytarz. - Muszę z tobą porozmawiać - oznajmił szeptem Drake. Miała ochotę zatrzasnąć mu drzwi przed nosem i prze kręcić klucz w zamku. Ale pewnie i tak potrafiłby je otworzyć. W końcu mieszkał w tym pokoju całymi la tami, dopóki nie wstąpił do sił specjalnych i nie wyruszył w świat. Zeszłego lata, kiedy leżeli przytuleni, opowiadał jej o swoim dzieciństwie, o młodzieńczych eskapadach, o tym, jak w nocy zakradał się z powrotem do łóżka, cicho, na palcach, tak by nikogo nie obudzić, o potężnym laniu, jakie kiedyś oberwał od ojca, o reakcji matki, która długo po tym wydarzeniu nie mogła dojść do siebie. Tak bardzo wzruszyły go łzy matki, że przestał wagarować i zaczął przykładać się do nauki. Teraz nie mieszkał już w Hacienda de Alegria - Do mu Radości - czasem tylko wpadał z wizytą. Był go ściem u siebie. Zrobiło się jej go żal. Zaskoczona własną reakcją, cof nęła się dwa kroki. Drake wszedł do pokoju i zamknął za sobą drzwi. W przyćmionym świetle jego oczy mie rzyły ją od stóp do głów. - Dobrze się czujesz? -spytał cicho.
20
LAURIE PAIGE
- Świetnie - burknęła. Zmarszczył gniewnie czoło. Rozdrażnił go jej ton. - Tylko kretynka wsiadałaby na konia, będąc w tak zaawansowanej ciąży. - Lekarz powiedział, że mam żyć normalnie, robić wszystko co do tej pory - odparła butnie. Jakim prawem się do niej wtrąca? - Więc jak zwykle wybrałam się z chłopcami na przejażdżkę... - Głupio postąpiłaś. Gdyby koń cię zrzucił... - Ur wał. Oczami wyobraźni zobaczył ją leżącą nieruchomo na ziemi, obolałą, może umierającą... - Psiakrew! - zde nerwował się. - Jeśli nie chcesz myśleć o sobie, pomyśl o nim. - Wskazał ręką jej brzuch. - Niedługo zostaniesz matką. Troska o zdrowie dziecka jest twoim obowiąz kiem. Odsunęła się. - Doskonale wiem, jakie mam obowiązki - rzekła chłodno, siadając na starym fotelu bujanym. Drake podszedł do biurka i wyciągnął krzesło; spocząwszy na nim okrakiem, bez słowa wpatrywał się w ko bietę, z którą przyjechał się zobaczyć. O tym, że Maya jest w ciąży, dowiedział się listownie od ojca. Wrócił wspomnieniami do poprzedniej wizyty na ranczu. To było w czerwcu ubiegłego roku. Poprosił w pracy o dwa tygodnie urlopu i przyjechał, aby wraz z innymi uczestniczyć w przyjęciu wydanym z okazji sześćdzie siątych urodzin ojca. Tamten pobyt na zawsze zapadł mu w pamięć. Z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że ktoś usiłował zabić Joego. A po drugie dlatego, że kochał się z tą pięk-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
21
ną czarnowłosą istotą, która teraz przyglądała mu się z ta ką niechęcią. - Inez powiedziała mi, że to co najmniej ósmy mie siąc - dodał. Maya wytrzeszczyła oczy. - Rozmawiałeś z moją matką? - Owszem. Skoro ty nie chciałaś mi nic zdradzić, uda łem się do jedynej osoby, o której wiedziałem, że powie mi prawdę. Na miłość boską, dlaczego do mnie nie na pisałaś? - spytał, zmieniając taktykę. - A ty? Dlaczego nie napisałeś? Cios był celny. I bolesny. - Bo... większość czasu krążyłem po różnych bez drożach... - zaczął się usprawiedliwiać, ale sam słyszał, jak żałośnie brzmi jego wymówka. Maya wbiła w niego wzrok, po czym zdegustowana odwróciła spojrzenie. Widział, że mu nie wierzy. Znali się od dziecka, razem dorastali na ranczu, lecz ni stąd, ni zowąd Drake uzmysłowił sobie, że nie umiałby nakreślić jej portretu psychologicznego. Był trzy lata od niej starszy, wiele podróżował po świecie, ona zaś całe życie spędziła w Kalifornii, głównie w Prosperino i na terenie posiadłości jego rodziców. Więc dlaczego nagle wydało mu się, że z nich dwojga Maya jest starsza i dojrzalsza? To ciąża ją zmieniła. Zbliżające się macierzyństwo. Miała nie tylko nabrzmiałe piersi i wystający brzuch, ale i znacznie większą samoświadomość. Wyczuwał w niej jakąś pierwotną mądrość, nieobecną u młodej niewinnej dziewczyny, w której się zakochał i którą porzucił. - Zadania, jakie wykonuję, często są bardzo niebez-
22
LAURIE PAIGB
pieczne - rzekł, próbując się wytłumaczyć. - Przemie szczam się z miejsca na miejsce. To żadne życie dla... Napisałem ci o tym w liście, który zostawiłem. - Ufałam ci. Te dwa proste słowa niemal zburzyły spokój, jaki z trudem udawało mu się zachować. Tak, zawiódł jej za ufanie. Wyjechał bez pożegnania, jak tchórz. Często zastanawiał się nad swoim postępowaniem. Gryzły go wyrzuty sumienia, ale przecież nie miał wyj ścia. Komandos żyje na krawędzi; rodzaj wykonywanej pracy nie pozwala mu mieć normalnego domu i rodziny. Wstał z krzesła i wsunąwszy ręce do kieszeni, zaczął chodzić tam i z powrotem, od okna do drzwi. - Dziecko wszystko zmienia. - Ono nie jest twoje. Zatrzymał się przed fotelem bujanym, niepewny, czy dobrze usłyszał. Maya również wstała. Przez chwilę pa trzyła mu prosto w oczy. - To nie jest twoje dziecko - powtórzyła. Cisza brzęczała im w uszach, jakby dookoła krążył rój rozdrażnionych pszczół. Tkwili naprzeciwko siebie bez ruchu, niczym dwa po sągi. Potem Maya uśmiechnęła się - nie z radości i nie dlatego, by cokolwiek ją ucieszyło. Po prostu zdała sobie sprawę z absurdu całej sytuacji. Tak, zdecydowanie sprawiała wrażenie osoby dojrza łej, znużonej życiem. Ten jej stosunek do świata dziwił Drake'a znacznie bardziej niż to, że nie zawiadomiła go p ciąży. Przywołał w pamięci rozmowę, jaką odbył z matką Mai i raptem skojarzył nazwisko: Andy Martin.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
23
- A czyje? - spytał. - Andy'ego Martina? - Mama ci tak powiedziała? - Tak. Maya uniosła dumnie brodę. - Pomyliła się. Dziecko jest moje. Wyłącznie moje. Często stykał się z ludźmi upartymi, zdesperowanymi, którzy nie chcą słuchać głosu rozsądku. Znalazł się w im pasie. - No jasne - burknął. - Niepokalane poczęcie. - Na moment zamilkł, po czym kontynuował spokojniejszym tonem: - Posłuchaj, to naprawdę nie ma sensu. Przyje chałem tu, żeby poznać prawdę. Zależy mi na tym. - A skąd... skąd wiedziałeś...? - Że jesteś w ciąży? Od mojego ojca. Napisał mi, że spodziewasz się dziecka; radził, abym wpadł na ranczo i uporządkował swoje sprawy. - Uporządkował swoje sprawy - powtórzyła cicho. - Wy, Coltonowie, lubicie, żeby wszystko stało na swoim miejscu, prawda? Miał ochotę zacisnąć ręce na jej szyi i ją udusić. Albo przytknąć usta do jej ust i całować tak długo, aż zacznie odwzajemniać jego pocałunki. Tak jak ubiegłego lata. Na myśl o ubiegłym lecie zrobiło mu się gorąco. Wtedy, w czerwcu, Maya pałała do niego takim samym pożą daniem, co on do niej. Była ponętna, zmysłowa, a zara zem niewinna. Pełna żaru, a zarazem słodyczy. - Wiesz, że tak nie jest. Chyba mnie znasz - powie dział. Z jego głosu przebijał głód, tęsknota za tym, co było, pragnienie, aby wskrzesić dawne namiętności. Odruchowo podniosła rękę do dekoltu i zacisnęła na
24
LAURIE PAIGE
połach szlafroka, jakby bała się, że Drake nie powściągnie żądz i w napadzie niekontrolowanej pasji zerwie z niej ubranie. - Tak myślisz? - spytała. - Bo mnie się wydaje, że ani ja ciebie nie znam, ani ty mnie. Smutek wyzierający z jej oczu poruszył w nim jakąś czułą strunę. Przypomniał sobie młodą, pełną zapału dziewczynę, która opowiadała mu o swoich planach: po zdobyciu dyplomu zamierzała uczyć w szkole w Prosperino, z czasem zaś chciała rozwinąć własny interes i pra cować z trudnymi dziećmi na Hopechest Ranch. Właśnie ta jej optymistyczna wizja przyszłości sprawiła, że napisał list, który zostawił jej na szafce nocnej. Wiedział, że ta kiej przyszłości, jaką ona sobie wyobrażała, nie mógłby z nią dzielić. Nieoczekiwanie ruszył do wyjścia. - Masz rację - powiedział. - Może rzeczywiście się nie znamy, co nie znaczy, że dawniej też tak było. Przyjrzał się jej uważnie. - Twoja mama prosiła, żeby cię nie denerwować. Ale mylisz się, jeśli sądzisz, że nie wrócę do tematu dziecka. Zamknął za sobą drzwi, po czym wyszedł na zewnątrz i skierował się ku schodom, które prowadziły w dół na plażę. Dochodziła północ. Maya krążyła po niedużej sypial ni, pocierając plecy. Dlaczego tak bolą? Może jednak za szkodziła jej dzisiejsza przejażdżka konna? Potrząsnęła głową, starając się odpędzić uczucie lęku i samotności. A także tęsknoty; odkąd Drake zacisnął wokół niej swe
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
25
silne ramiona, nie była w stanie skupić się na niczym innym. Zastanawiała się, ile musi minąć czasu, zanim zapo mni te wspaniałe chwile, jaki przeżyli razem ubiegłego lata? Rok? Pięć lat? Wieczność? Od kilku tygodni cierpiała na bezsenność; ponieważ - ze względu na plecy - nie mogła siedzieć długo w fo telu, wiele godzin spędzała na dreptaniu tam i z powro tem. Nie bała się przyszłości, wierzyła, że potrafi zadbać o siebie i o dziecko, ale czasami zdarzało się, tak jak tego wieczoru, że odwaga i pewność siebie ją opuszczały. Drake stanowił komplikację, jakiej nie brała wcześniej pod uwagę. Po tym, jak ją porzucił, zostawiając jedynie list z wyjaśnieniem, że nie jest gotów na założenie rodziny, postanowiła nie informować go o swojej ciąży. Nie sądziła, aby ta sprawa jakoś szczególnie go zainteresowała. Na wspomnienie tamtego poranka, kiedy otworzyła oczy i znalazła na szafce list, znów poczuła dojmujący ból. Tak ostry, że aż miała ochotę wyć. Zacisnęła zęby. Wiedziała, że potrafi go znieść. W ciągu ostatnich ośmiu miesięcy przekonała się o tym niejednokrotnie. Usiadłszy w fotelu, pochyliła się do przodu, by od ciążyć plecy. Nie ma wyjścia - musi powiedzieć Drake'owi prawdę. Chyba że znajdzie sposób, aby ją przed nim ukryć. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer do Los An geles. Po kilku dzwonkach na drugim końcu linii odezwał się kobiecy głos. - Lana? Tu Maya. Chciałam cię o coś zapytać. Jesteś sama? Możesz swobodnie rozmawiać?
26
LAURIE PAIGE
- Moja mała siostrzyczka! Tak, kochanie, jestem sa ma. Właśnie dałam pacjentce lekarstwo i zamierzałam położyć się spać. O co chodzi? Maya wzięła głęboki oddech. - Drake Colton przyjechał do domu. Ojciec zawia domił go o... - zawahała się - o... - O twojej ciąży? - podsunęła Lana. - No właśnie. Słuchaj, wiem, że badanie DNA wy kazałoby, kto jest ojcem dziecka, ale czy bez zgody matki ktoś mógłby... hm, na przykład pobrać niemowlęciu krew do badania? - Drake chce ci odebrać dziecko? - spytała z obu rzeniem Lana. - Nie, skądże! On nawet nie wie, że jest ojcem. Ni komu poza tobą tego nie zdradziłam. Ale... ale podej rzewa, że może nim być. - Że może nim być?! - Lana nie kryła złości. - A to drań! Co on sobie myśli? Że z iloma facetami naraz ro mansowałaś? - Nieważne, co myśli. Odpowiedz na moje pytanie. Co z badaniem DNA? Czy ojciec ma prawo... - Posłuchaj, myszko. Jestem pielęgniarką, a nie prawni kiem, ale wydaje mi się, że tak. Że ojciec ma prawo. Wy starczy, że zgłosi się do sądu, a sąd wyda odpowiedni nakaz... - Psiakrew. Coltonów stać na najlepszych prawników na świecie. - Maya westchnęła głośno. Czuła się zmę czona zarówno fizycznie, jak i psychicznie. Cierpliwie słuchała zapewnień siostry, że to jej, jako matce, przysługuje prawo do opieki nad dzieckiem. Po kilku minutach pożegnała się z Laną i odwiesiła słuchawkę.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
27
Przyszłość nagle wydała jej się bardzo ponura. Zaczęła czynić sobie wyrzuty. Jak mogła być tak nie rozsądna, tak głupia? Dlaczego uległa Drake'owi? W ostatnich miesiącach tysiące razy zadawała sobie te pytania. Znała na nie odpowiedź. Po prostu zakochała się. Żyła w świecie iluzji. Przebudzenie okazało się wyjątkowo brutalne. Uśmie chnęła się smętnie na myśl o tym, jaką była niepoprawną romantyczką. Patrzyła na świat przez różowe okulary, nie dostrzegając, że pomiędzy marzeniami a rzeczywistością istnieje ogromna przepaść. Miłość to marzenie, a bolące plecy i niemożność znalezienia wygodnej pozycji do spa nia to rzeczywistość. Drake Colton to też rzeczywistość. W przeciwieństwie do jej starego przyjaciela Andy'ego Martina, Drake ani razu nie wspomniał o mał żeństwie. Ciekawa była, jak by się zachował, gdyby mu powiedziała, że to z nim zaszła w ciążę: poprosiłby ją o rękę, obiecał łożyć na dziecko czy usiłował go jej za brać? Nie wiedziała, co Drake rozumie przez „uporządko wanie" swoich spraw. Znała go od dzieciństwa, lecz rnimo to nie potrafiła odgadnąć, co mu chodzi po głowie ani jakie ma zamiary. Wypuszczając głośno powietrze, podniosła się z fotela i znów zaczęła krążyć po pokoju.
ROZDZIAŁ DRUGI
Ręce trzymał w kieszeniach spodni, ramiona miał lek ko zgarbione. Wiatr znad oceanu ucichł, było więc dużo cieplej, niż się spodziewał. Wędrował kamienistą plażą, od czasu do czasu poty kając się o przysypany piaskiem głaz. Zawieszony na nie bie księżyc co rusz przysłaniały chmury, lecz Drake nie potrzebował światła. Tam, dokąd szedł, do swojej dawnej kryjówki u podnóża skał, prowadził go instynkt. Usiadł na skraju pieczary i potarł dłońmi twarz. Uwielbiał to miejsce. Właśnie tu, w tej pieczarze, spędzał z rodzeństwem całe dni. Tu odbywały się zabawy w pi ratów. Tu opowiadali sobie sekrety. I tu niecały rok temu kochał się z Maya. Ciemność ponownie wdarła się do jego duszy. Nie umiał z nią walczyć. Przygnębienie towarzyszyło mu nie mal przez całe życie - odkąd jego brat bliźniak zginął pod kołami samochodu. Po plecach przebiegł mu dreszcz, a po chwili ból ścisnął go za serce, ból równie ostry i pie kący jak ten, który poczuł w amazońskiej dżungli, kiedy trafiła go kula. - Drake, rodzice zabraniają nam jeździć po szosie! - zawołał Michael.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
29
Drake nie zatrzymał się; dalej pedałował pod górę, za którą ciągnęła się droga. - Chodź! - krzyknął przez ramię do brata. - Poszu kamy grotów po drugiej stronie szosy. Przy strumyku. - Tata złoi nam skórę, jak się dowie. - A kto mu powie? Bo ja nie. No chodź, tchórzu! Za kilka minut wrócimy. Ojciec nie złoił im skóry. Jadący na Drakiem Michael nie zauważył samochodu, który wyłonił się zza zakrętu. Drake wrzasnął do brata, żeby uważał i czym prędzej skręcił na pobocze. Michael przyglądał mu się zdziwiony. Nie rozumiał, co się dzieje. Samochód zobaczył dosłow nie ułamek sekundy przed zderzeniem. Drake jęknął żałośnie. Siedział bez ruchu, wpatrując się w rozhukane fale zalewające brzeg. Miał wrażenie, że chcą go dosięgnąć, ukarać. Ojciec długo mu tłumaczył, że nie ponosi winy za śmierć brata. Psycholog, którego ojciec poprosił o pomoc, mówił mu to samo. Na zdrowy rozum wiedział, że mają rację. Przecież nie chciał, by bratu stała się krzywda. I nie on prowadził samochód. Ale w głębi serca... Po prostu nieustannie drę czyły go wyrzuty sumienia. We śnie ciągle wołał: „Uwa żaj, Michael!". Niestety, zawsze kończyło się tak samo. Poderwał się na nogi. Siedząc tu, tylko pogrążał się w roz paczy. Wróciwszy do domu, na moment przystanął na patio. W pokoju Mai wciąż paliło się światło. Na tle zaciągniętej zasłony ujrzał przesuwający się cień. Maya nie śpi? O tej porze? Nagle cień zatrzymał się i pochylił do przodu. Drake nie miał wątpliwości: Maya
30
LAURIE PAIGE
zwija się z bólu! Ogarnęła go panika. Niewiele się na myślając, rzucił się pędem w stronę jej drzwi. Wpadł do środka bez pukania. - Co ci jest? Jak się czujesz? Zaczął się poród? Z trudem wyprostowała się. Popatrzyła na niego, jak by urwał się z księżyca. - Nie, nie zaczął się. Wyjdź stąd. Odgarnąwszy włosy za uszy, ponownie przytknęła rę ce do pleców i zrobiła parę kroków w kierunku łóżka. Raptem Drake doznał olśnienia. - Bolą cię plecy, prawda? Nie odpowiedziała. - Zostań tu - rzekł, jakby zamierzała gdzieś odejść. - Zaraz wrócę. Obejrzała się za siebie - chciała mu powiedzieć, żeby nie wracał, ani teraz, ani nigdy, żeby zostawił ją w spo koju - ale zobaczyła jedynie drzwi. Drake'a już nie było. Spojrzawszy na zegar, przeraziła się. Kobieta w jej stanie powinna się porządnie wysypiać! Zdjęła pośpiesz nie szlafrok, wsunęła się do łóżka, po czym zgasiła lamp kę. Leżąc na boku, z nogą zgiętą w kolanie - była to dla niej najwygodniejsza pozycja - zamknęła oczy i pró bowała zmusić się do snu. Liczyła barany. Doszła do trzystu, kiedy drzwi się otworzyły i światło ponownie zalało sypialnię. - Czego tu szukasz? - warknęła. - Przyniosłem maść - odparł. - Nie ruszaj się. Po smaruję ci plecy. Poderwała się. Zdumienie malowało się w jej oczach. - Co? Czyś ty oszalał? Nie zgadzam się!
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
31
Wiedziała, że prędzej umrze, niż pokaże mu się w ko szuli nocnej opinającej brzuch wielkości piłki plażowej. Ściągnął z niej kołdrę i usiadł na krawędzi łóżka. - To ci pomoże zasnąć - powiedział. - Jest prawie pierwsza w nocy. - No właśnie. Powinnaś dawno spać. Delikatnie naciskając jej ramię, zmusił ją, żeby się położyła. Następnie otworzył słoik. Po pokoju rozeszła się ostra woń maści dla koni. Po chwili ramiączka koszuli nocnej znalazły się na wysokości łokci Mai. - Rozbierz się do pasa... - Nie! - krzyknęła przerażona. Czuła żar bijący od jego ciała, pamiętała jego dotyk, pieszczoty, pamiętała, jak strasznie za nim tęskniła, jak bardzo go pragnęła... Zmiana pozycji nie była najlep szym pomysłem. Jedwabna koszula zsunęła się. Nagle Maya zorientowała się, że piersi ma na wierzchu. Zakryła je pośpiesznie i wtuliła się w materac. - O, świetnie - pochwalił Drake. Poczuła dotyk jego ręki na swoim nagim ramieniu. Wolno rozsmarowywał maść po jej szyi, łopatkach, lędźwiach. Ponieważ zdawała sobie sprawę, że Drake nie odejdzie, dopóki nie zrobi tego, co postanowił, więcej już nie protestowała; leżała bez ruchu, spięta, z zaciś niętymi ustami, poddając się masażowi. Ilekroć jednak wsuwał dłoń pod jej koszulę, nerwowo podskakiwała. - Spokojnie - szepnął ochrypłym głosem. Zeszłego lata takim samym niskim, zmysłowym gło sem szeptał jej do ucha czułości i namawiał do wyzbycia się wszelkich zahamowań.
32
LAURIE PAIGE
Obiema rękami gładził jej plecy, dokładnie wcierając maść. Koszula osuwała się niżej i niżej. Z początku za bieg był dość bolesny, lecz mimo to przynosił ulgę. Maya zamknęła oczy. Ból powoli zaczął ustępować. Westchnęła z ulgą; po raz pierwszy od kilku tygodni napięcie w mięśniach znikło. Drake przysunął się bliżej. - Jeszcze trochę - powiedział cicho. - To naprawdę działa... Mijały minuty. W pokoju panowała cisza jak makiem zasiał. Palce Drake'a dokonywały cudów. Ich kojący ucisk sprawił, że sztywność mięśni całkowicie ustąpiła. Maya zasnęła; odprężona i zrelaksowana, odpłynęła w krainę snu. Nie przerywał masażu. Chociaż wiedział, że ból znikł, nie umiał zmusić się do tego, aby wstać i odejść. Roz koszował się jej bliskością. Skórę miała równie gładką i miękką, jak w jego wspomnieniach, włosy lśniące, ciało ponętne. Emanowała żarem. Tak, tylko Maya potrafiła go rozgrzać, stopić ten sopel lodu, jaki tkwił w nim, od kąd samochód potrącił Michaela. Po kolejnych kilku minutach zakręcił wieczko, odsta wił słoik z maścią na szafkę, po czym zgasił światło i wy ciągnął się obok na łóżku. Przez szparę w zasłonie wpa dały srebrzyste promienie księżyca. Leżał bez ruchu, wpatrzony w sufit. Rozmyślał o tym, że w sąsiednim pokoju mały Teddy śpi w łóżku, które kiedyś należało do jego bliźniaka. Ubiegłego lata, trzymając Mayę w ramionach, opo wiedział jej o tamtym koszmarnym wypadku, o tym, jak
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
33
do niego doszło, że to on, Drake, nalegał, aby przejechać kawałek szosą, o wyrzutach sumienia, jakie go nieustan nie dręczą. To on powinien był zginąć, a nie Michael. Maya nie przerywała mu; słuchała w milczeniu, a kiedy skończył, tak długo pieściła go i całowała, aż zapomniał o przeszłości. Prawdę mówiąc, oboje zapomnieli nie tylko o prze szłości, ale i o teraźniejszości: pogrążeni w rozkoszy, nie pomyśleli o tak ważnej sprawie jak zabezpieczenie przed ciążą. Nie przyszło mu do głowy, czym taka nieokieł znana namiętność może się skończyć. Jakoś nigdy nie zastanawiał się nad potomstwem. Objął Mayę w pasie i oparł rękę na jej twardym, wy stającym brzuchu. Ku swojemu zdumieniu poczuł, jak coś napiera na jego dłoń, a potem kilka razy w nią ude rza. Kiedy uświadomił sobie, co się dzieje, ogarnęło go dziwne wzruszenie. W brzuchu Mai tkwi żywa istota! Prawdziwe dziecko! Zdrowe i rozbrykane. Instynktownie wiedział, że to on je spłodził. I miał wrażenie, że dziecko też o tym wie. Że kopiąc nóżką, chce się z nim przywitać, powiedzieć: „Cześć, tato. Faj nie, że przyjechałeś do domu". Wydawało mu się, że syn lub córka porozumiewa się z nim telepatycznie. - Wiem, drobiażdżku - wyszeptał. - Gdybyśmy tyl ko zdołali przekonać twoją mamusię, aby wyznała nam prawdę, coś byśmy razem wymyślili. Maya poruszyła się we śnie i zamruczała coś cichutko. Czując dziwne kłucie w sercu, Drake dźwignął się z łóżka.
34
LAURIE PAIGE
Delikatnie, by przypadkiem Mai nie zbudzić, podciąg nął ramiączka jej koszuli, a następnie zakrył ją kołdrą. Jeszcze przez chwilę przyglądał się jej z tęsknotą w oczach, w końcu odwrócił się i opuścił pokój. We własnym łóżku usiłował obmyślić najbardziej sku teczną strategię. Między innymi dlatego wszystkie misje, na które jeździł, kończyły się sukcesem - bo zawsze do kładnie opracowywał plan działania, z góry starał się przewidzieć, jakie może napotkać trudności i w jaki spo sób należy je rozwiązać. Tak samo zamierzał postąpić z Maya. Najpierw tylko musi się dowiedzieć, co ją drę czy. Oczywiście miała prawo być zła, że wyjechał bez pożegnania i nie dawał znaku życia, ale podejrzewał, iż w tym wszystkim chodzi o coś więcej. Maya obudziła chłopców, przygotowała dla nich śnia danie i jak zwykle wyprawiła ich do szkoły. Życie to czyło się dalej. Starała się pilnować, aby nic nie zakłóciło rytmu dnia, bo wtedy pani Meredith wpadała w szał. Słysząc dochodzący z salonu szum odkurzacza, zo rientowała się, w której części domu przebywa jej matka. Ogromną rezydencję Coltonów sprzątano dwa razy w tygodniu. Latem i na jesieni robiono generalne porząd ki. Tak samo jak w domu Ramirezów. Weszła do kuchni. Nie pomyliła się - Inez zajęta była gdzie indziej. W powietrzu unosił się zapach smażonego boczku, pewnie ktoś jadł jajecznicę, i wstawionej do pie karnika pieczeni. Nie była głodna, ale z powodu dziecka przyrządziła sobie dwie grzanki. Postawiła je na stole, obok szklankę mleka oraz kubek kawy.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
35
Podnosiła do ust drugą grzankę, kiedy drzwi prowa dzące do ogrodu się otworzyły i w kuchni pojawił się Drake. W starych spranych dżinsach wpuszczonych w kowbojskie buty, jasnej dżinsowej koszuli i dżinsowej kurtce wyglądał piekielnie pociągająco. Wraz z nim do kuchni przywędrował zapach drzew, traw i koni. Nalawszy do kubka kawy, podszedł do stołu. Kiedy usiadł, Mayę uderzył w nozdrza jeszcze jeden zapach: wody kolońskiej. Natychmiast przypomniały się jej długie spacery po plaży, rozmowy, przejażdżki konne, szukanie z chłopca mi grotów, zbieranie w lesie jagód, a nocami... Otrząsnąwszy się, z cichym jękiem wróciła do rze czywistości. To nie ma sensu. Wspomnienia sprawiają ból, a w jaskrawym świetle dnia sny i marzenia się ulat niają. - Co ci jest? - spytał zaniepokojony. Popatrzyła na niego. I w tym samym momencie uświadomiła sobie, że popełniła błąd, ale było za późno. Siedzieli tak, mierząc się wzrokiem, przez dobrą minutę. W oczach Drake'a widziała dziesiątki pytań, na które nie mogła i nie chciała odpowiedzieć. Wreszcie odwróciła spojrzenie. - Nic - odparła. Skłamała. Marzyła o tym, żeby Drake wziął ją w ra miona i zapewnił o swojej miłości. Chciała zapomnieć o troskach i niepokojach, jakie towarzyszyły jej od paru miesięcy, o zaskoczeniu i dezaprobacie, jakie pojawiały się na twarzach przyjaciół i sąsiadów, kiedy dowiadywali się o ciąży.
36
LAURIE PAIGE
Pragnęła rzeczy niemożliwych. Uśmiechnęła się w duchu. Co ona sobie w ogóle wy obrażała? Że w niej, córce gospodyni i ogrodnika, zako cha się mężczyzna z potężnego klanu Coltonów? - Powiedz, o czym myślisz - poprosił Drakę. Pokręciła głową. - O niczym. Wypiła kolejny łyk kawy. Odstawiwszy kubek, pod niosła szklankę; resztką mleka popiła witaminy. Bluzka na jej brzuchu poruszyła się. Maya na moment zamarła; czekała, aż dziecko przestanie kopać. Czasem kopało tak energicznie, że trudno to było wytrzymać. - Rusza się? - Drake utkwił wzrok w jej brzuchu. - Tak. Nie zniechęcił go jej ton. - Mogę? - spytał i nie czekając na pozwolenie, przy łożył dłoń. Zrobiło się jej gorąco, jakby swoim dotykiem rozpalił w niej ogień. - Wczoraj w nocy kopnęło mnie w rękę - oznajmił. - Co? Kiedy? - Jak zasnęłaś. Trzymałem rękę na twoim brzuchu. Poczułem kilka kopnięć. Rozciągnął usta w uśmiechu, ukazując rząd pięknych zębów, których biel kontrastowała z opalenizną twarzy. Wyglądał bosko. Jak Tom Cruise, kiedy posyłał z ekranu swój słynny zniewalający uśmiech. Nic dziwnego, że ko biety za nimi szalały. Za Drakiem i za Cruise'em. A ona niczym się od nich nie różniła. Kochała się w Drake'u Coltonie niemal całe życie. Któregoś roku miała wtedy siedemnaście lat, a on przyjechał do domu
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
37
podczas przerwy semestralnej - wydawało jej się, że też coś do niej czuje. Ale potem wystraszył się i do końca pobytu starał się jej unikać. Cierpiała, ale czas leczył rany; po paru miesiącach pogodziła się z faktem, iż jej marze nia o wspólnej przyszłości z Drakiem nigdy się nie speł nią. Wiedziała, że teraz też sobie poradzi, choć tym razem sytuacja była znacznie bardziej skomplikowana. - Nie rób tego - powiedziała, strącając z brzucha je go dłoń. Wyprostował się i nie spuszczając oczu z jej twarzy, podniósł do ust parujący kubek. - Znasz płeć dziecka? - spytał po chwili. Cisza zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wresz cie Maya odchrząknęła, przeczyszczając gardło. - Dziewczynka - odparła szeptem. - Tak wykazało USG. Skinął z powagą głową. Nie umiała poznać, czy jest to wyraz aprobaty, czy niezadowolenia. Przestań, zganiła się w myślach. Dlaczego miałby się cieszyć czy smucić? Po pierwsze, nie wie, że to on jest ojcem, a po drugie, w liście, który zostawił przed wyjazdem, wyraźnie dał do zrozumienia, że nie planuje zakładać rodziny. Przynajmniej nie z nią, Maya Ramirez. - Masz zdjęcie? - Tak. - Może mi je kiedyś pokażesz... - W jego głosie po brzmiewała nuta zadumy. - Powiedz: wybrałaś już imię? Poczuła ucisk w sercu. - Marissa - odparła. - Marissa Ramirez.
38
LAURIE PAIGE
Na ułamek sekundy jego twarz sposępniała. Potem jednak uśmiech wypłynął mu na wargi. - Hm, Marissa... Podoba mi się. Jeśli dopisze jej szczęście, może wyrośnie na tak piękną kobietę, jak jej mama. Przez chwilę pieścił ją oczami. Jego spojrzenie zda wało się obiecywać wszystko, o czym kiedykolwiek ma rzyła. Ale wiedziała, że to złudzenie. Bojąc się, że za moment wyleje na siebie kawę, drżącą ręką odstawiła kubek. - Muszę się uczyć - rzekła. Odsunąwszy krzesło, podeszła do ekspresu, dolała so bie kawy, po czym udała się do swojego pokoju. Nie wychyliła stamtąd nosa aż do obiadu. Słysząc, jak domownicy schodzą się do jadalni, wie działa, że powinna się wyłonić. Jeżeli tego nie zrobi, mat ka, którą niepokoił jej brak apetytu, na pewno przyjdzie sprawdzić, co się dzieje. Biorąc głęboki oddech, Maya otworzyła drzwi i ruszyła do kuchni. Drake'a na szczę ście tam nie było. - Pomóc ci, mamo? Inez skinęła głową. Do wyłożonego płócienną serwet ką koszyka wrzuciła stos domowej roboty tortilli. - Zanieś do jadalni - poleciła córce. - A przy okazji zobacz, czy nie zabraknie salsy. Duma nie pozwoliła Mai odmówić. Bądź co bądź sa ma zaproponowała pomoc. A nie musiała; nikt jej o to nie prosił. No cóż, pomyślała, człowiek całe życie się uczy. Drugi raz nie popełni tego błędu. - Aha, weź jeszcze masło - dodała Inez.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
39
Zamieszawszy w garnku, skosztowała danie, po czym dosypała przypraw. Maya położyła pół kostki masła na porcelanowym ta lerzyku, chwyciła koszyk z plackami i skierowała się do jadalni. Może Drake ma inne zajęcia, może pojechał do mia sta, może... Niestety, los jej nie sprzyjał. Drake z ojcem siedzieli przy stole, pogrążeni w roz mowie. Na jej widok przerwali w pół słowa. Po chwili Joe wstał z ciepłym uśmiechem na twarzy. - Pięknie wyglądasz, Mayu. - Zerknął na syna. - Ko bieta w ciąży po prostu rozkwita. Nie sądzisz, chłopcze? - To prawda - przyznał Drake zmysłowym głosem. Oblała się rumieńcem. Podejrzewała, że kolorem przy pomina świeżo ugotowanego homara. - Nie chciałem cię peszyć, kochanie - powiedział ci cho Joe Colton. - Przepraszam. W jego spojrzeniu było tyle ciepła i przyjaźni, że mia ła ochotę oprzeć głowę na jego ramieniu i wybuchnąć płaczem. - Nie, nic... nic się nie stało - wydukała. Po chwili odważyła się spojrzeć na Drake'a. Wyraz twarzy miał neutralny; nie zdradzał żadnych emocji. - Mama prosiła, żebym wam to przyniosła... Postawiła koszyk z plackami i talerzyk z masłem na stole koło mężczyzn, pio czym sprawdziwszy, ile w sa laterce zostało salsy, wróciła pośpiesznie do kuchni. - Jeszcze to. - Inez podała jej półmisek burritos. Gdybyś była tak miła... Muszę przygotować resztę je-
40
LAURIE PAIGE
dzenia, bo dziewczyna, którą wynajęłam do pomocy, nie raczyła się pojawić. Mayę ogarnęły wyrzuty sumienia. Gdyby nie Drake, mogłaby odciążyć mamę w kuchni, zamiast cały dzień ukrywać się w swoim pokoju. Wprawdzie zamierzała się uczyć, gdyż pod koniec miesiąca czekał ją egzamin, ale oczywiście w ogóle nie była w stanie skupić się na nauce. Zaniosła do jadalni burritos. Z sympatii do Joego, któ ry uwielbiał ostre potrawy, Inez często serwowała me ksykańskie dania, mimo że Meredith ich nie znosiła. Postawiwszy półmisek na stole, Maya ponownie udała się do kuchni. Po chwili wróciła do jadalni z ryżem i fa solą. Rozejrzała się, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu i po raz trzeci skierowała się do drzwi. Chociaż nie patrzyła na Drake'a, to jednak za każdym razem, gdy wchodziła lub wychodziła, czuła na sobie jego wzrok. - Przysiądź się do nas, Mayu - poprosił Joe. Z wrażenia stanęła jak wryta; nie potrafiła wykonać kroku. Wreszcie pokręciła energicznie głową. Zdając so bie sprawę, że zachowuje się jak dzikuska, spróbowała się uśmiechnąć i grzecznie odmówić. Nie zdążyła. Drake wysunął dla niej krzesło, a Joe delikatnie ujął ją za łokieć i zaczął prowadzić do stołu. - Skoro pan nalega... - powiedziała. - Ale tylko na chwilę. Joe patrzył na nią przyjaźnie i ze zrozumieniem, co zaś się tyczy Drake'a... nie była pewna. W jego spoj rzeniu kryło się coś więcej, ale co? - Jak twoje studia? - spytał starszy Colton.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
41
Podsunął jej półmisek. Nałożyła sobie na talerz burrito, gospodarz nałożył dwa. - Dobrze, dziękuję. Trafiłam na listę wyróżnionych studentów - pochwaliła się. - Podobnie jak rok temu. - Joe uśmiechnął się z aprobatą, po czym podał półmisek synowi. Na talerzu Drake'a wylądowały cztery burritos. Nie mieściło jej się w głowie, jak można tyle jeść i być tak szczupłym. Zeszłego lata głośno wyraziła zdziwienie. - To dlatego, że dużo myślę - odparł, szczerząc zęby. - I dużo czasu spędzam w ruchu. - Po czym zgarnął ją w ramiona i znów zaczął spalać kalorie. Na wspomnienie tamtych chwil zarumieniła się po czubki uszu. Czym prędzej wrzuciła na talerz trochę ryżu i fasoli. Podała miseczki dalej. Siedziała na wprost Dra ke'a, wiec za każdym razem, gdy podnosiła oczy, napo tykała jego wzrok. Do jadalni weszła Meredith Colton, wnosząc z sobą zapach drogich perfum. Nie zwracając uwagi na Mayę, skrzywiła się z niesmakiem na widok jedzenia, następnie poinformowawszy męża, że jest umówiona na lunch w mieście, skierowała się ku drzwiom. Na syna nawet nie spojrzała. Mai żal było Drake'a i jego rodzeństwa. Zresztą trud no było im nie współczuć. Jej własna matka uwielbiała dzieci i szczodrze okazywała im miłość. Matka Drake'a zaś miewała okresy, kiedy interesowała się poczynaniami swoich dwóch najmłodszych pociech, ale resztę dzieci traktowała jak powietrze. Maya nie potrafiła tego zro zumieć, tym bardziej że kiedyś pani Colton zachowywała
42
LAURIE PAIGE
się całkiem inaczej: była pogodna, roześmiana, lubiła chodzić z mężem na spacery po plaży i szaleć z dziećmi w ogrodzie. Drake odprowadził matkę wzrokiem do drzwi. Z jego oczu wyzierała tęsknota. Przez chwilę wyglądał jak mały chłopiec, który pragnie, by go przytulono, pogłaskano po głowie. Parę sekund później jego spojrzenie znów stało się nieprzeniknione. Z małego chłopca ponownie prze istoczył się w mężczyznę, silnego, odważnego, zdetermi nowanego. W człowieka, któremu dowództwo sił specjal nych powierzało najbardziej niebezpieczne misje. Odpowiadało mu takie życie. Kochał wyzwania, lubił igrać ze śmiercią. Nie bał się jej, przeciwnie, stale pró bował się z nią zmierzyć. Przepełniona smutkiem, Maya jadła pośpiesznie. Przy puszczalnie Drake nawet nie zdawał sobie z tego sprawy, ale tkwiło w nim... może nie pragnienie śmierci; nie, na pewno nic aż tak drastycznego, raczej jakiś głęboko zakorzeniony mrok, jakaś niemal odwieczna boleść, któ rej nigdy nie zdołał pokonać. - Ciekaw jestem twojej opinii na temat Hopechest Ranch - kontynuował Joe, kiedy drzwi za żoną się za mknęły. - Sądzisz, że to ma sens? Że dzieci naprawdę czegoś się tam uczą? - Och, tak! - zawołała. - To fantastyczne miejsce i cieszy się doskonałą opinią. Program nauczania jest zna komity. Przynajmniej ja tak uważam - dodała szybko; nie chciała wypaść na osobę zarozumiałą. - To dobrze, bo w tym roku zamierzam przekazać dyrekcji więcej pieniędzy.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
43
- Przydadzą się. Z roku na rok trafia tam coraz więcej dzieci. - Hm. - Gospodarz domu na moment się zamyślił. - Drake... - zwrócił się do syna. - Nie wybrałbyś się do Hopechest, co? Może przyszedłby ci do głowy jakiś pomysł. Zobaczyłbyś, czego im potrzeba. Może stajnię należy wyremontować? Albo zbudować nową? A może warto postawić większy budynek mieszkalny? - Zorientuję się, tato - obiecał Drake. - Świetnie. Wzruszyła Mayę duma w oczach ojca, gdy patrzył na syna, i zaufanie, jakim go darzył. Pomyślała sobie, że Drake'owi potrzebna jest czułość, uznanie; powinien wie dzieć, że nie tylko w pracy go cenią. Starczy! - nakazała sobie w duchu. Drake na pewno od nikogo nie oczekiwał troski, współczucia czy litości. Był dorosłym mężczyzną. A ktoś taki jak ona, przeży wający huśtawkę emocjonalną, naprawdę nie nadaje się ani na doradcę, ani na pocieszyciela. Zapamiętaj to raz na zawsze, Mayu Ramirez. Nie wtrącaj się; oszczędzisz sobie nerwów, a innym powo dów do irytacji. Ale do życia swojego dziecka zamierzała się wtrącać. Zamierzała troszczyć się o córkę, służyć jej wsparciem, radą, rozpieszczać ją i otaczać miłością. Westchnęła głośno. - Jak się dziś czujesz? - spytał Drake, patrząc jej pro sto w oczy. Starszy z Coltonów również wbił w nią spojrzenie. Czekali na odpowiedź.
44
LAURIE PAIGE
- Dobrze - odparła cicho. - Plecy cię już nie bolą? Pytanie wydało jej się szalenie intymne. Czuła, jak na jej policzki znów występują rumieńce. - Już nie. - Odsunęła krzesło od stołu. - Przepra szam. Obiecałam, że niedługo wpadnę do Hopechest. Chwyciła talerz z prawie nietkniętym posiłkiem i uciekła z jadalni. - Niewiele zjadłaś - zauważyła Inez w kuchni. - Wystarczająco dużo. Muszę lecieć, mamuś. Cmoknęła matkę w policzek. - Kocham cię. - Ja ciebie też, myszko - rzekła Inez, z zatroskaniem przyglądając się córce. Przez całą drogę na ranczo, gdzie mieścił się sieroci niec, Maya czyniła sobie wyrzuty. Nie chciała okłamywać rodziców ani sprawiać im bólu. Martwili się o nią. Zro biliby wszystko, aby była szczęśliwa. Nie mogła im jed nak powiedzieć, że to Drake jest ojcem jej dziecka. Drake, który nie chce mieć żony, rodziny ani jakich kolwiek zobowiązań. Ilekroć odtwarzała w myślach treść jego listu pożegnalnego, dojmujący ból ściskał ją za ser ce. Te wszystkie pieszczoty, pocałunki, czułe słowa nic nie znaczyły. Nic a nic. Ale przecież nie składał jej wów czas żadnych obietnic... Starając się zapomnieć o kłopotach, skręciła na teren Hopechest. Mieszkały tu dzieciaki pokrzywdzone przez los. W porównaniu z nimi wiodła lekkie, beztroskie życie. - Dzień dobry, panno Ramirez! - zawołał Johnny Collins, podbiegając do samochodu i wyciągając ręce po książki. Nie pozwalał jej nic nosie.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
45
- Dzień dobry, Johnny. Czternastoletni Johnny był jednym z jej ulubieńców. Matka uciekła z domu, kiedy syn miał kilka lat. Po ode jściu żony ojciec zaczął zaglądać do kieliszka. Wkrótce cały czas chodził pijany. Nikt mu nie chciał dać pracy. Johnny dodał sobie parę lat i zatrudnił się w barze szyb kiej obsługi. - Przeczytałeś książkę, którą ci zadałam w zeszłym tygodniu? Skinął głową. - Tak jak mi pani radziła, zapisywałem na kartce sło wa, których nie znałem, i przed przystąpieniem do no wego rozdziału sprawdzałem je w słowniku. - Brawo. - Weszli do sali, w której udzielała prywat nych lekcji uczniom mającym największe trudności z na uką. - Sprawdziłam twoją klasówkę. Świetnie wypadłeś, Johnny. Jestem pod wrażeniem. - Należała mu się po chwała. Oczy chłopca rozbłysły radością. Zauważyła na jego źrenicach małe złociste punkciki. Takie same złociste punkciki miał Drake, kiedy patrzył pod słońce. - No dobrze, a teraz pokaż listę słów - poprosiła, sia dając przy biurku. Przez dwie godziny pracowała najpierw z Johnnym, potem z grupą uczniów trochę bardziej od niego zaawan sowanych. O trzeciej po południu wróciła do domu, by zająć się dwójką najmłodszych Coltonów: przypilnować, aby coś zjedli i sprawdzić, czy odrobili lekcje. Pani Meredith miała bzika na tym punkcie. Kiedy dojechała na miejsce, Drake pracował na wy-
46
;
LAURIE PAIGE
biegu z młodym wałachem. Przez kilka minut stała przy samochodzie, obserwując mężczyznę i konia. Widząc cierpliwość Drake'a, delikatność, wrażliwość, a zarazem stanowczość, pomyślała sobie, że byłby znakomitym na uczycielem. Gdyby kiedykolwiek w przyszłości chciał poświęcić czas dzieciakom w Hopechest... Znów się zagalopowała. Drake naprawdę nie potrze buje jej rad, co ma robić ze swoim życiem, kiedy znudzą mu się niebezpieczne misje, podczas których może zgi nąć. Był dorosły i sam najlepiej wiedział, czym się chce zająć. Akurat zamierzała ruszyć do domu, kiedy stanął przy ogrodzeniu, twarzą w jej stronę. Skinął na powitanie gło wą, po czym przez dłuższą chwilę przyglądał się w mil czeniu, tak jak wcześniej przy stole w jadalni. W jego oczach była zachęta, problem w tym, że ona, Maya, nie potrafiła odczytać, do czego. Dziecko, wyczuwając jej niepokój, obudziło się i za częło wiercić. Speszona, odwróciła się i poczłapała do domu.
ROZDZIAŁ TRZECI
- Maya, chodź z nami! - zawołał Joe Junior, kiedy pojawiła się w drzwiach. - Drake pokaże nam, jak się rzuca lassem. - Za kilka lat będziemy mistrzami rodeo! - poinfor mował ją Teddy. - Ciszej - upomniała ich. - Nie jesteśmy w lesie. Udała się do swojego pokoju; chłopcy za nią. Poło żywszy na krześle torbę z książkami, zdjęła skórzane pantofle i włożyła tenisówki. - A lekcje? - spytała. - Odrobione? Obiecali, że odrobią przed kolacją. Jeśli trzeba będzie, zrezygnują z oglądania telewizji. - W porządku. - Możemy? Zgadzasz się? - Joe popatrzył na nią z niedowierzaniem, po czym wydał z siebie dziki okrzyk radości. Po chwili, przypomniawszy sobie, że nie są w lesie, zasłonił ręką usta. Uśmiechając się szeroko, skinął na Teddy'ego i wybiegł z pokoju. Maya poczuła ukłucie w sercu. Drake był idealnym starszym bratem. Widać było, że uwielbia tych dwóch urwisów. To dobrze, pomyślała; potrzpbowali miłości i aprobaty nie tylko od niej, także od swoich bliskich.
48
LAURIE PAIGE
Matka chłopców... cóż, na pewno ich kocha, ale mie wa tak zmienne nastroje, że... Po prostu jej zachowanie jest trudne do przewidzenia. Ojciec też ich kocha, ale ma w sobie jakiś głęboko zakorzeniony smutek, który chłopcy instynktownie wyczuwają. Dlatego przy ojcu sta ją się poważni i zgaszeni. Zresztą senior rodu nie po święcał synom zbyt wiele czasu; zajmowały go problemy, które od kilku miesięcy trapiły rodzinę: a to strzelanina w ogrodzie, a to tajemnicze zniknięcie Emily. Z Drakiem chłopcy mogli poszaleć. Wszyscy na tym korzystali: i oni, bo przepadali za jego towarzystwem, i on, bo dobrze mu robiła ich obecność. Czuł się szczę śliwy, potrzebny, doceniany. Ale właściwie co ją obchodzi samopoczucie Drake'a? Chwyciwszy cienką kurtkę, ruszyła na dwór. Pani Meredith płaci jej za to, aby miała na oku swoich podopie cznych i pilnowała, by nie przydarzyło im się nic złego. Na środku padoku zobaczyła dwa kozły do rżnięcia drewna; w każdym tkwiła miotła udająca końską szyję i łeb. Naprzeciw „koni" stał Drake, który demonstrował chłopcom prawidłowy sposób trzymania lassa. Wyglądało to tak zabawnie, że mimo woli parsknęła śmiechem. Obejrzał się przez ramię. - Twój śmiech czyni dzień piękniejszym i pogodniej szym - oznajmił. Chłopcy popatrzyli to na nią, to na starszego brata i wreszcie na siebie. Zaczęli rechotać, po chwili jednak przestali; mieli ważniejsze sprawy na głowie. - Tak dobrze? Co, Drake? - spytał Joe. Maya oparła się o ogrodzenie i obserwowała, jak
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
49
Drake uczy braci wywijania lassem. Stali ze dwa metry od kozła. Joe, jako starszy, szybciej pojął, o co chodzi. Drake kazał mu się cofnąć pięć kroków i czekać; sam zaczął ćwiczyć z Teddym. Pracował z nim tak długo, do póki Teddy również nie opanował rzutu z dwóch metrów. Mniej więcej po godzinie Maya zawołała: - Jeszcze dziesięć minut, kochani! Potem wracamy do domu! - I co robimy? - spytał Drake. Jego głęboki głos i lubieżny wzrok przejęły ją dresz czem. - Odrabiamy lekcje - odparła. Chłopcy zaczęli protestować, ale Drake przywołał ich do porządku. - Wszystkie zajęcia trzeba planować i przestrzegać ustalonego czasu - oznajmił. - Tak postępuje każdy żoł nierz, a zwłaszcza komandos. Mieliście lekcję rzucania lassem, a teraz pora przejść do następnego punktu pro gramu. Prawda, pani profesor? - Prawda - poparła go zaskoczona. - No to jazda stąd! - rozkazał braciom. Zszedł z padoku, zabierając z sobą rewizyty. Joe z Teddym wspięli się na ogrodzenie i zeskoczyli po drugiej stronie, tuż koło Mai. - Drake naprawdę jest w tym dobry - oznajmił Joe. - Gdyby chciał, mógłby być mistrzem rodeo. - Ja nim zostanę - postanowił Teddy. Joe pchnął go na ogrodzenie. -Akurat! - Zobaczysz!
50
LAURIE PAIGE
- Spokojnie, chłopcy. Znacie zasady, prawda? Po pierwsze, nie kłócimy się, tylko dyskutujemy. A po dru gie, nie wolno nikogo dźgać czy popychać. Za karę, Joe, pójdziesz do łóżka dziesięć minut wcześniej. - Ale ja nie... Chłopiec zamierzał się sprzeciwić, lecz w tym mo mencie Meredith otworzyła drzwi i zmierzyła całą trójkę gniewnym spojrzeniem. - Proszę natychmiast ściszyć głosy - rozkazała. - Tak jest, mamusiu - powiedzieli razem bracia. Maya miała ochotę przyłączyć się do nich i skulić pod siebie ogon. Powstrzymała się w ostatniej chwili. Mniej więcej rok temu uświadomiła sobie, że jeżeli nie chce, aby Meredith patrzyła na nią z góry, nie może okazywać strachu czy uległości. - Czy chłopcy odrobili już lekcje? - spytała ich mat ka, groźnie marszcząc brwi. - Nie, właśnie idą - odparła Maya. - Przed chwilą skończyli zajęcia z Drakiem. Uczył ich rzucania lassem. To doskonałe ćwiczenie wyrabiające koordynację wzrokowo-ruchową - dodała tonem nauczycielki, która wie. co jest dobre dla jej uczniów. Uśmiechnęła się z fałszywą pewnością siebie, modląc się w duchu, by Meredith nie zbeształa jej w obecności dzieci. Chłopcy zwykle brali jej stronę i wtedy wszyscy troje musieli słuchać długiego wykładu. Na szczęście Meredith skinęła głową i zawróciła do salonu, aby zamienić słowo z mężem. Maya odetchnęła z ulgą, po czyrn zagoniła chłppców do swojego pokoju, gdzie zazwyczaj odrabiali lekcje.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
51
Kiedy zobaczyła, że wzięli się do pracy, zdjęła z półki własne książki na temat fizycznego i emocjonalnego roz woju dzieci w wieku od czterech do dwunastu lat i za częła czytać. Drake ściągnął ubranie, wskoczył pod prysznic, potem ubrał się i udał pośpiesznie do kuchni. Wsunął głowę za drzwi, ale Mai nie zastał. - Gdzie... - Zamierzał o nią spytać, ale w ostatniej chwili zmienił decyzję. - Gdzie są chłopcy? Inez Ramirez, wieloletnia gospodyni, przyjaciółka i powiernica Coltonów, przyglądała mu się bez słowa przez kilka ciągnących się w nieskończoność sekund, po czym oznajmiła: - Maya zaniosła im kolację do pokoju. Jeszcze nie skończyli odrabiać lekcji. Szkoda, pomyślał, starając się ukryć rozczarowanie. Dawno temu przekonał się - podobnie jak wszystkie dzieciaki na ranczu - że Inez potrafi czytać w cudzych myślach. Zawsze wyczuwała, kiedy któreś z nich coś przeskrobało; wchodzili do domu jak gdyby nigdy nic, a jej wystarczył jeden rzut oka. Kiedy teraz mierzyła go wzrokiem, miał wrażenie, że przenika go na wylot: wie nie tylko o ubiegłorocznych schadzkach, ale również o tym, że codziennie w nocy Maya jawi mu się w snach. - Dzięki, Inez - powiedział, po czym skierował się do salonu, w którym wcześniej zauważył rodziców. Znalazłszy się w zasięgu ich głosów, przystanął za drzwiami. - Och, doprawdy, Joe - oznajmiła zirytowanym to-
52
LAUR1E PAIGE
nem Meredith. - Przecież to tylko parę tysięcy. Myślałby kto, że proszę cię o oszczędności całego życia. - Masz własne konto, na które co miesiąc wpłacam pokaźną sumę, oraz własne karty kredytowe. Swoje ra chunki płać swoimi kartami. - Ale znaczna część tych rachunków jest za twoje przyjęcie urodzinowe! Joe prychnął pogardliwie. Jego reakcja zaskoczyła podsłuchującego za drzwiami syna: jeszcze nigdy nie sły szał, aby ojciec zwracał się do żony w sposób tak sar kastyczny. - Które zapamiętamy do końca życia, prawda, ko chanie? - Faktycznie, nie należało ono do zbyt udanych przyznała cicho Meredith. - Nawet nie wiesz, jak bardzo się wtedy wystraszyłam. Mogłeś zginąć albo zostać ranny. Drake czekał na odpowiedź ojca, ale ten milczał. Po chwili rozległ się stukot obcasów. Meredith oddaliła się korytarzem do swojego pokoju. Trzasnęły drzwi. Mniej więcej po minucie Drake wyłonił się z jadalni. Ojciec stał przy oknie, z kamiennym wyrazem twarzy wpatrując się z zapadający mrok. Na odgłos kroków obej rzał się przez ramię i uśmiechnął do syna. Drake'owi serce zabiło mocniej. Bez względu na kło poty, troski czy zmartwienia, Joe zawsze miał czas dla dzieci, zarówno dla swoich, jak i przybranych, którym ofiarował uczucie i dach nad głową. Podziwiał tę cechę swojego ojca i starał się brać z niego przykład; oczywi ście własnych dzieci nie miał, ale przynajmniej młodszym braciom zawsze próbował poświęcić jak najwięcej uwagi.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
53
- Jak leci, synu? - Dobrze, tato - odparł, po czym nagle urwał. - Cho ciaż nie, wcale nie tak dobrze. Nie potrafię dogadać się z Maya. Joe uniósł pytająco brwi. - Nie chce mi powiedzieć, kto jest ojcem dziecka przyznał Drake. - Napijesz się koniaku? - spytał ojciec. - Chętnie. Ojciec podszedł do barku, podał synowi kieliszek i usiadł w fotelu. Drake zajął miejsce na kanapie. Dotyk skóry i jej zapach podziałały na niego kojąco. - To takie ważne? To znaczy, kto jest ojcem? Drake wytrzeszczył ze zdziwienia oczy. - Bardzo - odparł. - Bo jeśli... jeśli okaże się, że ja, wówczas chciałbym postąpić, jak należy. - A jeśli nie ty? Czy to coś zmienia? Wiesz, Joego Juniora znaleźliśmy z twoją mamą na wycieraczce. Zaa doptowaliśmy go i wychowujemy jak własnego syna. Drake pokiwał z namysłem głową. Już nawet nie pa miętał, że jego mały braciszek to podrzutek. - Gdyby nic cię z Maya nie łączyło, przypuszczam, że na wieść o jej ciąży nie przyjeżdżałbyś do domu, prawda? Drake napotkał wzrok ojca. - Prawda. Podejrzewam, że to moje dziecko. Jestem niemal w stu procentach pewien. Ale ona nie chce tego potwierdzić. - Westchnął zrezygnowany. - Prosiłeś ją o rękę? - spytał Joe. Drake uśmiechnął się pod nosem.
54
LAURIE PAIGE
- O takich sprawach jeszcze nie rozmawialiśmy. - Aha, czyli nie bardzo zależy ci na małżeństwie? W pytaniu ojca Drake wyczuł lekką ironię. Starał się opanować falę emocji, jaka go zalała. - Nie planowałem się żenić ani zakładać rodziny. Wiodę mało ustabilizowane życie. - Mało ustabilizowane, za to dość niebezpieczne stwierdził Joe. - Jednakże kobiety i dzieci radzą sobie, kiedy ich mężowie i ojcowie spędzają dłuższy czas poza domem. Rodzina nie musi cierpieć z tego powodu. Jeżeli mąż z żoną się kochają... Drake wiedział, że ojciec próbuje go zmusić do spoj rzenia w głąb siebie, przeanalizowania swoich uczuć wo bec Mai. Zmrużywszy oczy, popatrzył w okno. Niebo by ło stalowoszare, drzewa kołysały się na wietrze. W jego duszy panował identyczny mrok. Czasem na moment zni kał, coś go rozpraszało, ale potem znów wracał. Maya zaś była jak słońce, promienna, ciepła, uśmiechnięta. Symbolizowała jasność, dobroć, szczęście, wszystko to, do czego on dążył, lecz co zawsze pozostawało poza jego zasięgiem. - Kolacja! - zawołała z drugiego pokoju Inez. Joe uważnie obserwował twarz syna. Drake był męż czyzną z krwi i kości. Potrzebował tego, co każdy męż czyzna: seksu, ale również miłości. Życie w pojedynkę, bez drugiej osoby, jakby mijało się z celem; wydawało się puste i ponure. Wzdychając cicho, wstał z fotela i ruszył do jadalni, gdzie powoli zbierała się reszta rodziny. Zajął miejsce u szczytu stołu, Drake po jego lewej ręce. Po prawej
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
55
usiedli River z Sophie, która też spodziewała się dziecka. Joe nie mógł się już doczekać swojego pierwszego wnu ka. Podobał mu się dom, który River zaprojektował i zbu dował, ale lubił, kiedy młodzi wpadali z wizytą na lunch lub kolację. Meredith skinęła na powitanie do córki i synów, po czym usiadła naprzeciwko męża. Joe zadumał się. Wcześniej, w salonie, miał wielką ochotę wyjawić Drake'owi, że to nie on spłodził Teddy'ego, którego przecież kochał jak własnego syna. Ale nic nie powiedział. Zresztą takie rzeczy powinny pozostać między małżonkami. Owszem, Meredith go zdradziła, owszem, zmieniła się prawie nie do poznania, ale mimo to wciąż była jego żoną i matką jego dzieci. A że najbardziej z nich wszy stkich kochała Joego Juniora i Teddy'ego, to już inna sprawa. Przepełnił go smutek. W przeciwieństwie do Drake'a, który walczył sam z sobą, usiłując zgłębić stan swoich uczuć wobec Mai, on, Joe, od samego początku wiedział, czego pragnie. Meredith również nie miała żadnych wąt pliwości. Zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia. Ale gdzie się podziała ta miłość? Opuściwszy gabinet lekarski, Maya odetchnęła z ulgą. Zarówno ona sama, jak i malutka Marissa cieszyły się doskonałym zdrowiem. Na szczęście szalona jazda na ko niu nie zaszkodziła dziecku. Wycofując się z ruchliwego parkingu przy klinice, o mało nie zderzyła się z Peggy Honeywell, właścicielką
56
LAURIE PAIGE
pensjonatu „Honeywell House". Pomachała do niej przyjaźnie i odczekała, aż droga będzie wolna. Rozglą dając się uważnie, aby nie spowodować kraksy, skręciła w prawo. Załatwiła kilka sprawunków, po czym pojecha ła do miejscowej szkoły średniej. Andy'ego Martina zastała w jednej z sal lekcyjnych. - Jak leci? - spytał, omiatając wzrokiem jej zaokrą gloną figurę. Miała wrażenie, że w ostatnim czasie wszyscy z wiel kim zainteresowaniem śledzą zmiany dokonujące się w jej wyglądzie. Czasem czuła się jak wyrzucony na pla żę wieloryb, wokół którego gromadzi się tłum zatroska nych gapiów chcących pomóc, lecz nie wiedzących, jak to zrobić. - Świetnie - odparła. Postawiwszy na biurku torbę, wyjęła z niej kilka kartek. - Oto ostatnie testy Johnny'ego. Rzuć na nie okiem, dobrze? Obawiam się, że nie bardzo nadaję się na nauczyciela matematyki... Przez kilka minut Andy przeglądał zadania; przy złych odpowiedziach pisał na marginesach jakieś uwagi. Od czasu' do czasu mruczał coś pod nosem. Maya" czekała cierpliwie. Reakcja Andy'ego napawała ją optymizmem. Johnny, podobnie jak większość dzieci, które wychowują się same, był bystrym chłopcem. Od znaczał się sprytem i inteligencją, ale nigdy nie posiadł tak podstawowych umiejętności jak czytanie, pisanie czy dodawanie. - No dobrze. - Andy odłożył kartki na bok. - Przy gotuję specjalne zestawy ćwiczeń, które pomogą chłopa kowi w miarę szybko nadrobić zaległości.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
57
- Naprawdę? - ucieszyła się. - Może wpadłbym do Hopechest w sobotę rano? Od powiada ci? Chciałbym najpierw sprawdzić parę innych rzeczy, na przykład, jak Johnny sobie radzi z czytaniem, z rozumieniem trudniejszych słów czy rozwiązywaniem innego rodzaju zadań... - Och, Andy, to by było cudownie. Dziękuję. Nawet nie wiesz, jaki ciężar spadł mi z serca. Wydaje mi się, że w Johnnym drzemie ogromny potencjał intelektualny. Jeśli mu pomożemy nadrobić braki, za kilka lat chłopak będzie miał szansę dostać się na studia... - Kto wie? - Andy spojrzał na zegarek. - Nie jesteś głodna? Nie wybrałabyś się na wczesną kolację? Kiedy zorientowała się, że jest w ciąży, zerwała z Andym wszelkie kontakty. Wykręcała się nawet wtedy, gdy zapraszał ją na spacer. Z kolei kiedy on usłyszał o jej ciąży, natychmiast zaproponował jej małżeństwo. W dodatku o nic nie pytał. W przeciwieństwie do Drake'a, który chciał wiedzieć, kiedy dokładnie zaszła w ciążę i z kim! Nigdy mu tego nie wybaczy. Współczuła mu z powodu śmierci brata i problemów nękających rodzinę, ale wobec niej zacho wał się nieładnie. - Chyba nie, Andy. Dziękuję. - Podobno Drake Colton wrócił do domu... Przez chwilę wpatrywała się w tablicę; nie chciała okłamywać przyjaciela, a jednocześnie trudno jej było pogodzić się z myślą, że okazała się tak łatwowierna. - Chyba przyjechał na urlop - mruknęła. - Mayu...
58
LAURIE PAIGE
Poderwała się na równe nogi i uśmiechnęła szeroko. - Muszę już lecieć. Chłopcy zostali sami; pewnie cał kiem zapomnieli o odrabianiu lekcji. Andy odprowadził ją do samochodu i otworzył drzwi. - Jestem twoim przyjacielem - powiedział, ujmując ją za łokieć. - Pamiętaj o tym. Pokiwała smętnie głową. Naprawdę nie chciała spra wić mu przykrości. - Możesz do mnie przyjść lub zadzwonić, kiedy tylko zechcesz. Żeby pogadać, pośmiać się, popłakać. O każdej porze dnia i nocy. Dobrze? - Dzięki, Andy. Cmoknęła go w policzek, po czym wsiadła do samo chodu i szybko odjechała. Bała się, że jeszcze chwila, a zacznie beczeć. Na środku ulicy! Tego tylko brakowało. Cale miasteczko huczałoby od plotek. Pociągnąwszy raz czy drugi nosem, zaczęła myśleć o tym, co ją jeszcze dziś czeka. Przed pójściem spać musi dokończyć esej i wysłać go e-mailem do swojego pro fesora. Ale zanim zabierze się do pisania, musi najpierw sprawdzić, czy chłopcy odrobili lekcje, potem zagonić ich do łóżka. Boże, ależ jest zmęczona! I znów bolą ją plecy. A oprócz pleców riogi. Przez chwilę zastanawiała się, czym sobie na to zasłużyła. Co takiego zrobiła, że los ją tak pokarał? - Byłam głupia - odpowiedziała sama sobie. - I za kochałam się w niewłaściwym mężczyźnie - dodała smutno. Zaparkowała przed domem i powoli wygramoliła się
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
59
z samochodu. Przez kilka następnych godzin nie miała chwili wytchnienia. Sprawdziła, czy Joe z Teddym od robili lekcje, pomogła matce przygotować kolację i na kryć do stołu, przypilnowała, by o dziewiątej chłopcy le żeli wykąpani w łóżkach, potem zasiadła do własnej pra cy. Drake'a widziała w przelocie. Przyjrzał się jej uważ nie, ale nic nie powiedział. A co tam! - pomyślała, wkładając świeżą koszulę noc ną; nie muszą rozmawiać. Nie załamie się z tego powodu. Skoro nie załamała się, kiedy wyjechał, zostawiając jej list... Rozległo się ciche pukanie do drzwi. - Nie dzisiaj! - zawołała. W uchylonych drzwiach pojawiła się głowa Drake'a. - Tego już za wiele! Od dziś będę zamykać się na klucz - oznajmiła gniewnie. - Dlaczego? Czyżby ustawiała się kolejka chętnych? - Czy muszę słuchać tych zniewag? - spytała, wzno sząc oczy do nieba. Po chwili przeniosła spojrzenie na intruza. - Nie muszę! Więc wyjdź, zanim zacznę krzy czeć. Popatrzył na nią ze skruchą w oczach. Przez moment wahał się, niepewny, czy ma wyjść, czy może jednak zostać, po czym tak jak to miał w zwyczaju, usiadł okra kiem na krześle. - Widziałem cię dzisiaj w miasteczku. - Co z tego? - Całowałaś się z jakimś facetem na ulicy. Co jest grane? Ściągnęła brwi.
60
LAURIE PAIGE
- Nie mam najmniejszego pojęcia, o czym mówisz. - Spotykacie się? - spytał, a kiedy zdumiona wytrze szczyła oczy, dodał: - Czy to coś poważnego? Wreszcie zrozumiała, kogo Drake ma na myśli. - Andy to mój stary kumpel - rzekła. - To był Andy? - zdziwił się. - Nie poznałem go. - Bo ostatni raz widzieliście się w szkole. Od tamtej pory minęły lata. A ludzie się zmieniają. Dorastają. Przy najmniej niektórzy - dorzuciła kąśliwie. - Uważasz, że ja nie? - Roześmiał się, nic sobie nie robiąc z jej złośliwości. Dziecko fiknęło koziołka. Maya syknęła i przyłożyła rękę do brzucha. Bała się, że jak tak dalej pójdzie, nie dotrwa do wyznaczonego terminu porodu. - Wezmę maść - zaproponował Drake. - Nie... Zanim zdążyła zaprotestować, sięgnął po słoik. Otwie rając go, śmiał się cicho. - Co cię tak rozbawiło? - spytała. Czuła się gruba, niezdarna i traciła cierpliwość. - Ciekawe, co sobie o nas pomyśli naszą córka, jak tak w kółko będziemy cię smarować maścią dla koni. - Nic sobie nie pomyśli. Zostaw mnie. Daj mi święty spokój. - Przykro mi, nie mogę - oznajmił stanowczo. - Po łóż się. - Wskazał ręką łóżko. Westchnęła zrezygnowana i dźwignąwszy się z fo tela, przeszła do łóżka. Było jej wszystko jedno, jak wygląda. Drake i tak nie zamierza się na nią rzucić. Przecież go nie pociąga. Ni stąd, ni zowąd zalała ją
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
61
fala wspomnień i łzy napłynęły jej do oczu. Osiem mie sięcy temu obsypywał ją pieszczotami, całował, szeptał do ucha czułe słówka, zapewniał o miłości. A potem na gle wyjechał. - Co ci jest? - spytał łagodnie. Potrząsnęła głową. Może te czułe słówka co innego znaczyły? Może tylko jej się wydawało, że Drake ją ko cha? Może mówiąc o miłości, miał na myśli sympatię, pożądanie, chęć bycia blisko drugiej osoby i przeżycia razem paru wspaniałych chwil? Ale nie. Na pewno nic sobie nie ubzdurała. Kochał ją. Widziała to, kiedy na nią patrzył; czuła, kiedy ją pieścił. - Nic. Położyła się na chłodnym prześcieradle i zgiąwszy nogę w kolanie, przewróciła się na bok. Z taką samą sprawnością, jaką wykazał się poprzedniego wieczoru, rozsmarował jej po plecach maść. Najpierw znikł ból, potem napięcie w mięśniach. Powolne ruchy rąk miały działania usypiające. Maya raz po raz zapadała w krót ką drzemkę. - Jesteś piękna - szepnął w którymś momencie. - Jeśli się lubi kaszaloty... Roześmiawszy się cicho, odstawił słoik na stół, po czym przysunął dłonie do jej wystającego brzucha. - Pozwól się dotknąć. Proszę cię. Obróć się do mnie przodem. Mówił tak błagalnym tonem, z taką pokorą w głosie, że nie umiała mu odmówić. Z jego pomocą przewróciła się na dru gi bok. Z wyrazem najwyższego skupienia na
62
LAURIE PAIGE
twarzy wpatrywał się w jej brzuch, od czasu do czasu delikatnie go gładząc. - To istny cud - powiedział, kiedy wiercące się w jej brzuchu maleństwo kopnęło go piętą w rękę. - Masz rację - przyznała niemal bezgłośnie, jakby nie chciała burzyć nastroju powagi. Nie mogła oderwać od Drake'a oczu. Tak bardzo go pragnęła. Gdyby tylko ją kochał! Gdyby chciał mieć żo nę, rodzinę! Byliby razem tacy szczęśliwi! - Wprost niewiarygodne, że potrafimy stworzyć coś tak wspaniałego. Nigdy wcześniej nie myślałem o dzie ciach... W milczeniu słuchała, jak z zachwytem i przejęciem powtarza słowa o cudzie narodzin. Podniósł głowę i na potkał jej pytające spojrzenie. Gdy jego twarz rozjaśnił ciepły uśmiech, Mayę ogarnął błogi spokój. Ręce Drake'a gładziły jej osłonięty jedwabną koszulą brzuch. Razem, w ciszy, dumali nad tajemnicą poczęcia. Wiedziała, że do końca życia zapamięta tę chwilę. Łzy wezbrały jej pod powiekami. Zamknęła oczy, aby Drake nie widział, że płacze. - Mayu... - przerwał milczenie. - Powinniśmy się pobrać. I to jak najszybciej. Zanim jeszcze dziecko się urodzi. Jaka romantyczna propozycja, pomyślała ironicznie; w skali od jednego do dziesięciu przyznała jej jeden punkt. Zła na siebie za to, że znów była gotowa ulec wdzię kom Drake'a, odepchnęła jego dłoń. - Na miłość boską, a to dlaczego? - spytała, usiłując
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
63
zachować spokój i rozsądek. - Dziecko jest wyłącznie moją odpowiedzialnością. Nie musisz się nami przej mować. Spodziewała się gniewnej riposty, ale pomyliła się. Przez kilka sekund wpatrywał się w nią w milczeniu. W jego ciemnych oczach migotały złociste iskierki. - Ale się przejmuję - rzekł w końcu. - Stworzyliśmy razem to życie... - Nieprawda. Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił po wietrze. - Co by wykazały testy DNA? Opuściła wzrok. - Nie wyjdę za mąż tylko po to, aby dać córce twoje nazwisko - oznajmiła. - Nazwisku Ramirez niczego nie można zarzucić. Noszę je z dumą. - I słusznie. Twoi rodzice to jedni z najszlachetniej szych ludzi, jakich znam. Ale mówimy teraz o dziecku. O naszym dziecku - dodał cicho, ponownie przysuwając dłonie do jej brzucha. - Nie słyszałeś, co powiedziałam? Marissa jest wy łącznie moim problemem i moją odpowiedzialnością. Tym razem jego oczy rozbłysły gniewnie. - Za kogo mnie masz? Naprawdę aż tak nisko mnie cenisz, że zamiast przyjąć moją propozycję, wolisz na pomnieć o tym, co nas łączyło? - Sama nie wiem - szepnęła. Czuła się rozdarta. Z jednej strony dniami i nocami marzyła o Drake'u, z drugiej strony rozsądek podpowia dał jej, aby nie robiła sobie nadziei.
64
LAURIE PAIGE
Po jej słowach Drake zamarł bez ruchu; patrzył na nią tak, jakby nie wierzył własnym uszom. W tym mo mencie zreflektowała się, że wyrządziła mu ogromną przykrość. - Przepraszam - powiedziała szybko. - Nie o to... Po prostu chcę, żeby moja córka była szczęśliwa. Wy muszone małżeństwo nie wydaje mi się najlepszym roz wiązaniem. - Nikt na mnie nie naciska. Szedłbym do ołtarza z własnej nieprzymuszonej woli - zapewnił ją. Niewiele to pomogło, ona i tak wiedziała swoje. Oświadczył się, bo był człowiekiem honoru. Świetnie. Ona jednak nie zamierzała przyjąć oświadczyn. Może z czasem pokochałby dziecko, ale ją, Mayę, znienawi dziłby za to, że go uwięziła w klatce, której od lat się wystrzegał. - W liście pożegnalnym napisałeś, że w twoim życiu nie ma miejsca na żonę - przypomniała mu. - Człowiek w stresie wygaduje różne głupoty. Prze praszam, że wyjechałem wtedy bez pożegnania. Ale otrzymałem wiadomość telefoniczną, że jestem pilnie po trzebny i mam natychmiast wracać do bazy. Powinienem był cię obudzić, a nie wymykać się, kiedy spałaś. Za chowałem się kretyńsko. Jak tchórz. Sprawiał wrażenie, jakby mu rzeczywiście było przy kro. Nie wiedziała, co powiedzieć. Nic mądrego nie przy chodziło jej do głowy. Nie zamierzała się jednak nad nim litować. Westchnęła ciężko. Jego twarz złagodniała. Zgasiwszy światło, pochylił się nad łóżkiem.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
65
- Jeszcze nie skończyliśmy tej rozmowy - rzekł. Zanim wyjadę z domu, powiesz mi całą prawdę. Musimy wszystko dokładnie omówić i ustalić, co dalej. Oknem wpadały promienie księżyca; w pokoju pano wał łagodny srebrzysty półcień. Maya z uwagą przyglą dała się Drake'owi. Wyczuwała w nim głęboko skrywany smutek, mrok, którego nic nie jest w stanie rozproszyć. I nagle zrozumiała, czego od niego pragnie. Oczywiście uczucia, ale nie tylko. Ważniejsza była radość. Chciała, by Drake był szczęśliwy w miłości, by miłość płynęła z potrzeby serca, z chęci dawania i dzie lenia się, a nie z obowiązku. Delikatnie przyłożył palce do jej powiek. - Śpij - szepnął. Po chwili już go nie było. W pokoju zrobiło się pusto; w jej sercu również. Nawet dziecko przestało kopać, jak by jego także zasmuciło zniknięcie tatusia.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W środę rano, nie czekając, aż Inez wyłoni się z jed nego z pomieszczeń, które akurat sprzątała, Joe Colton sam otworzył drzwi. Na zewnątrz, z ponurym wyrazem twarzy, stał Thaddeus Law, miejscowy detektyw zajmu jący się sprawą ubiegłorocznej strzelaniny, jaka miała miejsce podczas przyjęcia z okazji sześćdziesiątych uro dzin gospodarza. Joe instynktownie nastawił się na złe wieści. - Wejdź, Thad - powiedział, zapraszającym gestem wskazując swój gabinet. - Napijesz się kawy? Detektyw liczył około trzydziestu pięciu lat, ale wy glądał znacznie starzej, jak człowiek ciężko doświadczo ny przez los. Śmierć żony w wypadku samolotowym i trudy związane z samodzielnym wychowywaniem ma łej córki na pewno przysporzyły mu zmarszczek. Ale nie dawno ożenił się po raz drugi, z Heather McGrath, która była osobistą sekretarką Joego, a zarazem córką jego przybranego brata Petera McGratha. Może więc w życiu detektywa wreszcie znów zaświeciło słońce. - Z przyjemnością - odparł. Zdjąwszy kapelusz, usiadł na krześle. - Co za paskudna pogoda. Zimno i deszcz. Gdybym mógł, najchętniej cały dzień spędził bym przy kominku.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
67
Skinął głową na murowany kominek, w którym strze lały płomienie ognia. - Zapowiadali wczoraj, że w nocy nadciągnie kolejny zimny front. - Joe podniósł termos i nalał kawy do dwóch kubków. Na widok syna, który przystanął w drzwiach, sięg nął po trzeci kubek. - Wejdź, Drake. Znasz Thaddeusa, prawda? - Oczywiście. Drake uścisnął dłoń gościa; wziąwszy kubek, usiadł obok na krześle. - Masz jakieś wiadomości? - Owszem - odparł detektyw, po czym zwrócił się do Joego: - Czy twoja żona jest w domu? Joe nie zdziwił się, że detektyw pyta o Meredith. Po nieudanym zamachu na jego życie policja przesłuchiwała ją przez wiele godzin. Meredith była główną podejrzaną. Gdyby mu kiedyś powiedziano, że żona pragnie jego śmierci, popukałby się w czoło. Sam pomysł wydałby mu się absurdalny. Ale teraz... prawdę mówiąc, sam nie wiedział, czego się może po niej spodziewać. - Zaraz ją poproszę - rzekł, podnosząc słuchawkę te lefonu. Głos miała zaspany; nawet nie starała się ukryć iry tacji. Joe wyjaśnił żonie, że Thaddeus chciałby się z nią zobaczyć. Przez dobrych kilkanaście sekund Meredith milczała, wreszcie oznajmiła, że potrzebuje pięciu minut, by się ubrać. Siląc się na uśmiech, Joe powiadomił gościa, że Meredith pojawi się za dwadzieścia minut. Pomylił się o kwadrans.
ROZDZIAŁ CZWARTY
W środę rano, nie czekając, aż Inez wyłoni się z jed nego z pomieszczeń, które akurat sprzątała, Joe Colton sam otworzył drzwi. Na zewnątrz, z ponurym wyrazem twarzy, stał Thaddeus Law, miejscowy detektyw zajmu jący się sprawą ubiegłorocznej strzelaniny, jaka miała miejsce podczas przyjęcia z okazji sześćdziesiątych uro dzin gospodarza. Joe instynktownie nastawił się na złe wieści. - Wejdź, Thad - powiedział, zapraszającym gestem wskazując swój gabinet. - Napijesz się kawy? Detektyw liczył około trzydziestu pięciu lat, ale wy glądał znacznie starzej, jak człowiek ciężko doświadczo ny przez los. Śmierć żony w wypadku samolotowym i trudy związane z samodzielnym wychowywaniem ma łej córki na pewno przysporzyły mu zmarszczek. Ale nie dawno ożenił się po raz drugi, z Heather McGrath, która była osobistą sekretarką Joego, a zarazem córką jego przybranego brata Petera McGratha. Może więc w życiu detektywa wreszcie znów zaświeciło słońce. - Z przyjemnością - odparł. Zdjąwszy kapelusz, usiadł na krześle. - Co za paskudna pogoda. Zimno i deszcz. Gdybym mógł, najchętniej cały dzień spędził bym przy kominku.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
67
Skinął głową na murowany kominek, w którym strze lały płomienie ognia. - Zapowiadali wczoraj, że w nocy nadciągnie kolejny zimny front. - Joe podniósł termos i nalał kawy do dwóch kubków. Na widok syna, który przystanął w drzwiach, sięg nął po trzeci kubek. - Wejdź, Drake. Znasz Thaddeusa, prawda? - Oczywiście. Drake uścisnął dłoń gościa; wziąwszy kubek, usiadł obok na krześle. - Masz jakieś wiadomości? - Owszem - odparł detektyw, po czym zwrócił się do Joego: - Czy twoja żona jest w domu? Joe nie zdziwił się, że detektyw pyta o Meredith. Po nieudanym zamachu na jego życie policja przesłuchiwała ją przez wiele godzin. Meredith była główną podejrzaną. Gdyby mu kiedyś powiedziano, że żona pragnie jego śmierci, popukałby się w czoło. Sam pomysł wydałby mu się absurdalny. Ale teraz... prawdę mówiąc, sam nie wiedział, czego się może po niej spodziewać. - Zaraz ją poproszę - rzekł, podnosząc słuchawkę te lefonu. Głos miała zaspany; nawet nie starała się ukryć iry tacji. Joe wyjaśnił żonie, że Thaddeus chciałby się z nią zobaczyć. Przez dobrych kilkanaście sekund Meredith milczała, wreszcie oznajmiła, że potrzebuje pięciu minut, by się ubrać. Siląc się na uśmiech, Joe powiadomił gościa, że Meredith pojawi się za dwadzieścia minut. Pomylił się o kwadrans.
68
LAURIE PAK3E
Weszła do gabinetu, ciągnąc za sobą zapach drogich perfum, które dostała od męża na Gwiazdkę. Miała na sobie eleganckie czarne spodnie i czarną górę. Wszystkie jej stroje kosztowały majątek i odznaczały się elegancją. Bezpowrotnie minęły czasy, kiedy ubrana w dżinsy i te nisówki biegała roześmiana po ogrodzie, namawiając dzieci i męża, aby spróbowali ją złapać. - Kawy? - spytał Joe, usiłując odpędzić wspomnie nia, które coraz częściej go nachodziły. Dzieci dorastały, opuszczały dom, zakładały rodziny. Nieciekawie zapowiadała się jesień życia: smutno, pusto, samotnie. - Poproszę - rzekła Meredith. Pogardliwym wzro kiem zmierzyła Thaddeusa Lawa. - Co pana sprowadza? Ma pan jakieś wiadomości o Emily? - Nie, proszę pani - odparł uprzejmie detektyw. Przybywam w innej sprawie. Ani powaga w głosie gościa, ani jego imponująca po stura zdawały się nie robić na Meredith najmniejszego wrażenia. Przyjęła od męża filiżankę kawy i usiadłszy wdzięcznie na dwuosobowej sofie, uniosła pytająco brwi. Z jej zachowania przebijały wrogość i chłód. Joe obser wował żonę z zawstydzeniem. Dawna Meredith, kobieta, którą wciąż pamiętał i za którą tęsknił, była ciepła, wy lewna, przyjazna. - Pani Colton, czy orientuje się pani, gdzie obecnie przebywa jej siostra bliźniaczka? Meredith, zaskoczona pytaniem, odstawiła filiżankę na spodeczek, rozlewając kawę po stoliku i dywanie. Przez chwilę wpatrywała się w detektywa z przeraże-
4
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
69
niem na twarzy, potem przerażenie ustąpiło miejsca wściekłości. - Jakim prawem grzebie pan w mojej przeszłości? spytała ostro, ignorując jego pytanie. - Dokładnie sprawdzamy życiorysy wszystkich osób, które mogły mieć powód, żeby popełnić zbrodnię - wy jaśnił spokojnie Law. - Z naszych informacji wynika, że pani matka urodziła dwójkę dzieci, bliźniaczki Meredith i Patsy. Sprawdzając dalej, odkryliśmy, że Patsy Portman została skazana na karę pozbawienia wolności za mor derstwo. W wieku osiemnastu lat zabiła mężczyznę, któ ry był ojcem jej dziecka. - Dobry Boże! - zawołał Joe, zszokowany wiadomo ścią. Odruchowo chwycił garść serwetek i zaczął wycierać rozlaną na stoliku kawę. Dziesiątki myśli krążyły mu po głowie. Nagle zerknął na Drake'a; zrobiło mu się go żal. To straszne, kiedy dzieci tracą zaufanie do rodziców. On sam od dawna nie miał już żadnych złudzeń, że Meredith się zmieni, ale... Nie było czasu, żeby się nad tym teraz zastanawiać. Zresztą Drake był dorosłym mężczyzną, który niejedno w życiu widział. Kolejny kłopot czy zmartwienie nie za łamie go. - Później - kontynuował detektyw - przeniesiono ją do zakładu... - tu zrobił wymowną przerwę - dla psy chicznie chorych. Joe wciągnął głośno powietrze. - Mamo, to prawda? - spytał z niedowierzaniem Drake, usiłując cokolwiek z tego zrozumieć.
70
LAUR1E PAIGE
Obejrzawszy się przez ramię, popatrzył zaniepokojony na ojca, jakby bał się, czy pod wpływem tych zaskaku jących rewelacji Joe nie dostanie zawału. Ojciec stał przy garbiony, ze zrezygnowaną miną, jakby już na nic do brego w życiu nie liczył. Drake jeszcze nigdy nie widział go w takim stanie. - Jeśli nawet, to co? - warknęła Meredith, mierząc syna gniewnym spojrzeniem. - To nie ma ze mną nic wspólnego! Drake pokręcił smutno głową. Zdał sobie sprawę, że informacje policji są dokładne i rzetelne; nie był to zły sen, z którego wszyscy za chwilę mieli się obudzić. - Gdzie ona jest, ta siostra, o której nigdy nikomu nie wspomniałaś? - zapytał Joe. Widać było, że z trudem panuje nad emocjami. Nagle Meredith nie wytrzymała napięcia; załamała się. - Nie żyje! - Zakryła rękami twarz. - Od lat nie żyje. Ojciec z synem popatrzyli na detektywa, czekając na potwierdzenie. Ten wzruszył ramionami. - Pani Golton, czy ma pani jakiekolwiek potwierdze nie jej śmierci? Akt zgonu, dokumenty ze szpitala, za świadczenie o pogrzebie, cokolwiek? Meredith opuściła ręce. Sprawiała wrażenie osoby chorej, obłąkanej, która lada moment rzuci się z pazurami na wroga, by rozorać mu twarz. W jej oczach płonął jakiś dziki blask. Po chwili uśmiechnęła się triumfalnie. - Tak, przypomniałam sobie! - Poderwała się na no gi. - Mam list z kliniki St. James. Zaraz go przyniosę. Całe szczęście, że go nie wyrzuciłam... Wybiegła z gabinetu. Na wszelki wypadek detektyw j
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
71
postanowił dotrzymać jej towarzystwa. Drake zerknął na ojca. Po chwili obaj pognali za detektywem. Patrzyli mu przez ramię, kiedy wyjmował z koperty list, na którym figurowała nazwa kliniki. List zawierał wyrazy współczucia z powodu śmierci Patsy Portman. Nadawca wspominał o kłopotach zdrowotnych Patsy, o jej chorej psychice; miał nadzieję, że tam, dokąd się przeniosła, będzie wiodła szczęśliwsze życie niż na ziemi. Zgodnie z życzeniem zmarłej, jej ciało zostało poddane kremacji, a prochy rozrzucone nad Pacyfikiem. - Miała do mnie pretensje - wyznała Meredith, kiedy unieśli wzrok znad listu. - Podczas procesu nie chciałam kłamać w jej obronie. Potraktowała to jako zdradę. - Dlaczego nigdy nam, a przynajmniej mnie, nie wspomniałaś o siostrze? - spytał Joe. - Patsy błagała mnie o to. Po kilku miesiącach po bytu w klinice poprosiła rodzinę, aby wymazać ją z pa mięci. Aby zapomnieć o jej istnieniu. Twierdziła, że... że jest zerem, śmieciem, że... Zatkawszy cicho, Meredith wyciągnęła rękę, jakby chciała się czegoś przytrzymać. Drake złapał matkę, za nim osunęła się na podłogę. - Połóż ją na łóżku - polecił mu Joe. - Zaraz się nią zajmę. - Muszę zachować ten list - oznajmił detektyw, zwra cając się do Joego. - Dołączyć go do akt. Skinieniem głowy Joe wyraził zgodę, po czym przy krył żonę ciepłym kocem. Drake zamoczył w łazience ręcznik i umieścił go na czole matki. - Zawołam Inez.
72
LAURIE PAIGE
- Dobry pomysł - poparł go ojciec. - Chciałbym je szcze porozmawiać z Thaddeusem. Parę minut później, po uzyskaniu dalszych informacji od detektywa, Drake udał się do sypialni, by uporząd kować myśli. Jedna rzecz nie ulegała wątpliwości: w ostatnim czasie wszystkie przyjazdy do domu obfito wały w niespodzianki. Po dokładnym zastanowieniu się podjął decyzję. Upewniwszy się, że matka wciąż leży, a Inez siedzi na fotelu przy łóżku, wrócił do siebie. Na wschodnim wy brzeżu minęło południe. Sięgnąwszy po telefon, wykręcił numer kancelarii w Waszyngtonie. Po pierwszym dzwonku słuchawkę podniosła żona, a zarazem asystentka Randa Coltona. - Lucy? Mówi Drake. Zastałem brata? - Cześć, Drake. Już cię łączę. Lubił swoją nową bratową. Nie traciła czasu na czcze pogaduszki i bezsensowne pytania. Po chwili na drugim końcu linii usłyszał znajomy głos. - Hej, stary! Skąd dzwonisz? - Z naszego kochanego domu - odparł Drakę. Wiesz, dzięki policji poznaliśmy dziś z ojcem pewną dłu go skrywaną tajemnicę. - Tak? Jaką? - Okazuje się, że nasza matka jest osobą niesłychanie dyskretną i dotrzymującą przyrzeczeń. - Opowiedział Randowi o wizycie detektywa, o rewelacjach na temat siostry bliźniaczki, o liście z kliniki St. James informującyrn o śmierci Patsy Pprtman, i zasłabnięciu matki. I co ty na to? - spytał.
•ś
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
73
- To ja przysłałem ojcu list, że Emily jest cała i zdro wa - oznajmił Rand. Wiadomość ta lekko zbiła Drake'a z tropu. Jednakże znając brata, wiedział, że między tymi dwoma sprawami musi istnieć jakiś związek. - Rozmawiałeś z nią? - Tak. Prosiła, żebym nie zdradzał jej miejsca pobytu. Powiedziałbym ci, ale... ale nie chcę przez telefon. - Słusznie. - Drake przyznał mu rację. - W tym mo mencie do nikogo nie mam zaufania. - Słuchaj, stary. Pamiętasz, jak Em upierała się przed laty, że na miejscu wypadku były dwie mamusie, dobra i zła? Po plecach Drake'a przeszedł dreszcz. - Pamiętam. - Najnowsze rewelacje by to potwierdzały. Drake zaklął po nosem. - Psiakrew! Wierzyć się nie chce, że... - urwał. Bo nagle pomysł, że ktoś podszywa się pod ich matkę, wcale nie wydał mu się tak szalony i nierealny, jak by się mogło wydawać. - Sytuacja jak z kiepskiego filmu, prawda? - spytał po chwili Rand.- Dwie siostry. Bliźniaczki. Jedna dobra, druga zła. - Czyli co? Uwierzyłeś Emily? Rand westchnął głośno. - Nie do końca. Ale poprosiłem Austina McGratha, aby pogrzebał w przeszłości mamy. - Rany boskie, Rand! Wiedziałeś i nie pisnąłeś słów ka? - Nic dziwnego, pomyślał Drake, że po wysłuchaniu
74
LAURIE PAIGE
jego relacji brat wcale nie sprawiał wrażenia zaskoczo nego. - Wiedziałeś o bliźniaczce i o... o morderstwie? - A także o zakładzie dla obłąkanych - potwierdził Rand. - Tę informację akurat Lucy odkryła. Wprawdzie miałem trochę więcej czasu niż ty i ojciec, żeby się ze wszystkim oswoić, ale wierz mi, byłem równie zszoko wany jak wy. Prosiłem Austina, żeby spróbował dowie dzieć się czegoś więcej o Patsy Portman, na razie jednak nie trafił na żaden ślad. Jeśli Patsy rzeczywiście nie żyje, dalsze poszukiwania nie mają sensu. - Jeżeli nie żyje? Rand odpowiedział dopiero po dłuższej chwili: - A może to mama nie żyje? Może Patsy się pod nią podszyła, może zajęła jej miejsce? To by pasowało do wersji o dwóch mamusiach, której Emily tak kurczowo się trzyma. Teraz z kolei Drake milczał przez kilka sekund. - Wiesz, co by to znaczyło? - spytał wreszcie. - Wiem. Że mama została zamordowana. - To szaleństwo! Przez dziesięć lat żylibyśmy z jej sobowtórem? I nikt z nas by się nie zorientował? Nawet ojciec? Nie, to się w głowie nie mieści. - Niby masz rację, ale... podejrzewam, że rodzice od lat ze sobą nie sypiają. Już nawet nie kojarzę, kiedy urządzili dwie oddzielne sypialnie. - Na pewno przed narodzinami Teddy'ego. Pamię tam, że przyjechałem do domu na ferie i byłem tym fa ktem mocno zbulwersowany. - Drake ponownie zaklął. - Ja też - przyznał Rand. - Nie mogłem tego pojąć. W każdym razie wszystkie te najnowsze informacje wał-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
75
kujemy z Lucy na okrągło. Wydaje nam się, że Em wpad ła na jakiś trop, ale nie wiemy jaki. - Jeśli się nie mylę, bliźnięta jednojajowe mają iden tyczne DNA, prawda? - Zgadza się. Testy nic nie wykażą. Chyba że jedno z bliźniąt chorowało na coś, na co drugie nie chorowało i w jego krwi wytworzyły się przeciwciała. Przez godzinę snuli różne hipotezy i domysły, w koń cu doszli do wniosku, że potrzebują więcej danych. Bez tego ani rusz. - Odezwij się, jak Austin odkryje coś nowego - po prosił Drake. - A ja cię będę informował, co się dzieje w domu. - W porządku. - Wiesz, co mi nie daje spokoju? Niepewność. Cały czas się zastanawiam, o co w tym wszystkim chodzi. Czy ta kobieta, ta okrutna bliźniaczka, podszywa się pod naszą mamę? Czy to ona spowodowała tamten wypadek przed laty? Czy zabiła prawdziwą Meredith, ukryła ciało, a sa ma zajęła jej miejsce? - Emily święcie w to wierzy - odparł Rand. - W do datku uważa, że osoba podająca się za naszą matkę wynajęła płatnego mordercę, aby teraz zgładził ją, ponieważ była świadkiem tamtego zdarzenia i jako jedyna powątpiewa w tożsamość Meredith. Zdaniem Em ten sam człowiek, któ ry czyha na jej życie, został wynajęty do zabicia ojca. Drake przymknął na moment powieki i potarł palcami nos. - Chryste! Cała ta sprawa staje się coraz bardziej ko-
76
LAURIE PAIGE
- To prawda... Drake? Bądź czujny, dobrze? Ostrzeżenie w głosie brata przejęło go dreszczem. - Jak długo masz zamiar zostać na ranczu? - Prosiłem o dwumiesięczny urlop. W razie koniecz ności mogę go przedłużyć. Wiesz, że Maya jest w ciąży? - Ojciec mi wspomniał - przyznał z rozbawieniem Rand. - Wybacz, braciszku, za niedyskretne pytanie, ale czy to twoje dziecko? - Tak sądzę, ona jednak odmawia odpowiedzi na ten temat. Kobiety potrafią być strasznie uparte. - Zamierzacie się pobrać? - Nie wiem. Proponowałem małżeństwo. Ona uważa, że byłby to błąd. Przypomniał sobie pogodną, uśmiechniętą Mayę sprzed ośmiu miesięcy i natychmiast poczuł dojmujący ból. - Potrafię to zrozumieć - powiedział ze śmiechem Rand. - Słuchaj, przekaż jej ode mnie, żeby się nie wy głupiała. Chcę, żeby dziecko, mój bratanek lub bratanica, dorastało w normalnej rodzinie. - Bratanica. Tak wykazało badanie USG. No dobrze, przekażę Mai twoje dobre rady, a ty pozdrów ode mnie Lucy i Maksa. Rand obiecał, że nie zapomni, po czym bracia rozłą czyli się. Drake wciągnął kurtkę i wyszedł na dwór. Li czył na to, że spacer po plaży pomoże mu oczyścić umysł. Niebo było zasnute chmurami, powietrze zimne, prze siąknięte wilgocią. Opadającym zboczem ruszył w stronę skał, wokół których unosiła się gęsta mgła. Przy schodach prowadzących w dół na plażę omal nie potkną! się o sie dzącą postać.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
77
- Cholera jasna! - wyrwało mu się. - Ojej, przepraszam. Nie słyszałam wcale twoich kro ków - powiedziała Maya, owijając się ciaśniej wełnia nym szalem. Serce zabiło mu mocniej. Usiadł obok niej na górnym stopniu. - Nic ci nie jest? - Nic. Chciałam odetchnąć świeżym powietrzem i chwilę pobyć sama... - Urwała, jakby obawiając się, że jej potrzeba samotności może zostać niewłaściwie od czytana. - Ja też. Mam potworny mętlik w głowie. Tyle spraw muszę przemyśleć, uporządkować... Zaczęła się podnosić. - W takim razie... Chwycił ją za ramię. - Nie odchodź. Chciałbym cię o coś spytać. Jej piękne czarne oczy popatrzyły na niego podejrzli wie. Kiedyś patrzyły ufnie. Ale to było dawno temu. Od tego czasu minęły wieki. - Całe życie znasz moją rodzinę... - Owszem. - Czy na przestrzeni lat zauważyłaś różnicę w zacho waniu mojej matki? Czy bardzo się zmieniła? Przez chwilę Maya przyglądała mu się w milczeniu, po czym wbiła wzrok w kłębiące się nad wodą opary mgły. - Każdy z wiekiem się zmienia - odparła. Prychnął niecierpliwie. - Wiem, ale na ogół zmiany są drobne. System war-
78
LAURIE PAIGE
tości pozostaje taki sam, podobnie jak usposobienie. A ja pytam o głębsze zmiany dotyczące charakteru, postępo wania. .. - A ty jak uważasz? Widzisz zmiany? Zamyślił się. - Widzę - przyznał. - Kiedy byłem dzieckiem, ma ma jeździła konno, bawiła się z nami w ogrodzie, urzą dzała pikniki. Później... wydaje mi się, że przestała. Ale sam nie wiem. Póki studiowałem, przyjeżdżałem tu tylko na ferie, potem też bardziej byłem gościem niż domow nikiem. Maya pokiwała głową. - Dawniej twoja mama rzeczywiście wydawała się milsza, bardziej przyjazna. Ale Lana i ja niewiele spę dzałyśmy z wami czasu; rodzice nie pozwalali nam pa łętać się po waszym domu. Zresztą dzieliły nas zbyt duże różnice wieku, aby dochodziło do wspólnych gier czy zabaw. - Jeśli nie liczyć meczów baseballowych - przypo mniał jej Drake. - Ściągaliśmy wszystkich, żeby utwo rzyć dwie drużyny. Nieźle sobie radziłaś. Jak na dziew czynę. Obdarzyła go uśmiechem, po czym przeniosła wzrok na morze. - Oczywiście jako osoba dorosła, w dodatku ria pen sji u twojej mamy, inaczej na wszystko patrzę niż wtedy, gdy byłam dzieckiem. Coltonowie są bogaci, wpływowi, mają pozycję... - Wzruszyła ramionami. - Naprawdę takie masz o nas zdanie? Uważasz, że jesteśmy bandą snobów?
i
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
79
Rumieniec okrasił jej policzki. - Ależ skąd! - oburzyła się. - Twój ojciec jest wspa niałym człowiekiem. Nigdy na nikogo nie spojrzał z gó ry, każdego traktuje jak przyjaciela. - Jednakże tego samego nie da się powiedzieć o ma mie? - Gdy milczała, dodał: - A o mnie? Jak mnie wi dzisz? Wysunął rękę i pogładził jej włosy. Były mokre od wiszącej w powietrzu mgły. Miał ochotę wziąć Mayę w ramiona, zamknąć oczy, zapomnieć o bożym świecie, o kłopotach nękających jego rodzinę. Ale ona, Maya, sta nowiła cząstkę tych kłopotów. Najwyższym wysiłkiem woli zmusił się, aby cofnąć rękę. Obróciwszy się, popatrzyła mu prosto w oczy. - Jak kogoś, kto idzie wytyczoną przez siebie drogą. Sam, nie oglądając się na innych. - Samotność bywa czasem męcząca - przyznał cicho, zaskakując zarówno siebie, jak i ją. Ponownie wyciągnął rękę i delikatnie obrysował pal cem owal jej twarzy. Usta miała pełne. Tak bardzo go kusiły... - Mayu... Rozmowa z detektywem odcisnęła na nim piętno. Po trzebował bliskości, czułości, dobrego słowa. - Nie, proszę cię - szepnęła. - Nie rób tego... Nie umiał się powstrzymać. Wsunął rękę w jej włosy i przyciągnął ją do siebie. Ogień, jaki w niego wstąpił, zaczął rozjaśniać mrok w jego duszy, topić panujący w niej chłód. Powoli ogarnęło go pragnienie wyrwania się z klatki, w której tkwił od lat. Ale czy człowiek po-
80
LAUR1E PA1GE
grążony w przeszłości ma prawo myśleć o przyszłości? Czy... - Czego? - spytał cicho. - Nie pragnąć cię? Nie po żądać? Łatwiej byłoby mi odciąć sobie rękę, niż zapo mnieć o tobie. Wciąż pamiętam ubiegłe lato. Chcę, żeby wróciło. Żeby było tak jak wtedy. Pokręciła głową i odwróciła twarz. Drżącymi palcami ujął ją za brodę. Oczy lśniły jej od łez. Zacisnąwszy po wieki, siedziała bez ruchu, jakby nie miała dokąd uciec. Jakby była uwięziona między morską tonią a piekłem. Uświadomił sobie, że piekło reprezentuje on, Drake. - Boże - jęknął cicho. - Nie chciałem cię skrzywdzić. - Nie skrzywdziłeś. Po prostu... ja sobie wyobraża łam nie wiadomo co. Niepotrzebnie się łudziłam. Próbowała odwrócić wzrok. Ale Drake wciąż trzymał ją za brodę i nie puszczał. Nie zamierzał pozwolić, aby Maya wstała i odeszła. Muszą porozmawiać, wyjaśnić so bie wszystko. - Spisałem testament - oświadczył. - Wszystko za pisałem tobie i dziecku. Mam trochę własnych oszczęd ności, no i są pieniądze z funduszu powierniczego, jaki rodzice ustanowili dla każdego ze swoich potomków. Osiągnął cel: przykuł jej uwagę. - Nie chcę twoich pieniędzy! - zawołała gniewnie. - Jak śmiesz... Jak w ogóle mogłeś pomyśleć! Pieniądze niczego nie... - Z trudem zapanowała nad złością. - Nie potrzebuję twojego wsparcia. Sama potrafię o siebie za dbać. O siebie i Marissę. Była tak piękna, kiedy się wściekała, że nie mógł się pohamować. Pocałował ją.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
81
Czuł się tak, jakby umierał, a ona była tchnieniem życia. Niemal bał się ją puścić, bez niej czekała go śmierć. Kiedy wstała, wstał razem z nią. Nie przerywał pocałunku. Objąwszy ją w pasie, czuł, jak ich dziecko energicznie wymachuje nóżkami. Cieszy się czy protestuje? Tego nie umiał powiedzieć, lecz tak czy owak przepełniały go ra dość i duma. Maya stała bez ruchu. A potem... wydawało mu się, że śni, ale nie... odprężyła się i oparła dłonie na jego piersi. Wcale nie po to, żeby go odepchnąć! Zacisnął mocniej ramiona. Tęsknił za nią od ośmiu miesięcy. I wreszcie, bez wyrzutów sumienia, mógł roz-. koszować się jej dotykiem, pocałunkami. Z początku chciała się sprzeciwić, ale wiedziała, że to nic nie da. Mężczyzną, który tuli ją do piersi, jest Drake. Drake, który stanowił nierozerwalną część jej ży cia, Drake, o którym śniła codziennie i z którym - chyba niesłusznie - wiązała w myślach swoją przyszłość. Czuła, że jej pragnie. I ona pragnęła jego. Zbyt wiele ich łączyło, by potrafili przejść koło siebie obojętnie. Ale czy pożądanie wystarczy? Czy na nim można budować wspólne życie? Brakowało jej jego silnych ramion, ognia, spojrzeń i dotyków, które rozpalały ją do czerwoności. Opierając się o ogrodzenie, rozkoszowała się pocałun kami. Wkrótce jednak ogarnął ją smutek. Zdała sobie bo wiem sprawę, że pożądanie to za mało. Nawet miłość Drake'a by jej nie zadowoliła. Aby mogli być razem, musiałby wpierw oczyścić duszę z dziwnego mroku, jaki ją okrywał. Musiałby wyłonić się z ciemności na światło
82
LAURIE PAIGE
dnia. Musiałby z nadzieją i radością patrzeć w przy szłość. Łzy wezbrały jej pod powiekami. Tak bardzo chciała, by znów zaczął żyć pełnią życia, by pokonał wewnętrzne demony. By zrobił to dla siebie, dla niej i ich córeczki. - Wyjdź za mnie - szepnął, patrząc jej w oczy, jakby chciał ją zahipnotyzować i zmusić do uległości. Potrząsnęła głową. - Nie mogę. - Dlaczego? Dlaczego, psiakość? - Bo ty też powinieneś tego chcieć. - Chcę. - Tak w głębi duszy? Wątpię, Drake. Chwycił ją za ramiona, jakby zamierzał nią potrząs nąć. - Jeśli nie dla siebie, zróbmy to chociaż dla niej powiedział. Rozpaczliwie szukał jakichś argumentów. Patrzyła na niego z powagą, bez słowa, a on czuł, jak serce pęka rnu z bólu. - Przecież mnie pragniesz - rzekł, sięgając pod szal i lekko zaciskając dłonie na jej nabrzmiałych piersiach. Nie umiała kłamać, zresztą nie widziała powodu. - To prawda - przyznała. - Ale czasem człowiek pra gnie więcej, niż druga osoba może dać. - Na przykład? - spytał, całą uwagę miał jednak: sku pioną na zmianach, jakim uległy poszczególne części jej ciała. - Sama nie wiem - odparła, wciągając z sykiem po wietrze, kiedy ujął jej pierś. Poczuła, jak znów trawi ją ogień.
i
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
83
Bał się. Jeszcze na żadnej kobiecie tak bardzo mu nie zależało. Dlatego tak ochoczo uciekł w zeszłym roku. Pojechał na niebezpieczną misję. Kiedy opracowywał strategię, kiedy koncentrował się na pracy, udawało mu się nie myśleć o Mai. Ale potem w nocy wszystko znów wracało. - Przy tobie nie potrafię się skupić - rzekł. - Staję się rozkojarzony. W mojej pracy to niedopuszczalne. - W życiu brak skupienia też bywa ryzykowny. Faktycznie, pomyślał. Nagle uzmysłowił sobie, że pod wieloma względami Maya zna go lepiej niż on sam siebie. - Tak. Zawsze powinno się wszystko dokładnie pla nować. Pogłaskała go po policzku. - Biedny Drake. Czasem trzeba odpuścić. Bo życie to nie tylko strategia, to również uczucia. Zmarszczył czoło; w jego oczach pojawiło się zmie szanie, niepewność. Maya uśmiechnęła się ze smutkiem. Nie wiedziała, jak Drake ma tego dokonać, ale wiedziała ponad wszelką wątpliwość, że musi uporać się z samym sobą i własnymi problemami, zanim się ożeni i założy rodzinę. Opuścił rękę. - Wracaj do domu - szepnął. - Idź, bo jeszcze chwi la, a porwę cię do pieczary na brzegu plaży. - Nie porwiesz. Znam cię. Nie zrobiłbyś nic wbrew mojej woli. - Może nie musiałbym. Może znalazłbym sposób, aby przekonać cię... Pokręciła przecząco głową.
84
LAURIE PAIGE
- Jeżeli przyjdę do ciebie, uczynię to z własnego wy boru. Przecież wiesz, że innej sytuacji byś nie zaakcep tował. - I tu się mylisz. - Odnajdź swoją duszę, Drake. A potem przyjdź do mnie i podziel się swoim sercem. - Uśmiechnęła się smutno. Delikatnie przytknęła usta do jego warg, tym gestem zapewniając go o swojej miłości, która - właśnie dziś to sobie uświadomiła - nigdy nie wygasła, po czym odwró ciła się i ruszyła schodami do ogrodu. Nie zatrzymując się nigdzie po drodze, udała się prosto do siebie. Jeżeli zamierza samotnie wychowywać dziecko, musi zdać eg zaminy i otrzymać dyplom.
m
ROZDZIAŁ PIĄTY
- Jedziesz do miasta? - spytał Drake, patrząc na Inez, która wyszedłszy z domu, usiłowała wciągnąć kurtkę. Odkąd pamiętał, w każdy czwartkowy poranek wyruszała do Prosperino po cotygodniowe zakupy. Jak zwykle obdarzyła go serdecznym uśmiechem. Z miejsca poczuł się lepiej. - Tak - odparła. - Kończy się jedzenie. A tak się składa, że w tym domu wszyscy się uparli, żeby jadać kilka razy dziennie. Drake zarechotał pod nosem i przytrzymał Inez kurtkę. - Podrzucisz mnie? Zmierzyła go wzrokiem, po czym skinęła głową, nie pytając o starego jeepa, który wzbudzał powszechny za chwyt. Razem przeszli do zaparkowanego nieopodal kilku letniego kombi. - Musimy poczekać na Mayę - oznajmiła Inez. - Ma parę spiraw do załatwienia w mieście, no i obiecała mi pomóc z zakupami. Serce zabiło mu tak mocno, jakby chciało wyskoczyć z piersi. Miał ochotę zawyć z radości. Z trudem zapa nował nad emocjami. Obejrzawszy się przez ramię, zo baczył, jak Maya wyłania się z domu i - widząc go w śa-
86
LAURIE PAIGE
mochodzie - przystaje niepewnie. Mimo dzielącej ich od ległości wyczuł jej niechęć. Po chwili wzięła się w garść i ruszyła przed siebie. Kiedy podeszła bliżej, wysiadł i otworzył jej drzwi. - Twój rydwan czeka - powiedział. Podziękowała skinieniem głowy i wsunęła się na sie dzenie. Drake usiadł przy niej. - Co tu robisz? - spytała, kiedy zatrzasnął drzwi. - Prosił, żeby podrzucić go do miasta - wyjaśniła córce Inez. - Zapnij się - powiedział Drake, opuszczając niżej pas bezpieczeństwa, tak by nie uciskał Mai brzucha. Z trudem powstrzymał się, żeby go nie pogłaskać. Przez całą drogę Inez nie zamykały się usta. Maya natomiast w ogóle się nie odzywała; siedziała milcząca i naburmuszona. Drake od czasu do czasu wtrącał coś do monologu Inez, ale nie potrafił skupić się na tym, co gospodyni mówi. Lewym ramieniem stykał się z prawym ramieniem Mai; promieniował od niej niesamowity żar. Wczoraj wieczorem, kiedy wróciła do swojego poko ju, krążył niespokojnie po domu, rozmyślając o tym, co mu powiedziała na schodach. Żeby odnalazł swoją duszę. Świetnie. Ale jak ma to zrobić? Gdzie ma jej szukać? Czy tkwi schowana w mro ku, który wypełnia go od wewnątrz? Jeśli tak, wolał się tam nie zagłębiać. Mrok skrywa bolesne wspomnienia. Czując się nieszczęśliwy, odtrącony, o północy wsiadł w samochód i pojechał do miasteczka. Wypił dwa... no dobrze, może trzy lub cztery piwa. Wychodząc z baru, natknął się w drzwiach na Thaddeusa
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
87
Lawa. Detektyw najwyraźniej uznał, że Drake wypił kilka piw za dużo, bo uparł się, że odwiezie go na ranczo. Nagle przyszło mu do głowy, że może Maya wie o je go nocnej eskapadzie i dlatego spogląda na niego z de zaprobatą. - Wczoraj w nocy wpadłem na godzinę do mia steczka - rzekł, obserwując jej reakcję. - Chciałem z da la od domu przemyśleć parę spraw. - Słyszałam - oznajmiła Inez, widząc, że jej córka nie zamierza skomentować jego wypowiedzi. - Heather wspo mniała, że Thaddeus odwiózł cię do domu. Wiedziałam, że będziesz chciał wrócić po samochód, dlatego nie zdziwiłam się, kiedy poprosiłeś, żeby cię podrzucić do miasta. Maya akurat nakrywała do stołu w jadalni, kiedy obok w salonie Heather, żona Thaddeusa i asystentka Joego, spytała żartem Drake'a, czy go głowa nie boli po wczo rajszym pijaństwie. Nie twoja sprawa, pomyślała, ukła dając sztućce; mimo to zaniepokoiło ją, że po kilku pi wach chciał usiąść za kierownicą. - Potknąłem się przy drzwiach, więc poczciwy Thad uznał, że nie mogę prowadzić - wyjaśnił z lekkim roz bawieniem Drake. - Nie sądziłem, że facet jest tak upar ty. W każdym razie prościej było mu ustąpić, niż się z nim bić. - Thaddeus z natury jest niezwykle opiekuńczy stwierdziła Inez. - A odkąd ożenił się z Heather, tym bar dziej mu zależy na rozwikłaniu kłopotów nękających ro dzinę Coltonów. - Na moment zamilkła. - Za główny cel postawił sobie odnalezienie Emily. Swoją drogą, ja też się o nią martwię. Przecież to jeszcze dziecko.
88
LAURIE PAIGE
Maya poczuła, jak Drake napina mięśnie, a potem świadomie próbuje się odprężyć. Po chwili jednak przy znał Inez rację, zarówno w kwestii detektywa, jak i znik nięcia Emily. Maya zerknęła na niego ukradkiem. Napotkał jej wzrok, po czym wyjrzał przez okno. Nie sprawiał wra żenia zbyt przejętego losem siostry, co było zupełnie nie w jego stylu. Podobnie jak detektyw, Drake również był niezwykle opiekuńczym człowiekiem, o wszystkich za wsze się martwił, a przecież Emily miała zaledwie dwa dzieścia lat. Opuściła ranczo tak jak stała, niczego z sobą nie wzięła. Nagle Maya doznała olśnienia. - Ty coś wiesz, prawda? - zapytała. - Wiem, że Emily nic nie zagraża. Rozmawiałem wczoraj z Randem. - Rand jest z nią w kontakcie? Przez chwilę Drake nic nie mówił. Jego milczenie Ma ya potraktowała jako brak zaufania do niej i do Inez. Zrobiło się jej przykro. Niepotrzebnie, bo kilka sekund później postanowił wyjawić im prawdę. - Sama do niego zadzwoniła. Rand poprosił Austina McGratha, żeby zajął się tą sprawą. - Czyli wierzysz... wierzycie w wersję Emily o dwóch matkach? - spytała z wahaniem Inez. - A ty? Wierzysz? Maya przeniosła spojrzenie z matki na Drake'a i z po wrotem na matkę; uświadomiła sobie, że oboje wiedzą więcej niż ona na temat dziwnych zdarzeń, jakie miały miejsce w ciągu ostatnich miesięcy. Ona w tym czasie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
89
była skupiona na sobie, na swojej ciąży, swoich tęskno tach, marzeniach, żalach. Inez długo zastanawiała się nad odpowiedzią. - Ludzie zmieniają się, ale... - urwała zakłopotana. - Ale w przypadku mamy zmiana jest zbyt wielka? - dokończył za nią Drake. - No właśnie. Trudno jednak cokolwiek definitywnie stwierdzić. Maya zadumała się; wypowiedzi Drake'a i to, co Emily mówiła o dwóch matkach, które widziała po wypad ku... Hm. - Żeby przez tyle lat udawać kogoś innego... Mu siałaby mieć siostrę bliźniaczkę i w dodatku być do niej kubek w kubek podobna. Bo inaczej jak by zdołała oszu kać własnego męża i dzieci? - W tym problem, że miała siostrę bliźniaczkę - oz najmił Drake. - Taką wiadomość przekazał nam wczoraj Thaddeus. Mama nie zaprzecza, ale pokazała list, z któ rego wynika, że siostra od dawna nie żyje. Ta informacja zaskoczyła Mayę. No proszę! Kto by to pomyślał? - I nigdy nikomu o niej nie mówiła? - Nigdy. - Tym większy musi ło być dla was szok - rzekła ze współczuciem Inez. Maya nie wiedziała, co o tym wszystkim sądzić. Po prostu nie mieściło się jej to w głowie. Jak to możliwe, aby mąż nie rozpoznał żony albo żeby dzieci nie zorien towały się, że kobieta, która się nimi zajmuje, nie jest ich matką?
90
LAURIE PAIGE
- Bardzo dziwna to sytuacja - przyznał Drake, zer kając na brzuch Mai. - Jeszcze jedna zagadka do roz wiązania. Jeszcze jedna? Maya ugryzła się w język. Nie chciała się kłócić, zwłaszcza przy matce. Jeżeli zagadką nazywał jej ciążę, jeżeli miał jakiekolwiek wątpliwości, kto jest ojcem dziecka, oznacza to, że nie jest gotów spojrzeć prawdzie w oczy i przyjąć na siebie obowiązków rodzi cielskich. Kilka razy wciągnęła głęboko powietrze, starając się odzyskać równowagę psychiczną i oddechem ukoić ból. Po chwili położyła rękę na brzuchu i zaczęła w myślach zapewniać córeczkę, że ją kocha i już nie może się jej doczekać. Podskoczyła zaskoczona, kiedy Drake zakrył ręką jej dłoń. Wpatrywał się w nią ze smutkiem w oczach, jakby błagał o wybaczenie. Odwróciła wzrok. Po dotarciu do miasteczka rozeszli się każdy w swoją stronę. Maya załatwiła własne sprawunki, po czym udała się do sklepu, w którym umówiła się z matką. Pierwszą osobą, którą tam zobaczyła, był Drake; gawędząc przyjaźnie z Inez, pomagał jej przenosić torby z zakupami do kombi. Musiała przyznać, że Drake nigdy się nie wywyższał, nie traktował jej rodziców jak służących, nie dawał im odczuć, że są gorsi od Coltonów. Była mu za to wdzię czna. Doceniała też fakt, że nie upił się poprzedniego wieczoru. Nie potrafiłaby żyć z pijakiem. Oczywiście były to takie teoretyczne rozważania, bo przecież żyć z Drakiem nie zamierzała. Ślub z nim ab solutnie nie wchodzi w grę. Za kilka dni czy tygodni
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
91
Drake wróci do swoich niebezpiecznych misji, zapomni o niej i dziecku. Sumienie zaś będzie miał czyste, bo jakby na to nie patrzeć - postąpił szlachetnie, proponując jej małżeństwo. Przyłożyła ręce do krzyża. Jeszcze tylko miesiąc, a potem wszystko znów wróci na właściwe tory. Oczy ją piekły, ale na szczęście udało jej się poha mować łzy. Huśtawka nastrojów, płaczliwość... Miała nadzieję, że to minie, kiedy wreszcie urodzi dziecko. - Jedź ze mną - poprosił Drake, przerywając jej roz myślania. - Moim samochodem. - Ale ja muszę od razu wracać do domu. Niedługo mam egzamin i... - Pojedziemy prosto na ranczo - obiecał. Zanim zdołała się wykręcić, zobaczyła, jak Inez wsia da do kombi i odjeżdża. Nie pozostało jej nic innego, jak przyjąć ofertę Drake'a. - Zdaje się, że nie mam wyboru... - Nie gniewaj się na matkę. Obiecałem jej, że cię zabiorę. Chciałbym z tobą poroz... - Nie mam ci nic do powiedzenia - przerwała mu. - Przynajmniej mnie wysłuchaj. Z determinacją na twarzy ujął Mayę za łokieć i po prowadził do jeepa. Otworzywszy drzwi, pomógł jej wsiąść. Znów naszła ją ochota na płacz. Wpatrywała się prosto przed siebie. Nic nie mówiła. Drake również milczał. - Rozmawiałem z twoim ojcem - oznajmił po kilku minutach. - Dałem mu kopię mojego testamentu. Na wszelki wypadek, gdyby coś mi się stało.
92
LAURIE PAIGE
Na myśl o tym, że coś złego mogłoby mu się przy darzyć, przeszył ją ostry ból. - Nie stanie się - rzekła ochryple. - Jesteś ostrożny. Roześmiał się cierpko. - Nie zawsze. Twoja ciąża to najlepszy przykład. W aucie zapanowała cisza. - Mayu, wiem, że dziecko jest moje - rzekł łagodnie. - Nie rozumiem, skąd ta pewność! - zirytowała się. - W zeszłym roku, zanim przyjechałeś na ranczo, spo tykałam się z kimś innym. A po twoim wyjeździe... mo że miałam dziesiątki kochanków! - Może, ale dziewictwo straciłaś ze mną. - Skąd wiesz? - Wiem. Twój brak doświadczenia był rozczulający. Zarumieniła się po linię włosów. Drake skręcił z szosy w podjazd prowadzący na teren rancza. Zatrzymał samochód przy kępie wawrzynów i wierzb, które rosły przy wyschniętym strumyku. - Drżałaś na całym ciele - kontynuował, kładąc ramię na oparciu siedzenia. - Ja również. Posłała mu błagalne spojrzenie - nie chciała wracać pamięcią do tamtych cudownych chwil - ale Drake nie miał zamiaru się uciszyć. - Nigdy wcześniej nie kochałem się z żadną ko bietą... - Akurat! - prychnęła. Starała się zignorować tęsknotę przebijającą z jego gło su. Miała nauczkę. Drugi raz nie ulegnie jego wdziękom. - Owszem, uprawiałem seks - rzekł szorstkim tonem. - Istnieje jednak kolosalna różnica między miłością
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
93
a seksem. Tego, co razem doświadczyliśmy, nigdy wcześ niej nie zaznałem. - Przestań. - Zacisnęła dłonie w pięści. - Naprawdę nie musisz tego mówić. - Muszę - powiedział cicho. - Sprawiłem ci ból, py tając, kiedy dokładnie zaszłaś w ciążę. Wiedziałem, że dziecko jest moje... po prostu chciałem to usłyszeć od ciebie. Mężczyźni tacy już są; czasem potrzebują potwier dzenia. Potrząsnęła gwałtownie głową. - Nie dziwię się, że daliśmy początek nowemu życiu - ciągnął, nie zwracając uwagi na jej protesty. - Coś mu siało się zrodzić z tak wielkiego uczucia jak nasze. I wca le nie żałuję tego, co się stało. Jedynie przykro mi z po wodu wstydu, jakiego musiałaś się... Napadła na niego z furią. - Jakie to banalne, prawda? Służąca idzie do łóżka z paniczem i zachodzi w ciążę. Historia jak z kiepskiego filmu. - Wzięła głęboki oddech. - Może jestem służącą, a raczej córką służącej, ale nie wstydzę się tego, co zro biłam. Bo nie działałam z wyrachowania, lecz z... - Z miłości - dokończył za nią, kiedy urwała, prze rażona tym, że o mało się nie zdradziła. - To było szaleństwo, a nie miłość - oznajmiła sta nowczo. - Zwykłe szaleństwo. Jego oczy zdawały się mówić, że wie lepiej. - Proszę cię, nie złość się na mnie. Chciałbym jedy nie, abyś wiedziała, że nie zamierzam się niczego wy pierać. To dziecko jest moje. I przysięgam, że uczynię wszystko, aby naszej córce niczego nie brakowało.
94
LAURIE PAIGE
Ból, który zagnieździł się w jej sercu, gdy przeczytała pozostawiony przez Drake'a list, odrobinę zelżał. - I nigdy, przenigdy, nie opowiadaj mi bzdur o słu żącej i paniczu - dodał, marszcząc groźnie czoło. - To, kim jesteśmy i kim są nasi rodzice, nigdy nie miało naj mniejszego znaczenia. I nie sądzę, aby kiedykolwiek mogło mieć. - Wiem. Przepraszam. To było głupie z mojej strony. Zaskoczył ją, szczerząc zęby w uśmiechu. Po chwili położył rękę na jej ramieniu. - No dobrze, poczyniliśmy drobne postępy. Może na razie poprzestańmy na tym, zanim znów coś zepsujemy. Wciąż uśmiechając się od ucha do ucha, przekręcił kluczyk w stacyjce i podjechał pod dom. Wysiadłszy z jeepa, Maya udała się pośpiesznie do swojego pokoju i włączyła komputer. Dokończyła pisanie eseju, uważnie go przeczytała, zredagowała tekst, po czym wysłała pocztą elektroniczną do swego opiekuna, który prowadził wykłady na uniwersytecie w San Fran cisco. Następnie przeszła z podręcznikiem do oranżerii; przejrzawszy kolejny rozdział, zapełniła kilka stron no tatkami. Zmęczona, odłożyła książkę na bok, wyciągnęła się na leżaku i zamknęła oczy. Wkrótce zapadła w drzemkę. Wciąż spała, kiedy tuż przed trzecią w oranżerii po jawił się Drake. Usiadł na miękkiej, wygodnej sofie i pi jąc świeżo zaparzoną kawę, przyglądał się Mai. Brwi mia ła lekko ściągnięte, czoło zmarszczone, jakby niepokoiły ją własne sny. Sny... dziwna to rzecz. Jego też nękały. Najczęściej
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
95
śniły mu się niemowlęta oraz samochody, które z piskiem opon wypadały zza zakrętu, rozjeżdżając kobiety i dzieci. Oczywiście nietrudno odgadnąć, skąd się brały. Tchórz. Tak, zdawał sobie sprawę z własnego tchó rzostwa. Łatwiej mu było stanąć naprzeciw uzbrojonego wroga, niż zrobić to, czego oczekiwała od niego Maya: odnaleźć swoją duszę, a potem podzielić się swym ser cem. Wyciągnąwszy się na sofie, zaczął dumać o tym, jak by to było, gdyby się pobrali. Codziennie po pracy wra całby do domu. Codziennie całowałby Mayę, przytulał ją, każdej nocy kochaliby się, szeptali do ucha czułości. Hm... Ocknęła się ze snu i półprzytomnym wzrokiem rozej rzała wkoło. Obok na sofie zobaczyła Drake'a, który w tej samej chwili co ona otworzył oczy. Uświadomiła sobie, że podczas gdy spała na leżaku, on drzemał metr dalej. - Maya! - krzyknął po raz drugi Teddy. - Tu jestem! - zawołała, podnosząc się z leżaka. Do oranżerii wpadli dwaj najmłodsi Coltonowie. - Cześć, Drake. Może byś poćwiczył z nami rzucanie lassem? - spytał Joe Junior. - Nie dzisiaj - odparła szybko Maya, zanim Drake zdążył zareagować. - Zdaje się, chłopcy, że macie coś dla mnie? Teddy całkiem ochoczo wręczył jej kartkę z ocenami za pierwsze półrocze, jego brat natomiast z dobrą minutę szukał swojej w plecaku. Kiedy w końcu Maya rzuciła na nią okiem, zrozumiała, skąd ten brak entuzjazmu.
96
LAURIE PAIGE
- Och, Joe! - westchnęła głośno. Zwiesił nisko głowę. - Jakoś nie najlepiej mi poszło na sprawdzianie z matmy - powiedział. - Pomyliły mi się procenty. Maya poczuła, jak ciarki przechodzą jej po plecach. Wiedziała, że Meredith wścieknie się, kiedy na cenzurce syna zobaczy ocenę zaledwie dostateczną. Uważała, że chłopcy powinni przynosić do domu piątki, od biedy czwórki z plusem. - W takim razie musimy nad nimi popracować - oz najmiła, spoglądając na starszego ze swoich dwóch pod opiecznych. - Przyniosłeś z sobą pytania? - Tak... To co, pewnie mam się przebrać i wziąć do nauki? - Dobry pomysł. - A ja mogę zostać z Drakiem? - spytał Teddy. - Lepiej dotrzymaj bratu towarzystwa - powiedział Drake. - Mam dziś mnóstwo pracy. A rzuty lassem po ćwiczymy w weekend. Jeśli Maya wyrazi zgodę... W holu rozległ się odgłos kroków. Ciarki ponownie przebiegły Mai po plecach. - Chłopcy już wrócili? - spytała Meredith, przekra czając próg oranżerii. Na widok swoich najmłodszych pociech uśmiechnęła się promiennie i rozwarła ramiona. - No, na co czekacie? Dacie mamusi buziaka? Czy może jesteście za duzi, aby publicznie okazywać matce czu łość? Maya odsunęła się na tok. Bez słowa obserwowała scenkę powitalną, potem słuchała, jak chłopcy opowia dają, co robili w szkole.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
97
- Czy to nie dziś były oceny semestralne? - spytała nagle Meredith. Joe z Teddym powoli skradali się w stronę drzwi; najwyraźniej mieli nadzieję, że uda im się wymknąć z oranżerii, zanim matka zobaczy ich stopnie. - Idźcie się przebrać, a ja zaraz do was dojdę. Naj pierw chcę porozmawiać z waszą nianią. Usiadłszy, wyciągnęła rękę po kartki z ocenami. Maya podała je, a chłopcy, wymieniając między sobą porozu miewawcze spojrzenia, pognali do swojego pokoju. Wstrzymując oddech, Maya czekała, aż pani Colton za pozna się ze stopniami synów. - A cóż to? - warknęła gniewnie Meredith. - Dosta teczny? W ogóle co to za ocena? - Joe twierdzi, że miał problemy z rozwiązywaniem zadań z procentami. Popracujemy nad nimi podczas weekendu i... Meredith cisnęła kartki na stolik. - Płacę ci za to, żebyś pilnowała, czy odrabiają lekcje i czy je rozumieją. - Przykro mi... - Maya starała się zachować spokoj ny, neutralny ton. - Obiecuję, że w ten weekend... - Mówiłam mężowi, że zatrudnianie osoby nie ma jącej odpowiednich kwalifikacji i doświadczenia to błąd, ale on się uparł. Nalegał, żeby dać ci szansę, bo potrze bujesz pieniędzy. Nie dość, że płacimy twoim rodzicom, i to całkiem niemało, to jeszcze... - Mamo - przerwał jej Drake. - Każdemu, kto pra cuje, należy się wynagrodzenie. A Maya zajmuje się chło pakami, odkąd pamiętam. Wyręczała cię, kiedy sama
98
LAURIE PAIGE
jeszcze była dzieckiem. Moim zdaniem, doskonale wy wiązuje się z powierzonego jej zadania. Meredith zmierzyła syna zimnym wzrokiem. - Odkąd to znasz się na wychowywaniu dzieci? Czyż by w marynarce przygotowywano komandosów nie tylko do wykonywania tajnych misji, ale również do opieki nad dziećmi? Pogardliwym spojrzeniem powiodła po zaokrąglonym brzuchu Mai. Ta, zarumieniwszy się po czubki uszu, zerk nęła na Drake'a, który przyglądał się matce z ledwo skry waną niechęcią. Zdumiało ją, jak bardzo matka i syn są do siebie po dobni. Oboje mieli ciemnoblond włosy ze złocistymi pa semkami; pasemka na głowie Drake'a powstały od słoń ca, te na głowie Meredith - w eleganckim salonie fry zjerskim. Oboje też mieli takie same w kształcie piwne oczy, w których - gdy stali twarzą do słońca - migotały małe złote punkciki. Teraz, chociaż w obojgu wrzała wściekłość, starali się pohamować emocje; i faktycznie, ziało od nich przejmu jącym chłodem. Maya aż się wzdrygnęła. - Dawno temu kobieta, którą kochałem i bardzo po dziwiałem, uczyła mnie dobroci - powiedział cicho Drake. W oczach Meredith pojawił się błysk nienawiści; po chwili zgasł. - Jakiż wspaniałym miejscem byłby nasz świat, gdy by ludzie więcej jej sobie okazywali, prawda? - spytała głosem ociekającym ironią, po czym opuściła oranżerię. - Powinnam zajrzeć do chłopców - rzekła Maya, kie rując się w stronę północnego skrzydła domu.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
99
Drake dopadł ją w dwóch susach. - Przepraszam - powiedział, delikatnie ujmując ją za łokieć. - Za co? Jego dotyk, ciepły i czuły, ukoił ból, jaki sprawiły jej przykre słowa Meredith Colton. Miała ochotę przytulić się do Drake'a, szukać pocieszenia w jego ramionach. Ale bała się; wiedziała, do czego to może doprowadzić. Pragnęła go z całego serca, chciała zapomnieć o prze szłości, znów cieszyć się jego bliskością. Westchnęła w duchu. Tak, to szaleństwo. Uśmiechnął się smutno, jakby ironicznie. - Nie jestem pewien - odparł. - Chyba za moją ma mę. Za jej obcesowość i niewrażliwość. - Nie przejmuj się. Jestem do tego przyzwyczajona. Ona... wydaje mi się, że nie chciała być nieuprzejma. Po prostu martwi się o chłopców. Drake opuścił dłoń, a Mai natychmiast zrobiło się zimno. - Nie pozwolę, aby ktokolwiek, świadomie lub niezamierzenie, obrażał ciebie i nasze dziecko. - Ojej - zmartwiła się. - Nie chcę, żebyś z mojego powodu psuł sobie stosunki z rodziną. Rodzina to rzecz święta. - Teraz moją rodziną jest Marissa. Jego stanowczość i determinacja całkiem zbiły ją z tropu. W oczach Drake widziała smutek i mrok, ale również troskę - troskę o los ich nie narodzonego dzie cka. Ze strachu, że się zaraz roztkliwi, Maya pośpieszyła
100
LAURIE PAIGE
korytarzem do pokoju swoich dwóch podopiecznych. Chciała sprawdzić, co porabiają i dać chwilę wytchnienia swemu skołowanemu sercu. Bała się, że jeśli dalej będzie wpatrywać się Drake'owi w oczy, zrobi coś bardzo głu piego: na przykład rzuci mu się na szyję i zacznie błagać, by nie wyjeżdżał. W tym momencie zgodziłaby się na wszystko, wyszłaby za niego za mąż, spełniła każde jego życzenie. Przynajmniej jedno z nas powinno twardo stąpać po ziemi, powiedziała sama do siebie, kiedy chłopcy już spa li, a ona, jak co wieczór, krążyła po pokoju, trzymając się za obolały krzyż. Ale było to niesamowicie trudne, bo marzyła tylko o tym, aby wziął ją w ramiona i schro nił przed światem, któremu przestała ufać. W Missisipi kobieta, która przedstawiała się wszyst kim jako Louise Smith, a która dawniej znana była jako Patsy Portman, podskoczyła nerwowo. Gdzieś niedaleko znów rozległ się trzask piorunów. Louise wstała z łóżka, a ponieważ była chłodna lu towa noc i dookoła szalała burza, sięgnęła po ciepły szla frok. Tak ubrana podeszła do drzwi. Otworzywszy je, wyjrzała na zewnątrz. W tym momencie uświadomiła sobie, że to był sen, ten sam, który nachodził ją od pewnego czasu - sen o dziecku rozpaczliwie wołającym o pomoc. Wydawał się tak prawdziwy! Drżącą ręką zamknęła drzwi i opadła na stojący nie opodal fotel. Kim jesteś?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
101
Dziesiątki razy zadawała sobie to pytanie, ale nie po trafiła znaleźć na nie odpowiedzi. W głowie miała mętlik, obrazy i myśli kłębiły się niczym opary mgły. Wiedziała tylko, że kiedyś w jej życiu było dziecko, które w jakiś sposób - ale jaki? - zawiodła, a także ciemnowłosy męż czyzna, fontanna oraz chwile nieopisanej radości. Zakrywając dłońmi twarz, zaczęła szlochać. - Już nie mogę - szeptała. - Dłużej nie wytrzymam. Nie wytrzymam. Nazajutrz rano powtórzyła te słowa Marcie Wilkes, lekarce, która pomagała jej odzyskać pamięć. Z początku łączyły je relacje lekarz-pacjent, ale później zaprzyjaźniły się. Martha była cudowną kobietą, Murzynką, która do rastała w straszliwej biedzie, a której determinacja, aby osiągnąć coś w życiu, była dla Louise nieustającym źródłem natchnienia. - Odpuść sobie - poradziła jej Martha. - Tak po prostu? - Tak. Czasem umysł domaga się odpoczynku. Wy daje mi się, że tak się dzieje w twoim wypadku. Zdarza się, że pacjentowi, który zwalnia rytm i nie stara się robić nic na siłę, otwierają się jakieś klapki i nagle wszystko sobie przypomina. Może z tobą też tak będzie. - Wiesz, Martho, co mnie najbardziej przeraża? Że ktoś potrzebuje mojej pomocy, a ja jestem całkowicie bezradna. Wczorajszy sen różnił się od poprzednich. To już nie była mała dziewczynka, lecz dorosła kobieta. Ale ona nadal się czegoś boi. Czegoś lub kogoś. Martha pokiwała głową. - To normalne. Twój umysł próbuje się dostosować
102
LAURIE PAIGE
do upływu czasu. W końcu minęło wiele lat, odkąd ją widziałaś. - Mam wrażenie, że to moja córka. Czasem widzę ją jak przez mgłę, a kiedy indziej bardzo wyraźnie. Ma rude włosy, niebieskie oczy i dołeczki w policzkach. W jednym ze snów mówiła do mnie „mamusiu". - A ten brunet? Louise westchnęła ciężko. - Nie wiem - odparła. - Ale ilekroć się pojawia, ogarnia mnie wewnętrzny spokój; jestem szczęśliwa. Śni mi się również wspaniały dom, piękny ogród z fontanną, bezchmurne niebo, słońce. Moja wersja raju - dokończy ła ze śmiechem. - Odpuść sobie - powtórzyła Martha. - Chyba będę musiała, bo inaczej zwariuję. Ale wiesz, czasami mi się wydaje, że jestem tak blisko. Że jeszcze chwila, a zaraz sobie wszystko przypomnę. Na przykład wczoraj podczas burzy. Otworzyłam drzwi pewna, że zo baczę tę dziewczynkę... tę kobietę. Niestety. Dlaczego, Martho? Dlaczego nic nie pamiętam? - Jak chcesz, możemy jeszcze raz spróbować hipnozy - zaproponowała lekarka, ale w jej głosie pobrzmiewało wahanie. - Jakoś nie potrafię przeskoczyć tego dnia, kiedy obu dziłam się w klinice w Kalifornii. Nie wiem, skąd się tam wzięłam, skoro... Martha potrząsnęła głową. - W zeszłym tygodniu przeglądałam twoje wyniki. Szkoda, że te dawne zniszczył pożar, ale i tak doszłam do jednego wniosku.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
103
Louise popatrzyła pytająco na lekarkę. - Bez względu na to, co ci dolegało w przeszłości, dziś już nie cierpisz na żadne rozdwojenie jaźni ani wie loraką osobowość. Owszem, masz amnezję, poza tym jed nak należysz do najbardziej zrównoważonych osób, jakie znam. Czasem się zastanawiam, czy twoi rodzice nie mie li dwóch córek, jednej chorej psychicznie, drugiej cał kowicie zdrowej. Louise uśmiechnęła się ironicznie. - A którą z nich jestem ja? - Tą zdrową, kochanie - zapewniła ją Martha. - To nie ulega wątpliwości. Swoją drogą ciekawe, czy moja teoria o bliźniaczkach może być prawdziwa... - Jeśli nawet mam lub miałam siostrę, nigdy mi się nie śniła. - Szkoda, że stare dokumenty spłonęły. Dużo mogły byśmy się z nich dowiedzieć. Gdybyśmy na przykład miały pewność, że urodziłaś się pięćdziesiąt dwa lata te mu w Kalifornii, wtedy łatwiej byłoby znaleźć jakieś in formacje o twojej rodzinie. - To dziwne, prawda? Że nawet tego nie pamiętam. Ani daty urodzenia, ani miejsca... - Cierpliwości. Nie musimy się spieszyć. Czas jest naszym sprzymierzeńcem. - No a ta ruda dziewczynka? Wczoraj wieczorem miałam uczucie, jakby jej zostało już bardzo niewiele czasu. - Na razie musimy zająć się tobą - oznajmiła lekarka. - Chciałabym, abyś świadomie próbowała się powstrzy mać przed rozmyślaniem o przeszłości. Masz się odprę-
104
LAURIEPAIGE
żyć, wypocząć... Co się dzieje z tym facetem, z którym się spotykałaś? - Nadal się widujemy, ale to tylko przyjaciel. Zresztą nie mając przeszłości, nie wiem, czy mogę mieć jaką kolwiek przyszłość. - Och, nie wygaduj bzdur. Życie toczy się naprzód. Wspomnienia lub ich brak nie mogą decydować o tym, co z nami będzie. W drodze do domu Louise przyznała lekarce rację: faktycznie trzeba patrzeć w przyszłość, a nie stale oglą dać się wstecz. W głębi duszy wiedziała jednak, że kiedyś w jej życiu był mężczyzna, którego kochała do szaleń stwa. I bardzo chciała go sobie przypomnieć. - Błagam, wróć do mnie - zwróciła się do swojego ciemnowłosego kochanka z przeszłości. A nagle zadźwięczały jej w głowie słowa Marthy, aby nie myślała o tym, co było. - No dobrze, nie wracaj - szepnęła, zapinając kurtkę, bo na zewnątrz hulał wiatr.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
- Nie ma czasu na ćwiczenie rzutów lassem - po wiedziała w sobotę rano Maya. - Lada moment zjawi się pan Martin. Chłopcy popatrzyli na nią z pretensją w oczach. Od wstania zachowywali się jak nieznośne, rozpieszczone ba chory. Nieczęsto im się to zdarzało, zwykle wtedy, gdy Meredith zamieniała się w czułą, kochającą mamusię, która na wszystko pozwala swym pociechom. Tak było wczoraj. Najpierw wspaniałomyślnie zgodziła się, aby chłopcy zjedli po kolacji podwójny deser, a potem przeciwstawiając się Mai, która kazała im szykować się spać - pozwoliła synom obejrzeć w telewizji film. Film kończył się dość późno, w dodatku zupełnie nie nadawał się dla dzieci. - Pójdę spytać mamusię - oznajmił Joe Junior takim tonem, że Maya miała ochotę mocno nim potrząsnąć. - Mamusia wyjechała na weekend do przyjaciół - po informował go ojciec, który razem z Drakiem wyłonił się z gabinetu - Radzę wam słuchać się Mai. Chyba że wolicie mieć tygodniowy szlaban na oglądanie telewizji? Chłopcy natychmiast przestali marudzić. - Nie, tatusiu. Już będziemy grzeczni.
106
LAURIEPAIGE
Z zewnątrz doleciał odgłos podjeżdżającego pod dom samochodu. Maya odetchnęła z ulgą. - To pewnie Andy. Joe, Teddy... pouczymy się w moim pokoju. - Czy jak skończą lekcje, mogą poćwiczyć ze mną rzuty lassem? - spytał Drake. Maya napotkała jego wzrok. - Oczywiście. Jeżeli będą mieli ochotę. - Hura! - ucieszyli się najmłodsi Coltonowie. Przy Drake'u Maya czuła się spięta i skrępowana. Ale nic dziwnego; bądź co bądź nie miała doświadczenia, jak należy traktować dawnego kochanka. Odwróciwszy się, poczłapała w stronę holu, podczas gdy jej dwaj podopie czni ruszyli do sali lekcyjnej. Joe Senior z surowym wy razem twarzy odprowadził synów wzrokiem, Drake na tomiast pośpieszył za Maya. Przez chwilę, jedną krótką szaloną chwilę, chciała, że by wziął ją w ramiona i... i nic więcej. Po prostu, żeby ją mocno przytulił do piersi. Oczy znów zaszły jej łzami. Idąc na oślep, o mało nie potknęła się na schodach. Drake natychmiast złapał ją w objęcia. Poczuła się tak, jakby po długiej, najeżonej niebez pieczeństwami wędrówce wreszcie znalazła cudowną przystań. Zamknęła oczy. Ogarnęła ją tęsknota, smutek, żal i tysiące innych emocji. - Mayu... - szepnął, chyba równie nieszczęśliwy jak ona. Otarła dyskretnie łzy i spojrzała Drake'owi w oczy. To był błąd. Albowiem zobaczyła w nich szlachetność,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
107
wrażliwość i rozpacz, którą skrywał, udając pewnego sie bie twardziela. Serce łomotało jej o żebra, wywołując ból podobny do tego, jaki czuła, gdy słuchała opowieści Drake'a o śmierci jego brata bliźniaka. - Mayu... - powtórzył. Drżącą ręką pogładziła go po ramieniu. Nieopodal rozległ się odgłos zatrzaskiwanych drzwi. Maya podskoczyła nerwowo, po czym odsunęła się. Twarz Andy'ego rozpromieniła się na jej widok, po chwili jednak ujrzał Drake'a. Zacisnąwszy usta, skinął uprzejmie głową, choć w gruncie rzeczy miał ochotę dać mu w zęby. - Witaj, Drake. - Andy Martin, prawda? - spytał równie uprzejmym tonem Drakę. - Tak. Dawnośmy się nie widzieli. - Od szkoły średniej. Jeśli mnie pamięć nie myli, by łeś dwa lata niżej. - Trzy. Chodziłem z Maya do jednej klasy. - Przepraszam... - przerwała im Maya. Nie spusz czała oczu z Andy'ego; na Drake'a w ogóle nie patrzyła. - Miałeś czas przygotować kilka zadań dla Johnny'ego? - Tak. Zaraz je przyniosę... - Zawahał się. - Dzwo niła do mnie pani Colton. Podobno jej synowie potrzebują korepetycji? - Tak. Joemu kiepsko poszedł test z matematyki. Mo że w soboty mógłbyś również i z nimi popracować? - Pani Colton juz to ze mną uzgodniła - odrzekł An dy i uśmiechnął się przepraszająco.
108
LAURIEPAIGE
Maya odwzajemniła uśmiech; chciała pokazać Andy'emu, że nic się nie stało, w końcu matka ma prawo nie in formować o swoich posunięciach osoby zatrudnionej do opieki nad dziećmi. - Kto to jest Johnny? - zainteresował się Drake. - Jeden z dzieciaków na Hopechest Ranch - odparł Andy. - Od czasu do czasu pomagam Mai w jego edu kacji. Maya opowiedziała Drake'owi o Johnnym Collinsie, o swoich obawach i nadziejach z nim związanych. - A może przyjeżdżałby tu w soboty? - zapropono wał Drake. - Rano uczyłby się z chłopcami, a po po łudniu, gdyby miał ochotę, mógłby ćwiczyć z nimi rzu canie lassem. Maya zadumała się. - To świetny pomysł - przyznała po chwili. - Sukce sy w jednej dziedzinie sprawiają, że człowiek nabiera pewności siebie w innych dziedzinach. Johnny jest nie zwykle sprawny fizycznie, ma doskonałą koordynację ru chową, więc rzuty lassem powinien szybko opanować. - Świetnie. Możemy zacząć już dzisiaj. Jeżeli... - Zadzwonię do Hopechest - przerwała mu Maya. Tylko najpierw zaprowadzę Andy'ego do naszych ancymonków. Jesteś gotów? - spytała gościa. Cofnął się do samochodu po teczkę, po czym ruszył za Maya do pokoju, w którym czekali jego dwaj ucz niowie. Chłopcy przywitali nowego korepetytora mało entuzjastycznie. Zostawiając ich samych, Maya zamknęła za sobą drzwi. Marzyła o tym, aby choć na kilka godzin zdjęto
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
109
z niej ciężar odpowiedzialności. Zazwyczaj nie przeszka dzała jej praca przez siedem dni w tygodniu, ale dziś potrzebowała samotności; chciała się wyciszyć, zastano wić nad tym, co wciąż czuje do Drake'a. Serce biło jej mocniej za każdym razem, gdy się pojawiał. Tak dalej być nie może. Powinna coś zrobić, przemówić sobie do rozsądku. Z telefonu w kuchni zadzwoniła do Hopechest, by spytać, czy może zabrać Johnny'ego na cały dzień. Uzyskawszy zgodę, pomyślała sobie, że powinna za wiadomić Drake'a. Znalazła go na dworze, na padoku. Nagromadzoną energię, jak zwykle, wydatkował w ru chu; dzisiejszego poranka trenował ze złocistym wała chem. Jego pracę obserwował wsparty o ogrodzenie River James, który pracował na ranczu jako opiekun zwierząt. River, przybrany syn Joego i Meredith, od roku był szwa grem Drake'a. Zeszłego lata ożenił się z Sophie, będącą wówczas w pierwszych miesiącach ciąży. Nagle ogarnęło Mayę pragnienie, aby porozmawiać z Sophie, poprosić ją o radę. Wiedziała jednak, że musi sama zdecydować o swojej przyszłości. - Świetnie sobie radzi ze zwierzętami - oznajmił River. - Jak wszyscy Coltonowie. Mają to we krwi - rzekła. Przez moment zastanawiała się, jakie cechy charakteru Marissa odziedziczy po ojcu, ale tego typu rozważania były zbyt bolesne. - Jak Ruda? Z uchem wszystko do brze? - Tak, o całej przygodzie pewnie już zapomniała. -
110
LAURIE PAIGE
Popatrzył na Mayę z zatroskaniem w oczach. - A ty? Jak się czujesz po tej szaleńczej jeździe? - W porządku. Na szczęście nic złego się nie stało. Odruchowo przeniosła wzrok na swojego wybawcę. W siodle prezentował się wspaniale i sprawiał wrażenie szczęśliwego. Czy był równie szczęśliwy, kiedy z bronią w ręku przedzierał się przez dżunglę? Kiedy z naraże niem własnego życia odbijał zakładników? Czasem gdy ktoś bliski ginie, świadek zdarzenia do końca życia boryka się z wyrzutami sumienia. Czy dla tego Drake wybrał jeden z najbardziej niebezpiecznych zawodów na świecie? Bo nie potrafił się uporać z drę czącym poczuciem winy? Czy czuł się współodpowie dzialny za śmierć brata? Chwilę później podjechał do ogrodzenia. - To doskonały wierzchowiec - oznajmił, zwracając się do szwagra. - Prawdziwy dżentelmen. - To prawda - przyznał River. - No dobrze, teraz ja się nim zajmę, a ty pogadaj z Maya. Chyba ma ci coś do powiedzenia. Maya popatrzyła na niego pytająco, on jednak błysnął zębami w uśmiechu i przeskoczył na drugą stronę płotu. Drake podał mu wodze, po czym zrobił to samo co River, tyle że w przeciwnym kierunku. Kilka sekund później stał koło Mai, spoglądając na nią wyczekująco. - Umówiłam się, że w weekendy Johnny będzie przyjeżdżał na ranczo. Dziś jednak musisz go sam ode brać... - Jedź ze mną. - Gdzie?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
111
- Do Hopechest. Nawet nie wiem, jak ten młodzian wygląda. A jemu też będzie raźniej. - Nie powinnam zostawiać chłopców samych. Ironiczny uśmiech wykrzywił Drakę'owi usta. - Przez najbliższą godzinę będą pod okiem twojego przyjaciela korepetytora. Czasu nam wystarczy. Chciała spytać: na co? Ale powstrzymała się. Po sposobie, w jaki mierzył ją wzrokiem, wiedziała, że nadal jej pożąda, ale wiedziała też, że nie ma się czego obawiać. Tylko ktoś niespełna rozumu mógłby próbować ją uwieść. Wyglądała jak wielki, nadmuchany balon. I tak się czuła. - Bolą cię plecy? - spytał, gdy westchnęła. Potrząsnęła przecząco głową. - W takim razie jedziemy. Zawahała się. - Muszę uprzedzić Andy'ego. I mamę. Strasznie się o mnie martwi. - Jak my wszyscy - szepnął Drake, kiedy odeszła kil ka kroków. Obejrzała się przez ramię, po czym bez słowa ruszyła do kuchni. Powiedziała Inez, dokąd się wybiera i popro siła, aby zawiadomiła Andy'ego, gdyby o nią pytał. Parę minut później siedziała w jeepie, który Drake kupił przed laty i gruntownie wyremontował. Prawdę mówiąc, zdu miało ją, że nie kupił sobie jakiegoś modnego sportowego autka. - Minął prawie tydzień, odkąd jesteś w domu - za uważyła ni stąd, ni zowąd. - Co? Zastanawiasz się, kiedy zamierzam wyjechać?
112
LAURIE PAIGE
- Owszem. Wzruszył ramionami. - Mam dwa miesiące urlopu - odparł. - Który w ra zie potrzeby mogę przedłużyć. - W przeszłości wpadałeś do domu na tydzień, naj wyżej dwa. - Ale w przeszłości nie musiałem przekonywać do swoich racji ciężarnej kobiety - rzekł takim tonem, jakby to wszystko wyjaśniało. - Teraz też nie musisz. - Oj, muszę. - Roześmiał się cicho. Nie chciał sprawić jej przykrości, ale ona nerwy miała w strzępach. - Przestań - poprosiła, połykając łzy. - Oczywiście. Przepraszam. Nie rozumiała tego, co się z nią dzieje, tęsknoty, po żądania, jakie Drake nadal w niej budził, pragnienia, by znaleźć się w jego objęciach. Resztę drogi do Hopechest pokonali w milczeniu. Johnny czekał na werandzie przed biurem kierownika. Dokonawszy prezentacji, Maya weszła do środka. Każdy, kto zabierał dziecko poza teren Hopechest, musiał się wpisać do specjalnej księgi. Pięć minut później po nownie zajęła miejsce w jeepie. - Dzięki, że pan mnie zabiera. - Oczy Johnny'ego lśniły z przejęcia. - Tu by mnie tylko zagonili do ro boty... - Och, my też cię zagonimy - oznajmił Drake. Obiecałem Riverowi, że podczas tego weekendu wyczy ścimy mu stajnię. Brakuje mu ludzi do pomocy, odkąd
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
113
jego dwóch najlepszych pracowników, facet i dziewczy na, zakochało się w sobie i uciekło. - Pokręcił z uśmie chem głową. - Ot, do czego prowadzi równouprawnienie. Dawniej, kiedy kowbojami byli tylko mężczyźni, takie rzeczy się nie zdarzały. Maya siedziała prosto, starając się nie dotykać Dra ke'a, ale było to niemożliwe; na wybojach czy zakrętach siłą rzeczy ocierała się o ramię, biodro czy udo. Kiedy dojechali na miejsce, niemal wypchnęła Johnny'ego z jeepa, tak bardzo było jej spieszno, aby samej wysiąść. W kuchni przedstawiła chłopca swojej matce. Inez przygotowała poczęstunek: szklankę mleka i ciepłe bułeczki o smaku cynamonowym. Dopiero gdy Johnny się posilił, Maya zaprowadziła go do pokoju, w którym Andy pomagał w matematyce najmłodszym Coltonom. Uspokoiła się. Praca z dziećmi zawsze miała na nią ko jące działanie. W południe czuła się już normalnie, odprę żona, zrelaksowana. To się oczywiście zmieniło, gdy po za kończeniu lekcji przeszli w piątkę, ona, Andy i ich trzej uczniowie, do kuchni na lunch. Tam czekał na nich Drakę. - Drake! - zawołał Teddy, tak uradowany na widok starszego brata, że Mayę ze wzruszenia aż ścisnęło coś w gardle. - Zabierzesz nas po lunchu na padok? Johnny też spróbuje porzucać lassem, prawda, Johnny? - Popa trzył na swojego nowego przyjaciela. - Ciszej. Nie jesteśmy w lesie - upomniała chłopca Maya. - Godzina zabawy z lassem, potem dwie godziny sprzątania stajni - oznajmił Drake, szczerząc zęby od ucha do ucha.
114
LAURIEPAIGE
Boże, jaki on przystojny, pomyślała Maya. I zaraz się skarciła. Okropne były te jej zmiany nastroju. To wpa trywała się w Drake'a z uwielbieniem, to znów chciała uciec od niego jak najdalej. Próbowała się pocieszyć, że kiedy urodzi dziecko i obroni dyplom, wtedy zamieszka gdzie indziej i będzie panią samej siebie. Na myśl o wyjeździe z rancza od razu posmutniała. Ale czując na sobie uważne spojrzenie Drake'a, rozciąg nęła usta w uśmiechu i przystąpiła do nakładania jedze nia na talerze. Ilekroć na nią patrzył, serce biło mu mocniej. Zauwa żył, z jaką swobodą rozmawia z Andym Martinem, na tomiast wyraźnie unikała jego wzroku. Powoli narastała w nim złość. Chciał ją porwać, mieć wyłącznie dla siebie. Prze szkadzała mu nie tylko sympatia, z jaką odnosiła się do Andy'ego, ale również to, że kilkunastoletni Johnny wo dził za nią rozmiłowanym wzrokiem, a Joe i Teddy rywa lizowali o jej względy niczym dwa psiaki, które chcą, by je pogłaskać. W milczeniu obserwował towarzystwo przy stole. Miał wrażenie, jakby byli rodziną, on zaś intruzem lub outsiderem. Poza jednym cudownym tygodnieni w ze szłym roku właściwie zawsze czuł się samotny, tylko nie zawsze zdawał sobie z tego sprawę. Po lunchu chłopcy ruszyli biegiem na dwór, by wytaszczyć na środek zagrody kozły do rżnięcia drewna. Buzie im się nie zamykały; podnieceni, opowiadali no wemu przyjacielowi, jak się trzyma lasso. Drake wyszedł
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
115
za chłopcami, świadom, że Maya z Andym pewnie nawet nie zauważyli jego zniknięcia. Po wyjściu z domu wciągnął głęboko powietrze. Co się z tobą dzieje, stary? - pytał sam siebie. Nie lubił chaosu ani niespodzianek. Zawsze wszystko miał zapla nowane. Do dnia, w którym otrzymał list od ojca po wiadamiający go o ciąży Mai. Usłyszawszy za sobą głosy, odwrócił się. Maya od prowadzała Andy'ego do samochodu. Przez chwilę stali koło siebie, omawiając dzisiejszą lekcję i czyniąc plany na następny weekend. Niewiele się namyślając, podszedł kilka kroków. Na wet na niego nie spojrzeli. - Spotkajmy się w środę w miasteczku - zapropono wał Andy. - Ustalimy dokładny rozkład zajęć dla całej trójki. - Dobry pomysł - ucieszyła się Maya. Na jego, Drake'a, propozycje, nigdy tak entuzjas tycznie nie reagowała. Podszedł jeszcze bliżej. - Skoro jesteś w trakcie robienia planów na przy szłość, może byś również ustaliła datę ślubu? Andy milczał, Maya również - po prostu oniemiała ze zdumienia. W ciszy, jaka nastała, Drake słyszał szum gałęzi kołyszących się na wietrze, odległe krzyki chłop ców, którzy dotarli już do zagrody, oraz łomot własnego serca, które usiłowało mu powiedzieć, że zachował się jak idiota. Sam o tym wiedział. Zanim jeszcze otworzył usta, był świadom, że powinien ugryźć się w język.
116
LAURIEPAIGE
Zamierzał przeprosić Mayę, Andy jednak nie dał mu dojść do słowa. - Jeśli natychmiast jej nie przeprosisz, wybiję ci zęby - zagroził. Drake parsknął śmiechem; wyobraził sobie chudego nauczyciela, który rzuca się z pięściami na umięśnionego, znającego sztuki walki komandosa. - Ty? Ty mi wybijesz zęby? Andy oblał się rumieńcem, ale przyjął pozycję bojową: zgiął nogi w kolanach i uniósł dłonie zaciśnięte w pięści. Drake z przyjemnością czekał na to, co będzie dalej. Miał w sobie zbyt wiele nagromadzonej energii. Andy ruszył do ataku. Po chwili jednym zwinnym ruchem został powalony na ziemię. Satysfakcja, jaką Drake poczuł, trwała krótko. Uświa domił sobie, że popełnił błąd taktyczny, gdy zobaczył, jak Maya pochyla się nad leżącym mężczyzną, a potem patrzy na niego z wyrzutem w oczach. - Ty brutalu! - Przecież nie wyrządziłem mu krzywdy - powie dział, bo sama zdawała się tego nie zauważać. - Zresztą to on mnie zaatakował. Wyprostowała się i oparła ręce na biodrach. - Może. Ale ty go sprowokowałeś. Wyglądała tak słodko i rozkosznie, że o mało jej nie pocałował. Najwyższym wysiłkiem woli zdołał się po wstrzymać. Nie doceniła tego, podobnie jak tego, że nie przetrącił jej głupiemu przyjacielowi karku. - Bo... - Usiłował szybko coś wymyślić. - Bo on cię dotykał.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
117
- Dotykał?! - krzyknęła zirytowana. - Na miłość bo ską! Zejdź mi z oczu! I tak zrobił. Uraziła jego dumę. Nie zamierzał z nią dalej dyskutować. Powłócząc nogami, skierował się z po wrotem do domu. Tak jak się spodziewał, Inez była w ku chni. Nalawszy sobie kubek gorącej kawy, przysiadł na stołku przy końcu blatu i patrzył w milczeniu, jak matka Mai przygotowuje rybę na kolację. - Problemy? - spytała. Skinął głową. - Chodzi o Mayę - rzekł przybity. - Po prostu nic nie idzie po mojej myśli. Sądził, że będzie mu wdzięczna, bądź co bądź przy jechał do domu, aby się nią zająć i zatroszczyć o przy szłość ich dziecka. A ona co? Zamiast się ucieszyć i mu podziękować, zareagowała na jego przyjazd furią. - W ogóle jej nie rozumiem - mruknął pod nosem. Inez posmarowała masłem filety. - Kobiety w ciąży często zachowują się w sposób nieprzewidywalny. - To prawda - przyznał ponuro. Nie mógł zapomnieć, że Maya nazwała go brutalem. - Wszystko przez hormony - ciągnęła Inez. - Nawet sobie nie wyobrażasz, co one wyczyniają z ciałem i psy chiką przyszłej matki. Znów pokiwał głową. Trochę jednak sobie wyobrażał. Pamiętał przecież szczupłą, idealnie zbudowaną Mayę sprzed roku. Dzisiejsza miała znacznie pełniejszą figurę i duży zaokrąglony brzuch. Ale to w niczym nie przeszkadzało. Nadal jej pożądał.
118
LAURIE PAIGE
Pod wieloma względami wydawała mu się bardziej zmy słowa niż dawniej. Dziecko, które nosiła w swoim łonie, świadczyło o szalonej namiętności, jaka ich łączyła. Tak, z Maya przeżył chwile szczęścia, jakiego nigdy wcześ niej nie zaznał. - Jedno wiem na pewno - podjęła po kilku sekun dach Inez. - Moja córka nigdy nie oddałaby się mężczyźnie, którego by nie kochała. Drake poczuł bolesny ucisk w piersi. - Wydają się sobie bardzo bliscy. Maya i Andy. - Andy to jej serdeczny przyjaciel. - Inez obtoczyła filety w tartej bułce zmieszanej z tartym serem, po czym ułożyła je na blasze. - Dobrze, jak kochankowie są rów nież przyjaciółmi. - Andy nie jest jej kochankiem! - zaprotestował gwałtownie Drake. - Ktoś nim był. Zrobiło mu się wstyd. Tym bardziej że Inez stwierdziła jedynie fakt oczywisty. - Przepraszam. Jesteś jej matką. Nie powinienem był... - Matka musi przeciąć przysłowiową pępowinę, kie dy jej córka staje się kobietą. Mimo to niełatwo patrzeć w milczeniu, gdy dziecko popełnia błędy. - Posłała mu uśmiech, mądry, lecz jakże smutny. - Przekonasz się o tym, kiedy będziesz miał własną córkę. - Marissę. Tak jej Maya zamierza dać na imię. - Bardzo ładnie - pochwaliła Inez. Zniżywszy wzrok, popatrzył na swoją dłoń; kilka dni temu trzymał ją na brzuchu śpiącej Mai, a maleństwo
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
119
kopało go, jakby cieszyło się z jego powrotu do domu. Nagle ujrzał przed oczami twarz Michaela. Skonfundo wany, potrząsnął głową. W jego duszy znów zagnieździł się mrok. - Wykonuję bardzo niebezpieczną pracę - rzekł, pró bując się usprawiedliwić. - Miejsca, w których przeby wam, nie nadają się dla żony i dziecka. - Kobiety nie znają strachu. Od zarania dziejów wszę dzie towarzyszą swoim mężom - oznajmiła lekko kar cącym tonem Inez. - Może to tobie brakuje odwagi? - Ktoś musi być realistą, trzeźwo oceniać sytuację powiedział. Toczył walkę z samym sobą. - Maya należy do osób bardzo trzeźwo myślących. - Bo ja wiem? Podejrzewał, że wbrew temu, co się jej wydaje, Inez wcale nie zna swojej córki. Skinąwszy na pożegnanie głową, wyszedł z kuchni i skierował się do zagrody. Po trzebował ruchu; rozpierała go energia. Maya, jak zwykle nie zważając na swój stan, siedziała na najwyższej żerdzi ogrodzenia. - Nie spadnij - wycedził przez zęby, przeskakując na drugą stronę. - Nie ma obawy - rzekła bezbarwnym tonem, który świadczył o tym, że wciąż jest na niego wściekła. - Chcecie spróbować z konia? - zwrócił się do chłopców. Joe z Teddym zareagowali entuzjastycznie. Johnny nic nie powiedział. Nadzorując siodłanie trzech spokoj nych kuców, Drake przyglądał się nastolatkowi. Johnny robił dokładnie to samo co Teddy i Joe, lecz palce miał
120
LAUMEPAIGE
sztywniejsze, ruchy mniej skoordynowane. Koń, którego mu przydzielono, sam wziął do pyska wędzidło i sam wsunął łeb w uzdę. - Pamiętajcie, żeby skrzyżować wodze - polecił Drake. Pokazał, o co mu chodzi, po czym zademonstrował, jak jednym płynnym ruchem wsiada się na konia. Uświadomił sobie, że to pierwszy kontakt Johnny'ego z końmi. Chłopiec posłusznie wykonywał wszystkie po lecenia. Kiedy siedział w siodle, trzymając wodze w jed nej ręce, Drake pokiwał głową z aprobatą. - Jak tylko zarzucicie lasso, musicie cofnąć się, żeby lina była mocno napięta. Następnie zeskakujecie z konia i nie puszczając liny, podbiegacie do złapanego zwierzęcia. W naszym przypadku jest to kozioł do rżnięcia drewna, ale pamiętajcie, że prawdziwy kowboj ma do czynienia z prawdziwym bykiem czy cielakiem, który próbuje się uwolnić. Czując na sobie spojrzenie Mai, tłumaczył chłopcom, co robią źle, pokazywał prawidłowy sposób wykonywa nia kolejnych czynności i z satysfakcją patrzył, jak coraz lepiej sobie radzą. Maya miała rację: Johnny uczył się szybko i odznaczał się dużą inteligencją. Może jakiś uni wersytet przyznałby mu stypendium sportowe? Pogada później o tym z Maya. Kiedy skończyli ćwiczenia z lassem, poszedł do swo jego pokoju, by wykąpać się przed kolacją. I gdy ocie kający wodą stał pod prysznicem, nagle coś go tknęło: Maya przestała mu ufać. W liście, który jej zostawił zeszłego lata, napisał, że wiedzie nieustabilizowane życie, a to wyklucza możli-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
121
wość założenia rodziny. Wyjaśnił, dlaczego musi wyje chać i dlaczego nie może jej ze sobą zabrać. No, dlaczego, Drake? Dlaczego? Pytanie dźwięczało mu w głowie. Czuł się osaczony, złapany w pułapkę. Cholera jasna, przecież wszystko do kładnie wyłuszczył. Prowadził zupełnie inny tryb życia niż normalni faceci. Nie mógł zapewnić kobiecie poczu cia bezpieczeństwa, a tym bardziej planować swojej przyszłości. Dlaczego? Z powodu misji, na które go wysyłano. Nigdy nie miał pewności, czy wróci cały i zdrowy, ba, czy w ogóle zdoła powrócić. Obiecał zaś sobie, że nie pozwoli, aby ktokolwiek go opłakiwał i cierpiał, jeżeli zginie. Tak jak on cierpiał po śmierci swojego brata? Może. Nie umiał na to odpowiedzieć. Po prostu uwa żał, że mężczyzna wykonujący tak niebezpieczną pracę nie powinien mieć żony i dzieci. Ale dziecko jest już w drodze. A Maya... Na myśl o tym, jak czule go wita, gdy wraca skonany z misji, zrobiło mu się gorąco. Raptem poczuł dojmujący ból w biodrze, tam, gdzie go trafiła ostatnia kula. W tym tkwił cały problem. Że z którejś kolejnej misji może nie wrócić. Wtedy rodzina, którą zostawi, pogrąży się w piekle rozpaczy. W rozpa czy i mroku, które on tak dobrze znał, Które stale mu towarzyszyły i od których udało mu się wyzwolić zale dwie kilka razy w zeszłym roku, kiedy kochał się z Mayą. Zalała go fala wspomnień. Miał pretensje do siebie,
122
LAURIEPAIGE
że tak podle postąpił. Wykorzystał Mayę. Nie powinien był rozpalać w niej ognia czy domagać się miłości, skoro nie zamierzał jej odwzajemniać. Psiakrew! Kotłowały się w nim różne emocje. Wie dział, że musi coś zrobić. Pójść do Mai, porozmawiać z nią, powiedzieć, że... że co? Że facet bez przyszłości nie ma prawa angażować się w jakikolwiek stały związek. Powinien jej to wytłuma czyć. Nawet gdyby miałoby to oznaczać, że... Nie! Pomysł, że Maya mogłaby się związać z innym, jest nie do przyjęcia. Po prostu muszą dojść do porozu mienia. Od tego zależy przyszłość ich dziecka. Marissy. Tak, powinni przede wszystkim myśleć o Marissie.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Maya przejrzała pośpiesznie stos notatek. W porząd ku, niczego nie brakuje. Ale czy na pewno? Znów zaczęła kartkować strony. Na pewno. Boże, jest kłębkiem ner wów. Dziś zdaje ważny egzamin, ostatni w semestrze. Z in nych zajęć ocenę wystawiano na podstawie referatu czy krótkiego eseju, jednakże seminarium poświęcone meto dom badania osobowości małego dziecka kończył trudny egzamin pisemny, który niejednokrotnie trwał nawet i trzy godziny. Zamknąwszy skoroszyt, wsunęła go do płóciennej tor by; obok wrzuciła butelkę wody mineralnej i paczkę kra kersów z serem. Następnie skierowała się do kuchni po prosić matkę, aby trzymała za nią kciuki. W kuchni za stała Drake'a. Skinęła mu na powitanie tylko dlatego, że była dobrze wychowana. - Mamo, powinnam wrócić przed dziewiątą. Chłop com zostawiłam dokładne instrukcje. Przed kolacją od rabiają lekcje, potem przez godzinę oglądają telewizję, tym razem Teddy wybiera program. Przed pójściem spać, przez pół godziny, Joe czyta na głos dowolny fragment z jednej z książek na biurku.
124
LAURIEPAIGE
- Pamiętam, kochanie - powiedziała Inez, mieszając sos w garnku. - Kiedy Joe skończy, wtedy ja obojgu czytam roz dział z książki Teddy'ego. O dziewiątej gaszę światło. - Dokąd się wybierasz? - zainteresował się Drake. - Do San Francisco - odparła niechętnie. - Maya jedzie na egzamin - wyjaśniła Inez, spoglą dając na córkę z zatroskaniem. - Nie podoba mi się, że tyle godzin będziesz sama za kierownicą. Meteorolodzy zapowiadają burzę. A jeśli coś się zepsuje w samocho dzie albo... - Nic się nie zepsuje - zapewniła matkę Maya. - Powietrze może ujść z opony, droga może być nieprzejezdna. Zdarza się, zwłaszcza o tej porze roku, że podczas gwałtownych ulew osuwają się zbocza. Jeśli zacznie padać, nie wracaj do domu. Przenocuj w mie ście. - Od miesiąca nie spadła kropla. Przestań się martwić, mamo. Nic mi nie będzie. - Trzymaj. - Inez podała córce plastikową torbę. Przygotowałam ci coś do jedzenia. Na wszelki wypadek. Kręcąc z rezygnacją głową, Maya wsunęła pakunek do torby obok skoroszytu i butelki z wodą, po czym cmoknąwszy matkę w policzek, ruszyła do drzwi. Drakę poderwał się i poszedł za nią. Niemal deptał jej po pię tach. - Czego chcesz? - spytała, przystając. - Zamierzasz jechać tym swoim gratem? - Owszem - odparła zaskoczona. - Wykluczone! - Słucham?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
125
- Zawiozę cię. Tylko nie kłóć się ze mną - ostrzegł, zanim zdążyła się sprzeciwić. - Bo to nic nie da. - Nie potrzebuję kierowcy. - Proszę cię... Może gdyby nie popatrzyła mu w oczy, zdołałaby po stawić na swoim. Ale popatrzyła. I zobaczyła w nich wy raz determinacji, zatroskania, a także głęboko skrywane go smutku, który zdawał się nigdy go nie opuszczać. - Naprawdę nie musisz - rzekła, starając się przemó wić mu do rozsądku. - Wiem. Ale niepokoiłbym się o ciebie. To jedno zdanie zmiękczyło jej serce. Nie do końca przekonana, czy słusznie postępuje, przeszła z nim do jego świeżo wyremontowanego jeepa. Kiedy opuścili te ren rancza, powoli zaczęła się odprężać. - Miło podziwiać krajobrazy zamiast wpatrywać się w szosę. Zerknął na nią spod oka. - To prawda. Wybrał szybszą drogę. Zamiast malowniczą szosą ciągnącą się wzdłuż wybrzeża, pojechali krętą drogą przez góry, która prowadziła do autostrady. Mimo to po dróż trwała kilka godzin. Prawie wcale się do siebie nie odzywali, ale to im nie przeszkadzało. Dochodziło wpół do dwunastej, kiedy dołączyli do sznura pojazdów suną cych mostem o nazwie Złote Wrota. Niebo było zasnute chmurami, miasto zaś okryte mgłą, którą chłodny wiatr przywiewał znad Pacyfiku. - Zjedzmy lunch w jednej z knajpek na przystani zaproponował Drake.
126
LAURIE PAIGE
- Wolałabym jechać na uniwersytet. Chcę jeszcze raz przejrzeć notatki. - W porządku. Mów tylko, gdzie mam skręcać. Słuchając jej wskazówek, wkrótce dowiózł ją na miej sce. Parking jak zwykle był zapchany, ale po paru mi nutach udało im się znaleźć kawałek wolnej przestrzeni. Maya skierowała się prosto do budynku, w którym miał się odbyć egzamin. Tam przysiadła w cichym kącie. - Zanudzisz się na śmierć - powiedziała do Drake'a. - Egzamin skończy się pewnie koło czwartej. - Nie szkodzi, mam książkę. Nie wiesz, czy gdzieś w pobliżu jest jakaś stołówka czy kawiarnia? Maya wyciągnęła torbę z jedzeniem, którą Inez dała jej na drogę. - Mama wyposażyła mnie tak, jakbym miała spędzić tydzień na bezludnej wyspie. Poczęstujesz się? - Chętnie. Kupię nam coś do picia. - Wskazał stojący w holu automat z zimnymi napojami. Ruszył przed siebie sprężystym krokiem. Maya nie mogła oderwać od niego oczu. Ubiegłego lata posłuchała głosu serca. Głupio postąpiła, lecz przysięgła sobie, że drugi raz tego błędu nie popełni. Nawet gdyby jej znów udowodnił, jakim jest wspaniałym facetem. A że był, nie ulegało wątpliwości. Podczas weekendu mnóstwo czasu poświęcił Johnny'emu i swoim młodszym braciom; ćwiczyli razem w zagrodzie, sprzątali stajnię, roz mawiali. Lubił dzieci i potrafił znaleźć z nimi wspólny ję zyk. W dodatku miał do nich anielską cierpliwość. Dzięki temu, że się nimi zajmował, mogła lepiej przy gotować się do egzaminu. Oczywiście starała się być
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
127
w pobliżu i mieć chłopców na oku, by nie podpaść Meredith. Położywszy rękę na brzuchu, zaczęła się zastanawiać, jakim Drake byłby ojcem. Stanowczym i wymagającym, czy pobłażliwym i wyrozumiałym? Czułym i kochają cym, czy chłodnym i na dystans? Czy rozpieszczałby Marissę podczas krótkich wizyt w domu, a resztę czasu nawet o niej nie pamiętał? A ona, Maya? Gdyby się pobrali, czy przeistoczyłaby się w zrzędzącą jędzę? Czy suszyłaby mu głowę, żeby zmienił pracę? Czy ciągle by się denerwowała, gdy wy jeżdżałby na misję? A gdyby z którejś nie wrócił, co wtedy? Martwiła ją ta ciemna strona jego duszy, która stale pchała go w objęcia śmierci, zmuszała do ustawicznego podejmowania ryzyka. A przecież nie był ryzykantem ani poszukiwaczem przygód. Był normalnym człowiekiem, mającym głębokie poczucie sprawiedliwości i potrafią cym odróżnić dobro od zła. W tym tkwił problem. Gotów był się z nią ożenić, bo uważał, że wypada, że to jego psi obowiązek. Że musi naprawić krzywdę, jaką jej wyrządził. Po prostu taką miał naturę. I między innymi dlatego go kochała. Tęskniła za nim, odkąd wyjechał. Tęskniła i czekała na jakąś wiadomość. Drake jednak ani razu nie dał znaku życia. Nic więc dziwnego, że kiedy przekonała się, że jest w ciąży, nie napisała do niego. Duma jej na to nie pozwoliła. „W moim życiu nie ma miejsca na żonę i rodzinę". To jedno zdanie na zawsze wryło się w jej serce.
128
LAURIEPAIGE
Wcześniej Drake opowiadał jej o sobie, mówił o miłości, zapewniał o uczuciu, a potem niespodziewane zniknął, zostawiając list na szafce nocnej. Zrobiło się jej żal mło dej, ufnej dziewczyny, którą była przed rokiem. Aż wzdrygnęła się na wspomnienie tamtego ranka, kiedy obudziła się sama w łóżku i zobaczyła leżący obok list... - Proszę. - Drake podał jej puszkę z napojem i słomkę. Ciekaw był, gdzie odpłynęła myślami. Ogarnęła go zazdrość. Pragnął ją mieć całą dla siebie, wiedzieć, co robi i o czym marzy o każdej porze dnia i nocy. Z dru giej strony rozum mówił mu, aby dał jej spokój. Aby przypomniał sobie, dlaczego nie powinni się wiązać. Ale było już za późno. Kiedy tak patrzył na jej zaokrąglony brzuch, czuł stra szliwą tęsknotę. Sam do końca nie był pewien, za czym. Za namiętnością, jaka połączyła ich zeszłego roku? Owszem. Za tym, aby ponownie zdobyć jej zaufanie? Tak. Za jej miłością? Zawsze wcześniej unikał myślenia o takich sprawach jak dom i rodzina. Wiedział, że nie jest mu to pisane. Uświadomił to sobie dawno temu, zanim jeszcze został komandosem. Przecież za nic w świecie nie chciał jej skrzywdzić... A jednak skrzywdził. I musi ponieść tego konsekwencje. Wiele lat temu, kiedy siedemnastoletnia Maya prze istoczyła się z roztrzepanej dziewczynki w młodą atrak cyjną kobietę, oczarowany wodził za nią wzrokiem. Ale zwyciężył rozum. Rozum kazał mu wyjechać. I tak też zrobił.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
129
Szkoda, że nie posłuchał rozumu w czerwcu ubiegłe go roku. Teraz jest za późno. Ponownie skierował na Mayę wzrok. Jadła, przeglądając notatki. Ręce jej drżały. Nie znosiła egzaminów. Zdał sobie sprawę, jak wiele ich łączy. Zrozumiał, że bez względu na to, czy Maya zgodzi się go poślubić, czy nie, on musi zatroszczyć się o nią i Marissę. Dlatego też - na wypadek gdyby nie wrócił z kolejnej misji - wszystkie swoje dobra doczesne, oszczędności, pieniądze z ubezpieczenia, ca ły fundusz powierniczy, zapisał jej w testamencie. Nie patrząc na to, co wkłada do ust, zjadł kanapkę, kilka marchewek, jabłko. Oczami wyobraźni widział duże piwne oczy i buzię, podobną do Mai, ale młodszą, dzie cięcą, na której malował się wyraz ufności. Chciał wy jaśnić temu dziecku, na czym polega praca komandosa, z jakim wiąże się ryzykiem, ale wszystkie argumenty wy dawały mu się błahe i mało przekonujące. Może więc było w jego życiu miejsce na coś więcej niż praca i obo wiązki ... Zobaczył, że Maya siedzi z zaciśniętymi powiekami. Usta się jej poruszały. W skupieniu powtarzała materiał. - Daj notatki. Przepytam cię. Podała; brak sprzeciwu najlepiej świadczył o tym, ja ka jest przejęta egzaminem. Przez półtorej godziny za dawał pytania; na wszystkie odpowiadała wyczerpująco. - Zdasz bez problemu - oznajmił. - Oby. . Uśmiechnął się pod nosem, słysząc jej pełen obaw ton. Zawsze była świetną uczennicą, z entuzjazmem pod chodzącą do nauki. Z takim samym zapałem podchodziła
130
LAURIE PA1GE
również do miłości; pragnęła dać z siebie wszystko, po znać wszystkie odcienie rozkoszy. Odruchowo pochylił się i na moment przywarł ustami do jej miękkich, pełnych warg. - Powodzenia - szepnął. - Dzięki. Wzięła kilka głębokich oddechów, by się uspokoić, po czym zgarnąwszy notatki, ruszyła na koniec korytarza, gdzie w wejściu do auli tłoczyli się studenci. Drake wyciągnął z kieszeni książkę na temat działań marynarki podczas kilku poprzednich wojen i przystąpił do czytania. Po dwóch rozdziałach odłożył książkę na bok. Nie mógł się skupić, cały czas wracał myślami do Mai i do dziecka. Czy ich córka wyjdzie kiedyś za mąż, będzie miała własne dzieci? Czy będzie ją widywał? Czy... Na dworze rozszalała się burza; lało jak z cebra, wiał silny wiatr. Przy takiej pogodzie droga przez góry byłaby ryzykowna. O trzeciej zadzwonił do Inez i dowiedział się, że w Prosperino również intensywnie pada. - W takim razie chyba zostaniemy na noc - rzekł. - Może jutro się przejaśni. - Dobry pomysł - poparła go gospodyni. - Jazda podczas burzy jest zbyt niebezpieczna. Zarezerwował dwa pokoje w hotelu nad zatoką. Miał drobne wyrzuty sumienia, ale przecież ani nie zamawiał burzy, ani jej nie spowodował. Nawet Inez ucieszyła się, że w taką pogodę Maya nie będzie wracała do domu. Tak, nocleg w San Francisco to rozsądne wyjście. O tym, co będzie dalej, wolał nie myśleć.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
131
Maya wręczyła zapisane strony stojącej przy drzwiach asystentce profesora, po czym wyszła z auli, szczęśliwa, że egzamin ma już za sobą. - No i jak poszło? - spytał Drakę. Stał z rękami w kieszeniach, niedbale oparty o ścianę. - Dobrze - odparła, odwracając wzrok. - Ojej, pada - rzekła zdziwiona, jakby dopiero teraz zauważyła trwa jącą od kilku godzin burzę. - Ano pada. Drogi mogą być miejscami nieprzejezd ne. Rozmawiałem z Inez. Powiedziałem jej, że zostanie my na noc. Maya przycisnęła płócienną torbę do piersi. - Tak chyba faktycznie będzie lepiej. Starała się ukryć podekscytowanie. Chciała zostać w San Francisco, spędzić z Drakiem kilka godzin sam na sam. Kilka godzin? Całą noc! Ruszyli do auta. Był uprzejmy, opiekuńczy, wskazy wał kałuże, które lepiej omijać, po prostu zachowywał się jak dżentelmen. Ale jego oczy... one mówiły własnym językiem. O tym, co ich kiedyś łączyło, o nie spełnio nych marzeniach. Z hotelu, który znajdował się w dzielnicy turystycz nej, rozciągał się wspaniały widok na zatokę, na wyspę Alcatraz i most Złote Wrota, który teraz, w strugach de szczu, był prawie niewidoczny. Pokoje mieli na siedem nastym piętrze; drzwi dzieliła szerokość korytarza. - Może być? - spytał Drake, kiedy zostali sami. Przez chwilę spoglądała na zatokę, potem popatrzyła w dół na ulicę pełną wracających z pracy ludzi.
132
LAURIE PAIGE
- Tak, oczywiście. Podszedł do okna, przy którym stała. - Co tam widzisz takiego ciekawego? - Nic. Ulicę. Ale wygląda jak na obrazie, szara, za mazana, z szarą i zamazaną zatoką w tle. - Niedługo będzie całkiem pusta. Urzędnicy wrócą do domu, turyści do hotelu... Wciągnęła głęboko powietrze, wdychając zapach wo dy kolońskiej. Jaka szkoda, pomyślała, że tak się poto czyły ich losy. Och, przestań! Dorośnij! - skarciła się w duchu. Z jej piersi wyrwało się westchnienie. - Zmęczona? - zapytał cicho. Podniósł ręce i zaczął masować jej ramiona, łopatki, kark. Czuła, jak napięcie ją opuszcza. Nie protestowała. Może powinna była, ale bardzo się jej nie chciało. Zresztą jakie to ma teraz znaczenie? Drake. Chłopiec, którego uwielbiała, mężczyzna, któ rego kochała wielką prawdziwą miłością. Człowiek ob darzony ogromnym poczuciem odpowiedzialności i po trzebą odkupienia winy za grzechy, których nie popełnił. Wielkoduszny, wyrozumiały dla innych, srogi i surowy dla siebie. Odwróciła się przodem. Nie potrafiła dłużej ukrywać swoich uczuć. Ani przed nim, ani przed sobą. Przełknął ślinę, po czym delikatnie pogładził Mayę po policzku. - Całymi miesiącami o tym marzyłem - rzekł. - Że będziemy razem, ty i ja, że będę cię dotykał... - Mogliśmy być razem. - Czasem wciąż wydaje mi się to możliwe.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
13 3
- Ale nie jest. - Na pewno? Z oczu wyzierała mu tęsknota. Z trudem panował nad emocjami. Wystarczyłoby słowo, drobny nacisk... - Muszę odpocząć. Opuścił rękę i cofnął się dwa kroki. - Oczywiście. Przepraszam. A co z kolacją? Wolisz zjeść tu czy w mieście? Restauracja hotelowa mieściła się na ostatnim piętrze. Maya lubiła podziwiać stamtąd widoki. - Tu. Uwielbiam ten lokal. Czuję się w nim tak, jak bym była na czubku świata. - A zatem o siódmej? - Doskonale. Rozmawiali jak dwoje ludzi, którzy dopiero się po znali, a nie jak dawni kochankowie, którzy starają się zapanować nad pożądaniem. Po chwili Drake skinął głową i wyszedł do swojego pokoju. Maya dalej stała przy oknie, wpatrując się w roz myty krajobraz. O niczym nie myślała. Czekała - na coś lub na kogoś. Położywszy się na łóżku, zamknęła oczy. Była zmę czona, bardzo zmęczona. Nawet nie próbowała walczyć z sennością. Ze zdziwieniem zauważyła, że w restauracji panuje spory ruch. Jedną stronę sali zajmowała duża, dość ha łaśliwa grupa biesiadników. Na szczęście stolik, do któ rego zaprowadzono ją i Drake'a, stał w cichej wnęce, przy oknie z widokiem na zatokę.
134
LAURIEPAIGE
- Spałaś? - Jak zabita. Ku własnemu zdumieniu. Pokiwał głową. - Byłaś wyczerpana. Zresztą odkąd pamiętam, zawsze przeżywałaś wszystkie klasówki i egzaminy. I zawsze je śpiewająco zdawałaś. Już chciała się sprzeciwić, ale po chwili wzruszyła ramionami. - To tylko świadczy o moim braku pewności siebie. O strachu, że zawiodę, że wypadnę poniżej oczekiwań. - Ręczę ci, że jeszcze nigdy nikogo nie zawiodłaś - powiedział z uśmiechem. Niby rozmawiali o nauce i egzaminach, ale w głosie Drake'a wyczuwała jakiś podtekst. Kilka minut później koło ich stolika przeszła atrakcyj na para. Kobieta, ubrana w wąskie czarne spodnie i opię tą czarną górę, miała figurę modelki. Maya popatrzyła na swoje granatowe spodnie i luźną, przypominającą na miot bluzkę. Ciekawa była, czy kiedykolwiek odzyska dawne kształty. - Siedząc tu, człowiek ma wrażenie, jakby był na wy spie - powiedział Drake, zmieniając temat. - Albo w ja kimś dziwnym miejscu zawieszonym między ziemią a niebem. Te samochody jeżdżące w dole wyglądają jak odległe pojazdy kosmiczne, prawda? - Masz rację. - Maya włączyła się do zabawy. A my przebywamy na stacji kosmicznej, która krąży po orbicie. - Ładny ten nasz wszechświat... - W jego głosie dźwięczała obietnica.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
135
Po plecach przebiegł ją dreszcz. Wiedziała, że musi wziąć się w garść. Na szczęście na stole pojawiły się przystawki. Wreszcie mogła się skoncentrować najedze niu, nie myśleć o obietnicach, nie doszukiwać się niu ansów i dwuznaczności. Z jednej strony chciała, by posiłek skończył się jak najszybciej, z drugiej marzyła o tym, by trwał jak naj dłużej. Zdawała sobie jednak sprawę, że nic nie trwa wiecz nie. - Masz taką poważną minę. O czym myślisz? - spy tał, nawet nie patrząc na danie, które kelner przed nim postawił. Nabrała na widelec kawałek ryby. - Że mniej więcej za trzy miesiące czekają mnie ko lejne egzaminy - odparła lekkim tonem. - Marissa będzie już na świecie. Uśmiech na jej twarzy nieco przygasł. - Tak, to prawda. - Jak sobie poradzisz? - Noworodki przesypiają większość dnia. Będę mała brała z sobą na zajęcia. - Zamierzasz karmić ją piersią? - Chciałabym. Podobno tak jest lepiej dla dziecka. - Dobrze. Cieszę się - rzekł z powagą. Popełniła błąd: spojrzała mu w oczy. I niemal roz płakała się, widząc w nich wyraz przeraźliwej samotno ści. Opuściła wzrok. Nie mogła sobie pozwolić na sen tymenty. Kelner zabrał puste talerze.
136
LAURIEPAIGE
- Chciałabym wrócić do pokoju - oznajmiła. Na de ser nie miała ochoty. Drake poprosił o rachunek. Kiedy zjeżdżali na siedemnaste piętro, Maya oparła się o ścianę. Czuła na sobie brzemię odpowiedzialności. Czy poradzi sobie z wychowaniem dziecka? Wiedziała, że wystarczy jedno słowo i Drake natychmiast przejmie ster: zaproponuje małżeństwo, weźmie na siebie część trosk i obowiązków. Ale duma nie pozwalała jej przystać na takie rozwią zanie. Sama się w to wpakowała, więc nie powinna szu kać pomocy u innych. Jak sobie pościelisz, tak się wy śpisz. Podziękowawszy Drake'owi za kolację, weszła do swojego pokoju i zamknęła drzwi. Stała bez ruchu, na słuchując. Czuła obecność Drake'a na korytarzu. Po chwili skierował się do pokoju naprzeciwko. Odetchnęła z ulgą. Odwróciwszy się, zobaczyła, że na łóżku leży biały szlafrok frotte oraz koszula nocna. W łazience zaś znalazła niedużą kosmetyczkę z podsta wowymi przyborami do kąpieli. Domyśliła się, że to wszystko zawdzięcza Drake'owi. Umywszy zęby, rozebrała się, po czym wciągnęła ko szulę nocną i wsunęła się do łóżka. W telewizji nadawa no jakiś stary film; zwykle przy takich szybko zasypiała, tym razem jednak leżała spięta i pobudzona. Minęła dziewiąta, dziesiąta, jedenasta. Usiadła na łóżku i włączyła lampę. Może znajdzie coś do czytania? Przejrzała pismo zachwalające uroki San Francisco, potem wbiła wzrok w okno. Deszcz mono-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
137
tonnie bębnił o szybę. Pomyślała sobie, że nie ma nic gorszego niż niemożność zaśnięcia w pokoju hotelowym, zwłaszcza podczas deszczu. Nagle rozległo się ciche pukanie. - Mayu, śpisz? Włożyła szlafrok i otworzyła drzwi. - Co się stało? Wszedł do środka. - Bolą cię plecy? - A na dworze świeci słońce? - odparła, udając roz bawienie. - Połóż się. Zrobię ci masaż. - To niezbyt dobry pomysł, Drake. Znieruchomiał, uważnie się jej przypatrując. Nie była w stanie ukryć strachu, rozpaczy, tęsknoty. Jej postano wienie, że będzie silna i niezłomna, topniało z sekundy na sekundę. - Mayu... - szepnął. - Ja tego nie planowałem. Potrząsnęła bezradnie głową. - To szaleństwo... tak bardzo pragnąć... potrzebować bliskości... Z jej oczu wyczytał więcej, niż zamierzała zdradzić; oprócz uporu, odwagi i wytrwałości dojrzał również lęk, wahanie, niepewność. Zadziwiła go jej ogromna odwaga, chęć polegania wy łącznie na sobie. Wiedział, że nie powinien czynić obiet nic. Zawsze przecież może zdarzyć się coś niespodzie wanego. Ale... - Nie mogę ci ofiarować tego, na czym ci najbardziej zależy. - Nie chciał jej okłamywać. - Jestem, jaki jestem.
138
LAURIEPAIGE
Postąpiła krok w jego stronę. - Zależy mi na tobie. To ciebie pragnę i potrzebuję - wyznała. - Tyle że sam o tym nie wiesz. Zmarszczył czoło. Objęła go za szyję; głowę położyła na jego klatce piersiowej. Zawahał się, ale po chwili za cisnął wokół niej ramiona. Westchnęła głośno, szczęśliwa i zmęczona. - Kochaj mnie. - Chcę tego. Nie masz pojęcia, jak bardzo. Podprowadził ją do łóżka; za nic w świecie by się teraz nie wycofał, nawet gdyby rano musiał stanąć przed plutonem egzekucyjnym. Pociągnęła za pasek. Drakę zsu nął jej z ramion szlafrok i rzucił go na fotel. Serce waliło mu jak szalone. Maya, kobieta jego ma rzeń. Piękna, ponętna Maya. - Daj mi na siebie popatrzeć. Nie zaprotestowała, kiedy zacisnął rękę na jej koszuli. Po chwili stała zupełnie naga. Uklęknąwszy, przytulił policzek do jej brzucha. My ślał o tym, że wspólnie stworzyli ten cud, tę małą kru szynę, która niedługo pojawi się na świecie. - Połóż się. Posłusznie wyciągnęła się na łóżku. Nie potrafili ode rwać od siebie spojrzenia. Ona, oparta o poduszki, patrzyła, jak on się rozbiera, on, rozbierając się, pożerał ją wzrokiem. Zadrżała. Nie mogła się go doczekać. To był Drake, jej Drake, mężczyzna, którego kochała całe życie. Wie działa, że za dzisiejszy wieczór przyjdzie jej zapłacić wy soką cenę, ale trudno; chciała tego.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
139
Gdy tylko zbliżył się do łóżka, opuściły ją lęki i wąt pliwości; odleciały niczym stado spłoszonych ptaków. - Jesteś taka piękna... Uśmiechnęła się. Przesadzał, ale nic nie powiedziała. Po chwili ujął w dłonie jej piersi. - Są inne. Nie tylko większe, nie tylko ciężkie, ale... - Ciemniejsze - rzekła, bo brodawki, dawniej jasnoróżowe, miały obecnie kolor wiśni. - Czytałam, że to normalne. Pogładził ją czule po policzku. - Jesteś pewna, że możemy się kochać? - spytał. - Że to bezpieczne? Dla was obu? - Tak. Byleby tylko... - Zaczerwieniła się. - Będę delikatny - obiecał. I dotrzymał słowa. Ale i w niej, i w nim narastała na miętność. Oddechy mieli coraz bardziej przyśpieszone... - Drake? Co to? - spytała nagle, wyczuwając coś, jakąś nierówność, której Wcześniej nie pamiętała. - Nic - mruknął, nie odrywając rąk od jej piersi. Odepchnęła go i przewróciła na bok. Chcąc nie chcąc, musiał jej pokazać swój nowy nabytek. Aż syknęła na widok blizny ciągnącej się wzdłuż biodra. - Byłeś ranny! Wzruszył lekceważąco ramionami. Taką miał pracę. Gdyby siedział za biurkiem, nie odnosiłby ran. Łzy podeszły jej do oczu. - To pamiątka po ostatniej misji? - Tak. - Uśmiechnął się rozbrajająco, chcąc rozwiać jej obawy. - Ale jak wiesz, te „pamiątki" nigdy nie miały wpływu na moją potencję.
140
LAURIE PAIGE
Gładził ją zmysłowo po udzie. Zacisnęła rękę na jego dłoni i przysunęła sobie do ust. - Nie zniosłabym, gdybyś zginął. Cierpiałabym do końca życia. Nachmurzył się. Nic nie mówił. Ona jednak patrzyła mu w prosto oczy; nie zamierzała dać się zastraszyć. Kocham cię. Miała te słowa na końcu języka. Nie wypowiedziała ich na głos, ale i nie próbowała się przed nimi bronić. Bo faktycznie kochała go. Był miłością jej życia. - Zamykasz się - szepnęła. - Izolujesz. Nikogo do siebie nie chcesz dopuścić. Jeżeli jednak akceptujesz mo je ciało, musisz również zaakceptować moje uczucia. - Nie mogę. Ja nie... Przytknęła palec do jego warg. - Uważasz, że nie masz nic do zaoferowania? Masz. Siebie. Nie mówię o bohaterze, który walczy z wrogiem i wybawia z opresji niewinnych ludzi. Mówię o człowie ku, który ma wielkie serce, jest czuły, troskliwy, delikat ny. Obserwowałam cię z chłopcami. Masz w sobie tak ogromne pokłady dobroci, Drake. Dlaczego tego nie wi dzisz? Czuł się coraz bardziej spięty. W pokoju nastała głę boka cisza. - Mylisz się, Mayu - powiedział w końcu. - Ja je stem tylko twoim słabym odbiciem. - Nie pozwolił sobie przerwać. - To ty jesteś dobra. Reprezentujesz to wszystko, o co ja walczę, kiedy stawiam czoło niebez pieczeństwu. Łzy ścisnęły ją za gardło.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
141
- Tamto się teraz nie liczy. - Starała się go pocieszyć. - Liczy się tylko dzisiejszy wieczór. Daj mi ten wieczór, Drake, a o jutro się nie martw. - Nie mogę ci nic obiecać. Potrząsnęła głową; nie zamierzała tego słuchać. Wy puścił z płuc powietrze, następnie zaczął całować czubki jej palców. - Przy tobie, słodka Mayu, marzę o rzeczach niemo żliwych. O cudach, które nie mogą się spełnić. - Mogą. - Przytuliła się mocno, pragnąc osłonić go przed bólem, do którego za nic w świecie nie chciał się przyznać. - Kochaj mnie, Drake. Tak bardzo cię pragnę. Tylko chwilę się wahał, po czym przywarł ustami do jej ust. Oboje zapomnieli o problemach; pozwolili, by zawładnęło nimi pożądanie. - Czy mam coś włożyć? - Co? - zdziwiła się. Popatrzył jej w oczy. - Nie wiem. Może czułabyś się pewniej, gdybym użył prezerwatywy? - Teraz? Po co? - spytała zaskoczona. - Jesteś taka niewinna. - Pokręcił głową. - Nie boisz się, że mógłbym cię czymś zarazić? - Nie czekając na odpowiedź, kontynuował: - Oczywiście nie zarażę. Od kąd się rozstaliśmy, nie byłem z żadną kobietą. - Ja też z nikim nie byłam. - Nie musiałaś mi tego mówić. - Zawahał się. - Je stem jedynym mężczyzną, z którym spałaś? Milczała. - Powiedz - poprosił cicho.
142
LAURIEPAIGE
Pragnął to usłyszeć z jej ust. Potwierdzenia i zapew nienia. Zamknęła oczy. - Co chcesz usłyszeć? - Nic. Cieszę się, że tu jesteś. Mamy przed sobą całą noc. I to było ważne. Nie plany, strategie, kalkulacje czy drogi ucieczki, lecz on, ona i to, co ich łączy. Wiła się, jęczała z rozkoszy, a on całował ją tak, jakby od tego zależało jego życie. Jakby dziś miał nastąpić ko niec świata. Ponure wspomnienia odleciały. Tylko Maya potrafiła to sprawić.
ROZDZIAŁ ÓSMY
Deszcz padał przez całą noc; rano wciąż siąpił. W drodze powrotnej niewiele w samochodzie rozma wiali. Maya siedziała zamyślona. Nagle przyszło jej do głowy, że nazwa Hacienda de Alegria nie bardzo pasuje do posiadłości Coltonów, albowiem radość całkiem znik nęła z ich życia. - Jakie to smutne... - zaczęła. Drake oderwał na moment wzrok od szarej, ponurej szosy. - Co? - zapytał. Wraz z nastaniem poranka przyszło opamiętanie. Znów trzeźwym okiem patrzyli na siebie i na rzeczywi stość. Wczorajsze miłosne uniesienia stanowiły wytchnie nie, jednorazową ucieczkę przed prozą życia. - Że wszystko musi się zmieniać. Na przykład twoi rodzice... - Ucichła, jakby nagle zdała sobie sprawę, że może nie jest to najlepszy temat do rozmowy. - Nie sądzę, aby byli ze sobą szczęśliwi. - Mają mnóstwo zmartwień. Najpierw strzelanina, potem porwanie, śledztwo, ciągłe wizyty policji... - Podobno kłopoty powinny zbliżać do siebie ludzi. Maya zignorowała ironiczny tan.
144
LAURIEPAIGE
- Różnie to bywa. Jednych zbliżają, innych oddalają. Ale nie ma się czemu dziwić. Wydaje mi się, że nawet gdy nic złego się nie dzieje, utrzymanie małżeństwa jest rzeczą niesłychanie trudną. Przez kilka minut jechali w ciszy. - Parę razy usiłowałem to wczoraj powiedzieć, ale mi nie dałaś - oznajmił w końcu Drake. - Uważam, że powinniśmy spróbować. - Czego? Małżeństwa? - Tak. Przez wzgląd na Marissę. - To nie fair - zaprotestowała. - A co jest fair? Przeszkadzała jej nuta rezygnacji w jego głosie. - Posłuchaj, Drake. Dziecko potrzebuje poczucia bez pieczeństwa. Mała wyczułaby, gdybyśmy byli nieszczę śliwi. Zrobiłby się jej mętlik w głowie. - Dlaczego zakładasz, że bylibyśmy nieszczęśliwi? Wczoraj przeżyliśmy razem fantastyczny wieczór. Na samo wspomnienie przeszył ją dreszcz. To była magia, te pocałunki, delikatne pieszczoty, leciutkie muś nięcia. Tak, wczoraj byli szczęśliwi. Lecz z nastaniem świtu znów się pojawił chłód i dystans. Na tym polegał cały problem: gdy zaczynał się dzień, niczym fala przypływu wracały troski i kłopoty. Pragnęła pocieszyć Drake'a, zapewnić, że wszystko się ułoży, ale nie umiała. Komplikacje wydawały się jej nie do pokonania. Wiedziała, że wystarczy, aby sze pnęła jedno słowo, a Drake natychmiast przystąpi do działania. Do południa byliby mężem i żoną. Ale potem
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
145
co? Czy w ich życiu zagościłaby radość, uśmiech, po goda? Serce waliło jej jak młotem. Łączyła ich szalona na miętność, łączyło również dziecko. Czy na dziecku i na miętności można zbudować trwały i szczęśliwy związek? Nie miała pojęcia, a nie lubiła ryzyka. - Chyba milej myśleć o tym, jak mogłoby być wspa niale, niż na własnej skórze poznać smak porażki. - To prawda - przyznał. Nie mogła znieść smutku w jego głosie. - Ale moi rodzice są złym przykładem - kontynuo wał. - Popatrz na swoich. Kochają się, mimo upływu tylu lat. Nigdy nie widziałem, aby kiedykolwiek krzywo na siebie spojrzeli, nie mówiąc już o jakichś kłótniach. Nie zdołała powściągnąć uśmiechu. - Z kłótniami to przesada, w końcu nie są święci. Raz tatuś skrytykował sos, że jest za ostry. Mama chwyciła miskę i cisnęła ją do kosza na śmieci. Nie odzywali się do siebie przez cały posiłek. Później, kiedy Lana i ja le żałyśmy już w łóżkach, słyszałyśmy, jak chichoczą we soło. Drake oderwał wzrok od szosy. - Pogodzili się. Dali sobie buzi i puścili urazy w nie pamięć - rzekł ochrypłym głosem. Patrzył na nią tak jak wczoraj. Jakby chciał zapamiętać każdy centymetr jej ciała. - A my, Mayu? - spytał cicho. - Czy wczoraj my też się pogodziliśmy? Pytanie zbiło ją z tropu. - Nie byliśmy skłóceni - odparła.
146
LAURIE PAIGE
- Wiesz, o co mi chodzi. - O twoje wyrzuty sumienia? Zamyślił się. - Tak. Jak by nie było, wyjechałem. Zostałaś sama. I sama musiałaś stawić wszystkiemu czoło. Swoim ro dzicom, moim, miasteczku... - To teraz nie ma znaczenia. - Wzruszyła ramionami. - Przekonałam się, że jestem silna i trudno mnie złamać. Każdy dzień przynosi nowe wyzwania... - A czy z każdym dniem jest coraz łatwiej? - Tak - odrzekła, uświadamiając sobie, że to prawda. Przyjrzała się profilowi Drake'a. Czuła, że pytanie ma drugie dno. - Co cię niepokoi, Drake? Chodzi ci o mnie? Jeśli tak, to naprawdę nie masz powodu do obaw. Dam sobie radę, nawet gdybym nie miała nikogo do pomocy. Od dziesięciu lat systematycznie oszczędzam. Trochę się tego uzbierało. A kiedy uzyskam dyplom, bez trudu znaj dę pracę. Może nie dorobię się fortuny, ale zapewnię Marissie w miarę dostatnie życie. - A jeżeli będę chciał ci pomóc? - Jak? Przysyłając pieniądze? - Chociażby. - Dziecko potrzebuje czegoś więcej. Same pieniądze nie wystarczą. - Jestem gotów być pełnoetatowym ojcem. I mężem. Przełknęła ślinę. - To znaczy, że ja i Marissa możemy z tobą zamie szkać? Wszędzie z tobą jeździć? - Nie bardzo... - zaczął, po czym urwał. Jego przy stojną twarz wykrzywił grymas. - Zrozum, jeżdżę w nie-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
147
bezpieczne rejony świata. Czasem siedzę tam przez wiele miesięcy. - A inni? Też jeżdżą sami, bez rodzin? - Różnie to bywa. - Ale ty byś swojej rodziny nie zabierał? Potwierdził skinieniem głowy. - Facetowi, z którym współpracowałem, terroryści wysadzili w powietrze dom. Naprawdę lepiej, żeby żony i dzieci nie towarzyszyły nam podczas misji. - Słusznie. Jak to ująłeś w liście sprzed prawie roku: w twoim życiu nie ma miejsca na rodzinę - rzekła, sta rając się nie pokazać, jak bardzo zabolały ją te słowa. Przez kilka minut nie odzywał się. - Tak mi się wydawało - oznajmił w końcu. - Ale teraz musimy myśleć o dziecku. - Marissa jest moja, Drake. Nie próbuj mi jej odebrać. Wciąż mam ten list, nie wyrzuciłam go. Jeśli trzeba bę dzie, przedstawię go w sądzie. Zamiast złości poczuł tkliwość. - Bronisz małej jak lwica swego lwiątka - powiedział cicho. - Nawet do głowy mi nie przyszło, żeby was roz dzielać. Ty i Marissa stanowicie nierozłączną całość. Nie będąc pewna, jak zareagować, zamilkła. Dumała nad tym, o czym przed chwilą rozmawiali. Czyżby jed nak zaślepiała ją pycha? W przeszłości Inez często mó wiła jej o zgubnych skutkach nadmiernej buty. Ale nie chciała wychodzić za mąż tylko z powodu dziecka. Marzyła o prawdziwym ślubie, o wielkiej mi łości, o wspólnym domu i wspólnym życiu. Drake zaś żeniłby się z poczucia obowiązku. To jej nie wystarczało.
148
LAURIEPAIGE
Wiedziała też, że prędzej czy później przestałoby wy starczać i jemu. Dotarli na ranczo tuż po jedenastej. Zanim wysiedli z jeepa, zobaczyli, jak mimo siąpiącego deszczu kilka osób wybiega z domu i rozjeżdża się w różne strony. - Coś się stało - mruknął Drake. Ledwo weszli, w drzwiach gabinetu pojawił się Joe. - Drake! Jak dobrze, że już wróciłeś. - Co się dzieje? Z salonu wyłoniła się Meredith. - Joe Junior znikł. Rano, kiedy Inez poszła go obu dzić, łóżko było puste. Skierowała wzrok na Drake'a, potem na Mayę i wre szcie na swojego męża. Maya zacisnęła zęby; wiedziała, co zaraz nastąpi. - Nie widzę powodu - ciągnęła lodowatym tonem Meredith - żeby płacić pensję komuś, kto lekceważy swoje obowiązki. - Co się stało? - spytał ponownie Drake. Joe Senior posłał żonie gniewne spojrzenie. - Za karę, że rozmawiał wczoraj przy stole, wysłano go do pokoju - wyjaśnił synowi. Meredith odwróciła się na pięcie i bez słowa udała do salonu. Przypuszczalnie chłopcom pozwolono jeść ko lację z dorosłymi, domyśliła się Maya. I przypuszczalnie starszy z nich naraził się matce. Stała, wpatrując się w płynące po szybie krople de szczu, podczas gdy Drake wyciągnął mapę i słuchał, jak ojciec tłumaczy mu, które tereny zostały już przeszukane. - Chyba wiem, gdzie mógł się ukryć - powiedziała.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
149
Obaj mężczyźni podnieśli wzrok. - Jakiś czas temu pokazałam chłopcom moją dawną kryjówkę. Niedaleko tej nabrzeżnej pieczary. Jest tam ta ka skała w kształcie potężnego jaja. Wystarczy się pod nią wczołgać, a dalej jest pełno miejsca. Można swobod nie się poruszać. Jako dziecko lubiłam tam przesiadywać. Wyobrażałam sobie, że jestem księżniczką na zamku... - Sprawdzę - oznajmił Drake, kierując się do drzwi. - Pójdę z tobą... - Nie - zaprotestowali zgodnie ojciec i syn. - To zbyt niebezpieczne - wyjaśnił Joe. - Widocz ność jest niemal zerowa, a głazy są śliskie. Oczywiście mieli rację. Pokiwała głową. - No dobrze. Bądź ostrożny, Drake. Była wyraźnie zdenerwowana; niepokoiła się zarówno o niego, jak i o małego uciekiniera. Nigdy nie chciał, by ktokolwiek się o niego martwił; dlatego wiódł życie samotnika. Ale Maya nic sobie z tego nie robiła. A on w głębi duszy cieszył się, widząc jej zatroskanie. - Będę - obiecał. Włożywszy nieprzemakalny płaszcz, zbiegł schodami na plażę. Brzeg morza był zasnuty gęstą mleczną mgłą. Drake ruszył truchtem w stronę pieczary. Uważnie roz glądał się wokoło. Podczas burz zdarzało się, że przy brzeżne skały osuwały się ku morzu. - Joe! - wołał raz po raz. - Joe! Nie było żadnej odpowiedzi. Odnalazłszy skałę w kształcie jaja, położył się na mo krym piachu i wczołgał pod nią. Zobaczył sporych roz-
150
LAURIEPA1GE
miarów niszę. Joe leżał zwinięty na kocu, pogrążony w głębokim śnie. - Hej! - Drake potrząsnął brata za ramię. - Co? - Chłopiec poderwał się i popatrzył wokół nie przytomnym wzrokiem. Na widok Drake'a odetchnął z ulgą. - Ach, to ty. - Owszem, ja. Pora wracać do domu. Joe odsunął się od wyciągniętej w swoim kierunku ręki. - Nie chcę. - Wiem, stary, ale prędzej czy później będziesz mu siał. Maya strasznie się o ciebie martwi. - Powinna być wczoraj z nami, w domu - oznajmił z pretensją w głosie chłopiec. Warga mu zadrżała, oczy się zaszkliły. - Chodź. Ona na ciebie czeka. Drake wysunął się na zewnątrz i otrzepał z piachu. Po chwili spod skały wyłonił się Joe. Z całej siły objął brata w pasie. Zaskoczył - i wzruszył - Drake'a ten pro sty gest. W sumie niewiele czasu spędzał ze swoim młod szym rodzeństwem, ale i z Joem, i z Teddym czuł bliską więź. Było mu ich żal. Miał wrażenie, może mylne, ale chyba nie, że jego własne dzieciństwo było znacznie szczęśliwsze i weselsze. Wiele zmieniło się w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Wrócili razem do domu. Meredith chwyciła Joego w ramiona; całowała go., tuliła do siebie, płakała. Drake z zafascynowaniem, lecz i pewną dozą cyni zmu obserwował scenę powitania matki - jeśli Meredith faktycznie była ich matką - z synem. Przy okazji musi
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
151
spytać Mayę, czy czytała coś na temat ludzi cierpiących na rozdwojenie osobowości. Z drugiej strony może po winien uwierzyć w wersję głoszoną najpierw przez Emily, a teraz również i przez Randa, o siostrach bliźniacz kach. W wersję, która wydawała mu się coraz bardziej prawdopodobna. Kiedy Meredith wreszcie go puściła, Joe podszedł do Mai. - Przepraszam - odezwał się zawstydzony. Odgarnęła mu włosy z czoła. - Przeprosiny należą się rodzicom - poinstruowała delikatnie chłopca. - Bardzo się denerwowali. Joe posłusznie obrócił się twarzą do ojca i matki. Wi dząc to, Drake uśmiechnął się pod nosem. Mimo różnych zawirowań i przeciwności losu, ci dwaj, Joe i Teddy, je szcze wyrosną na ludzi. A wszystko dzięki Mai, dobrej, uczciwej, kochającej Mai, do której mieli pełne zaufanie. Nagle poczuł straszliwą pustkę. Maya. Będzie mu jej brakowało... - Mamo, tato, bardzo was przepraszam za to, co zro biłem - powiedział Joe Junior. - No, ja myślę! - oznajmiła gniewnie Meredith. Zachowałeś się jak głupi, nieodpowiedzialny szczeniak. Myśmy tu umierali z niepokoju, a ty... - Przypuszczam, że Joe to wszystko wie, Meredith - rzekł Joe Senior, po czym zwrócił się do syna: - Wykąp się, chłopcze, a potem poproś Inez o coś do jedzenia. Po lunchu podrzucę cię do szkoły. Chłopiec wybiegł z pokoju. Maya pośpieszyła za nim. - Pomogę mu.
152
LAURIEPAIGE
Drake odprowadził ją wzrokiem. Nie dziwił się, że wo lała odejść. Meredith potrafiła być bardzo nieprzyjemna. - Mam wiadomość od Thaddeusa Lawa... - konty nuował Joe Senior, obejmując spojrzeniem zarówno żonę, jak i starszego syna. - Jaką? - spytała Meredith. - Na temat Patsy? Joe skinął głową. - Przed laty w klinice wybuchł pożar. Wzniecił go jeden z pacjentów. Spaliły się wszystkie dokumenty. Obe cny szef kliniki nie znał Patsy, ale uważa, że list, który ci przysłano w sprawie jej śmierci, jest autentyczny. Mu simy więc faktycznie przyjąć, że Patsy nie żyje, a jej prochy zostały rozrzucone nad Pacyfikiem. - Chyba nie sądzisz, że sfingowała własną śmierć! - oznajmiła z oburzeniem Meredith. Drake nie spuszczał wzroku z twarzy matki. Była spięta. Jej oczy, które były tego samego koloru i kształtu co jego własne, błyszczały gorączkowo. Dawno temu współpracował z człowiekiem, który rozbrajał bomby. Facet był uosobieniem spokoju i opa nowania. Któregoś dnia ten zawsze spokojny i opanowa ny człowiek nie wytrzymał; zagroził, że wszystkich w stołówce wysadzi w powietrze. Na szczęście jakoś udało się go wyprowadzić. Z ludzką psychiką czasem dzieją się dziwne rzeczy. - Niczego takiego nie sugeruję - powiedział Joe. Chodzi mi jedynie o to, że jeśli Patsy nie żyje, sprawy się nieco komplikują. - Nic się nie komplikuje! Niech się policja od nas odczepi! Wtedy wszystko wróci do normy!
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
153
Z rękami zaciśniętymi w pięści maszerowała tam i z powrotem po pokoju. Drake westchnął. Nie rozumiał tej kobiety. Kiedyś przed laty była czułą, troskliwą matką, a dziś... Nie wątpił, że autentycznie cieszyła się, kiedy odnalazł Joego i przyprowadził go do domu, ale całe jej późniejsze zachowanie... - Dwie strzelaniny i porwanie nazywasz normą? spytał ironicznie Joe. Meredith prychnęła ze zniecierpliwieniem i opuściła salon. Odgłos jej kroków niósł się kilkanaście sekund, po czym nastąpiło głośne trzaśnięcie drzwiami. Joe Senior wpatrywał się smętnie w okno. Drake za stanawiał się, co ma zrobić: czy dyskretnie się wycofać, czy zagaić rozmowę. - Dziękuję, że odnalazłeś małego. - Okazało się to dziecinnie proste. Wystarczyło za stosować się do wskazówek Mai. Joe uśmiechnął się. - Dziewczyna świetnie sobie radzi z dziećmi. A jak jej poszło na egzaminie? - Myślę, że zdała na piątkę. Ale jak zwykle była po twornie zdenerwowana. - Rozmawialiście o przyszłości? - spytał ojciec. - Trochę. Mam nadzieję, że dojdziemy do porozu mienia. - Rodzina to ważna i pożyteczna rzecz. U boku żony mąż przeżywa swoje najszczęśliwsze lata. - Lub najsmutniejsze, jeśli małżeństwo nie należy do udanych. Popatrzyli sobie w oczy.
154
LAURIEPA1GE
- Tak - przyznał Joe. - Wtedy życie zamienia się w piekło. Patsy odpięła brylantowe kolczyki i wrzuciwszy je do szkatułki - do szkatułki należącej do Meredith - zatrzas nęła wieczko. Nienawidziła tego życia: Joego, domu tak daleko od miasta i jego atrakcji, gospodyni i jej wszystkowidzących oczu. Nie rozumiała, jak Meredith mogła tu wytrzymać. No ale poczciwa, powszechnie lubiana Meredith pew nie była zachwycona takim życiem. Siedząc przy biurku, Patsy zerknęła na piętrzące się rachunki. Miała więcej wydatków, niż się Joemu śniło. Detektywi nie pracują za darmo, a ona musiała wynająć kilku: Silasa Pike'a, który obiecał załatwić Emily, dru giego, który poszukiwał prawdziwej Meredith Colton, oraz trzeciego, który miał odnaleźć jej ukochaną córkę Jewell. Jewell, którą Ellis Mayfair zabrał, kiedy ona, Pa tsy Portman, spała po porodzie. Drań nie chciał powie dzieć, gdzie ukrył maleństwo, dlatego musiała go zabić. Głupi Pike. Kosztował ją majątek. Może zdołałaby wydusić więcej forsy z Grahama? Pewnie nie. Szkoda, że pieniądze zapłacone porywaczom są znakowane, czyli całkiem bezużyteczne. Nie mogła ryzykować, bo jeszcze się wszystko wyda. Przez moment uderzała paznokciami o blat biurka, po czym skrzywiła się z niesmakiem. Psia krew! Musi jechać do San Francisco. Paznokcie i włosy miała w opłakanym stanie, a w pobliskim Prosperino nie było ani jednej kompetentnej fryzjerki czy kosmetyczki. Kiedy odnajdzie córkę, wtedy wszyscy, ona, Jewell,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
155
Teddy i Joe Junior, przeprowadzą się do Los Angeles. Tak, jak tylko odziedziczy fortunę Joego Seniora... Nie zmienił testamentu. Nie miała co do tego żadnych wątpliwości. I dobrze. Niechby tylko spróbował! Potrze bowała pieniędzy, żeby zapewnić swoim dzieciom do statnie życie. Jej maleństwa! Kochały ją. Dzieci zawsze kochają matkę. Nawet bachory Meredith kochały ją, jakby to ona wydała je na świat. Parsknęła śmiechem. Ale jest sprytna! Wszystkich nabrała. Jednakże coraz trudniej radziła sobie z Joem. Urodze nie Teddy'ego było błędem. Ale skąd mogła wiedzieć, że po zachorowaniu na świnkę Joe stał się bezpłodny? Z drugiej strony, dzięki Teddy'emu miała haka na Gra hama, więc może dobrze się stało, że zaszła wtedy w cią żę. Cierpliwości, pocieszała się. Już niedługo wszystko się skończy. Z korzyścią dla niej. Najpierw tylko Pike musi załatwić Emily, a Joe od stawić kitę. Niczego więcej jej nie trzeba. Z fortuną Coltonów, otoczona trójką kochających dzieci, będzie naj szczęśliwszą kobietą na świecie. Zamknęła oczy i oddała się marzeniom. Drake chodził bez celu po ciemnym polu. Od rana atmosfera w domu była napięta. Wieczorem podczas ko lacji rodzice nie odezwali się do siebie słowem. Maya kolację zjadła z chłopcami w swoim pokoju. Drake postanowił się jej nie narzucać. Towarzyszył przy stole rodzicom, potem wyszedł na dwór, żeby udać się na długi spacer. Nie mógł wytrzymać w domu.
156
LAURIEPAIGE
Przystanął na widok majaczących zarysów wiejskiego kościółka, do którego uczęszczał przed laty. Pod wpły wem impulsu skręcił w jego stronę. Na tyłach budynku zobaczył nieduży cmentarz. Pchnąwszy starą żelazną bra mę, wszedł do środka. Serce biło mu mocno. Nie za trzymując się, minął stare groby i dotarł do nowszej czę ści ciągnącej się wzdłuż szosy. Nie był tu od lat. Kiedyś przychodził z matką w każdą rocznicę śmierci brata, by położyć kwiaty na jego grobie. „Michael Colton. Ukochany syn i brat". Słowo „brat" zostało dodane specjalnie dla niego. On wiedział, jak bardzo go kochałeś, powtarzała mu matka. „Uważaj, Michael!" Krzyknął za późno. Nie zdołał w porę ostrzec swego brata. A żadne prośby czy modlitwy nie zdołały tchnąć życia w jego leżące na ziemi bezwładne ciało. Usiadł na zimnej, wilgotnej ławce i oparłszy łokcie o uda, wpatrywał się w nagrobek. Jakaś cząstka jego sa mego też tu była pochowana, razem z bratem, za którym wciąż tęsknił. - Michael - szepnął. - Zostanę ojcem. Nie miał pojęcia, dlaczego to powiedział. Czuł we wnętrzną potrzebę podzielenia się z bratem wiadomością, ale nie o to chodziło. Po prostu musiał zrozumieć pewne rzeczy, znaleźć odpowiedzi na kilka pytań. - Pamiętasz Mayę? - kontynuował. - Miała osiem lat, kiedy zginąłeś. Gdyby żył dzisiaj, czy kochałby ją? Tak jak on, Drake, ją kocha? - Kocham ją - szepnął.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
157
To wyznanie sprawiło mu ból. Jeszcze bardziej bolała go świadomość, że jego uczucie jest odwzajemnione. Nie zasługiwał na miłość. Dlatego osiem miesięcy temu uciekł. Inez ma rację. Brakuje mu odwagi. Miłość wiąże się z ryzykiem, ale przekonał się, że znacznie łatwiej mu jest narażać życie niż serce. Jakiż bywa pożytek z miłości? - usłyszał wewnętrzny glos i znów poczuł wyrzuty sumienia. Czy miłość potrafi uchronić człowieka przed rozpędzonym samochodem? Czy obroni go przed niespodziewanymi zrządzeniami losu? Czy zatem nie byłoby lepiej dla Mai i Marissy, aby trzymał się od nich na dystans? Znad wody wiał zimny wiatr. Kołysząc gałęziami drzew, smętnie zawodził. Drakę miał ochotę mu zawtó rować. - Ona mi jest potrzebna - wyznał cicho. - Bez niej życie nie ma sensu. Starał się być obiektywny, nie myśleć o sobie. Do tychczas zachowywał się samolubnie, nie zastanawiał nad tym, co ona czuje. Ponownie przeszył go ból. O ileż byłoby prościej, gdyby nie trzymał jej w ra mionach, nie pieścił, nie gładził po brzuchu... Wspomnienia napierały coraz mocniej, szukały dla siebie miejsca w jego sercu, spychały w odległy kąt wspomnienia dawniejsze. Nagle zrozumiał, że jeśli za przepaści szansę, druga może się nie pojawić. Samotno ści, któri stale mu towarzyszyła, już nikt nigdy nie za pełni.
158
LAURIEPAIGE
Sfrustrowany, przerażony, bezsilny, nie mogąc sobie poradzić ani z przeszłością, ani z przyszłością, wstał z ła wki i ruszył z powrotem do domu. Wpadł do kuchni zdyszany, jakby uciekał przed sforą piekielnych bestii. Lub własnych myśli, co na jedno wy chodziło. - Napijesz się ciepłego mleka? - spytała Inez. Właśnie podgrzewam dla Mai. Pali się u niej światło. Pewnie biedaczka nie może zasnąć. Marco też cierpi na bezsenność. Szklanka mleka zawsze pomaga. Mąż Inez należał do najbardziej pogodnych, cierpli wych ludzi, jakich Drake kiedykolwiek spotkał w życiu. - A jakież to on może przeżywać rozterki duchowe? - zdumiał się. - Nie znam drugiej tak dobrej i niewinnej osoby, jak on. No, może jedną znam - dodał, myśląc o Mai. Uśmiechając się pod nosem, gospodyni nalała mleka do szklanki i postawiła ją koło Drake'a. - Kto jest bez grzechu, niech pierwszy rzuci kamie niem - powiedziała cicho. - Wszyscy mamy wady i sła bości. Ale trzeba nauczyć się przebaczać sobie. Jest to jedna z najtrudniejszych rzeczy na świecie. Drugą naj trudniejszą jest uwolnienie się od przeszłości. Odgarnęła mu włosy z czoła, tak jak wcześniej Maya odgarnęła włosy z czoła Joego Juniora. Drake przełknął ślinę, po czym podniósł do ust szklankę. - A jeśli przeszłość tkwi w tobie? Jeżeli nie puszcza, nie chce odpłynąć? Gospodyni potrząsnęła głową. - Sami dokonujemy wyboru. W każdej sekundzie na-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
159
szego życia. Wybieramy ścieżki, którymi podążamy. Problem w tym, aby mądrze wybierać. - Nalała drugą szklankę mleka. - Zaniesiesz to Mai? Był wzruszony dobrocią Inez, jej rozsądkiem i zaufa niem, jakim go darzyła. Chociaż wiedziała, że Maya nosi w łonie jego dziecko, nigdy nie czyniła mu żadnych wy rzutów. Ani ona, ani Marco. Wierzyli, że nie skrzywdzi ich córki. Zaufanie... Dziwna to rzecz. Michael ruszył za nim na rowerze, wierząc, że bezpiecznie dotrą do celu. Maya kochała się z nim, wierząc, że wszystko będzie dobrze. I co? Dokąd ich to zaprowadziło? Wybór. Bardziej lub mniej słuszny. Podniósł ze stołu szklankę z mlekiem. Wiedział, co musi zrobić. Ale czy zdoła przekonać Mayę, że tak będzie najlepiej?
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Jęcząc cicho, niemal zgięła się wpół. Aż pociemniało jej przed oczami. Nie zważając na dyskomfort matki, dziecko bez przerwy wierciło się i wykonywało nowe ewolucje, po których ból narastał. Termin porodu był wy znaczony na dziesiątego marca, ale podejrzewała, że tak długo nie dotrwa. - O Jezu! Wciągnęła gwałtownie powietrze, czując, jak mała piąstka z całej siły wali ją w krzyż. Zaczęła masować obolałe miejsce. Nic nie pomagało. Puk, puk. Skrzywiła się. Dochodziła północ. Tylko jedna osoba pukałaby do drzwi o tak późnej porze. Dziecko cofnęło piąstkę; ból nieco zelżał. - Mayu? - Wejdź - powiedziała zrezygnowanym tonem. Może dłonie Drake'a znów dokonają cudu, może spra wcą, że ból całkiem minie, bała się jednak, że w tym momencie nie zdzierży silnego zapachu końskiej maści. - Twoja mama prosiła, żebym ci to przyniósł oznajmił, podając jej szklankę. Pociągnąwszy łyk, usiadła w fotelu bujanym. Ręka lekko jej drżała.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
161
- Dzięki. Nie spuszczając z Mai wzroku, wysunął krzesło sprzed biurka i usiadł na nim okrakiem. Nie uśmiechnęła się; nawet nie miała siły udawać, że dobrze się czuje. - Co się dzieje? Potrząsnęła głową, że nic i ponownie zbliżyła szklan kę do ust. Zdaniem matki, ciepłe mleko było lekiem nie tylko na bezsenność, ale na wszystkie bolączki świata. Zanim jeszcze wypiła łyk, znów targnął nią ból. Odstawiwszy na bok szklankę, pochyliła się, chcąc choć trochę sobie ulżyć. Spomiędzy jej zaciśniętych zębów wy dobył się stłumiony jęk. Ustał, gdy wstrzymała oddech. - Mayu? - Drake poderwał się na równe nogi i de likatnie ujął ją za ramię. - Co się dzieje? - Nic. Puść - wyszeptała z trudem. Ucisk przybierał na sile, rozsadzał ją od wewnątrz. - Dziecko? - Kucnął przed nią. - Poród się zaczyna? - Za wcześnie - wydusiła. Nagle ból ustąpił. Wciąg nęła powietrze, raz, drugi, trzeci. Oddychała głęboko, ko rzystając z tego, że przez chwilę nic jej nie dolega. - Jest jeszcze za wcześnie na poród - wyjaśniła. - Do wyzna czonego terminu zostały mi dwadzieścia cztery dni. Drake wyszczerzył zęby. - Z tego, co wiem, dzieci nie zawsze przestrzegają terminów. - Już raz coś takiego przeżyłam. A przynajmniej coś w miarę podobnego - poprawiła się, bo poprzednim ra zem ból był znacznie słabszy. - To fałszywy alarm. - Aha. - Drake usiadł z powrotem na krześle. - Mo gę ci jakoś pomóc? Może zrobić ci masaż?
162
LAURIE PAIGE
- Dzięki, ale dziś nie mam ochoty. Czuła się dziwnie niespokojna. Korciło ją, by wstać, po kręcić się po pokoju. Zamiast tego wypiła pół szklanki mle ka. W przeszłości mleko zawsze działało na nią kojąco. Z sykiem wciągnęła powietrze. Znów przeszył ją ból, umiejscowiony niżej niż poprzedni i znacznie bardziej in tensywny. Miała wrażenie, jakby ten ucisk, który rozsa dzał ją od środka, z każdą sekundą stawał się mocniejszy. Drake przysiadł na podłodze i chwycił Mayę za ręce. - Trzymaj się mnie. Skinęła głową. Nie była w stanie nic powiedzieć. Ból przeszywał ją na wskroś. Zamknąwszy oczy, z całej siły ściskała dłoń Drake'a. - Uff! Wszystko znów wróciło do normy. Koszmar się skoń czył. Odchyliła się w fotelu i przez moment dyszała z wysiłku. Twarz miała zlaną potem. - Jakie to dziwne - szepnęła. - Poczekaj. Poczuła, jak Drake uwalnia rękę z jej uścisku. Chwilę później otworzył drzwi łazienki, odkręcił kran. Nim się zorientowała, co zamierza, był już z powrotem. Przyci skał jej do czoła chłodny, wilgotny ręcznik, ocierał pot z twarzy. Zabrawszy mu ręcznik, przetarła sobie szyję i kark. - Ile czasu może trwać taki fałszywy alarm? - spytał Drake, przysuwając bliżej krzesło. - Nie mam pojęcia - przyznała. Siedziała spięta, jakby na coś czekała. Czas mijał. Mi nuta, dwie, trzy, cztery, pięć...
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
163
Kolejne skurcze. Pochyliła się, obiema rękami ściska jąc wilgotny ręcznik. - Spokojnie, maleńka - szepnął Drake. - Spokoj nie... - Boże, jak to boli. Dyszała ciężko, jęczała, kołysała się w przód i w tył, modląc się w duchu o chwilę wytchnienia. - Drake... - Słucham? - Czy mógłbyś... pójść po moją mamę? - Oczywiście. Za momencik. Jak tylko skończą się skurcze. Zabrawszy Mai ręcznik, wytarł jej czoło, a potem własne. - Myślisz, że to już? - spytał, kiedy znów mogła nor malnie oddychać. Była blada i wyczerpana. Ogarnęła go trwoga. Wy konywał różne niebezpieczne rzeczy w swoim życiu, ale w sprawach porodu czul się całkiem niekompetentny. Bał się zostawić Mayę, a zarazem bał się zostać z nią sam na sam. - Może powinienem wezwać pogotowie...? - Nie. Sprowadź moją mamę. Proszę cię. - Popatrzy ła na niego błagalnie. - Ojej! - Ponownie syknęła z bólu. Pochyliwszy się do przodu, objęła rękami kolana. Drake wybiegł z pokoju, dopadł do drzwi frontowych i ile sił w nogach pognał w stronę niedużego domku, w którym mieszkała gospodyni z mężem. W połowie drogi uzmysłowił sobie, że powinien był skorzystać z te lefonu.
164
LAURIEPAIGE
Przeklinając pod nosem, przyśpieszył kroku. Dotarł szy na miejsce, zaczął walić pięścią w drzwi i wydzierać się na całe gardło. Wewnątrz zapaliło się światło. Po chwi li w progu domu stanęli małżonkowie Ramirez, Marco ze strzelbą w dłoni. Drake wcale się nie zdziwił na widok broni. Postąpiłby tak samo, gdyby w środku nocy jakiś szaleniec wydzierał się pod jego domem. - Maya? - spytała natychmiast Inez. Drake skinął głową. - Prosiła, żebyś przyszła. Ma skurcze, ale twierdzi, że to jeszcze nie poród. Gospodyni znikła wewnątrz. Marco odwiesił strzelbę. - Nie sądziłem, że ta pukawka jeszcze działa - po wiedział Drake. - Bo nie działa. Chwyciłem ją, bo była pod ręką wyjaśnił ogrodnik, uśmiechając się z zażenowaniem. Nie wiedziałem, kto się tak dobija, więc... - Wzruszył ramionami. - No tak. Przepraszam za hałas. Po prostu wystra szyłem się Maya... - Lepiej wróć do niej. Matka i ja zaraz przyjdziemy. Drake'owi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Ile sił w nogach pognał z powrotem do głównego bu dynku. W całym domu paliły się dwa światła; jedno w ku chni, które zawsze zostawiano włączone na noc, drugie w zachodnim skrzydle. Właśnie tam się skierował. Kiedy wpadł do sypialni, zobaczył, że Maya ma ko lejne skurcze. Stanął przed nią i ujął ją za ręce. Poczuł, jak wbija mu w dłoń paznokcie. Cierpiała, a on był sprawcą jej bólu.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
165
Nie potrafił pogodzić się z tym faktem. Czuł się win ny, a jednocześnie bezradny. - Co mam robić? Jak ci ulżyć? - Trzy...trzymaj mnie - wysapała. Usłyszał pisk opon, a po chwili dochodzący z holu kobiecy głos. Odetchnął z ulgą. Skurcze ustały, uścisk Mai zelżał. Odsunął się na bok, robiąc miejsce dla Inez. - La nińa? - spytała Inez. - Si - odparła Maya. Najwyraźniej uwierzyła w to, że rodzi. Marissa nie przejmowała się żadnymi terminami. Za mierzała przyjść na świat właśnie dziś. - Musimy cię zawieźć do szpitala - powiedziała Inez. - Nie zdążymy, mamo. Już się zaczęło. - Już? - przeraził się Drake. - Jesteś pewna? - Tak. - Maya spojrzała na matkę. - Przepraszam... - Nie masz za co - oznajmiła Inez. - Od początku świata kobiety wydają na świat potomstwo. Drake, za dzwoń po pogotowie. Marco - zwróciła się do męża, któ ry stał w drzwiach. - W szafie w kuchni znajdziesz że lazko. Przynieś je. Żar wysterylizuje prześcieradła. Drake odwiesił słuchawkę. - Co teraz? - spytał. - Pomóż Mai przejść do łóżka - poleciła mu Inez. - Zdejmij jej buty. Swoje też. Usiądź koło niej... - Mamo! - oburzyła się ciężarna. - Będzie ci wygodniej - wyjaśniła Inez. Pomogła córce położyć się na łóżku, po czym kazała Drake'owi uklęknąć za nią. - Wysuń ręce, żeby miała za bo chwycić.
166
LAURIE PAIGE
Drake zajął pozycję u wezgłowia i oplótłszy Mayę ra mionami, delikatnie położył dłonie na jej brzuchu. 1 nagle ze zdumieniem poczuł, jak coś przetacza się wewnątrz jej brzucha, coś jakby potężna fala. - Możesz sapać, ile chcesz - powiedziała Inez. - Sa pać, dyszeć, krzyczeć. To nic wstydliwego. Rodzenie dzieci to ciężka praca. - Wiem - rzekła Maya, z trudem łapiąc oddech. Słyszała, jak Drake dyszy. Opierała się o niego, a on swoimi silnymi ramionami podtrzymywał ją w pozycji półsiedzącej. - Świetnie ci idzie - pochwaliła córkę Inez. - Właś nie odeszły wody. Już niedługo... Maya poddała się; nie próbowała walczyć z bólem. Sapała, zgrzytała zębami, jęczała; ilekroć trzeba było parła. Drake pomagał jej zarówno podczas skurczy, które coraz bardziej przybierały na sile, jak i w przerwach, któ re trwały coraz krócej. - Przyj, kochanie - zachęcała Inez. - Jeszcze trochę. Już widać główkę. Drake dyszał wraz z Maya. Kiedy wstrzymywała od dech, on również to robił, a kiedy parła, odruchowo także parł. Wspólnymi siłami starali się wydać na świat swoje dziecko. - A teraz mocno! - poleciła Inez. Wreszcie Marissa wyśliznęła się z łona matki i wpad ła prosto w oczekujące ręce swej babci. Ręce na szczęście bardzo kompetentne. A gdy z ust małej wydobył się krzyk, Drake odetchnął z ulgą.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
167
- Udało nam się - szepnął do Mai, całując ją w spo coną skroń. Na jej usta wypełzł triumfalny uśmiech. - No, malutka... - Inez wytarła niemowlę ręczni kiem, po czym podsunęła je Drake'owi - przywitaj się z tatusiem. Usiadłszy na krawędzi łóżka, Drake wyciągnął ręce. Przez chwilę tkwił bez ruchu, spoglądając w wielkie nie bieskie oczy swojej córki. Płacz nagle ustał. Dziewczynka wpatrywała się w twarz ojca. - Jeszcze raz, kochanie - powiedziała Inez do Mai. - Trzeba wydalić łożysko. A ty... - zwróciła się do Dra ke'a - może byś pohuśtał maleństwo? Drake przesiadł się na fotel bujany. Uprzątnąwszy ce ratę i ręczniki, Inez umyła Mayę i pomogła jej włożyć czystą koszulę. Następnie uczesała córkę i odgarnęła jej włosy za uszy. - Drake, przedstaw malutką jej matce. A potem... po siedzisz z nią, żeby Maya mogła się zdrzemnąć? Skinął głową i ponownie zajął miejsce na łóżku. Po dając Mai niemowlę, czuł dławiący ucisk w gardle. Marissa była taka drobniutka, taka ufna! Zaufanie. Tak łatwo było je zawieść. Przez ułamek sekundy korciło go, by wybiec z pokoju, uciec od tych kobiet, ich wiary w to, że życie jest piękne, że wszystko się dobrze ułoży, że jutro świat wciąż będzie istniał. Zdał sobie jednak sprawę, że nie ma dokąd uciec. Od dziesięciu lat jeździ po różnych krajach i różnych kon tynentach. Duchy przeszłości wszędzie mu towarzyszą.
168
LAURIEPAIGE
Dokonywanie wyboru? Jakiego wyboru? Wspomnie nia go prześladowały. Nie potrafił ani uwolnić się od prze szłości, ani jej zmienić. Zaprowadziwszy porządek w sypialni, Inez skierowa ła się ku drzwiom. W korytarzu zamieniła parę słów z mężem. Okazało się, że Marco nie mógł znaleźć w ku chni żelazka. Inez poinformowała go, że nie jest już ono potrzebne; mają wspaniałą wnuczkę. Tak, dopiero jutro będzie ją mógł zobaczyć. W miarę jak oddalali się ko rytarzem, ich głosy stawały się coraz cichsze. Maya uniosła ręcznik, odkrywając nagie ciałko. - Drake, podaj mi pieluchę. Leżą w dolnej szufladzie. - Westchnęła błogo. - Boże, jaka ona śliczna. Skinął głową. Z dumą, a zarazem pokorą patrzył na swoją malutką córeczkę, jakby nie dowierzał, że on, Drake Colton, mógł stworzyć coś tak niezwykłego. Maya założyła małej pieluszkę, potem on ubrał Marissę w śpioszki. Ruchy miał niezdarne, ale maleństwu to nie przeszkadzało. - Nasza córeczka - rzekł wzruszony, patrząc Mai w oczy. Maya wzięła głęboki oddech. - Tak, nasza - szepnęła w końcu, po raz pierwszy przyznając, że to on jest ojcem. - Drake, w szafie stoi kosz. Gdybyś mógł go wyjąć. Malutka chyba zasnęła. Postawił kosz przy łóżku. Maya ułożyła w nim dziec ko, przykryła je różowo-białym kocykiem, a na wierzchu położyła kołderkę w różyczki. - Ta mała istotka.... to prawdziwy cud - powiedział Drake głosem ochrypłym ze wzruszenia.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
169
Maya uśmiechnęła się zadowolona. Zdławiwszy ziew nięcie, oparła się o poduszkę. Przez chwilę obserwował ją w milczeniu; wiedział, że jest zmęczona i potrzebuje snu. - Poślubisz mnie? - spytał cicho, gładząc ją lekko po policzku. Już prawie zasypiała. - Dla dobra dziecka? - spytała, otwierając oczy. - Dla dobra nas wszystkich - odparł. - Razem stwo rzyliśmy nowe życie. Ona... Marissa potrzebuje nas obo je. I ja was obie potrzebuję. Cisza, jaka zapanowała w pokoju, zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Wreszcie Maya pokiwała wolno gło wą. - Może masz rację - szepnęła. - Na pewno. Wierz mi, tak będzie najlepiej. Dla na szej córki. I dla nas. Przysiągł sobie w duchu, że będzie najwspanialszym ojcem i mężem na świecie. Wynagrodzi Mai to, że opu ścił ją, kiedy go najbardziej potrzebowała. - Musimy się zastanowić - rzekła. - Może rano doj dziemy do innych wniosków... Widząc wyraz zatroskania w jej pięknych piwnych oczach, nie nalegał na definitywną odpowiedź. Po prostu uniósł jej dłoń do ust i złożył na niej pocałunek. - Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. A teraz śpij. Nasza córka potrzebuje wypoczętej mamy. Usiadł w fotelu bujanym. Z nogami opartymi o łóż ko, przez kilka minut obserwował dwie śpiące postaci. W jego sercu zagościła błogość, jakiej nie czuł od lat.
170
LAURIEPAIGE
Wiedział, że wraz z pojawieniem się Marissy całe jego życie ulegnie zmianie. W oddali rozległo się wycie karetki. Ze snu wyrwał Mayę obcy dźwięk. Natychmiast zo rientowała się, skąd pochodzi. Dziecko! Uśmiechając się do niej czule, Drake wyjął niemowlę z łóżeczka. - Dzień dobry, mamusiu - powiedział wesoło. - Zda je się, że nasza córka jest bardzo głodna. Pielęgniarka przyniosła jej butelkę z ciepłą wodą, ale maleństwo wyraźnie liczy na coś innego. Widać, że ma charakterek. - Czy...? - Nie martw się. Wszystko w porządku. Chcesz się najpierw umyć? Skinąwszy głową, wstała z łóżka i podreptała do ła zienki. Umyła się pośpiesznie. Kiedy wróciła do pokoju, Drake chodził od drzwi do okna, tuląc do piersi płaczącą kruszynę. Od kilku godzin przebywali w szpitalu, w wygodnym jednoosobowym pokoju. Od razu po przyjeździe matka i córka zostały zbadane przez lekarza. Obie znajdowały się w doskonałym stanie. Maya usiadła wygodnie w fotelu i wyciągnęła ręce. Kiedy Drake podał jej zawiniątko, rozpięła bluzkę, stanik, po czym - tak jak ją uczono - potarła delikatnie broda wką o buzię maleństwa. Marissa, wydając śmieszne dźwięki, poruszała komicznie głową, szukając źródła po karmu. Drake zaśmiał się. - Trzeba się najpierw przyssać - poradził córce.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
171
Po chwili Marissa odgadła, o co chodzi, i zaczęła ssać tak łapczywie, jakby od dawna nic nie jadła. - No! - mruknął z satysfakcją jej ojciec. Maya odprężyła się. Pierwsze doświadczenie z kar mieniem miała za sobą; wcale nie okazało się tak trudne, jak się obawiała. Kiedy dziecko zasnęło najedzone, Drake też postano wił coś zjeść. Zostawił mamę z córką w pokoju, a sam udał się do bufetu. Pół godziny później był z powrotem u Mai. Jakiś czas później zajrzała do nich pielęgniarka. - Jaka piękna dziewczynka! Trzy kilo wagi, czterdzie ści osiem centymetrów wzrostu... Jadła już? - Tak - odparł Drake. Kobieta popatrzyła na świeżo upieczonych rodziców i skinęła z powagą głową. Zmierzyła Mai temperaturę, ciśnienie, obejrzała dziecko, zapisała wyniki. Godzinę po niej zjawił się lekarz. - Co? Nie mogłyśmy się doczekać rozwiązania? J Uśmiechnął się do Mai, po czym zerknął na Drake a. - Cześć, Drake. Wciąż służysz w siłach specjalnych? - Na razie jeszcze tak. Drake zauważył zdziwione spojrzenie Mai, ale nie by ło to odpowiednie miejsce ani pora, aby tłumaczyć jej, do jakich doszedł w nocy wniosków. Zbadawszy matkę i dziecko, lekarz poinformował Mayę, że obie mogą wracać do domu. - Musimy tylko wypełnić formularze... - W puste rubryki wpisał datę urodzin, wagę i wzrost dziecka. - Jak się mała będzie nazywać?
172
LAURIEPAIGE
- Marissa Joy... - zaczęła Maya, po czym urwała. - Colton - dokończył Drake. - Marissa Joy Colton. Na twarzy Mai zakwitł rumieniec, Drake zaś poczuł, jak rozsadza go duma. Marissa. Jego dziecko. Jego córka. On i Maya dali jej życie. Wkrótce po dwunastej opuścili szpital. W drodze do domu Drake przystanął w pobliskiej kawiarence. - Dwie zupy, dwie sałatki i dwa kawałki szarlotki poprosił, pamiętając, że właśnie to Maya zamówiła, kiedy byli tu ostatnim razem. - Aha, i jeszcze dwie szklanki mleka. - Mayu, to twoje dziecko? - spytała kelnerka, kiedy postawił kosz z niemowlęciem na krześle. - Moje. - Ojej! Mogę zobaczyć? - Tak, ale nie podnoś jej. Jest jeszcze za mała, aby brać ją na ręce. - Oczywiście. Margaret! Chodź zobacz córeczkę Mai! - zawołała do innej kobiety, która wyszła z kuchni, wy cierając ściereczką białe od mąki ręce. - Jak ma na imię? - Marissa Joy. - Ale śliczniutka! - zapiała starsza z kelnerek, zaglą dając do kosza. - I jaka malutka... Kiedy się urodziła? - Mniej więcej dwanaście godzin temu - odpowie dział Drake. Nie potrafił ukryć dumy w głosie. Kobieta wbiła wzrok w towarzysza Mai. - Drake Colton, prawda? - Tak. Zmrużywszy oczy, przyjrzała mu się dokładnie, po czym przeniosła wzrok ńa dziecko. Czekał na kolejne
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
173
pytanie, ona jednak pokiwała głową i uśmiechnęła się znacząco, jakby dokonała wielkiego odkrycia. Maya ponownie zarumieniła się po czubki uszu. Drake mrugnął do niej porozumiewawczo. Gdyby nie była taka uparta, już kilka dni temu mogliby wziąć ślub. Właściwie to czuł się żonaty. Bądź co bądź był ojcem Marissy, a z Mayą musiał jedynie sformalizować zwią zek. Zamierzał przekonać ją, aby zrobić to jak najszyb ciej. - Przyjechałem do domu, żeby powitać córkę oznajmił. Zależało mu na tym, aby nie było żadnych wąt pliwości, czyim Marissa jest dzieckiem. - I żeby ożenić się z jej mamą. Obie kelnerki wytrzeszczyły oczy. Zadowolony z siebie, uśmiechnął się szeroko, po czym zerknął na Mayę. Siedziała zamyślona. Czyżby była smutna? A przecież tak bardzo pragnął jej szczęścia. - O czym dumasz? - spytał, kiedy znów jechali sa mochodem. - O tobie - przyznała po chwili. - W szpitalu, kiedy lekarz spytał, czy wciąż służysz w siłach specjalnych, od powiedziałeś: „Na razie jeszcze tak". Jak mam to rozu mieć? - Po zakończeniu służby chcę zrezygnować z wojska. - Nie wierzę! - Ależ tak. - Uśmiechnął się, rozbawiony jej reakcją. - Jako człowiek żonaty chcę znaleźć pracę, która pozwoli mi spędzać wieczory z rodziną. - Nie wierzę - powtórzyła, kręcąc głową. - To ci się nigdy nie uda. - W jej głosie pobrzmiewała nuta paniki.
174
LAURIEPAIGE
- Oczywiście, że się uda. - Nie umiał odgadnąć, co ją tak przeraziło. - Nie martw się. Nie zostaniemy bez grosza przy duszy. Pewna firma w Dolinie Krzemowej wielokrotnie zwracała się do mnie z propozycją... - Nie! - zawołała Maya. - Nie wyjdę za ciebie. Nie chcę w ten sposób! - Dlaczego? - Z trudem panował nad emocjami. - Bo mnie znienawidzisz. Będziesz nieszczęśliwy. I ja też. Wreszcie zrozumiał, o co chodzi: pomysł poślubienia go był dla Mai wstrętny. A zatem mylił się. Może go pożądała, ale nie kochała. Łączyła ich namiętność, lecz nie miłość. Zaskoczony tym odkryciem, przez resztę drogi nie odezwał się słowem. Przyszłość jawiła mu się ponuro. Samotność już go nie pociągała. Ale pewnie na nią za służył.
ROZDZIAŁ DZIESIĄTY
- Jest tak piękna jak jej mama - oznajmił Joe Colton. Trzymając swą trzydniową wnuczkę w ramionach, usiadł w fotelu naprzeciwko Sophie, która też wkrótce miała urodzić dziecko. Marissa, która pojawiła się trzy tygodnie przed czasem, była pierwszą przedstawicielką najmłodszego pokolenia Coltonów. A właściwie pierw szą, w której żyłach płynęła krew Coltonów. Poza nią był jeszcze Maks, syn Lucy, żony Randa. - Wnuki... - kontynuował po chwili senior rodu. Swoim widokiem niech cieszą nasze oczy i radują nasze serca. Niech rosną duże, zdrowe, piękne i szczęśliwe. W oku starszego pana zakręciła się łza. Zerkając na zaokrąglony brzuch Sophie, Maya uświadomiła sobie, że w czerwcu ubiegłego roku na ranczu rozkwitała miłość; ona zaszła w ciążę z Drakiem, zaś najstarsza córka Col tonow - z Riverem Jamesem, ich przybranym synem. Wielokrotnie marzyła o tym, by zaprzyjaźnić się z Sophie, ale... Jakoś nie było to łatwe, zwłaszcza odkąd Meredith zatrudniła ją do opieki nad dwójką najmłod szych Coltonów. Miała być służącą, a nie towarzyszką zabaw jej córek. Od małego natomiast uwielbiała Drake'a. Później, kie dy miała siedemnaście lat, a on przyjechał do domu pod-
176
LAURIE PAK3E
czas przerwy międzysemestralnej, nagle zaiskrzyło mię dzy nimi. Ponownie zaiskrzyło latem ubiegłego roku. Wróciła myślami do letnich miesięcy. Wtedy po raz pierwszy w życiu tak naprawdę się zakochała. I wtedy na przyjęciu urodzinowym ktoś usiłował zastrzelić Joego. A teraz... teraz ona, Maya Ramirez, córka gospodyni i ogrodnika, jest matką pierwszej wnuczki w rodzinie Coltonów. Wczoraj Marissa smacznie spala w ramionach jednych dziadków, dziś w ramionach drugiego dziadka - dziadka Joego. Siedzieli w oranżerii, gdzie było ciepło i pogodnie, mimo że lutowe słońce z trudem przebijało się przez za wieszone nad Pacyfikiem chmury. W nocy spodziewano się opadów deszczu. Drake z Riverem przeszli do stajni obejrzeć chorego konia, którego przypuszczalnie trzeba będzie uśpić. Życie i śmierć, pomyślała Maya. Ktoś się rodzi, ktoś umiera. Ogarnął ją smutek. - Owszem, niech nas radują. - Sophie roześmiała się wesoło. - Ale czy muszą nas tak strasznie kopać? Dla czego ona to robi? - Ty z kolei płakałaś nocami - poinformował ją oj ciec. - Twoja mama i ja ciągle chodziliśmy niewyspani. Maya zamknęła oczy. Zazdrościła Sophie i Riverowi. Kilka miesięcy ternu wzięli ślub; byli zakochani i razem snuli plany na przyszłość. Zaś ona i Drake!.. Po powrocie ze szpitala, spięci i źli, rozeszli się do swoich pokoi. On nalegał na małżeństwo, ale przecież wcale tego nie chciał; robił to wyłącznie z poczucia obowiązku. Dlatego odrzuciła jego ofertę.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
177
Zamiast wspólnie planować przyszłość, sam uznał, co będzie dla nich najlepsze. Niczego z nią nie konsultował. Po prostu podjął decyzję, a następnie powiadomił ją, co zamierza uczynić. Była oburzona. Nie tak powinien wy glądać układ partnerski. Małżeństwo to sztuka kompromisu. Nikt nie powinien poświęcać wszystkiego dla drugiej osoby. Owszem, na leży dawać, ale i brać. Tego Drake najwyraźniej nie ro zumiał. Westchnęła głośno. - Jesteś zmęczona? - spytał Joe. - Wyciągnij się i zdrzemnij. Ja się małą zajmę. - Korzystaj, Mayu, póki możesz - poradziła jej So phie. - I pamiętaj: im większe dziecko, tym większe pro blemy. River już teraz martwi się o takie rzeczy jak rand ki i późne powroty do domu... Joe z Maya wybuchnęli śmiechem. W tej samej chwi li w drzwiach ukazał się Drake z Riverem. - Co was tak rozbawiło? - spytał Drake, siadając ko ło Mai. - Zastanawiałyśmy się, do której naszym córkom wolno będzie przebywać poza domem, kiedy już zaczną chodzić na randki - odparła Sophie. - Marissa na pewno nie będzie chodziła na żadne randki, dopóki nie skończy dwudziestu jeden lat - po wiedział Drake, wywołując kolejną salwę śmiechu. - Słusznie - poparł go River. - Oszalałbym, gdyby moja córka włóczyła się po nocy z facetem, którego do brze bym nie znal. Sophie wywróciła oczy do nieba.
178
LAURIEPAIGE
- Tylko patrzeć, jak zaczną szukać dla swoich pociech odpowiednich mężów. Maya spojrzała na Drake'a. Mrużąc oczy, przyglądał się jej uważnie. Miała wrażenie, że szuka odpowiedzi na gnębiące go pytania, których nie wypowiadał na głos. Wydawał się znacznie bardziej spokojny i pogodzony z losem niż przedtem. - Pójdę do siebie - rzekła, wstając. Marzyła o tym, aby wreszcie uporządkować swoje życie, rozwikłać cały ten galimatias. Zabrawszy Joemu Marissę, skierowała się do wyjścia. Ledwo doszła do swojego pokoju, kiedy rozległo się pu kanie. Nie czekając na żadne „proszę", Drake nacisnął klamkę. - Tak ci było spieszno uciec ode mnie, że nie wzięłaś kosza - rzekł, stawiając nosidełko koło łóżka Mai. Maya zmieniła córce pieluszkę, po czym usiadła w fo telu bujanym i odpięła bluzkę. Nie spuszczała oczu z Drake'a, który stał przy oknie, wpatrując się w przy słonięte chmurami szczyty gór. - Nie uciekałam od ciebie. - Postanowiła wyznać mu prawdę. - Raczej od siebie. Od swoich marzeń. Obrócił się do niej twarzą. Nic nie mówił, ale jego oczy płonęły w blasku lampy, którą włączyła, żeby roz proszyć panujący w pokoju mrok. - Obserwując Sophie i Rivera - kontynuowała - po myślałam sobie, jak by to było miło, gdybyśmy też byli rodziną. - Możemy. Proponowałam ci to. Dziecko głośno ssało; po kilku minutach zasnęło
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
179
z ustami zaciśniętymi na piersi matki. Kiedy Maya się poruszyła, otworzyło ślepka i znów zaczęło ssać. Zobaczyła, że Drake przygląda się im w milczeniu; z jego spojrzenia wyzierał ból. - Drake... - szepnęła. - Przestań! - warknął. - Nie chcę twojej litości. - A moją miłość? Zamurowało go. - To znaczy... - Że cię kocham. Od zawsze. Odkąd tylko pamiętam. - Więc dlaczego... - Nie potrafił dokończyć. - Dlaczego nie chcę cię poślubić? - No właśnie. Popatrzyła mu prosto w oczy. - Bo moja miłość nie wystarczy. Ja też chcę być ko chana. Nie chcę dzielić cię z Michaelem. Poderwał głowę. Na jego twarzy odmalowało się za skoczenie i złość, po chwili jednak ukrył emocje pod ma ską chłodnego opanowania. - Co, do diabła, przez to rozumiesz? - Nie chcę dzielić cię z przeszłością. Podjęła ryzyko. Weszła na grząski teren. I wiedziała, że albo pójdzie na dno, albo Drake wyciągnie do niej rękę. To było tak proste, a zarazem tak skomplikowane. Roześmiał się cierpko. - Każdy ma wspomnienia. To nieodłączna część nas samych. Nie sposób ich z siebie wyrzucić. - Wiem. Chodzi mi o to, że nadal żyjesz: przeszłością, chwilą, kiedy Michael potrącony przez samochód umie rał, a ty nie mogłeś mu pomoc. Uznałeś, że to twoja wina.
180
LAURIE PAIGE
- Na moment zamilkła. - Nie pomyślałeś o tym, że oka zujesz Michaelowi brak szacunku? Kiedy bierzesz winę na siebie, to tak, jakbyś stwierdzał, że Michael był bez wolnym głupkiem pozbawionym własnego rozumu. Siedziała na fotelu, kołysząc dziecko w ramionach, zu pełnie jakby prowadziła z Drakiem normalną rozmowę na neutralny temat. Bała się. Zdawała sobie sprawę, że może wszystko popsuć, ale uważała, że gra warta jest świeczki. - Ruszył za mną - wyszeptał Drake. Mówił tak cicho, że ledwo go słyszała. - Nazwałem go tchórzem. Więc przejechał na drugą stronę szosy. - Na jego miejscu zachowałbyś się tak samo - po wiedziała łagodnie. - Byliście dziećmi. Dzieci nie zasta nawiają się nad konsekwencjami. Naprawdę nie potrafisz wybaczyć dziecku, które popełniło błąd? Zacisnął dłonie. Na twarzy miał wypisane cierpienie. - Nie wyobrażasz sobie, co to znaczy żyć z wyrzu tami sumienia - rzekł. - Ze świadomością bólu, jaki przysporzyło się rodzinie. Z niekończącym się poczuciem osamotnienia. Miała ochotę rozpłakać się, pohamowała jednak łzy. - Chcę ciebie całego, Drake. Żebyś był z nami, ze mną i Marissą. Żebyś z własnej nieprzymuszonej woli ofiarował nam swoją miłość. - Postaram się - obiecał ochrypłym głosem. Wiedziała, że nie może się poddać; walczyła o ich przyszłość. - Nie interesuje mnie namiastka prawdziwego uczu cia. Chcę wszystko albo nic. Wybór należy do ciebie. Albo ja, Marissa i wspólna przyszłość, albo Michael
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
181
i przeszłość pełna bólu oraz wyrzutów sumienia. - Wzię ła głęboki oddech. - Sam musisz zdecydować. Dyszał jak po biegu. Ale od przeszłości nie sposób uciec. Trzeba ją zaakceptować, nauczyć się z nią żyć. Czy Maya zbyt wiele od niego wymaga? - Nie umiem zapomnieć przeszłości - rzekł ponuro. - Jak jesteś taka mądra, powiedz mi, co mam zrobić. Potrząsnęła głową; nie potrafiła mu pomóc. - Zachowujesz się podobnie jak ten psycholog, do którego wysyłano mnie po śmierci Michaela. Wydaje ci się, że wszystko wiesz, a to nieprawda. Nic nie wiesz. Nie przeżyłaś śmierci brata. - Skierował się ku wyjściu. - Ja też kochałam Michaela - rzekła cicho. - Myślę, że oszalałby na punkcie naszej córeczki. Drake na moment przystanął, po chwili jednak wy szedł z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Maya bujała się w fotelu, tuląc do siebie śpiące nie mowlę. Zaczęła się zastanawiać. Może popełniła błąd? Może powinna zaakceptować Drake'a takiego, jakim jest? Nie wymagać od niego rzeczy niemożliwych? Może powinna go poślubić, a dopiero potem siłą swo jej miłości sprawić, aby wyzwolił się od przeszłości? Z drugiej strony czuła, że jeżeli mają być małżeń stwem, to Drakę sam musi się ze wszystkim uporać. Ryzykowała. Tak jak on, gdy wyjeżdżał z misją. - Wróci do nas. Zobaczysz - szepnęła do dziecka, starając się odpędzić ponure myśli. Z zadumy wyrwał ją dzwonek telefonu. Pogrążona w smutku, niechętnie podniosła słuchawkę.
182
LAURIEPAIOE
- Hej, Mayu. Mówi twoja starsza siostra. Kiedy za mierzałaś mi powiedzieć, że wreszcie zostałam ciotką? - Ojej, chciałam zadzwonić, ale... Przepraszam. - W porządku, nic się nie stało. Jak się miewa moja siostrzenica? - Dobrze. Śpi jak aniołek. I jest niebywale piękna. - Oczywiście. Jakżeby mogło być inaczej? - spytała ze śmiechem Lana. Po chwili spoważniała. - Jak Drake się na wszystko zapatruje? Maya westchnęła. - Uważa, że powinniśmy się pobrać. Wyjaśniła siostrze sytuację. Ta słuchała, nie przerywając. Dopiero gdy Maya skończyła, sama też westchnęła. - Niedługo przyjadę do domu - obiecała. - Moja pa cjentka czuje się coraz lepiej. Wprowadziła się do siostry. Jej córka mieszka niedaleko. Pielęgniarka środowiskowa zagląda do niej codziennie... W każdym razie, zanim się obejrzysz, wrócę do Prosperino. Tymczasem gdybyś cze goś potrzebowała, natychmiast dzwoń. Dobrze? - Dobrze - przyrzekła Maya. Odwiesiła słuchawkę. Czuła się straszliwie samotna. Po chwili Marissa zamlaskała przez sen. Maya uśmiech nęła się; maleństwo, które trzymała w ramionach, w cu downy sposób podnosiło ją na duchu. Drake ocknął się z drzemki. Wiedział, że coś mu się śniło, ale nie pamiętał co. Nie próbował sobie przypo mnieć. Zazwyczaj były to koszmary. Wstawszy z łóżka, ruszył do salonu. Nie zastał tam ojca. Nie było go też w gabinecie ani w oranżerii. Lecz
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
183
z okna w oranżerii ujrzał Joego na patio, zajętego na prawą fontanny. Wciągnął kurtkę i wyszedł zaproponować pomoc. - Coś szwankuje? - spytał, zbliżywszy się na odleg łość dwóch kroków. Starszy mężczyzna poderwał głowę i uśmiechnął się przyjaźnie. Ciekawe, pomyślał Drake, o czym on tak du ma, kiedy pracuje w samotności. Po chwili sam sobie odpowiedział. O problemach rodzinnych. W oczach ojca widział z trudem skrywany niepokój. Miał wrażenie, jak by patrzył w głąb własnej duszy. - Nie, nic nie szwankuje - odparł Joe Senior. - Tak sobie dłubię. Starsi panowie lubią wynajdować sobie coś do roboty, inaczej umarliby z nudów. - Aha! Nareszcie wiem, co mnie czeka na starość oznajmił ze śmiechem Drake. Podniósłszy z ziemi zakończony siatką pręt, zaczął wydobywać z fontanny zeschłe liście, ojciec tymczasem oczyścił otwór, z którego wydobywa się woda. - To co? Odkręcamy? - spytał Joe. - Pewnie. Strumyk trysnął w górę, ze dwa metry nad ziemią za toczył łuk, po czyrn łagodnie opadł do okrągłego zbior nika, w którym leniwie pływały złote rybki. - Robi się coraz chłodniej - zauważył starszy pan. - Na wieczór zapowiadają deszcz. - Podniósłszy głowę, popatrzył na chmury zasnuwające popołudniowe niebo. - Aha - mruknął Drake. Myślami był przy Mai, dziecku i zmianach, jakie pod wpływem paru minut szaleństwa i zapomnienia mogą do-
184
LAUR1E PAIGE
konać się w życiu człowieka. W życiu kilku osób, po prawił się szybko. Jego, Mai, ich córki. A nawet w życiu Joego i Meredith. Bądź co bądź Marissa jest ich wnu czką. Joe przysiadł na skraju fontanny. Drake oparł nogę o otaczający ją murek i przez chwilę spoglądał w mil czeniu na szary ocean. - Sporządziłem kodycyl - oznajmił nagle starszy pan. - Tak, by mój testament objął również Marissę. - Nie musiałeś, tato. Wszystko, co mam, zapisałem Mai. Pod względem finansowym obie będą zabezpieczone. - Nie musiałem, ale chciałem. Oboje chcieliśmy poprawił się. - Twoja matka i ja. Drake ugryzł się w język. Po co miał ojcu sprawiać przykrość? Podejrzewał, że matka nigdy nie zaakceptuje Marissy. Większość czasu zachowywała się tak, jakby nie akceptowała żadnych swoich dzieci. No, może poza dwojgiem najmłodszych. - Nie posiadaliśmy się z radości, kiedy ty i Michael się urodziliście - ciągnął ojciec, wracając myślami do własnych wspomnień. - Byliście tacy śliczni. I tacy mą drzy. Rand miał wtedy dwa latka, ciąglb zaglądał do wa szego łóżeczka... Rozpierała nas duma. A kiedy urodziła się Sophie, a po niej Amber, wydawało nam się, że ni czego więcej nie trzeba nam do szczęścia. - A potem dzieci dorosły - stwierdził Drake z nutą ironii w głosie. Joe pokiwał smętnie głową. - Cóż, życie toczy się dalej, choć nie zawsze tak, jak byśmy chcieli.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
185
- To prawda. Na przykład Maya upiera się iść własną drogą. Starszy pan przyjrzał się uważnie synowi. Wiedział, że w tym dobrym, wrażliwym człowieku, który czasem przywdziewa maskę twardziela, tkwi mały nieszczęśliwy chłopiec obarczony straszliwymi wyrzutami sumienia. Drake zawsze był najbardziej dojrzałym i poważnym spośród jego dzieci; od małego czuł się odpowiedzialny za pozostałych członków rodziny. Śmierć brata zostawiła na nim niezatarte piętno. - Nie da się zmusić drugiego człowieka, aby postę pował zgodnie z naszą wolą - powiedział cicho, niemal wbrew sobie porównując dawną Meredith z tą dziwną obcą kobietą, która teraz mieszkała w jego domu. - Nie zamierzam Mai do niczego zmuszać, ale mamy dziecko. Nie wolno nam o tym zapominać. Nie chcę być nieobecnym rodzicem, który widuje się z córką od święta. - Dzieci potrzebują i ojca, i matki. - No właśnie. Ale kiedy powiedziałem Mai, że chcę ezygnować z wojska i znaleźć normalną pracę, wścieksię na mnie. Nie podobało jej się, że bez konsultacji nią podejmuję tak ważne decyzje. Joe powściągnął uśmiech. Drake, jak to mężczyzna, uważał, że wszystko wie najlepiej. - Z tego wniosek, że Maya ma własne poglądy na temat małżeństwa i tego, jak powinno wyglądać. - Owszem - przyznał Drake. - Jest uparta jak osioł. Tym razem Joe nie zdołał powstrzymać uśmiechu. - Pamiętam kłótnię z twoją mamą. To było dawno temu. Nawet nie pamiętam, co przeskróbaliście. W każ-
186
LAURIEPAIGE
dym razie wysłałem was spać bez kolacji. Meredith uwa żała, że nie wolno dzieci karać odmawianiem im jedzenia. - No i na czym stanęło? - Na tym, że nikt nie dostał kolacji. - Nikt? - Nikt. Jedzenie, oznajmiła twoja matka, to podsta wowa potrzeba każdego człowieka. Podobnie jak miłość. Jeżeli pozbawiamy jej część rodziny, pozostała część również będzie jej pozbawiona. - Pamiętam. - Drake'owi zrobiło się ciepło na duszy. - W środku nocy urządziliśmy wspaniałą wyżerkę. - Tak. Kiedy nakryliśmy się na tym, jak oboje ukrad kiem zanosimy wam jedzenie, uznaliśmy, że to nie ma najmniejszego sensu. Połączyliśmy siły i zwołaliśmy was na dół na wielkie nocne obżarstwo. Joe odetchnął z ulgą, słysząc śmiech syna. Najbardziej na świecie pragnął szczęścia swoich dzieci, ale na razie tylko Rand i Sophie założyli rodzinę. Z drugiej strony małżeństwo nie zawsze musi oznaczać radość i idyllę. Często dumał nad tym, w którym momencie jego własne zaczęło się psuć. Czy wtedy, gdy Meredith oznajmiła, że jest w ciąży, a potem urodziła Teddy'ego? Nie, wcześniej, bo przecież musiała mieć kochanka, aby zajść w ciążę. Przed oczami stanął mu obraz Teddy'ego; niebieskie oczy i złociste loki chłopca nieodparcie przy wodziły Joemu na myśl jego brata Grahama. Przełknął ślinę. Chyba jego cudowna ukochana Meredith nie prze spałaby się ze swoim szwagrem? Ale z kimś się przespała. Zdradziła go. Chcąc nie chcąc, musiał się z tym pogodzić.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
187
- Nie można stale rozpamiętywać rzeczy przykrych czy bolesnych - powiedział do Drake'a. - Musisz wy baczyć Mai, że nie powiadomiła cię o ciąży. Czasem du ma staje na przeszkodzie... - Nie o to chodzi, tato. Ona twierdzi, że żyję prze szłością, a przecież to nieprawda. Cały czas myślę o przyszłości, próbuję zapewnić jej i dziecku dom. Są dziłem, że się ucieszy, a ona... - Urwał. Przypomniały mu się słowa Mai, aby najpierw odna lazł swoją duszę, a dopiero potem podzielił się sercem. - Kobiety nie lubią, jak się za nie podejmuje decyzje - rzekł ojciec, próbując go pocieszyć. - Porozmawiaj z nią. A jeżeli poważnie myślisz o wystąpieniu z woj ska, bez trudu znajdziesz pracę w Colton Enterprises. - Dzięki, tato. - Drake uśmiechnął się. - Wiesz, jakoś nie umiem się pozbierać. Przyjechałem do domu szóstego. Liczyłem na to, że siódmego będę żonaty. Minęło dwanaście dni. Mam już córkę, ale wciąż jestem kawalerem. - Ale zależy wam na sobie? - Tak. Z całą pewnością. Po prostu inaczej zapatru jemy się na niektóre sprawy. Na przyszłość. - Porozmawiaj z nią - powtórzył Joe. - O szczęście trzeba walczyć. Nie pozwól, aby ci umknęło, zwłaszcza gdy jest na wyciągnięcie ręki. - Spokojna głowa, nie pozwolę - zapewnił ojca Drakę. Ta rozmowa podniosła go na duchu. Miał z Mayą dziecko; w dodatku przyznała, że go kocha; jakby tego było mało, łączyła ich namiętność. Musiał jedynie prze mówić jej do rozsądku, wyjaśnić, że resztę życia powinni spędzić razem.
188
LAURIEPAIGE
- Zaczyna padać - oznajmił Joe. - Chodźmy do środka. Za kilka minut mam telekonferencję z Peterem i Emmettem. Emmett chce, żebyśmy zwiększyli wydo bycie ropy, a Peter jest zdania, że to nie najlepszy po mysł, zważywszy na nadprodukcję w krajach OPEC. - Na twoim miejscu słuchałbym Petera. - Tak, to dobry człowiek - przyznał Joe, otwierając drzwi oranżerii. Przeszli do gabinetu na kieliszek koniaku. Rozpali wszy ogień w kominku, Drake wyciągnął się w fotelu. Wkrótce drobna mżawka zamieniła się w potężną ulewę. Louise Smith obudziła się zalana łzami. Na zewnątrz szalała burza, tak jak i poprzedniej nocy, kiedy dręczyły ją koszmary. Ale tym razem nie widziała we śnie małej, rudej dziewczynki, tylko dwóch malutkich chłopczyków, podobnych do siebie jak dwie krople wody. Bliźniacy. Podświadomie czuła, że jest ich matką. Lekarze mó wili jej, że przynajmniej raz w życiu rodziła. Boże, gdzie są jej dzieci? Kołysała się na łóżku, przerażona i nieszczęśliwa. Nie mogła tego dłużej znieść. Musi poznać swoją przeszłość i, bez względu na ból, stawić czoło choćby najokrutniejszej prawdzie. Maleństwa... jej synowie. Biedne zagu bione dzieci. Potrzebują jej. Mój Boże... - Boże, błagam - szepnęła. - Moje dzieci, mój mąż... Przytknęła rękę do ust, nagle bowiem ujrzała przed oczami sylwetkę ciemnowłosego mężczyzny. Na jego twarzy malowała się rozpacz. Wiedziała, że go sobie nie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
189
przyśniła. Był prawdziwy. Tak jak bliźniacy i ruda dziew czynka. A zatem... Tak, kiedyś musiała mieć męża, dom, dzie ci. Kiedyś kochała i była kochana. - Gdzie jesteście? Gdzie was szukać? - załkała. Odpowiedziało jej wycie wiatru. Strugi deszczu spły wały po oknach. Miała wrażenie, jakby świat z nią płakał, podzielał jej rozpacz. - Boże, pomóż mi ich odnaleźć! Bała się, że stoi na krawędzi przepaści; że lada mo ment znów pochłonie ją mrok i szaleństwo, z którego tak długo nie umiała się wyrwać. A wtedy, błąkając się po omacku, nigdy nie pozna prawdy, nie odnajdzie miłości, którą ktoś ją kiedyś darzył. Mąż. Bliźniacy. Rudowłosa dziewczynka, która teraz jest młodą kobietą. Twarze innych ludzi, zarówno dzieci, jak i dorosłych. Są sobie potrzebni - ona im, a oni jej. Grozi im wielkie niebezpieczeństwo. Czuła to. Tak, tylko ona może ich uratować. - Błagam! Ojcze wszechmogący, pomóż im! Pomóż nam! Błyskawica rozdarła niebo, a po chwili grzmot pio runu wstrząsnął budynkiem. - Joe! - zawołała nagle. Ale odgłosy burzy zagłuszyły jej krzyk.
ROZDZIAŁ JEDENASTY
W poniedziałek, sześć dni po urodzeniu Marissy, Ma ya podjęła na nowo swoje obowiązki. Wyprawiwszy Joego i jego młodszego brata do szkoły, przeczytała rozdział z książki poświęconej niemowlakom, potem zdrzemnęła się. Po lunchu włożyła córkę do kosza i wyszła na dwór, zamierzając udać się do Hopechest Ranch. Przed domem natknęła się na Drake'a. - Jedźmy razem - zaproponował. - Obiecałem ojcu, że rozejrzę się po terenie i zobaczę, co tam można usprawnić. - Powinieneś pogadać z Amber. Ona najlepiej zna sy tuację finansową sierocińca i wie, czego dzieciakom naj bardziej potrzeba. - Dobry pomysł. - Pomógł Mai wsiąść do jeepa, po czym podał jej małą. - A ty masz jakieś sugestie? Tych Mai nie brakowało. Hopechest spełniało wiele ważnych funkcji: po części było domem dla osieroconych dzieci, po części zakładem poprawczym, a jednocześnie szkołą dla młodzieży ciężko doświadczonej przez los. - Potrzeba właściwie wszystkiego... - Prawie nie za uważyła, kiedy zaparkował blisko sali, w której prowa dziła lekcje. - Najbardziej książek. Dzieciaki powinny czytać o innych dzieciach z biednych lub rozbitych ro dzin, które pokonują liczne przeszkody i w końcu odno-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
191
szą w życiu sukces. Potrzeba również kredy, węgla, brystolu, farb. Przydałyby się też zeszyty z zadaniami do matematyki. No i wspaniale byłoby mieć programy kom puterowe dla samouków. - Żaden problem. Usta się jej nie zamykały, odkąd wsiadła do samo chodu. Teraz, widząc pobłażliwy uśmiech na twarzy Dra ke'a, zamilkła speszona. Przeszli razem do sali lekcyjnej. Kosz ze śpiącym dzieckiem postawili na biurku. - Pójdę pogadać z kierownikiem ośrodka. A po cie bie wpadnę o trzeciej. Dobrze? - spytał Drake. Unikając jego spojrzenia, skinęła głową. Udawała, że jest zajęta rozkładaniem na biurku różnych papierów. W drzwiach Drake spotkał Johnny'ego. Przywitali się przyjaźnie i umówili na weekend. Maya westchnęła. Mu siała przyznać, że Drake ma wspaniały kontakt z mło dzieżą. Był człowiekiem, z którego Johnny i dwaj młodsi Coltonowie śmiało mogli brać przykład. Wręcz powinni dążyć do tego, aby być tacy jak on. No, może nie całkiem tacy, pomyślała. Lepiej aby nie rozpamiętywali smutnych wydarzeń z przeszłości. Zwła szcza Johnny powinien zapomnieć o dawnych wybry kach i skoncentrować się na przyszłości. - Jak sobie poradziłeś z zadaniami od pana Martina? ~ spytała, wyciągając z torby nową powieść. - Dobrze. - Johnny uśmiechnął się z zadowoleniem. Najwyraźniej zadania nie sprawiły mu większych trud ności. - To pani dziecko? - Pochylił się nad śpiącym niemowlęcitem. - Tak. Przedstawiam ci Marissę Joy... Colton. - Za-
192
LAURIEPAIGE
wahała się, ale po chwili uświadomiła sobie, że przecież nie zamierza robić z tego tajemnicy. - Drake jest jej ojcem. - Chcecie się pobrać? Podejrzewała, że pytań może być więcej, ale nie była pewna, czy na wszystkie chce odpowiadać. - Rozmawialiśmy na temat małżeństwa - odparła zgodnie z prawdą. - Trudno podjąć decyzję. Drake jest komandosem. Często dostaje niebezpieczne misje. Jeździ po całym świecie, w miejsca, do których nie mógłby za brać żony i dziecka. - Mogłaby pani mieszkać tu, a on przyjeżdżałby po zakończonej misji. Miałem kumpla, którego tata służył w marynarce. Całe miesiące spędzał poza domem. Kum pel nawet się z tego cieszył. Przynajmniej rzadziej od starego obrywał. Nie tyle słowa Johnny'ego, ile ton jego wypowiedzi przejął Mayę dreszczem. To cud, że w tym szalonym świecie dzieciaki wyrastają czasem na uczciwych, porząd nych ludzi. Na przykład Johnny - był dobrym, mądrym, wesołym chłopcem. Całe szczęście, że ojciec pijak nie zniszczył w nim tych cech. - Niektórzy powinni chodzić na kursy samokontroli - stwierdziła ironicznie. Johnny wytrzeszczył oczy. - A są takie? Czego to ludzie nie wymyślą! Ale wie pani, ja to bym chciał studiować na prawdziwym uni wersytecie. Oczywiście w trakcie musiałbym zarabiać na utrzymanie, tak jak pani. Tyle że wolałbym być kowbo jem niż opiekunką do dzieci. Czuła, jak rozpiera ją radość. Tego najbardziej pragnie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
193
każdy nauczyciel: zaszczepić w dzieciach zamiłowanie do nauki. W sprawach zawodowych dokonała słusznego wyboru. Gorzej było z jej życiem prywatnym; tu panował chaos. Czasem tak bardzo pragnęła zignorować głos roz sądku i słuchać jedynie głosu serca. - No, bierzmy się do pracy - powiedziała cicho. Przyniosłam ci nową książkę. Bohaterowie przeżywają ciekawą przygodę. Chciałabym, żebyś zwrócił uwagę, jak zmienia się ich charakter, ich sposób postrzegania świata. Przez kolejne dwie godziny prowadziła lekcje. Johnny faktycznie odrobił zadania domowe i był świetnie przy gotowany. Pochwaliła go. - A następnym razem wymyślę coś o wiele trudniej szego - obiecała. - Strasznie jest pani groźna, pani profesor - powie dział Drake, wchodząc do sali. - Oj, groźna - przyznał ze śmiechem Johnny. Wziął z biurka książkę o trójce dzieci, których los rozdziela z rodzicami i którzy wspólnymi siłami, nigdy nie tracąc nadziei, odnajdują drogę do domu. Zaraz po wyjściu Johnny'ego obudziła się Marissa i zaczęła domagać się jedzenia. - Jak często ją karmisz? - spytał Drake. - Na żądanie. Tak będzie przez miesiąc, półtora, a po tem zamierzam ustalić jakiś porządek. Nie wiem tylko, czy mi się uda. Wyjęła dziecko z kosza, rozpięła bluzkę, wysunęła ze stanika pierś. Mała zaczęła ssać, jak zwykle dość głośno. Mniej więcej po minucie zasnęła. Maya obudziła ją lek kim głaskaniem po policzku.
194
LAURIEPAIGE
Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Za każdym razem, gdy Marissa zasypiała, Maya ją budziła. - Może już nie jest głodna? - Skoro domagała się jedzenia, niech je. Dzieciaki często zaspokajają pierwszy głód, potem zasypiają i za chwilę znów chcą jeść. - Cwaniaki. - Mam szczęście, że mogę ją z sobą wszędzie zabie rać. To straszne, kiedy matka musi na kilka godzin dzien nie rozstawać się z takim maleństwem. Drake pokiwał z namysłem głową. - Chciałbym, abyś mi pokazała parę rzeczy. Żebym umiał się zajmować małą, kiedy będzie ze mną mieszkała. Maya zaniemówiła z wrażenia. - Co... co przez to rozumiesz? - spytała w końcu. - To chyba normalne, że podczas wakacji i niektó rych świąt dzieci przebywają u ojców? - Owszem. - Czuła ucisk w gardle. - Chciałbyś te go? Żeby Marissa pomieszkiwała u ciebie? Dziecko to duża odpowiedzialność. Nie mógłbyś nigdzie... - Urwa ła. W głowie miała mętlik. - Wiem. Skończyła karmienie. Drogę do domu odbyli w mil czeniu. - Drake! - zawołał Teddy na widok starszego brata. - Możemy poćwiczyć rzuty lassem? - A lekcje odrobiliście? - spytała Maya. - Dlaczego zawsze musimy najpierw odrobić jakieś głupie lekcje? - Joe Junior był wyraźnie niepocieszony. - Z powodu słabych ocen z matematyki - odparł
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
195
Drake. - Poza tym nie mam teraz czasu. Chcę, żeby Maya pokazała mi, jak się kąpie Marissę, więc o ćwiczeniach z lassem pogadamy później. Joe wytrzeszczył z niedowierzaniem oczy. - Będziesz kąpał Marissę? Przecież to niemowlę! - W dodatku dziewczyna - dorzucił Teddy, jakby był zdegustowany tym faktem. - Tak się składa, że lubię dziewczyny - oznajmił Drake. - Zwłaszcza gdy są tak ładne, jak ich mamy. Maya spuściła wzrok, speszona jawnym zachwytem w oczach Drake'a, i czym prędzej skierowała się do sy pialni. - Możemy popatrzeć? - spytał Teddy. - Może mog libyśmy się na coś przydać... - No dobrze, chodźcie. Napełniła wodą plastikową wanienkę, po czym pole ciła swoim trzem pomocnikom, aby zanurzyli łokcie i sprawdzili, czy woda nie jest za gorąca. - Moim zdaniem jest w sam raz - oznajmił Joe. Pozostali dwaj pokiwali zgodnie głowami. Następnie rozebrała niemowlę, tłumacząc, jak się z nim obchodzić. - Lewą rękę wsuwamy pod główkę i przytrzymujemy za lewe ramionko, tak by maleństwo nie wyśliznęło się, kiedy jest mokre i namydlone. - No co, panowie? Poradzimy sobie? - spytał Drake. - No jasne - odparli pewnymi siebie głosami. Maya, nie do końca przekonana, czy słusznie postę puje, usiadła w fotelu bujanym i przez otwarte drzwi ła zienki obserwowała poczynania trójki Coltonów. Śmiejąc
196
LAURIEPAIGE
się, chichocząc i wydając sobie nawzajem polecenia, umyli Marissę, delikatnie wytarli, posypali pudrem, ubrali. Drake okazał się niezwykle kompetentny. Ale nic dziwnego. Przez sześć dni niemal nie odstępował Mai na krok, uważnie śledził jej wszystkie poczynania. Czuła się niemal tak, jakby był jej mężem. Ale nie był... Zaczęła rozmyślać o przyszłości. To dobrze, że nie zamierza odwrócić się od córki, że chce, by spędzała z nim święta i wakacje. Może faktycznie dojrzał do za łożenia rodziny? Może miał rację, zarzucając jej prze sadny upór? Usiadłszy przy biurku, sprawdziła pocztę elektronicz ną, odsłuchała wiadomości nagrane na sekretarkę, rzuciła okiem na zeszyty swoich dwóch podopiecznych. Skoń czyła mniej więcej w tym samym czasie, co panowie za kończyli kąpanie Marissy. Malutka popatrzyła na matkę mądrymi oczami, po czym zamknęła ślepka i zasnęła. - Aniołek z niej - oświadczył Drake, spoglądając na swoje śpiące dziecko. - To prawda. - Mayu, czy ja też byłem aniołkiem? - chciał wie dzieć Teddy. - Ty? - Pytanie rozbawiło Mayę. - Przez pierwszy miesiąc płakałeś. Każdej nocy. Przez całą noc. Chłopiec parsknął śmiechem. - A Joe? - Joe od początku wyczuwał, że trafił do dobrego' do mu. Prawie nigdy nie płakał. Ale jak już zaczął, to potrafił wyć godzinami. - Wskazała głową drugi koniec pokoju. - No dobrze, bierzcie się do odrabiania lekcji.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
197
Posłusznie zajęli miejsca przy stole i otworzyli książ ki. Drake usiadł w fotelu bujanym i zaczął czytać artykuł na temat obowiązków rodzicielskich. Maya pogrążyła się w lekturze książki o dorastaniu dzieci. Taki sielski obrazek ujrzała Meredith, kiedy pół go dziny później wparowała do pokoju. - Proszę, proszę, co za miła rodzinna scenka! Maya uśmiechnęła się, ignorując sarkazm w głosie swej pracodawczyni. Nie było sensu okazywać irytacji czy niezadowolenia. - No, moje kochane niedźwiadki - ciągnęła Mere dith. - Nie dacie mamie buziaka? Chłopcy poderwali się od stołu i rzucili w objęcia matki, która ich wyściskała i wycałowała. Każdemu wrę czyła torebkę cukierków i pozwoliła je zjeść. Maya chcia ła powiedzieć, że za niecałe dwie godziny będzie kolacja, ale ugryzła się w język. Od czasu przyjęcia, na którym ktoś usiłował zabić jej męża, Meredith wydawała się jeszcze bardziej niecierp liwa, nieprzyjemna i rozkojarzona niż zwykle. Ale, po myślała sobie Maya, może to nic dziwnego. Bądź co bądź strzelano do jej męża. Joe Senior piastował kiedyś stanowisko senatora. Poza tym dorobił się majątku na wydobyciu ropy. Tacy ludzie, choćby byli do rany przyłóż, zawsze mają wrogów. Inni po prostu zazdroszczą im szczęścia. Nagle Mayę coś tknęło. Właściwie to Meredith spra wiała wrażenie, jakby była zazdrosna. Nie, nie o kobiety, bo mąż jej nie zdradzał, ale o uczucia dzieci względem ojca. Bardzo dziwne...
198
LAUR1E PA1GE
Przypomniała sobie rozmowę, jaką odbyła z Drakiem na temat jego matki. Przeszył ją dreszcz. Kiedy o wpół do dziesiątej Maya weszła do salonu, Drake - z niemowlęciem na rękach - rozmawiał ze swo im ojcem. Obiecał popilnować dziecka, aby ona mogła w tym czasie zagonić chłopców do łóżka. - Przepraszam... - Przystanęła niepewnie. - Pomy ślałam, że ułożę małą do snu... - Wejdź, Mayu. Przysiądź się do nas na moment. My, mężczyźni, potrzebujemy towarzystwa kobiet, żeby cał kiem nie zdziczeć, prawda, synu? - Absolutnie, ojcze - odparł z uśmiechem Drake. Zmierzył ją od stóp do głów, a ona oblała się rumień cem. Dziś po raz pierwszy od dawna znów czuła się atrak cyjna. Miała na sobie długą spódnicę oraz czerwono-czar ną górę, strój, w którym zawsze dobrze wyglądała, a w który nie mieściła się od pięciu miesięcy. Usiadła na fotelu i westchnęła głośno. - Zmęczona? - spytał Joe. Zawahała się, jakby wstydziła się przyznać do własnej słabości, ale po chwili skinęła głową. - Najdłużej małej zdarzyło się przespać w jednym ciągu tylko trzy godziny. Nie sądziłam, że kilkakrotne wstawanie w nocy może człowieka tak wykończyć. W ostatnim tygodniu często się zastanawiała nad tym, jak sobie radziła jej mama, zajmując się wielkim domem Coltonów, przygotowując im posiłki, sprzątając własny dom, troszcząc się o męża i dwójkę dzieci. W swoich wspomnieniach widziała uśmiechniętą, niestrudzoną ko-
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
199
bietę, która rzadko traciła humor i nigdy nie narzekała na nawał pracy. Nagle wystraszyła się: skoro przyznała się do zmę czenia i niewyspania, czy Joe nie pomyśli sobie, że ona, Maya, zaniedbuje obowiązki wobec jego synów. - Joe Junior i Teddy... nie spodziewałam się, że tak wspaniale przyjmą Marissę. Pomagają mi przy niej, bez protestu odrabiają lekcje, zachowują się bez zarzutu. - To dobrze. Gdyby zaczęli ci sprawiać kłopoty, masz mi natychmiast o tym powiedzieć. - Staiszy mężczyzna z namysłem spoglądał na ciemne patio. - Wiesz, tato, Maya powinna mieć wolne weekendy - oznajmił nagle Drake. - Pracuje siedem dni w tygo dniu. To chyba wbrew prawu. Związki zawodowe mia łyby coś do powiedzenia. - Faktycznie. - Ojciec zmrużył oczy. - Mayu, bardzo cię przepraszam. Mam tyle rzeczy na głowie, że po prostu... - Nic nie szkodzi - zapewniła go. - Jakoś sobie ra dzę. Czasem mama mi pomaga. Oczywiście jeśli nie jest zajęta sprzątaniem lub gotowaniem. Albo tata, jeśli akurat nie pracuje w ogrodzie. Raptem zdała sobie sprawę, że cała rodzina zarabia na swoje utrzymanie u Coltonów. Rzecz jasna, nikt ni kogo do niczego nie zmuszał. Rodzice mieli oferty innej pracy, czasem nawet goście Coltonów próbowali ich pod kupić, oferując wyższą pensję i lepsze warunki mieszka niowe, ale Inez i Marco Ramirezowie pozostali wierni Joemu i Meredith. - Rodzina to rzecz najważniejsza - mruknął Joe. Zawsze można liczyć na jej pomoc, wsparcie...
200
LAUR1E PAIGE
Popatrzyła na Drake'a. Z jego oczu wyzierał smutek. Zapragnęła go pocieszyć, ukoić jego ból. - Byłeś przy mnie, kiedy Marissa się rodziła - po wiedziała cicho. - Pomagałeś.... - Ale nie było mnie, kiedy chodziłaś z brzuchem. - To nie twoja wina. O niczym nie wiedziałeś. Po winnam była cię zawiadomić, a ja... Urwała. Tak bardzo go kochała. Był uczciwym, po rządnym człowiekiem, ale również delikatnym, dobrym, troskliwym, który bardzo poważnie traktował swoje obo wiązki. Może tamtego dnia, kiedy zobaczyła pozostawiony przez niego list, zachowała się jak egoistka, myśląc wy łącznie o sobie. „Nie ma w moim życiu miejsca na żonę i rodzinę". Nie ma miejsca na żonę, było miejsce na ko chankę. Tak to odczytała. Słowa te nadal sprawiały jej ból. Potrząsnęła głową. Niczego nie żałowała. Ma cu downą córkę. Gdyby była pewna, że Drake ją kocha, przyjęłaby jego oświadczyny i razem staraliby się pokonać duchy prze szłości. Nie chciała jednak być dla niego kolejnym cię żarem. Czymś, co spędza sen z powiek. Małżeństwo jako zadośćuczynienie zupełnie jej nie interesowało. Myśląc o tym wszystkim, miała ochotę położyć głowę na kolanach i rozpłakać się jak dziecko. Oczywiście nie zrobiła tego. Siedziała z uśmiechem przyklejonym do list, słuchając, jak mężczyźni dyskutują na temat różnych skomplikowanych koligacji rodzinnych. Mniej więcej pół godziny później obudziła się Ma rissa. Przeciągnęła się i zaczęła szukać matczynej piersi.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
201
Nie znalazłszy jej, wykrzywiła buzię w podkówkę i roz płakała się żałośnie. - Trzymaj, mamusiu - powiedział Drake, podcho dząc z dzieckiem do Mai. - Teraz twoja kolej. Maya wstała, zamierzając udać się do swojego pokoju, ale Joe dał jej znak, aby z powrotem usiadła. - To takie piękne... matka z dzieckiem przy piersi. Ze wzruszenia zawsze odbiera mi głos. - Mnie też - przyznał Drake. - To niesamowite, jak takie maleństwo zmienia nasze nastawienie do życia. Maya rozpięła bluzkę. Marissa uspokoiła się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Kiedy najadła się, Drake położył ją sobie na kolanach i delikatnie poklepał po plecach. - Najlepiej się jej odbija w tej pozycji - tonem znaw cy wyjaśnił swojemu ojcu. - Michael też wolał ten sposób, ty zaś lubiłeś być oparty o ramię, żeby móc obserwować, co się dzieje. Przyglądałeś się każdemu, kto wchodził do pokoju. Jak ci się dana osoba nie podobała, płakałeś, dopóki nie wyszła. Maya roześmiała się wesoło. - Słyszysz, maleńka? - Drake popatrzył na córkę. Oni śmieją się z twojego tatusia. Po chwili wstał. Oddając dziecko matce, niechcący otarł się palcem o jej pierś. Maya poczuła, jak żar roz chodzi się po całym jej ciele. Drake też musiał to poczuć, bo odskoczył jak oparzony. - Przepraszam - szepnął. Rumieniąc się po uszy, pokręciła głową, jakby go in formowała, że nic się nie stało.
202
LAURIE PAIGE
- No dobrze, kochani... - Joe podniósł się z fotela. - Musicie mi wybaczyć. To był długi, męczący dzień, a przed pójściem spać powinienem jeszcze przejrzeć kil ka dokumentów. Zostali sami. Czy o to chodziło starszemu panu? Bała się, zarówno własnych emocji, jak i reakcji Drake'a. Nie chciała jednak zachowywać się jak płocha nastolatka, któ ra salwuje się ucieczką. Przysunęła dziecko do drugiej piersi, aby dokończyć karmienie. - Chciałbym móc cię dotykać, nie przepraszając powiedział nagle Drake. Zaskoczyły ją te słowa. - Nie rozumiem... - Jako twój mąż nie musiałbym cię przepraszać, gdy bym niechcący otarł się o ciebie, prawda? Nastała cisza. Dopiero po chwili, gdy mała przyssała się do piersi, Maya pokiwała głową. - Długo zastanawiałaś się nad odpowiedzią - mruknął. - Nie byłam pewna, co powiedzieć. Bo nawet gdy byśmy byli małżeństwem, nie wiem, jakie mielibyśmy względem siebie prawa - przyznała. - Takie same, jak wszystkie małżeństwa. - Zamyślił się. - Lubię patrzeć, jak karmisz piersią. Przypomina mi się, jak cię pieściłem i całowałem. Wiem, że na razie nie możemy się kochać, że musi minąć ileś czasu od porodu... Zdumiona jego szczerością, zmarszczyła groźnie czoło. - W ogóle nie zamierzam się z tobą kochać, Drake. Wybij to sobie z głowy. Wcale nie żartowała. W głębi duszy jednak wiedziała,
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
203
że gdyby wziął ją w ramiona i przytulił, nie miałaby siły ani ochoty, aby się wyrywać. - Nie wybiję. Prędzej czy później zostaniesz moją żoną. Nasza córka zasługuje na to, aby wychowywać się w nor malnym domu, mieć ojca, matkę, a także rodzeństwo. - Chyba oszalałeś! Naprawdę sądzisz, że ja... że my... - Tak. Na pewno. Otworzyła szeroko oczy. Nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. - Przekonasz się - kontynuował. - Zbyt wiele nas łą czy. Emocje, namiętność. Potrzebujemy się, pragniemy. Tylko dlatego, że nie potrafię zapomnieć o przeszłości, chcesz mnie trzymać na dystans. Uważasz, że to spra wiedliwe? Mayu... Opuściła głowę; nie wiedziała, co powiedzieć. - Możemy razem budować przyszłość, razem wycho wywać naszą córkę. - Na moment zamilkł. - Pragnę mieć więcej dzieci. Z tobą. Nie wyobrażam sobie życia z jakąkolwiek inną kobietą. - Przestań, Drake. - Ale to prawda. Jesteś moją przyszłością. Bez cie bie... po prostu zginę. Jestem zmęczony mrokiem, który mnie otacza. Pragnę ciebie, twojej jasności, miłości, uśmiechu, pogody ducha. W zamian jestem gotów obie cać ci wszystko. Poczuła ucisk w gardle. - Cóż to? Nowy, potulny Drake? - spytała lekko drżącym głosem. - Czy to ten sam człowiek, którego zna my i kochamy? Ujął ją za brodę i zmusił, by spojrzała mu w oczy.
204
LAURIE PAIGE
- Ten sam - odparł z powagą. - Mamy piękną córkę. Może to starczy na początek? - Może. - Więc zgadzasz się? Wyjdziesz za mnie? - Nie mogę. Chciałabym, ale nie mogę. Coś mnie powstrzymuje. Nie umiem tego wytłumaczyć. - W porządku. - Westchnął. - Muszę wykonać za danie, którego się podjąłem. To mi zajmie mniej więcej pół roku. W tym czasie możemy się zastanawiać, co da lej, robić plany na przyszłość. Będę do ciebie dzwonił, pisał... Dobrze? Skinęła głową, choć nie była pewna, na co się zgadza. - A do wyjazdu chcę się cieszyć tobą i Marissą, to warzyszyć wam na każdym kroku. Ponownie skinęła głową. Miłość jest znacznie silniej szym uczuciem niż duma czy strach. Maya wiedziała, że musi podjąć ryzyko; nie może zaprzepaścić szansy na szczęście. Drake przycisnął rękę do serca. - Ona się zgadza! - zawołał ze śmiechem. - Chyba śnię! Również się roześmiała. Może nie będzie tak źle? pomyślała. Może zdołają razem ułożyć sobie życie?
ROZDZIAŁ DWUNASTY
- Gdzie jesteś? - spytała Patsy Portman, która od dziesięciu lat przedstawiała się jako Meredith Colton. Najwyższy czas, abyś się odezwał. - Jestem w Redding - odparł Silas Pike. - Mam wia domość. Chce ją pani usłyszeć? - Oczywiście, że chcę! Znalazłeś Emily? - Nie całkiem... Patsy Portman prychnęła zniecierpliwiona. - Nie dostaniesz grosza więcej! Nie... - Niech się pani nie piekli, tylko da mi dokończyć. Nie znalazłem Emily, za to rozmawiałem z kierowcą cię żarówki, który zabrał ją autostopem. . - I co? - Podwiózł ją do Wyoming. - Przecież podejrzewaliśmy, że tam pojechała. Silas, wyraźnie z siebie zadowolony, zarechotał. - No właśnie. Podejrzewaliśmy. A teraz mamy do wody. Paru facetów z przydrożnej knajpy uczęszczanej przez kierowców ciężarówek pamięta, jak pytała o mia steczko Needle Creek. Dreszcz przebiegł Patsy po krzyżu. - Nettle, Pike, nie Needle! - Całkiem zapomniała o farmie McGrathów, na której Joe dorastał. Nigdy tam
206
LAURIF. PA1GE
nie była i oczywiście nie wybierała się. W porównaniu z Nettle Creek Prosperino było metropolią! - Pewnie ukrywa się u swojego wuja Petera. - Pewnie tak. Czyli nie pozostało mi nic innego, jak pojechać do tej wiochy zabitej deskami, odnaleźć posiad łość McGrathów, i mamy dziewczynę. - To na co czekasz? - syknęła Patsy. - Jedź. I to na tychmiast. Sprawy nie wyglądają najlepiej. Detektyw obiecał zadzwonić za trzy dni. Kiedy się rozłączyli, Patsy schowała komórkę do kieszeni. Aparat nastawiony był na wibracje; dźwięk miał wyłączony, to też nikt z domowników nie słyszał, gdy ktoś do niej te lefonował. Nawet Joe nie wiedział o istnieniu tej komór ki. Kupiła ją na fałszywe nazwisko. Szczęśliwa, że udało jej się oszukać męża i jego wier nych sprzymierzeńców - Petera McGratha, jego córkę Heather, która poślubiła tego wścibskiego detektywa Thaddeusa Lawa, oraz tłumek dzieci Joego - zaczęła tań czyć po pokoju. Po paru minutach, rozładowawszy nad miar energii, ponownie zaczęła analizować sytuację. Pozostawienie Emily przy życiu było błędem. Dzie sięć lat temu, kiedy zepchnęła prowadzony przez Mere dith samochód do rowu, powinna była walnąć czymś dziewczynkę w łeb. Pozbyłaby się kłopotu jednym ru chem. Wtedy jednak musiała zająć się Meredith. Nie mogła jej po prostu zabić i pochować - gdyby ktoś odkrył ciało, mogłoby wyjść na jaw, że zmarła to prawdziwa Meredith Colton. Wpadła na genialny plan. Meredith, zszokowana po wypadku, nie wiedziała, co
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
207
się z nią dzieje, kiedy Patsy zawiozła ją do kliniki, w któ rej sama dawniej przebywała. Do kliniki dla psychicznie chorych przestępców. Wszystko szło po jej myśli. No, może jedynie poza ciążą i urodzeniem Teddy'ego. W każdym razie krok po kroku realizowała swój plan aż do dnia sześćdziesiątych urodzin Joego. Tego dnia, na przyjęciu w ogrodzie, jakiś bałwan strzelił do Joego i pomieszał jej szyki! Joe stał z kieli szkiem szampana - zawierającym specjalny dodatek przygotowany przez nią - kiedy ktoś strzelił i chybił! Joe upuścił kieliszek, nie zdążywszy nawet zamoczyć ust. Emily zaśnie zostawiła jej wyboru. Tej kretynce ciągle śnił się wypadek sprzed dziesięciu lat. W dodatku bez przerwy upierała się, że na miejscu zdarzenia były dwie mamusie. W tej sytuacji było tylko jedno wyjście. Dla tego ona, Patsy, w końcu wynajęła Silasa Pike'a i zleciła mu zabójstwo. Wszystkie te kłopioty sprawiły, że nie miała czasu ob myślić nowego sposobu pozbycia się Joego ani skupić się na szukaniu swojej ukochanej Jewell. Zamierzała też rozejrzeć się za własnym domem. Może w San Franci sco? Widziała piękne rezydencje usytuowane nad samą zatoką. Dzielnica Pacific Heights też jej odpowiadała. Kusiłaby ją Lombard, reklamowana jako najbardziej kręta ulica na świecie, gdyby nie te tłumy turystów. Nob Hill, dzielnica popularna jeszcze kilka lat temu, teraz była cał kiem niemodna. Wzdychając ciężko, Patsy usiadła na fotelu obitym atłasową tkaniną. Tak. jej życie jest stanowczo zbyt skom plikowane. Słusznie robiła, starając się je uprościć. O ileż
208
LAUR1E PAIGE
będzie przyjemniej, kiedy wreszcie pozbędzie się Joego i Emily. No i oczywiście Silasa Pike'a. Zaczęła się głośno śmiać. Emily Blair Colton stała przed lustrem, wpatrując się w swoje rude włosy. Może powinna przefarbować się na inny kolor, żeby trudniej ją było odnaleźć? Sympatyczny kierowca, z któ rym zabrała się do Wyoming, pewnie pamiętał, że wiózł rudą dziewczynę, ale czy umiałby ją komukolwiek wska zać, gdyby miała teraz blond fryzurę? Odwróciwszy się od lustra, zaczęła przemierzać pokój. Czyżby popadła w paranoję? Może łobuz, który usi łował ją zamordować, działał w pojedynkę? Może nie miał nic wspólnego ze zdarzeniem sprzed dziesięciu lat, ze snami, które budziły ją w nocy, a właściwie nie snami, bo to nie były sny, tylko wspomnienia? Tamtego dnia wyraźnie widziała dwie matki, jedną oszołomioną, trzy mającą się za rozciętą głowę, drugą szeroko uśmiechniętą, prowadzącą tę pierwszą do samochodu, który chwilę wcześniej zepchnął ich auto do rowu. Więcej nie pamiętała. Zemdlała na skutek odniesio nych ran. Kiedy ocknęła się w szpitalu, zobaczyła już tylko jed ną Meredith. Wszyscy jej tłumaczyli, że miała halucy nacje. W każdym razie matka już nigdy nie nazwała jej Wróbelkiem. Nawet nie pamiętała, że sama dała jej taki przydomek. Nie była to jedyna zmiana. Zmian było znacznie wię cej, ale bardziej je czuła, niż umiała opisać. Może dlatego
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
209
nie potrafiła przekonać rodziny, że tamtego dnia stało się coś dziwnego. Że jakaś obca kobieta zajęła miejsce ich matki. Uwierzyła jej tylko jedna osoba - Liza Colton, jej siostra stryjeczna, a zarazem najlepsza przyjaciółka. Nie dawno zdołała przekonać również Randa, który zwrócił się do Austina McGratha, aby ten poszperał w przeszłości ich matki. Matki? Dobre sobie! Dla Emily była to kobieta z dręczących ją koszmarów. Kobieta bliźniaczo podobna do prawdziwej Meredith Colton. Ból przeszył jej serce. Gdzie się podziewa ta dobra, czuła Meredith, która adoptowała ją przed laty, ratując przed samotnością, strachem, sieroctwem? Bez względu na cenę, zamierzała poznać prawdę. Za dzwoni dziś do Randa. Może Austin zdobył jakieś infor macje? Włożywszy ciepłe palto, Emily wyszła do pracy. Jako kelnerka nie zarabiała dużo, ale przynajmniej starczało jej na mieszkanie. Tu, w Keyhole, czuła się w miarę bez pieczna. Rand proponował, aby zamieszkała u niego, bała się jednak, że tam bez trudu odnajdzie ją jej niedoszły za bójca. Podobno ktoś odebrał okup, który Joe za nią wpłacił. Ale kto? Trzeba mieć spory tupet, żeby domagać się pie niędzy, kiedy nie doszło do żadnego porwania. Ciekawe, co sobie taki „porywacz" myślał? Czy działał sam, czy może na zlecenie fałszywej Meredith? Tylnymi drzwiami weszła do kawiarni i powiesiła na wieszaku palto. Kiedy to się wszystko wreszcie zakon-
210
LAUR1E PAIGE
czy? Kiedy będzie mogła wrócić do domu, zacząć żyć jak normalny człowiek? Na stołku przy barze siedział miejscowy policjant, To by Atkins. - Cześć - powiedział, odstawiając filiżankę z kawą. Był to młody przystojny blondyn, wysoki i dobrze zbu dowany, o ujmującym, chłopięcym uśmiechu. Właśnie dzię ki Toby'emu czuła się tu bezpiecznie, choć prawdę mówiąc, trochę jej przeszkadzało jego zainteresowanie. Żadne romanse czy bliższe znajomości nie wchodziły na razie w grę. Miała ważniejsze sprawy na głowie, na przykład: jak nie dać się zabić. Wszedłszy do kuchni, Drake zobaczył Mayę i Inez; pochylone nad stołem przygotowywały posiłek. Zazdro ścił Ramirezom; matkę i córkę łączyła prawdziwa bli skość, serdeczność, autentyczna sympatia, coś, czego sam od własnej matki nie doświadczał od wielu lat. Na myśl o Meredith przebiegł go dreszcz. Miał złe przeczucie. Nie był pewien, czy dawniej też je miewał, czy dopiero od czasu rozmowy z Randem. Wczoraj też rozmawiali. Niestety, Austin niczego nowego się nie do wiedział. Dziś była środa, pierwszy dzień marca. Na ranczo przybył szóstego lutego, prawie miesiąc temu. Maya. Co za uparte stworzenie! Nie chciała wyjść za niego za mąż, a on ilekroć ją widział, miał ochotę cało wać ją do utraty tchu. Fakt narodzin dziecka zmienił jego nastawienie do wielu spraw. Wprawdzie duchy przeszło ści nie znikły, co rusz o sobie przypominały, ale gdy teraz
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
211
wracał do domu, do swoich dziewczyn, krok miał bar dziej sprężysty, energiczny. - Idę się przebrać - oznajmił pracującym kobietom. - Zobaczymy się na lunchu. - Dobrze. - Maya odprowadziła go wzrokiem. - Zobaczysz, wszystko się jeszcze ułoży - powie działa niespodziewanie jej matka. - Tak myślisz? - Nie bardzo w to wierzyła. Wtem przez system monitorujący zainstalowany w sypialni usłyszała kwilenie dziecka; zostawiwszy Inez w kuchni, pobiegła sprawdzić, co się dzieje. Marissa płakała podczas zmiany pieluszki; przestała dopiero wtedy, gdy Maya usiadła w fotelu i zaczęła do niej czule przemawiać. Był chłodny pogodny dzień. Tęskniła za latem, za go rącymi promieniami słońca. Kiedyś marzyła o tym, aby w czerwcu, najpiękniejszym miesiącu roku, wziąć ślub. Uśmiechnęła się w duchu. Ech, marzenia! Zamiast panną młodą została młodą mamą. Nakarmiwszy Marissę, położyła ją z powrotem do ko sza. Marco znalazł na strychu starą kołyskę. Postanowił ją odnowić i pociągnąć świeżą warstwą farby. Niedługo będziesz miała śliczne łóżeczko, szepnęła do córki. Za parę dni. Zaczęła się zastanawiać, co będzie za miesiąc; czy cokolwiek zmieni się w życiu jej, Drake'a i ich dziecka. Drakę niemal nie odstępował jej na krok; nosił małą na rękach, kąpał ją, przewijał. I sprawiał wrażenie szczęśli wego, jakby powoli wychodził z mroku, któiy od lat go spowijał.
212
LAURIEPAIGE
- Mamo, zostawiam włączony mikrofon - powie działa przez interkom do Inez. - Idę pokazać pani Meredith rozwiązane przez Joego zadania z matematyki. Gdyby Marissa się obudziła, zawołaj mnie. Kiedy usłyszała zapewnienie, by się o nic nie mar twiła, podniosła z biurka papiery i skierowała się do wyj ścia. Bała się spotkania z pracodawczynią; nigdy nie wie działa, w jakim ta będzie humorze. Akurat zbliżała się do południowego skrzydła domu, kiedy zobaczyła, jak Drake wślizguje się do pokoju swojej matki. Zwolniła kroku. Nie była pewna, czy powinna prze szkadzać. Jednakże Meredith wyraźnie prosiła o codzien ne sprawozdania z postępów Joego w matematyce. Pode szła do drzwi. Po chwili wahania zastukała. Odpowiedziała jej cisza. Zastukała ponownie. Znów bez odpowiedzi. Zorien towała się, że Drake zakradł się do pokoju matki pod jej nieobecność. Nacisnęła klamkę. - Co robisz? - spytała cicho. Grzebał w szufladzie biurka. Na jej widok uśmiechnął się. - Przyłapałaś mnie na gorącym uczynku. Widocznie się starzeję. - Wzruszył ramionami. - A pytanie co robię, chyba nie wymaga odpowiedzi. Po prostu buszuję w rze czach matki. - Po co? - Może zabrakło mi dolara na lody i pomyślałem, że tu znajdę? - Akurat! - Nie wierzysz?
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
213
- Nie. Czego szukasz, Drake? Gdzie jest Meredith? - Pojechała do San Francisco. A ja szukam wskazówek. Położyła zeszyt z zadaniami do matematyki, spraw dzonymi przez nauczycielkę Joego, na biurku swojej pracodawczyni. - Jakich? - Jakichkolwiek. Sam nie wiem - przyznał. - Drake, czy to ma coś wspólnego z... - Poczekaj chwilę. Skończę i pogadamy. Przejrzał dokładnie biurko, sprawdził, czy nie ma w nim ukrytych schowków, po czym zerknął do szuflady, w której Meredith trzymała rachunki; aż zagwizdał na widok sum, jakie była winna różnym osobom. Następnie tak samo starannie przejrzał resztę pokoju. - Niczego nie ma - oznajmił w końcu. - Idziemy. Wziął ją za łokieć i poprowadził do swojego pokoju. Przestraszyła się. Spędziła tam wiele cudownych chwil. Bała się, że wspomnienia odżyją w jej pamięci. Ale było za późno. Zamknąwszy drzwi, oparł się o nie. - Droga ucieczki odcięta - zażartował. - Czego tam szukałeś? - spytała. - Dowodów na to, że Meredith Colton nie jest moją matką. Że nie jest tą osobą, za którą się podaje. Przypomniała sobie poprzednią rozmowę, kiedy spytał ją, czy zauważyła jakieś zmiany u Meredith. Wspomniał wtedy, że Meredith miała siostrę bliźniaczkę, która zmarła przed wieloma laty. Czyżby podejrzewał, że... - Chyba nie myślisz... - zaczęła. - Chyba nie są dzisz, że...
214
LAURIE PAIGE
- Że co? - Że jej siostra... Nie, to niedorzeczne! - Czy ja wiem? - Zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju. - Zastanów się, kiedy zmienił się charakter mamy, jej osobowość. Od razu po wypadku. - Wtedy, kiedy Emily widziała dwie mamusie. - No właśnie! - Rozmawiałeś o tym z Sophie lub Amber? - Tylko z Randem. Sama powiedziałaś, że to niedo rzeczne. - Co nie znaczy, że nie jest prawdą. - Więc nie masz mnie za szaleńca? - Absolutnie nie - odparła bez wahania. - Dziękuję. A z drugiej strony... jak to możliwe, że byśmy przez dziesięć lat byli ślepi i niczego nie zauważyli? - Jeśli Meredith ma siostrę, jeśli są bliźniaczkami jednojajowymi... - Na moment umilkła. - Inteligentny oszust potrafi niepostrzeżenie przeobrazić się w dowolną postać. Oni są jak kameleony, przyjmują barwy ochronne, wtapiają się w otoczenie. Drake, co mogę zrobić? Jak mogę ći pomóc? - Po prostu bądź przy mnie - szepnął. Przysunąwszy się bliżej, wsunął ręce w jej włosy. Wiedziała, do czego zamierza, mimo to nie ruszyła się z miejsca. Przywarł ustami do jej ust. Drake. Ukochany Drake. Zarzuciła mu ręce na szyję. Przypomniało się jej ubiegłe lato, ich pierwszy pocałunek, towarzysząca mu tkliwość, nieśmiałość, niepewność, lecz i pożądanie. - Potrzebuję cię. - Przytulił jej głowę do swojej pier si. - Tak bardzo cię pragnę. Lecz ból, który we mnie
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
215
tkwi... nie umiem się go pozbyć. - Głos drżał mu ze wzruszenia. - Nie chcę go powiększać, Drake. Chcę, żebyś był szczęśliwy. Ujmując jej twarz w swoje dłonie, pokrył ją setkami drobnych pocałunków. - Ty jesteś moim szczęściem. Potrząsnęła głową. W jego duszy wciąż czaił się mrok. Objęła Drake'a z całej siły, jakby swym ciepłem i miłością pragnęła rozpędzić chmury, które zawisły nad nim po śmierci brata. - Mayu, tak bardzo za tobą tęskniłem... - To nie ma sensu - szepnęła, gładząc go po szyi. - Musimy pomyśleć, zastanowić się... Popatrzył na nią zbolałym wzrokiem. - Może w tym tkwi cały problem? - spytał. - Że za dużo myślimy? Nie chcę myśleć, chcę cię tulić, dotykać... - Drake, ja nie... - Ciii, nic nie mów. Błagam. I gdy tak stała w jego ramionach, czuła, jak żal i na gromadzona gorycz rozpływają się. Uniosła twarz. Po całunek przepełnił ją błogością. Odwzajemniła go, za spokajając własne pragnienia i tęsknoty. - Pamiętam, jak jęczałaś cichutko - szepnął jej do 1 ucha. - Czasem budzę się w nocy, bo wydaje mi się, że słyszę twój głos, a potem uświadamiam sobie, że to tylko sen. Bez przerwy o tobie myślę. Kiedy rozstawiam na miot w dżungli, kiedy odbywam ćwiczenia na pustyni, kiedy skaczę ze spadochronem. Zawsze i wszędzie. Zadrżała.
216
LAURIEPAIGE
- To było piękne, Drake. To, co nas łączyło. Piękne, szalone, ale nieprawdziwe. - Mylisz się. Daliśmy początek nowemu życiu. Ma my dziecko. - Zachowaliśmy się nieostrożnie. To się nie może po wtórzyć. Zębami rozpiął guzik u jej bluzki, potem drugi. - Masz rację. Ale kiedy trzymam cię w ramionach, zapominam o rozsądku. Liczy się tylko ta chwila. Opadli na łóżko. Drake rozpiął do końca bluzkę, zsu nął ją z jej ramion. - Chcę cię czuć. Masz taką aksamitną skórę... Nie pozostała dłużna. Drżącymi rękami pomogła mu zdjąć starą flanelową koszulę. Po chwili leżeli przytuleni, zwróceni do siebie twarzami. - Pamiętasz? - szepnął. - Tak leżeliśmy po naszym pierwszym razie. - Tak, pamiętam - odparła, zagubiona we wspomnie niach. - Było cudownie... - Magicznie. - Też to czułeś? - Magię? Nadal czuję. - Ja też. Podparłszy się na łokciu, opuszkiem palca zaczął ry sować kółka na jej piersi. Po chwili na staniku pojawiły się dwie wilgotne plamki. Drake odpiął stanik. Na prawej brodawce osiadła kropelka mleka. Przysunął się i deli katnie ją zlizał. - Źródło życia - szepnął. - Tkwi w tobie. Nic dziw nego, że stworzyliśmy dziecko.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
217
Odgarnęła mu włosy z czoła. - W tobie też tkwi. Dziecko jest naszym wspólnym dziełem. - Wiem. Wciąż nie mogę w to uwierzyć. - Uwierz. Masz w sobie pokłady ciepła i dobroci. Pokręcił głową, jakby nic z tego nie rozumiał. - Gdzie ty to widzisz? - spytał. - Bo ja tylko widzę mrok. Przytuliła go do siebie, pragnąc go pocieszyć. - Ty i malutka... - szepnął. - Jesteście jedynym jas nym punktem w mym życiu. Leżeli objęci. Pół godziny. Godzinę. Dwie. Pieścił ją, całował, dotykał, szeptał do ucha czułości, jakby nie mógł się nacieszyć jej bliskością. W jego oczach zagościł spokój. - Musimy się pobrać. - Nie teraz. - A kiedy? - spytał. - Nie wiem. - Zobaczysz, uda nam się. - W jego głosie brzmiała pewność siebie. Maya pokręciła głową. - Nie jesteś jeszcze gotowy. - Obiecaj mi coś - poprosił. - Co? - Że za pół roku, bez względu na to, czy będę gotowy czy nie, zostaniesz moją żoną. Starała się zignorować rozpaczliwe bicie swego serca. - Zgoda. Jeśli wtedy poprosisz mnie o rękę... - Powiemy rodzicom, że się zaręczyliśmy? - Wolałabym nie - odparła, nie do końca wierząc, że za pół roku będą małżeństwem.
218
LAURIE PAIGE
Przez chwilę milczał, po czym zerwał się z łóżka i wyciągnął rękę, by pomóc jej wstać. Ubrawszy się, opu ścili pokój. - Jeśli chodzi o twoją mamę... - zaczęła Maya. - Mam przeczucie, że wkrótce się wszystko wyjaśni. Ktoś, może Austin, może Thaddeus, znajdzie wskazówkę, którą reszta z nas przeoczyła. Wtedy poznamy prawdę. Maya pchnęła drzwi do swojej sypialni. Inez siedziała w fotelu bujanym, trzymając Marissę na rękach. Śpiewała wnuczce kołysankę po hiszpańsku. - Jest grzeczna jak aniołek - powiedziała, dźwigając się z fotela. Drake wziął od niej córkę i zajął zwolnione miejsce. - Kołysanie dziecka... to takie kojące, prawda? Inez przeniosła wzrok z Drake'a na Mayę i uśmiech nęła się szeroko. - Bardzo - rzekła, kierując się do wyjścia. Maya dostrzegła swoje odbicie w lustrze. Potargane włosy, rozmazana szminka, zaróżowione policzki. - O Boże! - jęknęła. - Wyglądasz jak kobieta, którą namiętnie całowano - powiedział z zadowoleniem Drake. Widząc jego zmierzwioną fryzurę i rozpiętą do poło wy koszulę, pomyślała sobie: a ty jak mężczyzna namięt nie całowany. - Dokąd to nas doprowadzi, Drake? - spytała, wy powiadając na głos swoje wahania. - Do ołtarza, moja droga.
ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Maya otworzyła oczy i przeciągnęła się. Dawno nie czuła się tak wypoczęta. I tak szczęśliwa. Ostatni weekend spędzili w trójkę. Drake towarzyszył jej na każdym kroku. Kilka razy objął ją, pocałował, przy tulił. Wiele czasu poświęcał na zabawę z Marissą. Był miły, uczynny, roześmiany. Wspaniały kochanek i czuły ojciec - takiej kombinacji trudno się oprzeć. Wyjrzała przez okno. Zaskoczona zobaczyła błękit nieba. Boże, nastał poranek! Przespała całą noc! Zrzuciwszy kołdrę, zerwała się z łóżka. Marissa sma cznie spała. Wyglądała tak niewinnie. Po raz pierwszy od urodzenia nie domagała się karmienia o piątej rano. Czując, że piersi ma nabrzmiałe od mleka, Maya skie rowała się do łazienki. Umyła się, ubrała, po czym ruszyła do kuchni. Serce zabiło jej mocniej na widok Drake'a. Prócz niego w kuchni zastała Inez i nową dziewczynę, którą na kilka dni wynajęto do pomocy. Miała na imię Elaine; była studentką, która postano wiła przerwać na rok studia i w tym czasie pozwiedzać kraj. Po północnej Kalifornii podróżowała pierwszy raz w życiu. - Witamy w naszej części świata - powiedziała Ma ya, nalewając sobie kubek kawy i szklankę mleka.
220
LAUR1E PA1GE
- Dzięki. Drake opowiadał mi o waszym wspaniałym wybrzeżu. Podobno najlepiej widać je z szosy stanowej, tyle że ta szosa jest dość kręta... Długonoga, opalona, bez makijażu, z jasnymi włosa mi sięgającymi pupy, wyglądała tak, jakby całe życie mie szkała w Kalifornii. Ale mówiła z typowo południowym akcentem. Nic dziwnego: pochodziła z Kentucky. Słuchając barwnych opowieści swej rówieśniczki, któ ra tyle w życiu widziała i tak wiele przeżyła, Maya po czuła się jak prowincjuszka. Ona sama najdalej na po łudniu była w San Francisco, a najdalej na północy w Ashland w stanie Oregon, dokąd pojechała na festiwal szekspirowski. Raz też z rodzicami wybrała się na cało dniową wycieczkę do Crater Lakę. To było właściwie wszystko. Kiedy Inez opuściła kuchnię, Maya poczuła się jak piąte koło u wozu. Drake z zainteresowaniem słuchał opowieści Elaine, śmiał się z jej przygód, a potem, na jej prośbę, opowiedział o paru własnych podróżach do różnych egzotycznych zakątków świata. Gadali jak dwoje starych przyjaciół, którzy nie widzieli się od lat. Maya zjadła połówkę bajgla; na nic więcej nie miała ochoty. Po paru minutach wstała od stołu, umieściła brud ne naczynia w zmywarce i wróciła do swojego pokoju. Tam klapnęła w fotelu i, chcąc nie chcąc, spojrzała prawdzie w oczy. Była zazdrosna o tę młodą beztroską kobietę, która przemieszczała się z miejsca na miejsce, wierząc, że wszędzie sobie poradzi. Przycisnęła rękę do nabrzmiałych, obolałych piersi. Ona sama nie czuła się ani młoda, ani beztroska. Już
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
221
jako nastolatka zarabiała na życie, opiekując się dwoma najmłodszymi Coltonami. Podeszła do śpiącej córeczki. Kiedy kobieta zostaje matką, jej system wartości ulega zmianie. To na niej spo czywa ciężar odpowiedzialności. Wprawdzie Drake go tów był przejąć część obowiązków na siebie, ale... Cóż, sama sobie jest winna. Gdyby go posłuchała, by liby już małżeństwem. Czy wtedy patrzyłaby bez zazdro ści na śliczną Elaine, wolną i beztroską, która robi, co jej się żywnie podoba? „Nie ma w moim życiu miejsca na żonę..." Przełknęła łzy. Nie było miejsca na nią, Mayę Ramirez, ale to nie znaczy, że kiedyś, w bliżej nieokreślonej przyszłości, Drake nie spotka jakiejś ponętnej, inteligen tnej Elaine, którą będzie chciał poślubić. Pukanie do drzwi wyrwało ją z zadumy. - Proszę! Wsunął głowę do środka i przyjrzał się jej uważnie. - Co się stało? - Zerknął na dziecko. - Z Marissą wszystko w porządku? - Tak. Ja tylko... - Nie wiedziała, jaki podać mu po wód swojej nieszczęśliwej miny. - Po prostu stoję i się nad sobą użalam - przyznała po chwili. - Dlaczego? - spytał zdumiony. Wzruszyła ramionami; - Bo miło jest podróżować, wciąż poznawać nowych ludzi... Pogłaskał ją czule po twarzy. - Jesteś inna, Mayu. Tu jest twoje miejsce. Podejrze wam, że rodzice Elaine strasznie się o nią martwią. Ona
222
LAURIE PA1GE
zaś, jak sama wyznała, rzadko do nich dzwoni. Nie przy chodzi jej to do głowy. Ty byś tak nigdy nie postąpiła. Przypomniała sobie, że on, podobnie jak Elaine, przez kilka miesięcy nie dzwonił ani nie pisał. Ogarnął ją je szcze większy smutek. Podobno osoba zakochana ma ochotę śmiać się, tańczyć. A ona? Latem ubiegłego roku była wesoła i beztroska, żyła chwilą obecną, podziwiała księżyc na niebie. Teraz po nosi konsekwencje swej beztroski. Ma córkę, której za nic by nikomu nie oddała, ale i obowiązki. Drake delikatnie obrysował palcem jej usta. - Słuchając Elaine, zrozumiałem, że ona nawet nie zdaje sobie sprawy z własnego egoizmu. To tak jak ja. Wydawało mi się, że postąpiłem szlachetnie, odchodząc od ciebie, ale teraz sam nie wiem... - Może to był słuszny krok? - Chyba po prostu stchórzyłem. - Na moment za milkł. - Wiesz, Elaine oblała egzaminy i rodzice są na nią wściekli. Zamiast stawić czoło problemom, ruszyła w świat. Może ja też wolałem uciec, żeby nie myśleć o swoich słabościach i porażkach. Zmarszczyła czoło. - O jakich porażkach? Odnosisz same sukcesy... - Nieprawda. Zawiodłem cię. To moja wielka poraż ka. Straciłem twoje zaufanie. Kiedy mnie potrzebowałaś, byłem daleko. - Roześmiał się gorzko. - W tym jestem dobry. Innych pakuję w kłopoty, a sam umykam. - Nie jestem dzieckiem, Drake. Wiedziałam, na co się decyduję. Nie uwiodłeś mnie, do niczego nie zmu szałeś. To nie twoja wina, że...
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
223
- Jak to nie moja?! - zdenerwował się. - Kochałem się z tobą, a potem dałem nogę, zostawiając pożegnalny list. Wiedziałem, że duma nie pozwoli ci się za mną uga niać. Że to będzie koniec naszego romansu. Chciałem go zakończyć. Odwróciła się. Nie potrafiła na niego patrzeć, gdy roz rywał jej serce na strzępy. - Uważałem, że tak będzie lepiej - dodał smętnie. - Myliłem się. - Teraz to nie ma znaczenia - powiedziała zmęczona. Nie zamierzała czynić mu wyrzutów. Skoro nie mogła być szczęśliwa, nie było sensu kontynuować dyskusji. - Dla mnie ma. Chcę ci wszystko wynagrodzić. Chcę, żeby było jak dawniej. Jak w czerwcu ubiegłego roku. Ból był nie do wytrzymania. Potrząsnęła głową. - To niemożliwe, Drake. Nie można cofnąć czasu. - Popatrzyła mu prosto w oczy. - Tego się nie da zrobić. Zacisnął zęby. Jego oczy płonęły. Nie zamierzał po godzić się z jej decyzją. - Masz rację, nie możemy cofnąć czasu - przyznał - ale możemy razem iść naprzód. Musimy. Mamy dziec ko, które potrzebuje zarówno ojca, jak i matki. - Możesz uczestniczyć w jej życiu. Nie będę wam zabraniała kontaktów. Zaczął krążyć po pokoju, jakby usiłował przetrawić to, co przed chwilą powiedziała. Wreszcie stanął przy drzwiach. - Zatem nie potrafisz mi wybaczyć? Liczyłem na to. Zawsze miałaś wielkie serce... - Zamilkł. - Wiesz, co mnie najbardziej boli? To, że zawiodłem akurat ciebie,
224
LAURIE PAIGE
mojego najlepszego przyjaciela. Nigdy sobie tego nie da ruję. Zanim się spostrzegła, wyszedł z pokoju. Cicho jak duch. Wzięła głęboki oddech; nie była pewna, na czym stoją ani jak się sytuacja dalej rozwinie. Ale na razie nie miała czasu się nad tym zastanawiać. Bolesny ucisk w piersiach przypomniał jej, że powinna nakarmić Marissę. Pochyliła się nad koszem. - Hej, malutka. Chodź do mamusi na rączki. Podnosząc córkę, zorientowała się, że coś jest nie tak. Dziecko było rozgrzane, skórę miało parzącą w dotyku. Otworzyło oczy, ale niemrawo, jakby było mu wszystko jedno, co się z nim stanie. Maya chwyciła leżący na komodzie termometr i przy łożyła maleństwu do policzka. Przerażona, przycisnęła Marissę do piersi i rzuciła się do drzwi. W czasie, gdy kłóciła się z Drakiem, ich córka leżała chora! - Drake! - Wybiegła na zewnątrz. - Drake, pocze kaj! Szedł przez ogród w stronę schodów prowadzących w dół ku plaży. Nie zatrzymał się. Silny wiatr zagłuszył jej słowa. Tuląc do siebie dziecko, przyśpieszyła kroku. Po chwili gnała niesiona strachem. - Drake! Odwrócił się. Ujrzawszy ją, zaczął biec w jej stronę. - Marissa... - wysapała. - Ma gorączkę. - Ile? - Czterdzieści stopni. Musimy jechać do szpitala. Skinął głową. Ruszyli pędem do jeepa. Drake dobiegł
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
225
pierwszy. Przytrzymał drzwi; kiedy Maya wsiadła, za trzasnął je i czym prędzej usiadł za kierownicą. - Dlaczego mi nie powiedziałaś, że jest chora? - spy tał z pretensją w głosie. - Nie wiedziałam - przyznała. - Myślałam, że po prostu śpi. Zazwyczaj o piątej chce jeść, ale dziś nie do magała się karmienia. Kiedy wyszedłeś, postanowiłam ją obudzić i dopiero wtedy zobaczyłam... - Mogła złapać jakąś infekcję... - Chyba nie. Wczoraj wieczorem nic jej nie dolegało. Niewiele jadła, ale... Cholera, już wtedy mogła mieć go rączkę, a ja nie zauważyłam. Powinnam była sprawdzić jej temperaturę. A najpóźniej dziś rano, kiedy zobaczy łam, że wciąż śpi. Powinnam... - Przestań się zadręczać. Ja też niczego nie zauwa żyłem. Resztę drogi milczała. Drake usiłował ją pocieszyć; tłumaczył jej, że niczemu nie jest winna, ale nie przyj mowała tego do Wiadomości. Powinna była się zorien tować, że małej coś dolega. - Zapalenie gardła - oznajmił lekarz. - Niemowlę tom temperatura potrafi błyskawicznie wzrosnąć. Ale pro szę się nie martwić, waszej córeczce nic nie będzie. Mo żecie ją państwo zabrać do domu, jak tylko Wypełnimy wszystkie druczki. Pielęgniarka da wam środek na ob niżenie gorączki. Tak na wszelki wypadek... Maya słuchała, nie odrywając oczu od córki. Kiedy dotarli do szpitala, pediatra Marissy akurat robił obchód. Zbadał dziecko, pokiwał mądrze głową, po czym kazał
226
LAUR1E PAIGE
podłączyć małą do kroplówki. Wyglądało to dość prze rażająco - wielka aparatura przy tak małym ciałku. W po łudnie lekarz ponownie zbadał dziecko i oznajmił zanie pokojonym rodzicom, że mogą je zabrać do domu. - Dziękujemy - powiedział Drake. Po chwili zostali sami w pokoju. Drugie łóżeczko sta ło puste. Maya siedziała przy Marissie, z ręką wsuniętą pomiędzy pręty łóżka. Gładziła córkę, która instynktow nie, przez sen, ściskała palec matki. - Pierwszy raz leży tak... nieruchomo - szepnęła Maya. - Wygląda niemal jakby... jakby... - Słowa „jak by nie żyła" nie chciały jej przejść przez gardło. - Po prostu odpoczywa. Nic jej nie będzie. - Boże! - Maya na moment zamknęła oczy. - Po winnam była coś wczoraj zauważyć. Nie miała apetytu. Pewnie bolało ją przy przełykaniu, a ja... Otoczył ją ramieniem. - Przestań. Jesteśmy tylko ludźmi, a ludzie, jak wia domo, bywają omylni - stwierdził, ale widział, że żadne argumenty do niej nie trafiają. - Mogła umrzeć - kontynuowała Maya. - A ja bym nawet nie zauważyła. Zżerała mnie zazdrość. Myślałam o tobie śmiejącym się z Elaine i... - Mój głuptasie! Nie wiesz, że jesteś jedyną kobietą, na której mi zależy? Że żadna inna ci nie dorównuje? Że poza tobą żadna się nie liczy? Potrząsnęła głową. Zmusił się, by spojrzeć prawdzie w oczy. Bał się mi łości, ponieważ wiedział, jak to jest, kiedy się kogoś ko cha, kiedy się wspólnie snuje plany na przyszłość i ma
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
227
się wspólne marzenia, a potem nagle zostaje się samemu. Ból jest nie do wytrzymania. Tak, zakochał się w Mai, ale stchórzył. Odrzucił szansę na szczęście, bo przerażała go myśl o utracie jej miłości. - Wybacz mi - szepnął. - Błagam, wybacz mi. Popatrzyła na niego zdumiona. Nie wiedziała, o co mu chodzi. Zanim zdążyła o cokolwiek spytać, do pokoju weszła pielęgniarka. - Potrzebuję podpisu - rzekła z uśmiechem, wręcza jąc Drake'owi formularze, po czym pochyliła się nad łó żeczkiem Marissy. - Jaka śliczna dziewczynka. I pewnie grzeczna? - Bardzo - potwierdziła Maya. - Prawie w ogóle nie płacze. W drodze powrotnej na ranczo Maya nie odzywała się, jedynie od czasu do czasu wzdychała głośno. Drake zerknął na nią raz i drugi; wiedział jednak, że nie jest to odpowiedni moment na prowadzenie rozmowy. Dojechawszy na miejsce, wniósł dziecko do pokoju Mai. Bez słowa patrzył, jak Maya układa Marissę do ko sza, a kosz przesuwa w stronę biurka. Następnie opuściła żaluzję, tak by słońce nie wpadało do środka. - Zrobię nam kawy - zaproponował. Na widok Elaine, która pod czujnym okiem Inez obie rała ziemniaki, przypomniał sobie, że ani on, ani Maya nic od rana nie jedli. Wyjaśnił Inez, co się stało i że właś nie wrócili ze szpitala. Gospodyni natychmiast postawiła na tacy miskę z owocami, a obok talerz z kanapkami. - Powiedz Mai, żeby się martwiła się o chłppców. Zajmę się nimi, kiedy wrócą ze szkoły.
228
LAURIE PAIGE
- Dzięki, Inez. - Wrócił pośpiesznie do sypialni. Przyniosłem kanapki. Maya wciąż kręciła się przy koszu Marissy. - Nie jestem głodna. Zrobił miejsce na biurku, postawił tacę, po czym wzią wszy Mayę za łokieć, posadził ją w fotelu i wręczył ka napkę. - Jedz. Musisz produkować mleko. Popatrzyła na niego zagniewanym wzrokiem. - Mówisz tak, jakbym była krową - warknęła, ale posłusznie zaczęła jeść. Po posiłku wystawił tacę na korytarz - zazwyczaj od niósłby ją do kuchni, ale dziś miał ważniejsze sprawy na głowie. Chciał odbyć z Mayą poważną rozmowę. Siedziała przy biurku. Włosy miała zaczesane do tyłu - elastyczna opaska przytrzymywała je na miejscu twarz czystą, pozbawioną śladu makijażu. - Jesteś najpiękniejszą kobietą, jaką znam - zaczął, przysuwając drugie krzesło. - Na ogół w okresie dojrze wania dziewczynki tyją albo chudną, mają trądzik, włosy im się przetłuszczają, a ty, sam nie wiem kiedy, z uroczego dziecka przeistoczyłaś się w młodą atrakcyjną kobietę. Spojrzała na niego, jakby oszalał, po czym przeniosła wzrok na dziecko. - Dokładnie pamiętam moment, kiedy zauważyłem zmianę - ciągnął. - Miałaś wtedy siedemnaście lat. Przy jechałem do domu, zobaczyłem cię i do końca pobytu przewracałem się w nocy na łóżku. Na szczęście całymi dniami opiekowałaś się Teddym i Joem, bo gdybym do rwał cię samą, chyba nie zdołałbym się oprzeć...
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
229
Urwał. Obraz siedemnastoletniej Mai zlał się w jego wspomnieniach z obrazem nieco starszej Mai - tej, którą ujrzał rok temu na przyjęciu z okazji sześćdziesiątych urodzin Joego. Miała na sobie białą sukienkę, biały ko ronkowy żakiet i jasnoczerwone różyczki we włosach. Serce zabiło mu mocniej. Pamiętał ten moment. Wyszedł na patio, a ona układała kwiaty w wazonach wokół wiel kiego tortu urodzinowego. Popatrzył na nią - i wiedział. Już wtedy wiedział. - Zeszłego lata... Opuściła głowę, żeby ukryć swoje oczy. Często tak robiła, gdy nie chciała, by ktoś czytał w jej myślach. - Zeszłego lata nie dałem rady - kontynuował. Sprawa była beznadziejna. Od pierwszej chwili wiedzia łem, co się stanie. I nie pomyliłem się. Przygryzła wargę. - Przestań, Drake. Nie przypominaj mi, jakie popeł niliśmy głupstwo. - To nie było głupstwo, Mayu - sprzeciwił się. - To było piękne, magiczne przeżycie. Coś, co musiało się stać. Coś, co było nam pisane w gwiazdach. Westchnęła. Oczywiście miał rację. Nawet gdyby z góry wiedziała, jak się wszystko zakończy - że Drake wyjedzie bez pożegnania, że zostawi jej list, a oina mie siąc później odkryje, że jest w ciąży - nie zrezygnowa łaby z tych kilku wspólnie spędzonych tygodni, z jego gorących pocałunków, namiętnych pieszczot, miłości. Przysunął bliżej krzesło, tak by ich kolana się stykały. - Jestem w domu od miesiąca. Przyjechałem z na stawieniem, że za dzień, najwyżej dwa, będę żonatym
230
LA.URIE PAIGE
mężczyzną. Wszystko miałem dokładnie zaplanowane. Roześmiał się cierpko. - Zorientowałem się, że mój plan może wziąć w łeb, kiedy zobaczyłem cię na rozpędzonym koniu. I faktycznie. Nic nie poszło po mojej myśli. - Drake, muszę się pouczyć - przerwała mu. - Przecież zdałaś ostatni egzamin. - Wiem. Ale nie chcę się z tobą kłócić. - Więc nie kłóć się. Po prostu wysłuchaj mnie. Miałaś rację, twierdząc, że nie potrafię uwolnić się od przeszło ści. Pogodziłem się ze śmiercią Michaela, bo musiałem, ale cały czas o nim myślę. Gnębią mnie wyrzuty sumie nia. Odzywają się zwłaszcza wtedy, gdy... - Gdy jesteś bliski znalezienia szczęścia - powiedzia ła, intuicyjnie odgadując prawdę. - Tak. Zeszłego roku, kiedy byliśmy razem... Jeszcze nigdy się tak nie czułem. Dlatego spanikowałem i uciekłem. Ból ścisnął ją za serce. - Przeżyłam szok. Obudziłam się, myśląc, że leżysz obok, a ciebie nie było. - Mówiłem sobie, że chcę ci oszczędzić bólu, ale to siebie chroniłem. Gdybym cię stracił... Gdybyś pojechała ze mną i coś by ci się stało... nie mogłem ryzykować. - Wyciągnął rękę i pogładził ją po policzku. - Podczas tej wizyty w domu jednego się nauczyłem. Trzeba zdać się na los. Można mieć marzenia, można snuć plany, ale wszystkiego nie da się przewidzieć, na przykład, że użądli cię pszczoła, że dziecko ci zachoruje... Słuchała ze smutkiem; wiedziała, co usiłuje jej po wiedzieć - że nie mogą być razem. Ale nie musiał mó wić, sama miała tego świadomość.
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
231
- Albo że się zakochasz - dodał cicho. - Mój los zo stał rozstrzygnięty w zeszłym roku, kiedy wyszedłem na patio i zobaczyłem ciebie. Od tamtej pory towarzyszysz mi stale i wszędzie. Jesteś przy mnie, gdy brnę przez pu szczę, gdy przeprawiam się przez morza i góry. Noszę cię w sercu... - Drake, proszę cię, nie tłumacz mi. Wiem, że znów musisz wyjechać... Padł przed nią na kolana i objął ją w pasie. - Nie muszę. Już nigdy cię nie opuszczę. Jeśli tylko dasz mi drugą szansę. - Popatrzył jej głęboko w oczy. - Potrzebuję cię, Mayu. Jako przyjaciółkę, jako powier nicę, jako żonę. Proszę cię, dziel ze mną życie. Buduj ze mną przyszłość. Nie wiedziała, co się zmieniło, ale czuła, że coś jest inaczej niż dawniej. W oczach Drake'a wciąż czaił się smutek, lecz teraz przyćmiewała go nadzieja. - Wyzwoliłem się od duchów przeszłości - oznajmił, odpowiadając na pytanie, które wyczytał w jej spojrze niu. - Powinienem był to zrobić dawno temu. - Ale jak...? - Kiedy zaczęłaś obwiniać się za chorobę Marissy, uświadomiłem sobie, jakie to głupie. Człowiek nie jest odpowiedzialny za wszystko, co spotyka jego bliskich. Siedząc w szpitalu, zdałem sobie również sprawę z cze goś innego. To nie była moja wina, że na widok pędzą cego samochodu zjechałem z szosy. Zadziałał instynkt. A Michael, zamiast zwiać, zdrętwiał. Stał jak sparaliżo wany. Widząc straszliwe cierpienie w jego oczach, Maya
232
LAURIE PAIGE
zrozumiała, że Drake wreszcie żegna się z bratem. Po chyliwszy się, przytuliła jego głowę do piersi. - Nie zjechał na pobocze. Dureń stał wpatrzony w sa mochód, który pędził prosto na niego. Chyba... chyba nigdy mu tego nie wybaczyłem. Tego, że umarł. - Zawsze byliście razem - szepnęła. - A nagle zo stałeś sam. - Wyobraziła sobie, jak bardzo musiała mu doskwierać samotność. - No właśnie. - Przełknął ślinę, po czym wskazał głową dziecięce łóżeczko. - Daliśmy jej życie. Ona jest naszą przyszłością, twoją i moją. Razem stanowimy jed ność. Rodzinę. Pragnę mieć więcej dzieci, ale głównie pragnę być z tobą. Drżącymi rękami ujęła jego twarz. W oczach Drake'a migotały złociste punkciki. Wiedziała, że mówi prawdę. - Kocham cię z całego serca. Ponad życie. Proszę cię, Mayu, wyjdź za mnie. Udowodnię ci, że jesteś dla mnie wszystkim. Chciała. Tak strasznie tego chciała! - A co z twoją pracą? - Jeśli zamieszkasz ze mną w domku na terenie bazy, będziemy mieli pół roku na podjęcie różnych decyzji. Dasz radę dokończyć studia korespondencyjnie? - Tak. Jedynie na końcowy egzamin muszę stawić się osobiście. - W porządku. Na egzamin dowiozę cię do San Fran cisco choćby ze wschodniego wybrzeża. To co? Bierzemy ślub? Skinęła głową, zbyt wzruszona, by cokolwiek z siebie wydusić. Drake roześmiał się cicho, po czym poderwał
KOCHANKA Z CHARAKTEREM
233
się na nogi i chwyciwszy Mayę na ręce, zaczął tańczyć z nią po pokoju. Kiedy zakręciło mu się w głowie, opadł na fotel, który zaskrzypiał głośno, jakby protestując prze ciwko takiemu traktowaniu. - Kocham cię, maleńka. - Ja ciebie też. - Przytuliła się mocno. - Zawsze cię kochałam. - Szczęściarz ze mnie! Całowali się jak para nastolatków, do utraty tchu. Pod niecenie wzrastało, gdy wtem rozległ się cichutki pisk, a po chwili potężny ryk. - Nasza przyszłość przemówiła - oznajmił ze śmie chem Drake. Maya zmieniła Marissie pieluszkę, a gdy Drake w za praszającym geście rozwarł ramiona, usiadła mu z dziec kiem na kolanach. W milczeniu patrzyli, jak mała ssie. Maya od czasu do czasu zerkała na mężczyznę, którego od tylu lat ko chała. Wiedziała, że napotkają na swojej drodze prze szkody, że pojawią się chwile trudne, ale że w sumie cze ka ich wspaniała przyszłość. - Uda nam się - powiedział, jakby czytał w jej my ślach. - Przeszłość jest ważna; z niej czerpiemy naukę na przyszłość. Ale najważniejsza jest teraźniejszość i przyszłość. Czuł, jak Maya odpręża się, a potem zapada w sen. Marissa też spała, posapując cichutko. Siedział szczęśli wy, wpatrzony w okno. Wtem na ścieżce prowadzącej do strumyka, nad którym spędził niejedno letnie popo łudnie, zobaczył chłopca na rowerze; do tylnego błotnika
234
LAUR1E PAIGE
przyczepiona była wędka. Zdumiony wyprostował się na fotelu i wytężył wzrok. Chłopiec zatrzymał się na szczycie wzgórza i wolno odwrócił. Drake znieruchomiał. Chłopiec uśmiechnął się; w jego oczach migotały złociste punkciki, ciemne włosy powiewały na wietrze. Pomachawszy do Drake'a, wsiadł z powrotem na rower i popedałował dalej; chwilę później znikł za wzgórzem. Drake poczuł ucisk w gardle. - Do widzenia, smyku - szepnął. - Miłego wędko wania. - Co? - spytała sennie Maya. - Nic. Kocham cię. Przytuliwszy ją mocno, poczuł, jak znikają jego tęsknoty, lęki i niepewności, a miłość Mai przenika go na wskroś, wypełniając jego serce i duszę. Wierzchem dłoni przetarł łzy. Przyszłość Michaela by ła tam za wzgórzami; przyszłość jego, Drake, była tu, z ukochaną kobietą i ukochaną córeczką. Właśnie o takiej przyszłości marzył.