OSTATNIE MIEJSCE LAURA LIPPMAN Przekład AGNIESZKA WESELI Redakcja stylistyczna Elżbieta Steglińska Korekta Katarzyna Pietruszka Elżbieta Steglińska Pr...
14 downloads
27 Views
2MB Size
OSTATNIE MIEJSCE LAURA LIPPMAN Przekład
AGNIESZKA WESELI
Redakcja stylistyczna Elżbieta Steglińska Korekta Katarzyna Pietruszka Elżbieta Steglińska Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok Zdjęcie na okładce © Lowell Georgia/Corbis Druk Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65 Tytuł oryginału The Last Place Copyright © 2002 by Laura Lippman. All rights reserved. For the Polish edition Copyright © 2008 by Wydawnictwo Amber Sp, z o.o. ISBN 978-83-241-3314-7 Warszawa 2009. Wydanie I Wydawnictwo AMBER Sp, z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 tel. 620 40 13, 620 81 62 www.wydawnictwoamber.pl
Pamięci moich dziadków: Louise Deauer i Theodore'a Lippmanów, Mary Julii Moore Mabry oraz E. Speera Mabry'ego Juniora
Spadają dojrzałe śliwki Zostało ich tylko siedem Niech przyjdzie po mnie piękny kochanek Póki jeszcze czas Spadają dojrzałe śliwki Zostały ich tylko trzy Niech przyjdzie po mnie piękny kochanek Póki jeszcze czas Spadają dojrzałe śliwki Wkładam je do koszyka Niech przyjdzie po mnie piękny kochanek Powiedz mi jego imię Konfucjusz
DZIEŃ ZACZYNA NA WODZIE. Tak jak jego ojciec. Tak jak ona. Oczywiście nie może przyznać sam przed sobą, że pojawił się tu wyłącznie z jej powodu. Jego obecność w tym miejscu o brzasku, w motorówce z wyłączonym silnikiem, jest uzasadniona. Uśmiecha się na myśl o słowie, którego użył. Uzasadnienie. Zasady. Zabawnie brzmi to słowo w odniesieniu do jego życia, a jednak jakoś do niego pasuje. Powtarza je, delektując się każdą sylabą, wyobrażając sobie swój akcent z młodości. Za-sa-dy. Ostatni odcinek pokonał, wiosłując, i zatrzymał się niedaleko pomostu. Niewielu ludzi zna tę zatoczkę na rzece Patapsco, na południe od miasta i Wewnętrznej Przystani. A ci, którzy o niej wiedzą, uważają pewnie, że jest zbyt płytka. I dobrze. Dlatego wybrał to miejsce. Widział ją tu - raz czy dwa. To nic złego, póki nie wychodzi na brzeg i nie węszy. Nie miałaby po co. Ale wszystko może się zdarzyć. Nowy dzień, kolejny dolar w kieszeni, jak mawiał jego ojciec, ruszając rano na wodę. W jego przypadku stwierdzenie niemal zbyt dosłowne. Właśnie wtedy zatoka zaczęła ich zdradzać. Najpierw zatoka, potem politycy, wprowadzając zakazy i wydając uchwały. Zagłodzić całe pokolenie, żeby nakarmić następne - chyba taki mieli plan. Tylko kto będzie łowił ostrygi i kraby, kiedy wymrą rybacy? O tak, kochali ich bardzo - w 7
teorii!- w kółko gadali o historii oraz tradycji i mlaskali nad stołami zastawionymi owocami morza. Tu, w mieście, robili zamieszanie wokół ciemnoskórych gości, którzy sprzedają owoce i warzywa z konnych wózków. Ale to konie kochali, nie ludzi. Ludzi od brudnej roboty uważali za rodzaj maszyn. Wszystkim się zdaje, że jedzenie pojawia się na stołach za sprawą jakiejś magicznej sztuczki. I że będzie się pojawiać zawsze, jeśli tylko rybacy przestaną być tacy chciwi. Lepiej niż ktokolwiek wie, że z czasem wspomnienia ubarwiają przeszłość, ale dawniej wszystko naprawdę było większe i lepsze. Pieczone ostrygi wielkie jak pięść, które pękały w ustach i były pyszne. Gotowane na parze kraby o średnicy dwudziestu centymetrów, istne potwory: żywe mogły odgryźć palec. A później wszystko zaczęło maleć. Ostrygi, kraby. Jego rodzina. Nawet sama wyspa. Ale jego rodzice nie znali i nie pragnęli innego życia. Ojciec uważał się za szczęściarza, bo mógł spędzać całe dnie na wodzie. Zatoka odwdzięczyła się za tę miłość, o kilka lat skracając mu życie. Czego nie wypaliło słońce, zniszczyła woda. Zatruła mu krew. Zwykłe skaleczenie okazało się wyrokiem śmierci dla niestarego jeszcze człowieka, kiedy durny lekarz z lądu zaszył ranę, nie odkaziwszy jej dobrze. Mimo to ojciec nigdy się nie skarżył, nawet gdy zakażeniu ulegały kolejne organy. Zawsze żył według swoich zasad i nauczył tego syna. „Rób to, co kochasz, i kochaj to, co robisz” - taka była mantra ojca. Jego motto życiowe, które wziął sobie do serca. Ale zapamiętał też, że to, co kochasz, może cię zabić. Wszystko w porządku. Zadowolony wypływa z zatoczki na Środkowe Koryto, a łódź niemal sama kieruje się ku przystani Cherry Hill. Rzadko tak ryzykuje. Ale dziś musi ją zobaczyć. Musi ją widzieć coraz częściej. Z trudem przypomina sobie czas, kiedy jej nie znał, kiedy nie odwiedzała go w snach, obiecując mu tę jedną, jedyną rzecz, której pragnie. Myśli z przerażeniem, że połączył ich przypadek. A co, gdyby on...? Gdyby to 8
nie ona...? Nie umie już wyobrazić sobie świata bez niej. Widzi na rzece kilka ósemek i czwórek, ale żadnej jedynki. Za późno, myśli. Jego serce, które tak rzadko przyspiesza, nagle się zatrzymuje. Mewy drwią: „Póóóź-no! Póóóź-no! Póóóźno!” Sterniczki krzyczą do niego: „Półślizg! Ślizg! Nogi! Cała naprzód!” Mewy odpowiadają wrzaskiem: „Póóóź-no! Póóóźno! Póóóź-no!” Dźwięczne, pełne współczucia dziewczęce głosy są coraz bliżej. „Cała naprzód! Cała naprzód! Cała naprzód!” Mewy zwyciężają. Łodzie znikają, wiatr unosi komendy sterniczek. Ale... nie. To nie on się spóźnił, tylko ona. Jej kajak wpływa ostatni pod most na Hanover Street. Poznał ją po szerokich plecach i ciężkim, brązowym warkoczu, który przecina je prostą kreską, jak kręgosłup. Wyłącza silnik, a ona dziękuje mu krótkim skinieniem głowy. Nie patrzy w jego stronę, bo to zakłóciłoby rytm wiosłowania. Nie jest ładna. Podoba mu się, chociaż dawniej wolał kobiety o subtelniejszej urodzie. Ale ładniutka, a nawet miła buzia nie pasowałaby do tego ciała. Ktoś może nazwałby ją przystojną. Nie on. „Przystojny” mówi się o mężczyznach. A w niej przecież nie ma nic męskiego. Przypomina mu Herę z tego kiczowatego filmu ze szkieletami. Boginię, która czuwała nad Jazonem, kiedy wyruszył po złote runo. Głupi: od razu wykorzystał swoje trzy życzenia, choć go ostrzegała. Jej duże oczy o długich rzęsach zamknęły się i stracił ją na zawsze. Jazon zasłużył na najgorszą karę. Oczywiście w filmie tego nie pokazali. Ale film kazał mu myśleć o micie, na którym został oparty. Tak, jak chciała nauczycielka, kiedy w nagrodę w ostatnim dniu szkoły wyświetliła im ten film na rozklekotanym projektorze. Wtedy zakochał się w greckich mitach. Wydawały się jakby dla niego stworzone. Afrodyta, która wyłania się z fal, żeby zostać żoną harującego w kuźni Hefajstosa, jedynego brzydkiego boga. Psyche i Eros, Pigmalion i Galatea. Epimeteusz i Prometeusz walczący o to, kto pierwszy stworzy mieszkańców Ziemi. 9
Ale mit o złotym runie był jego ulubionym - może dlatego, że poznał go jako pierwszy. Książka okazała się o wiele bardziej porywająca niż film. Z rozkoszą czytał o zemście Medei na niewiernym Jazonie, wyobrażał sobie, jak Kreuza wije się w agonii, gdy zatruta koszula pali jej ciało, jakie męki cierpiał Jazon. Niepokoiło go tylko jedno - ucieczka Medei. To nie było właściwe zakończenie. Medea zdradziła ojca z miłości do mężczyzny, zabiła swoich synów, kiedy mężczyzna ją zdradził. Ktoś powinien dogonić jej rydwan zaprzężony w latające smoki i strącić ją na ziemię. Medea musi zginąć, żeby dopełnił się cykl. Medea musi zginąć. Dziś włożyła bluzkę na ramiączkach, odsłaniającą wszystkie części ciała, które najbardziej mu się w niej podobają. I wcale nie są to te oczywiste części. Lubi wyrzeźbione mięśnie jej barków, małe zagłębienia, które wyglądają, jakby w nocy ktoś trzymał tam palce. Podziwia wydatne obojczyki. Ma piękne, szerokie czoło i jędrną dolną wargę. Dzisiaj przygryza ją i wciąga między zęby; to znak skupienia. Wciąż nie wie, jaki kolor mają jej źrenice. Zmieniają się stale jak niebo i woda. Poza tym nie mógłby tak po prostu podejść do niej w jakimś publicznym miejscu. A co dopiero spojrzeć jej w oczy. Przygląda się jej z łodzi na rzece, z twarzą schowaną w cieniu daszka, zasłaniając się lornetką. Tylko tak może się do niej zbliżyć. Na razie.
Rozdział 1 Z POCZĄTKU POMYSŁ WYDAWAŁ SIĘ ŚWIETNY. Tess Monaghan siedziała w samochodzie przed barem na przedmieściach Baltimore. Była wczesna wiosna, sezon godowy, i tłum kłębiący się w nieciekawym wnętrzu stanowił żywy dowód, że wszyscy to robią: pszczółki, ptaszki, zajączki oraz yuppies z hrabstwa Baltimore w strojach do golfa. - To nie jest lokal dla pedofila - powiedziała Tess do Whitney Talbot, swojej najdawniejszej przyjaciółki, współlokatorki z college'u i, dosłownie, współwinnej kilku przestępstw. - Za to blisko stąd do kilku ogólniaków, do Uniwersytetu Towsona i Goucher. - Jeszcze nie wiadomo, czy jest pedofilem - poprawiła Whitney, która siedziała za kierownicą chevroleta suburbana. Co roku kupowała coraz większy samochód, jakby benzyna kosztowała tyle co woda. - Możliwe, że nie znał wieku Mercy. Poza tym ona ma szesnaście lat, Tess. Ty chodziłaś do łóżka, gdy miałaś szesnaście lat. - Tak, z rówieśnikami. A skoro namierzył twoją kuzynkę... - Daleką kuzynkę. - ...moim zdaniem robił to już wcześniej. I będzie robił dalej. Twoja rodzina rozwiązała problem z Mercy. Ale jak uchronić przed nim inne nastolatki? Nie każdy może wysłać córkę do drogiej szkoły z internatem. - Nie, serio? - Whitney uniosła brew, kpiąc z bogactwa swojej rodziny. Gapiły się przed siebie, przybite myślą o rozmaitych dewiantach. Udało im się wyrwać jedną dziewczynę ze szponów zboczeńca. Ale jest mnóstwo innych naiwnych dziewczyn. I jeszcze więcej zboków. Mogą przynajmniej 11
zmniejszyć ich liczbę o jednego - ale jak? Tess, która znała się nieźle na kompulsywnym zachowaniu, wiedziała, że nałogowiec nic przerwie swojego ponurego procederu, chyba że nastąpi jakaś katastrofa. Atak serca w przypadku palacza. Rozwód u alkoholika. Facet z Internetu pilnie potrzebował pomocy. - Nie musisz tam iść - powiedziała Whitney. - Muszę. - A co potem? - Ty mi powiedz. To był twój pomysł. - Prawdę mówiąc, nie sądziłam, że zabrniemy tak daleko. Sześć tygodni wcześniej Whitney opowiedziała Tess o rodzinnym dramacie, którego bohaterką była nastoletnia kuzynka Mercy. Fabuła: kuzynka buszowała po Internecie w późnych godzinach nocnych. Poprawka: daleka kuzynka. Mezalians rodziców i nieco zbyt wiele upadków na padoku zdecydowanie obniżyły wartość Mercy. Być może dziewczyna byłaby w tej chwili w trzecim miesiącu niechcianej ciąży, gdyby nie atak głodu, który w środku nocy kazał jej zbiec do kuchni po przegryzkę. Kiedy przeszukiwała szafki, do jej sypialni weszła matka która, chociaż komputerowa analfabetka, nie mogła nie usłyszeć radosnego sygnału o nowej wiadomości i nie przeczytać na ekranie pytania: „Czy masz na sobie majteczki?” Wiwisekcja twardego dysku komputera ujawniła obfitą korespondencję między Mercy a mężczyzną, który przedstawił się jej jako dwudziestopięcioletni makler. Rodzice dosłownie i w przenośni przerwali romans córki. Oznaczało to, że jeden z romansujących może zadawać intymne pytania innej nastolatce. To Tess wymyśliła, żeby poszukać FanaMuzy w jego własnym świecie. Przy pomocy koleżanki informatyczki założyły fałszywe konto wymyślonej dziewczyny przedstawiającej się „Licealka”, i zapuściły się w bezkres Internetu, surfując w miejscach, w których pedofile zwykli osaczać swoje ofiary. Zmieniały się przy klawiaturze, ale to Tess udało się wywabić FanaMuzy, który zdążył zmienić nick na GoscDlaCiebie. Wytropiła go w chatroomie dla zainteresowanych dziewczęcym lacrosse*. Zaprosił ją do prywatnej konwersacji - tuż po tym, jak mniej lub bardziej zgodnie z prawdą opisała mu swój wygląd, nie pomijając talii o obwodzie pięćdziesięciu ośmiu centymetrów. * Lacrosse - zespołowa gra sportowa, uznawana za pierwowzór hokeja na lodzie (przyp. tłum.).
12
Potem mogła już obserwować, niemalże z zawiścią, jak cierpliwie prowadzi długą grę, której celem było uwiedzenie licealistki. Czekając na kolejne wiadomości (pisał na komputerze o wiele wolniej niż ona), Tess myślała o filmie Zakręcony, o oryginalnej wersji, w której przebiegły jak bies Peter Cook wyjaśnia Dudleyowi Moore'owi, że może mieć każdą kobietę, jeśli tylko zdoła słuchać jej do czwartej nad ranem. Szybko zrozumiała, że nastolatkę można zdobyć jeszcze przed północą. GoscDlaCiebie co prawda nie znał jej rzekomego wieku - nie od początku w każdym razie. Musiał to z niej wyciągnąć, bo Tess unikała odpowiedzi i wymykała mu się, naśladując - miała nadzieję, że wiarygodnie - płochliwą kilkunastoletnią dziewczynę. Przetrzymała go tydzień, zanim przyznała, że nie skończyła jeszcze dwudziestu jeden lat, a właściwie - nie ma nawet osiemnastu. „Czy możemy dalej się przyjaźnić?” - napisała. „Zdecydowanie tak”, odpisał. Od tej chwili zalecał się do niej jeszcze intensywniej. Niebawem mieli już ustaloną godzinę spotkań w sieci. O dwudziestej drugiej Tess nalewała sobie pełen kieliszek czerwonego wina i niechętnie otwierała laptopa. Po rozmowie brała prysznic albo gorącą kąpiel. „Czy masz podrobione dokumenty?” - zapytał GoscDlaCiebie dwa dni temu. Wreszcie. Gość okazał się niezbyt rozgarnięty, choć nie aż tak, żeby odkryć swoją prawdziwą tożsamość, a tylko tego Tess naprawdę chciała. „Nie. Wiesz, jak mogę je załatwić?” Oczywiście wiedział. Wczoraj wieczorem, kiedy powiedziała mu, że zdobyła już fałszywe dokumenty, zapytał, czy zna ten bar. Akurat tak się złożyło, że był blisko kolejki miejskiej, więc mogła dojść na piechotę, gdyby się okazało, że nie ma prawa jazdy albo rodzice nie pożyczyli jej samochodu. „No i zawsze mogę cię odwieźć do domu”, obiecał. A jakże, pomyślała Tess. Zamarła na chwilę z dłońmi nad klawiaturą, nim odpisała, że się zgadza. Poczuła bolesny ucisk w żołądku. Czy z Mercy doszedł tak daleko? Dziewczyna przysięgała, że nigdy się nie spotkali, ale programy do śledzenia kontaktów w sieci bywają zawodne. Część e-maili i zapisów chatów mogła przepaść. Możliwe też, ze Mercy korespondowała z nim również ze szkoły, używając innego konta. 13
Tess spotkała ją tylko raz, dwa lata temu, jeśli nie wcześniej. Już w pierwszej klasie liceum Mercy miała ponętną figurę, z rodzaju tych, które kosztują rodziców sporo nerwów i nieprzespanych nocy. Miała też zielone oczy o ciężkich powiekach, jakby należące do znacznie starszej i bardziej wyrafinowanej kobiety, i proste blond włosy do pasa. Nie dało się ukryć: była bardzo apetyczna, mimo mnóstwa zadrapań i szram, pamiątek po niezliczonych meczach hokeja na trawie. Czy FanMuzy poluje na dziewczyny, bo pociąga go ich niewinność? A może chce wykorzystać ich głupotę? Czy wie, jak są młodziutkie, czy po prostu go to nie obchodzi? Kiedy Tess była w wieku Mercy, tacy faceci musieli czekać w samochodach w pobliżu przystanku koło szkoły. Wyłazili z nich, zacierając ręce, i od razu pokazywali twarze. Znacznie trudniej było stworzyć iluzję „człowieka sukcesu”, jeśli wychodziło się z poobijanego grata, z oczami czerwonymi od trawki i śliną zaschniętą w kącikach ust. Tak, w moich czasach to dopiero byli pedofile, pomyślała Tess. Licealka napisała: „Do zobaczenia o dwudziestej”. GoscDlaCiebie: „Będę czekał w barze. Szukaj faceta z krawatem w kwiaty”. NIE DO WIARY. W barze siedziało trzech facetów w kwiecistych krawatach. - Trzy krawatki w kwiatki - zakpiła Whitney. - I to tylko w Hunt Valley. Ci ludzie obrażają ideę studenckiego szpanu. - Numer jeden chyba wychodzi, a numer dwa jest, zdaje się, z tamtym gościem. Drogie panie, poznajcie naszego szczęśliwego kawalera numer trzy! Lubi muzykę, żeglowanie, zachody słońca i podrywanie nieletnich dziewcząt w Internecie - zaanonsowała Tess głosem Herba Alperta z niezapomnianej Randki w ciemno. - Czy to ciacho, czy klops? - zaćwierkała Whitney. - Gość chce wyglądać na ciacho. Przyjrzyj mu się. Siedział z boku, przy barze, i oglądał mecz koszykówki na telewizorze w rogu sali. Różowa koszula odstawała nieco na wąskich ramionach, a duży zadek zwisał z wysokiego krzesła. - Pije mrożoną margaritę - zauważyła Whitney. - Nigdy nie ufaj facetowi, który zamawia mrożoną margaritę. Pewnie zdążył już przekupić barmana, żeby nalewał ci podwójne porcje wszystkiego, co weźmiesz. Zakład o dwadzieścia dolarów, że poleci pinacoladę albo daiquiri. 14
- Wyglądam na siedemnaście lat? - zapytała Tess, przyglądając się w tylnym lusterku. - W tym świetle ujdzie. W końcu on cię ma za siedemnastkę - powiedziała Whitney, dość uprzejmie jak na nią - A poza tym odkąd to facet na pierwszej randce patrzy na twarz? Tess pożyczyła od Whitney jasnoróżowy T-shirt i kwiecistą spódnicę. Nie było łatwo, mając trzydzieści jeden lat, udawać siedemnastolatkę, która udaje, że skończyła dwadzieścia jeden. Tess rozpuściła włosy i pozwoliła im opaść swobodnie wokół twarzy (nienawidziła tego). Miała nadzieję, że taka fryzura zmiękczy jej rysy i odwróci uwagę od zmarszczek przy ustach i oczach. Nałożyła też więcej makijażu niż kiedykolwiek w życiu. Przynajmniej w tej dziedzinie nie musiała udawać nieporadności. GoscDlaCiebie - podczas ostatniej przed randką wymiany wiadomości ze sporymi oporami podał swoje imię, Steve - wstał, kiedy weszła do baru. - To ty...? - No, chyba tak - była zdenerwowana. To dobrze. Powinna być zdenerwowana. - Czego się napijesz? - Sama nie wiem. Może piwa? Zmierzył ją wzrokiem. - Dzisiaj pasuje do ciebie truskawkowa margarita. Truskawkowa margarita. Gorzej niż daiquiri. A poza tym Tess odrzucało zawsze od facetów, którzy na randce wybierali i zamawiali drinki dla dziewczyn. Mimo to kiwnęła głową. Barman rzucił na nią okiem i nie poprosił o dowód. Cholera jasna. Ale Whitney miała rację: Steve chciał zobaczyć siedemnastolatkę i widział ją, chociaż nikt inny nie dałby się oszukać. - Widzisz, a tyle było zamieszania z tymi fałszywymi dokumentami szepnął jej do ucha. Jego nonszalancki w zamierzeniu chichot zabrzmiał sztucznie, jakby ćwiczył go przed lustrem. Chyba czuł się nieco zagubiony bez klawiatury i ekranu. - Usiądziemy w boksie? - Tak, pewnie. Wzięli drinki i Tess poprowadziła go - udając, że wcale nie prowadzi - do jednego z boksów przy oknie, żeby Whitney mogła ich widzieć. - Więc się udało? - zapytał. - Co się udało? 15
- No, z tymi dokumentami. - A, to. Tak, udało się. - Mogę zobaczyć? - Co? - Tego się nie spodziewała. - Mogę zobaczyć dokumenty? - Jasne, jasne. Wyciągnęła z torby swoje prawdziwe prawo jazdy. Przyjrzał mu się w przyćmionym świetle. Prawa jazdy nowego wzoru podobno były nie do podrobienia, ale wprowadzono je kilka lat wcześniej i Tess miała nadzieję, że fałszerze opanowali już nową technologię. Raczej nie mogła pokazać Steve'owi swojej licencji prywatnego detektywa. - No, no, gość jest coraz lepszy. Prawko jak prawdziwe. - Steve mrugnął. - A czemu masz tu trzydzieści jeden lat? Rumieniąc się, wzięła dokument z powrotem. - Pomyliło mi się. Dodałam czternaście lat zamiast czterech. - To naprawdę masz na imię Theresa? Zaskoczył ją, wymawiając jej imię w pełnym brzmieniu. Omal nie zaprzeczyła. - T-tak, ale wolę... Terry. - W Internecie czasem chciałaś, żeby cię nazywać Rose. To był pomysł Whitney na początku ich polowania na pedofila. A więc obserwował Licealkę, zanim ją zagadnął, tropił jej ślady na stronach o sporcie, boysbandach i serialach telewizyjnych. - Bo to takie ładne imię. Ładniejsze niż Theresa. - W takim razie dla mnie będziesz Rose. - A ty...? - Steve. Tak się naprawdę nazywam. - O, nie pokażesz mi swojego prawka? - próbowała go kokietować jak nastolatka. Problem w tym, że nigdy nie umiała flirtować, nawet w liceum. Zaśmiał się, ale nie pokazał dokumentów. Niedobrze. Spotkała się z nim tylko po to, żeby poznać jego prawdziwą tożsamość. Zamierzała wtedy przeprosić, iść do toalety, zaczekać tam na Whitney i podać jej imię oraz nazwisko faceta. Whitney miała pojechać do najbliższej restauracji i zadzwonić z komórki do skomputeryzowanej przyjaciółki, która przeszukałaby wszystkie dostępne bazy danych, żeby zdobyć jego adres, informacje o zadłużeniu czy 16
wyrokach. Gdyby wiedziały, kim jest, mogłyby dobrać mu się do skóry. Tess udałaby, że boli ją głowa - w końcu nastolatce można wybaczyć, że zrywa się z randki - i znikłaby w mrokach nocy, a dokładnie na parkingu za barem, gdzie koło śmietnika czekał jej samochód. Steve położył jej ręce na dłoniach. - Terry, Terry, Terry - zaczął. Zdaje się, że miało to zabrzmieć romantycznie i czule. Tess z wysiłkiem opanowała odruch wstrętu i nie wyrwała rąk ze spoconego, wilgotnego uścisku. - Myślałam, że mam być Rose. - Racja. Rose. Jesteś naprawdę piękna, wiesz o tym? Nie spodziewałem się... to znaczy, miałem nadzieję... czasem, jak poznajesz kogoś w sieci, wiesz, jak wygląda. Ale ty zachowywałaś się za każdym razem inaczej. Jakbyś była dwiema różnymi osobami. Bo byłam, pomyślała Tess i ugryzła się w język. Irlandzko-katolickoniemiecką Żydówką, którą tu widzisz, i blondynką, anglosaską protestantką z wyższych sfer. Przekazywały sobie zapisy rozmów, ale nie umiały mówić tym samym głosem, a raczej pisać w ten sam sposób. Whitney była nieco bardziej wycofana, ostrożniejsza. Być może nie przypadkiem to właśnie nonszalanckiej Tess udało się skłonić Steve'a do rozmowy sam na sam. - Jesteś piękna - powtórzył, gapiąc się w jej oczy (zapewne długo trenował spojrzenie „z głębi duszy”: siedemnastoletnia Tess mogłaby się na to złapać). „Jesteś piękna”. Należałoby zakazać mężczyznom mówienia takich rzeczy do kobiet, które nie skończyły jeszcze dwudziestu pięciu lat. A może i czterdziestu pięciu. Tess wiedziała, że nie jest piękna. Atrakcyjna - tak. Wpadająca w oko - na pewno. Ale nigdy „piękna”. Jednak jako siedemnastolatka chciała być piękna i poszłaby za każdym facetem, który pochwaliłby jej urodę. Przeżywszy już cale trzydzieści jeden lat, potrafiła czytać w tym mężczyźnie jak w otwartej książce, wykrywając wszystkie drobne znaki, które wskazywały, że nie jest księciem z bajki. Różowa, tania koszula marszczyła mu się pod pachami. Nosił za duży zegarek i krzykliwy, tandetny sygnet na prawej ręce. Miał dość regularne rysy, ale oczy osadzone za blisko i brzydkie usta. A jego fryzura mówiła wyraźnie o próbie ukrycia początków łysiny. - Jesteś taka piękna - powtórzył jak zaklęcie. 17
- Wcale nie. - Skorzystała z chwili udawanego zakłopotania, by położyć dłonie na kolanach. - Wcale nie jestem piękna. - Oczywiście, że jesteś. W środku i na zewnątrz. Dlatego właśnie jesteś taka wyjątkowa. Do stolika podeszła kelnerka. Steve zaczął się niecierpliwie wiercić, Tess odetchnęła z ulgą. Zamówiła posiłek, który jej zdaniem najlepiej pasował do nastolatki: cheeseburgera z mnóstwem dodatków, krążki cebulowe i truskawkowy koktajl mleczny. Steve skrzywił się lekko, kiedy poprosiła o krążki. Ledwo powstrzymała się od zjadliwego komentarza. „Widzisz, stary, tak to jest, kiedy się umawiasz z dzieciakami. Nie wiedzą, że na randce nie zamawia się cebuli”. - Masz ochotę na jeszcze jednego drinka? - Jeszcze nie skończyłam tego. - Rzeczywiście, upiła dopiero łyk. Miała mocną głowę, ale nie chciała, żeby dzisiaj alkohol stępił jej zmysły i ją zdekoncentrował. - Teraz jest happy hour, dwa drinki w cenie jednego, ale już zaraz się skończy. Aha, do tego drań jest skąpy. Uroczy, po prostu uroczy gość. - Nie, naprawdę, dziękuję. Nagle podskoczył i zaczął się macać po brzuchu. Odruch Pawłowa w reakcji na wibrowanie pagera. To już lepsze niż gdyby się ślinił, uznała Tess. - Z mojego biura - powiedział. - O cholera, alarm. - Alarm w firmie inwestycyjnej? - Tak, właśnie. Alarm. - To giełda nie zamyka się o... - Zaraz, nie powinna znać dokładnej godziny, w końcu jest tylko nastolatką. - No, jakoś pod wieczór? - Owszem, ale w finansach pracuje się dwadzieścia cztery godziny na dobę. Teraz otwarte są giełdy... w Indonezji. - Och. - „Śmierdzący łgarz!” - Chyba lepiej zadzwoń. - Tak, najlepiej od razu zadzwonię. Automaty na kartę wisiały w głębi lokalu, w długim korytarzu prowadzącym do toalet. Kiedy tylko Steve zniknął za ścianą, Tess chwyciła skórzaną kurtkę, którą zostawił na wieszaku przy boksie. Noc była, owszem, chłodna, ale nie aż tak chłodna. Skórzana kurtka wyraźnie miała zrobić wrażenie. I pewnie zrobiłaby je - na każdym, dla kogo alfons z przedmieścia to ikona stylu, bo ktoś inny uznałby ją za szczyt bezguścia. A rzekoma skóra okazała 18
się w dotyku gumiasta i lepka. Tess zapuściła ręce do kieszeni, szukając gorączkowo portfela. Jeden rzut oka na nazwisko faceta na prawie jazdy i ma go w garści. Gdyby jeszcze nosił przy sobie kartę ubezpieczeniową z numerem, mogłyby go zniszczyć. W bocznych kieszeniach znalazła tylko paprochy, jakby kurtka była świeżo kupiona. Potrząsnęła nią i usłyszała grzechotanie. Musi być jeszcze jakaś wewnętrzna kieszonka. Wsunęła dłoń głębiej i z kieszeni na piersi wyłowiła żółtą buteleczkę z lekarstwem. Bingo! Na naklejce zawsze są imię, nazwisko i adres pacjenta. Ale na tej fiolce nie było nawet naklejki. Tess zajrzała do środka i nagle zrozumiała, dlaczego Steve chciał, żeby piła szybciej i skorzystała z oferty dwóch drinków w cenie jednego. Tabletki były okrągłe i białe jak aspiryna, ale z jednej strony miały kreskę, a z drugiej litery „roche” i cyfrę 1. Rohypnol. Pigułka gwałtu. Tess przypomniała sobie, co czytała o tym środku, od kiedy stał się plagą kampusów. Ofiara traciła przytomność w ciągu dwudziestu minut, a następnego dnia nie pamiętała, co się z nią działo. Lek był legalny w Meksyku, tabletka kosztowała od jednego do pięciu dolarów. Co teraz? Buteleczka wydawała się pełna. Czy Steve wrzucił jej pigułkę do drinka? Nie, patrzyła barmanowi na ręce, a potem sama zaniosła szklankę do stolika. Pewnie miał nadzieję, że wrzuci jej do szklanki rohypnol, kiedy Tess wyjdzie do toalety. Namawiał ją usilnie, żeby wzięła drugą margaritę. Jak Wilk wabiący Czerwonego Kapturka, żeby podszedł bliżej. Żebym cię mógł łatwiej uśpić i zgwałcić, dziecinko. Nie myśląc, co robi, Tess wpuściła tabletkę do szklanki Steve'a. A potem jeszcze jedną, do pary. - Podać coś jeszcze? - Do stolika podeszła kelnerka z talerzami. Była studentką i traktowała Tess z szacunkiem. Każdy widział, ile ma lat. Każdy, tylko nie Steve. - Tak, wszystko - odpowiedziała Tess. - PROBLEM ROZWIĄZANY - oznajmił Steve kilka minut później. - Powiedziałem, żeby nie zawracali mi już głowy. No i jak, dobrze się bawimy? - Czadowo. - Tess przegryzła cebulowy krążek na pół. Nie rozdzielił się do końca, więc z głośnym mlaśnięciem wciągnęła do ust długie, przezroczyste 19
włókno. Steve gapił się na nią z głupawym uśmiechem. To musiała być prawdziwa miłość, bo lek na pewno nic zaczął jeszcze działać. - CIĘŻKI JEST - sapnęła Whitney. - Znaczy jak na takiego mizeraka. - Fakt - zgodziła się Tess. Zataczając się i potykając, ciągnęły Steve'a do domku gościnnego w posiadłości Talbotów, w którym mieszkała Whitney. Z pewnością potrzebowały prywatności, choć nie miały jeszcze pojęcia, co zrobią z nieoczekiwaną zdobyczą. Czuły się jak wędkarz, który wybrał się na płocie, a wraca z żywą krową morską na haczyku. Łup imponujący, ale raczej nielegalny, a przy tym zdecydowanie kłopotliwy. Minęło niemal czterdzieści minut, nim pigułki zadziałały. Tess zastanawiała się już, czy się nie pomyliła, kiedy nagle Steve zaczął bełkotać, a powieki opadły mu na zmętniałe oczy. - Nie wiem, co mi... może tequila... - Zapłaćmy i zbierajmy się stąd - zakomenderowała Tess, porzucając maskę nastolatki. Wygrzebał z portfela kilka banknotów oraz monet i stanął chwiejnie na nogach, chwytając jej dłoń w geście, który był jednocześnie próbą nawiązania intymnego kontaktu i utrzymania pionu. - To nawet nie jest dziesięć procent - dogryzła mu. - Daję dwadzieścia procent napiwku za jedzenie, ale nie za alkohol. Do alkoholu sobie doliczają sami... A w ogóle... chyba mnie zatruli. W głowie mi się kręci. Tess rzuciła na stół jeszcze kilka dolarów i zaczęła holować Steve'a w kierunku parkingu. Miała nadzieję, że pracownicy restauracji nie zauważą, że facet ledwie idzie. Niestety, tuż przy drzwiach zatrzymał ich właściciel. - On chyba nie będzie prowadził? Uff. Facet po prostu nie chce być za nic odpowiedzialny. - Nie, ja mam kluczyki - uspokoiła go Tess. - Zawiozę go do domu. Zamierzała przeszukać kieszenie Steve'a i zostawić go na parkingu, ale ponieważ cały personel zwrócił już na nich uwagę, pociągnęła go aż do wozu Whitney i wepchnęła na tylne siedzenie. - Co to ma być? - zapytała Whitney, patrząc z obrzydzeniem na słaniającego się mężczyznę. 20
- Nie wiem - odparła Tess. - Jedź dokądś. - Do mnie. - Whitney odzyskała zwykłą pewność siebie. I tak pochrapujący łagodnie Steve spoczął na sosnowej podłodze w domku Whitney. Oddychał przez usta jak dziecko, ale ten widok bynajmniej nie napełniał ich czułością. Tess wydobyła portfel z tylnej kieszeni jego spodni, co było nie lada wyczynem, biorąc pod uwagę, jak bardzo opinały się na pośladkach. - Mickey Pechter - przeczytała. - Mieszka w hrabstwie Baltimore. W tych mrówkowcach w Towson, sądząc po karcie do drzwi. O ile się założysz, że giełdę widział tylko w telewizji? Zadzwoniła do Dorie Starnes, ich komputerowej specjalistki, która czekała w gotowości przez cały wieczór (i liczyła za każdą godzinę, o czym nie omieszkała im radośnie przypomnieć), żeby przekazać jej nazwisko, adres i datę urodzenia mężczyzny. Wyszukiwanie nie dało żadnych wyników. - Nie ma nawet niezapłaconego mandatu za parkowanie - stwierdziła Dorie. - Gość jest czysty. - Albo miał szczęście, że go nie złapali - orzekła Tess, odkładając słuchawkę. - Kurczę - westchnęła Whitney. - Byłam pewna, że coś na niego znajdziemy. - Mamy jego nazwisko i numer telefonu, to mało? Zadzwonimy do niego, kiedy się obudzi, powiemy, żeby przestał mejlować z dziewczynkami i tyle. - Mało. Musimy dać mu nauczkę. Porządnie go nastraszyć. Miał przy sobie pigułki. Jeśli jeszcze nikogo nie zgwałcił, to tylko kwestia czasu. Steve - nie, Mickey - westchnął głęboko przez sen. Kiedy go taszczyły, rozpiął mu się środkowy guzik koszuli, odsłaniając owłosiony, biały jak u ryby brzuch. Whitney pochyliła się nad śpiącym mężczyzną i trąciła go w pierś czubkiem mokasyna. - Co za kosmaty gnom. Nie znoszę kosmatych facetów. - Za to z włosami na głowie niedługo się pożegna - zawyrokowała Tess. - Najdalej za trzy lata będzie łysy jak kolano, a wtedy koniec z podrywaniem nastolatek. Wystarczy, że pozwolimy działać naturze. Whitney rzuciła jej spojrzenie z serii „kogo ty chcesz oszukać”. - Coś mi przyszło do głowy - oznajmiła. 21
Podeszła do staroświeckiej komódki, jednego z wysłużonych rodzinnych mebli, które jej matka kazała wstawić do domku dla gości, i z jednej z szuflad wyciągnęła szablon z literami. - Zrobimy transparent z napisem „Witaj w domu”? - chciała wiedzieć Tess. - Momencik. - Whitney zniknęła w niewielkiej łazience, skąd wyłoniła się z zardzewiałą ze starości puszką depilatora w piance Nair. Przewróciła Mickeya na brzuch i zdjęła mu koszulę, krzywiąc się na widok owłosienia jeszcze gęstszego niż na piersiach. - Idealnie. - Ostrożnie umieściła szablon na plecach mężczyzny i wypełniła jedną z liter pianką. P, potem E, D, O... - Whitney, co ty robisz? - spytała Tess. - Piszę mu na plecach „pedofil”. - Idiotyczny pomysł. A poza tym jest kwiecień. Kto będzie oglądał jego plecy? - Jest dokładnie pierwszy kwietnia, a my złapałyśmy pierwszej klasy dupka. Kiedy próbowała dołożyć kolejną literę, kształty zlały się i ostatecznie Whitney pokryła pienistym preparatem całe plecy Mickeya. - Brawo - skomentowała Tess. - U kosmetyczki zapłaciłby za to trzydzieści dolców. Odebrała Whitney puszkę i nałożyła depilator na przerzedzone włosy na głowie mężczyzny. Nie zawracała sobie głowy literami, tutaj chciała usunąć wszystko. Razem przeturlały Mickeya z powrotem na plecy i za pomocą szablonu wypisały mu na piersi „palant”. - Słabo widać litery - oceniła Whitney. - Powinnyśmy wziąć maszynkę do golenia - zgodziła się Tess. - Albo wosk w plastrach. Zawsze chciałam zobaczyć, jak to cholerstwo działa. Tess rozpięła spodnie Mickeya i zsunęła je aż do kostek, żeby nałożyć resztki depilatora na uda i łydki. Sprej zaczął syczeć, wyrzucając końcówkę pianki. Włosy na nogach mężczyzny były jaśniejsze i bardziej delikatne, jak u chłopca. Nosił czarne nylonowe slipy, zdecydowanie zbyt obcisłe. - Liczył na trochę akcji - stwierdziła Whitney. - Nic tak nie gwarantuje akcji jak dawka rohypnolu na randce podsumowała Tess. - Problem w tym, że kiedy rozbierasz się do seksownej bielizny, dziewczyna jest już zwykle nieprzytomna. 22
SPORO PO PÓŁNOCY posadziły wydepilowanego Mickeya Pechtera na parkingu przy barze, opierając go o niebieską hondę accord. Lokal, zamknięty przed godziną, był ciemny i pusty. Honda była oprócz toyoty Tess jedynym samochodem na parkingu, a kluczyki pasowały do drzwiczek. Mickey został w slipach i skarpetkach. Resztę jego ubrania Tess wyrzuciła do śmietnika za sklepem z alkoholami przy York Street. Teraz ułożyła portfel, kluczyki i pager tuż obok głowy mężczyzny i przykryła go skórzaną kurtką. W ostatniej chwili zdecydowała się zatrzymać rohypnol. Wolała nie oddawać mu broni. Nie miała pojęcia, czy lek trudno zdobyć, ale dlaczego ułatwiać mu podły proceder? - Okropnie jest różowy - zauważyła. - Wszyscy jesteśmy różowi - odparła Whitney. - Coś takiego jak biały człowiek nie istnieje. Tak samo jak czarny. - Ale on jest jaskraworóżowy. Jak gotowany rak. Albo jak HumptyDumpty, kiedy zleciał z muru. Tak. Humpty-Dumpty - to było właściwe skojarzenie. Wyglądał żałośnie, skulony we śnie, pokryty gęsią skórką. Ogarnęło ją coś na kształt współczucia. Ale natychmiast przypomniało jej się, jakie miał plany na dzisiejszą noc, i obrzydzenie aż ścisnęło jej żołądek, w którym cheeseburger i cebulowe krążki pływały w kilku łykach truskawkowej margarity. - Zabierajmy się - powiedziała, wstając. I nagle, sama nie rozumiejąc, co robi i dlaczego, odwróciła się do Mickeya i z całej siły kopnęła go w żebra. Gdyby miała na nogach ciężkie martensy, pewnie by się obudził, ale lekkie balerinki na płaskim obcasie, które włożyła, żeby wyglądać dziewczęco, osłabiły uderzenie. Mimo to powinno wystarczyć, żeby nabić mu porządnego siniaka na pamiątkę wspólnego wieczoru. Tak w każdym razie powiedzieli jej policjanci z hrabstwa Baltimore, którzy następnego dnia przyjechali ją aresztować.
Rozdział 2 HRABSTWO BALTIMORE OTACZA MIASTO BALTIMORE JAK FOSA. Lub jak imadło - w zależności od punktu widzenia. Sto pięćdziesiąt lat temu rozdzieliły się i poszły każde swoją drogą. Od tego czasu trwa spór o to, kto lepiej na tym wyszedł. Miasto jest bankrutem, dusi się w swoich granicach i nie może poradzić sobie z rosnącą przestępczością. Hrabstwo to miejsce-którego-niema, terra incognita, przynajmniej w ludzkiej świadomości. Dla Tess, urodzonej w mieście, było jak obcy kraj. Podczas podróży przez meandry systemu prawnego hrabstwa tylko utwierdziła się w tej opinii. - Hej, to jest jakaś myśl - odezwała się, siedząc w korytarzu w sądzie hrabstwa trzy tygodnie po randce z Mickeyem Pechterem. - Może nie jest za późno, żeby starać się o ekstradycję? - Cieszę się, że możesz żartować - odpowiedział jej prawnik i od czasu do czasu pracodawca, Tyner Gray. - Kiedy cię zatrzymali na noc w areszcie albo kiedy oskarżyli cię o napad, bałem się, że zaczniesz sprawę traktować poważnie. Ale skąd. Za chwilę ogłoszą wyrok, a ty, zdaje się, wciąż uważasz, że grasz w komedii sensacyjnej, i masz z tego kupę zabawy. - Jaka to sensacja, skoro nie ma nawet suspensu? - prychnęła Tess. To nie jest prawdziwy wyrok. - Nie oszukuj się. Dozór przed wyrokiem oznacza po prostu, że kiedy spełnisz wszystkie warunki, w twoich aktach nie będzie śladu, że byłaś skazana. - O, to nawet śmieszne. 24
- To nie jest śmieszne. - W życiu bywają takie chwile, że możesz się śmiać albo płakać stwierdziła Tess. - Ja wolę się śmiać. W ostatnich trzech tygodniach Tess zdarzało się płakać, ale zawsze w tajemnicy. Nigdy nie okazałaby słabości przed starym kąśliwym Tynerem ani przed kimkolwiek innym. Grała twardzielkę nawet przed swoim chłopakiem Crowem, który jednak nie dał się oszukać. Zdradził ją brak apetytu. Teraz sprawa zbliżała się do końca, wkrótce będzie złym wspomnieniem. Na potrzeby przyszłych biografów wydarzenie to podsumuje w jednym zdaniu: „W wieku trzydziestu jeden lat miałam przejściowe kłopoty z prawem, ale ostatecznie okazało się to nieporozumieniem”. Nawet termin, którego sędzia użył w akcie oskarżenia - dozór przed wyrokiem - brzmiał jakoś niestosownie, jakby tak naprawdę chodziło o deser przed podwieczorkiem. Tyner najwyraźniej również miał skojarzenia z jedzeniem. Nagle powiedział: „Czas siadać do stołu”, zawrócił wózek trzema zręcznymi ćwierćobrotami i wjechał do sali rozpraw. Mickey Pechter siedział w pierwszym rzędzie, tuż za prokuratorem. Tess nie widziała swojej „ofiary” od rozstania na parkingu przed barem. Odrosły mu włosy na głowie: matowe, ale gęstsze. Możliwe, że odkryła cudowne lekarstwo na łysienie. Skóra wyglądała normalnie. Ciekawe, czy naprawdę dostał silnej alergii, na którą się uskarżał. Może i tak, skoro trafił do szpitala. Kiedy zobaczył Tess, na jego twarzy pojawiły się kolejne emocje: strach psa, kulącego się na widok kogoś, kto go kopnął, cień uśmiechu, wreszcie nieskrywana nienawiść w zwężonych oczach. „Gwał-ci-ciel” - powiedziała bezgłośnie w jego stronę. Wszystko, co mogła zrobić. Tyner pociągnął ją za warkocz, żeby nie siadała. - Proszę wszystkich o powstanie. Dennis Halsey był młody jak na sędziego i niemal przystojny. Miał gęstą czuprynę - ciekawe, czemu coraz częściej zwracała u mężczyzn uwagę na włosy - ale jego twarz i ciało były kanciaste, jakby kwadratowe. Wyglądał trochę jak robot albo Frankenstein. Nie popełniając najmniejszego błędu, wspinał się coraz wyżej w hierarchii jurysdykcji stanowej. Być może w przyszłości czekała na niego czerwona toga członka marylandzkiego sądu najwyższego. 25
- Sąd okręgowy hrabstwa Baltimore rozpoczął posiedzenie. Halsey zdążył już wyrobić sobie nazwisko i pewną renomę. Był sędzią w procesie o gwałt na randce, przy okazji którego Tess zdobyła wiedzę o rohypnolu. Sprawa była najeżona punktami zapalnymi: oskarżony był białym mężczyzną z wyższej klasy, jego ofiary były czarnoskóre, a poziom alkoholu we krwi wszystkich znacznie przekraczał nowy dopuszczalny limit 0.08 promila. Prawdę mówiąc, przekroczyłby nawet dawny limit, który wynosił 0.1 promila. Halsey zdołał jednak zaszachować adwokata oskarżonego, za wszelką cenę bronił ofiar i nie dał nikomu zapomnieć, kto stoi przed sądem. Trzej sędziowie uznali oskarżonego za winnego gwałtu pierwszego stopnia, a Halsey orzekł najsurowszą karę. Wszystko wskazywało na to, że Tess ma szczęście, że jej sprawą zajmuje się Halsey. Okazało się jednak, że jest przeciwnie. Pierwszą złą nowiną była alergia Mickeya na składniki depilatora Nair. - A, tak. Powinno się najpierw zrobić test - wyjaśniła Tess Tynerowi, kiedy policja hrabstwa Baltimore zezwoliła jej wreszcie na widzenie. - Test? - Na ręce. Ale nikt tego nie robi. Przestraszył się wysypki? Co za mięczak. - Miał poparzenia, Tess. Musieli go zatrzymać w szpitalu. To był pierwszy błąd Tess. Drugim było to, że pokazała Mickeyowi Pechterowi swoje prawo jazdy. Już przed południem następnego dnia pod jej drzwiami stali policjanci z nakazem przeszukania. Chcieli znaleźć jej broń, opisaną jako „chemiczny defoliant w puszce pod ciśnieniem lub butelce z końcówką rozpylającą”. Nic takiego nie znaleźli, ale fiolkę z rohypnolem - tak. Zatrzymanie leku okazało się trzecim błędem Tess. Pechter stwierdził, że rohypnol należy do niej. Ostatecznie lek był tylko w jego organizmie. Tyner doprowadził do wyłączenia jednego dowodu, uzasadniając, że jest mało prawdopodobne, żeby kobieta nosiła opakowanie depilatora w kieszeni żakietu. Jednak rohypnol przekonał prokuratora - świętoszkowatego szpanera - że Mickey Pechter jest ofiarą. Oskarżyciel i detektywi uznali, że zaplanowała napad. „Ale skąd”, powtarzała im. „Chciałam tylko zdobyć jego nazwisko. A potem zrobić coś naprawdę fajnego, na przykład... zaszantażować go!” 26
W mieście Baltimore, którego sądy pękały w szwach od spraw o zabójstwo i procesów narkotykowych, zemsta Tess na Pechterze zostałaby potraktowana jak głupi psikus. Tutejszy prokurator z rozkoszą wziął ją na rogi. Tess postawiono zarzut napadu z pobiciem, a groziło jej też oskarżenie o gwałt, na którego poparcie nie było jednak dowodów. Na szczęście sprawa nie trafiła do mediów, ale tylko dlatego, że wszystkim zaangażowanym w nią mężczyznom było żal Pechtera. Sędzia Halsey był wyraźnie zafascynowany. - Interesuje mnie przemoc, do jakiej dochodzi między mężczyznami a kobietami - powiedział Tynerowi i Tess podczas pierwszego spotkania. - Jest jak droga dwukierunkowa, chociaż większość ludzi uważa inaczej. Z punktu widzenia fizjologii kobiety są bardziej narażone na gwałt. Ale jeśli kobieta jest silna fizycznie? Wyzwolona, że tak powiem? Czy pańska klientka naprawdę działała w obronie napastowanych w sieci dziewcząt? A może jej czyn miał głębszą, bardziej osobistą motywację? Między mężczyznami i kobietami jest tyle gniewu, tyle nienawiści. Widzę te negatywne emocje codziennie w sądzie. Wojna między płciami trwa. Tess z chęcią wyjawiłaby mu, dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Niestety, kiedy policjanci z hrabstwa wkroczyli do jej twierdzy, stwierdziła, że działała sama. Nawet Tyner nie wiedział o udziale Whitney. Tłumaczyła sobie - nieco mętnie - że musi chronić Mercy, której nigdy nie wymieniła z nazwiska, a więc nie może też wspomnieć o Whitney. W efekcie stanęła przed sędzią Halseyem jako superwoman, zdolna uśpić mężczyznę, przeciągnąć go przez cały parking do samochodu, a następnie pozbawić włosów na ciele i głowie. Halsey, jak się okazało, nie był jednak aż tak zaabsorbowany społecznym kontekstem sprawy, żeby przeoczyć niespójności. - Policja uważa, że na ciele Mickeya Pechtera jest dziwnie mało zadrapań - powiedział podczas rozmowy na temat warunków dozoru przed wyrokiem. - Zadrapań? - powtórzyła Tess. - To oczywiste, że musiała go pani ciągnąć. Najwygodniej byłoby złapać go za nogi. Ale Pechter ma podrapane golenie, jakby ktoś chwycił go pod pachami. - A co mówi pan Pechter? - Nic nie pamięta. - Hm... - mruknęła tylko Tess. Kłamcy zazwyczaj mówią za dużo, zbyt szczegółowo i wylewnie. Wiedziała o tym, ponieważ spotkała więcej łgarzy 27
niż przeciętny człowiek; wiedziała, ponieważ w potrzebie sama potrafiła nieźle kłamać. Ostatecznie jej wersja, choć pełna luk, zwyciężyła. Głównie dlatego, że Mickey Pechter niezbyt sprawdził się w roli ofiary. Zniszczył twardy dysk swojego komputera w nadziei, że usunie dowody przeciwko sobie. Tyner zapłacił fortunę przyjaciółce Tess, Dorie Starnes, która odtworzyła obciążające Pechtera rozmowy: wskazówki, jak zdobyć podrobione dokumenty, nalegania, żeby Tess przyjechała komunikacją miejską, co pozwoliłoby mu odwieźć ją do domu. Tylko prawdziwe zamiary Mickeya i plan użycia rohypnolu pozostały w sferze domysłów: on mówił jedno, Tess drugie. Nagle wszyscy - policja, prokurator, sam Mickey Pechter - zapragnęli jak najszybciej zakończyć tę sprawę. Wszyscy poza sędzią Halseyem. - W cywilizowanym społeczeństwie obywatele nie mogą sami wymierzać sprawiedliwości - oznajmił, kiedy Tyner złożył prośbę o odstąpienie od zarzutów. - Niezależnie od intencji pana Pechtera i pańskiej klientki faktem jest, że zrobiła mu krzywdę. Musi ponieść konsekwencje. Myślę o grzywnie i pracy społecznej. Tyner, który przekonał Tess, że powinna za wszelką cenę uniknąć procesu, zgodził się. - Jeśli to będzie dozór przed wyrokiem, a po pół roku nie będzie po tym śladu w jej aktach, nie widzę problemu. Pół roku, pomyślała Tess. Był dwudziesty drugi kwietnia. Wokół budynku sądu kwitło tysiące narcyzów i tulipanów. Ciepły wietrzyk niósł wspaniały zapach świeżo skoszonych trawników. Za pół roku klomby będą nagie. Zrobi się zimno, dni będą coraz krótsze, a sezon wioślarski będzie się zbliżał ku końcowi. Wydawało się, że pół roku to bardzo długo, ale tak naprawdę minie bardzo szybko. Za pół roku będzie po wszystkim, jakby nic się nie wydarzyło. Wywołano jej sprawę. Czas na interwencję ślepej sprawiedliwości. Halsey zasłonił mikrofon. - Poszkodowany chce złożyć do akt oświadczenie o poniesionych szkodach. - Przecież nie będzie żadnych akt - zdziwił się Tyner. - Nie będzie, jeśli pańska klientka spełni wszystkie warunki dozoru przed wyrokiem - zgodził się sędzia. - Ale moim zdaniem to nie problem. 28
Możemy pozwolić panu Pechterowi przeczytać jego oświadczenie. Przez kilka tygodni Tess, inaczej niż miała w zwyczaju, była grzeczna jak aniołek. Nie skontaktowała się z Pechterem, żeby powiedzieć mu, że tylko glista w męskim ciele wnosi skargę przeciwko kobiecie, którą chciał zgwałcić! Nie wykorzystała znajomości z dziennikarzami „Beacon Light”, żeby nagłośnić swoją wersję wydarzeń i poruszyć opinię publiczną. Siedziała cichutko i przytakiwała tyradom sędziego na temat przemocy między mężczyznami a kobietami. Wciąż to wyrażenie: „przemoc między mężczyznami a kobietami”. Halsey był zapewne postępowym sędzią, ale uwielbiał dźwięk własnego głosu tak samo jak każdy mężczyzna, którego Tess znała. Mimo to słuchała go, nie zgłaszając zastrzeżeń i nie próbując zasugerować, że wie o takiej przemocy nieco więcej niż żyjący pod kloszem pan sędzia. Ale dziś - kiedy tylko kilka chwil dzieliło ją od zakończenia tej całej sprawy - nie wytrzymała. - On nie jest ofiarą - oznajmiła. - To jest problem. Idiotyczne polityczne gierki! Mówiła ostrym szeptem, ale Mickey Pechter to usłyszał. Wzdrygnął się. Z nieodgadnionym wyrazem twarzy sędzia popatrzył na Tess, potem na Tynera, który przepraszająco skłonił głowę, i wreszcie na Mickeya, który starał się wyglądać na niewiniątko. Tess była naprawdę zaskoczona, że nad jego głową, jak w filmie rysunkowym, nie pojawiła się jeszcze aureola. - Sądzę, że zezwolę panu Pechterowi przeczytać jego oświadczenie. Nie powinno być dla pani problemem, pani Monaghan, przypomnienie, że kogoś pani skrzywdziła. Wzięła pani sprawiedliwość we własne ręce i posłała człowieka do szpitala. Mickey drżącymi, spoconymi rękami rozłożył kartkę papieru w linie i zaczął czytać. - „Od czasu brutalnego ataku, który przeżyłem w nocy pierwszego kwietnia...” Na dźwięk słowa „brutalny” Tess poderwała głowę, ale już się nie odezwała. - „...mam problemy ze snem, wywołane przez obrażenia skóry, jakich doznałem. Kiedy uda mi się zasnąć, często mam koszmary. Oceniam, że ograniczeniu uległa również moja zdolność do pracy. Straciłem pieniądze, 29
ponieważ nie mogę brać tylu nadgodzin co wcześniej. Pozostaję z szacunkiem, Mickey R. Pechter”. Skończył i rozejrzał się z nadzieją. - To wszystko? - zapytał sędzia Halsey. - Chce pan wiedzieć, ile pieniędzy? - Ile nadgodzin pan stracił? Nie, to chyba nie jest konieczne. - Nie chodzi tylko o nadgodziny - szybko dodał Mickey - ale też o mój ból i cierpienie. - Jednym z warunków ugody jest to, że pani Monaghan albo jej ubezpieczyciel pokryje koszty pańskiego leczenia. - Tak, to już załatwiła. Ale ja bym chciał dostać coś za ból i cierpienie. Sędzia najwyraźniej nic nie rozumiał. Tess - przeciwnie. Mickey Pechter rozumiał oświadczenie o szkodach poniesionych przez ofiarę za równoznaczne ze złożeniem pozwu cywilnego. Czekał na odszkodowanie za depilację. Uśmiechając się na myśl o jego chciwości, Tess próbowała sobie jednocześnie przypomnieć, czy jej ubezpieczenie obejmuje takie odszkodowania. A może chroni ją tylko podczas pracy? Czy mogłaby stwierdzić, że Mercy Talbot była jej klientką? Nie, wtedy musiałaby podać jej nazwisko, a tego rodzina Talbotów z pewnością sobie nie życzyła. - Rozmawiałem o tym z przyjaciółmi - odezwał się Mickey Pechter - i wspólnie uznaliśmy, że wystarczy pięćset tysięcy, jeśli nie zostaną policzone jako dochód, a siedemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, jeśli będą. Inaczej mówiąc, powinienem mieć na czysto pięćset tysięcy dolarów. - Ty żałosny palancie - powiedziała cicho Tess. Odwrócił się do niej gwałtownie. Zdała sobie sprawę, że wciąż się jej boi. To było ciekawe uczucie. Podobało jej się. - Zamiast martwić się o pieniądze, może zaczniesz się leczyć z latania za nieletnimi? - Ani chwilę nie wierzyłem, że masz siedemnaście lat. Musiałbym chyba być ślepy. - Wszystko jedno, siedemnaście czy siedemdziesiąt jeden. Żadnej kobiety nie zaciągniesz do łóżka, chyba że nieprzytomną. Palant. - Suka. - Dupek. - Dziwka. - Kastrat. 30
Woźny już wstawał, ale sędzia podniósł tylko rękę i w sali zapadła cisza. - Zaraz ogłoszę wyrok. W kwestii bólu i cierpienia: jeśli uważa pan, że coś się panu należy, panie Pechter, proszę wynająć adwokata i złożyć pozew w odpowiednim sądzie. Muszę panu jednak przypomnieć, że podczas cywilnego procesu zostanie szczegółowo sprawdzony pański styl życia. Mickey był zrozpaczony. - No dobrze, nie dostanę pieniędzy. Ale dlaczego nikt jej nie ukarze? Wiem, co to jest dozór przed wyrokiem. Za pół roku będzie miała czyste akta. To nie w porządku. - Zapewniam pana, że za pół roku pani Monaghan będzie zupełnie innym człowiekiem. Poprawi się; a to właśnie, gdyby ktokolwiek zapomniał, jest głównym celem wymiaru sprawiedliwości. Nie tylko karać, ale zmieniać. Tess ukryła ironiczny uśmieszek. Jeśli sędzia wierzy, że ona się zmieni, kiedy zapłaci grzywnę i rachunki za leczenie oraz poświęci nieco czasu na wolontariat w fundacji na rzecz ofiar molestowania - niech mu będzie. Wiedziała, że drugi raz postąpiłaby tak samo. Może poza kopniakiem, ale o tym w ogóle nie było mowy w sądzie. Za to depilator, rohypnol... tak, dała Mickeyowi Pechterowi ważną lekcję empatii. Może powinna upierać się przy procesie, podczas którego mogłyby się zgłosić jakieś inne ofiary? Mickey wrócił na miejsce, a Tess wstała, gdy sędzia ogłaszał wyrok. Wpatrywała się w podłogę, ledwo powstrzymując uśmiech. Nie pozwoliła Crowowi przyjść do sądu - brakowało jej go, ale wolała trzymać chłopaka z dala od tej ponurej sprawy - zaplanowali za to wspólny obiad, żeby zmienić ten dzień na przyjemny. Mieli pojechać za miasto z psami. Później zamierzali zjeść coś w restauracji z ogrodem, gdzie zwierzaki będą mogły im towarzyszyć. Jedną z nieocenionych zalet pracy na własny rachunek jest to, że możesz wykorzystać wszystkie cudowne dni powszednie, które zwykle nadchodzą po deszczowych, zimnych weekendach. Tess wybiegła myślami ku czekającym ją przyjemnościom, a słowa sędziego przepływały jej nad głową jak dym. Nagle coś zaalarmowało ją i zmusiło do skupienia uwagi. - Pani Monaghan ma również przez sześć miesięcy brać udział w indywidualnych lub grupowych sesjach panowania nad gniewem. 31
Wiedziała, że lepiej się nie odzywać, więc spojrzała tylko na Tynera, który wzruszył ramionami równie zaskoczony jak Tess. Mickey Pechter słuchał obojętnie, z wyrazem zaskoczenia na twarzy, jakby w myślach oddawał wszystkie przedmioty, które zamierzał kupić za swoje fantomowe pięćset tysięcy dolarów. Asystent sędziego zdążył już otworzyć teczkę z aktami kolejnej sprawy. Sędzia grzmiał dalej: - Pani Monaghan będzie się spotykać co tydzień z funkcjonariuszem policji i przedstawiać mu zaświadczenie o sesji z psychiatrą, psychologiem albo wykwalifikowanym pracownikiem społecznym. Może wybrać dowolnego specjalistę, pod warunkiem że głównym tematem spotkań będzie panowanie nad gniewem. Rozpoczęła się następna sprawa, a Tyner i osłupiała Tess wyszli na korytarz. - On może to zrobić? Prace społeczne zamienić na terapię? - Właśnie to zrobił. Chyba uważa, że to to samo co posłać pijanego kierowcę na spotkanie anonimowych alkoholików. Dziwne. Wcześniej ani razu nie wspomniał o sesjach. Założę się, że wymyślił to w ostatniej chwili. Pewnie mogłem wnieść sprzeciw, ale sesje zabiorą ci mniej czasu. Prace społeczne musiałabyś odwalać cały rok, trzy godziny w tygodniu. - Ale dlaczego sędzia w ostatniej chwili zmienia umowę? Tyner, który zazwyczaj z lubością krytykował ją i strofował, tym razem nie spieszył się z odpowiedzią. - Kiedy patrzyłaś na Mickeya Pechtera, Tess, miałaś coś w oczach. Coś... mrocznego. Przykro mi to mówić, ale możliwe, że sędzia Halsey miał rację.
Rozdział 3 ZARAZ, ILE PANI PIJE? Doktor Martin Armistead, psychiatra, szybko odhaczał kolejne punkty jej historii medycznej (która przypominała listę brudów do prania), kiedy Tess sypnęła się, mówiąc prawdę. Była tak znudzona i zdekoncentrowana, że nie mogła sobie nawet przypomnieć, co właściwie powiedziała, że zareagował w ten sposób. Dwa drinki, trzy drinki. To naprawdę tak dużo? Czy powinna teraz stwierdzić, że jej mama jest Francuzką, czy raczej się wycofać? Wycofać. - Nie co wieczór, oczywiście. Ale zdarza mi się pić wino do kolacji. Jeden-dwa kieliszki. I co najmniej raz w tygodniu lubię wyskoczyć z przyjaciółmi na drinka. - Pije pani sama? - Czasami. - Pije pani, żeby się odprężyć albo nagrodzić? - Nie określiłabym tego w ten sposób. - Często ma pani rano kaca? - Nigdy - starała się nie mówić zbyt wrogo ani zbyt obronnie. - Proszę pana, wiem, czemu służą takie pytania. Nie mam problemu z alkoholem. - Dobrze, idźmy dalej. Narkotyki? - Teraz tylko trawka. Na dźwięk słowa „tylko” jedna z brwi doktora drgnęła. Chociaż był stosunkowo młody - na pewno nie przekroczył jeszcze czterdziestki - brwi miał szerokie i krzaczaste jak staruszek. Łysinę nosił z nonszalancją mężczyzny, 33
który stracił włosy w młodym wieku i nigdy za nimi nie tęsknił. Miał pełne usta, wydatny nos i głęboko osadzone oczy, zmiennej piwnej barwy, podobne do jej własnych. Ale zdecydowanie za małe, oceniła Tess. - Teraz tylko marihuana - powtórzył, oddzielając słowa. - To znaczy, że zażywała pani inne narkotyki? - Raz spróbowałam kokainy. Zaczęłam po niej gadać jak nakręcona, i nawet ja wiedziałam, że plotę bzdury. Nie muszę brać żadnych dopalaczy, jestem dość szybka. Kiedy w klubach zrobiło się modne ecstasy, byłam już za stara, inaczej pewnie bym spróbowała, z ciekawości. W zasadzie jestem czysta. Ale na szczęście pracuję na własny rachunek, więc nikt nie może mnie zmusić, żebym siusiała do słoika. To jedna z zalet samozatrudnienia. - W zasadzie czysta. - Zajrzał do notatek. - Pije pani dość dużo kawy. Tess westchnęła i przewróciła oczami. - Wiem, że nie jestem uzależniona od kofeiny, bo po dniu bez kawy nie boli mnie głowa. I naprawdę niemal już nie palę trawki. Strasznie trudno ją zdobyć, poza tym znam konsekwencje. - Konsekwencje? - W mojej pracy łamanie prawa to ryzyko. Im lepiej mi idzie, tym mniej warto ryzykować. - A jednak... dokonała pani napadu. - Zostałam oskarżona o napad, czyli przestępstwo. Przyznałam się do wykroczenia. Zmarszczył czoło, wczytując się w dokument, leżący na biurku. - Ale pierwotne oskarżenie brzmiało „napad”. - W naszym systemie prawnym oskarżenie się nie liczy. Człowiek jest niewinny, póki nie udowodni mu się winy, pamięta pan? Wrócił do standardowych pytań. Myśli Tess znów odpłynęły, a jej wzrok zaczął błądzić po gabinecie. Prawdę mówiąc, spodziewała się czegoś znacznie okazalszego. W końcu w słynnym Sheppard Pratt Hospital leczono przed laty samą Zeldę Fitzgerald. Cóż, era jazzu minęła, a era psychotropów i ZOZ-ów okazała się niełaskawa dla niegdyś eleganckiej placówki. Wnętrza były zaniedbane, choć zielone tereny wokół budynków wciąż zachwycały. Okno w gabinecie doktora Armisteada zostało podparte kawałkiem sklejki, tak by wiaterek mógł podjąć walkę z falami suchego, przegrzanego powietrza, 34
które emitował stary kaloryfer. Najbardziej niemiłym zaskoczeniem okazał się dla Tess zniszczony fotel, w którym usiadła. Wytarta tkanina na podłokietnikach zmieniła się w pęczek nici. Doktor zauważył, że przeczesuje je palcami, i zanotował coś w palmtopie. Czy bawienie się nitkami można uznać za objaw wrogości? Gniewu? Fiksacji analnej? Tak jak wiele osób, które po raz pierwszy wchodzą do gabinetu psychiatry, Tess obawiała się, że nie zostanie stąd wypuszczona. - Czy, w pani rodzinie były przypadki chorób psychicznych? - Nic o tym nie wiem - odpowiedziała automatycznie i w następnej sekundzie zwątpiła we własną prawdomówność: szaleństwo było jedynym wyjaśnieniem zachowań i decyzji kilkorga jej krewnych. No cóż, w rodzinie nie miała żadnych zdiagnozowanych przypadków, więc nie skłamała. A zresztą doktor zadawał już kolejne pytania. Nie mogła zastanowić się nad odpowiedziami ani do nich wrócić. „Jak śpi?” Zazwyczaj dobrze. „Zazwyczaj?” Każdemu zdarza się kiepska noc, prawda? „Czy jej kiepskie noce zdarzają się po alkoholu?” - Mówiłam już, że piję prawie codziennie - wytknęła. „W takim razie czy zdarzają się, kiedy wypije więcej?” Nie, to nie ten schemat. - Więc istnieje schemat? - Nie, nie to miałam na myśli. Po prostu... czasem mam złe sny. Związane z moją pracą. Widziałam sporo... przerażających rzeczy. Ale innych niż widują policjant, sanitariusz... - Czy lekarz - dokończył. - Lekarze też widzą sporo trupów. - Nie takich, jakie ja widzę, chyba że pracują na ostrym dyżurze. Tylko że nie chodzi tylko o śmierć. Śmierć to najmniejszy problem. Widziałam, co ludzie potrafią zrobić innym, żeby dostać, czego chcą. I cały czas tłumaczą, że to jest w porządku. Albo moralne. - Tak jak pani, czyż nie? Wciąż mówił spokojnie, bez oceny w głosie. Wiedziała, że ją sprawdza. Chciał, żeby oceniła własne zachowanie w kontekście tego, co przed chwilą powiedziała, żeby przyjrzała się własnej logice i poszukała w niej dziur. Mimo to się wściekła. - Próbowałam powstrzymać pedofila przed podrywaniem dziewczynek w Internecie. 35
- Z tego co wiem, to nie był pedofil, nie według klinicznej definicji. Możliwe, że napastował nieletnie, ale nie był zainteresowany małymi dziewczynkami, prawda? Inaczej nie umówiłby się z panią w barze. - W porządku. Niech będą nieletnie. Które najwyraźniej karmił rohypnolem, więc mogło mu chodzić tylko o gwałt. - Tak, czytałem o tym w aktach. Ale skąd wiemy, że faktycznie użył kiedyś rohypnolu? - Miał go przy sobie. To była kwestia czasu. - I dlatego sama wymierzyła pani sprawiedliwość. - Dowiedziałam się o nim od znajomej nastolatki. Ona była już bezpieczna, ale musiałam chronić inne dziewczyny, które mógł namówić na randkę. Musiałam się dowiedzieć, kim jest. - Często tak pani czuje? Że musi pani chronić innych? - Raczej nie. - Czy kiedykolwiek stosowała pani przemoc, żeby kogoś bronić, jak pani sama mówi? Tess pokręciła głową. Polegała bardziej na sprycie niż na rewolwerze i była z tego dumna. Poza strzelnicą rzadko używała broni. - Naprawdę? Sędzia Halsey napisał, że powinienem zapytać o ten incydent, kiedy próbowała pani pobić chłopaka w Pigtown. Ta sprawa wyszła podczas śledztwa. - Pobiłam chłopaka w Pigtown...? - Z trudem powstrzymała się, żeby nie dokończyć „bo chciałam zobaczyć śmierć”, ale doktor Armistead, posiadacz dyplomów uniwersyteckich, które zajmowały całą ścianę, nie wyglądał na fana Johnny'ego Casha. Dopiero po chwili skojarzyła, o co mu chodzi. Beznamiętny opis doktora był tak wyrwany z kontekstu, że nie rozpoznała w nim zdarzenia z własnej przeszłości. - To nie tak, jak pan mówi. Ten „chłopak” był zabójcą. Niemal zwierzęciem. Wykorzystał dziewczynkę, w ogóle nie myślał o skutkach. Nie wytrzymałam. - A więc ma pani problem z panowaniem nad emocjami? - Nie, nie, wcale nie. To była zupełnie wyjątkowa sytuacja. - Ale pobiła go pani. A teraz pana Pechtera. W obu przypadkach mężczyzna skrzywdził młodą, niedoświadczoną dziewczynę. Chyba to wyzwoliło pani agresję. - Dwa przypadki to jeszcze nie schemat. - Na pewno tylko dwa? 36
Tess zerknęła na jeden z kilku niewielkich, nierzucających się w oczy zegarów w gabinecie. Rozmieszczono je dyskretnie, jakby były jedynie częścią umeblowania, ale były wszędzie, perfekcyjnie zsynchronizowane. Powinien tu wisieć wielki elektroniczny wyświetlacz, pomyślała, pokazujący uciekające sekundy i rosnącą sumę w dolarach, jak wskaźnik długu narodowego, który kiedyś obwożono po Stanach. Godzina z doktorem Armisteadem kosztowała sto pięćdziesiąt dolarów, z czego jej ubezpieczenie pokrywało sto dolarów. Dobry układ, zdaniem Tynera, który wykorzystał swoje kontakty, żeby znaleźć lekarza, kiedy chyba wszyscy terapeuci w mieście odmówili, ponieważ byli zbyt zajęci lub nie świadczyli usług w ramach jej ubezpieczenia. - Zdaje się, że już minęła godzina - odezwała się. - Pierwsze spotkanie zazwyczaj trwa dłużej. Sekretarka wspominała o tym, kiedy panią umawiała. - Och... - Ręka Tess znów powędrowała do nitek na podłokietniku. - Ma pani apetyt? - Doktor wrócił do swojego kwestionariusza. - Ogromny. Uśmiechnął się. Bogu dzięki, przynajmniej ma poczucie humoru. - Pociąg seksualny? - Hm... jestem hetero. Mówiłam, że mam chłopaka. - Pytam, czy zauważyła pani ostatnio jakieś zmiany w swoim pociągu seksualnym. Zwiększenie lub obniżenie. Musiała się chwilę zastanowić. Crow, młodszy o sześć lat, miał potrzeby seksualne dwudziestopięciolatka, ochotę na seks tak regularnie, że rzadko zdarzało jej się zastanawiać nad poziomem własnego pożądania. Po prostu: jadła w porach posiłków, kochała się w nocy. - Nie zauważyłam. Szczerze mówiąc, ten związek jest jedną z najlepszych rzeczy w moim życiu. Podniósł na nią wzrok, jakby nigdy nie słyszał bardziej zaskakującej rewelacji. Ktoś, kto w takim miejscu wspomina o szczęśliwym związku - niezależnie od tego, jak rzadko się to zdarza - musi być mocno podejrzany. Większość pacjentów zasiadających w tym fotelu pewnie wciąż nosi pieluchę, kradnie w sklepach lub uprawia seks z warzywami. - Doskonale. Ćwiczy pani? - Niemal obsesyjnie. 37
Kolejne pole minowe. Milczał przez chwilę, z długopisem zawieszonym nad notatnikiem. - Dlaczego tak pani uważa? - Żartowałam. Dosyć ściśle trzymam się planu treningów. Dzięki temu mogę tak dużo jeść, a jeść kocham. Jeśli jest ciepło, jak teraz, wiosłuję, poza tym biegam i podnoszę ciężary. Wiosłowanie to świetna gimnastyka. Dla mnie to też jakby medytacja. Wariuję, kiedy zimą nie mogę pójść z kajakiem na rzekę. Wariuję. Właśnie stwierdziła, że jest wariatką. Miała wrażenie, że to słowo zawisło nad nią w dymku jak okrzyk bohatera komiksu. Ale doktor Armistead nie zwrócił na to uwagi. Przeglądał właśnie wszystkie jej odpowiedzi, żeby zdecydować, jaką jest dziewczynką, grzeczną czy grzeszną. - To chyba wystarczy. A więc, Thereso... - Tess, bardzo proszę. - Mickey Pechter też nazywał ją Theresą. - Tess. To jasne, że nie chcesz tu być. Domyśliłbym się, nawet gdybym nie wiedział, że przysłał cię sędzia. Wszystko na to wskazuje: twój język ciała, unikanie kontaktu wzrokowego, niechęć do podjęcia terapii. Powiem ci coś w sekrecie: nikt nie chce tutaj być. Wielu z moich pacjentów przychodzi na polecenie pracodawcy. Ci, którzy przychodzą z własnej woli, są jeszcze bardziej nieszczęśliwi. Rozpaczliwie próbują poradzić sobie ze swoim bólem. Jestem lekarzem. Nikt nie lubi chodzić do lekarza. - Ani do dentysty - wtrąciła Tess. - Nie wiem dlaczego, ale dentysta to jeszcze gorsza rzecz. - Żeby spełnić warunki dozoru przed wyrokiem, wystarczy, że będziesz tu przychodzić raz w tygodniu przez pół roku. Możesz przychodzić co tydzień w dniu i porze, jakie ci najbardziej pasują, możesz mi mówić, że masz się świetnie, a potem będziemy gawędzić o pogodzie i ostatnim meczu Oriolsów. Zrobię znaczek na twojej karcie, zaniesiesz ją na policję i wszyscy będą szczęśliwi. Poza tobą. - Ja jestem szczęśliwa. - Bywasz szczęśliwa. Na pewno. Masz do tego wszelkie powody. Jesteś atrakcyjną kobietą, odnosisz sukcesy w pracy, twój związek wydaje się udany i dobrze rokujący. Sądzę, że pijesz więcej, niż powinnaś, ale nie wygląda na to, żebyś przesadzała z alkoholem czy innymi używkami. Ale dlaczego kobieta taka jak ty postanowiła wydepilować mężczyznę do gołej skóry, a potem, na pożegnanie, kopnęła go z całej siły? 38
- Skąd wiadomo, że to ja go kopnęłam? - Tess ugryzła się w język przerażona. O mało nie chlapnęła, że to mogła być Whitney. Sędzia Halsey nie byłby zachwycony, gdyby się dowiedział, że ukryła ten fakt. Nie minęła jeszcze pierwsza godzina jej terapii, a Tess znalazła się o krok od zdradzenia tajemnicy, o której nie wiedział nikt, nawet Crow. - Miał stłuczone żebro. Przeczytałem w dokumentach ze szpitala - Doktor spojrzał na nią z zainteresowaniem. - O to pani chodzi? Co panią tak zdziwiło? - Nie sądziłam, że to wykryli. Ale... nasze rozmowy są poufne? Nie powie pan nikomu, o czym mówiłam? - Nikomu. Nie powtórzę nic z tego, co pani tu mówi, nawet sędziemu Halseyowi... - Czekał, czy coś jeszcze doda, ale Tess milczała. Uspokoiło ją, że tak jasno potwierdził podstawowe zasady. - Skończyliśmy już? Pamiętam, że to miało trwać dłużej niż zwykle, ale w południe umówiłam się z przyjaciółką w Casino Shop. Chce mnie zabrać na lunch, żebym miała coś... - urwała. Nie, tym razem nie zamierzała wsypać Whitney. Chciała powiedzieć „żebym miała coś w nagrodę za to gówniane gadanie”, ale to zabrzmiałoby zbyt wrogo. - Casino Shop? - Był to sklep z używanymi przedmiotami na terenie szpitala, prowadzony charytatywnie przez kobiety. - Pracuje tam jako wolontariuszka? - Trudno uwierzyć, ale robi zakupy. Znalazła rzeczy w swoim stylu. Tak się składa, że to jest styl biało-anglosasko-protestancki, więc kupuje shakery do martini i takie stare szklanki do koktajli z przepisami na ściankach. Zaczęła nawet pić te wszystkie starożytne drinki. Jeśli ktoś powinien tu siedzieć, to ona, nie ja. Naprawdę ma nierówno pod sufitem. A depilator to był jej pomysł. Wszyscy uważają, że to Tess ma zły wpływ na Whitney. Cha, cha, cha, ale by się zdziwili. - Będę o tym pamiętać. Ale wróćmy jeszcze do naszych sesji. Będziemy się spotykać przez sześć miesięcy. Niech ten czas nie będzie zmarnowany. - Problem w tym, że ja nie mam żadnego problemu. - Możliwe, że masz rację. Może jednak spróbowałabyś przyjąć, że możesz skorzystać z tych sesji. Jeśli nie w taki sposób, jaki chciał sędzia, to w jakikolwiek inny. Co ty na to? Miała ochotę rozbić mu na łysinie najbardziej ozdobną ramkę z dyplomem. Zamiast tego wstała, uścisnęła rękę doktora i zapowiedziała, że przyjdzie za tydzień. 39
- Postaram się nawet zapamiętać jakiś sen - obiecała. - Ciekawie byłoby posłuchać o twoich koszmarach, ale to nie jest konieczne. W psychoterapii nie zajmujemy się tylko snami. - Hm... możemy nie mieć innego materiału. Niech pan posłucha, doktorze. Cokolwiek uważa sędzia Halsey, umiem panować nad gniewem. Krzaczaste brwi doktora Armisteada podskoczyły do góry jak gąsienice poderwane gwałtownym porywem wiatru. Nie uwierzył jej.
Rozdział 4 JAK CI SIĘ PODOBA? - Whitney wydobyła z papierowej torby lampę z prostą drewnianą nóżką i abażurem z pożółkłego pergaminu, ozdobionego wizerunkiem dzikich kaczek w locie. - Wygląda, jakby ktoś to zrobił na zajęciach praktyczno-technicznych w szkole - stwierdziła Tess zadowolona, że wybrały mroczne wnętrze Corner Stable. - I to nie w liceum, tylko w podstawówce. Albo na obozie letnim dla dzieci z niesprawnością ruchową. - Wiem, że jest kiczowata, ale zdawało mi się, że to ten lepszy kicz, nie kiepski kicz. - Takie słowa jak „kicz” (które nie pochodziło z jidysz, chociaż powinno) w ustach Whitney sprawiały, że wydawała się jeszcze bielsza, bardziej anglosaska i protestancka. Sama przynależność do Whitney przydawała lampie nieco uroku: wyraziste rysy przyjaciółki i prosta blond fryzura z grzywką wprowadzały atmosferę wytworności. Lokal Corner Stable wyglądał lepiej, kiedy Whitney w nim siedziała, a lampa, póki dziewczyna trzymała ją w rękach, wydawała się niemal znośna. Niemal. Niestety Whitney nie mogła jej trzymać cały czas, chyba że chciała zostać Statuą Wolności Greenspring Valley. Wznosząc swoje kaczki ku niebu, witałaby rzesze nuworyszy jak wezbrane fale uderzające w gościnne brzegi... - Wierz mi, to bardzo kiepski kicz. Nie mogę patrzeć na to okropieństwo, bo będę miała koszmary. Hm, to by nie było takie złe, miałabym o czym pogadać z Herr Doktorkiem za tydzień. - A, tak, twój psychol. Już cię uleczył? Czy uznał za beznadziejny przypadek? 41
- Mówi, że powinno być dobrze. Ale jeszcze mnie dobrze nie poznał, prawda? Na stole pojawił się ich lunch: kanapka z grillowanym mięsem dla Tess, mocno wysmażony hamburger dla Whitney. Obie miały dziś wyjątkową ochotę na mięso, a Corner Stable było miejscem, w którym każdy drapieżnik mógł zaspokoić głód. Poza tym Tess zdecydowała, że łatwiej będzie pojechać na północ od szpitala, zamiast przebijać się przez korki w stronę centrum. Nie zdawała sobie sprawy, że peryferia są teraz bardziej zatłoczone od śródmieścia; wąskie uliczki musiały pomieścić więcej samochodów, niż potrafił sobie wyobrazić jakikolwiek urbanista. Dlatego wlekły się przez czterdzieści minut, zanim pokonały osiem kilometrów, które dzieliły je od ciągu marnych fast foodów i sklepów z alkoholami na obrzeżach wesołego miasteczka. - Ja wzięłabym cię raczej do McCafferty'ego - odezwała się Whitney, rozcinając swojego hamburgera, żeby sprawdzić, czy w środku nie ma różowego mięsa. Jej kubki smakowe zniszczyła beznadziejna kuchnia matki, a doniesienia o chorobie wściekłych krów sprawiły, że za nic nie zjadłaby mięsa, póki nie zmieniło się na patelni w twardą, brunatną podeszwę. - Na mój koszt. Nie żebym nie lubiła hamburgerów, ale chciałabym ci postawić filet mignon. - W życiu. Nie mogę patrzeć, jak każesz marnować steki za dwadzieścia osiem dolarów - odpowiedziała Tess. - A poza tym ile razy mam powtarzać: nie jesteś mi nic winna. Nie mogłam zrobić nic lepszego niż trzymać cię z dala od tej sprawy. Chryste, gdyby wiedzieli, że byłyśmy tam we dwie, sędzia pewnie domagałby się procesu. A chciwy Mickey oskubałby twoją rodzinkę. - A może naprawdę trzeba było doprowadzić do procesu - zauważyła Whitney. - Byłaby lepsza okazja, żeby upokorzyć tego typka. - Teoretycznie. Kiedy masz do wyboru przyznać się do wykroczenia i za pół roku mieć czyste konto albo ryzykować proces, dociera do ciebie, że zasady mogą sporo kosztować. Tyner nie pracował za darmo, teraz ma u mnie sporo darmowych zleceń. - Zleceń. Dobrze, że o tym wspominasz. Właśnie dlatego chciałam cię dziś zabrać na lunch. - Kiedy Whitney była zadowolona z siebie (a zdarzało się to często), błękitne żyłki na jej skroniach, szyi i policzkach odznaczały się bardziej niż zwykle. - O co chodzi? - Mam dla ciebie robotę. Świetną robotę. 42
- Whitney, nie potrzebuję jałmużny. Powtarzam jeszcze raz: nic mi nie jesteś winna. - To nie ma nic wspólnego z naszą małą przygodą. I nawet to nie był mój pomysł, żeby cię wynająć, tylko kogoś z rady. - Rady? Jakiej rady? Z tej twojej rodzinnej fundacji? - Po kilku latach odnoszenia sukcesów we wszystkim, do czego się zabrała i to bez wysiłku, Whitney uznała, że kierowanie rodzinną fundacją charytatywną to praca jak każda inna. Lubiła rozdawać pieniądze. A jeszcze bardziej lubiła, kiedy wielcy tego miasta przychodzili do niej na kolanach, błagając o wsparcie. - To raczej nieformalna federacja albo konsorcjum niż rada. Kilka organizacji pozarządowych, działających na rzecz kobiet, zastanawia się, jak najlepiej zapobiegać zabójstwom, które są wynikiem przemocy domowej. - Ja to wiem - odezwała się Tess. - Nic łatwiejszego. - Naprawdę? - Za każdym razem, kiedy facet czuje się tak nieszczęśliwy w miłości, że postanawia zabić swoją żonę lub dziewczynę, a potem popełnić samobójstwo... - Tak? - Whitney przysunęła się, zapominając o jedzeniu. - Przekonajcie go, żeby zaczął od samobójstwa. - Tess, to poważna sprawa. Chcemy doprowadzić do znaczącego spadku liczby takich zbrodni w całym stanie. - Nie wydaje mi się, żeby to była duża liczba. Nie w stosunku do wszystkich zabójstw. - To prawda - zgodziła się Whitney. - I właśnie dlatego politykom nie chce się nic z tym robić. A przecież takim zabójstwom można najłatwiej zapobiegać, zastanów się tylko. - Możliwe. Postarajcie się o ustawę w Zgromadzeniu Generalnym. - Podczas ostatniego posiedzenia próbowaliśmy cztery razy i skutek był żaden. Nie udało nam się przeprowadzić przez komisję ani jednego projektu. Przewodniczący wsadził wszystkie do szuflady i nie chciał nawet rozmawiać o głosowaniu. Dodatkowo zaszkodził nam proces tego drania, który pozabijał tylu ludzi i wziął rodzinę swojej dziewczyny jako zakładników. Nasi prawodawcy po prostu rozłożyli ręce i stwierdzili, że nie mogą nic poradzić na wariatów. - Przepraszam bardzo - wtrąciła Tess. - My, którzy mamy problemy ze zdrowiem psychicznym, wolimy określenie „nękani przez rzeczywistość”. 43
- Cha, cha, cha. Tak czy inaczej, w przyszłym roku mamy zamiar przedstawić więcej informacji i lepiej uzasadnić nasze projekty. - A na czym miałaby polegać moja rola? - Policja w małych miastach i policja stanowa rzadko muszą się zajmować takimi morderstwami. Jeden z członków naszej rady uważa, że mogli schrzanić kilka spraw. Mamy informacje o pięciu otwartych śledztwach w całym stanie. Chcemy, żeby ktoś je sprawdził, przyjrzał się pracy policji... - Przyjrzał się? Starym sprawom? Jezu Chryste, Whitney, tego się nie da zrobić. - Nie są aż tak stare, najdawniejsza jest sprzed sześciu lat. Ostatnia z grudnia zeszłego roku. Nie chodzi nam o to, żebyś znalazła sprawcę. Po prostu chcemy wiedzieć, co zrobiła policja, i przekonać się, czy ktoś z otoczenia ofiar krzywdził potem bliskich. Jeśli znajdziemy chociaż jeden przypadek, w którym policjanci dali ciała i zostawili jakiegoś zbira na wolności, możemy się starać o fundusze na szkolenia dla funkcjonariuszy w małych miastach. Pomyśl, Tess, jak często dostajesz wynagrodzenie od godziny i jednocześnie robisz dobry uczynek? Tess uśmiechnęła się melancholijnie. Whitney wiedziała, w jaki ton uderzyć. Prywatni detektywi często muszą robić parszywe rzeczy. Nawet ona, która nie brała zleceń związanych z rozwodami, rzadko czuła się altruistka. Problem w tym, że nie ufała ludziom, którzy wszem wobec głosili własną prawość. Nie ma nic groźniejszego niż człowiek przekonany o swoich dobrych intencjach. - Zapłacimy najwyższą stawkę i dodamy diety na wyjazdy poza Baltimore. Nie będziesz musiała stale spowiadać się radzie, wystarczy raport co miesiąc, może jakieś spotkanie, kiedy zaczniesz szukać. - I żadnych mediów. - Co takiego? - Żadnych mediów. Nie chcę, żeby któraś z tych dobroczynnych organizacji zawiadomiła dziennikarzy o waszej krucjacie. Lokalne gliny i tak będą miały mi za złe, kiedy zacznę im zadawać pytania. Musimy być dyskretni. Ile osób jest w radzie? Whitney obliczała na palcach. - Oczywiście mamy kogoś z Safehouse, z fundacji mojej rodziny, Baltimore Kids i New Solutions. Do tego William Tree Foundation... - William Tree Foundation? - przerwała jej Tess. - To ta, którą kieruje Luisa O'Neal? 44
- Tylko oficjalnie. Wycofała się, od kiedy zaczęła chorować po odejściu męża. - I dobrze. - Tess wbiła zęby w kanapkę z taką energią, że poczuła ukłucie bólu w górnym trzonowcu. Jej dentysta twierdził, że w nocy zgrzyta zębami, ale nie umiała się zmusić do noszenia gumowej wkładki. - Wiem, że jej nienawidzisz - Whitney nie spuszczała wzroku z twarzy Tess - ale nigdy nie powiedziałaś mi dlaczego. - Ja jej nienawidzę? Jak mogłabym nienawidzić Luisy O'Neal, anioła dobroczynności, któremu Baltimore zawdzięcza tyle drzew, parków i budynków publicznych? Tak jak każdy w tym mieście zawdzięczam jej wszystko, włącznie z moją karierą. - Zapomniałam. Twoja pierwsza sprawa, tak? Ten zabity prawnik pracował dla Seamona O'Neala. Ale O'Nealowie nie mieli nic wspólnego z jego śmiercią. - Zgadza się. - Z tą śmiercią nie; z inną owszem. - A co się stało z Seamonem? Od jakiegoś czasu gazety w ogóle nie piszą o O'Nealach. A ona, Tess, szuka wzmianek o nich. Właśnie sobie uświadomiła, że dlatego co niedziela przegląda strony z plotkami z wyższych sfer. - Uciekł do Karoliny Północnej z asystentką z kancelarii. Sześć tygodni później zmarł na atak serca. - Na niej? - Nie, to by było zbyt tandetne. Na polu golfowym. To najlepsze, co kiedykolwiek zrobił dla Luisy. Skończyło się użeranie o pieniądze. Idobrze, bo pieniądze są jej. Ale oczywiście mocno to przeżyła. Miała wylew i teraz jest w domu opieki w Roland Park. Moja mama niedawno ją odwiedziła. Kiedyś grały razem w tenisa. - Pamiętam. - Właśnie dlatego Tess nie mogła opowiedzieć Whitney o wszystkim, co zrobiła Luisa. - Mówisz, że się wycofała. Czyli że jej nie będzie, gdybym przyszła spotkać się z radą? - Nie, ona sama się w to nie angażuje, wpłaca tylko pieniądze. Wątpię, czy w ogóle wie, czym się zajmuje William Tree Foundation. Moja matka mówi, że Luisa leży w łóżku, do nikogo się nie odzywa i marzy o śmierci. Chce być znów z Seamonem. - Z mężczyzną, który upokarzał ją przez cały czas, kiedy byli małżeństwem? Który wydawał pieniądze jej rodziny na setki asystentek? 45
- Z kilkoma wspólniczkami też się spotykał, nie zapominaj. A poza tym go kochała. Jak inaczej mogłaby z nim wytrzymać? - Nie mam pojęcia. Może wasza rada powinna przeznaczyć trochę funduszy na rozwiązanie tego odwiecznego problemu. Dlaczego ludzie zostają z kimś, kto traktuje ich w taki sposób? - Dlaczego kobiety zostają z mężczyznami, to masz na myśli? - Mężczyźni też zostają z kobietami, choć nie powinni. Sędzia Halsey na pewno chętnie by ci przypomniał, że przemoc w relacjach damsko-męskich to droga dwukierunkowa. Skończyły jeść i wyszły z ciemnego wnętrza Corner Stable na dwór, mrużąc oczy od słońca. Nim jej źrenice przystosowały się do jaskrawego światła, Tess przypomniała sobie obraz, który od dawna starała się pogrzebać w pamięci. Ciało mężczyzny, wyrzucone w powietrze potężnym uderzeniem, mroczny cień taksówki Marathon, znikający w porannej mgle. Koszmar, który od czasu do czasu wyrywał ją ze snu. Co go przywołało? Spotkanie z doktorem Armisteadem czy rozmowa o Luisie McNeal? - Co z moim wynagrodzeniem? Po ile składa się każda instytucja? Po równo czy procentowo w zależności od kapitału? - Procentowo - odpowiedziała Whitney. - Fundacja mojej rodziny zapłaci jedną trzecią. Udział nie jest uzależniony od środków, tylko od tego, w jakim stopniu organizacja angażuje się w walkę z przemocą domową. Na przykład fundacja Baltimore Kids dołoży małą sumkę, bo zasadniczo zajmują się czymś innym. - A William Tree Foundation? Ile zapłacą? - Nie więcej niż dziesięć procent. Zwykle wolą coś zbudować niż działać. Są zainteresowani tylko wtedy, kiedy mają na czym przyczepić pamiątkową tabliczkę. Dziwię się, że w ogóle weszli w tę akcję. Dziesięć procent. Tess uznała, że może się na to zgodzić. Przekaże tę sumę na jakiś dobry cel; będą to spóźnione przeprosiny dla zamordowanego mężczyzny, którego śmierć oficjalnie wciąż wiązano z niewyjaśnionym wypadkiem samochodowym. Chciała w jakiś sposób uczcić jego pamięć, przypomnieć ludziom, że istniał. Nie było jej stać na pamiątkową tabliczkę, ale coś mogła przecież zrobić. Na przykład to. Zresztą skoro Seamon O'Neal jest już w zaświatach, a Luisa niedługo do niego dołączy, wkrótce już tylko Tess będzie wiedziała, dlaczego Jonathan Ross został zabity na jej oczach.
MA NOWE ZLECENIE, DALEKO, AŻ W VIRGINIA BEACH. Większość ludzi jechałaby tam szosą numer 95, ale on, chociaż tyle czasu spędza w samochodzie, nie lubi autostrad międzystanowych. Skręca przez most nad zatoką na drogę numer 13 biegnącą na południe. Rzadko zdarza mu się tak bardzo zbliżyć do domu. Kiedy ktoś pyta, czym się zajmuje, udziela różnych odpowiedzi, w zależności od nastroju. „Usuwanie odpadów biomedycznych”. Albo: „Sprzedaję akcesoria żeglarskie”. Odpowiada w taki sposób, żeby nikt nie chciał już drążyć tematu. Mimo to czasem czuje się zawiedziony zbyt łatwym sukcesem. Ludzie są tacy obojętni. Patrzą, ale nie widzą. Ci ze stałego lądu myślą, że wszystko dostali na zawsze. Pożywienie, wodę, paliwo. Innych ludzi. Na wyspie żyje mniej niż dwieście osób. Jest najmniejszym zamieszkanym skrawkiem lądu na zatoce - mniejszym niż Smith czy Tangier. Jego rodzice chodzili jeszcze na wyspie do podstawówki, ale kiedy on był mały, w małej szkółce uczyły się już tylko początkowe klasy. Starsze dzieciaki zawożono i odwożono do szkoły łodzią. Po pójściu do liceum większość przenosiła się do krewnych na stałym lądzie, których on nie miał. Koledzy ze stałego lądu byli całkiem fajni, ale nie mógł się z nimi przyjaźnić. Przecież każdego popołudnia musiał wracać na wyspę. 47
Nie miał ani przyjaciół w szkole, ani rozrywek po szkole. Chciał grać w piłkę z kolegami z wyspy. „Mamy wszyscy czekać na ciebie?”, zapytał kapitan. Mogliby pójść do biblioteki, poczytać czy odrobić lekcje. Ale młodszymi dzieciakami trzeba się było opiekować, a starsze nie chciały czekać. To jest mój cały świat, powtarzał w duchu, wsiadając do łodzi, która wiozła go do domu. Nigdy nie poznam nikogo spoza wyspy. Jeśli się ożenię, to z dziewczyną, która siedzi obok mnie. To było przerażające: szukać prawdziwej miłości w tak małej grupce ludzi. Mieszkańcy wyspy nosili tylko pięć nazwisk. Brałby ślub jak gdyby z krewną - tak jak robi się w królewskich rodach. Przypomniał mu się wiersz, którego wciąż musiał się uczyć na pamięć. Każdy kolejny nauczyciel uważał za bardzo mądre kazać chłopcu z wyspy, żeby recytował tekst, w którym wyspa jest metaforą. „Jeżeli morze zmyje choćby grudkę ziemi, Europa będzie pomniejszona”. Kiedy wygłaszał te słowa w pierwszej klasie szkoły na stałym lądzie, ktoś się zaśmiał, złośliwie i drwiąco, tak mu się przynajmniej zdawało. Śmiali się, bo był dla nich grudką ziemi, bo wcale by im go nie brakowało, gdyby znikł. Wcale. I wtedy - był w pierwszej klasie liceum - pojawiła się nowa dziewczyna. Wiedział od pierwszej chwili. Tak, jak przepowiadały wszystkie piosenki, wiersze i opowiadania: to była właśnie ona, ta jedyna. I, co najlepsze, ona też to wiedziała. Najpierw go lubiła, potem pokochała. Kochała go, póki... nie, wciąż go kocha. Nigdy nie przestała kochać, mimo że od niego odeszła. Wierzył w to całym sercem. Od siódmej klasy stała się całym jego światem. Przy niej nigdy nie był nieszczęśliwy czy zniecierpliwiony. Kiedy się rozstawali - chodziła na francuski, a on na hiszpański, w weekendy brała lekcje śpiewu na stałym lądzie - czuł się beznadziejnie. Musiał zauważyć, że ludzie z wyspy unikają jej rodziny. Nie rzucało się to w oczy, bo Cooperowie, Winslipowie, rodzina 48
Pettych, Seeleyowie, a nawet Goodwinowie niewiele dawali znać po sobie. Żyli w takiej bliskości ze sobą i zarazem odizolowani od reszty świata, że w końcu nauczyli się ograniczać komunikację do minimum. Wystarczało słowo czy spojrzenie i wszystko było jasne. Ona i jej ojciec byli na wyspie nowi. Nie zdawali sobie sprawy - a na pewno nie od razu - że nie są mile widziani. Po pierwsze, wyspiarze byli niechętni wszelkim nowościom. A po drugie - zdaniem wszystkich - jej ojciec coś kombinował. Ludzie twierdzili, że ich bada. Chciał napisać o nich książkę. Nie tak jak ten gość, co pisał o wyspie Smith. Inaczej: to miało być wymyślone, ale całkiem jak naprawdę. Zmienione nazwiska i nic poza tym. Jakby Dni naszego życia, tylko na wyspie. Aggie Winslip sprzątała u niego co tydzień i czasem znajdowała w koszu notatki. Nie pisał o nich miło. Traktował ich jak zwierzęta w zoo. Opowiadał o tym, kto chodzi do kościoła, kto popija, kto kłusuje - nie ujawniał prawdziwych nazwisk, ale każdy na wyspie mógł się zorientować, o kogo chodzi. A najgorszy był ton. „Złośliwy”, donosiła Aggie. „Niemiły”. I do tego używał mnóstwo brzydkich słów. Rewelacje Aggie Winslip nie miały wpływu na niego ani na Beccę. Hojni wyspiarze pozwalali jej być kimś więcej niż tylko córką swojego ojca. „Jest jak ta kaczka, której się wydawało, że jest kotem”, stwierdziła kiedyś jego matka. Historia o kotce, którą znaleziono kiedyś na podwórzu z czterema nowo narodzonymi kociakami i małym kaczątkiem przy brzuchu, od lat była częścią lokalnego folkloru. Dopiero później zrozumiał, że zdaniem jego matki brak świadomości, że jest kaczką, dowodził głupoty Becki. Mieszkańcy wyspy zostawiali ich samych - na ile w ogóle było to możliwe. Po raz pierwszy w życiu z zazdrością myślał o dzieciakach ze stałego lądu: miały dla siebie całe dni, kiedy rodzice znikali z domu, i tyle dróg! Pewne rzeczy można zrobić tylko w samochodzie, nigdy w łodzi. Nie mieli z Beccą gdzie się podziać i prawie nie mieli na to czasu. A oboje bardzo chcieli, 49
ona tak samo jak on, a może bardziej. Zorientował się, że robiła to już wcześniej, ale tym cudowniejsze było pożądanie, jakie mu okazywała. Nie dawała się zaspokoić byle czym. Wiedziała wszystko - i wciąż go pragnęła. „Jeszcze raz”, mówiła, kiedy wreszcie znaleźli miejsce. „Jeszcze raz”. Zupełnie jakby chciała nasycić się na dłuższy czas, do następnego spotkania. „Jeszcze raz”. Pewnego popołudnia popłynęli na maleńką wysepkę, skrawek ziemi, którego nie ma na mapach. Oczywiście nikt tam nie mieszkał - żadnych ludzi, ptaków czy nawet komarów. Robili to wiele razy, jeszcze raz, jeszcze raz i jeszcze, aż penis zaczął go szczypać i skończyły się prezerwatywy. Ale Becca wciąż chciała więcej, a on nigdy jej nie odmawiał. Dojechał do przedmieść Virginia Beach. Kiedy przy świetle sufitowej lampki sprawdził mapę, okazało się, że minął zjazd kilka kilometrów wcześniej. Robota w złej okolicy. Większość zleceń wykonywał w złych okolicach, a przynajmniej tam je kończył. Gdyby tylko ludzie wiedzieli... ale nie wiedzieli, chyba że coś poszło nie tak. Dlatego miał tak dużo pracy. Żeby nikt nie mógł odkryć sekretów, schowanych na widoku. Potrafił sprawić, że coś zniknie na zawsze. Coś - albo ktoś.
Rozdział 5 PIĘĆ TECZEK, PIĘĆ MARTWYCH KOBIET. Ach, nie. Jest jeden mężczyzna. Członkowie rady postąpili bardzo sprytnie, dorzucając tę sprawę z myślą o przeważnie męskim składzie Zgromadzenia. Sędzia Halsey będzie wniebowzięty, widząc wśród ofiar także mężczyznę. Patrzcie tylko, wiemy, że mężczyźni również są ofiarami przemocy domowej; kobiety też bywają napastnikami. A teraz dawajcie kasę, dupki. Whitney nie traciła czasu. Teczki z aktami miała ze sobą, na tylnym siedzeniu suburbana. Dobrze znała Tess, a Tess znała siebie jeszcze lepiej: ostatnie wydarzenia dowiodły, że przyjaciółka umieją namówić niemal do wszystkiego. Następnego dnia po lunchu z Whitney Tess usiadła na podłodze w swoim biurze i rozłożyła papiery, żeby opracować plan działania. Nie odwlekam, powtarzała w duchu. Myślę. A to spora różnica. Ciche biuro było zapuszczone i zaniedbane, co bardzo pomagało w myśleniu. Może zresztą chodziło raczej o wciąż obecne ślady przeszłości tego miejsca, jak nikły zapach chemikaliów, wspomnienie po pralni. Od kiedy w zeszłym roku kupiła dom w północnym Baltimore, utrzymywanie biura we wschodniej części miasta nie miało zbyt dużego sensu, ale czynsz był niski, farba na ścianach jeszcze świeża, a w okolicy zatrzymywały się autobusy kilku najważniejszych linii. Klienci Keyes Investigations Inc. - tak jej firma nazywała się w dokumentach - woleli jeździć autobusami. Poza tym zawsze się uśmiechała na myśl o tym, że rodzina Monaghanów-Weinsteinów w ciągu zaledwie stulecia zatoczyła pełne koło: jej biuro znajdowało się na Wzgórzu Rzeźnika, w tej samej dzielnicy, z której obie rodziny uciekły przed II wojną światową. 51
Tess popatrzyła na cienkie tekturowe teczki, które rozłożyła w wachlarz, opatrzone nazwiskiem i datą śmierci. Mogła trzymać się chronologii, albo posuwać się wstecz: zacząć od najnowszej sprawy i skończyć na najstarszej, która na pewno okaże się najtrudniejsza. W przypadku morderstwa popełnionego sześć lat temu nie znajdzie wielu żyjących świadków. A dokładniej jakichkolwiek świadków. Wiedziała, że poza rodziną trudno będzie jej zdobyć nowe źródła informacji, zwłaszcza wiarygodne. Ludzie się przeprowadzają, zapominają. Inni mało ich obchodzą, kiedy już minie ulotna przyjemność plotkowania. Nawet w małych miasteczkach; przede wszystkim w małych miasteczkach. Mogłaby też zacząć od początku, od najdawniejszego morderstwa, i brnąć przez sprawy, które miały najmniejszą szansę powodzenia. Godziła się z tym, że popełnia błędy - były w końcu częścią procesu - ale takie rozwiązanie wydawało się jeszcze mniej zachęcające od pierwszego. Szkoda, że nie dostała prawdziwych akt zamiast tych cienkich teczuszek ze smętnymi wycinkami z gazet i komputerowymi wydrukami, które najwyraźniej zebrał jakiś amator. A tak: w fundacjach pracują wolontariusze. W ostatnich latach Tess korzystała z kopii akt, które dostarczał jej znajomy z baltimorskiej policji, i ten luksus nieco ją zepsuł. Mogłaby iść do biura koronera stanowego, gdzie przeprowadzono sekcje zwłok, i zdobyć raporty. Tylko że przyczyna śmierci nie była ważna. Tess miała sprawdzić, czy policja nie popełniła błędów, i poszukać dowodów rażącej niekompetencji lub przymykania oczu na przypadki przemocy domowej. Trzy ofiary, dwudziestokilkuletnie kobiety, zginęły od kuli. Dwie zostały postrzelone w klatkę piersiową, jedna w głowę. Czwarta kobieta, czterdziestoośmiolatka, straciła życie w tajemniczym pożarze. Mężczyzna zmarł na skutek potrącenia przez samochód - nie było jasne, czy ktoś wjechał w niego celowo, czy po prostu nie zauważył biegnącego poboczem człowieka. Co ciekawe, akurat o nim miała najwięcej informacji: był znanym lekarzem, pracownikiem szpitala Johna Hopkinsa. Po jego śmierci „Beacon Light” i waszyngtońskie gazety zamieściły obszerne nekrologi; była nawet wzmianka w „New York Timesie”. Kobiety za to odeszły cicho - o ile ofiary przemocy umierają w ciszy. Pozostało po nich kilka artykułów w lokalnych dziennikach i jednolinijkowe nekrologi, za które płacą domy pogrzebowe. 52
Jedyny szczegół, jaki zwrócił uwagę Tess, pochodził z notatki o śmierci najstarszej kobiety, pod którą nikt nic był podpisany, nawet „rodzina i przyjaciele”. Dom pogrzebowy prosił, żeby zamiast kwiatów przesyłać datki na Fundację Zatoki Chesapeake. Najmłodsza kobieta nie doczekała się nawet nekrologu. Tess miała tylko świstek z kilkoma linijkami zapisanymi na maszynie: nazwisko, adres, data urodzenia, przyczyna śmierci. Dziewczyna zmarła od strzału w głowę. Tess zapisała na teczkach nazwy pięciu miejscowości i ułożyła je wokół siebie, jakby ona była miastem Baltimore, a drewniana podłoga biura - stanem Maryland. Stan jest o wiele szerszy niż dłuższy. Pech, jak zwykle: ułożone odpowiednio teczki tworzyły poszarpaną, nierówną linię, biegnącą z zachodu na wschód. Do najdawniejszego morderstwa doszło na przedmieściach Frederick, sto kilometrów na zachód od Baltimore. Tam właśnie została zastrzelona pierwsza ofiara - Tiffani Gunts. Nieco dalej na zachód, nad Potomakiem, leżał Sharpsburg, w którym mieszkała i spłonęła Hazel Ligetti. Odległe północno-zachodnie krańce hrabstwa Baltimore, w pobliżu zbiornika Prettyboy, było miejscem zgonu Julie Carter. Zamordowano ją w tym roku. Tess nie przypominała sobie tej sprawy. Powinna może być zaskoczona, że wiadomość o zastrzeleniu młodej kobiety nie trafiła do gazety, ale zdążyła się już przyzwyczaić do wpadek „Beacon Light”. Linia łącząca miejsca kolejnych zbrodni zmieniała gwałtownie kierunek, sięgając aż do granicy z Delaware i zatoki. Sceną kolejnej strzelaniny było miasteczko, którego założyciele, nadając mu nazwę North East - Północny Wschód - nie popisali się wyobraźnią. Inaczej niż rodzice ofiary, którzy nazwali córkę Lucy Carmengia Fancher. Najbliżej położonym miejscem zbrodni była droga numer 100, łącząca Baltimore i Annapolis, na której poboczu zginął doktor Michael Shaw. Stało się to zaledwie pięć miesięcy wcześniej, ale ta sprawa wydawała się najmniej interesująca. Jedno było jasne: rada słono zapłaci za przejazdy. Niezależnie od tego, jak zaplanuje podróże, jej stara toyota zrobi w najbliższym czasie sporo kilometrów. - No i co o tym myślisz, Esskay? Tess często pytała o radę swoją charcicę, traktując ją jak wyrocznię. Esskay podniosła łeb, sapnęła z niezadowoleniem, mruknęła i opuściła głowę. „Trudno powiedzieć”. - A ty, Miata? 53
Kolejny pies w jej życiu znalazł się w nim równie przypadkowo jak pierwszy. Miata, niewiarygodnie dobrze wychowana dobermanka, zostawiona sam na sam ze stekiem na stole, za nic nie wstałaby ze swojego koca. Teraz nastawiła uszu, gotowa wykonać każde polecenie Tess, nawet gdyby musiała w tym celu porzucić lizanie pluszowej owieczki, bez której nigdzie się nie ruszała. Jak zwykle nie wykazywała najmniejszej inicjatywy. Miata była urodzonym wykonawcą rozkazów, psem beta. A może nawet psem omega. - Jedziemy na wycieczkę - oznajmiła Tess. Bycie szefową miało swoje zalety, nawet jeśli podwładnymi były tylko dwie suki, na których jej świetne decyzje nie robiły najmniejszego wrażenia. Pojedzie na zachód, w ciągu dwóch dni odwiedzi Frederick i Sharpsburg i przenocuje gdzieś po drodze. Oba nieodległe miasta dzieliła od Baltimore może godzina jazdy, ale Tess nie widziała powodu, żeby dwa razy wybierać się na wyprawę w tym samym kierunku. Esskay może jechać z nią, ale Miata musi zostać w domu z Crowem. Na tylnym siedzeniu toyoty nie było miejsca na ponad siedemdziesiąt kilogramów psa, zwłaszcza że trzydzieści kilogramów - Esskay - miało skłonność do zajmowania całej przestrzeni. Z FREDERICK MOŻNA JUŻ ZOBACZYĆ miękki, mroczny cień Appalachów, a drogi biegną w niezmierzoną dal. Tess nigdy nie lubiła tego rozległego widoku. Frederick było dla niej wyłącznie rodzinnym miastem Barbary Fritchie, staruszki, która podobno stanęła z amerykańską flagą na drodze „Kamiennego” generała Jacksona, kiedy oddziały konfederatów maszerowały na północ, w stronę Gettysburga. Wzdłuż szosy prowadzącej do Frederick roiło się dawniej od reklam sklepu z słodyczami Barbary Fritchie, butiku z pamiątkami Barbary Fritchie i kawiarni Barbary Fritchie. Teraz drogowskazy zniknęły, za to wiersz Johna Greenleafa Whittiersa tkwił w pamięci Tess jak wypalony gorącym żelazem. Ciekawe, czy w szkołach jeszcze go uczą. Strzelcie w mą głowę, śnieżną od siwizny, Lecz flagę oszczędźcie, flagę swej ojczyzny! Czy naprawdę tak powiedziała? Zapewne nie. Tak czy inaczej, miasteczko, którego tak zaciekle broniła w imieniu Unii Barbara Fritchie, było dzisiaj po prostu odległym przedmieściem. Ludzie decydowali się dojeżdżać 54
ponad godzinę do pracy w Baltimore czy Dystrykcie Kolumbii, byle mieć nieco większy dom i więcej ziemi za nieco mniej pieniędzy. Istny układ z diabłem, ot co. Tiffani Gunts mieszkała pod Frederick, w osiedlu nowych szeregowców nad brzegiem rzeki Monocacy. Tam też zginęła sześć lat temu. Wszystko wskazywało na to, że zastrzelił ją włamywacz. We Frederick wychodziła całkiem przyzwoita gazeta, z której Tess dowiedziała się nieco więcej o dwudziestodwuletniej ofierze. Uczyła się w miejscowym college'u publicznym, pracowała na pół etatu w sklepie z artykułami spożywczymi. Mieszkała z narzeczonym Erikiem Shiversem i trzyletnią córką z poprzedniego związku. Shivers był w interesach poza miastem, kiedy ktoś włamał się do ich szeregowca. Tiffani musiała zaskoczyć złodzieja; zabił ją w kuchni. Nazwisko Shiversa nie pojawiło się w żadnym spisie telefonów, jakie przejrzała Tess, za to Guntsów nietrudno było wytropić. W książce telefonicznej Frederick znalazła adresy rodziców Tiffani oraz jej starszego brata i jego żony. Wallace i Betty Guntsowie, rodzice, mieszkali w starszej części miasta. Nie tej starszej i lepszej, w której ciemne ceglane domy z szerokimi gankami pamiętały czasy Barbary Fritchie, tylko w gorszej, wśród mocno podniszczonych parterowych domków. Czterdzieści lat temu ta okolica z pewnością obiecywała lepszą przyszłość, lecz nie dotrzymała obietnicy. Wszystko zużyte, pomyślała Tess, skręcając w boczną uliczkę. To określenie pasowało najlepiej: do dzielnicy, domu, a nawet do rodziny Guntsów. Wszyscy czworo - Guntsowie starsi i Guntsowie młodsi - mieli blade, nieruchome twarze i pozbawione wyrazu oczy. Wyglądali, jakby życie przejechało się po nich jak walec. Zaprowadzili ją do wspólnego pokoju, dobudowanego na tyłach domu. Beżowy dywan, pokrywający całą podłogę, zapadał się pod stopami, a w gipsowej ścianie ziała tajemnicza dziura wielkości pięści, jakby ktoś rąbnął w nią z całej siły - ale poza tym pomieszczenie było czyste i dobrze utrzymane. Wally junior mówił za całą rodzinę. Jego ojciec siedział nieruchomo i bez słowa, jak katatonik. Obie kobiety nie odrywały oczu od przesuwnych drzwi, za którymi w ogródku bawiło się troje dzieci. Któreś z nich musiało być córką Tiffani. Tess nie wiedziała, czy mała mieszka tutaj, czy z wujkiem i jego żoną. - Przykro mi, że proszę państwa o wracanie do nieprzyjemnych wspomnień - odezwała się Tess. - Być może uda się coś jeszcze zrobić w tej sprawie. 55
Dotąd rzadko zdarzało jej się mówić coś podobnego; przynajmniej nie szczerze. - Ucieszyliśmy się z pani telefonu - stwierdził Wally junior. - Nigdy nie byliśmy przekonani, że policja zrobiła wszystko, co mogła. Byli raczej mili, ale kiedy o coś pytaliśmy, zawsze odpowiadali, że naoglądaliśmy się za dużo telewizji. Oficer śledczy powiedział, że nada sprawie specjalny numer, żeby sprawdzić, czy przypomina podobne z innych stanów. - Numer ViCAP*? * ViCAP (Violent Criminal Apprehension Program, ang. Program Ścigania Brutalnych Przestępców) - system komputerowy, którego zadaniem jest gromadzenie i analizowanie informacji o brutalnych przestępstwach, zwłaszcza morderstwach (przyp. red.).
Wally najwyraźniej nie miał pojęcia, ale bardzo chciał się na coś przydać. - Coś w tym rodzaju, tak. - Ale nic nie znaleźli. - O niczym nam nie powiedzieli. Wiem na pewno tylko tyle, że obdzwonili miejscowe lombardy. Pytali o pierścionek zaręczynowy Tiffani, o kuchenkę mikrofalową i mikser. Eric był świetnie zorganizowany, trzymał nawet gwarancje na cały sprzęt, więc można by go rozpoznać. Oczywiście powtarzałem im, że facet nie zastawi niczego we Frederick. Zupełnie jakby się bali rozmów międzymiastowych! Tess postanowiła wystąpić jako adwokat diabła. - Śledczy zazwyczaj robią wszystko, żeby znaleźć sprawcę morderstwa. - Pewnie tak. Tylko że oni chyba uznali, że już go znaleźli. Mieli teorię. Uznali, że gość przyjechał z Waszyngtonu miedzystanówką numer 270 i zaczął się włamywać do szeregowców, bo były wtedy nowe i nie wszystkie jeszcze zamieszkane. Dwa tygodnie wcześniej ktoś ukradł nowiutką lodówkę i kuchenkę z takiego pustego domu. Wyłamał zamek dokładnie tak samo. Ale z domu Tiffani nie zabrał nic dużego. Bo ona była... Tiffani była... Twarz Wally'ego juniora poczerwieniała. Próbował powstrzymać łzy, napływające do brązowych oczu. Jego matka i żona nie walczyły ze wzruszeniem. Ich blade twarze były mokre od łez. Tylko ojciec siedział bez ruchu. Sześć lat, pomyślała Tess. Czy taki ból kiedyś się zmniejsza? Czy poczuliby 56
się lepiej, gdyby morderca ich córki został złapany i skazany? - Wiem, co się stało: ktoś zastrzelił ją w kuchni, podczas gdy na piętrze spało jej dziecko. Facet podważył zamek. Łatwo mu poszło. - Tak, dolny zamek. Nie wiem, czemu Tiffani nie przekręciła zasuwy, skoro Eric wyjechał. Nie była taka strachliwa jak kiedyś, ale na pewno nie zeszłaby na dół, gdyby usłyszała, że w domu jest włamywacz. - A co by zrobiła? - Złapałaby telefon bezprzewodowy i zamknęła się w pokoju dziecka. Była sprytna, rozsądna. Zrobiłaby coś mądrzejszego. Mówię pani, to się nie trzyma kupy. - Czy jest możliwe, że to nie był ktoś obcy? Myśli pan, że policja powinna się skupić na innej teorii? Na przykład, że to był jakiś znajomy mężczyzna, może ojciec jej córki? Wally wyglądał na zaskoczonego i stropionego. - Nie, chyba mieli rację, że to włamywacz, jak tylko nie rozumiem, dlaczego nie mogą go znaleźć. Kiedy naprawdę chcą wyjaśnić zbrodnię, zawsze im się udaje. Zauważyła pani? Jeśli zabijesz kogoś bogatego, na pewno cię dopadną. Przychodzą do domu i zbierają odciski butów albo opon, i psikają wszędzie tym specyfikiem, od którego świecą najmniejsze kropelki krwi. Wiem, bo oglądam Discovery Channel. Ale jeśli jakiś wyrzutek zastrzeli dwudziestodwuletnią kobietę, która nikogo nigdy nie skrzywdziła, która dopiero zaczęła wychodzić na prostą po tylu problemach... - Wally junior ucichł i pociągnął nosem. Bardzo się starał nie rozsypać. - Dlaczego Tiffani miała problemy? - Och. - Wally junior i dwie kobiety wymienili szybkie spojrzenia. - Jak to w życiu. W liceum wpadła w złe towarzystwo, zaszła w ciążę, musiała rzucić szkołę. Chłopak też jej się nie udał. - Eric Shivers? - Skąd, nie Eric. - Żona Wally'ego, Katherine, która kazała się nazywać Kat, odezwała się po raz pierwszy od początku rozmowy. - Eric był wspaniały. Nic lepszego nie mogło się jej przydarzyć. Nie, chodzi o byłego chłopaka. Troya Plunketta. Był od niej starszy. I podły. Dupek. Zrobił jej dziecko, powiedział, że to nie jego, dwa lata walczył, żeby nie płacić alimentów. Potem z testu DNA wyszło, że na pewno jest ojcem. Dalej nie płacił. Mówił, że nie ma pieniędzy. 57
Tiffani Gunts. Darby Plunkett. Tess pomyślała, że im wymyślniejsze imiona ludzie nadają dzieciom, tym bardziej eksponują niewdzięczne nazwisko. - Czy policja uznała ojca Darby za potencjalnego sprawcę? Wally junior znów przejął rolę rzecznika rodziny. - Zadawali nam pytania takie same jak pani zadaje. Troy to sukinsyn, ale trochę się uspokoił, kiedy usłyszał, że Tiffani zamierza wyjść za mąż. Myślał, że wtedy nie będzie musiał płacić alimentów. Tess wiedziała trochę o tych sprawach. Od czasu do czasu zajmowała się tropieniem nieobecnych tatusiów i sprawdzaniem, ile mają pieniędzy. - Dowiedział się, że się myli? - Tak, Tiffani mu powiedziała, tydzień czy dwa przed... - przerwał, żeby nie nazwać tej daty. - Ale to nieważne. Nie płacił, kiedy żyła sama, nie płacił, kiedy zamieszkała z Erikiem, nie płaci teraz, chociaż ta mała nie ma poza nim nikogo. Dostaje pracę, my dostajemy nakaz zajęcia wypłaty, zwalnia się i znajduje jakąś robotę, w której płacą mu do ręki, tak że w księgach nic nie ma. - Kto wychowuje Darby? - My. - Po raz pierwszy Tess usłyszała głos Betty Gunts, która podczas powitania skinęła tylko głową. - Zajmuję się dzieciakami Kat, kiedy ona idzie do pracy, dlatego Darby jest tutaj. To dobre dziecko. - Która to? - zapytała Tess, wyglądając przez drzwi do ogródka. - Nie może pani z nią rozmawiać. - Tym razem Wally junior zareagował z szybkością tygrysa. - Miała wtedy tylko trzy lata, nic nie widziała ani nie słyszała. Spała aż do rana, kiedy sąsiad z domu obok zobaczył, że tylne drzwi są otwarte. - Huk wystrzału jej nie obudził? - Policja sądzi, że włamywacz miał tłumik. - Odkąd złodziej, który kradnie kuchenki i lodówki z pustych domów, używa tłumika? Wally junior wzruszył ramionami. Nie, ten szczegół nie wydawał mu się podejrzany. - A Eric Shivers? Co się z nim stało? Wally junior zerknął na rodziców, jakby w tej sprawie potrzebował ich pozwolenia. - To było takie smutne - wymamrotała Kat. - Takie smutne. 58
- Eric był dla Tiffani naprawdę dobry - powiedział Wally. - Bardzo go lubiliśmy. Przekonał ją, żeby wróciła do szkoły, żeby skończyła studia i została kimś. Mieli się pobrać po jej dyplomie. Płacił wszystkie rachunki i był przemiły. Dla Darby był jak ojciec. Ale nie był jej prawdziwym krewnym. Kiedy Tiffani zginęła, Darby musiała zostać z rodziną. Gdyby moi rodzice jej nie wzięli, mógłby się po nią zgłosić Troy Plunkett. Eric zrozumiał. Chociaż to było dla niego bardzo trudne. Stracił obie, Tiffani i Darby. - Strasznie schudł - odezwała się Betty Gunts. - Próbował widywać się z małą, być blisko, ale od tego było mu jeszcze trudniej. Jest taka podobna do matki. Na ścianie wisiało zdjęcie Tiffani Gunts, portret na niebieskim tle, taki, jakie zwykle robi się w szkołach. Tiffani miała gęste, puszyste, ciemne włosy, ciemne oczy i delikatne rysy. Z tą sarnią twarzyczką była niemal ładna. Uśmiechała się wstydliwie i nieśmiało, ale nie wyglądała na przegraną czy złamaną przez życie. Co prawda na fotografii była dopiero nastolatką. I nie musiała każdego dnia znosić bólu, z którym od sześciu lat żyła jej rodzina. Tess spojrzała na trójkę dzieci w ogródku. Wszystkie miały ciemne oczy i włosy. Podejrzewała, że Darby to ta średnia, ale tylko dlatego, że młodsza, pięcioletnia na oko dziewczynka była za mała, a najwyższy był chłopiec. Podobieństwo do matki nie wydawało jej się tak uderzające, ale Tess trudno to było ocenić, bo nie znała bliżej Tiffani. - Co się stało z Erikiem? Osoba Erica Shiversa stanowiła chyba ulubiony temat jego szwagierki. - Przeprowadził się na południe. Do Georgii? - Do Karoliny Północnej - poprawiła Betty Gunts. - Przysyłał nam kartki na święta. Przez jakiś czas. - Był przystojny - powiedziała Kat, rzucając okiem na męża. - To znaczy, przystojniejszy niż Troy Plunkett. Cieszyłam się, że ktoś taki trafił się Tiffani. - A gdzie był Eric tej nocy, kiedy zginęła Tiffani? Tym razem odezwał się Wally junior: - W podróży. Nocował w Spartinie, w Wirginii. Stale był w rozjazdach. Zaopatrywał zakłady fotograficzne. Policjanci zadzwonili do niego i kazali mu zidentyfikować... zidentyfikować... 59
Tess wolała oderwać jego uwagę od wspomnień. - Czy ludzie wiedzieli, że Tiffani często jest sama w domu? - Myśli pani...? - Oczy Wally'ego się zaświeciły. - Nic nie myślę - powiedziała ostrożnie Tess. Zanim wyjechała z Baltimore, myślała o swoim zleceniu jak o jakiejś sprawie urzędowej, nie o zadaniu dla detektywa. Nie spodziewała się, że rozmowa z rodziną ofiary okaże się tak trudna. - Interesuje mnie tylko ten Troy Plunkett. Wallace Gunts senior wreszcie otworzył usta. Jego głos skrzypiał jak zardzewiała furtka. - Mógłby zabić. To podły drań. Tylko że nie jest aż taki mądry, żeby nie dać się złapać. - Czy Troy Plunkett nadal mieszka w okolicy? Ale Wallace senior już skończył. W jakiś sposób skojarzył się Tess z tą słynną angielską rośliną, która kwitnie tylko przez jeden dzień i wydziela przy tym ohydny smród. - Tak - odpowiedział Wally junior. - Czasem znika na krótko, ale zawsze wraca. Tacy jak Plunkettowie nigdy za bardzo się nie oddalają. Cała jego rodzina mieszka przy starej autostradzie do Thurmont, razem z innymi śmieciarzami. Troy będzie albo tam, albo w Knajpie. - W knajpie? Jakiej? - Tak się tu na nią mówi, bo nie ma nazwy. Szyldu też nie ma. Stoi przy drodze. Musi pani pojechać trochę dalej, minąć sklep Johna Deere'a, i to będzie po lewej. Tess czekała na nieco bardziej szczegółowe wskazówki, ale Guntsowie najwyraźniej uznali, że to powinno wystarczyć. Pożegnała się ze wszystkimi po kolei i ucisnęła trzy miękkie, wiotkie dłonie. Tylko pan Gunts senior zgniótł jej rękę, aż prawie zabolało. Patrzył na nią tak, jakby oskarżał ją o śmierć córki. To byli porządni ludzie. Tess chciałaby polubić ich trochę bardziej. Gdyby ich córka zmarła w inny sposób - od choroby, której można było zapobiec, albo w ataku terrorystycznym - być może wyszliby z tego z jakimś poczuciem sensu i celu. Natomiast morderstwo obnażyło słabość ich społecznego statusu. Porządni ludzie, ludzie z klasy średniej, po prostu tak nie umierają. Guntsowie wydawali się całkowicie bierni, oszołomieni i pokonani przez życie. Czy zawsze tacy byli? Nie wiedziała i mało ją to obchodziło. Chciała już tylko uciec z tego domu i od tego zawstydzonego, niewiedzącego uśmiechu na twarzy Tiffani.
Rozdział 6 ŁATWIEJ BYŁO ZNALEŹĆ TROYA PLUNKETTA NIŻ STARĄ AUTOSTRADĘ do Thurmont. Tess dwa razy minęła nieoznakowany zjazd i dojechała niemal do Camp David. Okazało się, że jest autostrada do Thurmont, stara autostrada do Thurmont i wreszcie wąska droga, która mogłaby się nazywać jeszcze starszą autostradą do Thurmont. Jadąc wzdłuż ogrodzeń z napisami „Nie wchodzić”, Tess nie mogła się dopatrzeć żadnych oznak życia w zrujnowanych domach ani na zaniedbanych podwórzach. Zauważyła za to powtarzające się na kilku skrzynkach na listy nazwisko Plunkett, a na końcu drogi znalazła Knajpę. Betonowy prostopadłościan na skraju pola kukurydzy wyglądał na miejsce, w którym można by przeczekać wojnę atomową. Tess zamówiła piwo Rolling Rock, które dostała w niedomytej szklance i ze sceptycznym spojrzeniem barmana. - Większość kobiet zamawia słabe piwo - powiedział. - Zawsze się zastanawiam, po co komu słabe piwo. - Ten żart rozbroił już niejednego barmana w Baltimore. Ale to nie było Baltimore. Barman demonstracyjnie odwrócił się do niej plecami i udał wielkie zainteresowanie meczem bejsbolowym na ekranie telewizora, stojącego na półce nad barem. Transmisja wyglądała jakoś dziwnie. Może dlatego, że była czarno-biała. Nie: gracze mieli pokaźne baki i wydawali się mniej atletyczni niż większość współczesnych graczy, byli za to bardziej krępi. To była retransmisja jakiegoś spotkania z lat siedemdziesiątych na kanale z klasyką. Żałosne, uznała Tess: w wiosenne popołudnie siedzieć w barze i oglądać mecz sprzed trzydziestu lat. 61
A poza tym było to spotkanie w ramach World Series z 1979 roku, w którym Oriolsi przegrali z Pittsburghiem. O zdrajcy. Rozejrzała się po ciasnym pomieszczeniu; nie marnowano tu ani centymetra przestrzeni. Poważne miejsce dla poważnych ludzi, którzy przychodzą pić, oglądać telewizję i grać w bilard. Zdecydowanie nie miejsce, w którym ktoś obcy, niezależnie od płci, może zapytać: „Hej, znacie Troya Plunketta?” Podsłuchiwanie - inna niedoceniana metoda wywiadowcza - również na niewiele się tutaj zdawało. Pijący mężczyźni ograniczali wypowiedzi do monosylabicznych pomruków. - Dobre - odezwał się gość przy najbliższym stole. - Ta - odpowiedział jego kolega. - Znaczy serio dobre. - Serio. - No. - No. Równie dobrze mogą mówić o piwie, meczu, pogodzie, jak o ostatnim twierdzeniu Fermata, pomyślała Tess. W chwili kiedy postanowiła jednak odważyć się na konfrontację z nieprzyjaznym barmanem, skrzypnęły otwierane drzwi. Wszyscy goście baru wzdrygnęli się lekko, jak wampiry, gdy do wnętrza wpadła odrobina światła. W jasnym prostokącie ukazała się sylwetka krzywonogiego mężczyzny. Pan „Serio Dobre Numer 1” podniósł rękę - może na dwa centymetry. Nawet gestów używano tutaj oszczędnych. - Troy - powiedział. Po raz kolejny w życiu Tess uświadomiła sobie, że prawdziwe szczęście to mieć szczęście, a nie rozum. - Ta - mruknął Troy. Usiadł przy barze dwa miejsca od Tess i rzucił jej zaciekawione spojrzenie. Nie groźne czy podejrzliwe: po prostu zerknął z lekkim zaskoczeniem, jak alkoholik na różowego słonia, który pojawił się w jego salonie już ze dwa razy. - Troy Plunkett? - zapytała Tess zwięźle, jak tu było przyjęte. Popatrzył na nią, jakby różowy słoń wyciągnął zza pazuchy scyzoryk, a on próbował sobie przypomnieć, w której kieszeni schował coś znacznie większego i bardziej niebezpiecznego. - Hm. - Cała odpowiedź. - Jestem prywatnym detektywem z Baltimore. 62
Zgarbił się i pochylił nad piwem. Chyba miał nadzieję, ze kiedy podniesie głowę, jej już nie będzie. Zawiódł się. - I co...? - W tak krótkiej wypowiedzi udało mu się zawrzeć groźbę. Troy Plunkett był niski i zadziorny jak zwykle kurduple. Miał wąskie, brudne dżinsy i kowbojki, których obcasy opierał o poprzeczkę barowego stołka. Gdyby nie poprzeczka, jego nogi dyndałyby kilkanaście centymetrów nad podłogą. Ciemna opalenizna, charakterystyczna dla farmera, zdążyła już chyba na stałe zabarwić jego skórę. Tess oceniła go na trzydzieści do trzydziestu pięciu lat. Zakładała, że poznali się z Tiffani w szkole, ale Tiffani miałaby teraz dwadzieścia osiem lat - gdyby żyła. Troy Plunkett, o ile wyszorowałby się i postarał, mógłby oczarować kobietę. Oczywiście nie każdą: tylko niedoświadczoną. I bardzo młodą. Teraz nie był ani doszorowany, ani czarujący. - Chciałabym zadać ci kilka pytań. - Nie. - Tylko parę. - Pytaj sobie. Nic nie powiem. - Poświęć mi chwilę. Zapłacę dwadzieścia dolarów. Zmierzył ją wzrokiem. - Czterdzieści. Źle ją ocenił. Tess była gotowa dać mu sześćdziesiąt. Wyjęła z portmonetki dwie dwudziestki, nowiutkie, pachnące jeszcze bankomatem. Położyła je na barze, nie dokładnie w środku odległości, jaka ich dzieliła, tylko bliżej siebie, i przycisnęła łokciem. - Sześć lat temu zginęła tutaj kobieta. Nie zareagował. - Nazywała się Tiffani Gunts. Policja uważa, że zastrzelił ją włamywacz, ale nikogo nie zatrzymano. Nie chciało mu się nawet podnieść obu ramion. Wzruszył lewym barkiem. - Żeby było jasne: nie obchodzi mnie, kto to zrobił. Obchodzi mnie, czy policja zrobiła, co do nich należało. Rozumiemy się? Nie jestem gliną ani z sądu. Jestem prywatnym detektywem, który próbuje ustalić, czy miejscowa policja zna się na swojej robocie. Albo jej nie uwierzył, albo nie chciał wierzyć. Patrzył przed siebie, więc widziała wyłącznie jego profil. Całkiem zresztą niezły. Tess zrozumiała, że 63
bardzo samotna lub bardzo zdesperowana kobieta byłaby w stanie zlekceważyć liczne znaki ostrzegawcze, jakie wysyłał Troy Plunkett. - Rozumiemy się? Po prostu sprawdzam, jak policja załatwiła tę sprawę. - Coś jak wydział spraw wewnętrznych. - Zgadza się. - Mam alibi - wyjawił, jakby właśnie o to pytała. - Koniec tematu. - Byłeś przesłuchiwany? - Zaraz na początku. - Gliny potrafią nieźle dać w kość. Skrzywił się. Nie kupił jej fałszywego współczucia. - Mnie też przesłuchiwali - dodała. - Bo co? Zwędziłaś szminkę? - Widziałam morderstwo. Zainteresował się. Jak większość ludzi. Czasem nawet Tess uważała to za interesujące, ale potem przypominała sobie, jak to naprawdę było. I wtedy chciała już tylko zapomnieć. - Na własne oczy? - Tak. Więc jeśli chcesz być górą, musiałbyś sam kogoś zabić. Udało jej się powiedzieć to dokładnie tak, jak zamierzała: tonem wyzywającego flirtu, a nie oskarżenia. Odwrócił się do niej. - No to bardzo mi przykro. Nikogo nie zabiłem. Policja mało wie o śmierci Tiffani, ale to wiedzą na pewno. Mam alibi. - Słyszałam już. Jakie? - Byłem w łóżku z dawną dziewczyną. - Wyszczerzył zęby. - A kiedy śpię z kobietą, to ona raczej mało śpi. I na pewno pamięta, że z nią byłem. Tess zmarszczyła czoło, udając, że nie rozumie. - Co masz na myśli? - Jak wychodzę, wszystko je boli. - To znaczy, że je bijesz? - Nie. - Był zły, że przez jej tępotę musi tłumaczyć swoje przechwałki. To znaczy, że mogę to robić całą noc. - Ach - pojęła Tess i dodała z fałszywą skruchą: - Oczywiście nie chciałam sugerować, że bijesz kobiety. Pochylił lekko głowę; tak przyjąłby przeprosiny prawdziwy mężczyzna zraniony do żywego. 64
- Tylko że... zdarzyło ci się, prawda? - Co takiego? - Uderzyć kobietę. W każdym razie Tiffani. Zgaduję, że policjanci przesłuchali cię pierwszego, bo miałeś już na koncie sporo wyroków za pobicie. Naprawdę zgadywała. Nie przyszło jej do głowy, żeby sprawdzić akta sądu okręgowego. Guntsowie nie wspominali o przemocy, ale ten szczegół pasował do całego obrazu. Wyjaśniałby gniew ojca i wrażenie, że wszyscy, w tej rodzinie ukrywają jakąś niewygodną tajemnicę. - Sprawy zostały umorzone - odezwał się. - Owszem, jak zwykle, zanim zaczęło obowiązywać prawo, że prokurator może kontynuować postępowanie, mimo że kobieta wycofa oskarżenie. - Kobiety gadają bzdury i wszyscy im wierzą. Mówią, że je bijesz, a jak udowodnić, że to nieprawda? Walną się w nogę o krzesło i specjalnie wkładają szorty, żeby ludzie mieli cię za drania. - Albo twierdzą, że mają z tobą dziecko, a badanie krwi to potwierdza. - Badanie krwi. - Wychylił resztkę piwa; na ladzie natychmiast pojawiło się następne. Barman kręcił się w pobliżu, czuwając nad stałym klientem. Ja w to nie wierzę. Zakład, że któregoś dnia się okaże, że to całe DNA to jakieś rządowe pierdy. Czepiają się tylko normalnych facetów. Jak niby mam udowodnić, że to bujda? Musiałbym być naukowcem czy coś. I to nie jest na sto procent pewne. Nic nigdy nie jest na sto procent. - Gliny wiedziały o tym, że byłeś aresztowany za pobicie, i o badaniach? Pytali o to? Zwierzyna umknęła. Troy znów siedział do niej bokiem, wbijając wzrok w ekran. - Przykro mi. Wiem, że nie chcesz o tym mówić. Ale pamiętaj, że płacę za twój czas. - Wskazała na dwie dwudziestki pod swoim łokciem. - Naprawdę muszę to wiedzieć. Traktowali cię jak podejrzanego czy wystarczyło, że twoja dama potwierdziła, gdzie wtedy byłeś? - Za bardzo się nie czepiali. Bo nic nie zrobiłem. - Wzywali cię więcej niż raz? Robili ci test wykrywaczem kłamstw? - Rozmawiali ze mną w domu i łazili do wszystkich Plunkettów w mieście. Przekonali się, że nikt nie ma nowego sprzętu, więc dali mi spokój. 65
Zdajesz sobie sprawę, ile musiałbym jechać z nową lodówką, żeby ją sprzedać i żeby nikt mnie nie znał? Kawał drogi. Poza tym to nie moja działka. Widziałaś moje akta, co nie? Tess kiwnęła głową, dodając kolejne kłamstwo do długiej listy. - To wiesz, że nie szukali mnie za włamania. Ja nie kradnę. - Za to bijesz kobiety i wykręcasz się od płacenia alimentów. Odwrócił się do niej. Miał ciężkie powieki, ale w jego wzroku nie było nic zmysłowego. - Coś ci wyjaśnię. Mężczyzna musi zdobyć sobie miejsce w życiu. Biłem się, żeby nikt mi nie podskoczył. Gdybym miał dzieciaka... a nikt mi nie wmówi, że mam... i gówniarz by się odszczekiwał, pewnie bym go walnął. Kobiety stale gadają o równości. Ja tam je równo traktuję. Jak mi baba próbuje włazić na głowę, to ją sprowadzam do parteru. Tobie też bym już dał lekcję, tylko że Joe nie pozwala się tu bić, a ja to szanuję. Znaczy może pora, żebyś zniknęła, zanim pomyślę, że warto pójść za tobą. - Kiedy przyłożysz kobiecie, to wie, że dostała - wygłosiła Tess, naśladując ton jego wcześniejszych przechwałek. - Jak coś robię, to robię. - Jak miała na imię? - Sama mówiłaś. Tiffani Gunts. Głupia Gunts. Jej brat chodził do klasy z moim młodszym bratem. Takaś cwana, to pewnie się domyślasz, że nazywali go Wałek Gunts. Domyśliła się. - Nie chodziło mi o Tiffani. Pytałam o tę kobietę, z którą byłeś. Tą, która dała ci alibi. - Kurna, nie pamiętam. To było pięć lat temu. - Sześć. - Tym gorzej. Wiesz, ile babek miałem w łóżku przez te sześć lat? - Nie mam pojęcia. Ile kobiet w hrabstwie Frederick ma IQ poniżej stu? Nie załapał. - Tak czy owak, to była tylko babka na noc. Tak jak Tiffani. Dokładnie to mnie w nich wpienia. Chcesz się zabawić, nic więcej, one przysięgają, że się zabezpieczyły, więc odpuszczasz sobie gumkę. A potem nagle przyprowadzają ci dzieciaka i chcą się bawić w dom. To nie dla mnie. 66
Tess przypomniała sobie gospodarstwa Plunkettów, które widziała po drodze, i nie mogła się nie zgodzić. - Co robisz? Jak zarabiasz? - Jak się da. Jest masa roboty na czarno, jak się wie, gdzie szukać. - Po raz pierwszy spojrzał na nią z paniką w oczach. - Ej no, jeśli jesteś ze skarbowego... - Nie jestem. Mówiłam ci już. Jestem prywatnym detektywem. I sprawdzam policję, nie ciebie. - Trudna sprawa, ale muszę powiedzieć, że nasz szeryf zrobił co trzeba. Przynajmniej jeśli o mnie chodzi. Bardzo im pasowałem do tej sprawy, strasznie mnie chcieli wrobić. Ale nie mogli, bo ja tego nie zrobiłem. Tess przesunęła banknoty w jego stronę. - Uznaj to za prezent. Żebyś nie musiał lecieć do skarbowego z podatkiem. ROZMOWA Z TROYEM PLUNKETTEM okazała się najbardziej owocnym spotkaniem tego dnia. Zgodnie z obawami Tess funkcjonariusze, którzy zajmowali się morderstwem Tiffani Gunts, zaszli daleko. Nie wysoko, a dosłownie daleko. Jeden został komiwojażerem i handlował systemami zabezpieczeń domu, drugi wrócił do szkoły, żeby studiować farmację. - Farmację? - Usłyszał, że jest dużo pracy dla aptekarzy - wyjaśnił nowy szeryf. Sprawował swoją funkcję od ostatnich wyborów, miał świecącą twarz, lśniące białe włosy i wyglądał jak świeżo wypakowany z pudełka. - Dlaczego pani się interesuje zabójstwem sprzed tylu lat? Są jakieś nowe informacje? Sprawa jest otwarta. Jeśli pani coś wie, powinna nam pani przekazać. - Nie, to rutynowe działanie. Coś jak księgowość. - Jak ubezpieczenia na życie, w tym sensie? - Tak - zgodziła się Tess. - W tym sensie. - Nie mogę dać pani wglądu w akta, bo to otwarta sprawa. Takie przypadki udaje się rozwiązać, tylko jeśli winny zostanie zatrzymany w związku z inną zbrodnią albo się przyzna. Po latach. Albo nigdy. Tak się zdarza. Nikt nie chce o tym słuchać, ale jesteśmy tylko ludźmi. Robimy tyle, ile możemy. - Może mi pan chociaż powiedzieć, czy przesłuchiwaliście jej byłego chłopaka? Ojca dziecka? 67
Zerknął do akt. - Troya Plunketta? Oczywiście. Dobrze go tu znamy na posterunku. - A Erica Shiversa jej narzeczonego? - Owszem. Dwóch ludzi pojechało rano tamtego dnia do Spartiny. Zatrzymał się w motelu. Jeden funkcjonariusz musiał prowadzić jego wóz. Chłopak całkiem się posypał. Był roztrzęsiony. Słyszałem, że nasi kręcili się mocno wokół Plunketta między innymi dlatego, że nie chcieli, żeby go dopadł ten nowy chłopak. Musieli go przekonać, że tego nie zrobił nikt znajomy. Powiem pani w sekrecie, że sprawdzali jej ojca i brata, i kolegów ze sklepu. Mówcie co chcecie, na pewno nie nawalili. - A miejsce zbrodni? Funkcjonariusze bez doświadczenia z morderstwami potrafią zniszczyć najważniejsze ślady. Szeryf wyprostował plecy. - Moja pani, nie podobał mi się gość, który tu był przede mną. Dlatego postanowiłem zabrać mu tę robotę. Ale durniami nie jesteśmy, co to, to nie. Znamy się na tym fachu. Czasem człowiek jest po prostu w złym miejscu i w złym czasie. Jeśli ta pani firma ubezpieczeniowa chce złożyć pozew, to już według pani sumienia. Nas niech pani w to nie miesza. Tess zdała sobie sprawę, że rada nie takich wiadomości oczekuje. Ale w końcu nie płacili jej, żeby przywiozła tylko to, co chcą usłyszeć. Właśnie dlatego wolała być prywatnym detektywem niż dziennikarką. Szefowie nie mogli jej obwiniać, jeśli rzeczywistość nie pasowała do ich wizji. POSTANOWIŁA SPĘDZIĆ NOC W SHARPSBURGU, bliżej miejsca, w którym zamierzała się rozejrzeć jutro. Na zachodniowirginijskim brzegu Potomacu był luksusowo-kiczowaty zajazd, w którym podawano wprost bajeczne potrawy w stylu niemieckim. Jedyny problem w tym, że właściciele nie pozwalali wprowadzać psów, więc będzie musiała zaczekać aż do nocy, żeby przemycić Esskay do pokoju. Żeby zabić czas, w drodze z Frederick do Sharpsburga zatrzymała się przy niewielkim osiedlu szeregowców, na którym zginęła Tiffani Gunts, i zadzwoniła do Crowa na komórkę. - Jak ci idzie? - Tak sobie - odpowiedziała. - Ale to normalne na początku. Siedzę tuż przed domem, w którym zamordowano pierwszą kobietę. 68
- Jak wygląda? - Jest zaniedbany. Smutny. - Czułabyś to, gdybyś nie wiedziała, że ktoś został tam zabity? Gdyby nie kochała jeszcze Crowa, musiałaby go pokochać za to pytanie. - Wiesz, jak wygląda to miejsce? Jakby miało wielkie plany. Marzenia, które się nie spełniły. To bardzo ładna okolica, tuż nad Monocacy, tylko domy są bardzo zaniedbane. Przyglądając się budynkom w zapadającym zmroku, Tess stwierdziła, że elementy, które miały podnieść ich prestiż - latarnie na ścianach, ceramiczne tabliczki z numerami - stały się najbardziej widocznymi dowodami upadku. Większość latarni zwisała niechlujnie z drutów, a na wyblakłych tabliczkach nie sposób było nic odczytać. Zauważyła też inne oznaki zaniedbania i braku troski. Zapomniane w ogrodzie na zimę leżaki sczerniały i popękały, pojemniki na śmieci były przepełnione, w kilku oknach zamiast szyb tkwiły gazety. - Może to przez morderstwo - podpowiedział Crow. - Ludzie zwykle zaczynają omijać takie miejsca. - Trudno się tu dostać, daleko od miasta. Nabudowali mnóstwo takich osiedli, kiedy nikt jeszcze nie wierzył w żadne kryzysy. - Co leci w górę, musi spaść. Wiedziała, że mówi o gospodarce, ale ta uwaga mogła równie dobrze dotyczyć Tiffani. Młoda kobieta zaczęła się wznosić - nowa praca, nowy mężczyzna, nowy dom, nowe życie - ale ktoś sprowadził ją na dół. Tak jak mówił szeryf: znalazła się w złym miejscu, w złym czasie. Tylko że tym złym miejscem była jej własna kuchnia, a złym czasem środek nocy. - Jeśli to jest złe - odezwała się głośno - to nikt nie może się czuć bezpieczny. - Co takiego? - Nic. Pogadaj ze mną, nim przejadę przez Potomac, dobrze? - Dobrze.
Rozdział 7 SHARPSBURG BYŁ MIŁYM MIASTECZKIEM. Większość domów z czerwonej cegły, obstawionych bratkami i petuniami w skrzynkach, przypominała ukryte w cieniu drzew pensjonaty. Jednak zagadkowego morderstwa Hazel Ligetti dokonano w mniej atrakcyjnej okolicy, z dala od alej, którymi chodzą turyści, w zwyczajnej, a nawet rozpaczliwie zwyczajnej dzielnicy. Stojące w równych rzędach pudełkowate drewniane domy były przeznaczone na wynajem, o czym świadczyły wygolone bezlitośnie trawniki. Inaczej wyglądała tylko posesja, na której stał dawniej dom Hazel Ligetti. W ciągu dwóch lat po pożarze przyroda zagarnęła ten skrawek ziemi. Na skraju działki wyrosły bożodrzewy, a po fundamentach pięły się dzikie róże, które broniły ruin jak zamku Śpiącej Królewny. Tess przedarła się przez rozrośnięte chwasty, zbierając po drodze girlandy rzepów. Z artykułów, które znalazła w Internecie, dowiedziała się, że nie wykryto żadnej łatwopalnej substancji, tylko ślady ogniska, które ktoś rozpalił w szopie na narzędzia kilka metrów od domu. Oczywiście z szopy też nic nie zostało. Tess chodziła powoli wokół resztek domu, próbując ustalić, gdzie wybuchł pożar. Była niezwykle zimna noc marcowa. Przypuszczano, że ognisko rozniecili jakiś włóczęga albo dzieci, a silny wiatr przeniósł płomienie na dom. Sąsiad był niemal porażony skalą zdarzenia. Jego słowa, spisane z nagrania straży pożarnej, na papierze wydawały się spokojne i wyważone, tylko od czasu do czasu przetykane okrzykami: „Boziu!”, „Ale się jara!” Sąsiad mógł sobie pozwolić na taki ton. Mieszkał po drugiej stronie ulicy, a wiatr wiał w przeciwnym kierunku. 70
Hazel Ligetti udusiła się dymem, prawdopodobnie we śnie. W tym wypadku mamy do czynienia z podpaleniem i z zabójstwem, bo ktoś zginął w pożarze, ale nie ma mowy o zaplanowanym morderstwie. To problem numer jeden. Problem numer dwa: Tess nie umiała dopatrzeć się w tej sprawie znamion przemocy domowej. Według właściciela domu Hazel Ligetti mieszkała sama i sama zginęła. Nie miała chłopaka, nie miała dziewczyny, nie miała przyjaciół. Nic dziwnego, że nie było komu podpisać jej nekrologu. - Nie była... jakby powiedzieć... atrakcyjna - wydusił właściciel domu Herb Proctor, z którym spotkała się po wizji lokalnej. - Była gruba. Miała wyłupiaste oczy. I strasznie rzadkie włosy, po prostu takie łyse placki. Usadowił się wygodniej za biurkiem i pociągnął łyk piwa. Tess z chęcią wymieniłaby na głos to, co rzucało się w oczy w jego przypadku: wielki brzuch, ospowata cera, tupecik jak pomalowana na brązowo kępka sztucznej trawy. - Czy to możliwe, że ktoś celowo podpalił dom, ale tak, żeby to wyglądało na wypadek? - zapytała zamiast tego. - Widziałam inne budynki na tej ulicy. Nie trzeba być geniuszem, żeby zgadnąć, że będą się palić jak zapałki. Proctor przewrócił oczami i ostrożnie poklepał się po tupeciku. - Nikt w końcu nie wie, jak było. Założę się, że to jakiś dzieciak bawił się zapałkami, a potem spanikował i zwiał. - Dziecku byłoby trudno utrzymać coś takiego w tajemnicy. - To musiał być wypadek. Mówię pani, ci z ubezpieczeń wszystko posprawdzali. Okropnie się mnie czepiali, jakbym to ja podpalił dom. Jakbym zabił babkę dla pięćdziesięciu tysięcy odszkodowania. Sama pani widziała, nie opłacało mi się nawet odbudować domu. A Hazel była jak inwestycja w obligacje. Płaciła co miesiąc jak w zegarku. Marzenie, nie lokatorka. Czasem człowiek chciałby spalić jakiś dom, żeby się nie męczyć z najemcami, ale ona była po prostu ideałem. W moim biznesie kobieta, która nie przyjmuje gości, nie pali i ma dobry słuch, to skarb. - Dobry słuch? - Nie rozkręca telewizji ani radia na pełny regulator i sąsiedzi się nie skarżą. A Hazel nie miała nawet kota, tak jak połowa samotnych babek. 71
- Gdzie pracowała? - W urzędzie. Była sekretarką w wydziale zdrowia i higieny psychicznej w Hargerstown. Mówiła, że jest „asystentką administracyjną”. Ale czemu tak, jak pani myśli? - Bo każdy chce się wydawać kimś ważnym - wyjaśniła mu Tess, obracając w palcach wytłaczaną wizytówkę z napisem „Herbert L. Proctor, Prezes, Halcion Properties Ltd”. Ciekawe, czy celowo nazwał firmę od marki leku, czy po prostu jest kiepski z ortografii. - Czy ktoś zgłosił się po ciało albo zajął się pogrzebem? - Ja. - Tess poczuła ukłucie winy na myśl o tym, jak surowo go oceniła. - Miała polisę na życie, bardzo małą. Mniej niż małą. Musiałem dopłacić do pogrzebu. Poczucie winy zniknęło. - Gdzie została pochowana? - Na miejscowym cmentarzu. - Ma nagrobek? - Mały, taki najprostszy. - Widząc, że Tess marszczy brwi, Proctor pośpiesznie wyjaśnił swoją oszczędność. - Oni tak zawsze robią, takie mają zwyczaje. Prosta trumna i płyta z kamienia. - Oni? - Żydzi. - Hazel Ligetti była żydówką? Miała nazwisko po mężu? - Nie. Mówiłem, że była starą panną. Sam myślałem, że jest Włoszką, i nawet zapytałem, czy dobrze gotuje. Powiedziała, że to węgierskie nazwisko, tylko powinno być inaczej pisane. Legete. A wymawiało się Le-get, z akcentem na końcu. W urzędzie imigracyjnym zmienili „e” na „i”. - I z Żydów zrobili Włochów. - No, tu im akurat zrobili dobrze. Mała różnica, ale zawsze trochę lepiej. - Hm - mruknęła Tess. Nauczyła się wydawać ten dźwięk, kiedy nie wiedziała, co powiedzieć. Nazwisko panieńskie jej matki brzmiało Weinstein, a ona sama na drugie imię miała Ester, po królowej Żydów - co prawda nie tej z Biblii, tylko po siostrze jej babci, najstarszej i najbardziej władczej z rodu władczych kobiet. „Ta Essie - mawiała babcia - nosiła się jak królowa”. Jednak za sprawą nazwiska Monaghan i piegów na nosie Tess wyglądała na grzeczną irlandzką katoliczkę, którą nigdy nie była. 72
-
Powie mi pan, jak dojechać na cmentarz? A po co? Ktoś powinien odmówić kadysz. To takie jakby życzenia? Coś w tym rodzaju.
NIE BYŁO TRUDNO ZNALEŹĆ GRÓB HAZEL LIGETTI na małym cmentarzu na skraju miasta. Na prostym kamiennym nagrobku widniały jedynie jej nazwisko, wiek (czterdzieści osiem lat), gwiazda Dawida i kilka linijek hebrajskiego pisma, którego Tess nigdy nie nauczyła się czytać. Było też coś jeszcze, widok, którego się nie spodziewała: na brzegu nagrobka leżało parę kamyków. Ktoś wiedział, że Hazel była żydówką. Ktoś, kto znał ten zwyczaj, pomyślała Tess. Po chwili uświadomiła sobie kolejną rzecz: ktoś znał Hazel i przychodził na jej grób. Ale przecież nie miała rodziny, a Proctor twierdził, że na pogrzebie nie było żadnych przyjaciół. Ktoś jednak odwiedzał ten nagrobek. Ktoś, kto nie dał się zwieść włoskiemu brzmieniu nazwiska Hazel. Tylko że na płycie są gwiazda Dawida i hebrajska inskrypcja. Może komuś, kto przechodzi tędy po drodze na inny grób, jest po prostu żal samotnej kobiety. Tess znalazła kamyk i dołożyła go do rządka innych. Poczuła dziwne mrowienie w karku; jakby ktoś przebiegł po jej grobie - tak się to nazywa? Nigdy nie trafiało do niej to określenie. Martwi nic już nie czują. Mogłaby teraz, jak tu stoi, zacząć skakać, tupać i śpiewać, a Hazel Ligetti spokojnie spałaby dalej. WRACAJĄC DO BALTIMORE, Tess zatrzymała się w Antietam, które było jej ulubionym spośród pól bitew wojny secesyjnej, jakie odwiedziła, a odwiedziła ich niemało. Dziwnym zrządzeniem losu wiązała się z mężczyznami, którzy mieli obsesję na punkcie wojny secesyjnej. Crow odgrażał się nawet, że wstąpi do grupy rekonstrukcji historycznych - lecz praca w narzuconych godzinach odebrała mu szansę na maszerowanie w szarym mundurze (Crow, romantyk, którego przodkowie pochodzili z Wirginii, żywił sentyment do Południa; podobnie jak większość miłośników historii). Jonathan Ross wolał się skupić na literaturze, a zwłaszcza na dziełach Foote'a, Cattona i Shaarasa. 73
Możliwe zresztą, że wszyscy mężczyźni uwielbiają wojnę secesyjną. A może wojnę w ogóle? Tylko dlaczego? Zdaniem Tess od zainteresowania pojazdami mechanicznymi bardzo blisko do czołgów, lotniskowców i myśliwców. Ale czemu ci duzi chłopcy znali nazwiska wszystkich dowódców i przebieg bitew? Dla Tess wojna była czymś zdumiewającym. Zadziwiały ją nawet filmy wojenne, wszystkie oprócz Wielkiej ucieczki. Ucieczka, ratowanie życia - to potrafiła zrozumieć. Ale walka oko w oko z wrogiem, aż pola zbóż spłyną krwią? Nie, to przekraczało jej zdolność pojmowania. Jak właściwie mężczyźni to robią? Tess zadawała sobie to pytanie nie po raz pierwszy. Jak przekonują sami siebie, że ma sens atak pod gradem kul w imię jakiejś idei? Jeśli o nią chodzi, nawet o ile wierzyła w tę ideę - tak jak w utrzymanie jedności Stanów Zjednoczonych i zniesienie niewolnictwa - nie mogła sobie wyobrazić, że poświęca dla niej życie. Nie chciała umierać. Cholera. Pożałowała, że pozwoliła myślom zaplątać się w tę pułapkę - tę samą, którą udało jej się jakoś wyminąć na cmentarzu. W jej głowie otworzyły się drzwi, za którymi ziała paszcza nieskończoności. Któregoś dnia umrze. Przestanie istnieć. Jak to w ogóle możliwe? Chciała wierzyć w życie po śmierci, w reinkarnację, w cokolwiek, co da jej pewność, że po prostu nie zniknie. Tylko że to chyba tak nie działało. Najpierw trzeba coś wyznawać, a dopiero potem dostaje się nagrodę: życie wieczne w zaświatach, drugie życie czy kolejne wcielenia. Nie można się wkupić ani wkręcić w nieśmiertelność jak uciekinier z Titanica, który chwyta dziecko, żeby dostać się z nim na łódź ratunkową. Jedynym, w co Tess szczerze wierzyła, był strach przed śmiercią. Pędziła do Baltimore jak szalona, goniąc słońce i powtarzając sobie, że chodzi jej tylko o to, żeby nie utknąć w porannych korkach.
Rozdział 8 TESS, KIEDYŚ UMRZESZ. Był poniedziałek. Znów siedziała w gabinecie doktora Armisteada, ponuro szarpiąc nitki z obicia fotela. Zdawało jej się, że historia o objawieniu pod Antietam doskonale nadaje się do opowiedzenia na terapii, jednak nie zrobiła wrażenia na doktorze ani nawet nie wzbudziła jego zainteresowania. Zupełnie jakby przyszła na proszony obiad z butelką wina, a gospodarz skrzywił się pogardliwie na widok tego, co przyniosła. - Cóż, w takim razie nie wiem, o czym jeszcze mogę powiedzieć. Myślałam, że to najbardziej interesujący moment w całym tygodniu. - Tak? A to spotkanie z mężczyzną w barze? - Z Troyem Plunkettem? To w ogóle nie było interesujące. Tak wygląda moja praca. Rozmawiam z ludźmi. Czasem muszę im zapłacić. Opowiedziała o swoim zleceniu tylko po to, żeby umieścić objawienie pod Antietam w jakimś kontekście, chociaż nie była pewna, czy nie narusza zasady poufności. Czy złamała ją, wspominając o tej sprawie w miejscu, w którym każde wypowiedziane słowo z założenia było poufne? - Moim zdaniem to dość interesujące. Wybacz, że zabawię się teraz we Freuda - uśmiechnął się ze swojego żartu, więc i ona zrobiła uprzejmy grymas - ale nie sposób nie dostrzec podobieństw między tym spotkaniem a spotkaniem, z którego powodu jesteś tutaj. - Podobieństw? Rozmawiałam z facetem w barze. Nie wziął mnie za nastolatkę, a ja nie próbowałam go wydepilować. 75
- Poszłaś do tego baru z misją, z zadaniem, które w pewnym stopniu próbujesz ukryć. Gdybyś naprawdę wierzyła, że to on zabił byłą dziewczynę, chyba poszłabyś od razu na policję i zgłosiła im, co odkryłaś, zamiast sama z nim rozmawiać. - No tak, zgoda. Ale moja praca polega na czymś innym. Ja nie rozwiązuję spraw. Nie taki jest mój cel. Przyglądam się, przekazuję, co widziałam. Czasem działam wprost, czasem nie. Ostatecznie z tym gościem od wynajmu z Sharpsburga byłam szczera. - Zdaje się, że to nas łączy. Nie zrozumiała, o co mu chodzi. - Błędne rozumienie naszej pracy przez innych ludzi i rola mediów w utrwalaniu stereotypów. - Na pewno - odpowiedziała Tess. Dzieli nas na pewno to, że ty więcej gadasz. Co zresztą jej się podobało. Obawiała się, że będzie musiała sama mówić przez godzinę. Częściowo z myślą o tym zapamiętała sobie i opowiedziała tak szczegółowo przemyślenia spod Antietam. Ale jeśli tak to miało wyglądać: wymiana zdań, bardziej rozmowa niż przesłuchanie, to chyba zdoła wytrzymać sześć miesięcy. W ciągu kilku lat pracy w gazecie nauczyła się skłaniać ludzi do mówienia. A kobiece doświadczenie podpowiadało jej dodatkowo, że każdy mężczyzna uwielbia mówić o sobie. - Na dobrą sprawę media zrobiły coś o wiele gorszego przez moją poprzednią pracę - podjęła. - Poprzednią pracę? Uważała go za wszechwiedzącego, zupełnie jakby znał całe jej życie. - Zanim zostałam prywatnym detektywem, byłam reporterką. W starej dobrej „Star”. Kiedy zamknęli gazetę, „Beacon Light” nie chciał mnie zatrudnić i musiałam zmienić zawód. W dojrzałym wieku dwudziestu siedmiu lat. - Czy to było dla ciebie trudne? - Oczywiście. - Tess próbowała mówić lekkim tonem, ale pamięć o odrzuceniu wciąż bolała tak mocno, że aż ją to zaskoczyło. Na samo wspomnienie zdawkowej rozmowy z przypominającą buldoga redaktorką odpowiedzialną za nabór, która nie pofatygowała się nawet, by przejrzeć jej CV, zapłonęły jej policzki. - Dlaczego? - Nic innego nie chciałam w życiu robić. Minęły dwa lata, zanim znalazłam coś innego, i to właściwie przypadkiem. Teraz widzę, że wyszło mi to 76
na dobre. Jestem lepszym detektywem niż reporterką. Nadal mam kontakt z ludźmi, zadaję pytania, zbieram fakty, ale nic muszę się dopasowywać do gazetowego szablonu. W tym zawodzie czuję się szczęśliwsza. Doktor Armistead nie odezwał się od razu. Pozwolił, żeby ostatnie zdanie zawisło między nimi nagie i jaskrawe jak neon. - To chyba dobra nauka - powiedział wreszcie. - Jaka? - Odrzucenie bywa często drogą do lepszego życia. Koniec może być początkiem. - Jeśli ktoś nie zrozumiał tego przed trzydziestką, powinien mieć zakaz wychodzenia na ulicę bez niani. Żartobliwy sposób, w jaki spuentowała jego głęboką myśl, chyba nieco go uraził. Mimo to mówił dalej, jak przystało na zawodowca: - Nie jestem tego taki pewien. Musi być powód, dla którego na tak wielu ludziach robi wrażenie wiersz Roberta Frosta o drugiej drodze. Kiedy Frost przystaje pod lasem w śnieżny wieczór, nie jest dzieckiem. Jest dorosły, a my nie wiemy, czyjego wybór dał mu szczęście. Ważne, że go dokonuje. Wybiera mniej uczęszczaną drogę. Z finału wiersza wynika, że to zmienia jego życie. - Tylko że nie wiadomo, czy to zmiana na lepsze, czy na gorsze. - Zawsze zakładałem to pierwsze. Tess wzruszyła ramionami. Nie była wcale pewna. Frost powinien napisać sequel, żeby to wyjaśnić. - Tak przy okazji, pomieszał pan dwa wiersze. - Słucham? - Powiedział pan, że Frost przystaje pod lasem w śnieżny wieczór, ale to jest z jego innego wiersza. Frost to na pewno wielki poeta, ale nie uważa pan, że jego wiersze są trochę w stylu tych maluneczków Normana Rockwella? Taki dooobry, taki amerykański, taki kochany, że aż mdli. Jak kaszka z mleczkiem. Ja wolę Audena albo Yeatsa. - Masz jakiś ulubiony wiersz? - Tak, ale to takie samo starocie jak Druga droga... - W tym gabinecie obowiązuje jedna zasada - powiedział doktor poważnie. - Musisz mówić prawdę. Jeśli skłamiesz, to jakbyś powiedziała lekarzowi, że boli cię kolano, kiedy naprawdę boli cię kark. To nic nie pomoże, a wręcz zaszkodzi. Więc co to za... starocie? 77
- Do nieskorej bogdanki. — Doktor Armistead najwyraźniej go nie kojarzył. - Andrew Marvell. To ten wiersz, w którym facet próbuje przekonać kobietę, że życie jest za krótkie, żeby przedłużać zaloty, i że powinni od razu pójść na całość. W pracy semestralnej w college'u ujęła to nieco inaczej, ale sens był ten sam. - Chyba tego nie znam. - Niemożliwe. Uczą go w każdej szkole. „Chociaż przytulnym miejscem jest mogiła/ Wątpię, czy ktoś cię tam przytuli, miła”. - Ponury obraz. - Ta ostatnia linijka przypomina mi zawsze o piosence z dzieciństwa: „Kiedy karawan mija cię jak strzała, pamiętasz, że i ty będziesz umierała?” Jest tam kawałek o robakach, które grają w berka w twoim nosie. To dopiero jest obraz. Doktor Armistead zaśmiał się, co - sama nie wiedziała dlaczego - sprawiło jej przyjemność. - Muszę przyznać, że masz rozległe skojarzenia. Od wojny secesyjnej przez Andrew Marvella po berka z robakami. Tak czy inaczej, wróciliśmy do punktu wyjścia. - Czyli? - Do przytulnej mogiły. Tess, czy ci się to podoba, czy nie, kiedyś umrzesz. Jak każdy. - Na razie. Ale słyszałam, że lekarze od Johna Hopkinsa już nad tym pracują. CZY TO PRZYPADEK, ŻE TEJ NOCY WRÓCIŁ JEJ DAWNY KOSZMAR? Na pewno nie. Tess otworzyła oszklone drzwi i na chwiejnych nogach wyszła z sypialni na taras. W jej nieustannie remontowanym domu było to jedno z niewielu wykończonych miejsc. Do cholery z doktorem Armisteadem i jego gadkami o śmierci. Do cholery z jej kretyńskimi pomysłami, żeby plątać się po cmentarzach, polach bitew i rozmyślać o śmierci. Jonathan Ross zginął dwa lata temu. Rok temu ostatni raz miała ten koszmarny sen, w którym patrzyła, jak umiera. I umiera. I umiera, bez końca. Stała w chłodnym powietrzu kwietniowej nocy, okryta tylko cienkim bawełnianym szlafrokiem, ale takie otrzeźwienie dobrze jej robiło. Przechyliła się przez barierkę i wyjrzała w atramentowy mrok nad parkiem Stony Run. 78
Daleko po prawej i po lewej stronie lśniły latarnie głównych arterii miasta. Tutaj, wśród milczących domów o czarnych oknach, panowały cisza i ciemność. W chwili śmierci Jonathana nie byli już parą. Łączyło ich wtedy nieco mniej i o wiele, wiele więcej. Kiedy się spotkali, oboje byli świeżo po college'u, przez co wydawało im się, że wiążą się z kimś dorosłym. Oboje się pomylili. Później jedno stało się dla drugiego punktem odniesienia. Oceniali własne powodzenie w życiu, porównując je z osiągnięciami dawnego partnera. Jonathan - młody reporter u progu wielkiej sławy - wyprzedzał ją o kilka długości, kiedy zamordowano go, by nie wyjawił światu tajemnicy, którą poznał. Jego powierniczką i strażniczką tajemnicy została Tess, która nie miała gdzie opublikować swoich podejrzeń, więc nie była na tyle ważna, żeby ją zabijać. Tak przynajmniej powiedziała jej wtedy Luisa O'Neal. Czy to śmierć Jonathana stała się czynnikiem, który zmienił jej życie? Tess nie umiała odpowiedzieć na to pytanie. Kiedy zginął, była na dnie: bez pracy, samotna. Teraz miała własną firmę i własny dom, w którym spał najlepszy chłopak na świecie. Przez awanturę z Mickeyem Pechterem mogła to wszystko stracić. Owinęła się ciaśniej szlafrokiem. - Gdybyś mnie teraz mógł zobaczyć - szepnęła w nocne niebo. - Naprawdę dobrze sobie radzę. W tym momencie przypomniała sobie, że do końca tygodnia musi złożyć raport radzie, że ma im niewiele do zakomunikowania i że nie znalazła nic, co pomogłoby im w lobbingu na rzecz nowych funduszy. - No, całkiem nieźle - poprawiła się. Nie mogło minąć więcej niż pięć minut, odkąd wstała, kiedy Crow także się obudził. Stwierdził, że w łóżku zrobiło się strasznie zimno, ale - zdaniem Tess - na jej miejsce musiała się po prostu wśliznąć Esskay, której cuchnący oddech mógłby poderwać na równe nogi umarłego. - Od dawna nie miałaś kłopotów ze snem - powiedział Crow, wychodząc na taras tylko w luźnych szortach. Tess zdawała sobie sprawę, że mężczyźni jego postury w średnim wieku często tyją, ale nie umiała sobie wyobrazić ani grama dodatkowego tłuszczu na tym szczupłym ciele. Podobnie jak wyobrazić sobie Crowa w średnim wieku. - Miałam zły sen. 79
- Ten co zwykle? Crow wiedział wszystko o niej i Jonathanie Rossie, ale nie miał do niej pretensji o przeszłość. Nie umiałaby tego powiedzieć o sobie. Jak na młodego monogamistę Crow, zanim się poznali, niezwykle szczodrze szafował swoimi wdziękami. Mimo to nie chciała powiedzieć mu prawdy. Bała się, że chciałby o tym rozmawiać. A rozmowa na pewno spowodowałaby nawrót koszmaru. - Nie, nie - skłamała. - Sen o waleniu pięściami. - O kogo tym razem chodziło? Jedno kłamstwo było do zniesienia. Drugie już nie. Zaczęła szukać w pamięci ostatniego snu o waleniu pięściami. - O moich rodziców. Oczywiście. Prawie zawsze chodzi o nich. - A o mnie nigdy? - Nigdy. - Powiedziałabyś mi, gdybym to był ja? - Pewnie nie. Roześmiali się oboje - Tess z ulgi, że udało jej się zamknąć krąg, od kłamstwa do stuprocentowej prawdy. W jej snach o waleniu pięściami nigdy nie pojawiał się Crow. A gdyby się pojawił, pewnie nic by mu nie powiedziała. Te sny były niepokojące i męczące, w jakiś sposób nawet gorsze od powracającego koszmaru o śmierci Jonathana. Śniło jej się, że bezradnie macha rękami i krzyczy histerycznie, próbując zmusić kogoś, żeby ją wysłuchał. Jednak uderzenia jej pięści są słabe, a ten ktoś, kogo atakowała, obojętnie odchodzi. Wspaniały materiał dla doktora Armisteada. Oczywiście nie zamierzała mu o tym wspomnieć. - Hej, czy myśmy się dziś kochali? - Chętnie zmieniłaby temat. - Nie pamiętasz? No, no, włazisz mi na ambicję. - Mam mętlik w głowie. Za dużo pracy i analizowania. - Byłem do późna w klubie, kiedy wróciłem, już spałaś. - Aha. - Crow zajmował się bookowaniem występów muzycznych w barze jej ojca przy Franklintown Road. Ich rozkłady dnia nieco się przez to rozmijały, ale Tess była zadowolona. Przynajmniej za szybko się do siebie nie przyzwyczają. A gdyby kiedyś do tego doszło, zawsze mogła zerknąć na długą bliznę na jego brzuchu, żeby przypomnieć sobie, że i on lubi nadstawiać karku. Jego też niemal straciła. Tess Monaghan, Czarna Wdowa. 80
- Zróbmy to - powiedziała. - W porządku. - Zrobił krok w stronę domu. - Nie... - Zdjęła szlafrok i rozłożyła go na deskach tarasu jak koc. - Tutaj. Spojrzał na nią z rozbawieniem i zaskoczeniem jednocześnie. Zazwyczaj to on chciał próbować czegoś nowego. Tess wolała znany repertuar największych hitów. - Sąsiedzi mogą usłyszeć - zauważył. - Tylko jeśli zrobisz to jak trzeba.
ODCHODZI, KIEDY ZACZYNAJĄ SIĘ KOCHAĆ. Nie musi tego widzieć ani nawet słyszeć. Co nie znaczy, że jest zazdrosny. Przeciwnie. Jest mu przykro ze względu na nią. Poszła na łatwiznę. Zgodziła się na coś poniżej własnego poziomu. Jej chłopak to... no właśnie, po prostu chłopak. On wie, że kiedy już po nią sięgnie, pokaże jej bliskość, jakiej nie zaznała z nikim. Ich losy są już ze sobą związane, chociaż ona jeszcze tego nie wie. Ale przecież bardziej niż ktokolwiek szanuje przeznaczenie. Powita go, przyjmie, będzie za niego wdzięczna. Rozumie tak wiele: trajektorie, fizykę, prawdopodobieństwo. Jeśli czegoś nie rozumie, on ją nauczy. Powie jej wszystko o przypływach, toksynach, o niezliczonych miejscach, których nie ma na mapach wymierzonego skrupulatnie świata. Nie, nie - odchodzi, ponieważ czeka na niego praca. Ma szczęście: musi pojechać do hrabstwa Anne Arundel, więc kiedy skończy, będzie mógł zajrzeć do matki. Zachodnie Wybrzeże było kompromisem. Chciała mieszkać bliżej domu, ale to byłoby zupełnie niepraktyczne. Zatrzymali dom na wyspie, który stał teraz pusty, i przeniósł ją tutaj, nad rzekę Severn. Narzekała na kiepski widok z okna. Powiedziała, że obiecał jej widok na wodę, choć wcale nie obiecywał. Twierdziła, że miała dostać najlepszą kablówkę i gazową kuchenkę, 82
nie elektryczną. Skąd jej to przyszło do głowy? Co prawda ostatnio w ogóle przestała się skarżyć i wtedy zdał sobie sprawę, że brak mu tego marudzenia. Matka robi się coraz drobniejsza, mniejsza i bardziej strachliwa. Nie ma jeszcze pięćdziesięciu pięciu lat, ale wygląda na starszą niż większość sąsiadów. No tak, ale im się lepiej powodziło. Nie zaprzyjaźniła się tutaj z nikim - to raczej dobrze. Mimo to jest mu jej żal. To wspaniała kobieta, ale nieśmiała. Wszystko przez jej pochodzenie. Pewnie zresztą ma powody, żeby źle się czuć między tymi snobami. Naprawdę bogaci ludzie - a on już wie trochę o bogatych ludziach, zrozumiał poniewczasie, ile pieniędzy miał ojciec Becki - są o wiele przyjemniejsi niż to całe towarzystwo, które ledwo-ledwo kwalifikuje się do klasy średniej. Naprawdę bogaci ludzie nie boją się stale, że stracą to, co mają. Jego matka nie musi przynajmniej martwić się o pieniądze. Zadbał o to. Ale i tak się zamartwia. Kiedyś była taka odważna i pewna siebie. Teraz wszystkiego się boi. Śpi, kiedy wchodzi do domu i otwiera drzwi jej sypialni. Jej włosy są coraz rzadsze, ale wciąż brązowe. Czy to znaczy, że i on nigdy nie posiwieje? Odgarnia kosmyki z jej czoła i mówi głośno jej imię. Mamo. Mamo. Obudź się. Mamo. Otwiera przerażone oczy. - Kto... co? - To ja, mamo. - Och. - Mruga, jakby chciała się upewnić. - Która godzina? - Nie ma jeszcze siódmej. Dostałem zlecenie w okolicy. - Dobrze ci zapłacili? - Zawsze dobrze płacą. - Pamiętaj, możesz żądać więcej. - Pamiętam. - Masz własną firmę, ale to nie znaczy, że nie dotyczy cię inflacja. A benzyna tak zdrożała, że... 83
- Radzę sobie lepiej niż inni, mamo. Nie martw się. - Wczoraj widziałam coś w wiadomościach. Wzdycha. Równie dobrze mogły to być wiadomości sprzed tygodnia albo z zeszłego miesiąca. A może w ogóle nic nie było w wiadomościach. - Znaleźli kości. Tam, w lesie. I wiedzą, kto to był. Jakaś kobieta, która dziesięć lat temu wyszła w sylwestra po mleko i nigdy nie wróciła. Z samych kości dowiedzieli się, że ktoś ją zastrzelił i zostawił. Bo na tych kościach był taki znaczek. To niesamowite, co oni potrafią. - Tak - mówi, żeby się z nią nie spierać. - Żaden sekret nie jest sekretem na zawsze. Wszystko wychodzi. Wychodzi na jaw. Nic nie da się zakopać ani schować tak, żeby już się nie pokazało. - Czasem się udaje. - Ale mówisz, że nawet w twojej pracy zdarza się... - Zdarza się. Ale to zwykle nie moja wina. Ludzie się zapominają albo robią za bardzo chciwi. Myślą, że mnie nie potrzebują, próbują to zrobić sami, są nieostrożni, nie wiedzą, gdzie są kamery. Oni wpadają, mamo. Nie ja. Marszczy czoło i próbuje usiąść. Koniec podróży na dzisiaj. Przeniesie się najwyżej na kanapę w saloniku. Pozwala, żeby jej ciało wiotczało i zanikało. Co to za różnica, czy kuchenka jest gazowa, czy elektryczna? I tak je tylko gotowe potrawy z puszek i kartonów, podgrzewane w mikrofalówce. Straszna rzecz, te mikrofalówki. Za nic nie chciałby tego mieć w domu. Podziwia swoją matkę tak, jak nie umieją albo nie chcą podziwiać jej lekarze. Zwierzęta wiedzą, kiedy zbliża się śmierć. Dlaczego ona nie miałaby czuć tego samego? Nie rozumie tylko, czy boi się przeszłości, czy braku przyszłości. Czy czeka na śmierć, żeby zniknął wreszcie ten strach? Była taka silna, kiedy jej potrzebował. Taka zdecydowana i pewna. Wszystko zawdzięcza właśnie jej. Lekarze nigdy tego nie zrozumieją. Zadają mu te nudne, bzdurne pytania. A to przecież nie ona była problemem. Była rozwiązaniem. 84
Przygotowuje jej śniadanie: zalewa płatki zbożowe gorącą wodą i wkrawa do miski banana. Matka ma jeszcze wszystkie zęby, ale woli jeść takie papki. Kiedy będzie musiał karmić ją łyżeczką, jak dziecko? Za pięć lat, dziesięć, dwadzieścia czy trzydzieści? A co potem? Jak ma ją ocalić przed upokarzającym końcem? Robi jej filiżankę napoju Sanka. Ohyda. Ciekawe, czy kiedykolwiek czytała spis składników na etykiecie. Na koniec przynosi kilka ciastek Hydrox, które matka moczy w sance, aż całkiem zmiękną. Lekarze kazali jej ograniczyć tłuste potrawy. Uwielbia słodycze; nie upiecze już pięciowarstwowego tortu, ale codziennie domaga się swoich hydroksów. Tylko hydroksów, w żadnym wypadku oreo. A ciastka Hydrox coraz trudniej znaleźć. Musi ich szukać w Internecie, przez firmę, która tropi znikające z rynku marki. Lubi tę energiczną kobietę, z którą to załatwia. Jest taka pełna entuzjazmu dla swojej pracy. Na tym świecie jest tyle potrzeb i tylu ludzi, którzy je zaspokajają. Jak ona i on. Ten kraj potrzebuje ustawy o zagrożonych przekąskach. Prawa, które ochroni przed wyginięciem ciastka Hydrox, Śmietankowe Śnieżki Babuni i Charlestońskie Ciągutki. Matka trzyma ciastko w filiżance, aż się niemal rozpadnie, i wpycha je do ust. Włącza jej telewizor - głupi poranny program z tymi gośćmi, którzy co tydzień wyśpiewują Manic Monday. Spomiędzy warg matki wycieka sopel brązowej śliny. Wyciera go. Matka ma coraz większe trudności z połykaniem, chociaż lekarze twierdzą, że z mięśniami jest wszystko w porządku. I wciąż cierpi na zgagę. - Wszystko wychodzi na jaw - odzywa się nieobecnym głosem, wpatrzona w ekran. Nie wiadomo, czy mówi o jedzeniu, czy o przeszłości. - Wszystko wychodzi na jaw. - Wiem, mamo. Wiem.
Rozdział 9 TESS OBUDZIŁA SIĘ WE WTORKOWY RANEK PEŁNA OPTYMIZMU. Była dobrej myśli, jeśli chodzi o życie w ogóle oraz o swoją pracę. W tak radosny, wiosenny dzień tylko T.S. Elliot byłby zdolny pogrążać się w melancholii. Tess czuła przez skórę, że morderstwo, którym dziś się zajmie, to, o którym wiedziała najmniej, okaże się kopalnią informacji. Przeczucie triumfu ulotniło się w ułamku sekundy, kiedy zamordowana kobieta otworzyła drzwi i zaprosiła Tess na herbatę. Ceglany domek na północno-zachodnim skraju hrabstwa Baltimore był mały jak pudełko zapałek, a mierząca półtora metra lokatorka doskonale do niego pasowała. Filigranowa, delikatna kobieta miała długie ciemne włosy, duże niebieskie oczy, porcelanową cerę, różowe policzki i wdzięk, który wzbudza opiekuńczy instynkt zarówno w mężczyznach, jak i w kobietach. Bez wątpienia była żywa, więc Tess założyła najpierw, że musi być kuzynką lub przyjaciółką ofiary. - Szukam kogoś, kto wie cokolwiek o Julie Carter - zaczęła. - Raczej nikt nie może wiedzieć więcej niż ja - odpowiedziała kobieta głośno, żeby Tess usłyszała ją przez osiatkowane drzwi. Jej głos miał zaskakująco twarde brzmienie. Kojarzył się z zachodnimi stanami, choć nie za sprawą akcentu, tylko przez suchy, skrzypiący, przepalony ton, który natychmiast kazał myśleć o chałupach z glinianych cegieł, kaktusach i turkusowej biżuterii. - Ale kto i dlaczego o mnie wypytuje, to nie mam pojęcia. - O panią? 86
- No tak. Ja jestem Julie Carter. Chyba powinna to pani wiedzieć, skoro pani mnie szuka i o mnie pyta. Skąd pani jest? „Skąd”, nie „kim”. To jedno słówko zdradzało sporo o życiu Julie Carter i o tym, kto zazwyczaj stawał przed jej drzwiami. - Powiedziano mi... zrozumiałam... - Trudno było znaleźć sposób, żeby oznajmić komuś, że uchodzi za ofiarę zabójstwa. - Jestem prywatnym detektywem. Badam kilka starych spraw. Dowiedziałam się, że pani... nie żyje. Najwyraźniej doszło do nieporozumienia. - Nie byłabym taka pewna. Czasem czuję się zupełnie zdechła. - Splotła ramiona i oparła się o framugę. Dom stał z dala od innych. - Jesteś z Baltimore? - Tak. - Dalej tu niż się wydaje, co? Z Baltimore. - Tak, trochę. - Tess czuła się nieswojo. Zdarzało jej się już robić w tył zwrot, żeby przerwać mniej niewygodne sytuacje. Ale Julie Carter celowo przedłużała ich rozmowę i najwyraźniej czerpała z niej przyjemność. - No, myślałam, że to prawdziwa okazja. Tanio, a blisko do międzystanowej 83.1 niby jest: w prostej linii, ale ja nie umiem latać. Do Baltimore jedzie się nie krócej jak godzinę, jeśli człowiek chce się zabawić. - Uśmiechnęła się szeroko. - A ja chcę. Słuchaj, masz ochotę na kawę? Czemu nie. - Czemu nie. - Super. - Klasnęła w ręce jak mała dziewczynka i otworzyła zasuwę. Aha, tylko że to będzie herbata. Właśnie sobie przypomniałam, że kawy nie mam. Tak to jest, jak człowiek mieszka na zadupiu. Nie można wyskoczyć do sklepu na róg. Ani sklepu nie ma, ani rogu. No, niby jak ktoś pracuje w spożywczym, to powinien mieć w domu różne artykuły. Ale kiedy kończę zmianę, to myślę tylko, jak najszybciej wyjść. No i nigdy nie mam nic do jedzenia. Co za ironia. Praktyczna i dosłowna Tess chętnie by zaprzeczyła. Żadna ironia, po prostu roztargnienie. Wyczuła jednak pod radosną paplaniną Julie Carter jakąś gwałtowną potrzebę. Musi być samotna - młoda, niemająca partnera kobieta w samym środku średnio ciekawych rodzinek z klasy średniej. - Herbata też jest w porządku. 87
- WIĘC KTOŚ MYŚLI, ŻE NIE ŻYJĘ - stwierdziła Julie, stawiając czajnik na kuchence i wyciągając koszyk z torebkami herbaty rozmaitych marek. Zbieram je po restauracjach. Powinnaś zobaczyć moją kolekcję musztardy. I keczupu... keczupu też mam mnóstwo. To jak umarłam? - Najwyraźniej nie umarłaś. - Wiem. Pewnie chodzi o inną Julie Carter. Ciągle są takie pomyłki. - Możliwe. Ale podano mi ten adres. W zasadzie miałam tylko twoje nazwisko i adres. - Zamordowali mnie? Zafascynowana zdartym głosem, Tess właściwie nie słuchała, co Julie mówi. Młoda kobieta była nałogową palaczką. Do jej domu wchodziło się jak do pełnej popielniczki. - No? - Tak? - Zamordowali mnie czy nie? - Twoje nazwisko było na liście nierozwiązanych spraw. Określenie prawne to zabójstwo. Julie Carter puściła jej zarozumiałą uwagę mimo uszu. - Strzał? Nóż? Trucizna? Czajnik wydał zduszony gwizd, a gospodyni podsunęła Tess koszyk z kolorowymi torebeczkami z cukrem i słodzikiem. - Nie mam takich informacji. I nie mogę mieć. Żyjesz. - Kiedyś myślałam, żeby zostać prywatnym detektywem. Ale chyba raczej otworzę własną kwiaciarnię. - Roześmiała się jak z najlepszego żartu. Kogo ja chcę oszukać? Jeśli się nie wezmę w garść, nigdy nic nie osiągnę. - Czy ja wiem. - Tess domyśliła się, że powinna zaprzeczyć. - Masz całkiem ładny dom. Rzeczywiście był porządny i dobrze utrzymany, chociaż białe ściany zdążyły zżółknąć od dymu. - Wynajęty. Nie mieszkałabym tu, gdyby nie mój były facet. Namówił mnie do przeprowadzki, a potem dał dyla. Ze mną tak zawsze. Co jeden, to gorszy. Być może błąd, za sprawą którego Tess znalazła się tutaj, miał jednak coś wspólnego z prawdą. - Facet? 88
- A jak. - Czy któryś cię... nachodził? - Było jakoś łatwiej pytać nieznajomą kobietę o to, niż dowiadywać się, czy ktoś ją bił lub zastraszał. - Musiałaś wystąpić o zakaz zbliżania się? - Większości moich facetów nie można zakazać zbliżania się. W tym problem. Teraz, jak zaczynam się spotykać z gościem, mam ochotę mu powiedzieć: „Stary, może od razu prześpij się z którąś moją kumpelą i miejmy to z głowy”. Serio. Tak mi się wydaje, że gdyby od tego zaczął, toby odfajkował co trzeba, a ja bym nie czuła, że mnie zdradza. - Och... więc o takie zbliżenie chodzi. - Dziwni są, nie? - Kto? - Mężczyźni. A o kim mowa? Ale z kolei jak trafię na dobrego, to się zaraz nudzę. Ci lepsi to straszni nudziarze. Na przykład ten, który chciał, żebym się tu przeniosła. Płacił za wynajem i w ogóle, więc pomyślałam, czemu nie? No, ale był taki drętwy, nic ciekawego nie chciał robić, a jak przychodzili moi kumple, to mu całkiem odbijało. W końcu powiedział, że mam wybrać: oni albo on. A potem i tak sobie poszedł, więc w końcu nie musiałam wybierać. A ty co byś zrobiła? Wolałabyś nudnego i wiernego czy jajcarza, ale psa na baby? - Wbiła wzrok w Tess, jakby czekała na słowa wyroczni. - Myślę, że bywa różnie, zależy od momentu w życiu. - Nie, ja pytam o ciebie. Wyglądasz na rozrywkową laskę, masz superrobotę. Masz męża? Czy latasz wolna? - Ani to, ani to. Mam wspaniałego chłopaka. - Crow był wspaniały. Mówiąc to głośno, uświadomiła sobie, jak bardzo jest wspaniały i jakie ona ma szczęście, że go spotkała. - Jest ciepły, zabawny i wierny jak pies. - Takich to na tym świecie nie ma - stwierdziła Julie. Zaskakująco niski i ochrypły głos nadawał jej słowom ton powagi i doświadczenia, którego nie mogła jeszcze zdobyć. - Ile ty właściwie masz lat? - Dwadzieścia dwa. - Jesteś jeszcze strasznie młoda. Niemożliwe, żebyś miała tak dużo chłopaków. - Miałam dość. I to w każdym wieku, aż do trzydziestki. - Do trzydziestki. Oho! 89
Julie nie wyczuła sarkazmu. - Tak, a ja miałam wtedy siedemnaście. Ale nie lubię starszych. Nudziarze. Ile lat ma twój chłopak? Tess policzyła w myślach. - Dwadzieścia pięć. - Ach, czyli jest młodszy. - Pewność w głosie Julie nieco zabolała Tess, która uważała, że wygląda najwyżej na dwudziestopięciolatkę. - Może i tak trzeba. Znaczy, po trzydziestce. Ale ja tam lubię, jak gość ma trochę kasy do wydania. Nie wiem, chcę za dużo czy co? Miły facet, dobry seks, tyle kasy, żebyśmy mogli wyjść gdzieś w sobotę, a nie sępić każdego centa. Mój ostatni luby wściekł się, kiedy zamówiłam trzeci rum z colą. Wiesz, co powiedział? „Wypiłaś już dość, żeby się ze mną przespać”. A ja mu na to: „Kotku, taka pijana to nigdy nie będę”. Wyszłam z baru i pojechałam do domu okazją. Ale to już inna historia. - Owszem - zgodziła się Tess, nieco oszołomiona tą niagarą słów i informacji. - Miałam różne przygody. Całe mnóstwo. Ale żyję i nigdy nie było inaczej. I nawet nigdy nie miałam nic zszywane, chociaż prawie sobie obcięłam palec. - Szybkim ruchem położyła bosą stopę na stole i chwyciła drugi palec, jakby chciała zagrać w sroczkę. Drugi palec był o wiele dłuższy niż paluch, ale cała stopa wydawała się absurdalnie maleńka, nawet u kogoś tak drobnego jak Julie, pulchna i biała jak stopka niemowlaka. - Widzisz? - Co? - Moją bliznę. Po dyplomie pojechałyśmy z dziewczynami do Ocean City... wiesz, sześć lasek w pokoju, sześć suszarek, co wieczór wywalałyśmy korki... i szłam sobie w morzu, i nagle poczułam takie łaskotanie, jakby mnie ryba pyskiem dotknęła. Mówię kumpeli, że wracam na ręcznik, bo tu jest jakaś ryba. I nagle widzę, że palec mi dynda na kawałku skóry! Ale narobiłam wrzasku! Jeden chłopak na plaży powiedział, że będzie studiował medycynę, zawinął mi nogę w swoją koszulkę i zabrał do kliniki przy Pięćdziesiątej Trzeciej, tylko że tam nie wiedzieli, co robić. Ale nie było... jak to on mówił?... ubytku skóry, więc doktor w Salisbury po prostu przyłożył palec na miejsce i wszystko się zrosło. Przez tydzień musiałam chodzić o kulach. Dobrze ci radzę, jak chcesz poznać dużo chłopaków, pochodź sobie trochę o kulach. 90
- Hm, to... interesujące. - Opowieść brzmiała podejrzanie, a nawet niewiarygodnie. Gładka skóra u podstawy palca nie przypominała żadnej blizny, jaką Tess kiedykolwiek widziała. Od tej historii zrobiło jej się nieco niedobrze i wolała nie zadawać pytań, żeby Julie nie kontynuowała. - No więc nigdy nie miałam nic szyte ani nie byłam w szpitalu. Poza tym jak się urodziłam, oczywiście. Nigdy nie byłam bliska śmierci. Wtedy chyba całe życie przelatuje przed oczami? Mam nadzieję, że nie zobaczę tylko, jak ustawiam puszki w hipermarkecie. To by była żenada. Julie kołysała się na stołku, uderzając dłońmi w blat. Zapomniała o herbacie. Pociągnęła nosem, raz i drugi. Koniec jej nosa był różowy jak u królika. Tess w końcu poskładała wszystkie wskazówki: regularne wyjazdy Julie do Baltimore, słowa, którymi strzelała jak karabin maszynowy, rozszerzone źrenice. Spid, kokaina albo nawet crack. W każdym razie turbodoładowanie, nic rozluźniającego. I oto Julie, sprawnie jak mistrz golfa, dotarła do celu, do którego dążyła przez całą ich rozmowę. - Słuchaj - powiedziała. - Wiem, że się wcale nie znamy, ale wyglądasz na fajną babkę, nie na sztywniarę czy coś. Strasznie mi coś namącili w robocie z wypłatą, nie mogą nam dać kasy, bo komputer w banku zwariował, więc dopiero za dwa dni jakoś to inaczej prześlą. Możesz mi pożyczyć parę groszy? Nie mam najedzenie. Żyję od wypłaty do wypłaty, więc jak coś się spóźni, to jestem udupiona. Najłatwiej byłoby dać jej dwadzieścia dolarów. Najmniej sensu miałoby kazanie. Tess wybrała sposób Julie: kłamstwo, podparte oszustwem i podlane łgarstwem. - Ojej, bardzo bym chciała ci pomóc. Ale nie mam gotówki i ani grosza na karcie. Sama jestem na debecie. Trochę przesadziłam w zeszłym miesiącu u bukmachera. A z kolei ci ludzie, którzy mi naraili robotę, jeszcze nic nie zapłacili. Dopiero pod koniec miesiąca zobaczę jakąś kasę. Julie znów pociągnęła nosem. - To jakieś palanty, nie? Bo jeśli ktoś ci powiedział, że ja nie żyję, to chyba ma nierówno pod sufitem. A ty to masz gównianą robotę, żeby chodzić po ludziach i mówić im, że nie żyją. Tess była tego samego zdania.
Rozdział 10 NIE GADAJ ZA DUŻO, BĄDŹ MIŁA I GRAJ W ICH GRĘ. Rada, jaką Whitney wyszeptała jej do ucha w korytarzu biura rodzinnej fundacji Talbotów, chociaż niezaprzeczenie dobra, rozwścieczyła Tess, która uważała, że ma prawo okazać irytację. - W ich grę? Przykro mi, nie wiedziałam, że to tylko gra. Myślałam, że pracuję dla grupy ludzi, którzy naprawdę są zainteresowani zmienianiem świata na lepsze. - Marny dobór słów, moja droga. - W swoim rozsądnym wcieleniu Whitney mogła doprowadzić do szału. - Nie idzie się na spotkanie z ludźmi, którzy płacą, i to dobrze płacą, oskarżając ich o niekompetencję. Okej, było kilka wpadek. - Wpadek?! Julie Carter miała być martwa, a żyje. Dom Hazel Ligetti podpalił prawdopodobnie ktoś, kto jej wcale nie znał. Funkcjonariusze we Frederick może nie są orłami, ale zrobili co trzeba. Te wszystkie sprawy to strata czasu. - My się będziemy martwić, jak przekonać Zgromadzenie. Ty po prostu bądź teraz miła dla rady. Pracujesz dla wszystkich jej członków, pamiętasz? Tess pamiętała. Głęboko odetchnęła i przygładziła kosmyk, który opadł jej na czoło, jak loczek u małej dziewczynki. Będzie grzeczna. Bardzo, bardzo grzeczna. Weszły do sali ostatnie. Whitney zrobiła to celowo, żeby pokazać, kto tu rządzi. Nie ma lepszej metody, niż wezwać wszystkich do swojego biura i kazać im czekać. Tess patrzyła z ledwo skrywanym rozbawieniem — i niecierpliwością - jak członkowie konsorcjum wydobywają lunche, które 92
przynieśli na „spotkanie z papierową torbą”. Lunch mówi dużo o człowieku. Nawet to, jak jest zapakowany. Tylko jedna z obecnych osób, na przykład, naprawdę miała brązową papierową torbę. Był to akurat jedyny mężczyzna w ich gronie, Neal Ames, który położył na stole kanapkę z białego chleba z mielonką, jabłko oraz paczkę precli Utza. Wyciągnął je z miękkiej, pogniecionej torebki, najwyraźniej użytej po raz kolejny. Uczciwy idealista, choć pozbawiony wyobraźni, zdecydowała Tess. Kobietą siedząca w środku, Miriam Greenhouse, dyrektorka najbardziej znanego w mieście schroniska dla kobiet, przyniosła elegancko wyglądającą sałatkę, babeczkę z kremem czekoladowym i dietetyczny napój Mountain Dew: nałogowa kofeinistka, zbyt zapracowana, żeby przygotować sobie lunch w domu. Dwie pozostałe kobiety, dwudziestokilkulatki, postawiły przed sobą sałatki greckie, puszki dietetycznej coli i niskokaloryczny jogurt. Przygnębiające. Tess uznała, że zwykły jogurt byłby już wystarczającym wyrzeczeniem. Whitney nie jadła nic. Prawdopodobnie kolejny chwyt, mający podkreślić jej znaczenie. Tess rozpakowała swój lunch i spróbowała odczytać, co mówi o jej osobie. Bułka z indykiem, pomidorem, sałatą i dodatkową porcją ostrych przypraw, paczka chipsów krabowych Utza i prawdziwa coca-cola. Nie wiedziała, jak widzą ją pozostali, ale wiedziała, kim jest: miejscową dziewczyną, zajadłą przeciwniczką diet, uczuloną na owoce morza, która nie znała smaku przyprawy do krabów, póki Utz w przebłysku geniuszu nie postanowił dodać ich do ziemniaczanych prażynek. - Proszę nam opowiedzieć o pani dotychczasowych osiągnięciach - zaczęła Miriam Greenhouse, przejmując dowodzenie. Należała do tych kobiet, którym ludzie z miejsca się poddają: pewnych siebie, spokojnych, a jednocześnie mających w sobie coś takiego, że nikt nie ryzykowałby doprowadzenia ich do stanu, w którym stracą opanowanie. - Jakie niedociągnięcia pani już wykryła? Jakie znaki ostrzegawcze policja zlekceważyła, jakich sygnałów alarmowych nie zauważyła, jeśli chodzi o te kobiety? Tess, która zdążyła już wgryźć się w kanapkę, musiała pośpiesznie przeżuć wielki kęs bułki, trzymając palec w górze, co trwało całe wieki. - Raczej przeciwnie - odpowiedziała, przełknąwszy pieczywo. 93
- Nie zrobiła pani żadnych postępów? Przecież Whitney mówiła, że złożyła już pani rozliczenie wyjazdów do Frederick i Waszyngtonu. - Rozliczenia wydatków przedstawiam co tydzień. Może się tak zdarzyć, że nawet dłuższe wyjazdy nie przyniosą... - zawiesiła głos, nie wiedząc właściwie, co i jak chce im powiedzieć. Weszła tu, gotowa do ataku. Jak to możliwe, że teraz musi się bronić? Chwilę jej milczenia wykorzystał Neal Ames. - W Wirginii zamówiła pani dość drogi posiłek. I nocowała pani w drogim hotelu. Nie mogła pani wybrać tańszego miejsca niż Gospoda Bawarska? Nikt nie kwestionował wydatków Tess od czasów jej pracy w gazecie, kiedy księgowość wytykała jej każdy napiwek większy niż piętnaście procent. - Mogłam w ogóle nie spać w hotelu i w oba miejsca jechać tam i z powrotem w ciągu dwóch dni. Ale wtedy byłabym w drodze dwa razy dłużej, a ponieważ za jazdę dostaję wynagrodzenie od godziny, rachunek byłby wyższy o siedemdziesiąt pięć dolarów. Uważam, że miałam prawo zatrzymać się i zjeść tam, gdzie chciałam. Atak Amesa ośmielił pozostałych. - A co to za pozycja, czterdzieści dolarów dla Troya Plunketta? - zapytała kobieta, którą Tess ochrzciła Truskawkowym Jogurtem, ponieważ nie tylko jadła jasnoróżowy danone, ale miała też jasnoróżową bluzkę i opaskę na głowę. - Dostała pani rachunek? - Zapłaciłam Plunkettowi za to, żeby ze mną porozmawiał. Prywatni detektywi często tak robią. Panna Bananowy Jogurt, której włosy były ledwie o ton ciemniejsze od przekąski, wlepiła w Tess oczy okrągłe jak półdolarówki. - Płaci pani ludziom, żeby z panią rozmawiali? To chyba jest nieetyczne? - Nie w tym biznesie. Płacę im tyle, ile moim zdaniem jest wart ich czas. I informacje. - I to, co usłyszała pani od pana Plunketta, było warte czterdzieści dolarów? - Tak. Ale najbardziej opłacalny był wyjazd w okolice zbiornika Prettyboy, gdzie stanęłam z jedną z naszych „ofiar” oko w oko. Julie Carter żyje, panie i panowie. Co w połączeniu z brakiem szans na odkrycia w dwóch pozostałych sprawach każe mi się zastanawiać, czy szanowna rada zbiorowo 94
postradała zmysły. Jak w ogóle znaleźliście te nazwiska? Rzucaliście strzałkami do tarczy? Wpisaliście w wyszukiwarkę „zabójstwo” i „Maryland” i wzięliście, co podleci? Whitney spojrzała w jej stronę, unosząc brew. Potrafiła zawrzeć w tak drobnym grymasie naprawdę wiele treści - problem w tym, że Tess nie umiała odczytać komunikatu. Czyżby przesadziła i zapomniała, dla kogo pracuje? Naprawdę chciała być miła, ale przestała nad sobą panować, kiedy się czepiali jej wydatków. Jogurtowe Bliźniaczki były najwyraźniej w szoku, podczas gdy Neal Ames stukał długopisem w stół, jakby miał nadzieje, że wybije jej coś z głowy. Za to Miriam Greenhouse, oczywista liderka grupy, wyglądała na rozbawioną. - Przyznaję, że nasz wybór był losowy. Uznaliśmy, że to będzie najuczciwsze podejście. Wybraliśmy nierozwiązane sprawy poza granicami miast i większych hrabstw. Neal, ty sporządziłeś listę, prawda? - W zasadzie wolontariuszka pracująca dla Tree Foundation. - Tess zapomniała, że Ames reprezentował tutaj Luisę O'Neal. Od początku go nie lubiła. - Wolontariuszka, która nie pobierała za to wynagrodzenia - uściślił. - Aha, w odróżnieniu od opłacanych wolontariuszy? - Ale jej złośliwość odbiła się od pancerza prawego prawnika, który w tym samym momencie zdołał zrzucić winę na Bogu ducha winną anonimową wolontariuszkę i dzielnie stanąć przeciwko każdemu, kto ośmieliłby się ją oskarżać. - Cóż, przynajmniej dwie z tych spraw wyglądają obiecująco. Sprawa śmierci Tiffani Gunts dojrzała do ponownego otwarcia, zgadza się? Nowy szeryf twierdzi, że jego poprzednik był niekompetentny. - Owszem, ale były chłopak ofiary nie jest podejrzany, więc w grę nie wchodziła przemoc domowa. Spotkałam tego gościa. Cokolwiek by o nim myśleć, nie jest przestępcą geniuszem, nie zaaranżował morderstwa dziewczyny tak, żeby wyglądało na włamanie, bo walczyli o alimenty. Potrafi bez trudu unikać swoich zobowiązań. - Jak to? - Miriam rzuciła jej spojrzenie spod przymkniętych powiek. Wsparcie finansowe stanowiło ważny element działalności schroniska. Jeśli personel Safehouse nie jest w stanie zmusić męża, żeby płacił alimenty maltretowanej żonie - albo żeby opuścił wspólny dom - szanse kobiety na 95
ucieczkę od dręczyciela znacznie się zmniejszają. - Powiedział mi, że bierze gotówkę. W księgach nie ma ani śladu po tym, że pracował. Nie da się wycisnąć krwi z rzepy. Nie da się wydobyć pieniędzy od faceta, który ich nie zarabia. Skoro nie ma dochodu, nie można przejąć zwróconych podatków. Nie można zabrać mu samochodu ani domu, bo oficjalnie ich nie posiada. - Można zatrzymać mu prawo jazdy - odezwała się Bananowy Jogurt. - Taki typek jak Troy Plunkett będzie jeździł bez niego. Nie zagrozicie mu nawet ograniczeniem prawa do odwiedzania dziecka, bo mu wcale na tym nie zależy. Gość jest śliski jak wąż. Rodzina Tiffani po jakimś czasie po prostu się poddała. - Mimo to sprawa pasuje do naszych celów - powiedziała z namysłem Miriam Greenhouse. - Kiedy byli razem, bił dziewczynę. A teraz ona nie żyje. - Zastrzelił ją włamywacz - przypomniała Tess. - Jak macie zamiar to ukryć? - To my się będziemy martwić, jak przedstawić naszą sprawę. Proszę nam po prostu dostarczyć raporty o pozostałych dwóch zabójstwach. Jeśli te również nic nie wykażą, poszukamy dla pani kolejnych spraw. Nasz cel jest wart zachodu. Fakty będą pasować. Postaramy się, żeby pasowały. W argumentacji Miriam było coś odrzucającego. Tess była oczywiście przeciwna przemocy domowej. Kto by nie był? Ale była też przeciwna naginaniu prawdy do jakichkolwiek ideologicznych celów. - Po podpisaniu umowy z państwem poczytałam trochę - zaczęła. Konsternacja: prywatny detektyw umie czytać. Brew Whitney podskakiwała jak szalona; wyglądało to już na tik nerwowy. - Znalazłam ciekawy artykuł, napisany na podstawie statystyk z Departamentu Sprawiedliwości. W ciągu ostatnich dwudziestu lat liczba zabójstw wiązanych z przemocą domową nie zmniejszyła się znacząco. - A więc? - rzuciła Miriam Greenhouse. - To chyba dowodzi sensu naszych działań. Takim zbrodniom można zapobiec, a jednak ich liczba nie spada. - Dowodziłoby, gdyby w ostatnich dwudziestu latach nic się w tej sprawie nie robiło. A jest przeciwnie. Powstały schroniska, zmieniono prawo. 96
Mimo tych wszystkich wysiłków liczba kobiet, które ponoszą śmierć z ręki partnerów, jest mniej więcej stała. Dlaczego? Pobłażliwość, z jaką Miriam traktowała Tess, zniknęła. - Ponieważ potrzebujemy więcej praw, więcej funduszy. Mam dość artykułów o mężczyznach, którzy zabijają kobiety z miłości. To nie jest miłość. - Waliła pięścią w stół, a jej niski głos przeszedł w pisk. Tess zrozumiała, na czym mogą polegać polityczne problemy konsorcjum. Jeśli Miriam Greenhouse w ten sposób przemawia do prawodawców, nigdy nie dostanie tego, po co przyszła. - Zgoda. Zawsze twierdziłam, że facet ze złamanym sercem, który zamierza zabić kobietę, a potem siebie, powinien zacząć od samobójstwa. Jesteśmy po tej samej stronie. Dlatego pozwolę sobie zapytać jeszcze raz: skąd wzięliście te nazwiska? Zebrani wbili w nią tępe spojrzenia. A raczej zrobiły to kobiety, bo Neal Ames chyba tylko udawał zaskoczonego i zmieszanego. - Czy osoby z tej listy przed śmiercią szukały pomocy u was albo u innych organizacji? Czy tak zdobyliście ich nazwiska? Zapadła długa cisza, którą przerwała Miriam Greenhouse. - Takie informacje są poufne. - Owszem, ale nie dla was - zauważyła Tess. - Wy mielibyście do nich dostęp. - Nazwiska zostały wybrane losowo - odezwał się Neal Ames. - Ze źródeł w sieci, takich jak archiwa gazet. - Już to pan mówił. Przez nieopłacaną wolontariuszkę. W takim razie jak to się stało, że wolontariuszka wpisała na listę Julie Carter? Właściwe nazwisko, właściwy wiek, właściwy adres. Nie było tylko zabójstwa. Skąd mógł się wziąć taki błąd? - Niektórzy ludzie są omylni, pani Monaghan - powiedział Ames głosem ociekającym sarkazmem. - Na przykład pani źle policzyła należność za przejazdy. Aktualna stawka wynosi trzydzieści dwa i pół centa za kilometr. - Skąd macie te nazwiska? - powtórzyła Tess. - Jeśli nie wiecie, zawsze mogę spytać wolontariuszkę. - Nie, nie może pani - warknął Ames. - Nie pozwolę jej nachodzić. Nikt na to nie zasługuje tylko dlatego, że próbował pomóc. Czy mogę pani przypomnieć, że na liście są jeszcze dwie sprawy? Dlaczego nie skoncentruje się pani na nich i nie zajmie się pracą, za którą pani płacimy? Może pani jeszcze znaleźć coś, co wykorzystamy. Oczywiście bardzo mi przykro, że w 97
hrabstwie Cccii nic ma żadnego luksusowego hotelu. Miriam Greenhouse spojrzała na Tess jednocześnie ze współczuciem i ostrzegawczo. „To dupek - mówiła jej mina. - Ale proszę, nie daj się sprowokować”. - Dam państwu znać, czego się dowiedziałam - powiedziała, gniotąc w dłoniach białą torebkę, w której miała kanapkę. - I następnym razem postaram się nie pomylić w rachunku za przejazdy. NIECO PONAD DWA LATA WCZEŚNIEJ TESS NAPISAŁA LIST do samej siebie i wysłała go na adres ciotki Kitty. Nie byłaby sobą, gdyby na kopercie nie zostawiła melodramatycznej wiadomości: „Otworzyć wyłącznie w razie mojej śmierci”. Kitty z kolei nie byłaby sobą, gdyby otworzyła list albo kiedykolwiek o niego zapytała. Nie okazała też wielkiego zainteresowania, gdy Tess wpadła po lunchu do księgarni, żeby sprawdzić, czy koperta z listem nadal jest w sejfie. Była bardzo zajęta: Crow uczył ją obsługi świeżo zainstalowanego komputerowego systemu sprzedaży. - Remanent - powiedziała nieuważnie, wbijając palce we włosy i zmieniając fryzurę w chaos rudych loków. Kitty jednak wyglądała dobrze nawet rozczochrana; potrafiła też nadać fason i elegancję obszernym, nibyetnicznym szatom, które nosiła najchętniej. - Mam z tym zgryz, odkąd Tyner skomputeryzował system. Mówi oczywiście, że wszystko będzie szło jak z płatka, kiedy się przyzwyczaję. A przy okazji: pytał, czy wypełniasz warunki dozoru przed wyrokiem. - Co do joty. Kitty była zbyt zajęta, żeby usłyszeć cierpki ton w głosie Tess. Crow przeciwnie. Tess uciekła wzrokiem przed jego pytającym spojrzeniem. Czasem irytowało ją, jak dobrze wyczuwa najdrobniejsze zmiany jej nastroju. - Wciąż ta sama kombinacja? - Tak, pewnie - odpowiedziała Kitty. - Zaraz, czemu ten komputer mówi, że mam na składzie dwieście czterdzieści egzemplarzy Doliny lalek? To musi być jakiś błąd. Księgarnia Kitty mieściła się w dawnej drogerii, nad którą ciotka miała mieszkanie. Tess wyjęła list z sejfu i wjechała na piętro windą, którą zamontowano wyłącznie z myślą o Tynerze. Poczęstowała się piwem, znalezionym w lodówce. A później kawałkiem roqueforta, kilkoma krakersami i 98
winogronami. Cienka koperta stała na stole, oparta o staroświecki zestaw do soli i pieprzu. Wyglądała bardzo niewinnie. Tess nie musiała jej otwierać. Aż za dobrze pamiętała treść listu. Była nią opowieść o układzie, jaki Luisa O'Neal zawarła z diabłem - lub raczej z jego przedstawicielem na stan Maryland, seryjnym mordercą Tuckerem Fauquierem. Kontaktując się z nim przez pośredników, Luisa przekonała Fauquiera, żeby do listy swoich ofiar dopisał jeszcze jedną: dziecko, które w rzeczywistości zabił jej syn. Fauquier miał już na koncie dwanaście morderstw i wyrok śmierci. Co to jest między przyjaciółmi: jedno ciało więcej, jedno ciało mniej? Zwłaszcza jeśli przyjaciółka obiecuje fachową pomoc prawną i wsparcie finansowe dla matki Tuckera. Luisa O'Neal umieściła następnie syna w szpitalu psychiatrycznym pod specjalnym nadzorem, obiecując Tess, że zostanie tam do śmierci. Jej zdaniem była to jakaś forma sprawiedliwości. Być może Tess zgodziłaby się z nią, gdyby nie fakt, że Jonathan Ross zapłacił życiem za rozwiązanie tej sprawy. - Hej. Podskoczyła ze strachu, waląc kolanami w stół. - Kurczę, Crow, nie podkradaj się tak! - Ja się podkradam? Nie słyszałaś windy? - Usiadł obok. - List. Wciąż tutaj. Po tym czasie. - Tak. - Dlaczego go wyjęłaś? - Fundacja Luisy należy do konsorcjum, które zleciło mi zbadanie tych nierozwiązanych zabójstw. - Mówiłaś. Ale zdawało mi się, że od wylewu Luisa nie jest sprawna umysłowo. Nie pracujesz dla niej, tylko dla jej pieniędzy. I dla dobrej sprawy. - Możliwe. - Możliwe, że to dobra sprawa? - Możliwe, że to tylko przypadek, że William Tree Foundation zaangażowała się w tę akcję. Luisa i mama Whitney grały kiedyś razem w debla. Tak to działa w Baltimore: partnerki na korcie wspólnie zajmują się filantropią, członkowie Maryland Club zatrudniają synów kolegów. - A współlokatorki z college'u podrzucają sobie zlecenia - zauważył spokojnie Crow. 99
- Racja. Jestem stąd, zawsze i przede wszystkim jestem z tego miasta. Ale czasem te układy mnie przerażają. Whitney mówi, że to był jej pomysł, żeby mnie wynająć. Wcale nie jestem pewna. Tree Foundation woli coś zbudować, niż zorganizować. Whitney sama stwierdziła, że O'Nealowie nie są zainteresowani, jeśli nie mogą na czymś przyczepić pamiątkowej tabliczki. W sumie to nie ma sensu. - Może Luisa chce mieć jeszcze jakieś zasługi przed śmiercią. Jeszcze jeden dobry uczynek. - Wszystkie dobre uczynki zarezerwowała dla swojej rodziny. Crow pomasował jej kark. Póki go nie dotknął, nie zdawała sobie sprawy, jak spięte ma mięśnie. Za dużo czasu za kierownicą, za dużo spotkań. - Zostaw to, Tess. Dosłownie i symbolicznie. Z wahaniem sięgnęła po list i wstała, żeby zanieść go do sejfu. Miała dziwne wrażenie, że koperta jest ciepła jak czoło chorego - albo zakażona kończyna.
Rozdział 11 NORTH EAST BYŁO PUNKTEM NA MAPIE na północny wschód od Baltimore. I niczym więcej. Nie, nieprawda. Była zbyt surowa dla tego małego miasteczka nad zatoką Chesapeake. Miało senny urok, którego nie zniszczyły nawet działki rekreacyjne i sklepy z tandetnymi pamiątkami. North East było prawdziwym miastem, w którym ludzie żyli i pracowali przez cały rok. Woda stanowiła zarazem miejsce pracy i miejsce rozrywki: w przystaniach tłoczyły się żaglówki i małe jachty aż z Filadelfii czy New Jersey. Miasto nie rozrosło się jednak przesadnie jak popularne kurorty nad morzem. Tess zdała sobie sprawę, że jest zirytowana, ponieważ do hrabstwa Cecil jechała dłużej, niż się spodziewała, a chciała dziś zakończyć pracę. Miał to być ostatni przystanek w jej wyprawie. Z jednej strony pragnęła zdobyć coś cokolwiek - dla swoich zleceniodawców, z drugiej marzyła tylko o tym, żeby zamknąć już tę sprawę. Miała wrażenie, że przejechała slalomem przez cały stan. Tyle zaniedbanych, smutnych domów. Tylu zmęczonych, smutnych ludzi. I w tym wszystkim śmierć doktora Shawa. Zaczęła właśnie od niego. Rano pojechała na południe od Baltimore, do miejsca, w którym zginął podczas joggingu, potrącony na autostradzie. Okazało się, że mieszkał na Wyspie Gibsona, w strzeżonym jak skarbiec osiedlu. Była to dosłownie wyspa: prywatny, ogrodzony kawałek ziemi. Nad bezpieczeństwem w osiedlu czuwał strażnik, który bezpardonowo odpędzał nieproszonych gości. Kiedy wymieniła nazwisko doktora Shawa, spojrzał na nią jeszcze bardziej niechętnym wzrokiem. 101
- Już tu nie mieszka. - Tess zwróciła uwagę, że nie powiedział, że doktor Shaw nie żyje. Był wyjątkowo ostrożny. - Wiem. Myślałam, że może rodzina... - Nie miał rodziny. - Nie miał rodziny... tutaj? - Zabrzmiało to jak pytanie i strażnik wyczuł niepewność Tess. - Nie znała go pani, prawda? - Nie, ale... - No, to już za późno - zakończył rozmowę. Policjanci z hrabstwa Anne Arundel byli milsi oraz bardziej skorzy do pomocy. Dali jej kopie raportów śledztwa w sprawie śmierci doktora - z końca zeszłego roku - i pozwolili porozmawiać z oficerem. Detektyw Earl Mutter wydawał się rozradowany tym, jak mało wie o „incydencie”; tak nazywał fatalny wypadek. Wyjaśnił Tess, że Shaw trenował do Maratonu Piechoty Morskiej w Waszyngtonie. Biegł w ulewnym deszczu, kiedy wjechał w niego rozpędzony samochód. Wyrzucone w powietrze ciało wpadło do rowu, w którym leżało przez kilka godzin. Policja uznała, że kierowca zbiegł z miejsca wypadku, lecz zdaniem Muttera w ogóle nie wiedział, że kogoś potrącił i zabił. - Deszcz był taki, że człowiek nie widział na pół metra - wyjaśnił oficer. - Nie było śladu, że ktoś stracił panowanie nad kierownicą, spalonej gumy na jezdni, odcisków kół na poboczu. Ja uważam, że doktor biegł bardzo blisko drogi, ciało zostało odrzucone tak daleko, że kierowca nie zobaczyłby go, nawet gdyby wysiadł, żeby się rozejrzeć. Facet pewnie po prostu wjechał na wzniesienie i... pac. - Mówią, że tak się skończy świat - stwierdziła Tess. - Nie będzie „bum”, tylko „pac”. - Hę? - Nic takiego. Prawdę mówiąc, rozumiała, dlaczego detektyw Mutter usprawiedliwia kierowcę. Przypomniała sobie, ile razy przed maską jej wozu pojawiała się nagle sylwetka człowieka - beztroskiego pieszego, który chce przejść na drugą stronę ruchliwej autostrady, rowerzysty, jadącego pod prąd. Zastanawiała się już nieraz, dlaczego ci durni ludzie nie giną jeszcze częściej. Zerknęła na raport. - Tu jest napisane, że doktor miał na sobie pomarańczową kamizelkę odblaskową. 102
- Tak? - Mutter przekręcił kartkę i zaczął czytać. - Ale było rano. Żeby taką kamizelkę było widać, samochód musi mieć włączone światła. - Zdaje mi się, że według prawa stanowego, jeśli się używa wycieraczek, trzeba też włączyć reflektory. Skoro tak bardzo padało, kierowca powinien używać wycieraczek. - Ja znam prawo, proszę pani. Tutaj, na wsi, ludzie są inni niż u was. Bardziej niezależni niż ci z miasta. Tess zaśmiała się w duchu z tego wytłumaczenia. Między Baltimore a Annapolis istniało kilka obszarów wiejskich, ale tereny miejskie dawno już rozlały się i połączyły jak jajka sadzone na patelni. Hrabstwo Anne Arundel było po prostu wielkim przedmieściem. A poza tym jego mieszkańcy nigdy nie mogli się pochwalić szczególną niezależnością myślenia. - W sensie technicznym mamy do czynienia z zabójstwem? Sprawa pozostaje otwarta? - Oczywiście. Zrobiliśmy wszystko, co się zwykle robi w takich przypadkach. Daliśmy znać mediom: myśleliśmy, że może ktoś coś widział albo kierowca postanowi się jednak zgłosić. Sprawdziliśmy warsztaty samochodowe w okolicy, czy ktoś nie zostawił w nich wozu rozbitego po zderzeniu z jeleniem, bo pewnie kierowca tak by powiedział. - Zbadaliście życie osobiste doktora? - To znaczy? - Czy miał żonę albo dziewczynę? Czy ktoś miał odziedziczyć po nim pieniądze? - Owszem, jeden gość mówił, że jest jego partnerem. Na pewno nie w interesach. - Detektyw nie próbował nawet ukryć ironicznego uśmieszku. Doktor chyba uważał się za żonatego. Ale zapomniał, że śmierć nie umawia się na wizytę. Nie zostawił testamentu, więc wszystko zostało przekazane domowi dziecka. I pewnie dalej tam jest. Doktor zginął pięć miesięcy temu. Tess spojrzała do swoich notatek. Zgodnie z nekrologiem doktor Michael Shaw był psychiatrą w szpitalu Johna Hopkinsa, gdzie brał udział w kilku przełomowych projektach badawczych, w tym jednym dotyczącym kastracji chemicznej. Pracował też u Cliftona T. Perkinsa, w stanowym zakładzie karnym dla psychicznie chorych. 103
- Ale przyjrzeliście się temu partnerowi? Sprawdziliście jego alibi? Nie ma historii kryminalnej? Związek z doktorem nic był w fazie kryzysu? - Co, ten gość? Jezu, jakby go pani poznała, toby pani wiedziała, że on tego nie zrobił. Nie umiałby nawet kogoś wynająć. Zupełnie się rozsypał. Mówił, że tuż przed tym wypadkiem się pokłócili... Tess podniosła wzrok znad notatek. Mutter pokręcił głową. - O bieganie w deszczu. Nie chciał, żeby doktor wychodził. Potem czuł się strasznie, bo to była ich ostatnia rozmowa. Nie rozumiem, dlaczego ludzie tak się tym przejmują. Skoro całe życie przelatuje przed oczami, to przecież pamięta się też dobre chwile, tak? - Nie wiem. Zdaje mi się, że sporo ludzi umiera w kiepskim humorze. Ze mną na pewno tak będzie. Co się stało z partnerem doktora? - Wyprowadził się. Do Kalifornii. Chyba ma tam rodzinę. Nieruchomością zajął się prawnik. Doktor miał pieniądze, ale znowu nie tak dużo. Najwięcej wart był dom. Sprzedali go i zdeponowali całą sumę. Pani napisała testament? Zaskoczył ją tym pytaniem. - Mam dopiero trzydzieści jeden lat. - A ja mam trzydzieści osiem. Napisałem testament, kiedy urodził mi się pierwszy dzieciak, jak miałem dwadzieścia pięć. Trzeba być rozsądnym i zadbać o swoje sprawy. Niech pani tak o tym pomyśli. - Chyba w ogóle nie chcę o tym myśleć. - No właśnie. - Mutter pokiwał jej palcem przed nosem. - Doktor też nie chciał. Dlatego jego partner musiał wynieść się do Kalifornii bez grosza. Mijając Baltimore i kierując się ku międzystanowej drodze numer 95, Tess zastanawiała się, która z kobiet na jej liście też zapomniała o ostatniej woli. Tiffani Gunts nie miała nic - ale miała córkę. Czy zadbała o ubezpieczenie na życie albo założyła fundusz powierniczy? Wszystko, co posiadała Hazel Ligetti, przeszło pewnie na własność państwa jako jedno z tych tajemniczych bezpańskich kont, o których informują władze. Julie Carter żyła i - jeśli wciąż będzie szła drogą, którą wybrała - raczej nie pozostawi wiele swoim spadkobiercom. Cztery sprawy z głowy, została jedna. Lucy Fancher, jesteś ostatnią nadzieją, jeśli twoja śmierć nie ma związku z przemocą domową, zamykamy sprawę. 104
Tak czy inaczej, powinnam pytać o testamenty, napomniała się, skręcając na podjazd do cukierni Dairy Queen w Perryville. Posłano ją, żeby sprawdziła umiejętności śledcze lokalnych glin, a sama zapomina o podstawowych kwestiach. Pod koniec dnia pożałowała, że zapomniała o innej podstawowej rzeczy. Ale pomyślała o niej, owszem. O zdobyciu raportów z autopsji zwłok. Nie przyszło jej do głowy, że ofiara postrzału mogła zostać znaleziona w kawałkach.
Rozdział 12 PÓŹNYM POPOŁUDNIEM TESS ZNALAZŁA DOM LUCY C. FANCHER. Nie było to wiele, ale nic innego nie miała. Być może sama Lucy czuła się podobnie. O ile Tess udało się ustalić, w okolicy nie mieszkali inni Fancherowie: nie widziała tego nazwiska na listach wyborców ani w aktach miejscowego sądu. Była tylko Lucy, a jedynym śladem jej istnienia był mandat za przekroczenie prędkości. Władze poszukiwały jej, ponieważ nie zapłaciła kary, a odsetki narastały powoli od czasu śmierci Lucy. „Jazda 90 kilometrów na godzinę w strefie ograniczenia do 70 kilometrów na godzinę. Warunki: sucho, widoczność dobra”. Tess sprawdziła datę. Dwudziesty dziewiąty listopada, trzy i pół roku temu. Zginęła dwa dni później. Zajrzała do odpowiedniego rocznika lokalnej gazety, „Elkton Democrat”. Relacje o morderstwie wydały jej się mocno niekompletne, ale mógł to tłumaczyć brak doświadczenia reporterki. Margo Duncan pewnie rzadko miała okazję pisać o zabójstwach. Tym bardziej można by się spodziewać, że dziennik będzie publikować obszerne artykuły o niecodziennym zdarzeniu: tymczasem Tess znalazła tylko lakoniczne wzmianki, które wzbudzały więcej pytań, niż dawały odpowiedzi. Z pierwszego tekstu wynikało, że policja stanowa rozpoczęła śledztwo w sprawie zamordowania Lucy C. Fancher. W kolejnym, zamieszczonym po dwóch dniach, Tess znalazła informację o „przełomie” w śledztwie i podjęciu przez policję hrabstwa Cecil współpracy z policją stanową oraz z funkcjonariuszami Stanowego Urzędu Transportu. Wspomniano w nim również, że przyczyną śmierci był postrzał w klatkę 106
piersiową. Margo Duncan nie wyjaśniła, na czym polegał przełom ani dlaczego trzy instytucje połączyły siły. I to wszystko. W rocznicę śmierci Lucy Fancher gazeta opublikowała zwyczajowy artykuł o tajemniczym morderstwie, „które wstrząsnęło spokojną społecznością North East”. Lucy studiowała w college'u hrabstwa Cecil i pracowała na pół etatu w małej agencji nieruchomości. Nie miała przyjaciół - a w każdym razie reporterce nie udało się do nich dotrzeć - zaś wszyscy oficerowie zaangażowani w śledztwo ograniczyli się do suchego „bez komentarza”. Dziennik ukrył coś przed opinią publiczną: gwałt? Szczegóły znane tylko mordercy? Tess chętnie porozmawiałaby z Margo Duncan, ale zdawała sobie sprawę, że dla prowincjonalnej gazety trzy lata to wieczność i szanse spotkania ówczesnej reporterki są niewielkie. Zamiast tego zaczęła więc szukać ostatniego znanego adresu Lucy Fancher, co zaprowadziło ją nad rzekę, w labirynt dróg, które kończyły się na brzegu. Dom, stojący z dala od innych, w niewielkim zagajniku, nie wyróżniał się niczym szczególnym: najzwyklejszy prostopadłościan, pokryty zardzewiałymi azbestowymi panelami. W żywopłocie krzywo tkwiła seryjnie produkowana tabliczka z napisem „Na sprzedaż”, poplamiona od deszczu i błota. Żeby nie marnować czasu, Tess wysiadła z samochodu i obeszła niewielki budynek. Dom był typowy, za to widok - wielka woda, a nad nią wysokie niebo - wspaniały. Eukaliptusy i drzewa iglaste tworzyły naturalną osłonę, która oddzielała budynek od sąsiadów. Działka nie miała bezpośredniego dostępu do rzeki, ale właściciel powinien sprzedać ją bez trudu. Dookoła wzdłuż wąskich dróg wyrastały nowe, drogie rezydencje. Posiadłość musiała być warta fortunę. - Pani zainteresowana? Chrapliwy głos wystraszył Tess, aż podskoczyła. Odwróciła się. Za jej plecami stał czterdziestokilkuletni mężczyzna w znoszonej czapce z daszkiem, ze spaloną słońcem i wysmaganą wiatrem twarzą. Ponury i niechlujny, wyglądał na włóczęgę, ale słyszała dźwięk silnika, dobiegający zza domu. North East było najwyraźniej tak małe, że mieszkańcy zatrzymywali się na widok obcego samochodu. - Słucham? - Zainteresowana domem? - W cieniu drzew ledwie widziała jego rysy. - Właściciel tanio go sprzeda. Już jakiś czas stoi pusty. 107
- Od... - Zamilkła, nie wiedząc, co powiedzieć, żeby nie zdradzić za wiele. - Od kiedy? Mężczyzna podrapał się po brodzie. - Cztery lata? Trzy? Coś koło tego. Ja tu niedaleko mieszkam. - To wspaniała lokalizacja. Dziwię się, że nikt go jeszcze nie kupił. - Właściciel chciał zarobić i się przejechał. Jak wystawił dom na sprzedaż, to ludzie jeszcze mieli dużo forsy. Potem już nie, a jemu zaczęło się śpieszyć. Teraz co ktoś się zainteresuje, nic z tego nie wychodzi. Przez plotki. - To znaczy? - Coś się tutaj stało. Zmęczona walką o każde jego słowo, Tess postanowiła przyspieszyć tempo. - Ta dziewczyna - uznała, że tak powiedzieliby miejscowi na dwudziestotrzylatkę - która tu mieszkała... została zabita, prawda? Kiwnął głową. - Pan ją znał? - Machaliśmy sobie, o tak. - Podniósł rękę i zademonstrował. - Miała chłopaka? - Mieszkała z jednym gościem, więc to chyba był chłopak. - Wie pan, jak się nazywał? - Nie, znałem go tylko tak na odległość... - Znów pomachał ręką. - Niedługo tu mieszkali, zanim... Miły był, tak na oko. Samochód miał zawsze wypucowany i strzygł trawę. Czysty samochód i porządek w ogrodzie. Czyli tyle, co można zobaczyć z ulicy. Raczej marne wskazówki co do czyjegoś charakteru. - Co się z nim stało? - Nikt nie wie. - Mężczyzna pochylił się do niej i zniżył głos. - Ludzie mówią, że... trochę mu odbiło. Ale nie od razu. Przy pierwszym było jeszcze w porządku, dopiero drugi go załatwił. Spojrzał na nią z wyczekiwaniem, jakby czekał na jej kwestię. - Drugie... co? Zginął ktoś jeszcze ? - No... - Mężczyzna wyglądał na urażonego. - Nie wie pani? Nie wie pani, jak to było? - Wiem, że jego dziewczyna została zastrzelona i nikt nie wie, kto to zrobił. Sąsiad znów podrapał się po brodzie. 108
- Zapomniałem. Gazety o tym nie pisały. Ale wszyscy przecież wiedzą. - Ja nie wiem. - Trzydziestego pierwszego października, tak? Było Halloween? Przytaknęła, że Halloween obchodzi się trzydziestego pierwszego października. - To wtedy znaleźli pierwszy kawałek. - Pierwszy kawałek? - Znaleźli głowę Lucy na środku płatnego mostu na drodze numer 40. Koło drugiej w nocy. Leżała sobie na ciągłej linii. Prawie dokładnie na granicy między hrabstwami Cecil a Harford. Obok leżało prawo jazdy, na wypadek gdyby ktoś nie poznał jej po samej głowie. Nagle wszystko stało się bardziej wyraziste, ostrzejsze: zapach eukaliptusów, powiew bryzy znad zatoki, błękit oczu pogodnego rozmówcy. - Ale to oczywiście nie było najgorsze. Oczywiście. - Dwie noce później znalazło się też ciało. Leżało tutaj, na tylnych schodkach, całe nasiąknięte wodą, jakby ktoś je wyciągnął z rzeki. Ludzie mówią, że ten, kto to zrobił, znalazł gdzieś dyniową latarnię z Halloween i przyczepił jej zamiast głowy. Taki żart. No tak, zastrzelił ją, od tego umarła. Ale wyglądało, jakby chciał dowalić jej chłopakowi. Tess zaczęła układać sobie w głowie całą historię, wpasowując w nią niejasne wzmianki w gazecie. Jeśli głowa Fancher została znaleziona na płatnym moście, pierwszy pojawił się tam na pewno funkcjonariusz ze Stanowego Urzędu Transportu. Jednak dopiero po znalezieniu ciała policja mogła ustalić przyczynę zgonu. To właśnie był „przełom” w sprawie. Czyli że głowę odcięto po śmierci. Informację o dyniowej latarni władze z pewnością utajniły, chociaż oczywiście w całym mieście aż huczało od plotek. - Czy została... - Zgwałcona? - Okropne, jak szybko odczytał jej niewypowiedzianą myśl. - Nie powiedzieli. - Co się stało z chłopakiem? Mężczyzna drapał się w brodę, aż zerwał strup z małej ranki i zaczął rozmazywać krew. - Nie wiem. Wyniósł się. Mówią, że zwariował. Nic dziwnego. 109
- Miała tu w okolicy byłego chłopaka albo byłego męża? - Nie wiem. Znałem ją tylko z widzenia. Kręcił się przy niej tylko ten chłopak. Wyglądali na miłą parę. Dobrze im się żyło. Czasem się zastanawiam, o co mu szło. - Komu? - Temu pojebowi, który to zrobił. Musiał być pojebany, nie? I musiał to być facet, skoro ją tu sam przyniósł. Na pewno była ciężka od wody. Głowę też nie jest łatwo odciąć, nawet po śmierci. Trzeba mieć specjalne narzędzia. Ale zawsze mi się wydawało, że bardziej nienawidził jego niż jej. - Ktoś zabił Lucy Fancher, żeby dowalić jej chłopakowi, tak? - Nie mówię, że ich znał. Może tylko ich widział razem, w mieście czy gdzieś w knajpie przy drodze. Wyglądali na szczęśliwych. Są tacy, co mogą pozazdrościć facetowi, że kocha go taka ładna dziewczyna. Grała pani kiedyś w warcaby? - Co? - Z każdym zdaniem ta rozmowa stawała się bardziej surrealistyczna. - Jak byłem mały, chodziłem po szkole do kolegi na warcaby. Jego młodszy brat też chciał grać, ale to gra dla dwóch osób, nie da się grać we trzy. Poza tym w ogóle nie kumał zasad. Więc kazaliśmy mu spadać. I kiedyś... - Gadatliwy sąsiad nagle stracił wenę. Kiedy znów się odezwał, mówił o wiele ciszej, jakby się bał, że ktoś ich podsłucha. - Po prostu go wyciągnął i oblał tablicę. Jak pies. Jeśli jemu nie było wolno grać, to nikt nie będzie grać. - Ta teoria to też miejscowa plotka czy pańska osobista obserwacja na temat ludzkiej natury? Starała się go nie urazić, lecz mężczyzna odwrócił się dotknięty. - Taki sam dobry pomysł jak wszystkie inne. I lepszy niż cokolwiek, co wykombinował stary Carl Dewitt, a w dodatku mnie nie odbiło jak jemu! - Kto to jest Carl Dewitt? - zapytała Tess, ale mężczyzna już odszedł, zostawiając ją samą w ogródku za domem. Popatrzyła na betonowe schodki i spróbowała sobie wyobrazić, jak mogła wyglądać tamta scena w dzień bardziej zachmurzony i chłodniejszy niż dzisiaj. Po zachodzie słońca, w półmroku, ciało przypominało pewnie stracha na wróble. A z bliska? Takie odkrycie mogło spowodować psychiczny wstrząs. Zastanawiała się, czy Carl Dewitt był chłopakiem Lucy, tym, któremu jakiś inny mężczyzna mógł zazdrościć szczęścia. 110
Czuła, że upłynie jeszcze wiele wody w rzece, nim właścicielowi uda się sprzedać dom Lucy Fancher. PO PIĘCIU LATACH PRZEPRACOWANYCH W „ELKTON DEMOCRAT” Margo Duncan wprost rozsadzała ambicja. Kiedy usłyszała, że chce z nią rozmawiać prywatny detektyw z Baltimore, przeleciała przez mały newsroom jak burza, wyrzucając z siebie słowa, jeszcze zanim stanęła przed Tess. - To była moja historia - mówiła. - Redaktorzy całkiem ją skopali. „Nie można pisać o odciętych głowach w rodzinnym dzienniku”. Niby czemu? To jest wiadomość, to jest fakt. Przecież nie rozpisywałam się o szczegółach. A pani wie, jak trudno jest odciąć człowiekowi głowę? Tess pokiwała głową w obawie, że młoda kobieta zechce jej to objaśnić. - No więc to była ona... znaczy mieli jej głowę i prawo jazdy, ale nie mogłam napisać, że była tylko głowa. Zmienili to na: „Na moście znaleziono ciało mieszkanki North East, najwyraźniej ofiary zbrodni”, bla bla bla. Jakby to mogło być samobójstwo! A potem, kiedy pojawiło się ciało, tam na schodkach... - Z dynią zamiast głowy. Tak mi ktoś powiedział. - No tak, i jak o tym napisać, skoro nie mogłam wspomnieć, że najpierw policja znalazła tylko głowę? Poza tym gliny się zapierały, że nie mogę mówić o latarni z dyni, bo o tym wie tylko zabójca, a szefowie wzięli ich stronę. Boże, jakie to małomiasteczkowe. Wyszłam na idiotkę. Ziemia w okolicy wtedy podrożała, założę się, że wydawca myślał tylko o cenach nieruchomości. Margo nadawała jak jazgotliwy telegraf, bez chwili przerwy. Tess poczuła się nagle bardzo zmęczona. To był długi, pracowity dzień, od domu dzieliło ją sto kilometrów; marzyła o swoim łóżku, o swoim chłopaku, o swoich psach i odrobinie ładu i ciszy. Złapała Margo za łokieć. - Jest tu pokój wypoczynkowy? Był. Jakżeby inaczej. Żadna redakcja na świecie nie może się obejść bez pokoiku z rzędem oszklonych szaf ze słonymi przekąskami i napojami gazowanymi oraz rozklekotanych automatów z kawą, które w trzech przypadkach na pięć nie trafiają strużką cieczy do kubeczka. Margo Duncan złapała paczkę drażetek Mike & Ike i zaczęła je łykać jak bohaterka serialu o życiu 111
wyższych sfer tabletki na uspokojenie. - Chcesz? - Podsunęła cukierki Tess. - Nie, dziękuję. - Zero tłuszczu. Nie są zdrowe ani niskokaloryczne, ale to po prostu czysty cukier. Zaraz je spalisz. Margo z pewnością była w stanie spalić dowolną ilość cukru. Podskakiwała nerwowo jak ratlerek i najwyraźniej nie mogła usiedzieć w miejscu. - Ja też byłam reporterką - powiedziała Tess. - W Baltimore. - W „Beacon Light”? Załatwisz mi rozmowę kwalifikacyjną? - Pracowałam dla konkurencji, zanim poszła na dno. Margo zmarszczyła czoło. Najwyraźniej zapomniała, że w Baltimore ukazywały się kiedyś dwie gazety. - Ale możesz o mnie wspomnieć - zgodziła się Tess. - Znają mnie tam. Znają, owszem, i nienawidzą. Ale to ostatnie niech Margo odkryje sama. - Dlaczego zajmujesz się sprawą Fancher? To coś ciekawego? Mogę o tym napisać? Typowe pytanie reporterki. - Nie, same nudy. Po prostu sprawdzam wybrane losowo nierozwiązane morderstwa. Takie ćwiczenie w analizie statystycznej. Margo błyskawicznie straciła zainteresowanie i posępnie grzebała w paczce w poszukiwaniu zielonych drażetek. - Interesuje mnie, czy o czymś jeszcze nie dali ci napisać. Poza tą głową, oczywiście. - Żenada i tyle. Mówili, że ta głowa nie przeszłaby „testu śniadaniowego”. Znaczy, że ludzie nie mogliby o tym czytać przy śniadaniu. Odcięta po śmierci, gadałam im do znudzenia, ale myślisz, że ktoś mnie słuchał? - Zdaje mi się, że trudno komuś odciąć głowę przed śmiercią. - Trudno, ale to się już zdarzało. Nie myśl sobie, znam się na tym. Czytałam mnóstwo książek o Bundym, Dahmerze, o Metheneyu, tym od nas, z Maryland. Ludzie robią czasem nieźle pojebane rzeczy. Książki były jedynym miejscem, gdzie Margo Duncan mogła poznać „nieźle pokręconych” ludzi. Miała najwyżej dwadzieścia siedem lat, a oczy 112
nawet młodsze: naiwne, jasne i czyste. Tess czuła, że reporterka niewiele jeszcze widziała. Głównie mówiła. - Czy twoim zdaniem... - zaczęła Tess. Margo wyprostowała się, zachwycona, że ktoś chce poznać jej zdanie. - Twoim zdaniem tutejsza policja stanęła na wysokości zadania w tej sprawie? - Miejscowi byli w porządku. Gliniarz ze stanowej trochę spięty, ale okazało się, że on też nie miał jeszcze nigdy takiej sprawy. Carl Dewitt gadał w kółko „bez komentarza”. Jakby w ogóle miał coś do powiedzenia. Po raz drugi w ciągu dwóch godzin Tess słyszała to nazwisko. - Carl Dewitt to oficer śledczy? - Carl Dewitt pracował na tym moście, przy opłatach. To on znalazł głowę i trzymał ją zębami i pazurami. Jak pies kość, przepraszam za wyrażenie. Nie umiał odpuścić. I wreszcie sobie zaszkodził. Policja stanowa w końcu jakoś odebrała mu sprawę, ale dopiero kiedy poszedł na operację kolana - zawiesiła głos, żeby pomyśleć, i wydłubała spomiędzy zębów kawałek cukierka. - A może kręgosłupa. W każdym razie przeszedł na rentę, tyle pamiętam. - Byli jacyś podejrzani? Czy to jedna z tych spraw, w których nic nie wiadomo? Margo pokręciła głową. - Nic nie mieli. - Sprawdzili chłopaka Lucy? - Pewnie. Alan Palmer. Był w Saint Michaels. Czekał w furgonetce, aż się zacznie wielka wyprzedaż mebli z jakiejś rezydencji. - W furgonetce? - Palmer był takim jakby pośrednikiem. Pracował dla dekoratorów i handlarzy antykami w Baltimore, Wilmington, nawet w Filadelfii. Zbieracz... tak się to chyba nazywa. - Szperacz. - Naprawdę? - Margo zmarszczyła nos. - Kupował rzeczy według ich list na aukcjach i wyprzedażach. O ósmej wieczorem trzydziestego października zaczynała się wielka wyprzedaż, wszystko, co było w domu jakiegoś sławnego pisarza. Palmer pojechał tam już dwudziestego dziewiątego. O piątej rano mieli rozdawać numerki. Chciał być pierwszy w środku. Miał zamiar spać w furgonetce. - Więc gliniarze pojechali do Saint Michaels i znaleźli go przy tych zakupach? 113
Margo przytaknęła. - Jak to zniósł? - Lepiej niż można się było spodziewać. Przynajmniej jeśli chodzi o Część Pierwszą. Nie wiem, może był jeszcze w szoku. W każdym razie dał sobie jakoś radę z identyfikacją głowy. Ale potem pojawiło się ciało... Ktoś chyba przyjechał tutaj i zabrał go z miasta, bez hałasu. Później policja mi mówiła, że jest w szpitalu w innym stanie, na rehabilitacji. - Rehabilitacja? Masz na myśli odwyk? - Nie, fizyczną rehabilitację. Złamał kręgosłup w wypadku. Może prowadził po pijanemu, nie wiem. Trudno mu się dziwić, nie? - Czy Lucy miała wcześniej męża? Albo chłopaka? Policja podejrzewała kogoś z jej rodziny? - Miała chłopaka. Okropny typek. Łapy całe czarne od tatuaży. Ale o nic go nie oskarżyli. O ile wiem, gliny się poddały. - Policja stanowa się poddała? - Sprawa jest otwarta. Zabójstwa nigdy... - ...nie zostają zamknięte, wiem. Ale wciąż nie wygląda mi to na sprawę, w której policja mogłaby się po prostu poddać. - Uznali, że to zrobił jakiś włóczęga. Ktoś przypadkowy. Więc nie ma zagrożenia publicznego. I to się już nie powtórzyło. Ale moim zdaniem tamci detektywi po prostu nie chcieli skończyć jak Dewitt. - Margo na około pięć sekund przestała podrygiwać i robić miny: zamyśliła się. - Z tą sprawą jest jak z grobem faraona, wiesz? Kto się do niej zabierze, spada na niego klątwa. Dewitt rozwalił sobie kolano czy tam kręgosłup, chłopak Fancher miał wypadek. Ciekawe, czy ja będę następna. Splotła ręce, najwyraźniej zachwycona tą ponurą teorią. Pewnie zastanawiała się, czy mogłaby opisać całą tragedię w pierwszej osobie i komuś ją sprzedać. Ostatecznie jaki jest sens mieszać się w podejrzaną sprawę, jeśli nie dla kariery? - Jak się nazywał ten były chłopak? - Bonner. Bonner Flood. - Jak postać z Faulknera. - Chciałby. To taki podejrzany typek. Mówiłam, że policja go o nic nie oskarżyła. Pracuje w którejś przystani, póki go nie wywalą. Tess wstała i przypomniała sobie, że miała spytać jeszcze o jedną rzecz. 114
- Udało ci się zrobić wywiad z Alanem Palmerem? - Nie, ale wygląda na to, że był dla Lucy prawdziwym darem losu. Nic lepszego nie mogło jej się przytrafić. Pracowała gdzieś za grosze, nie miała nawet matury. I wtedy pojawił się on. Hej, co myślisz o Margo A. Duncan? Zaczęła mówić o sobie w trzeciej osobie. Zły znak. - Myślę... że bardzo mi pomogłaś - powiedziała z wahaniem Tess. - Nie, chodzi mi o nazwisko. Może brakuje mi dobrego podpisu i dlatego nie mogę ruszyć z miejsca. Chciałabym coś bardziej w stylu „New York Timesa”. Mam na drugie Alina, ale to też kiepsko brzmi. Może M. Alina Duncan? Tess nie miała serca sprowadzić jej na ziemię. - Świetny pomysł - pochwaliła, idąc w stronę drzwi. - Na pewno wszyscy zwrócą na ciebie uwagę.
Rozdział 13 MĘŻCZYZNA Z TATUAŻAMI NA RĘKACH kończył dzień przy cheeseburgerze i piwie, zanurzając długi, spiczasty nos w wianuszku piany. Nos błyszczał na kilometr. Bonner Flood - przeciwnie, o czym Tess miała się niebawem przekonać. Postawił kufel, zobaczył przed sobą Tess, która podawała mu wizytówkę. Westchnął. - Nie chcę. - Słucham? - Nie wiem, o co chodzi, ale nie chcę o tym gadać. Skończyłem na dzisiaj. Mam wolne. Jem kolację. - Postawię ci kolację. - Nie chcę. - I zapłacę za twój czas. - Nie chcę. Przyjdź jutro. - Nie chcę - odparowała Tess, siadając naprzeciw niego w boksie. Nie było trudno ustalić, że Bonner Flood jada kolację w knajpce przy drodze numer 40, bezpretensjonalnym lokaliku, w którym specjalności kuchni zachwalały ręcznie wypisane wywieszki. Bar Nad Rzeką nie był pozbawiony uroku i mógł się okazać prawdziwym odkryciem - o ile nie okazałby się porażką, jednym z tych miejsc, które utrzymują się tylko dzięki stałym klientom, przedkładającym niskie ceny nad doznania smakowe. Zdyszana zabiegana kelnerka przyjęła od Tess zamówienie na colę, cheeseburgera ze wszystkimi dodatkami oraz frytki z sosem. - Lucy Fancher - zaczęła Tess. 116
- Powiedz Dewittowi, żeby się odpieprzył. - Przepraszam? - Mój prawnik powiedział, że Dewitt ma mnie przestać dręczyć. Jeśli gliny czegoś ode mnie chcą, niech mnie zgarną. Mam prawo żyć w spokoju. Znów Dewitt. „wyglądało na to, że kto mówi „Lucy Fancher”, musi powiedzieć „Carl Dewitt”. - Nie znam człowieka - stwierdziła Tess. - A on pewnie nie chciałby poznać mnie, skoro przyjechałam, żeby skontrolować jego pracę. Sprawdzam, jak sobie radzą gliniarze. - Ta? - Wyjął nos z kufla. - Powiem ci jak. Jak naziści, tak sobie radzą. Mają człowieka za śmiecia. Dewitt nie chce zostawić mnie w spokoju, a nawet nie jest już gliną. Nigdy w ogóle nie był. - Nachodził cię? - Już miałem składać skargę na brutalne traktowanie. - Pobił? - Dręczył mnie. Nachodził. W kółko chciał ze mną gadać. Od początku wiedział, że to nie ja zrobiłem. Sam to mówił. Ale po prostu lubi, jak o tym wszystkim mówię. Dałem się zbadać wykrywaczem kłamstw. Wyszło, że mówię prawdę. Dewitt nie odpuszcza. Stale go gdzieś widzę. Gapi się na mnie. Na przystani, na ulicy, tutaj też. Jak mały piegowaty duch. Zawsze za mną - zamilkł na chwilę. - Nienawidzę piegów. Wychylił resztę piwa jednym haustem i wytarł dłonią usta. Tatuaże na jego ramionach były kiedyś delikatne i dyskretne, ale z czasem, w miarę, jak ich przybywało, zaczęły blaknąć i teraz skóra wyglądała na odbarwioną. Prawe ramię pokrywały, jak siniaki, niebieskie i fioletowe plamy, lewe miało barwę oparzelizny. Tess pociągnęła łyk piwa, które kelnerka przyniosła jej zamiast zamówionej coli. Zły znak. Zaczęła pić, żeby Flood poczuł się swobodniej. O, powinien o tym usłyszeć doktor Armistead: czasem w pracy musi pić, chociaż wcale nie chce. Ciekawe, co by powiedział. - Jestem Tess Monaghan - przedstawiła się miękkim, bardzo poważnym głosem. Mężczyźni to uwielbiają. - Bonner Flood. Ale chyba to już wiesz. - Opowiedz mi o Lucy. - Mówiłaś, że nie będziesz mnie dręczyć! - Nie o jej śmierci. Opowiedz mi o niej, o jej życiu. Jaka była? 117
- W porządku. Byliśmy razem przez dwa czy trzy lata, z przerwami. Tym razem Tess odrobiła pracę domową w sądzie okręgowym. Wiedziała, że przerwy przypadały na weekendy, kiedy przychodził pijany i dawał jej wycisk. W poniedziałek rano był już trzeźwy, a ona wszystko wybaczała. - Ty z nią zerwałeś czy ona? - Ani, ani. Wsadzili mnie na sześć miesięcy. - Za pobicie? - Nie, coś poważniejszego. Kłusownictwo - powiedział z kamienną miną. - Najpierw czekałem na sprawę, potem odsiedziałem swoje, a jak wyszedłem, miała już tego nowego faceta. Ucieszyłem się. Naprawdę się ucieszyłem, ze względu na nią. A poza tym miałem problem z głowy. Nie muszę już wysłuchiwać, jak mam coś robić albo nie robić. Lucy nie była ode mnie lepsza nic a nic, ale zadzierała nosa. - Skąd pochodziła? Nie znalazłam w okolicy innych Fancherów. - Z Wirginii? Z Karoliny Północnej? Z południa, tyle wiem. - Nie wściekłeś się, kiedy okazało się, że ma nowego faceta? Na stole pojawił się cheeseburger - bez dodatków, ledwie z odrobiną sera. Frytki były w środku zimne, a sos do złudzenia przypominał smar. - Nie jej wina. Kiedy mnie posadzili, nie miała na czynsz. Musiała sobie kogoś znaleźć. Tak one żyją, takie dziewczyny. Kelnerka sama się nie utrzyma. Odbiłem Lucy innemu, potem ktoś mija odbił. Była jak Tarzan. - Tarzan? - Skakała z drzewa na drzewo. Zawsze wiedziała, gdzie szukać następnej liany. - Była ładna? Flood wbił oczy w sufit, jakby odpowiedź na to kosmicznej wagi pytanie znajdowała się w gwiazdach. - Kiedy ją znałem, to nie. Miała niezłą figurę. Drobna, ale z dużymi piersiami, wiesz jaka? - Nie. - Ty masz... - Ja nie jestem drobna - przerwała mu zamierzony komplement. - Mówisz, że nie była ładna, kiedy ją znałeś. Później coś się zmieniło? 118
- Aha. Widziałem ją w Happy Harry jakiś miesiąc przed śmiercią. Miała inną fryzurę, bardzo krótką. Ja takich nie lubię, ale nagle się okazało, że pod tymi wszystkimi włosami miała ładną buzię. Dała sobie wybielić i naprawić zęby; przedtem miała szparę między jedynkami i złotą koronę. Dziwnie była ubrana. Mówiłem, że miała niezłą figurę, ale upierała się, żeby ją zakrywać. Chciałem z nią pogadać, nie miała czasu. Powiedziała, że się śpieszy z college'u do domu. - To niezbyt grzeczne. - Chamskie i tyle. Wpieniłem się. Znałem Lucy Fancher. Nie była lepsza ode mnie. - Może jednak była. - Co? Nie ma lepszych i gorszych. Nie w Ameryce. - Wierzysz w te pierdoły? Wszystko jedno, kim jesteś, prawie zawsze się znajdzie ktoś gorszy od ciebie, a już na pewno ktoś będzie lepszy. Ktoś ładniejszy, lepiej wychowany z lepszymi manierami, bogatszy. - Bogatszy to nie znaczy lepszy. - Tak? A czemu się mówi, że komuś się „lepiej powodzi”? Słuchaj, nie mówię, że to jest w porządku. Mówię, że tak jest i tyle. Kiedy dawałeś jej popalić co sobotę... - Wcale nie w każdą - poprawił ją Flood. - ...byliście na tym samym poziomie. Ty poszedłeś do więzienia, ona zaczęła iść w górę. Chciałeś, żeby do ciebie wróciła? - Nie. Miałem już nową dziewczynę. Nie mam problemu z kobietami. Prawdopodobnie nie kłamał. Nie najlepiej to świadczyło o kobietach. Tess przypomniała sobie chłopaka, który ją zdradzał. W zasadzie było ich wielu, a Jonathan Ross również należał do tego szacownego grona. Teraz jednak myślała o pewnym przesłodkim chłopaku, z którym chodziła w college'u. Traktował swojego penisa jak egzotyczną roślinę: uważał, że po prostu uschnie i odpadnie, jeśli nie będzie go regularnie zwilżać. Kiedy przyłapała go na zdradzie ostatni raz (do końca życia będzie się wstydzić, że był to ostatni raz, a nie pierwszy i ostatni), tłumaczył, że poszedł do łóżka z byłą dziewczyną. Najwyraźniej byłe dziewczyny są jak działka z dożywotnim prawem użytkowania. - Nie mówię, że na zawsze - wyjaśniła. - Tylko, wiesz, jeden raz, jak za dawnych dobrych czasów. 119
- Zadzwoniłem do niej następnego dnia, powiedziałem, że miło ją było zobaczyć, i zapytałem, czy możemy się kiedyś wybrać na drinka. To jej się spodobało. Mówiła, że to „cywilizowane”. Jej przyszły, tak powiedziała, przyszły, wyjechał w interesach. Umówiła się ze mną. Wzięła szprycer z białego wina. Elegantka jedna. Ważniaczka. - Jak się skończył ten wieczór? - Jak zwykle. - Uśmiechnął się z dumą. - Zadarła nogi i błagała o więcej. Tess przyjrzała mu się uważnie. Nie umiała sobie wyobrazić, żeby jakakolwiek kobieta uznała go za atrakcyjnego seksualnie. Ani jedna, przenigdy, w żadnych okolicznościach - choćby wypiła wszystkie szprycery z białego wina całym hrabstwie Cecil. - No cóż - stwierdziła. - Olivier Twist nie dlatego prosił o więcej, że kasza mu smakowała. - Hę? - Skoro Lucy zawsze chciała więcej, to może dlatego, że nigdy nie dostała dość? Flood sięgnął fioletowo-niebieską ręką do krocza. - Chcesz zobaczyć, co tu mam? Chcesz? - Boże, w życiu. - No i dobrze - zakończył, jakby wygrał jakiś spór. Tess rzadko miewała przebłyski intuicji, a jeszcze rzadziej im ufała. Tym razem jednak wiedziała na pewno: Bonner Flood nie odnowił relacji z byłą dziewczyną. Mogła sobie wyobrazić scenę pożegnania przed barem: Lucy w oficjalnym stroju i z oficjalnym wyrazem twarzy sztywno ściska dłoń Flooda. Spławiła go. - Nie spałeś z nią. Nie tamtej nocy. - Spałem! - Był święcie oburzony. W jego mniemaniu chyba gorzej było skłamać, że się spało z czyjąś dziewczyną, niż faktycznie to zrobić. - Nie wierzę. - Słuchaj, gdybym mógł, tobym to cofnął. Naprawdę. Gdybym wiedział, że jakiś policyjny psychol będzie mnie nachodził do końca życia i pytał o to nasze ostatnie spotkanie. Co powiedziała, jak wyglądała, czy mówiła coś niezwykłego. - Carl Dewitt. - Carl Dewitt - powtórzył zmęczonym głosem. 120
Tess się poddała. W kwestii cheeseburgera, który smakował jak mielona tektura, w kwestii frytek, w kwestii mdłego, wodnistego piwa. I w kwestii Bonnera Flooda. Cokolwiek się tutaj zdarzyło, policjanci nie zawalili sprawy. Rzuciła na stół kilka banknotów, dość, żeby zapłacić za oba posiłki, i wyszła. Nic tu po niej. Co za strata czasu i benzyny. Niełatwo było jej się do tego przyznać, ale była rozgoryczona. Mimo wszystkich cynicznych komentarzy naprawdę chciała wykonać pracę, którą zleciła jej Whitney. Chciała pracować dla idei i dla ludzi idei. Chciała - czy potrafi powiedzieć to na głos? - chciała być siłą dobra. Częścią rozwiązania. Nie była pewna konieczności zmian w prawie stanowym, ale wiedziała, że trzeba zmienić postawę Marylandczyków. Miriam Greenhouse miała rację: zawsze kiedy mężczyzna zabija kobietę, przedstawia się to jako tragiczne konsekwencje zawiedzionej miłości, zwłaszcza jeśli na koniec mężczyzna popełnia samobójstwo. Co to ma wspólnego z miłością?! Zaczął padać drobny deszczyk. W tych okolicach pogoda w kwietniu bywa kapryśna. Tess siedziała w samochodzie, myślami już w domu, lecz zbyt zmęczona, żeby przekręcić kluczyk w stacyjce. Z zewnątrz knajpka wyglądała uroczo i przytulnie. Co za iluzja. W jednym z frontowych boksów siedziała para młodych ludzi. Zwróceni do siebie twarzami, śmiali się z jakiegoś żartu i ten śmiech, który ich połączył, był jak pocałunek, tylko lepszy. Mężczyzna pochylił się i dotknął twarzy dziewczyny. Tess poczuła ukłucie w sercu - a przecież ona miała do kogo wracać. „Są tacy, co mogą pozazdrościć facetowi, że kocha go ładna dziewczyna”. Szalona teoria sąsiada w świetle dnia brzmiała śmiesznie. Ludzie zabijają z wielu powodów, ale nie z bezpodstawnej zazdrości. Jeśli ktoś pragnie żyć w szczęśliwym związku, czemu nie zabije mężczyzny, żeby później zdobyć serce kobiety? Nie, to bez sensu. A jednak coś nie dawało jej spokoju. Przerzuciła papiery na siedzeniu pasażera i znalazła powiększenie szkolnego zdjęcia Tiffani Gunts. Chmura ciemnych włosów, drobne rysy. Przed wizytą u fryzjera Lucy Fancher wyglądała niemal tak samo. Ich losy były jeszcze bardziej zbliżone: pełen przemocy, nieudany związek, a potem nowe życie, obietnica lepszej przyszłości, nowy dom, narzeczony. I nagle na szczęśliwe domostwo spada katastrofa jak huragan nadciągający z najmniej spodziewanej strony. Kobieta nie żyje. Życie mężczyzny rozsypuje się w gruzy. 121
A kataklizm szuka nowej ofiary. Tess wróciła do baru, znalazła książkę telefoniczną i wyrwała z niej kartkę. W słabym świetle lampki pod sufitem, z mapą na kierownicy ruszyła na oślep przez uliczki North East, klucząc po tych samych ślepych dróżkach i rozwidleniach, które przeklinała całe popołudnie. Mimo pełni noc w North East była ciemniejsza niż w Baltimore. Jazda przez miasteczko przypominała nurkowanie w atramencie. Tess zaczęła się bać, że skończy w rowie albo nie zauważy zakrętu i wpadnie na drzewo. W końcu jednak znalazła to, czego szukała: mały domek z gankiem, oddzielony od wody tylko wąskim skrawkiem ziemi. W blasku księżyca na falach kołysała się żaglówka. Jedynym światłem, widocznym w oknach domu, było błękitnawe mżenie telewizora za koronkowymi firankami. Mężczyzna, który otworzył jej drzwi, miał rude włosy, smutne niebieskie oczy i okrągłą, pogodną twarz, a na niej takie mnóstwo piegów, że układały się we wzory, przez co przypominał brązowego, pręgowanego kota. - Nazywam się Tess Monaghan. Jestem prywatnym detektywem z Baltimore. Wydaje mi się, że w sprawie Lucy Fancher pojawił się nowy wątek. - Najwyższy czas - odpowiedział Carl Dewitt.
Rozdział 14 WSZYSTKO SOBIE ZOSTAWIŁEM. - Powiedział Carl Dewitt. - To znaczy kopie. Nie zabrałem żadnych oficjalnych materiałów, nawet własnych notatek, ale skserowałem, co się dało. Grzebał w tekturowym pudle, wyciągał kolejne papiery, krzywił się na ich widok i odkładał je z powrotem. Najwyraźniej szukał czegoś konkretnego. Pudło stało na środku saloniku, zupełnie jakby czekało na Tess. Albo na kogokolwiek innego. Sądząc z jasnych, okrągłych śladów po szklankach, Carl Dewitt używał go jako stolika, kiedy siadał w rozkładanym fotelu, żeby patrzeć w olbrzymi ekran telewizora, zajmujący niemal całą ścianę. Znalazł zdjęcia i rzucił je Tess, a sam kontynuował metodyczne poszukiwania. Mógłby sobie tego oszczędzić: jedynym widokiem gorszym od głowy Lucy Fancher na fotografii był widok fotografii jej ciała. Carl nie zauważył jej reakcji. Pomrukiwał bezgłośnie, przekładając papiery. W najmniejszym stopniu nie zaskoczyło go pojawienie się obcej kobiety z teorią o powiązaniach między zabójstwem Fancher a zbrodnią, do której kilka lat wcześniej doszło we Frederick. Przeciwnie - Tess miała wrażenie, że jest zadowolony, niemal podekscytowany. - Znałeś Lucy Fancher, zanim... - przerwała, szukając właściwych słów. Podniósł oczy znad pudła. - Zanim znalazłem jej głowę na moście? - Tak. - North East nie jest aż takie małe. Czasem wydaje mi się, że widziałem ją w mieście, raz czy dwa. Ale to takie pobożne życzenia. 123
- Pobożne życzenia? - Nie wolałabyś znać kogoś jako człowieka, jako osobę? Nie tylko w postaci odciętej głowy? - powiedział łagodnie, spokojnie, jakby pytał, czy woli czekoladę od brokułów. Wydobył wreszcie z pudła poszukiwany przedmiot i usadowił się z powrotem w rozkładanym fotelu. Był to jedyny mebel w salonie, który do niego pasował - dosłownie i w przenośni. Z biegiem lat fotel dostosował się do kształtu jego ciała jak szyty na miarę garnitur. Poza tym w wystroju wnętrza dominowały motywy kwiatowe, perkalowe firanki i ozdobne serwetki. - To mi nie dawało spokoju - powiedział Carl, machając w stronę Tess sporym prostokątem tektury. - Mieli w domu kalendarz. Dni, w których chłopak wyjeżdżał, są zaznaczone, widzisz? Podał Tess kalendarz jednej z lokalnych firm ubezpieczeniowych, ozdobiony kiepskimi zdjęciami okolic zatoki Chesapeake. Na zamglonych ujęciach zatoka wyglądała nudno i nieciekawie. Ostatnie trzy dni października, pod sceną żniw, otaczały kółka. - Mówiłeś, że zostawiłeś sobie kopie. To nie jest kopia. Nie powinien być w archiwum z resztą dowodów? Carl zarumienił się, tak że całe jego ciało, widoczne od kołnierzyka aż po czubek głowy, przybrało tę samą pomarańczowoczerwoną barwę. - Znalazłem go później. Nikt się nim nie zainteresował, więc go zabrałem. Inaczej wetknęliby go gdzieś, jak wszystko, co było w domu. Pomyślałem, że kalendarz może być ważny. - Dlaczego? - Mówiłem ci już, tu są zaznaczone dni, kiedy chłopaka nie było w domu. - Przerzucił strony, pokazując jej zaznaczone kółkiem daty. - Nie wiadomo, jakie to dni - zauważyła Tess. - Nie, ale wiemy, że nie było go właśnie wtedy, pod koniec października. Sprawdziłem wcześniejsze miesiące. Ktoś inny też mógł na to wpaść. - Myślisz, że ktoś wiedział z wyprzedzeniem, kiedy Lucy będzie sama? Morderca? - Możliwe. Tylko że kalendarz nie wisiał na wierzchu, jak wszędzie. Znalazłem go w szufladzie w kuchni. - Skoro nie był na widoku, jak ktoś mógłby się dowiedzieć, kiedy chłopak... jak on się nazywał? - Alan Palmer. 124
- ...Kiedy Alan Palmer będzie poza domem? - Przyszło mi do głowy, że morderca Lucy schował kalendarz, żeby nikt sobie tego nie skojarzył. Ale jeśli wcześniej kalendarz wisiał na lodówce... a zobacz, jest znak od magnesu... to każdy mógł go zobaczyć. Tess przysunęła kalendarz do lampy. Na górze rzeczywiście znajdowała się nieduża, różowa okrągła plama w rdzawej otoczce. - Powiedzmy, że jesteś hydraulikiem albo instalujesz kablówkę. Stale chodzisz po domach, zauważasz różne rzeczy. W jednym domu mieszka ładna, młoda kobieta, której chłopak często wyjeżdża. Zdajesz sobie sprawę, że dni wyjazdów są zaznaczone kółkiem w kalendarzu. Może nawet ona sama ci to mówi. Albo umawiacie się na jakąś datę i wtedy ona rzuca: „Nie, nie wtedy, pod koniec miesiąca Alana nie będzie”. Jeśli zdejmiesz kalendarz z lodówki i schowasz go do szuflady, nikt inny tego nie skojarzy. - Czy w ciągu roku przed śmiercią Lucy wzywała kogoś do domu? Carl wzruszył ramionami. - Nie udało mi się ustalić. Ale to nie znaczy, że nie wzywała. Dużo ludzi pracuje na czarno. Myśli Tess biegły własnym torem. - Jeśli ten sam człowiek zabił Tiffani Gunts i Lucy Fancher, to jak je poznał? Skąd obsesja na ich punkcie? Takich kobiet nie mógł spotkać przypadkiem. Nie wiemy, co jest wspólnym ogniwem, co je łączy. I dlaczego zginęły w tak różny sposób? - Mówiłaś, że dziewczyna we Frederick została zastrzelona - zauważył Carl. - Lucy też. - Tak, ale ciało Tiffani było... no, nienaruszone. Morderca odciął głowę Lucy po śmierci, a jej ciało zatrzymał na kilka dni. To dość duża zmiana w ciągu osiemnastu miesięcy. - Seryjni mordercy zmieniają sposób działania. Ludziom wydaje się, że nie, ale to nieprawda. I nie zostawiają liścików dla gliniarzy. - Jaki seryjny morderca? Mówimy o dwóch zabójstwach. Nawet nie dowiedliśmy, że są powiązane. To tylko moja hipoteza. - Seryjny morderca nie musi zabić kilkudziesięciu ludzi - zaoponował Carl. - Według wytycznych dla policji zaczyna się liczyć od trzech ofiar, ale inni mówią, że wystarczą dwie. Możliwe, że dopiero zaczyna karierę. 125
- Tu chodzi o zabójstwa, Carl. Mordowanie ludzi to nie kariera, chyba że jesteś zabójcą do wynajęcia. Carl wychylił się z fotela - co nie było łatwe, ponieważ jego ciało, wpadając głęboko w wysiedziane dołki, przyklejało się do tapicerki. Musiał używać siły, żeby oderwać się od mebla; towarzyszył temu mlaskający dźwięk. - To ty do mnie przyszłaś, pamiętasz? Ty powiązałaś te sprawy. Nie bój się własnej intuicji. Od trzech lat nie jestem gliną, ale wciąż mam nadzieję na przełom w tej sprawie. - Nie tego szukałam. Nie po to zostałam wynajęta. Mam znaleźć policjantów, którzy rzadko zajmują się zabójstwami, nie znają się... - przerwała o sekundę za późno, kiedy zorientowała się, jak to brzmi: „Jestem tutaj, bo ty i twoi kumple to podobno banda buraków”. Ale Carl kiwnął tylko głową, żeby mówiła dalej. - Moich klientów interesuje przemoc domowa, nie przypadkowe morderstwa jakiegoś psychopaty. To nie ma nic wspólnego z moim zleceniem. - No, nie wiem. Twarz Carla świeciła w blasku lampy. Ze swoją okrągłą głową, pomarańczowymi włosami i skórą przypominał Tess latarnię z dyni - a to skojarzenie, niestety, kazało jej pomyśleć o Lucy Fancher. Zdjęcia, które wyciągnął z pudła, wciąż leżały na wierzchu, na stole o cienkich nóżkach, przykrytym ceratą z koronkowym wzorem. Odsunęła je łokciem, żeby nie rzucały się w oczy. - W końcu ofiarami są kobiety - kontynuował Carl. - Powiedziałaś, że mogło chodzić o zazdrość. Że ktoś postanowił zniszczyć dwoje ludzi i ich szczęście. Wiesz, co się stało z chłopakiem tamtej pierwszej dziewczyny? Tess pokręciła głową. - Jej rodzina mówi, że wyjechał do innego stanu. Był zrozpaczony, bo nie mógł się starać o opiekę nad córką swojej dziewczyny. Chyba uznał, że najłatwiej będzie w ogóle zerwać kontakty. - Alan Palmer przebywa w szpitalu, podłączony do maszyny. Ktoś od nich zawiadomił mnie, kiedy został przewieziony, i powiedział, że pewnie zostanie tam do śmierci. - Reporterka z tutejszej gazety sugerowała, że przeszedł załamanie nerwowe. - Reporterka z tutejszej gazety gówno wie - prychnął Carl. - Sama jest na skraju załamania i uważa, że każdy ma tak samo. 126
Tess pomyślała o Margo Duncan i nie mogła zaprzeczyć. - Przyjmijmy, że masz rację. Przyjmijmy, że morderca chce nic tylko zabić dziewczynę, ale też skrzywdzić jej chłopaka. Może nawet bardziej to drugie. Dlatego musiał wymyślić coś jeszcze gorszego. Pierwszego chłopaka nie zniszczył, za to z Alanem Palmerem mu się udało. Wcale bym się nie upierał, że przed wypadkiem facet cokolwiek wypił. Dwie martwe kobiety, dwóch mężczyzn nie ma po co żyć. To chyba jest przemoc domowa? - Stale mówisz „on”. To zwykły seksizm? Czy zakładasz, że seryjny morderca, o ile to jest seryjny morderca, musi być mężczyzną? - Znowu bzdury. - Carl pomachał ręką przed nosem, jakby chciał odpędzić przykry zapach. - Jest mnóstwo seryjnych morderczyń. Po prostu uważam, że to mężczyzna. To męska zazdrość. Przykro mi to mówić, jako mężczyźnie, ale kiedy facet widzi innego z ładną kobietą, myśli: Hej, skąd on ją wytrzasnął? A potem: Ja też chcę! Alan Palmer był w porządku, ale przeciętny. Jeśli ktoś widział go z ładną dziewczyną, musiał się zastanawiać, jak mu się udało. A twój gość? Przez moment Tess myślała, że chodzi mu o Crowa. Wreszcie zrozumiała pytanie, ale nadal niezbyt jej się podobało mówienie o „moim/twoim gościu”, jakby siedzieli w pubie i komentowali ulubionych graczy w bejsbola. - Nie wiem, jak wygląda Eric Shivers. Tiffani była ładna. Drobniutka jak elf. Nie mam pojęcia, skąd się wzięła w rodzinie tych ciastowatych mruków. - A w czym ten twój gość robił? - W zaopatrzeniu. Sprzedawał chemikalia do zakładów fotograficznych. A może filmy do aparatów? Coś z fotografią w każdym razie. - Hm... - Carl podrapał się po brodzie. - Nie mam pomysłu, gdzie ktoś mógł poznać ich obu. Ten sprzedawał materiały fotograficzne, tamten kupował antyki. Gdzie był, kiedy dziewczyna zginęła? - W Spartinie, w Wirginii. Takie miasteczko z college'em, w dolinie Shenandoah. - Wyjechał z miasta. Jak Alan. - Tak. Carl wstał z pewną trudnością. Musiał pokonać nie tylko opór fotela; miał kłopot z lewym kolanem. Zachwiał się lekko, ale nie stracił równowagi. 127
- Naprzód - powiedział, bardzo zadowolony z siebie. - Dokąd? Jest dziewiąta. Wybieram się do Baltimore. Miałam okropny dzień i chcę się położyć we własnym łóżku. Z moimi psami. I z moim chłopakiem. Carl był wyraźnie zawiedziony. - Nie chodziło mi o... naprawdę nie załapałaś? „Naprzód”. - Do Spartiny? Teraz? Dochodzi dziewiąta. - Nie, nie rozumiesz. „Naprzód”. To najważniejsza kwestia z Dzikiej bandy. William Holden mówi: „Naprzód” i wtedy... - przerwał, widząc, że Tess nie wie, o czym mowa. - Musisz to kiedyś obejrzeć. Najlepszy film na świecie. Mam go na DVD i na wideo, na szerokim ekranie. Skorpion z pierwszej sceny jest wielki jak krokodyl! Machnął ręką w kierunku półek, stojących po obu stronach telewizora. Oprócz kilku książek wypełniały je pudełka z filmami na DVD i kasety wideo. - Nie chcesz nigdzie jechać? Cytowałeś tylko film? - Nie, moim zdaniem powinniśmy jechać do Spartiny. Twój gość często tam bywał, tak? - Co najmniej raz w miesiącu, tak mówią jego niedoszli teściowie. - Alan też musiał regularnie jeździć wzdłuż wybrzeża. Wyobraź sobie coś takiego. Barman w jakiejś zapadłej dziurze. Po kilku piwach klient wyciąga zdjęcie dziewczyny. Jest taka ładna. Wspaniała. Ożeni się z nią. Nie może bez niej wytrzymać. A może pokazuje jej zdjęcie innemu komiwojażerowi, który nie ma dziewczyny, nie ma do kogo wracać. - Zwariowana teoria. Carl Dewitt zaczerwienił się z gniewu. Najwyraźniej to prawda, że rudzielcy są w gorącej wodzie kąpani. - Nie zwariowana! Może trochę naciągana, ale ja po prostu głośno myślę. To ty do mnie przyszłaś, zapomniałaś już? Skoro tu jesteś, to mnie słuchaj. Wiem wszystko o śmierci Lucy Fancher. Wiem wszystko o Lucy Fancher. Wiem, kiedy się urodziła, jakich używała perfum. O zapachu lilii. Wiem, że lubiła niebieskofioletowe bluzki, chociaż wszyscy twierdzili, że są po prostu lawendowe. Wiem, że na początku września, w Święto Pracy, zapłaciła sto dolarów za suknię ślubną i welon. Ślub miał być na Boże Narodzenie. Wiem, jaka była pogoda w noc jej śmierci: zimno jak na październik, i dość wilgotno. Wiem, jak wysoko sięgał przypływ i że 128
był nów. Najbliższy sąsiad oglądał przed snem wiadomości o dziesiątej, ten z domu dalej obdarowywał poprzebierane dzieci słodyczami. - Słuchaj... Ale Carl nie słyszał ani słowa. Był zbyt podniecony. - Myślisz, że ten ważniak ze stanowej, który zajmował się sprawą, wie połowę tego? Jedną czwartą? Jedną dziesiątą? Nie wiem, czy coś łączy to morderstwo i morderstwo tamtej dziewczyny z Frederick, ale jeśli tak, to ja jeden to zauważę. Nikt inny ci nie pomoże, o ile chcesz pomocy. O ile naprawdę rozumiesz, co tu znalazłaś. Zdjęcia Lucy Fancher nadal leżały na stole. Były słabo naświetlone, niewyraźne, jak zwykle zdjęcia z miejsca zbrodni, które Tess zawsze omijała wzrokiem, kiedy już zmusiła się do lektury podręczników o technikach śledczych. Śmierć odbiera godność. Oto jej prawdziwa moc. Ludzie po śmierci wyglądają tak głupio. - Jeśli przyjedziesz jutro do Baltimore, możemy jechać razem do Spartiny. Spory kawałek drogi, ale damy radę, jeśli będziemy się zmieniać przy kierownicy. Carl kiwnął głową w stronę zdjęć. - Ruszyło cię? Tess chciała zaprzeczyć, ale przytaknęła. - Każdego w końcu rusza.
BUDZI SIĘ W SAMOCHODZIE stojącym na poboczu i przez jedną okropną chwilę nie wie, gdzie jest. Nie kojarzy, kim jest. Powoli, stopniowo dochodzi do siebie. Pod głową ma starą patchworkową poduszkę; zdaje mu się, że wciąż zachowała zapach jego dzieciństwa, chociaż prał ją już tyle razy. Co tydzień zatrzymuje się przy samoobsługowej pralni, wrzuca kilka monet i patrzy, jak wyblakłe poszewki obracają się i koziołkują w bębnie. Leży w furgonetce, którą zaparkował przy drodze numer 5, gdzieś w południowym Maryland. W tylnych drzwiach nie ma okna, ale światło wkrada się do środka przez przednią szybę. Wczoraj w nocy skończył bardzo późno i był już na ostatnich nogach. Ma ciężką pracę. Ciężką fizyczną pracę. Ludzie, którzy go wynajmują, nie zawsze zdają sobie z tego sprawę. Rozumieją, że musi być uważny i ostrożny, ale nie wiedzą, ile musi mieć siły w rękach. Był zbyt wyczerpany, żeby myśleć o powrocie do domu. Zjechał na parking w pobliżu pchlego targu amiszów i zasnął, jak zwykle bez snów. Jest tutaj, jest teraz. Jest cały. Wszystko jest dobrze. Zeszłej nocy w Saint Mary's City naprawdę się przeraził. Wydawało mu się, że zobaczyła go kobieta, którą kiedyś znał, i że wpatruje się w jego twarz. Na szczęście zgolił już brodę, a włosy ma znów w naturalnym kolorze, ale ktoś, z kim był blisko, 130
mógłby go rozpoznać. Ale przecież ludzie nie widzą tego, czego nie spodziewają się zobaczyć, a jego nikt się nie spodziewa. Mimo to nocne zdarzenie przypomniało mu o miejscach, które stracił. Dlatego właśnie stara się mieć wszystko pod kontrolą. Nie zamierzał żyć w ten sposób. Chce zapuścić gdzieś korzenie, chce się ustatkować. Chce tego, czego chce każdy, i nic w tym złego. Zwija śpiwór, kładzie poduszkę na zwykłym miejscu - na siedzeniu pasażera - i rusza na północ. Wschodzące słońce razi go boleśnie w oczy, doskonałe w swym kształcie i jaskrawym kolorze. Nie pod takim słońcem dorastał. To słońce jest gniewne, pełne złości, zirytowane; wyłania się znad horyzontu powoli, niechętnie, a potem strzela w niebo, jakby chciało mieć już ten dzień za sobą. Zapytał kiedyś matkę, czy zauważyła, ile barw straciła, przeprowadzając się tutaj, ile subtelnych odcieni i tonów nieba, wody, drzew i ziemi. Spojrzała na niego jak zwykle wzrokiem pełnym zachwytu i niepojmującym, całkowicie zaskoczona. Miłość nie gwarantuje zrozumienia. Dzisiaj, zerkając na słońce, które po jego prawej stronie wspina się na niebo i zmienia przy tym kolor z nudnego czerwonego na zwykły żółty, zdaje sobie sprawę, jak bardzo są podobni. On i słońce: dwoje nieszczęśliwych, samotnych wygnańców. Ziemia obraca się wokół Słońca, ale nikt o tym nie pamięta, mimo że Słońce cierpliwie przebija się przez rzednącą atmosferę, zagarniając kolejne ofiary. Tak, ale on ma plan. Wie, jak naprawi swoje życie. Słońce musi ratować się samo.
Rozdział 15 CARL DEWITT MIAŁ SKŁONNOŚĆ DO ZAPADANIA W DŁUGIE MILCZENIE. Umiejętność milczenia byłaby oznaką siły ducha i wewnętrznej mocy - gdyby na miejscu Carla siedział zapatrzony w linię horyzontu Clint Eastwood lub jego ubóstwiany William Holden. Jednak w przypadku Carla niezdolność do podtrzymania konwersacji podczas długiej drogi do Wirginii uświadomiła Tess, jak bardzo jej towarzysz jest nieśmiały. Jeśli rozmowa nie dotyczyła Lucy Fancher, stawał się tak spięty, wręcz sparaliżowany, że nie był w stanie wykrztusić słowa. Od czasu do czasu, w rozpaczy, nie mogąc znieść narastającej między nimi ciszy, zaczynał czytać na głos mijane reklamy. - „Najlepsze ciastka w okolicy” - wygłosił, kiedy skręcili na południe, w kierunku Hargerstown. - „Bar dla tirowców Jacka Lotnika. Czyste toalety, prysznice. Sklep Pełna Beczka. Odwiedź stoisko z pamiątkami” - odezwał się kilka kilometrów dalej. Czytał jednak wyłącznie w celach informacyjnych. Zbladł ze strachu, kiedy Tess zapytała, gdzie chciałby się zatrzymać na śniadanie. - Wziąłem Chix'n'Stix - powiedział, wyciągając opakowanie krakersów firmy, która zdaniem Tess nie istniała już od lat. Kiedy Tess odrzuciła propozycję przekąski, doszli do kompromisu i zjechali do baru dla kierowców pod Martinsburgiem. Pływający w tłuszczu tost z bekonem smakował Tess bardziej, niż chciała przyznać. Carl nie był również wielbicielem radia. Burczał niechętnie, gdy wciskała guziki, żeby złapać publiczny program informacyjny, kiedy wyjeżdżali z 132
zasięgu jednej stacji i wjeżdżali do świata drugiej. - To mają być wiadomości? - zapytał w którejś chwili, wysłuchawszy doniesień o problemach finansowych włoskiej opery. - Oczywiście. Wyobraź sobie wiadomości w radiu, jakby były wydrukowane w gazecie. Ta byłaby w dziale kulturalnym. Znów mruknął coś pod nosem. - Niech zgadnę. Czytasz tylko wiadomości sportowe, to, co na pierwszej stronie, i nic poza tym. - Czasem patrzę na pierwszą stronę. Sport mnie już nie interesuje. - Już? - Sam nie wiem. To takie płytkie. Jak byłem młodszy, interesowałem się zespołami z Filadelfii, ale to dlatego, że ich stację było u nas lepiej słychać niż baltimorską. Ale teraz wyzbyłem się tego, co dziecięce, jak mówi Biblia. - Jesteś wierzący? - Niezbyt. Pamiętam to z dzieciństwa, wtedy rodzice ciągnęli mnie do kościoła. - Gdzie to było? - U metodystów. - Nie, pytam, gdzie się wychowałeś. - W North East, w tym samym domu, gdzie mieszkam. Całe życie mieszkałem w hrabstwie Cecil, poza studiami. - Gdzie wyjechałeś? - Na Uniwersytet Delaware. - Uśmiechnął się lekko. - Nie skończyłem go. Dodał to po chwili, jakby pod wewnętrznym przymusem - jak gdyby nie chciał, żeby go posądziła, że chce upiększać swój życiorys. - Dlaczego? - Mama się rozchorowała. Wróciłem i zacząłem pracować w Stanowym Urzędzie Transportu. Kiedy się dowiedziałem, że mój posterunek będzie na moście tuż za miastem, myślałem, że nic lepszego nie mogło mi się zdarzyć. A okazało się... Nie dokończył. Tess zrozumiała. Morderstwo Lucy Fancher przecięło jego życie jak nóż, którym zabójca oddzielił głowę dziewczyny od ciała. Ciekawe, czy podczas długich, nudnych dni w budce przy moście marzył o 133
zajęciu bardziej ekscytującym niż pomaganie zagubionym motocyklistom czy ściganie kierowców, którzy nie zapłacili za przejazd. Był młody. Takie sny na jawie to naturalna rzecz. Jeszcze bardziej naturalne byłoby ich żałować - po tym, co się stało. - A twoja mama? - Umarła. Niedługo będzie osiem lat. Czas leci. - Owszem. Już prawie jesteśmy w Spartinie. SPARTINA LEŻY PRZY ODCINKU AUTOSTRADY MIĘDZYSTANOWEJ, przecinającym góry Blue Ridge, niedaleko rzeki Shenandoah. Miasteczko, w którym znajduje się jeden z wirginijskich college'ów, nie różni się niczym od innych niewielkich miejscowości przy autostradzie. Działa w nim mnóstwo fast foodów i jedno wielkie centrum handlowe, wysysające życie i ruch ze śródmieścia, w którym zostały tylko bankrutujące sklepy i knajpki, zamykane wczesnym popołudniem. Tylko krajobraz i południowy akcent przechodniów przypominały Tess, jak bardzo oddalili się od Baltimore. Zatrzymali się najpierw przy małym, staroświeckim motelu, w którym Eric Shivers spędził swoją ostatnią spokojną noc. W Spartinie działało kilka sieciowych hoteli, ale Eric wybierał zawsze ten prowadzony przez rodzinę motel na peryferiach: kilkanaście pokrytych spłowiałym do białości tynkiem segmentów, ustawionych w półkole, z donicami geranium przed wejściem do recepcji. Brakowało tu udogodnień, których wymaga większość podróżujących w interesach - restauracji otwartej całą dobę, automatycznych sekretarek, podłączenia do Internetu w każdym pokoju - ale miejsce było przytulne, z domową atmosferą, widokiem na fale Shenandoah i zardzewiałymi palikami do rzutów podkową na podwórzu. - Eric Shivers? - Wesoły mężczyzna za kontuarem miał okrągłą, rumianą twarz i łysinę. Resztkom kręconych włosów pozwalał zwisać swobodnie, co nadawało mu wygląd klauna, ale w pozytywnym sensie. - Panie mój, od wieków nie myślałem o biednym chłopcu. - Czyli że pan go pamięta? - Tess odruchowo przejęła ster konwersacji, choć nie ustalili tego wcześniej z Carlem. - Pewnie. Zapamiętałbym go, nawet gdyby nie zdarzyła się ta straszna rzecz. Pamiętam, jak zadzwoniła tu policja, jak potem przyjechali z 134
Maryland i powiedzieli mu o wszystkim. Nie był w stanie prowadzić, jeden z nich musiał wracać jego furgonetką. Był załamany... - Staruszek pokręcił głową. - Przyjeżdżał tu regularnie, przynajmniej raz w miesiącu, przez pół roku. Pewnie dalej by u nas bywał, gdyby nie to, co się stało. - A czym się zajmował? - Zaopatrzeniem chyba? - właściciel-kierownik motelu się zawahał. Dzwonił do klientów, ale nie wiem... sprzedawał chemikalia? - Fotograficzne? - Tak. - Uśmiechnął się z ulgą. - Chemikalia dla fotografów. - Zaopatrywał sklepy fotograficzne czy zakłady? - Nie wiem dokładnie. - Miał stałych klientów? - Panie mój, nie wiem. Dawałem mu klucz, nie wypytywałem. Zwykle przyjeżdżał wieczorem, od rana miał spotkania, zostawał na jeszcze jedną noc, a potem jechał dalej. Chyba miał tu w okolicy dużo klientów, ale nie wiem kogo, nie znam ich. Cieszyłem się z takiego klienta. My mamy gości głównie w sezonie, tylko w weekendy w czasie roku szkolnego bywają tłumy. Eric był chłopakiem z małego miasteczka. Podczas kiedy Tess rozmawiała z kierownikiem, Carl otworzył książkę telefoniczną na żółtych stronach i spisał wszystkie sklepy ze sprzętem fotograficznym, a później zakłady i studia. - A co się stało z Erikiem? - zapytał właściciel motelu. - Wrócił do domu? - Nie wiem na pewno. Jego teściowie - uznała, że najgrzeczniej będzie tak właśnie nazywać Guntsów - mówią, że pojechał do siebie, na południe. - Na południe? Tu jest Południe. Maryland to Północ. - Poniżej linii Masona-Dixona. Chodziło mi o jego rodzinne strony. - Aha. Myślałem, że był z Maryland. Ciekawe, skąd to wziąłem. Całe lata o nim nie myślałem. Tamtej zimy parę razy sobie pogadaliśmy, tak od serca. - O czym? - Opowiadał mi, co planuje. Pytał nawet, jakie brylanty dziewczyny lubią najbardziej. Powiedziałem, że duże, to miał być żart. Ale on wszystko brał strasznie na serio. Patrzy na mnie tymi wielkimi oczami i mówi: „Nie 135
moja dziewczyna, panie Schell. Mógłbym jej dać pierścionek z drutu, a ona by go nosiła jak diament Nadzieję. Kocha mnie, nie to, co jej daję”. Bardzo był serio ten chłopak. Nie szło się z niego nabijać. - Diament Nadzieję? - Carl odezwał się po raz pierwszy od początku rozmowy; wtedy mruknął tylko pod nosem swoje nazwisko. - To ten przeklęty klejnot? Pan Schell popatrzył na nich niepewnie. - Myślałem, że to ten wielki diament, który Richard Burton dał Elizabeth Taylor. Ale może się mylę. Pamięć już nie ta. W CIĄGU DNIA ODWIEDZILI NIEMAL WSZYSTKIE SKLEPY ze sprzętem i zakłady fotograficzne w mieście i okolicach. Tess miała wrażenie, że przepytali każdego, kto w Spartinie ma aparat fotograficzny - nawet jednorazowy. - Współczesne migrujące społeczeństwo, cholera jasna - burknęła. - O co ci chodzi? - Eric Shivers ostatni raz był tu sześć lat temu. Od tego czasu pracownicy w tych sklepach i studiach zmienili się cztery albo pięć razy. - Ale nie menedżerowie - zauważył Carl. - Poza tym czego się spodziewałaś? Szukamy człowieka, który często się przeprowadza. Pamiętasz, co mówił ten kierownik w motelu: Eric paplał na prawo i lewo o swojej dziewczynie. Jakiś świr, który harował gdzieś tu za grosze, postanowił wybrać się do Frederick i ją zabić. A potem wyjechał. - Skoro pracował w sklepie fotograficznym, jak poznał Alana Palmera? - Nie wiem. Może robił zdjęcia do dokumentów w hipermarkecie. Tydzień czy dwa przed śmiercią Lucy zrobiła sobie takie zdjęcie. A może sprzedawał hot dogi. - To po co tu jesteśmy? - Tess była zła na siebie. Nienawidziła popełniać błędów z pośpiechu, pędzić gdzieś bez sensu i bez namysłu. - Czego szukamy w Spartinie, skoro tego człowieka już tu nie ma? - Czegokolwiek. Przewróciliśmy hrabstwo Cecil do góry nogami, żeby znaleźć odpowiedzi na pytania w sprawie śmierci Lucy. Szeryf naprawdę się przyłożył. To wszystko, co mamy. 136
- Nie, to jest wszystko, co mamy - stwierdziła Tess, hamując przed przykurzonym, zaniedbanym zakładem fotograficznym w centrum handlowym, które lata świetności miało już dawno za sobą. Zdjęcia uśmiechniętych absolwentów na wystawie Studia Fotograficznego Ashe'a zostały wykonane przed piętnastu, może nawet przed dwudziestu laty. Birety i krój tóg nie zmieniły się zbytnio od tego czasu, czego nie można było powiedzieć o fryzurach i makijażu. Przynajmniej od dziesięciu lat kobiety nie nosiły takich krzaczastych brwi i nie nakładały na wargi tylu warstw opalizującego błyszczyku. Jednak mężczyzna, którego zastali w środku, nie był aż tak stary, jak spodziewała się Tess. Wysoki i chudy, miał najwyżej czterdzieści kilka lat, a więc w czasie, kiedy robiono zdjęcia z wystawy, sam mógł chodzić do college'u. Wyglądał na zaskoczonego, że ktoś odwiedza sklep. Na niemile zaskoczonego. - Zgubiliście się? Chcecie dojechać do międzystanówki? - Nie - zaczęła Tess. - Mamy kilka pytań... - Jesteście z urzędu stanowego? Musicie pokazać legitymacje. - Jestem prywatnym detektywem, przyjechałam z Baltimore. - Tess wyciągnęła licencję. - A on? - Mężczyzna wskazał brodą Carla. - Pracuje ze mną. Prawo Maryland wymaga, żeby detektyw miał praktykanta. Sama nie wiedziała, skąd wpadło jej do głowy to kłamstwo. Zirytowany Carl zmarszczył czoło, powtarzając bezgłośnie jej ostatnie słowo. Czemu mężczyzna zapytał od progu, czy są z urzędu stanowego? Tak mógł zareagować tylko ktoś, kto wraz z każdym gościem spodziewa się kłopotów. Konkretnych kłopotów, które sprawiają konkretni ludzie. Inspektorzy z urzędu stanowego. - Pan jest Ashe? - Syn. Czego chce ode mnie Maryland? - Szukamy osób, które miały kontakty z dostawcą Erikiem Shiversem. Przyjeżdżał tu z Maryland. - Tak? - „Tak, znam go” czy „Tak, proszę dalej”? Twarz Ashe'a należała do tych, których niedoskonałości ujawniają się stopniowo. Miał nierówną, pełną plam cerę, ostry, mały nos w kształcie ptasiego dzioba i cofnięty podbródek. Żółtobrązowe, wyłupiaste oczy przypominały sadzone jajka. 137
- Jedno i drugie - odpowiedział wreszcie. - Tylko że wtedy żył jeszcze mój tata i to on robił interesy z Erikiem. - Przykro mi słyszeć, że pański ojciec zmarł. Jak dawno? - Kilka lat temu. - Ashe syn drapał się po nieistniejącym podbródku. Będzie z pięć. Coś koło tego. Dlaczego pani przykro? Był stary. - Co sprzedawał Eric? - Głos Carla, który postanowił włączyć się do rozmowy, był zbyt szorstki, zbyt agresywny; głos policjanta z drogówki, a nie opanowany, spokojny głos doświadczonego detektywa. - Co... ? Zaraz, to wy powiedzieliście, że handlował chemikaliami fotograficznymi, nie ja. - Nieprawda, wcale tego nie mówiliśmy. - Carl zrobił krok naprzód i stanął tuż przed nim. Dzielił ich tylko pokryty warstwą kurzu kontuar. Powiedzieliśmy, że był dostawcą. Co dostarczał? - Papier. - Zabrzmiało to jak pytanie. - Nie sądzę. - Nie wiem, dobra? Po prostu nie wiem. Eric bywał u mojego ojca, ale ja się tym nie interesowałem. Ja tu tylko siedzę, póki kryzys się nie skończy. Chcę to wszystko sprzedać za rozsądną cenę i zacząć coś bardziej dochodowego. Nie jestem fotografem, myślę o rozwojowym interesie. Nie to zamierzałem robić w życiu. - Nie? - Carl przechylił się nad kontuarem i popatrzył mu prosto w oczy. - Witaj w klubie, stary. Witaj w klubie.
Rozdział 16 CZY COŚ W TYM WSZYSTKIM CIĘ ZASKOCZYŁO? Carl zatrzymał się na chodniku przed zakładem. - Czekaj, znam tę kwestię. To z filmu. Nie podpowiadaj. Wiem, kto to powiedział, gość z taką kamienną twarzą. Sławny aktor. - Nie, chodziło mi... - Nie podpowiadaj! Zaraz sobie przypomnę. Boże, mam to na końcu języka: 48godzin? Nie, nie. Któryś Ojciec chrzestny? - Carl. - Tess, choć zwykle nie dotykała ludzi, których nie znała blisko, złapała go za ramię i okręciła w swoją stronę. - To nie jest quiz filmowy. To nie jest pytanie retoryczne. Powtarzam: czy coś w tym wszystkim cię zaskoczyło? - Tak - mruknął, wyrywając jej rękaw i otrzepując go, jakby go poplamiła. - Powiedziałaś, że jestem twoim praktykantem, a to prawie jak popychadło. Dlaczego? Tess wsiadła do samochodu, zaczekała, aż zrobi to samo, odpaliła silnik i ruszyła. Nie miała pomysłu, dokąd jechać, ale wiedziała na pewno, że muszą jeszcze zostać w Spartirne. - Facet miał paranoję na temat władz. Od razu zapytał, czy jesteśmy z urzędu stanowego. Chciałam, żeby się uspokoił, żeby się czuł swobodnie. Musiałam skłamać. Nie chciałam cię ośmieszyć. Nie masz legitymacji. Co byś mu pokazał, kartę z wypożyczalni DVD? Carl założył ręce i się zadumał. Po kilku minutach kiwnął głową z zadowoleniem. - Więc wcale tak naprawdę nie myślisz. - Powiedział „pięć lat”. 139
- Co? - Powiedział, że jego ojciec umarł pięć lat temu. „Coś koło tego”. - Pięć lat, sześć lat, co z tego. - Carl wzruszył ramionami. - Nie każdy pamięta dokładne daty. - Kiedy umarła twoja matka? - Osiem lat temu, w lutym. Tess darowała sobie dalsze wyjaśnienia. Wystarczyło, żeby posłuchał własnej precyzyjnej odpowiedzi. - Gdyby jego ojciec zmarł w czasie, kiedy bywał tu Eric, zapamiętałby lepiej. Połączyłby jedno z drugim - stwierdził Carl. - Chyba tak. - Więc dlaczego skłamał? - Bo nie chce, żebyśmy wiązali go z Erikiem. A przez niego z Tiffani. Ten facet w motelu gadał jak najęty. Wygląda na to, że sam Eric też dużo mówił. Ashe nas okłamał. Ludzie zwykle kłamią, bo mają powód. - No to wracajmy i zwińmy go. Tess skrzywiła się lekko, słysząc ten filmowy slang. - Nie jesteśmy glinami, zapomniałeś? Nie możemy go wsadzić do aresztu i przesłuchiwać przez całą noc. Rzadko się mylę co do ludzi, ale to nam nie daje żadnych praw. - Więc co robimy? - Znam tylko jedno miejsce, dokąd można iść, jak nie wiadomo, co robić. BIBLIOTEKA PUBLICZNA W SPARTINIE BYŁA ZAOPATRZONA PRZECIĘTNIE, przede wszystkim w bestsellery, ale oferowała dostęp do Internetu. Tess włączyła swój laptop (z kartą sieciową, którą za astronomiczną kwotę zainstalowała Dorie) i zaczęła przeszukiwać cyfrowe archiwum dziennika „Spartina Messenger”, podczas gdy Carl przeglądał papierowe roczniki. Jak większość gazet, „Messenger” prowadził internetowe archiwum artykułów, ale pobierał opłatę za udostępnienie tekstów starszych niż trzydzieści dni. - I co teraz? - chciał wiedzieć Carl, którego uwagę rozproszyła na chwilę strona z ogłoszeniami. - Spokojnie, dostałam na to fundusze. - Tess zarejestrowała się w archiwum i zaczęła zapisywać na laptopie pojawiające się artykuły, zaczynając od nekrologu ojca Ashe'a. - Patrz na datę. 140
Carl zajrzał jej przez ramię. - Siedem lat temu. A to sukinsyn. - Sześć lat temu jego ojciec nie robił już z nikim interesów. Na ekranie pojawiały się informacje o różnych Ashe'ach, ale nie o tych, którzy interesowali Tess. Zauważyła, że lokalna gazeta prowadzi kronikę kryminalną: drobne przestępstwa odnotowywano według adresów. Wpisała w wyszukiwarkę adres zakładu fotograficznego i otrzymała listę około dwunastu incydentów z ostatnich dziesięciu lat, dokładnie takich, jakich można się spodziewać w podupadającej okolicy: zbite witryny sklepów, włamania do samochodów. Adresy nie były na tyle precyzyjne, żeby ustalić, czy chodziło o studio Ashe'a, czy sąsiednie dogorywające firmy. Zawęziła poszukiwanie do kilku miesięcy przed morderstwem Tiffani Gunts i kilku po nim. Znalazła wzmiankę o trzech telefonach do straży pożarnej z doniesieniem o „podejrzanych zapachach”; całkiem interesujące, choć wciąż nie miała pomysłu, dlaczego Ashe junior skłamał na temat znajomości z Erikiem Shiversem. Przytłumiony komunikat z głośnika przypomniał im, że w piątek bibliotekę zamyka się po południu. Tess zerknęła na zegarek i pośpiesznie wpisała nazwisko Ashe'a do internetowej książki telefonicznej. Po sekundzie miała na ekranie numer i link do mapki dojazdu. Dzięki technice wszystko staje się niemal zbyt proste. - Naprzód - powiedziała do Carla i się skrzywiła. Na szczęście tym razem nie wpadł w swój filmowy trans; był myślami gdzie indziej. - Mówiłaś chyba, że nie ma sensu rozmawiać znowu z Ashe'em, skoro nic nie wiemy. - Pamiętam, co mówiłam. Ludzie czasem panikują, kiedy widzą cię na progu. Nie mają pojęcia, ile można się o nich dowiedzieć dzięki takiemu cacku. - Pogłaskała laptop jak kota. - Co innego przyjść do zakładu, co innego wpaść bez zaproszenia do domu. Pokazujemy, kto tu rządzi. - Jak ty do mnie przyszłaś, wcale się nie przejąłem. Tess nie miała serca mówić Carlowi Dewittowi, że to jedynie kolejny dowód, jaki z niego dziwak. ASHE MIESZKAŁ NA NOWYM OSIEDLU DOMÓW JEDNORODZINNYCH, otoczonym rozległymi polami błota. Tablica przy wjeździe obiecywała „luksusowe 141
domy od dwustu dolarów” - cena nieco wygórowana, biorąc pod uwagę, że większość budynków była dopiero w fazie szkieletu. Zupełnie jakby dwie świnki założyły firmę budowlaną i czekały, aż trzecia przybiegnie i rzuci kilka cegieł na konstrukcje z patyków i słomy. Dom Ashe'a był jedynym ukończonym przy wąskiej uliczce. Na podjeździe parkowały dwa samochody: średniej wielkości japoński wóz i, oczywiście, miejska terenówka. Porzucony dziecinny rowerek któregoś dnia na pewno zginie pod kołami forda. Drzwi otworzyła blondynka o zmęczonej twarzy, wciąż jeszcze w żakiecie i białej bluzce, w których była w pracy. Gdzieś w głębi dziecko próbowało przekrzyczeć ryczący telewizor. Pani Ashe spojrzała na nich jednocześnie z niepokojem i z nadzieją. Kąciki jej ust unosiły się lekko, jakby nie wyrosła jeszcze z marzenia o wizycie ekipy telewizyjnej z wiadomością, że wygrała na loterii, ale smutne oczy mówiły wyraźnie, że spodziewa się tylko złych wieści. - Henry jest w salonie - powiedziała. Bardzo dobrze, pomyślała Tess. Salony w nowych domach, połączone zwykle z kuchnią, nie zapewniały najmniejszej prywatności. Ashe będzie musiał rozmawiać z nimi w obecności żony albo zaryzykować, że wzbudzi jej podejrzenia, zapraszając ich do innego pokoju. Tess nie wiedziała oczywiście, jakie sekrety przed nią ukrywa, ale mogła się założyć, że ma przynajmniej kilka tajemnic. - Co tu robicie? - zapytał, odrywając wzrok od telewizora, nastawionego na któryś z kanałów ekonomicznych. Dołem ekranu płynęły komunikaty giełdowe. - Pański ojciec zmarł siedem lat temu - poinformowała go Tess. - Nie musicie mi o tym przypominać. - Chyba jednak musimy. Dzisiaj w zakładzie powiedział nam pan, że to ojciec robił interesy z Erikiem Shiversem. Tylko że Eric ostatni raz był tutaj sześć lat temu. Ashe znów wbił wzrok w telewizor. - Ojejku, przepraszam. Tak mi przykro, że musiałem się zająć zakładem ojca, że się ożeniłem i urodziło mi się dziecko, i w tym całym zamieszaniu wyleciało mi z głowy, kiedy poznałem jakiegoś Erica Shiversa. Chyba jestem bardzo, bardzo złym człowiekiem. Carl podszedł do miękkiego fotela i kopniakiem zepchnął stopy Ashe'a z podnóżka. 142
- Hej! - Krzyk Ashe'a ściągnął z kuchni jego żonę, która udawała, że nie słucha, zajęta przygotowywaniem kolacji. Tess szybko stanęła między mężczyznami. Nie znosiła tego pozowania na macho, tanich gierek w stylu Stevena Seagala. - Nie zapomniałeś, odkąd go znasz. Zapomniałeś, że w ogóle go spotkałeś - odezwała się. - Dlatego tu jesteśmy. To drobiazg, nic istotnego, ale ty skłamałeś. Czemu? Może dla ciebie z jakiegoś powodu jest ważne, żeby nikt nie kojarzył cię z Erikiem Shiversem. - Nie wiem, w co wdepnął Shivers. Nie widziałem go od kilku lat. Załatwialiśmy razem jeden mały interes i tyle. Powiedział, że wszystko będzie zgodnie z prawem. Uwierzyłem mu. Tak, miał ceny niższe niż inni. Nie, nie było mnie stać na nikogo innego. Tess była zaskoczona. - Zgodnie z prawem? - Ojciec zostawił mi tylko ten zakład. Zniszczony, przestarzały zakład, warty niewiele więcej niż sama działka. - I? - I zapłaciłem Ericowi, żeby go wyczyścił, żeby usunął z pomieszczeń wszystkie świństwa. Wielkie kanistry chemikaliów, utrwalaczy, wszystko takie stare, że już nie do użycia, o ile ktoś jeszcze tego używa. Eric powiedział, że to załatwi i że będę miał ich z głowy. - Ich? - Inspektorów z urzędu. Chcieli mnie przyskrzynić za niewłaściwe usuwanie odpadów chemicznych. Obiecał. - Czyli że ostatni raz, kiedy go widziałeś, te sześć lat temu... - Przyjechał po ostatnią ratę. - W gotówce? - W gotówce. - Ashe wzruszył ramionami. - To była okazja. I zrobił wszystko, co mówił. Wyczyścił lokal, mogłem go wystawić na sprzedaż. Ludzie przenoszą się z interesami na południe, ale jeśli uda mi się wreszcie pozbyć tej budy, przynajmniej nie muszę się martwić inspekcją. - Tylko farbą ołowiową i azbestem w izolacji - z kuchni dobiegł rzeczowy głos żony. Pewnie chciała przypomnieć, że jest tuż obok i że zna kilka tajemnic męża, a może nawet wszystkie. Carl zmarszczył czoło. - Zdaje się, że zgodnie z prawem trzeba podać pełne informacje. Chyba musisz powiedzieć potencjalnemu nabywcy, że w lokalu przechowywano chemikalia? 143
- A wy co, gliny od nieruchomości? To był zakład fotograficzny. Jeśli ktoś chce mieć inspekcję, niech sobie za nią płaci. Tess znów przejęła dowodzenie. Carl nie był odporny na prowokacje. - Wiesz dokładnie, kiedy ostatni raz widziałeś się z Erikiem? - W marcu. Było jeszcze zimno. Tyle pamiętam. Przykro mi. - Ton jego słów wskazywał na targające nim różne emocje, ale na pewno nie to, że jest mu przykro. - Rozmawialiście kiedyś o sprawach prywatnych? - Robiliśmy interesy. On mnie nie pytał o prywatne życie, ja nie pytałem o jego. Śmieciarzowi też raczej nie pokazuję zdjęć dzieciaków. Możliwe, że kłamał. Okłamał ich już wcześniej. Mógł być tym zazdrosnym, mściwym mężczyzną, którego szukają. Jednak sama postawa, sposób poruszania się świadczyły o wrodzonym lenistwie i bezwolności. Trudno było sobie wyobrazić, skąd miałby wziąć energię, niezbędną, by kogoś zabić. - Czyli że przyjechał tylko po pieniądze? Ile? - Nie wiem. Nie więcej niż trzysta dolarów, bo brałem je z bankomatu. - Mówisz, że nie pamiętasz daty - wtrącił się Carl. - A godzinę? - Było późno. Ciemno. Byłem sam na ulicy. Carl zerknął na Tess. Kiwnęła głową. Eric pojawił się w hotelu około południa i ruszył na swoją „rundę”. Wrócił wieczorem, kierownik potwierdził, że furgonetka stała na parkingu całą noc. Policjanci ze stanowej przyjechali następnego dnia wcześnie rano i obudzili Erika, żeby mu powiedzieć, że ktoś strzelił w serce jego narzeczonej i złamał mu życie. Jeden z funkcjonariuszy pojechał do Frederick furgonetką Erika, który nie był w stanie prowadzić. - Czym przyjechał? - zapytała. - Czym? Nie mam pojęcia. To ważne? Nic już nie musiał wywozić. - Powiedz to wszystko jeszcze raz. - Co wszystko? - O której przyjechał? O której odjechał? Skulony w głębokim fotelu Ashe z wydłużoną, pozbawioną podbródka twarzą wyglądał jak żółw, który próbuje się schować w skorupie. 144
- Nie wiem. To było sześć lat temu. Było ciemno. Późno. Co jeszcze chcecie wiedzieć? - Chcemy wiedzieć, czy niedaleko tego motelu nad rzeką jest jakiś punkt wynajmu samochodów. - Punkt wynajmu? Koło tej ruiny? Jezu... - Ale tam jest taki punkt - przerwała mu żona. - Może nie zauważyłeś, ale przy stacji benzynowej jest sklep spożywczy i wynajem samochodów. Jeśli chcesz wynająć samochód po osiemnastej, to chyba tylko tam. Pamiętasz, kiedy stuknąłeś eksplorera i musieliśmy wynająć coś na cały miesiąc? Zadzwoniłam tam i... - Dobra, dobra - powiedział Ashe. - Jest punkt wynajmu. I co z tego? Tess zdążyła już wyciągnąć długopis i mapę. - Pokażecie nam, jak tam dojechać? Tylko bardzo dokładnie. Bo nie jesteśmy stąd, a już robi się ciemno. - SKLEP SPOŻYWCZY, WYNAJEM SAMOCHODÓW, MYJNIA, wypożyczalnia wideo - wyliczył Carl. - Ciekawe, co można jeszcze upchnąć w jednym miejscu. - Wszystko - odpowiedziała z roztargnieniem Tess. - Dziwię się, że szpitale nie zaczęły jeszcze wykupywać domów pogrzebowych i nie reklamują usług „od pierwszego krzyku do życia zaniku”. - To jest... - Z West Side Story. Wiem. I założę się, że wiem o tym filmie coś, czego ty nie wiesz. - No co? - Oczywiście jej nie uwierzył. - W przedstawieniu jest mowa o przyjaźni „od nasienia do spleśnienia”. Ale w filmie to by nie przeszło, nie w latach sześćdziesiątych. - Naprawdę? - Naprawdę. - W latach sześćdziesiątych nie mówiło się publicznie o nasieniu. Pewnie nie mogliby nawet powiedzieć „od macicy do grobu ciemnicy”. - A teraz w HBO stale rzucają kurwami. To w ogóle nie jest potrzebne. W Dzikiej bandzie... Na szczęście weszli już do sklepu i Tess uniknęła kolejnej rozmowy o Williamie Holdenie i skorpionie z pierwszego ujęcia. Menedżer wielofunkcyjnego punktu usługowego okazał się weteranem: pracował w tym miejscu od całych trzech lat, „o dwa lata dłużej niż reszta”, 145
jak dumnie oznajmił. Było to niewątpliwie imponujące osiągnięcie, lecz Tess i Carlowi niewiele mogło z niego przyjść. - Chyba że... - zaczęła Tess, bębniąc palcami w kontuar. - Chyba że co? - Młody menedżer, uśmiechnięty i skory do pomocy, był jednym z tych rzadkich pracowników usług, którzy naprawdę chcą usłużyć klientowi. - Co mogę dla państwa zrobić? - Jesteśmy scenarzystami. - Kłamstwo wyskoczyło nagle jak diabełek z pudełka; na pewno natchnęła ją dyskusja o West Side Story. - Staramy się dbać o wiarygodność. Pracujemy nad thrillerem dla... - Dla reżysera, którego nazwiska wolimy nie podawać - pośpieszył Carl, widząc, że Tess traci rozpęd. - Ale niech mi pan wierzy, to ktoś naprawdę znany. - I będziecie kręcić tutaj, w Spartinie? - Menedżer popatrzył na nich wielkimi oczami. Carl przyłożył palec do ust i uśmiechnął się konspiracyjnie. - Ojej, co państwo chcecie wiedzieć? - Czy przechowujecie rejestry wynajmowanych wozów? Jeśli ktoś był u was, powiedzmy, sześć lat temu, to czy możecie go znaleźć w systemie? - Może gdybym miał datę... - Proszę spróbować... - Carl przejął całą inicjatywę, a Tess pozwoliła mu na to bez słowa. Była pod wrażeniem. Mały, rudy dziwak, kiedy tylko zaczynał grać glinę, stawał się niezwykle skuteczny, pod warunkiem że nie bawił się w Stevena Seagala i nikogo nie kopał. - Może dziewiętnasty marca, sześć lat temu. A nazwisko... Eric Shivers. - Trochę dziwne. - Tak się nazywa nasz główny bohater - oznajmił Carl z chytrym mrugnięciem. - Musimy najpierw wszystko sprawdzić. Nie możemy użyć tego nazwiska, jeśli prawdziwy Eric Shivers wynajmował kiedyś samochód w Spartinie. Oszołomiony swoją hollywoodzką przygodą menedżer uderzył kilka razy w klawisze. - Macie szczęście. Nie było u nas żadnego Erica Shiversa. Ani w ogóle Shiversa. Mówiłem, że to dziwne nazwisko. - Wyszukujecie według nazwisk? - zapytała Tess. - Tak, zwykle tak. Wpisujemy klientów do komputera, żeby mieć ich dane, na wszelki wypadek, gdyby ponownie korzystali z naszych usług. 146
Kierownictwo mówi, że to dla naszej wygody, bo zawsze szybciej szukać w komputerze niż w papierach. Ale... tak między nami... to chyba sprzedają nazwiska firmom marketingowym. - A data? Można sprawdzić, jakie samochody zostały wypożyczone konkretnego dnia i komu? - Nie, raczej nie. - Znów kilka szybkich, pojedynczych kliknięć. - Nie, jakiś czas temu przeszliśmy na inny system, mamy nowe bazy. Może mają to gdzieś w centrali. - Och. - Zawiedziona Tess oparła się o półkę z chipsami. A już myślała, że wpadli na trop. Czego? Nie wiadomo. Fakt, że Eric zostawił furgonetkę pod motelem, a na spotkanie z Ashe'em pojechał innym samochodem, wydawał się bardzo znaczący, jak każda oderwana informacja. Może wziął taksówkę. A może kierownik motelu się pomylił. Co przeszkodziłoby Ericowi zniknąć na pół godziny i niepostrzeżenie wrócić? Zlecenie od Ashe'a nie wchodziło w zakres jego zwykłych obowiązków dostawcy chemikaliów fotograficznych - ale może po prostu chciał skorzystać z okazji zarobienia paru dodatkowych groszy. Z tego, co wiedzieli, wywiózł z zakładu i zutylizował jakieś chemikalia. Tess wzięła z półki paczkę chipsów ziemniaczanych i zaczęła studiować jej treść, zupełnie jakby informacja o kaloriach i lista składników mogły ją odwieść od kupna. O, to jest dopiero chemia. Same świństwa. Maltodekstryna, dekstroza, skrobia, częściowo utwardzony olej roślinny... - Olej palmowy - powiedziała nagle. - Bardzo niezdrowy - stwierdził Carl. - Nie ma czegoś z rzepakowym? - Nie, zaraz.... - W jej głowie pojawiła się gra słów, nieprawdopodobna i głupia. - Olej palmowy. Palmer. - Myślisz...? - Niech pan sprawdzi Alana Palmera - poprosiła Tess menedżera. - To też postać? - Proszę po prostu sprawdzić. - Dobrze. Nie, no nie wierzę, że zawsze robicie takie rozeznanie, a potem wychodzi z tego jakiś syfiasty film. Klik, klik, klik. Klik, klik... Mieli wrażenie, że trwa to całe wieki. 147
- A to dopiero. Alan Palmer pożyczył od nas wóz, i to właśnie tego dnia. Też był z Maryland, jak państwo. - Żeby wypożyczyć samochód, trzeba mieć ważne prawo jazdy, prawda? - Tak, dokładnie. Prawo jazdy i kartę kredytową, prawdziwą, nie debetową. Tess jakimś cudem zdołała podziękować chłopakowi, wyjść z budynku i ruszyć w kierunku samochodu. Miała wrażenie, że od toyoty dzielą ją całe kilometry. Oniemiały Carl szedł za nią. Nie wsiedli do wozu, tylko oparli się o maskę i popatrzyli w ciemne niebo, usiane milionami gwiazd. - O co tu chodzi? - odezwał się Carl. - Eric i Alan Palmer się znali? Jakaś historia jak w Nieznajomych z pociągu? Ja zabiję twoją, a ty moją? - Nie - powiedziała Tess, zaskoczona własną pewnością. - Kiedy zginęła Tiffani Gunts, Alan Palmer nie znał jeszcze Lucy Fancher. Spotkali się rok później, nie pamiętasz? Byli razem od wiosny następnego roku. - To bez sensu. - To ma sens pod jednym warunkiem... - Zaschło jej w ustach, musiała polizać wargi, żeby wydusić kolejne zdanie. - Eric Shivers i Alan Palmer są tą samą osobą. - Niemożliwe. Słyszałaś, co mówił ten gość. Alan Palmer miał prawo jazdy i kartę kredytową. Skąd by je wziął, skoro jest naprawdę Erikiem Shiversem? - Dokumenty można podrobić. - Tess przypomniała sobie fałszerza, do którego wysłał ją Mickey Pechter, raptem kilka tygodni wcześniej. - Nie rozumiesz? Kiedy zginęła Tiffani Gunts, Eric Shivers przygotował już wszystko, żeby zniknąć. Znalazł sobie nową tożsamość. Alan Palmer mógł zrobić to samo: miał już nowe dokumenty, na które wynajął samochód, a swoją furgonetkę zostawił w widocznym miejscu, tam, gdzie powinien wtedy być. - Alan Palmer jest w szpitalu w Connecticut. - W szpitalu w Connecticut jest ktoś o nazwisku Alan Palmer. Założę się, że naprawdę złamał kręgosłup w wypadku. Sprawdziłeś, kiedy został przyjęty? Czy po prostu uwierzyłeś w to, co ci powiedział pracownik szpitala? Carl wbił wzrok w ziemię. 148
- Wydawało mi się, że nikt by w takiej sprawie nie kłamał. Palmer był w szpitalu. Nie przyszło mi do głowy, żeby zapytać, od kiedy. - Eric Shivers też pewnie istnieje naprawdę. Tylko że to nie jest ten Eric Shivers, który poderwał Tiffani Gunts. - Czy ty rozumiesz, co mówisz? - Tiffani Gunts i Lucy Fancher zabił ten sam mężczyzna. Gdzieś tam sobie nadal żyje. Możliwe, że w nowym związku. Znalazł kolejną ciemnowłosą dziewczynę, której dotąd nie układało się z facetami, i zmienia jej życie na lepsze. Wysyła ją do dentysty, do szkoły, pomaga zdobyć pracę i dostać kredyt. Jej przyjaciele i rodzina go uwielbiają. Uważają za dar od losu. A oni są szczęśliwi, kochają się i zamierzają pobrać. - Myślisz... - Myślę, że to idealny chłopak. Aż do dnia, w którym cię zabija.
Rozdział 17 FUNKCJONARIUSZE POLICJI STANU MARYLAND są w zaskakujący sposób niewidoczni dla ludzi, o których bezpieczeństwo dbają. Przeciętny obywatel, zapytany, czym się zajmują, odpowie tylko, że wystawiają mandaty za przekroczenie prędkości na głównych autostradach. Czytelnicy gazet przypomną sobie może, że w każdym zaaranżowanym spotkaniu z płatnym mordercą, któremu Marylandczyk chce zlecić zabicie żony, pośredniczy policyjny tajniak. Jednak największą uwagę zwraca się na policjantów wtedy, kiedy giną na służbie. Poza tymi przypadkami nikt nie wie, co robią ani po co istnieją. W każdym razie Tess nie wiedziała. Za to Carl, który współpracował z policją stanową podczas śledztwa w sprawie śmierci Lucy Fancher, najwyraźniej zdążył już zdobyć tę wiedzę. - Wolałbym nie mieć z nimi nic wspólnego - mruknął, kiedy funkcjonariusze spóźniali się na umówioną rozmowę. Czekali na nich już dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści minut. - Nie moglibyśmy iść od razu do FBI? - Wiesz lepiej niż ja, że to nie jest sprawa dla FBI. Możliwe, że nasz człowiek wynajął samochód w Wirginii, ale, o ile wiemy, zabijał tylko w Maryland. Poza tym stanowi strasznie się napalili, kiedy zadzwoniłam. - To czemu się spóźniają? - Żeby nam pokazać, że są ważniejsi od nas - wyjaśniła mu Tess. - Albo przypomnieć sobie, jacy są ważni. - O tym nigdy nie zapominają, wierz mi. To palanty. Pracowaliśmy razem w hrabstwie Cecil i to było straszne. 150
- To oni kierowali sprawą Lucy Fancher, tak? - Tak. Palanty. Wszystkowiedzące palanty. Od razu odcięli nas od śledztwa. Jakbyśmy byli zwykłymi cywilami. - My jesteśmy zwykłymi cywilami - zauważyła Tess. - Rób, co ci powiem, to nie damy się wygryźć. Minęło jeszcze pięć minut, zanim sekretarka wprowadziła ich do sali konferencyjnej, w której siedziało trzech mężczyzn. Byli ubrani w mundury khaki, na stole przed sobą położyli kapelusze z szerokimi rondami. Tess miała wrażenie, że wszyscy trzej noszą też lustrzane okulary - ale nie, po prostu ich oczy były szklane, nieruchome i zupełnie bez wyrazu. Żaden nie przeprosił, że musieli czekać. Najmłodszy kiwnął głową w kierunku Carla. - Carl - powiedział. - Kapralu Gregg. - Carl schylił głowę. - Craig. A od naszego ostatniego spotkania awansowałem na sierżanta. - Zgadza się, przez jakiś czas pomagał pan przy sprawie Fancher, panie Dewitt - odezwał się siedzący w środku. Z przypiętej plakietki wynikało, że jest to porucznik Green. - Sierżant Craig streścił nam sytuację. Już wiemy, jaka głębia jest pod tym mostem, że tak się wyrażę. Tess z trudem powstrzymała się przed pogardliwym grymasem. - Przyjrzeliśmy się dwóm morderstwom, które uważacie państwo za powiązane, i skontaktowaliśmy się z ViCAP - mówił dalej porucznik Green. Na pierwszy rzut oka nie zauważyliśmy oczywistych podobieństw, ale w ciągu ostatnich pięciu lat doszło do czterdziestu niewyjaśnionych morderstw kobiet. W jednym przypadku ofierze odcięto głowę, ale aresztowaliśmy podejrzanego. A poza tym najpierw znaleziono ciało. Świadomość, że chronologia ujawnienia szczątków jest istotna, najwyraźniej sprawiała mu dużą satysfakcję. Najstarszy z trójki, major Shields, nagrodził go uśmiechem, co sprawiło, że sierżant Craig, blondynek o chłopięcym wyglądzie, zapragnął zasłużyć na swoją porcję uznania. - Sprawdzamy też przypadki przemocy domowej, uznane za morderstwo z samobójstwem. - Uznane? - powtórzyła Tess. - W tym sensie, że zostały zamknięte - odpowiedział jej major Shields. Musimy brać pod uwagę możliwość, że ten zabójca, o ile rzeczywiście jest 151
tylko jeden, przestał mordować, ponieważ już nie żyje. A może przebywa w innym stanie. Jeśli to drugie, niewiele możemy zrobić poza rozesłaniem prośby i czekaniem, aż ktoś zechce sprawdzić ViCAP. - On by się nie zabił - stwierdził Carl. Tess nie była taka pewna, ale chciała, żeby funkcjonariusze widzieli w nich zgranych partnerów, więc tylko pod stołem położyła dłoń na udzie Carla. Strząsnął ją po krótkiej chwili. - Nie - zgodził się major. - O ile macie rację co do jego sposobu działania. Niestety, trudno wnioskować o schemacie, skoro mamy tylko dwa morderstwa. Sam - wskazał głową porucznika - był na szkoleniu w Quantico, zna się na profilach psychologicznych. To nie jest taka prosta sprawa. Tess znów musiała postarać się o uprzejmy wyraz twarzy. Jej przyjaciel, który pracował w wydziale zabójstw w Baltimore, pojechał kiedyś do Quantico na konsultacje w sprawie dwóch niepowiązanych na pierwszy rzut oka zabójstw w dwóch różnych eleganckich dzielnicach miasta. Śledztwo było priorytetowe, lecz wyprawa do Quantico miała więcej wspólnego z public relations niż z policyjną pracą. Specjalista od profilowania zerknął w akta i oznajmił: „Obie zbrodnie zdarzyły się w nocy. To znaczy, że wasz zabójca jest typem nocnym”. Sesja nie przyniosła żadnych bardziej użytecznych informacji. Morderstwa nie były jednak powiązane, a obaj aresztowani niebawem sprawcy równie dobrze - jak się okazało - radzili sobie w dzień, jak i w nocy. - A sprawy zamknięte? - postarała się, żeby jej pytanie nie zabrzmiało zaczepnie. Wyczuwała ciężką atmosferę, jakby Carla i sierżanta Craiga dzieliły jakieś zadawnione pretensje. - Zamknięte? - zdumiał się porucznik Green. - Zamknięte sprawy są zamknięte. - A jeżeli sprawca odsiaduje wyrok za inne przestępstwa? - Oczywiście, zawsze pamiętamy, że jest taka możliwość. - A jeśli jedna z wyjaśnionych spraw tak naprawdę nie została wyjaśniona? Jeżeli skazano niewłaściwego człowieka, a morderca nadal jest na wolności? - To bardzo... - major długo szukał słowa - interesujący pomysł. To też weźmiemy pod uwagę. Jesteśmy niezmiernie wdzięczni za pomoc i współpracę. Możliwe, że przyczynicie się do rozwiązania sprawy. 152
Policjanci chcieli ich spławić - dokładnie tak, jak obawiał się Carl. Tess czuła, że wzbiera w nim złość, ale wiedziała, że muszą się zachowywać taktownie, a nawet służalczo, jeśli chcą dostać to, po co przyszli. Muszą, jak psy beta, przewrócić się na grzbiet i pokazać psom alfa miękkie, bezbronne brzuszki. Dla mężczyzny to trudna lekcja, za to ona zdążyła się już tego nauczyć. - Skontaktowaliśmy się z policją stanową, ponieważ chcemy pomóc. Chcemy z wami współpracować. Major Shields się uśmiechnął. - Policja stanowa nie współpracuje z cywilami. - Nie, oczywiście, że nie - zawiesiła głos, a funkcjonariusze rozpromienili się z zadowolenia, że udało im się bez wysiłku postawić na swoim. Tylko że te niezwykle istotne informacje to efekt naszego śledztwa. Jestem wciąż związana umową. Nie zakończyłam pracy. Można by wręcz powiedzieć, że informacje są moją własnością. Moją i moich klientów. Policjanci już się nie śmiali. - Może pani dalej realizować zlecenie - stwierdził major - o ile pani działania nie będą się pokrywać z działaniami policji ani ich nie zakłócą. Blefował. Tess pokręciła głową. - Moi klienci to ludzie wysoko postawieni. Nie przywykli do tego, żeby ktoś odsuwał ich na bok albo kontrolował. Wiedzą już, co odkryłam. Jak dotąd nie poszli do mediów ani nie narobili zamieszania. I nie zrobią tego, póki ja mam coś do powiedzenia w tej sprawie. Jeśli im przekażę, że odsunęliście mnie od śledztwa, zawiadomią telewizję i oskarżą was o zaniedbania. - Zaniedbania? - Wykorzystają każdą okazję, żeby zdobyć fundusze na zapobieganie przemocy domowej. Mogą rozdmuchać sprawę Fancher. Mogą rozgłosić, że pozwoliliście zwiać jej chłopakowi. Zwłaszcza jeśli okaże się, że zabił kolejną kobietę. - Alan Palmer był praworządnym obywatelem! - wybuchnął sierżant Craig. - Zapytajcie, kogo chcecie. Wszyscy znajomi Lucy Fancher to potwierdzą. A teraz jest w szpitalu, na litość boską! - Ktoś o tym nazwisku jest w szpitalu - odparowała Tess. - Ale leżał tam, jeszcze zanim wasz „Alan Palmer” wyjechał z North East. 153
- Nasz Alan Palmer miał dobre alibi i jeśli o mnie chodzi, to ma je nadal. Co to ma być, że... Major uciszył go jednym spojrzeniem. - Niech pani nie próbuje nas zastraszyć, pani Monaghan - powiedział z groźbą w głosie. - Nie próbuję. To jedynie fakty. Moi klienci czują się w pewnym sensie właścicielami informacji, które zdobyłam. Najlepszym sposobem upewnienia ich, że nie zostali wykiwani, to pozwolić, żebyśmy my, ja i Carl, pracowali z wami. - Nie jest pani funkcjonariuszką, Carl też nie jest już w policji. Co niby mielibyście robić? - Cokolwiek. Rozmawiać z ludźmi, jeśli nie macie czasu. Odbierać telefony, zapisywać zgłoszenia, rozdawać ulotki ze zdjęciem Alana Palmera z jego prawa jazdy. A przy okazji, czy pasuje do zdjęcia Erica Shiversa? Policjanci wymienili szybkie spojrzenia. Tess zrozumiała, że jeszcze tego nie sprawdzili. Porucznik Green zapisał coś w notatniku. - Carl i ja moglibyśmy nawet zbadać ich życiorysy, sprawdzić, czy się jakoś nie pokrywają. - Wcale nie... - zaczął sierżant Craig i znów umilkł pod ostrzegawczym spojrzeniem majora. Shields zastanawiał się nad jej propozycją, chyba że po prostu nie chciał, żeby młody policjant ujawnił ustalenia ze śledztwa. - Jeśli pozwolimy wam ze sobą współpracować, nawet w najmniej istotnych kwestiach - rzekł - wszystko ma pozostać w tajemnicy. Żadnych przecieków do prasy. Jeżeli ten człowiek pozostał w Maryland, jest pewien, że nam uciekł. Czuje się bezpieczny. To jedna z naszych niewielu przewag. - To znaczy też, że ma długie okresy uśpienia - dorzucił porucznik. Tess ledwie powstrzymała lekceważące parsknięcie, za to Shields i Craig posłali mu uśmiechy pełnej aprobaty. - Co jeszcze ustalił pan na podstawie akt obu spraw? - Zabójca wydaje się niezwykle metodyczny. Znów udało jej się nie prychnąć. - Zakładając, że to jeden zabójca. A to wcale nie jest pewne. - Co jest pewne? - chciała wiedzieć Tess, zupełnie jakby to nie ona zebrała połowę znanych faktów w tej sprawie. - Zestawiliście chronologię wydarzeń? 154
- Tiffani Gunts została zabita sześć lat temu, w kwietniu. Około dwa miesiące przed jej śmiercią „Alan Palmer” odnowił prawo jazdy w urzędzie komunikacji w Mondawmin, na terenie Baltimore. - Odnowił? Porucznik wzruszył ramionami. - W Maryland prawo jazdy trzeba odnawiać co pięć lat. Prawdziwy Alan Palmer miał wypadek motocyklowy w wieku dwudziestu sześciu lat, mniej więcej osiemnaście miesięcy przed tym, jak odnowiono dokument. Fakt, że posiadacz jest w śpiączce, nie unieważnia prawa jazdy. Dokument zostaje w systemie. - Nawet jeśli się nie opłaci ubezpieczenia? - Ubezpieczenie jest odnotowane w dowodzie rejestracyjnym pojazdu, nie w prawie jazdy. Z punktu widzenia urzędu komunikacji Alan Palmer, w śpiączce czy nie, miał prawo prowadzić pojazd mechaniczny, choćby nie odnowił dokumentu na czas. Nie minęło jeszcze dwanaście miesięcy karencji od ustawowego terminu. Człowiek, który przejął tożsamość Palmera, musiał to skądś wiedzieć i zdobyć pozostałe niezbędne dokumenty, kartę ubezpieczeniową i poświadczony akt urodzenia. - Jaki jest adres na prawie jazdy Alana Palmera? Chodzi mi o ten ostatni. - Tess oparła brodę na dłoni i pochyliła się ku policjantom jak zahipnotyzowana. - Sprawdziliśmy to - odpowiedział Green, uśmiechając się do niej. Zaczynał mięknąć. Mężczyźni zwykle miękną na widok kobiety, która słucha ich z takim zachwytem i skupieniem. - Wyglądał jak zwykły adres, ale okazało się, że to numer skrzynki pocztowej w jednym z tych sieciowych punktów w Baltimore. Podał nazwę ulicy, tak że numer skrzynki wyglądał na numer mieszkania. Miesiąc przed odnowieniem prawa jazdy załatwił zmianę adresu, więc wszystkie papiery trafiły do skrzynki. - Ale urzędnicy mieli przed nosem zdjęcie prawdziwego Alana Palmera. Porucznik podrapał się w podbródek. - Owszem, tylko że to był młody chłopak, a tacy mogą się bardzo zmienić w ciągu sześciu lat. I był znacznie chudszy. Prawdziwy Alan Palmer ważył sto pięć kilo, a ten tutaj wpisał sobie osiemdziesiąt kilo. Jeśli kolor oczu i włosów oraz wzrost mniej więcej się zgadzały, mógł się podszyć pod tamtego. 155
- I poszedł z tym do Mondawmin - powiedział sierżant Craig. - Te bezmyślne... Przełknął resztę, ale Tess już poderwała głowę. Tej uwagi nie mogła mu odpuścić. - Ależ proszę, sierżancie Craig. Niech pan sobie nie ogranicza wolności wypowiedzi. Chętnie wysłuchamy rasistowskiej obelgi. A może to płeć pracowniczek urzędu komunikacji tak pana drażni? - Nie jestem rasistą - oznajmił i dodał po chwili: - Ani seksistą. - Powiedzmy. Ale całkiem możliwe, że ma pan rację. Carl, major Shields i porucznik Green spojrzeli na nią ze zgrozą. - Chodzi mi o to, że fałszywy Alan Palmer prawdopodobnie wybrał Mondawmin właśnie dlatego, że w urzędach w mieście pracują niemal wyłącznie Afroamerykanie. I wiecie co, panowie? My naprawdę wszyscy wyglądamy dla nich tak samo. - I kto tu jest rasistą? - sarknął sierżant Craig. - Moja przyjaciółka, Jackie Weir, ma trzyletnią córeczkę. Któregoś dnia mała zobaczyła w telewizji Julię Roberts i zaczęła wrzeszczeć: „Tesser! Tesser! Tesser!” Tylko dlatego, że Julia nosiła w tym filmie warkocz. Funkcjonariusze zrozumieli przykład z szybkością, która nie mogła jej pochlebić. Sierżant Craig powtórzył nawet pod nosem nazwisko aktorki, z niedowierzaniem kręcąc głową. - Pani jest o wiele potężniejsza... - mruknął. Tess uznała, że najlepiej będzie mu przerwać. - Kimkolwiek jest, to sprytny gość. Nie może kontrolować wszystkiego, ale wykorzystuje okazje. Użył tożsamości niesprawnego mężczyzny, żeby załatwić sobie nowe życie. Ryzyko, że zostanie złapany, jest niewielkie, póki Alan Palmer leży w śpiączce, i póki on sam nie zwróci niczyjej uwagi. Jest jak pasożyt. Przemyka się ukradkiem. Nikt nie zauważy pchły, jeśli wyssie tylko kroplę krwi i zaraz zeskoczy. Major i porucznik przytaknęli. Tess nie zdobyła sobie całej trójki, ale z pewnością miała już większość po swojej stronie. - Kradzież tożsamości zwykle ma na celu rabunek: zakłada się konto, kupuje coś na kredyt, znika - powiedział major Shields. - Alan Palmer miał tylko jedno konto, niewielki limit kredytowy i płacił rachunki na czas. Nie mam pojęcia, dlaczego w ogóle zawracał sobie głowę kartą kredytową. 156
- Musiał wynająć samochód - przypomniała Tess. - Do tego potrzeba prawa jazdy i karty kredytowej. Czy Alan Palmer korzysta jeszcze z jakichś kont? - To, do którego miał kartę kredytową, zamknął nieco ponad dwa lata temu - powiedział porucznik Green. Sierżant Craig postanowił przypomnieć o swoich zasługach. - Czyli miesiąc po tym, jak zadzwoniła do mnie kobieta ze służby zdrowia z wiadomością, że Palmer jest w szpitalu poza granicami stanu. - Do mnie też dzwoniła - odezwał się Carl. Tess znów trąciła go w nogę. - Kontaktował się pan ze szpitalem, żeby to sprawdzić? - Oczywiście. - Sierżant Craig się zmieszał. - Potwierdziłem numer ubezpieczenia i datę urodzenia. Nie przyszło mi do głowy zapytać, kiedy go przyjęto. - Nie zdziwił pana telefon od nieznanej kobiety? - Nie. Alan dzwonił co miesiąc, żeby zapytać, czy już coś wiem. Prawdę mówiąc, uczepił się jak rzep. Pomyślałem tylko: Facet ma pecha. - Pytania sprawdzające - oznajmił major Shields. - Trzeba zawsze pamiętać o tych paru prostych pytaniach, chociaż wydają nam się takie nudne i oczywiste. Dzięki nim można wykryć wiele sprzeczności. - Do mnie też dzwoniła kobieta - powtórzył Carl. Wszyscy popatrzyli na niego uważnie. Dlaczego znów do tego wraca? - To wskazuje na wspólniczkę - powiedział. Punkt dla Carla, pomyślała Tess. Tylko że ta teoria nie pasowała do sposobu działania mordercy. Był samotnikiem, stale w ruchu, wciąż w drodze z miasta do miasta, od dziewczyny do dziewczyny. - Albo na nową dziewczynę - zasugerowała. - Kolejną uroczą ciemnowłosą dziewczynę, która nie będzie zadawać zbyt wielu pytań, kiedy jej perfekcyjny w każdym calu chłopak poprosi, żeby wykonała taki telefon. Może powiedział jej, że to dowcip, że sierżant i Carl to jego starzy przyjaciele, których chce nabrać. Zapadła ponura cisza. Człowiek, którego szukają, może żyć już z kolejną dziewczyną. Albo niebawem ją znajdzie. Dlaczego zabija, dlaczego rusza dalej, co go zatrzymuje w miejscu? 157
- A jego druga tożsamość, Eric Shivers? - zapytała Tess. - To prawdziwe nazwisko czy też je ukradł? - Eric Shivers zmarł piętnaście lat temu, gdy miał siedemnaście lat odpowiedział major Shields. - Ale, oczywiście, jeszcze dziesięć lat po śmierci miał ważne prawo jazdy. Straciło ważność mniej więcej rok po morderstwie Tiffani Gunts. Wciąż jest w systemie, tylko nikt go nie odnowił. Zostało wystawione na Wschodnim Brzegu. - Jak zmarł Eric? - Od silnego ataku astmy. W szpitalu w Salisbury, chociaż jego rodzina mieszkała w Crisfield. - Szpitale. - Głos Carla zabrzmiał jak szczeknięcie. - To jedyne powiązanie między Erikiem a Alanem: miejsce, w którym ktoś, kto ma dostęp do dokumentów, może zdobyć numery kart ubezpieczeniowych. Musicie szukać w szpitalach. - Szukamy - powiedział major cieplejszym tonem. - Sprawdziliśmy też bazy pojazdów zarejestrowanych w naszym stanie. Nie ma w nich ani Erica Shiversa, ani Alana Palmera. - Ale on jeździ jakimś samochodem - zauważyła Tess. - Kolejny dowód na to, że ma wspólnika. Albo jeszcze jedną tożsamość, do której wraca podczas... - Okresów uśpienia - podrzucił znów porucznik Green. Tym razem Tess darowała sobie drwiny. Morderca niewątpliwie ma okresy uśpienia, i to długie. - Trzeba przyznać, że jest doskonale zorganizowany - stwierdził Carl. Większość ludzi utyka w urzędzie komunikacji z prawdziwymi dokumentami. Jemu udało się prześlizgnąć z podróbkami. - Sama nie wiem - odezwała się Tess, znowu myśląc o Mickeyu Pechterze. - Działa teraz tylu fałszerzy, że nawet frajerzy z Towson wiedzą, gdzie ich szukać. Mnie niepokoi co innego: skala planowania. Staranność. Nie miał żadnych motywacji materialnych, żeby zabić te kobiety. Były biedne jak kościelne myszy, nic nie mogły mu dać, nie mogłyby mu niczego zabrać. Zgodnie z prawem Maryland nie byli nawet w konkubinacie. Mógł odejść w każdej chwili. - Może boi się zaangażować - podpowiedział sierżant Craig. Zabrzmiało tym gorzej, że nie miał to być dowcip. - Wiecie, o czym teraz myślę? On wszystko planuje. W chwili kiedy zaczyna się spotykać z dziewczyną, wie, że nadejdzie ten dzień. Ale jego rozpacz 158
wygląda na prawdziwą. Nigdy nie miałeś wątpliwości, że Alan Palmer naprawdę cierpi, prawda? Skierowała pytanie do Carla, nie do Craiga. Nie uważała sierżanta za znawcę ludzkich emocji. Oczywiście Carl był w tym zakresie tylko minimalnie lepszy. Pomyślał przez chwilę i pokręcił głową. - Nigdy. Do dzisiaj nie daje mi to spokoju. Był załamany. Możliwe, że nie mam doświadczenia w badaniu zabójstw - popatrzył wyzywająco na funkcjonariuszy, jakby chciał im przypomnieć, że brał udział dokładnie w jednym takim śledztwie - ale tego nie pojmuję: jak udało mu się zagrać rozpacz po kobiecie, którą zamordował... i pokroił na kawałki? - Po śmierci - uzupełniła Tess. - Obie kobiety zginęły od strzału w klatkę piersiową. - A broń... - zaczął major Shields z nutą nadziei w głosie. - Nie ma zgodności - przerwał mu posępnie porucznik Green. - Odciął głowę Lucy, żeby jego załamanie wypadło bardziej wiarygodnie. - Tess zorientowała się, że sama mówi już w rozstrzygającym tonie jak Carl: żadnych „moim zdaniem” czy „powiedzmy, że”. Weszła w skórę mordercy, chociaż nie w taki sposób, jak robi to specjalista od profilów psychologicznych. Czuła się tak, jak w liceum, kiedy zakochiwała się na odległość w chłopaku i stopniowo zaczynała zbierać informacje na jego temat. Dowiadywała się, jaki ma rozkład zajęć, przypatrywała się, jak je obiad na stołówce, wypatrywała go w tłumie jego przyjaciół. Wszystko po to, żeby zaplanować przypadkowe spotkanie przy szatni i olśnić wybranka dowcipem oraz morzem bujnych loków. Major Shields był sceptyczny. - Strzela do kobiety, później odcina jej głowę, a ciało zostawia sobie na kilka dni. W wodzie. Ktoś tak chory nie może uchodzić za normalnego. - Ale jemu się udało, prawda? I wciąż się udaje. Tess mówiła cicho i bardzo, bardzo łagodnie, żeby nie uznał, że mu zaprzecza. Nie zaprzeczała. Miał rację, choć jednocześnie się mylił. Człowiek, którego szukają, potrafi udawać kogoś normalnego. Co prawda tylko przez krótki czas. Później coś się dzieje i musi uciekać. Dlaczego te kobiety musiały umrzeć? Czy od początku zamierza je zabić? Czy raczej próbuje żyć jak wszyscy i nagle coś zawodzi? 159
- Gdzieś żyje dziewczyna - podjęła. - Ma ciemne włosy i jasne oczy. Jest malutka, drobna i jeśli jeszcze nie jest piękna, to będzie piękna, kiedy on się nią zajmie: pomoże jej naprawić zęby, wybierze nową, twarzową fryzurę. Dziewczyna pracuje w sklepie spożywczym jak Tiffani i Lucy. Możliwe, że właśnie w tej chwili opiera się łokciami o ladę i zaśmiewa z żartów uroczego nieznajomego, który od pewnego czasu regularnie przychodzi do sklepu. Jeśli mogę cokolwiek zrobić, chciałabym uratować jej życie. - Już pani uratowała - stwierdził major Shields. - W chwili kiedy zadzwoniła pani do nas. Teraz proszę pozwolić nam działać. Tess pokręciła głową. - Nie mogę. Po prostu nie mogę. Na pewno możemy się z Carlem na coś przydać. - Cholera jasna - odezwał się sierżant Craig. - Oboje macie nierówno pod sufitem. W ostatniej chwili zauważyła, że Carl podrywa się na nogi, chwyciła go za pasek i przytrzymała na krześle. Major Shields zmrużył z namysłem oczy, jakby ten gest uświadomił mu coś ważnego. - Zgoda - oznajmił. - Możecie przychodzić codziennie i pracować tu, w biurze. Znajdę sposób, żebyście mogli brać udział w śledztwie. Reguły są takie: mówicie nam wszystko, kiedy tylko się dowiecie. Nie rozmawiacie z nikim, póki ja tego nie zatwierdzę. Jeśli zobaczę najmniejszy przeciek do miejscowej gazety, wylatujecie z hukiem. Pójdziecie na taki układ? Tess zerknęła na Carla. Kiwnął głową, trochę urażony, jakby myślał, że mogli się lepiej ustawić. A może uważał, że to ona go blokuje. Tak czy inaczej, zgodził się, więc wyciągnęła rękę nad stołem i uścisnęła dłoń majora Shieldsa. Jak uczył ją ojciec: mocno i pewnie. Sierżant Craig wydawał się oburzony i wściekły, ale porucznik Green też uścisnął jej rękę. - Wniesie pani do śledztwa kobiecy punkt widzenia - orzekł. - To się może przydać. - Cóż - odpowiedziała. - Zawsze musi być ten pierwszy raz.
Rozdział 18 JAK BYŁO DO PRZEWIDZENIA, ICH PIERWSZE ZADANIE OKAZAŁO SIĘ BŁAHE: mieli pójść ze zdjęciem „Alana Palmera” do punktu, w którym opłacał skrzynkę pocztową. Punkt mieścił się na Guilford Avenue, rzut kamieniem od aresztu miejskiego i stanowego więzienia. Określenie „rzut kamieniem” nie było w tej okolicy figurą retoryczną. Kiedy przechodzili przez ulicę, pod ich butami zachrzęściło szkło z rozbitej szyby samochodowej. Spod zniszczonego asfaltu wyłaziły szyny linii tramwajowej, którą zlikwidowano, wraz z innymi, kilkadziesiąt lat wcześniej. Carl rozejrzał się nerwowo. - Ludzie tu żyją? - Nie jest aż tak źle - powiedziała Tess. - Idź dwie przecznice na zachód, a zobaczysz najładniejsze domy w całym Baltimore. - Mhm. Dwie przecznice na wschód i nie żyjesz. - Skąd. W pobliżu więzienia mieszka się bezpieczniej niż gdzie indziej. Pełno tam policjantów. Ale zapuść się jeszcze półtora kilometra dalej na wschód i już masz poważne kłopoty. Prywatny punkt pocztowy zajmował niewielki lokal, którego ciasnotę powiększały chwiejące się stosy pustych pudeł. Tess i Carl przedarli się przez kartonowy labirynt aż do kontuaru, za którym uśmiechnięty młody mężczyzna z walkmanem na uszach jedną ręką zamykał paczkę. W drugiej trzymał kanapkę. Kiedy ją gryzł, do przesyłki sypały się okruszki, czym się w najmniejszym stopniu nie przejmował. Jego okrągła twarz była owocem jakiejś niewiarygodnej mieszanki genów: skośne, zielonopiwne oczy, śniade policzki z wianuszkiem ciemnych piegów. Tess przypuszczała, że ma w żyłach 161
krew japońską i afroamerykańską, być może z niewielką domieszką irlandzkiej, jak ona sama. Niezależnie od swojego dziedzictwa etnicznego był stuprocentowo szczęśliwy. A nawet rozradowany. Tess nigdy jeszcze nie widziała przy kasie tak radosnego człowieka. - Hej-ka! - powitanie zabrzmiało jak początek piosenki. Tess pokazała mu fotografię Alana Palmera, powiększony, całkiem niezłej jakości wydruk zdjęcia z prawa jazdy. Alan Palmer miał na nim obfitą brodę. Znaczący szczegół. Zdaniem Carla nie nosił zarostu. Broda musiała być elementem jego planu, wprowadzonym z myślą o urzędnikach, którzy mogliby zauważyć brak podobieństwa z rzekomym portretem sprzed sześciu lat. Zasłaniała skutecznie kształt twarzy, który Carl i sierżant Craig zapamiętali jako owalny. Nie wiedzieli, czy Eric Shivers był brodaty w czasie, kiedy odnawiał swoje prawo jazdy: zrobił to, zanim powstała komputerowa baza zdjęć. Tess założyłaby się o wszystko, że zapuszczał brodę za każdym razem, kiedy zamierzał przyjąć nową tożsamość, a golił ją po zakończeniu transformacji. Możliwe nawet, że pozwalał swojej nowej dziewczynie, żeby przekonała go do zgolenia zarostu. - Długo tu pracujesz? - zapytała Tess chłopaka za kontuarem. - Za długo - westchnął bez cienia żalu. Grał tylko, jak aktor czy klaun. - Współpracujemy z policją stanową. - Zabawne: była to prawda, ale brzmiała gorzej niż dotychczasowe kłamstwa. - Chcemy wiedzieć, czy ten człowiek jest waszym klientem. - Nasi klienci otrzymują dożywotnią gwarancję poufności korespondencji, taką, jak zapewnia poczta federalna - uświadomił ich chłopak tym samym, niewzruszenie pogodnym tonem. - Poczta jest prywatna. Poczta jest święta. Ktoś, kto wylądował za ladą prywatnego punktu pocztowego, być może woli widzieć swoją podłą pracę jako rodzaj wyższego powołania, pomyślała Tess. - Nie chcemy czytać jego listów, chcemy tylko wiedzieć, czy jest jeszcze waszym klientem. Korzystał ze skrzynki pięć lat temu. - Pięć lat temu? Tutaj to jak pięć wieków. - Zdjął jednak słuchawki i przyjrzał się fotografii. Z głośniczków popłynął brzękliwy i wpadający w ucho rytm perkusji. - Może tak, może nie. Na pewno teraz już nie przychodzi. Taką twarz się zapamiętuje, nie? 162
- Naprawdę? - zdaniem Tess „Alan Palmer” był niepokojąco wręcz normalny. Ani przystojny, ani odpychający, średniego wzrostu i średniej budowy; ktoś taki z łatwością przemyka niezauważony przez życie. - Kurka, przecież wygląda jak Unabomber. - Chłopak stuknął palcem w bujną brodę „Palmera”, jedyne zresztą podobieństwo, jakie Tess widziała między nim a Tedem Kaczyńskim. - Rozwalił już coś? - Owszem, życie paru osobom - powiedział Carl. MIELI WIĘCEJ ZDJĘĆ, NIE MIELI ICH KOMU POKAZAĆ. Major Shields stwierdził, że mogą jechać do Spartiny, skoro tak im zależy, i sprawdzić, czy Ashe rozpozna mężczyznę na zdjęciu z prawa jazdy Alana Palmera jako „Erica Shiversa”. Tess wiedziała, co usłyszą - w końcu to w Spartirne znaleźli powiązanie między oboma mężczyznami. Wolałaby raczej spotkać się z rodziną Tiffani Gunts. Oczywiście policja stanowa uważała taką rozmowę za zbyt istotną, żeby mogli ją przeprowadzić czy chociaż być przy niej obecni. - Eric Shivers - powiedziała. - Myślisz, że miał rodzinę? - Prawie każdy ma rodzinę. - Był z Crisfield, prawda? Albo z okolicy. - Tak... nie. - Co „nie”? - Nie powinniśmy tego robić. - Nie powinniśmy rozmawiać z pracownikami szpitala ani szukać związku między miejscem, w którym zmarł Eric Shivers a tym, w którym leczono najpierw Alana Palmera. Nie powinniśmy rozmawiać z nikim, kto ma bezpośrednie powiązania z ofiarami. Ale z rodziną Erica Shiversa? - No co? - Mogą nam opowiedzieć o Ericu. Szpital to jedna możliwość, ale nie jedyna. Może się okazać, że Eric i Alan byli razem w skautach. - W skautach? Co, to wszystko miałoby się zacząć od jakiegoś przypadkowego spotkania przy ognisku? Za szeroko zarzucasz sieć. Musisz działać jak policja, metodycznie. Stali znów na Guilford Avenue. Tess popatrzyła w stronę wiaduktu, po którym śmigały samochody. Mogłaby teraz wjechać na górę, uciec z tego miasta, skręcić na wschód, zamiast na zachód. 163
- Mamy do wyboru: jedziemy do Spartiny i znów rozmawiamy z tym gościem, z którym spotkaliśmy się tydzień temu, albo wracamy do punktu pocztowego, wysyłamy zdjęcie faksem do Ashe'a, a sami ruszamy na Wschodni Brzeg, żeby się dowiedzieć czegoś nowego. - Powiedzieli, żeby tego nie robić. Tess się zniecierpliwiła. Crow czy Whitney podchwyciliby pomysł w mgnieniu oka. Jak to się stało, że musi za sobą ciągnąć tego upartego jak muł mądralę?! - Powiedzieli, że nie możemy rozmawiać z konkretnymi osobami. Ale na pewno nie będą się wściekać, jeśli rozwiniemy jakieś nowe wątki. Jeśli nic nie załatwimy, nigdy się nie dowiedzą, że byliśmy w Crisfield. Jeśli załatwimy, będą nam wdzięczni. - Na tyle wdzięczni, że darują ci zignorowanie wytycznych? - Wytycznych? - To z Robocopa - wyjaśnił Carl. - „Służyć dobru publicznemu. Chronić niewinnych. Strzec prawa”. - Słuchaj. Dam sobie radę z policją - stwierdziła Tess, sama zdziwiona swoją pewnością siebie i brawurą. - Jeśli nas spławią, pójdę do mediów. - Mówiłaś, że nienawidzisz mediów. - Oni tego nie wiedzą. Carl zadumał się, przygryzając wargę. Tess zrozumiała nagle, że jego umysł nie potrafi funkcjonować jednocześnie na kilku poziomach. Jeśli rzucić Carlowi piłkę, pobiegnie prosto do bramki. Jeśli podsunąć mu kartę w pokerze, da się nabrać. Nie był ograniczony, nawet przeciwnie - ale jego ograniczeniem mogła być prostolinijność. Postanowiła zapamiętać to i wykorzystać we właściwym momencie.
Rozdział 19 TESS ZAWSZE ZAPOMINAŁA, JAK DALEKO JEST DO CRISFIELD, jak duża część stanu znajduje się po drugiej stronie zatoki. Wydawało jej się, że miasto leży bliżej niż Ocean City i turystyczne, nadmorskie miejscowości w Delaware, do których w letni weekend jechało się bite trzy godziny. Okazało się, że droga do Crisfield jest równie długa. Zapomniała też, jakie to wrażenie: znaleźć się na końcu świata. Główna ulica Crisfield kończyła się ślepo tuż nad zatoką, która otworzyła się przed nimi jak ocean. Mieli przed sobą tylko wodę i niebo, boleśnie jaskrawe i lśniące w wiosennym słońcu. Tess czuła się obnażona. - Obecny adres Shiversów to Princess Anne Court - odezwał się Carl. Skręć tutaj w lewo. - Chcesz najpierw zatrzymać się gdzieś na lunch? Jest prawie pierwsza. - Nie. Poza tym obiecaliśmy im, że będziemy przed wpół do drugiej- Ale nie ma jeszcze wpół do drugiej. - Nie jadam lunchu. Carl Dewitt, jak się przekonała, w ogóle nie jadał tradycyjnych posiłków. Na cały dzień wystarczała mu puszka dietetycznego napoju gazowanego Mountain Dew, a w nocy pochłaniał gigantyczną porcję protein i tłuszczu, zupełnie jak wąż boa. Tess postanowiła odżałować lunch, po części dlatego, że w Crisfield nie było wielu miejsc, w których mógł się pożywić ktoś z alergią na skorupiaki. Na drodze numer 50 widziała Dairy Queen. Tam zaspokoi głód. 165
Oczywiście nadal mogła mieć ostatnie słowo. - Wiesz, że zarabiasz na nadwagę? - Niby dlaczego? Nie jem więcej niż dwa tysiące kalorii. I nie spożywam pustych kalorii jak alkohol. - Spojrzał na nią z góry. Picie uważał za objaw dekadencji i upadku: o mało nie zemdlał, kiedy do obiadu zamówiła piwo. Codziennie spalam co najmniej dwa tysiące kalorii. A poza tym nie chcę być cienki jak twój chłopak. Kiedy odjeżdżała rano spod domu, Crow wyszedł na ulicę w samych spodniach od piżamy, żeby życzyć jej powodzenia - cudownie szczupły i zgrabny jak Esskay, która mu towarzyszyła. Poranek, Baltimore, Crow - jak to wszystko było daleko. - Po pierwsze, zrujnujesz sobie przewód pokarmowy. Mam teorię, moją własną, pamiętaj, żadnego dietetyka: że ciało może przyswoić tylko określoną liczbę kalorii podczas jednego posiłku, a całą resztę przerabia na tłuszcz. Organizm to nie kasa. Nie robi bilansu pod koniec dnia, nie ustala, czy jesteś na plusie, czy na minusie, żeby dostosować do tego wagę. - Ale jeśli siadasz do jedzenia z pustym żołądkiem, to tak, jakbyś napełniała bak. To lepiej niż dolewać co trzy godziny, kiedy tylko spadnie poziom oleju. - Pokręciłeś metafory. Carl parsknął. - Zapomniałem. Zwykle zachowujesz się normalnie, ale przecież jesteś wielką intelektualistką. Co studiowałaś? Niech zgadnę, coś z tych rzeczy, co to nikt nie wie, o co biega. Etnografia? Symbiotyka? Otworzyła usta, żeby poprawić błąd, ale zauważyła na twarzy Carla kpiący uśmieszek. - Skoro umiesz żartować z semiotyki, to znaczy, że wiesz więcej, niż chcesz ujawnić. - Rany, jestem z Cecil, jak miałem dwadzieścia lat, wyleciałem ze studiów i zaraz mi dali tę robotę w budce na moście. Jestem burak i wsiok. Nie zauważyłaś, jak mnie traktowali ci goście w Pikesville? - Zauważyłam, że lubisz udawać buraka. Ale widziałam u ciebie w domu trochę książek i to wcale nie były skróty z „Reader's Digest”. Zdarza ci się czytać książki, prawda? Oczywiście kiedy nie uczysz się na pamięć kwestii z filmów. 166
Teraz popatrzył na nią baranim, niepewnym wzrokiem. - Lubię historię. Najbardziej wojnę secesyjną. Tess westchnęła. KOBIETA, KTÓRA OTWORZYŁA IM DRZWI DOMU SHIVERSÓW, równie dobrze mogła mieć dwadzieścia pięć, co czterdzieści pięć lat. Jej oczy otaczały gęste zmarszczki, a smutne usta wyglądały jak wzięte w nawias. Oto cena za to wspaniałe słońce i światło, pomyślała Tess. - Pani Shivers? - zapytał Carl. Tess zwróciła uwagę na drobną, niemal niedostrzegalną zmianę w jego głosie. Starał się mówić z akcentem z północy stanu. Mieszkańcy Crisfield nie musieli od razu pokochać chłopaka z hrabstwa Cecil, ale zawsze był lepszy niż gość z Baltimore. - Hallie Langley. Jestem... byłam... jestem siostrą Erica - zamilkła, stropiona gramatyczno-chronologiczną łamigłówką. - Myślałam, że spotkamy się z pani rodzicami. - Może to państwa zdziwi, ale rodzice wciąż nie lubią rozmawiać o śmierci Erica. To było takie nagłe, niespodziewane, a on... no, był ich ulubieńcem. Nie mówię, że mnie odrzucali. Wcale nie. Ale Eric był pierwszy i był jedynym synem. Nigdy nie doszli do siebie. Kiedyś Tess byłaby zaskoczona, zaraz od progu słysząc tak szczere zwierzenie, zwłaszcza z ust skrytej, nieufnej mieszkanki Wschodniego Brzegu zatoki. Nauczyła się jednak, że ludzie chcą dzielić się swoimi tajemnicami czekają tylko, aż ktoś zapyta. A najchętniej powierzają sekrety obcym. Hallie Langley wprowadziła ich do mrocznego salonu, który chyba niewiele się zmienił w ciągu ostatnich dwudziestu lat. - Eric urodził się w szpitalu w Salisbury? - pytanie znów zadał Carl. Tym razem, w tym miejscu Tess zrezygnowała z dowodzenia. - Urodził się i umarł. Ale zawsze mieszkaliśmy tutaj. - Nie bardzo rozumiem, jak właściwie umarł. W dokumentach szpitalnych znalazłem informację, że na skutek ataku alergii, ale nie było sekcji. - Ludzie mówią na coś takiego: dziwny wypadek. To się zdarzyło przy Grillu Kiwanisów*, wiecie gdzie? * Kiwanis Club - filia międzynarodowej organizacji, zrzeszającej wolontariuszy, działających na rzecz dzieci i młodzieży (przyp. tłum.).
167
Tess wiedziała. Od kiedy sięgała pamięcią, stanowi politycy uważali to miejsce za swój obowiązkowy przystanek. - Byliśmy tam jak u siebie w domu. Rodzice dali nam pieniądze i powiedzieli, że mamy robić, co chcemy. Eric był ode mnie starszy, o cztery lata. Oczywiście nie chciał ciągnąć za sobą siostry. - Ano tak. - Carl kiwnął głową. - Chłopaki. Odrobina empatii podziałała na Hallie jak narkotyk. - Spławił mnie, żeby się iść gdzieś z chłopakami z klasy - wyrzuciła gorączkowo. - I z dziewczynami. Chcieli się spotkać z dziewczynami. Awanturowałam się. Dał mi pieniądze i powiedział, że mam czekać o piątej przy głównej bramie. Dał mi strasznie dużo pieniędzy, ale i tak byłam wściekła. Miałam nadzieję, że rodzice przyjdą pierwsi, żebym mogła na niego nakablować. A potem, o piątej, czekałam i czekałam, a on nie przychodził, nie przychodził. - Jej nieprzenikniona, opalona twarz skamieniała; Tess widziała niemal tę dziewczynkę, która stoi samotnie przy bramie i wypatruje brata. Mijają minuty, coraz dłuższe. Najpierw jesteś zniecierpliwiona, potem zaczynasz się złościć. Złość przechodzi w strach, a strach znów w złość. Chyba że ten, na kogo czekasz, nigdy nie przychodzi. - Pojawili się rodzice i zaczęli pytać: „Gdzie Eric?” Wtedy już nie chciałam im mówić, że mnie spławił, wiedziałam, że będzie miał przez to kłopoty, co prawda nie za duże, bo mu we wszystkim pobłażali. Zawsze miałam wrażenie, że matka obwiniała mnie trochę za to, że dałam się przekupić Ericowi. Umiała tak wszystko przekręcić, żeby to była moja wina. W każdym razie znaleźliśmy go w lasku, już za terenem Grilla. - Nie żył? - Tess skrzywiła się, ale pytanie najwyraźniej nie uraziło Hallie. - Pewnie tak. Przyjechała karetka, zabrała go do szpitala. Sanitariusze cały czas go reanimowali, ale już wtedy czułam, że robią to tylko dla nas. - Ale to naprawdę dziwne - stwierdził Carl. - Umrzeć na astmę. - To nie była astma, tylko alergia na skorupiaki. Był naprawdę mocno uczulony. Żeby ktoś stąd miał taką alergię na skorupiaki, to naprawdę wyglądało na głupi dowcip. Mówiliśmy, że Eric mógłby się udusić, gdyby powąchał krewetkę. Po prostu do hamburgera przykleił się kawałek kraba, tak to się stało. Ktoś smażył wołowinę i kraby na tym samym grillu. 168
- Ja też mam alergię na skorupiaki - powiedziała Tess. - Podczas ataku zwykle jest dość czasu, żeby zrobić zastrzyk. A przy silnej alergii nosi się zawsze wstrzykiwacz z epinefryną, prawda? - Owszem, teraz. Eric nie miał epinefryny i nikt mu nie pomógł na czas. - Był sam? - Tess posłała Carlowi spojrzenie pełne aprobaty. Bardzo dobre pytanie: otwarte, ale podchwytliwe. - Mówili, że musiał być sam. - Mówili. A co pani myśli? Hallie Langley zacisnęła wargi w wąską linię, żeby powstrzymać łzy. Tess zdała sobie sprawę, że słońce wyżłobiło na jej twarzy tylko połowę przedwczesnych zmarszczek. Pozostałych zniszczeń dokonało cierpienie. - Nie. Ja tak nie myślę. Ktoś na pewno z nim był, tylko że spanikował. Zniżyła głos, jakby wagi tajemnicy nie zmniejszył upływ lat. - Palili trawkę i pili piwo. Widziałam puszki i niedopałek. Tata schował go do kieszeni, ale ja to pamiętam. - Widziała pani, z kim się wtedy spotkał? - Widziałam go z kolegami z liceum. Tylko że oni mówili wszystkim, że poszedł z jakąś dziewczyną. Ona przysięgała, że to nieprawda, a jej znajomi przysięgali, że była z nimi prawie całe popołudnie. Więc może wszyscy tam byli, a może nikogo. Nie wiem. Carl się pochylił. Siedział tak blisko, że mógł dotknąć Hallie albo nawet wziąć ją za rękę. Na szczęście miał dość rozumu, żeby tego nie próbować. - Co pani o tym sądzi, pani Langley? - Panno Shivers. - Myślałem... - Półtora miesiąca temu odeszłam od męża. Chyba jestem znowu panną Shivers... - Zmarszczyła czoło. - Langley brzmi lepiej, prawda? - Langley to ładne nazwisko i pasuje do pani. Ale Shivers też jest dobre, a poza tym to nazwisko rodowe. - Którego nie ma kto przekazać dalej, od kiedy Eric umarł. - Hallie pokręciła głową, jakby chciała odpędzić jakieś wspomnienie. - Przepraszam. Co do pańskiego pytania... nie, myślę, że nie był sam. Myślę, że był z tą dziewczyną, Becca. Becca Harrison. Jego przyjaciele wiedzieliby, co zrobić, gdyby miał atak, bo przecież znali go od dziecka. 169
- A ona nie była stąd? - Chodzili razem do liceum, ale ona mieszkała na wyspie Notting. Hallie się uśmiechnęła. - Na dzieciaki z Notting wołaliśmy „Knoty”. Taka głupota, ale strasznie się wściekali. Dzieciaki zawsze gadają głupoty, jedne na drugie. Ciekawe dlaczego? - Myślałem, że znam zatokę, ale nie słyszałem o takiej wyspie. - Jak większość ludzi. - Jest po stronie Wirginii czy Marylandu? - Mówiło się: zależy, w którą stronę wiatr zawieje. Oficjalnie to Maryland. Za Smith. Właściwie wygląda jak kawałek, który odpadł od Smith. Tess nie wytrzymała. - Czy jej rodzina jeszcze tam mieszka? Carl rzucił jej karcące spojrzenie. Trudno, dla niej to była kluczowa sprawa. Chłopak umiera w tajemniczych okolicznościach, a jego nazwisko i numer ubezpieczenia przejmuje człowiek, któremu potrzebna jest fałszywa tożsamość. Kto dowiedział się pierwszy o takiej okazji, jeśli nie świadek śmierci Erica? Becca Harrison mogła udzielić im odpowiedzi na najważniejsze pytania. - Nie mam pojęcia. To było piętnaście lat temu. Ją też nie bardzo pamiętam. Becca Harrison. Nie Rebecca, skąd. Jeśli ktoś nazwał ją Rebeccą, zadzierała głowę i cedziła: „Rebeka była w Biblii. Ja jestem Becca”. Zupełnie jakby Biblia to był jakiś wstyd. - Może ta Becca nie powiedziałaby: „Chcę iść”, jak Rebeka - stwierdził Carl. - Pamięta pani, kiedy sługa Abrahama przychodzi po żonę dla Izaaka? Hallie przytaknęła. Tess nie miała zdania: zawsze mylili jej się Rebeka i Izaak z Jakubem i Rachelą. - Nie, ta dziewczyna nigdy by tak nie powiedziała. Do nikogo. - Jakie są szanse, że znajdziemy ją na wyspie? - Bardzo małe. Zawsze ją gdzieś niosło, nie mogła usiedzieć na miejscu. Taki typ. Ale może ktoś ją tam pamięta albo wie, dokąd pojechała. Chociaż nie wiem, czy warto jej szukać. - Dlaczego? - naciskała Tess. Carl spojrzał na nią spode łba: łamała podstawową zasadę. No cóż, nie miała zwyczaju siedzieć jak trusia. - Była z tych, co nigdy się nie przyznają do błędu. Wszystko robiła najlepiej. Chodzący ideał. Posłuchajcie państwo. Wiemy, że nikt nie chciał skrzywdzić Erica. Ludzie tak łatwo wpadają w panikę. To był wypadek. 170
Chodzi tylko o to, żeby ktoś się przyznał, że nawalił. Inaczej nie można mu wybaczyć. - A póki się nie wybaczy, nie można iść naprzód - powiedział Carl bardzo cicho, jakby do siebie. - Jak się możemy dostać na... przepraszam, już zapomniałam, jak się nazywa ta wyspa . - Notting. Leży najdalej na zachód ze wszystkich zamieszkanych wysp w zatoce. Jeszcze za Smith. Trzeba popłynąć najdalej jak się da i jak już nic nie ma, to właśnie będzie wyspa Notting. - Jak się tam dostaniemy? Hallie uśmiechnęła się po raz pierwszy podczas całej rozmowy. - Radziłabym wziąć łódź. No, chyba że macie złoty medal w pływaniu.
Rozdział 20 NIE MA ŁODZI NA NOTTING - poinformował ich mężczyzna o pobrużdżonej twarzy. Siedział w hangarze na swojej łódce, żując późny lunch i spłukując jedzenie płynem z butelki, ukrytej w papierowej torbie. Tess zdała sobie sprawę, że przez cały dzień patrzy na jedzących ludzi, a sama nie miała nic w ustach od siódmej rano, kiedy przełknęła jednego bajgla. - To jak ludzie się tam dostają? - zapytał Carl. - Nie ma promu. Nie ma regularnych przewozów. Musicie coś wynająć. - Widziałam łódź, która płynie na wyspę Smith - odezwała się Tess. Notting jest tylko kawałek dalej. - Tak, proszę pani. Można mieć interes na Smith. Jest tam knajpa i jakieś takie miejsce dla turystów. Na Notting nic nie ma. W ogóle Notting to, wiecie, taka wyspa Nic*... * Nazwa wyspy, Notting, brzmi podobnie do nothing, czyli „nic” (przyp. tłum.).
- Tak, wiemy - przerwała mu Tess. Spędzili w przystani i hangarach Crisfield czterdzieści pięć minut i zdążyli już co najmniej cztery razy usłyszeć dowcip z brodą. Ale musieli się jakoś dostać na tę wyspę Nic. - Na Notting nikt nie płynie, bo i po co - burknął mężczyzna, zirytowany, że zlekceważyli jego błyskotliwy dowcip. - Chyba że tam mieszka, ale oni mają własne łodzie. No i jest szkolna łódź... - Niech pan nam to załatwi - wtrącił się Carl. 172
- Nie moja łódź, co ja tam mogę załatwić. A zresztą dopłyniecie na wyspę po czwartej i jesteście uziemieni na noc, bo odpływa dopiero rano. Nie ma gdzie nocować, nie ma motelu czy coś. - Ocenił Tess spojrzeniem. - Nie wyglądacie na takich, co by spali na ziemi, z robakami. Najlepiej wynająć coś rano, jak na ryby albo na oglądanie okolicy. Wtedy macie wolność. - U kogo możemy wynająć? - O tej porze to u nikogo. W taki ładny dzień wszystko dawno pobrane. Na ryby to się płynie z dniem. - Znam się na łodziach, pływam od dziecka - spróbował Carl. - Może pozwoli mi pan wziąć swoją łódkę albo wynajmie... Rozmówca pociągnął z torebki. - Tu nie wynajem. Tym się nie zabawiajem. Zaczął się śmiać o sekundę za późno, jakby zaskoczył go własny wic. Jego twarz wydawała się zryta przez dziki, nos i czoło wyłaniały się z głębokich zmarszczek niby górskie łańcuchy. Gęsta, biała czupryna przypominała futro. Wyglądał tak, jakby żył w tym mrocznym hangarze: w dzień wypełzał na słońce, a w nocy chronił się w wilgotnym wnętrzu. - Wspominaliśmy, że współpracujemy z policją stanową? - zapytał Carl. Mężczyzna tylko splunął. Tess już liczyła nowiutkie, szeleszczące dwudziestodolarówki, odwracając się i zasłaniając dłonie: każdy najprędzej zauważy to, co się próbuje ukryć, tak samo jak szept zawsze zwraca największą uwagę. Miała przy sobie dziesięć banknotów. Przy piątym w oczach mężczyzny coś zaświeciło. Podała mu plik dwudziestek wraz ze swoją licencją. - Żeby pan wiedział, że musimy wrócić. - Będziecie przed nocą? Chcę iść do domu na kolację. - Na sto procent. Nie do końca przekonany zmierzył wzrokiem Carla. - Mówisz pan, że znasz się na łodziach? - Wychowałem się w hrabstwie Cecil, mam własną żaglówkę. Wypływałem na zatokę i na Susquehanne. - No dobra - stwierdził mężczyzna. - Może być. Nienowa motorówka nie była demonem prędkości, ale Tess miała wrażenie, że Crisfield zniknęło w dali za szybko. Kolejny skrawek ziemi pojawił 173
się dopiero po długim - jak jej się zdawało - czasie. Wyspa Smith, dziewięć mil od stałego lądu. Carl zerkał stale na mapę zatoki, którą roztropnie nabył; płynęli i płynęli, aż wreszcie na horyzoncie pokazała się niewielka, zwarta wysepka. - Wyspa Notting - oznajmił Carl. - Ludzie mówią, że miała się nazywać wyspa Nic. - Ano, mówią tak... - doskonale podchwycił akcent ich dobroczyńcy. - Mówią też „wyspa Knot”. - Mówią i tak. Tess zaczęła się śmiać, Carl pozwolił sobie na powściągliwy uśmiech. Próbując zdobyć środek transportu na wyspę, nie tylko musieli kilkakrotnie wysłuchać opowieści o tym, dlaczego tak ją nazwano. Zostali też uczęstowani bajkami o jej wcześniejszych nazwach. Według jednej z nich pierwszym kartografom zatoki ten mały okruch lądu przypominał knot w świeczce. Inni zapewniali, że ojciec Andrew White wspomniał o wyspie w dzienniku swojej pierwszej podróży do Marylandu. „We mgle gęstej jak zupa nic ujrzałem wyspę, małą jak Nic zgoła”, napisał niedługo przed tym, jak żaglowce „Arka” i „Gołębica” przybiły do Zachodniego Brzegu w miejscu, które zasłynęło jako Point Lookout. Jak na tak niewielką wysepkę Notting stała się bohaterką licznych lokalnych legend. W przystani Crisfield dowiedzieli się, że na początku XX wieku niemal zniknęła z powierzchni ziemi. Wody zatoki zaczęły atakować ją ze wszystkich stron, zawłaszczając kawałek po kawałku. Niektóre wyspy, takie jak Shanks, skurczyły się tak, że nie było już na nich miejsca dla ludzi. Wydawało się, że podobny los spotka Notting. Pewnego dnia znad oceanu nadciągnął potężny sztorm, który jednak w ostatniej chwili zatrzymał się i oszczędził wysepkę. Tak mówią. Mówią i to, że wyspa jest przeklęta: nawiedza ją duch młodego rybaka, który zginął w pijackiej bójce. W ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat na wszystkich wyspach na zatoce doszło tylko do tego jednego morderstwa. W dodatku zabity rybak okazał się niewinny: oskarżono go o okradanie cudzych sieci i ukarano tak, jak ukarano by koniokrada na Dzikim Zachodzie, lecz po jego śmierci kradzieże nadal trwały. Mściwy rybak do dziś pojawia się na wyspie i porywa młodych ludzi. - Wierzysz w duchy? - zapytała Tess. Carl wprowadzał łódź do wąskiego kanału, łączącego otwarte wody z przystanią w Tyndall Point, większym z 174
dwóch miasteczek na wyspie. Nauczyła się już, że najlepiej zadawać mu takie ogólne, nieosobiste pytania. Im więcej czasu spędzali razem, tym częściej odważał się wyjrzeć ze swojej skorupy, ale wciąż miał się na baczności. - W życiu. A tutaj nie ma żadnego ducha. To tylko opowieść, wymyślona w jakimś celu, jak każda. - Czyli w jakim? - W opowieściach chodzi o to, żeby prawda tak nie bolała. Młodzi ludzie znikają z tych wysp, bo nie ma tu dla nich pracy, nie mogą się utrzymać. Założę się, że na Notting mieszka mniej niż dwieście osób. Sztorm może ją oszczędził, ale XXI wiek będzie dla niej bezlitosny. Ta wyspa umiera. Łatwiej obwiniać nieistniejącego ducha, niż stawić czoła prawdzie, a prawda jest taka, że nie można już żyć, jak oni żyli od zawsze. Mniej niż dwieście osób. Tess próbowała to sobie wyobrazić. W jej roczniku w liceum było niemal tysiąc dwustu uczniów. Stadion Camden Yards mieści czterdzieści pięć tysięcy kibiców. Mniej niż dwieście osób to tyle co nic. Ale właściwie ilu ludzi było w jej życiu? Nawet z tak wielką rodziną i wielkim apetytem na przyjaźń nie mogła powiedzieć, że na tej planecie liczy się dla niej więcej niż pięćdziesięcioro ludzi. Pięćdziesięcioro, wybranych z niemal dwóch milionów mieszkańców jej miasta. Gdyby żyła w społeczności dwustu osób, miałaby więcej przyjaciół czy mniej? Tyndall Point było malowniczym, zaniedbanym miasteczkiem, wzdłuż którego krętych uliczek rozrzucone były drewniane, malowane na biało domki. Punkt centralny stanowił podniszczony sklep wielobranżowy, przy którym stały dwa dystrybutory z benzyną, jeden nad wodą, drugi na lądzie. Tess nie mogła sobie wyobrazić zastosowania dla samochodów na tej miniaturowej wysepce, jednak musiał tu istnieć jakiś ruch, przynajmniej kiedyś, ponieważ w odległości stu metrów od sklepu zauważyła złomowisko zardzewiałych karoserii i porzuconych części. - Miejmy nadzieję, że w sklepie wpadniemy na jakąś starą plotkarę, która wszystkich zna i pamięta - powiedział Carl. - Wątpię, czy ktoś tutaj zaprosi nas do domu na pogawędkę. Dziewczyna za ladą była młodsza od Tess, ale na jej twarzy malowały się doświadczenie i chłodna obojętność, pasujące raczej do młodocianej dilerki 175
z Baltimore. Gładka - to słowo najlepiej ją określało. Miała długie, lśniące włosy, ściągnięte w jedwabisty koński ogon, kremowe policzki i ciemnoniebieskie oczy, tak ciemne, że aż nieprzezroczyste. Jej słowa i ruchy też wydawały się wypolerowane: grzeczne, kanciaste i tak gładkie, że nie było za co uchwycić. - Szukamy kogoś stąd - zaczął Carl, opierając się o ladę. Tess pożałowała, że nie jest nieco przystojniejszy albo o wiele bardziej czarujący. - Sądzę, że jeśli ta osoba jest na wyspie, to ją znasz. - Nie byłabym taka pewna - odpowiedziała dziewczyna. - Ta dziewczyna, a raczej kobieta, może już tu wcale nie mieszka. Ale mieszkała jako nastolatka, jakieś piętnaście lat temu. - Chyba raczej znałaby ją moja matka. - Nie zaproponowała, że z nią porozmawia. - Miała na imię Becca - włączyła się Tess. Podobało jej się nowe, uprzejme wcielenie Carla, ale nie rozumiała, czemu się nie przedstawił, nie zaświecił dziewczynie w oczy odznaką i nie powiedział, że przyszli na polecenie policji stanowej. Większość ludzi chce współpracować z policją. Może poza Zachodnim Baltimore - ale tutaj, na wyspie Notting, prawo i porządek powinny być mile widzianymi gośćmi. - Becca - powtórzyła dziewczyna; najwyraźniej imię brzmiało obco. Nie Rebecca? - Nie, po prostu Becca. - Hm. A nazwiska pan nie zna? - Harrisson - powiedział Carl. - Nie była z naszych pięciu rodzin. - Pięciu rodzin? - Całorocznych mieszkańców. W Tyndall Point jest tylko pięć nazwisk. Czasem dochodzi jakiś kuzyn albo przyjezdny. Pewnie była tu latem, tylko raz, i nie wróciła. Jak wszyscy. Nic dziwnego. Gdybym mogła wybrać, na pewno bym tu nie siedziała. Mówiła głośno, w przestrzeń, jakby nie do nich. Ale do kogo? Sklep wydawał się całkiem pusty. - Więc nie kojarzysz żadnej Becki? - Hm? - Dziewczyna zdążyła już stracić zainteresowanie. - Harrisson - odezwał się głos zza ceratowej zasłony, która wisiała w drzwiach za ladą. Za głosem pojawiła się kobieta. Tess miała wrażenie, że patrzy na jedną z tych okrutnych komputerowych symulacji, pokazujących 176
czyjąś twarz na starość. Tak będzie wyglądać ta dziewczyna za trzydzieści lat: wyschnięta, żylasta, z szarymi, sterczącymi jak druty włosami i pomarszczoną skórą. Tess nie mogła oderwać wzroku od jej wielkich rąk o ścięgnach grubych jak sznury i długich, węźlastych palcach. - Harrisonowie mieszkali kiedyś na wyspie. Ta tutaj nosiła jeszcze pieluchy. - Matka zmierzyła córkę ciężkim spojrzeniem. - A w głowie dalej ma tyle co osesek. Kiedy to było, dwadzieścia lat temu? - Raczej piętnaście - uściślił Carl. - Dwadzieścia, siedemnaście, piętnaście, dziesięć. Sto lat temu. Albo wczoraj. Po tym człowiek poznaje, że się starzeje. Wszystko się zlewa. Starzeje się? Nie mogła mieć więcej niż czterdzieści pięć lat. - Znała pani tę dziewczynę? Beccę Harrison? - Nie powiedziałabym, że znałam. - Tess zrozumiała, że „znać kogoś” w tym miejscu to naprawdę poważna sprawa. - Oczywiście, wiedzieliśmy, że tu mieszkają. Mówili, że jej ojciec był kimś ważnym. Nie, właściwie to tylko on tak mówił. Nigdy wcześniej o nim nie słyszałam, a później też nikt nie słyszał, więc nie wiem, co to za wielka sława. - Był sławny? Z jakiego powodu? - Pisał do pism. Tak mówił w każdym razie. Ja tam w żadnym nie widziałam jego nazwiska. - Wskazała zakurzone półki przed kasą, na których stały egzemplarze „Przewodnika Telewizyjnego”, magazynu „Świat Gwiazd” i „Ilustrowanego Tygodnika Sportowego”. - Mówił, że napisze książkę o wyspie, ale z tego też nic nie wyszło. - Pamięta pani, jak się nazywał? - Podobno Harry Harrison. Może tak go nazwali głupi rodzice. Mam nadzieję, że miał też jakieś normalne nazwisko, ale ja go nie znam. Tess korciło, żeby wyciągnąć długopis, ale wiedziała, że wystarczy zacząć notować, żeby potok słów wysechł. Starała się nauczyć zapamiętywać wszystko dokładnie, ale to wcale nie było pewne. Nie miała aż tak dobrej pamięci, jak sobie wyobrażała. - Kiedy stąd wyjechali? - Mówiłam, że chciał napisać książkę o Notting. Wyprowadził się, pewnie znalazł sobie inne miejsce do pisania. - A Becca pojechała z nim? 177
- Mnie się widzi, ze dzieci mają się trzymać ojca. „Mnie się widzi”. Niespodziewany gwarowy wtręt był tak uroczy, tak niespodziewany, że Tess niemal nie zauważyła, jak zręcznie kobieta uniknęła odpowiedzi. Nie zaprzeczyła, nie potwierdziła, wykręciła się zręcznie jak łasica. - Mieszka tu ktoś, kto dobrze znał Beccę? Jakiś jej przyjaciel? Albo przyjaciel jej ojca? - Harrisonowie z nikim się nie zadawali. Jej ojciec mówił, że tak jest dla niego lepiej, że jaśniej wszystko widzi. Dla nas też było lepiej. Był... niepoważny. - To znaczy? Pił, dziwnie się zachowywał? - Nie złapie mnie pan na tym. Nic nie powiem na pijących. W Tyndall Point wolno pić, to legalne. - Kiwnęła głową w stronę trzech oszklonych lodówek. Dwie wypełniały zielone, złote i brązowe puszki miejscowych piw, trzecia mieściła kilka podstawowych artykułów: jajka, ser i mleko. - Tylko piwo, nic mocniejszego. To w Harkness nie trzymają alkoholu. - Dlaczego mówi pani, że Harrison był niepoważny? - Nigdy nawet palca nie zagiął. Tutaj ludzie ciężko pracują. Dla niego praca to znaczyło łazić bez sensu i zadawać nieprzyzwoite pytania. Nas już tu wielu badało. Studenci z college'ów, reporterzy, ci goście, co im bardziej zależy na mokradłach niż na ludziach... - Ekolodzy? - Tak mówią. W każdym razie znamy się na takich, co nas chcą badać. Ale Harry'ego Harrisona interesował tylko on sam i to, jaki Notting ma na niego wpływ. Nie rozumiał, w jaki sposób on wpływa na Notting. Zamyśliła się, jakby właśnie udało jej się powiedzieć coś, co od dawna czuła, lecz aż do dziś nie umiała ubrać w słowa. - Czy ktoś tutaj pamięta Beccę albo jest z nią w kontakcie? - naciskała Tess. Opowieści o panu Harrisonie, krążącym sennie po wyspie, jakby nikogo wokół siebie nie widział, były bardzo ciekawe, ale przyjechali tu dowiedzieć się czegoś o jego córce. - Bardzo wątpię. Mówiłam, że z nikim się nie zadawali. A teraz... - Kobieta położyła dłonie na ladzie i oparła się na nich całym ciężarem, aż palce zgięły się jak ptasie szpony. - Teraz chyba coś kupicie. Tess zrozumiała, że muszą zapłacić za czas, który im poświęciła, chociaż akurat czasu na wyspie Notting nikomu nie brakowało. Wzięła z półki torebkę 178
ciastek Oreo. Kobieta podniosła brew. Tess dołożyła kilka puszek fasoli i kabanosy Slim Jim. Brew nadal była w górze i tkwiła tam, póki Tess nie załadowała koszyka wartymi czterdzieści dolarów artykułami spożywczymi, których wcale nie potrzebowała. Gdyby podnoszenie brwi było dyscypliną olimpijską, właścicielka sklepu pobiłaby nawet mistrzynię Whitney. - TWOIM ZDANIEM MÓWIŁY PRAWDĘ? - zagadnęła Carla w drodze powrotnej do Crisfield. Ścigali się z zachodzącym słońcem; pod koniec pogodnego dnia nad horyzontem pojawiło się kilka chmur, na których rozlewały się ostatnie promienie światła. Świat tonął w fioletach i różach, a Tess popijała piwo, kupione w sklepie na Notting. Ciekawe, czy właścicielka zawsze liczy sześć dolarów za sześciopak Old Milwaukee. Nie uwierzyli w zapewnienia starej kobiety, że nikt w Tyndall Point nie pamięta Becki Harrison ani nie wie, gdzie się teraz znajduje. Stara kobieta. Zabawne, że Tess tak o niej myślała: różnica wieku między nimi wynosiła nie więcej niż piętnaście lat, a ona sama nie zamierzała się zestarzeć jako czterdziestopięciolatka. Kobieta w sklepie przypominała wiedźmę z bajki, wieszczącą mroczne omeny i ostrzegającą przed złym losem. A oni, jak zwykle bohaterowie bajek, nie posłuchali jej wskazówek. Zapukali chyba do każdych drzwi w Tyndall Point. Kilkoro się otworzyło, większość nie. Rozmawiali z paroma trzydziestokilkuletnimi kobietami, ale żadna nie kojarzyła nazwiska Becca Harrison. Kiedy wspominali o jej ojcu, okazywało się, że chyba ją znały, choć żadna nie ma z nią teraz kontaktu. Jedna stwierdziła, że Becca zamierzał zostać aktorką, inna - że chciała być piosenkarką. - Ale nigdy potem o niej nie słyszałam - powiedziała ta ostatnia. - Więc pewnie nie była taka dobra, jak myślała. Tess zastanawiała się, czy każdy wyspiarz, który poznał Harrisonów, wspomina ich z taką niechęcią. Nikt tutaj nie tęsknił ani za ojcem, ani za córką. - Po co nam ta Becca? - zapytała znów. Niemal dopłynęli już do Crisfield. Na nabrzeżu czekał właściciel łodzi. Lekki wiaterek przegarniał jego białe włosy i brodę. - To ty chciałaś za nią lecieć, nie ja. - Ja tylko głośno myślę. Eric Shivers umarł. Ktoś mógł to widzieć. Ten, kto przejął jego tożsamość, musiał wiedzieć, że jest taka okazja. Wiedział, że 179
Eric ma prawo jazdy i że już nigdy nie będzie go używał. - Myślisz, że Becca to nasz morderca? Zrobiła sobie operację u Johna Hopkinsa, została mężczyzną, z protezą i tak dalej, i zaczęła zabijać dziewczyny, z którymi się spotyka? I twoim zdaniem to ja oglądam za dużo filmów. - Nie, widzę to inaczej. Mężczyzna, którego znałeś jako Alana Palmera, miał wspólniczkę. Dzwoniła kobieta, pamiętasz? Do ciebie i do sierżanta Craiga. Powiedziała, że pracuje w szpitalu. Może „Eric Shivers” też miał pomocniczkę. Może śmierć Erica widziały dwie osoby, które teraz nawzajem się chronią. Dowiedzieliśmy się przynajmniej tyle, że Becca opuściła wyspę ponad piętnaście lat temu, niedługo po śmierci Erica Shiversa. Może ojciec kazał jej wyjechać, żeby ją chronić. - On? Taki zwykły gość ze średniej klasy? Gdyby o wszystkim się dowiedział, zmusiłby ją, żeby wzięła na siebie odpowiedzialność. - Chciałbyś - stwierdziła Tess. Z jej doświadczenia wynikało, że najbardziej poważanym obywatelom zdarza się traktować prawo bardzo elastycznie, jeśli dotyczy ich samych. Na taką fatalną przypadłość cierpiała Luisa O'Neal. - Kiedy pracowałeś na moście, musiałeś czasem gonić kierowców, którzy nie zapłacili za przejazd? Carl wyraźnie się spiął. - Nie tylko to robiłem. - Oczywiście. Na pewno. Ja tylko pytam, czy wszyscy płacili swoją ćwiartkę. - Wiesz co, jeden z takich, co nie zapłacili, zabił potem gliniarza. Głupi gówniarz. Ukradł ciężarówkę z piekarni i przyjechał aż z Nowego Jorku. Nie siedziałem tam od parady. To było ważne. - Wiem, wiem. Nie o tym chcę mówić. Niektórzy nie płacili za przejazd, prawda? Porządni ludzie w dobrych samochodach. Po prostu mijali bramkę. - Tak, czasami tak. - I zawsze, zawsze mieli wyjaśnienie, dlaczego zrobili coś źle. Czy to nie oni decydowali, że zasady ich nie dotyczą? Carl zrozumiał i się uśmiechnął. - Racjonalizowanie - stwierdziła Tess. - To, co naprawdę różni człowieka od reszty zwierząt. Darwinizm na opak. Zwierzęta robią to, co muszą, 180
żeby przeżyć. Ludzie robią to, co chcą, a potem wymyślają, dlaczego było to niezbędne dla ich przeżycia. - Więc Eric-Alan potrafi wytłumaczyć to, co robi? - Założę się, że jego zdaniem w jakimś stopniu jest usprawiedliwiony. - Może. A może jest potworem. - Słońce zjeżdżało za horyzont z taką prędkością, że w gęstniejącym mroku nie widziała już twarzy Carla. - Niektórzy rodzą się źli. - Nie wierzysz w duchy, ale wierzysz w potwory? - Wierzę w zło. - Nie wiem, czy tak jest. Zło nie siedzi w DNA. Musi być jakiś czynnik, który kształtuje osobowość. - Teraz właśnie robisz to, co zarzucałaś innym. Racjonalizujesz. „Mamusia zrobiła to, tatuś tamto, dlatego tak mi odbiło”. Nie mam cierpliwości do takich ludzi. Nie rozumiem tej całej psychiatrii. - Ja też nie, ale... och, cholera. - Płyniemy za szybko? - Nie. Właśnie sobie przypomniałam, że mam dziś spotkanie ze swoim psycholem. Całkiem wyleciało mi z głowy. O co się założysz, że zrobi z tego dowód „wrogiego nastawienia”?
NAPRAWDĘ MYŚLAŁA, ŻE ON SIĘ NIE DOWIE, ŻE TAM BYŁA? Jego matka nie zerwała kontaktu ze starymi przyjaciółkami. W ciągu kilku godzin któraś zadzwoniła, żeby pogadać, a na koniec dodała zdawkowo, że na wyspę przypłynęli jacyś obcy, którzy pytali o Beccę Harrison. Matka przeraziła się i zaraz do niego zatelefonowała. - Nie martw się, mamo. Nieważne, dlaczego przyjechali, nieważne, o co pytali. Wiesz, że na wyspie nikt nie zwierza się obcym. - Ale mówili o niej, podawali nazwisko... - I wydaje im się, że mogą ją znaleźć. Zamilkła na chwilę. Wyobrażał sobie, jak zastanawia się, obraca to stwierdzenie w głowie, przesiewa, jak ogrodnik roztrząsa szpadlem grudę ziemi. Jest taka mądra. Z przyjemnością myśli, że to po niej odziedziczył talent do analizy. Z drugiej strony, zdolność dogłębnego badania problemów może się w niej wykształciła w ciągu tych wszystkich lat oprawiania krabów, kiedy mama wydobywała z tych małych skorup mięso i oddzielała je od odpadów. W tym przypadku umiejętność nie mogła być dziedziczna. Ale można się było jej uczyć, długo i mozolnie. Selekcja naturalna. Określenie, które usłyszał w siódmej klasie na lekcji wiedzy o społeczeństwie, pojawiło się nagle, tak 182
samo nowe i świętokradcze jak wtedy. Wrócił do domu, płonąc z chęci opowiedzenia matce, jak działa ewolucja: to nie tak, że żyrafa zapuściła sobie długą szyję, ale długie szyje lepiej się sprawdzały i krótkoszyje żyrafy po prostu wymarły. - Nie gadaj takich bzdur przy ojcu - ostrzegła go. Ale wieczorem ojciec powiedział, że to brzmi całkiem logicznie. - Gdyby kraby zmądrzały, to one pływałyby łódką, a ja bym kopał dziury w mule, żeby mnie nie dopadły. Jaki sens mieć za żonę najlepszą oprawiaczkę na wyspie, skoro nie mogę jej przynieść dość krabów do oprawiania? Nie była najlepsza. Oddany mąż trochę ją przeceniał. Ale była dobra. Kobieta, która utrzymywała się z oprawiania skorupiaków, czyniła z nimi cuda niedostępne zwykłemu zjadaczowi krabów. Jej rekord wynosił pięć kilo w ciągu godziny. Ale to nie szybkość była jej największą zaletą, tylko dokładność. Kiedy jego matka kończyła z krabem, nie było w nim najmniejszej cząsteczki mięsa. W zasadzie to, co robiły ona i inne kobiety na wyspie było nielegalne. Mięso oprawianych krabów nie przechodziło przecież kontroli sanitarnej. Wszystkie znały to okropne uczucie, kiedy zabierają ci pełniutką miskę mięsa, owoc całodziennej pracy. Nienawidziły tych wymiętych, słabowitych inspektorków z wydziału zdrowia. Wrogiem mężczyzn byli funkcjonariusze z departamentu ochrony przyrody, którzy pilnowali, żeby krabiarze i rybacy przestrzegali setek tysięcy nieustannie zmieniających się przepisów. Na wyspie żyło się jak w kolonii albo strzeżonym obozie. Nic dziwnego, że mieszkańcy zaczynali z czasem lekceważyć każdą władzę z wyjątkiem boskiej. Dlatego, gdyby któryś z nich nie uwierzył w opowiadaną półgębkiem historię o ucieczce Becki, nigdy nie podzieliłby się tymi wątpliwościami z przybyszami spoza wyspy. Wszyscy jednak uwierzyli. I nie mówili o tym, nawet między sobą, ponieważ nie chcieli ranić uczuć jego matki. Od dnia, w którym znaleziono pustą łódź jej syna, dryfującą w pobliżu 183
wyspy Shank. Podobno wciąż zaprzeczała temu, co się stało. Samobójstwo w rodzinie to wielki wstyd. Niemal tak wielki jak to, że chłopak z wyspy utonął przez przypadek. Postawieni przed takim wyborem ludzie po prostu przestawali wspominać o synu Audrey. W końcu dopiero co straciła męża, który umarł na zakażenie krwi, a teraz została bez syna. Niosła to kłamstwo przez piętnaście lat, nie skarżąc się, pewnie i wytrwale. Dopiero ostatnio zrobiła się niespokojna. - June Petty powiedziała... - zaczęła znowu. - June Petty* gada bzdury, nie przejmuj się tym. * Petty - dosłownie: drobny, mało znaczący, małostkowy (przyp. tłum.).
- June powiedziała, że było ich dwoje. Pomyślała, że może są z ochrony przyrody, ale nie pokazali żadnych odznak. I nie mówili, dlaczego szukają Becki. Wiedział, ale nie mógł jej powiedzieć. Nie chciał jej obarczać kolejnymi sekretami. Nie była świadoma, że Eric Shivers powrócił do życia ani tym bardziej - dlaczego. Wiedziała, że używa kilku fałszywych nazwisk, ale uważała, że to konieczność w jego zawodzie. Nie przeszkadzało jej to, jak zarabia na życie. Człowiek, którego rodzinny dom został niemal pochłonięty przez zatokę, ma więcej i jednocześnie mniej szacunku dla natury. Wszystkie twory ziemi muszą trafić na swoje miejsce. Przeżyją najlepiej przystosowani. - Czy June mówiła, jak wyglądali? - zapytał, jakby tego nie wiedział. Mama nie przypuszczała, że wie. - Mężczyzna był ryży i piegowaty jak jajo. A kobieta wysoka, z warkoczem. June powiedziała, że prawie, prawie ładna. - Według June Petty każdy jest co najwyżej prawie, prawie ładny - rzucił ostrzej, niż zamierzał - oprócz niej i jej córek. Ciekawe, kiedy ostatni raz patrzyła w lustro, stara wrona. - Kiedyś była najładniejszą dziewczyną na wyspie. - Też mi osiągnięcie. Wśród trzystu pięćdziesięciu osób! 184
- Co cię ugryzło? Zwykle nie jesteś taki złośliwy. - Nic. - Opanowuje gniew. - Przepraszam, mamo. Po prostu denerwuje mnie, że June od razu złapała za telefon. Ona lubi... litować się nad tobą. Zawsze lubiła. Najpierw, jak zachorował tata, a potem, kiedy ja... - Nie musi kończyć myśli. - Jesteś pewna, że to nie ty byłaś najładniejszą dziewczyną na wyspie? Może June stale się na tobie odgrywa? Matka śmieje się - najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszał od tygodnia. Nagle komórka zaczyna brzęczeć. Traci zasięg. Szybko żegna się z mamą. Nienawidzi tego uczucia, kiedy coś przerywa kontakt między nimi. Zawsze pamięta, żeby powiedzieć jej „do widzenia” i „kocham cię”. Wrzuca telefon do skrytki pod radiem i jedzie dalej. Dzisiaj pada, temperatura nie przekracza dziesięciu stopni. Za to kilka ostatnich dni było słonecznych i ciepłych, około dwudziestu sześciu stopni. Typowa wiosna w tej okolicy. Na chwilę zalewa go fala zazdrości i żalu: była tam, była na wyspie, która dla niego jest niedostępna od piętnastu lat. Nie ośmiela się zapuszczać nawet do Crisfield czy Princess Anne. Ci, którzy chcą go ukarać, nigdy nie zdołaliby zadać mu bólu większego niż ten: bólu wygnania z miejsc, które kocha nad wszystko. Koniec kwietnia w Harkness. Właśnie kwitną wiązowce, dziewięciornik pyszni się zielenią w delikatnym odcieniu, jakiego nigdy nie miewa na stałym lądzie. Za wcześnie jeszcze na kalinę, ale jej kwiaty czekają już w pąkach. I czuć przez skórę to napięcie, ten szczególny, namiętny pośpiech, którym buzuje pora godowa błękitnych krabów. Samiec zaleca się do samicy, chwyta ją mocno i nie wypuszcza przez wiele godzin. Callinectes sapidus. To znaczy: piękny pływak. Ciekawe, czy oczy dziewczyny z miasta i jej nos potrafiły wchłonąć całe to bogactwo i piękno, które otaczały ją przez kilka godzin. Mógłby ją tego nauczyć. Mógłby jej wszystko pokazać. Tak wiele musi ją jeszcze nauczyć.
Rozdział 21 POBIERAM OPŁATĘ ZA SESJE, KTÓRE SIĘ NIE ODBYŁY. Zdaje mi się, że powiedziałem to jasno podczas pierwszego spotkania. Musi pani odwołać sesję dwadzieścia cztery godziny wcześniej, inaczej płaci pani pełną sumę. - Ale w nagłych wypadkach... - zaprotestowała Tess. - Nie uważam, żeby wyjazd w ostatniej chwili na Wschodni Brzeg był nagłym wypadkiem. - Bardzo mi przykro - powiedziała, naburmuszona jak dziecko, znów szarpiąc nitki na podłokietnikach. - Po prostu próbuję wytropić seryjnego mordercę i dlatego przyszłam w środę, a nie we wtorek. Przecież szukanie zabójcy nie może mi przeszkodzić w tej przymusowej psychologicznej ciuciubabce. Na początku sesji była naprawdę skruszona. Doktor Armistead z irytującą obojętnością wysłuchał jej tłumaczenia, według niej, o wiele ciekawszego niż większość trywialnych rozważań, jakie snuła w tym gabinecie. Carl miał rację: wszystko ograniczało się do wyrzekań na rodziców: a moja mama to... a mój tata tamto... Doktor w ogóle nie był zainteresowany jej pracą. Chciał wiedzieć tylko jedno: dlaczego nie pamiętała, żeby zadzwonić, jak mogła zapomnieć o swojej sesji. Czasem zachowywał się jak prokurator, nie jak lekarz. - Wszyscy sądzimy, że nasza praca jest ważna, Tess... - zaczął. - Tak, tylko że ja mam rację. Moja praca jest ważna, jasne? Ten człowiek zabił co najmniej dwie kobiety i ukradł tożsamość dwóch osób. W tej chwili może mieć już na koncie trzy albo cztery ofiary. Może być już w 186
kolejnym związku. Za kilka tygodni albo nawet dni zabije następną kobietę. Armistead splótł dłonie i uderzał lekko w wargi podniesionymi palcami wskazującymi. To coś znaczy, pomyślała Tess, ale co? - Porozmawiajmy o tobie i o kontrolowaniu impulsów. - Kontrolowaniu impulsów? Raczej nie mam z tym problemu. - Nie powiedziałem, że masz. Nie jestem tu po to, żeby mówić, że masz taki czy inny problem. Ale może widzisz u siebie schematy, które mają związek z impulsywnym działaniem? Czy uważasz, że jesteś bardziej, lub mniej, skłonna iść za każdym pomysłem, który pojawia się w twojej głowie? - Nie. Nie. Wcale nie. - Jej własny język ciała uświadomił Tess nagle, że zachowuje się jak zbuntowana nastolatka. Nie zauważyła nawet, kiedy zsunęła się w dół, aż jej broda dotknęła klatki piersiowej, i rozrzuciła wyprostowane nogi. Zmieszana, wyprostowała się i postarała o kontakt wzrokowy z doktorem. O ile można to było nazwać kontaktem wzrokowym: zawsze rozpraszały ją te krzaczaste, ruchliwe brwi, o wiele bardziej przykuwające uwagę niż głęboko osadzone, małe oczy pod nimi. - Uważam, że nieźle potrafię się kontrolować - powiedziała dość niepewnym głosem. - A ta noc, kiedy zaatakowałaś Mickeya Pechtera? - Nie zaatakowałam. - Wybacz w takim razie, że tak to określiłem. Potrafiłabyś stwierdzić, w jakim stopniu twoje działania były impulsywne? W jaki sposób to, co się stało, miało związek z twoimi emocjami? Czy byłoby prawdą stwierdzenie, że dałaś się ponieść? - Ponieść czemu? - Nie wiem. Ty mi powiedz. Ja spróbowałbym to opisać jako... poczucie sprawiedliwości. Pewność, że twoje czyny są usprawiedliwione. - Były. - Możliwe. Mniej mnie interesuje, czy postąpiłaś dobrze. Bardziej: czy myślisz, że zawsze postępujesz dobrze. Oskarżał ją, że jest taka, jak ludzie, których opisywała Carlowi, ci, którzy zawsze, w każdej sytuacji umieją się usprawiedliwić. Ale przecież nie była taka. A może była? - Próbuję złapać mordercę. 187
Palce doktora Armisteada zaczęły wybijać szybszy rytm na wargach. - Zdawało mi się, że śledztwo prowadzi policja stanowa, a ty jedynie im pomagasz. - Tak, ale... - Tess. - Nie lubiła, jak wymawiał jej imię. Nie wiedziała dlaczego. Chyba sądził, że ją zna, a przecież spotykali się dopiero trzeci raz. Nie znał jej. Nie zdołałby jej poznać w ciągu trzech sesji, ani nawet trzydziestu. - Tess, staram się namówić cię, żebyś pomyślała o swoim postępowaniu. Nie mówię, że masz rację albo nie masz racji. Musisz po prostu popatrzeć na własne zachowanie jak na część większej całości, to wszystko. To może ci się bardzo przydać. - Wiem. - Wcale nie wiedziała, ale łatwiej było udać, że się zgadza, żeby załagodzić sprawę. - Powiedz, jak się czujesz, kiedy myślisz o tym seryjnym mordercy? - Czuję, że tylko dwa rodzaje ludzi pytają, jak się czujesz: psychiatrzy i reporterzy z telewizji. - Co pani implikuje? - Nic. - Zabawne, że wykształcony człowiek myli „implikować” z „imputować”. Z drugiej strony, inteligentni ludzie, ludzie których lubi, mówią „bynajmniej” zamiast „przynajmniej”. Strasznie ją to denerwowało. O, to jest myśl: seryjny morderca, u którego potrzebę zabijania wywołują błędy językowe. Wyobraziła sobie, jak Eric Shivers/Alan Palmer pławił się w cieple domowego ogniska, aż do strasznego dnia, w którym Tiffani lub Lucy powiedziała „doskonale cię rozumie” albo „masz ochotę na te jabłko?”... Uśmiechnęła się do tej wizji, ale zaraz przypomniała sobie, że to były prawdziwe kobiety, prawdziwe ofiary, i pożałowała. Czarny humor był sposobem na oswojenie horroru; często stosowali go gliniarze i reporterzy. Często myślała, że Jonathan Ross miałby do powiedzenia masę zabawnych rzeczy o swojej śmierci. - Czy masz pojęcie, jak dużo dzieje się na twojej twarzy w ciągu kilku sekund? - zapytał doktor Armistead. - Nie. - Zawsze sądziła, że ma twarz pokerzysty; może tylko wtedy, kiedy grała w pokera? - Gdyby twoje uczucia... wybacz, że wciąż do tego wracam, ale to moja praca... gdyby twoje uczucia były bardziej jednoznaczne, byłabyś niebezpieczna sama dla siebie. 188
- Chyba zacznę nad tym pracować. - Mam nadzieję, że nie. - Uśmiechnął się, jakby zdobył punkt w grze. Tylko w co grali? W „czyje na wierzchu”? - Tym razem anuluję opłatę za spotkanie, które się nie odbyło, ponieważ od razu umówiłaś się na inny termin. Ale niech to będzie ostatni raz. Jeśli naprawdę wypadnie coś nagłego, a musimy oboje dojść do porozumienia, co to znaczy, wspólnie rozwiążemy problem. - A co z warunkami dozoru przed wyrokiem? Sędzia Halsey zostanie zawiadomiony, że nie przyszłam na sesję? - Nie tym razem. Ale jeśli to będzie się powtarzać... - Doktor Armistead nie musiał kończyć tej groźby. Napisał datę i godzinę następnego spotkania na kartce i podał ją Tess. - Poproszę też sekretarkę, żeby dzień wcześniej zostawiła ci wiadomość na poczcie głosowej. Tak dla przypomnienia. - Proszę bardzo. Mój dentysta tak robi. - A ja, o czym wciąż próbuję cię przekonać, jestem lekarzem jak każdy inny. Mówił cicho, tonem lekkiej perswazji. Bardziej by się jej spodobał, gdyby nie musiała na niego patrzeć. Miał miły, głęboki głos. „Lekarz jak każdy inny”. Akurat. Szczerze mówiąc, wolałaby, żeby przystawiał jej pijawki. - JAK UWAŻASZ, O CZYM MYŚLĘ? - zapytała Carla zaraz po tym, jak dwadzieścia minut po opuszczeniu gabinetu weszła do budynku komendy. Zirytował się. - Ledwie cię znam. Jeśli coś cię we mnie wkurza, po prostu powiedz. Nie znoszę, jak kobiety robią takie aluzje. - Nie, pytam ogólnie. Czy widać na mojej twarzy, co mam w głowie. - To by było za dużo dla twarzy. Zdaje mi się, że usta i para oczu nie mogą pokazać wszystkiego, co dzieje się tutaj. - Poklepał rudą czuprynę. Na przykład: nie mogłem przewidzieć, że o to zapytasz, i nie mam pojęcia, skąd ci się to wzięło. - To dobrze. Zdarzyło się coś, kiedy mnie nie było? Jakieś telefony? - Nic ważnego. - Rozejrzał się, jakby obawiał się podsłuchiwaczy. - Zamknij drzwi. 189
Policjanci pozwolili Tess i Carlowi korzystać z prowizorycznego biura w tym samym korytarzu co pokoje śledczych, ale dość daleko od nich. Tess uznała to za oznakę szacunku. Zdaniem Carla chcieli mieć na nich oko. Jedno nie wyklucza drugiego, pomyślała Tess. Wyjrzała na korytarz, przekonała się, że jest pusty, i zamknęła drzwi. - Oficjalnie obsługuję linię zgłoszeń od ludności - wyjaśnił Carl. - Major Shields był trochę podejrzliwy, pytał, gdzie wczoraj byliśmy. Kiedy powiedziałem, że miałaś rano wizytę u lekarza, stwierdził, że żartuję. - Dlaczego? Powiedziałeś, o jaką wizytę chodzi? - Wstydzisz się, że musisz pracować nad swoimi emocjami? - Wyglądał na rzeczywiście zaciekawionego. - Nie, ale... to prywatna sprawa. - Powiedziałem mu, że jesteś u podologa. Brzmi prawie jak „psychologa”. Lekarz od głowy, lekarz od stóp: wiejskiemu burakowi może się pokręcić, nie? Tess uśmiechnęła się krzywo. - Były jakieś telefony? - Nic wartego wspomnienia. Ale czego się spodziewasz, kiedy wieszasz w sklepach spożywczych podrobione plakaty z jego zdjęciem i podpisem „Zaginął!” - Spodziewasz się, masz nadzieję, modlisz się, że ktoś zobaczy zdjęcie Alana Palmera i powie: „Hej, ja znam tego gościa, on wcale nie zaginął!” Zdaniem Tess policja dobrze przemyślała plan. Najpierw wypytali rodzinę Palmera o jego znajomych. Potem zapowiedzieli, żeby się nie denerwowali, widząc plakaty. Chcieli dzięki nim dotrzeć do kobiety, która przeżyła spotkanie z mordercą. A gdyby on sam je zobaczył? Plakaty wyglądały tak, jakby przygotował je któryś z nieistniejących krewnych Lucy Fancher: poszukiwali go rzekomo w związku z majątkiem, który po niej został. Podany numer telefonu miał nawet fałszywy kierunkowy hrabstwa Cecil, lecz gdyby ktoś go wykręcił, połączyłby się prosto z „biurem” Tess i Carla. - Co z Becka Harrison? - Nie znalazłam nikogo o takim nazwisku. Ale kobiety wychodzą za mąż, zmieniają dane. Kobiety zawsze trudniej odszukać. - A jej ojciec? 190
- Według rejestru ubezpieczeń społecznych jedyny Harold „Harry” Harrison w odpowiednim wieku zmarł trzynaście lat temu. Ostatni znany adres był gdzieś na północy stanu Nowy Jork. Jeśli napisał tę książkę, to w Internecie jej nie ma. - Moim zdaniem nakład książki Harrisona, o ile w ogóle powstała, jest od dawna wyczerpany. - A księga absolwentów liceum? Można coś stamtąd wyciągnąć? Spojrzeli na egzemplarz „Crisfield Courier”, cienki tom w zielonej oprawie ze złotym tłoczeniem. Zdobyli go w bibliotece w Crisfield. Znajdował się w zbiorach czytelni i nie był wypożyczany, ale Tess bez trudu go zwędziła. Zamierzała odesłać książkę FedEksem, z anonimowymi przeprosinami i sumką wystarczającą na zakup kilku powieści. - Dziś naprawdę łatwo jest zniknąć - stwierdziła Tess. - Niby mamy tyle sposobów i narzędzi, ale jeśli komuś rzeczywiście zależy, to jest do zrobienia. - A Becca zrobiła to już dawno temu. Harry Harrison zgłosił jej zaginięcie w hrabstwie Talbot. Wyspa Notting jest na ich terenie. - Żartujesz!? Skąd wiesz? Carl klepnął monitor komputera, który dostali od policji. - Tu jest masa ciekawych programów, tylko trzeba wiedzieć, jak ich używać. Ja wiem. To było w kwietniu, piętnaście lat temu. - Kilka miesięcy po śmierci Erica. - Tak. Jej ojciec powiedział policji, że myślał, że poszła popływać. - Pływać? W kwietniu? - Tak, wiem. - Carl kiwnął głową. - Na wiosnę woda jest naprawdę zimna. A poza tym zatoka zwykle oddaje ciało. Prędzej czy później. - A więc Becca znika dwa miesiące przed ukończeniem liceum i, akurat tak się składa, kilka miesięcy po śmierci Erica Shiversa. Jej ojciec zgłasza zaginięcie, ale wyspiarze myślą, że uciekła, żeby zostać aktorką albo piosenkarką. Niedługo później ojciec wyprowadza się z wyspy. Jest zrozpaczony? Czy coś ukrywa? Uważa, że córka utonęła czy że uciekła? Nie możemy go o to zapytać, a na Notting przepytaliśmy już każdego, kto chciał rozmawiać. Tess lubiła czasem usiąść całkiem nieruchomo, żeby pomyśleć. Carl na odwrót: kiwał się na krześle jak wańka-wstańka, aż w końcu miała ochotę 191
wykopać mu je spod tyłka. Może naprawdę nie umie kontrolować impulsów? Wstała i otworzyła drzwi. Zamknięte drzwi wzbudzają za dużo podejrzeń. - Uważasz, że dowiedzieli się czegoś nowego od Guntsów i Palmerów? Carl wskazał podbródkiem w stronę królestwa policji, które rozciągało się tuż za progiem ich twierdzy. - Możliwe, że tak. - Myślisz, że by nam powiedzieli? - Raczej nie. Wyrazili się jasno: to działa tylko w jednym kierunku. Jak pańszczyzna. Musimy im oddać to, co wypracujemy, ale oni niczym się z nami nie dzielą. Jakby dla ilustracji jej słów korytarzem przemknął sierżant Craig; miał odwróconą głowę, żeby go przypadkiem nie zagadnęli. Carl potarł kolano. - Będzie zmiana pogody. - Czujesz to w plastikowym kolanie? Wzruszył ramionami, jak gdyby jego też to dziwiło. - Jestem głodna. Może zamkniemy kramik i pójdziemy na lunch? - Wiesz, że jem dopiero wieczorem. - Tak. Wiem, że to idiotyzm. Chodź, zjemy coś, może nam to dobrze zrobi na myślenie. Nie mogę dłużej tu siedzieć i udawać, że pracuję. - Owoce morza? - zapytał z nadzieją. Wspaniale: wreszcie zgodził się zjeść coś w ciągu dnia i akurat musiał wybrać coś, czego nie znosiła. - Jeśli masz ochotę na dłuższą przejażdżkę. - Pewnie - zgodził się i dopiero po chwili zapytał, niemal podejrzliwie: Ale dlaczego? - Nie przepadam za owocami morza, ale lubię posiedzieć u Jimmy'ego Cantlera, zwłaszcza o tej porze roku. Chodźmy tam. - Nie lubisz owoców morza, ale lubisz jeść nad wodą? - Tak. Twoim zdaniem to nienormalne? - Nie wiem. Zapytaj swojego doktora. To on dostaje grubą kasę za to, że próbuje cię zrozumieć. BYLI KILKA KILOMETRÓW NA PÓŁNOC OD ZJAZDU DO ANNAPOLIS, kiedy Carl nagle się odezwał: 192
- Ktoś nas śledzi. - Co... - Nie oglądaj się - powiedział, łapiąc ją za kark, zanim zdążyła przekręcić głowę. - Od Pikesville jedzie za nami jakiś samochód. Z początku się nie przejąłem, dużo ludzi jeździ Reisterstown Road. Ale on jedzie za nami. - On? - Zdaje się. Niewiele widzę przez to słońce na szybie. Na pewno w środku jest tylko jedna osoba. Tess odchyliła osłonę przeciwsłoneczną, jakby chciała poprawić nieistniejący makijaż, i spojrzała w lusterko. Rzeczywiście, mogła zobaczyć tylko sylwetkę o szerokich ramionach - i, zdaje się, czapkę z daszkiem, więc samochód prowadził chyba mężczyzna, ale nie dałaby za to głowy. Jechali saturnem Carla, niestarym, ale też nie pierwszej młodości. Carl przyspieszył do stu dziesięciu kilometrów na godzinę, potem do stu trzydziestu i wreszcie do stu pięćdziesięciu. Droga stanowa numer 97, nazywana czasem autobahnem Maryland, wijąca się łagodnymi zakosami, kusiła do przekraczania dozwolonej prędkości. Saturn drżał już z wysiłku, jakby za chwilę miał się rozpaść. Tess miała wrażenie, że lada moment Carl straci panowanie nad wozem. Znała tę trasę, wiedziała, że zbliżają się ostry zakręt i rozwidlenie, na którym droga 97 odbija na wschód, a stara autostrada stanowa prowadzi dalej prosto. - Carl... - zaczęła. Zachowywał się, jakby jej nie słyszał. Jechał slalomem między innymi samochodami, jak gdyby stały w miejscu, a on musiał je wyminąć. Skręcił na ostatni pas po lewej i docisnął pedał gazu. - Jest jeszcze za nami? - zapytał. - Czekaj... - Nie patrz! - syknął. Jechali coraz szybciej. Tess złapała uchwyt nad drzwiami i zaparła się o tablicę rozdzielczą. Byli tuż przed rozjazdem, za którym droga skręcała długim, ostrym łukiem. Nawet najlepsi kierowcy w tym miejscu zwalniali, ale Carl dalej pruł jak szalony. Miała wrażenie, że odlicza coś ponurym skupieniu. - Zaraz, zaraz, zaraz... już. - Jednym szybkim ruchem kierownicy wrócił na prawy pas i tuż przed maską gigantycznego tira śmignął prosto na 193
autostradę stanową. Ciemnoniebieski samochód - Tess nie rozpoznała marki ani modelu, zauważyła tylko, że to japoński sedan, toyota albo nissan pojechał dalej drogą numer 97. Carl zdjął nogę z gazu i z nieco spóźnioną ostrożnością pozwolił Saturnowi powoli wytracić prędkość. - Musimy wrócić na dziewięćdziesiątkę siódemkę czy tędy też się dojedzie? - zapytał jakby nigdy nic. - Chryste, Carl, a to z jakiego było filmu? Odbiło ci? Jeśli ktoś cię śledzi, jedź na policję, zamiast urządzać wyścigi! Zesztywniał z urazy. - Gdybym był sam, zaryzykowałbym konfrontację. Nie chciałem cię narażać. - Daj sobie spokój, błędny rycerzu. Mam zezwolenie na broń. Umiem o siebie zadbać. Mój chłopak nie zgrywa przede mną macho. - Może powinien. - Co powiedziałeś? - Powiedziałem... - Nabrał powietrza w płuca. Zastrzyk adrenaliny, jakiego dostarczył mu pościg, przestawał działać. - Nic nie powiedziałem. Wiem, że umiesz o siebie zadbać. Ale ten gość naprawdę za nami jechał. - W to akurat nie wątpię - stwierdziła Tess. Chociaż, jeśli się zastanowić, Carl Dewitt często zachowywał się jak paranoik. - Po prostu nie podoba mi się, jak sobie z tym poradziłeś. Zwalniał, szukając miejsca, żeby zawrócić. - Powiedziałaś swoje zdanie. Czy musisz mówić takim tonem? - Jakim? - Tonem szefowej. Z góry. Ja też jestem zawodowcem, wiesz? Zasługuję na przyzwoite traktowanie. Chciała natychmiast odparować, że jest najbardziej żałosnym z żałosnych amatorów, bo nie zarabia na tej sprawie ani centa, a jej płacą za każdą godzinę i za każdy kilometr. Ale ta myśl zamknęła jej usta. Dlaczego Carl to robi? Co mu to daje? - Z czego teraz żyjesz? - zapytała. - Z kolana. - Żyjesz z kolana? - Przewróciłem się w pracy, na parkingu. Możliwe, że kolano było już osłabione, ale po tym upadku musieli mi włożyć sztuczną rzepkę. Za jakiś czas będą ją wymieniać, jak dożyję, to nawet dwa razy. Rehabilitacja była 194
trudna, w trakcie uszkodziłem sobie kręgosłup i trzeba było operować dysk. Byłem pół roku na zwolnieniu. W końcu przeszedłem na rentę, jak miałem trzydzieści pięć lat. Całkowita niezdolność do pracy. - Niejeden by ci zazdrościł. - Taa. W kraju bezrzepkowców facet z jedną rzepką jest królem. Tess się zaśmiała. - Dobre. To twoje czy z jakiegoś filmu? - Nie wiem. - Carl jechał teraz powoli i ostrożnie jak emeryt, jakby chciał odrobić to, że ją przestraszył. - Może. Nadaje się do filmu, nie uważasz?
Rozdział 22 TESS ZACZĘŁA SYPIAĆ Z TECZKAMI TIFFANI GUNTS I LUCY FANCHER pod głową. Nie było to, co prawda, zamierzone. Co noc właziła pod kołdrę z nadzieją, że przeczyta dokładnie wszystkie akta, które wreszcie udało jej się zdobyć, i co noc zasypiała przy włączonym świetle. Działo się tak od powrotu z wyspy Notting i stało się również w tę ciepłą, pachnącą piątkową noc. Obudziły ją dopiero pocałunek Crowa i jego krzątanina przy łóżku: zbierał rozrzucone kserówki dokumentów i układał je w równy stosik na szafce. - Jak... tam... - Miała pustkę w głowie. - Jak praca? - Nieźle. Zabraliśmy Iguany na spóźnione obchody Cinco de Mayo. Nie mogliśmy ich zaprowadzić na uroczystości. - Bomba - powiedziała, ziewając szeroko. Uwielbiała Iguany. - Tak, tylko że braciszkowie stale wrzeszczeli „Wesołego Dnia Niepodległości!” - I co z tego? - To nie jest Dzień Niepodległości. - To meksykański Dzień Niepodległości. Ich niepodległość też się liczy. - To nie jest niczyj Dzień Niepodległości. - Oczyścił łóżko z jej papierów, robiąc miejsce dla siebie, zgasił światło i położył się koło niej. Lubiła ten ciepły, dymny zapach, z którym wracał z wieczorem z pracy. Czuła się wtedy, jakby sama bawiła się i tańczyła gdzieś w klubie. - Hm? - Cinco de Mayo. - Objął ją i sięgnął do piersi, jakby mogła je zgubić w ciągu dnia, jakby potrzebował ich jako nocnej kotwicy. - To dzień bitwy 196
morskiej z Francuzami, koło Pueblo. Meksykański Dzień Niepodległości jest szesnastego września, diez y ses. - Kocham cię za to, że wiesz takie rzeczy. - Pokaż. Pokazała. ZWYKLE SEKS DZIAŁAŁ JAK NAJLEPSZA PIGUŁKA NA SEN, ale tym razem tylko bardziej ją rozbudził. Mam ostatnio za dużo bodźców, pomyślała, wpatrując się w sufit, na którym falowały cienie. Od pewnego czasu miała kłopoty z zasypianiem. Odkąd? Od kiedy wzięła tę sprawę? Nie. Od spotkania z Carlem Dewittem? Nie. Od tego kopniaka, którym poczęstowała Mickeya Pechtera? Możliwe. A może przestała dobrze sypiać kilka tygodni później, kiedy doktor Armistead zaczął mącić jej w głowie. Sądziła, że Crow już śpi, kiedy odwrócił się i położył rękę na jej brzuchu, części ciała, którą lubiła najmniej. Mogła ćwiczyć miesiącami na siłowni i schudnąć na wiór, a brzuch zawsze był miękki i okrągły. Nie dawał się poskromić. Ale Crowowi się podobał. - Byłaś kiedyś w ciąży? - zapytał. - Nie, nigdy. Boże, co za dziwne pytanie. - Wcale nie takie dziwne. To się zdarza. Nawet ludziom, którzy uważają jak my. Tylko że tobie, przez ten cały czas, odkąd jesteśmy razem, okres nie spóźnił się nawet o dzień. - Skąd wiesz? Obserwujesz mój cykl? - Niezupełnie. Zauważyłem po prostu, że co miesiąc przez pięć dni jesteś tak nieprzewidywalna i wybuchowa, że po prostu wiadomo, co zaraz będzie. W końcu skoro kobieta ma stan przedmiesiączkowy, to potem na pewno ma miesiączkę. Walnęła go w ramię. - Wcale nie jestem taka okropna. - Jesteś straszna. Nawet psy to wykombinowały. Nie dam głowy, ale Esskay chyba wydrapała w ogrodzie kalendarz i odhacza dni. - A co ty o tym myślisz? Leżał za nią, więc nie widziała jego twarzy, ale słyszała, że jest zmieszany. - Czasem myślę, że powinienem móc stwierdzić, kiedy masz owulację, ale to raczej tylko takie fantazje. - Raczej tak. Chyba że masz między nogami termometr. 197
- Co?! - Tak się ustala płodne dni. - A, tak. Wiem. - Oczywiście. Ty wszystko wiesz, panie Cinco de Mayo. Roześmiali się, rozkoszując się pulsowaniem, które połączyło ich nagie ciała. Nagle śmiech utknął Tess w gardle, jak kawałek jabłka. - Co jest? - zapytał Crow. - Akta. Daj mi moje akta. - Nie zdążył się nawet ruszyć; już zapaliła lampkę i chwyciła plik kartek. - Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby poprosić o spis przedmiotów, które policja zabrała z domu Tiffani. Nie wiem, czy gliniarze z Frederick coś tam znaleźli. Na pewno robili zdjęcia. Za to Carl zrobił listę. Pokazał mi kalendarz z zaznaczonymi dniami, kiedy Alana Palmera nie było w domu. Tak przynajmniej uznaliśmy. W każdym miesiącu dwa albo trzy dni były wzięte w kółko. Carl znalazł kalendarz w szufladzie. Założył, że schował go tam go morderca, żeby zatrzeć ślady. To miało sens, póki uważaliśmy, że zabił ją ktoś obcy. Alan nie zawracałby sobie głowy chowaniem kalendarza, przecież to część jego alibi. - Więc kto włożył kalendarz do szuflady? - Lucy. Kontrolowała swój cykl, żeby ustalić, kiedy ma płodne dni. To przestarzała metoda, bardzo niepewna, ale niektóre kobiety jeszcze ją stosują. Tess znalazła listę przedmiotów, które Carl wyniósł z wynajętego domu Lucy Fancher. Tak, był na niej kalendarz wraz z opisem zaznaczonych dni w ostatnich trzech miesiącach życia Lucy. Przypuszczali, że to daty wyjazdów Alana, dni, które wybrał, aby ją zabić. Ale to ciało Lucy wybrało te właśnie dni. Od momentu, kiedy zaczęła je zakreślać, zapewne na prośbę ukochanego, zaczęła odliczanie do dnia swojej śmierci. - KOBIETY TO ROBIĄ? - zapytał Carl, zalewając się krwawą czerwienią. Tess jeszcze nigdy nie widziała go tak zawstydzonego. - Niektóre. To nie jest obowiązkowe. Nikt ci nie daje na trzynaste urodziny kalendarza i nie mówi: „No, mała, zaczynaj”. - Jezu, Tess. - Carl opuścił głowę tak nisko, że niemal dotknął nosem papierowej podkładki na stole Suburban House. Po raz drugi w tym tygodniu 198
- nieporównany triumf - Tess wyciągnęła go z komendy policji na lunch. W dodatku, co było jeszcze większym osiągnięciem, udało jej się zabrać Carla do żydowskiej restauracji. Wyglądał na lekko zaniepokojonego wszystkim, co tu zobaczył, od krzepkiej kelnerki po żarty w jidysz na podkładkach. A nie widział jeszcze garnuszków ze smalcem. - Wiem od koleżanek, które zapragnęły się rozmnożyć, że to nie jest dobra metoda. Dziwię się, że ją stosowali. Dziwię się, że w ogóle coś stosowali. Carl powoli uniósł głowę. - Co masz na myśli? - Byli ze sobą od niedawna. - No to co? Nie każdy czeka wieki, zanim zdecyduje się na dziecko. Czyżby robił aluzję do niej i do Crowa? Postanowiła puścić to mimo uszu. - Tak, ale skoro już zdecydowali, nie powinni potrzebować żadnego kalendarzyka. - Nie łapię. - Carl, staram się uszanować twoją wrażliwość w tych sprawach... Kiedy jesteś młody i zakochany, nie musisz liczyć dni, żeby spłodzić dziecko. - Dlaczego nie? Mimo woli podniosła głos. - Dlatego, że... Jezu Chryste, Carl... że jeśli jesteś z kimś od niedawna, to nie wychodzicie z łóżka. Wszyscy popatrzyli na nich z uwagą, zwłaszcza kelnerka, która zatrzymała się przy stole, żeby przyjąć zamówienie. - Chcecie czegoś? Znaczy z karty... - zapytała. Była wysoka, mocno zbudowana i czarnoskóra. Carl słabym głosem poprosił o kanapkę z pieczoną wołowiną. Zdecydował się wziąć dodatkowo miskę zupy z kulkami z macy, kiedy Tess przysięgła, że to zwykły rosół z dodatkami. Sama wybrała kreplach i kiszkę z sosem. - Moim zdaniem jeśli chodzi o seks, nie można zakładać, że wszyscy robią tak samo - wyrzucił z siebie Carl, jakby chciał mieć ten temat jak najszybciej z głowy. - A w przypadku seryjnego mordercy musisz pamiętać, że zbrodnie dają mu satysfakcję seksualną. Możliwe, że człowiek, którego 199
szukamy, nie potrafi normalnie funkcjonować. Może w ogóle nie umie funkcjonować. - Pytałeś przyjaciół Lucy o jej życie seksualne? Twarz Carla była teraz czerwieńsza niż jego włosy - Nie bezpośrednio, jak ty byś na pewno zapytała. Ale dałem im okazję, żeby powiedzieli o ich związku. Reszty możesz się domyślić: wszyscy twierdzili, że Alan był cudowny. Nigdy nie powiedziała o nim złego słowa, jeśli już, to o sobie. Zastanawiała się, jak to możliwe, że tak jej się poszczęściło. - Nasze teorie nie muszą wcale być sprzeczne. Lucy notowała płodne dni. Powiedzmy, że nasz zabójca... - Tess próbowała ująć to tak, żeby Carl ze wstydu nie zanurkował pod stół. - Powiedzmy, że ma trudności, żeby sprostać wymaganiom w jednym z aspektów związku. Możliwe, że przedstawia to jako swoją mocną stronę. Może mówi kobietom, sama nie wiem: że nie chce seksu dla seksu, że chce mieć z nimi dziecko. - Albo jest jednym z tych „odrodzonych chrześcijan” i chce zaczekać do ślubu - powiedział Carl. - U nas w centrali był taki gość. Tess kiwnęła głową. Trochę to trwało, ale Carl wreszcie zajarzył. - Pomyśl, jakie to się musiało wydawać romantyczne młodym dziewczynom, takim jak Tiffani i Lucy. Dotąd ich faceci nie myśleli w łóżku o nich, tylko o sobie. Może nawet - znów musiała poszukać omówienia - może wolał dawać im przyjemność w inny sposób. - Inny? Och, masz na myśli... - Carl rozejrzał się nerwowo, jakby starsi panowie i panie przy sąsiednich stolikach czyhali na każde ich słowo. Większość jednak była zajęta przebijaniem się przez porcje kurczaka z nadzieniem i wędzonego łososia; nie widzieli świata poza talerzami. - Właśnie. A jeśli... uważaj... a jeśli on to ona? - Jak to? - Czytałeś Jentl, chłopca z jesziwy? - w tym momencie na stole pojawiła się kanapka z pełnoziarnistego chleba z pieczoną wołowiną i majonezem, a Tess zdała sobie sprawę, że Carl nie miał w życiu okazji zapoznać się z dziełem Isaaka Baschevisa Singera. Poza tym jego działką były filmy, nie książki. - A może widziałeś ten film Nie czas na łzy, o nastoletniej dziewczynie, która udawała chłopaka? Carl pokręcił głową. 200
- Nie przepadam za takimi filmami. Za to widziałem dokument, nakręcili go wcześniej. Sama wiesz, że wszystko się wydało. Nie utrzymała tego w tajemnicy. - A Billy Tipton? Miał pięć żon i każda uważała go za mężczyznę. Dopiero kiedy umarł, okazało się, że urodził się jako Dorothy Tipton. - Niemożliwe. - Możliwe. Billy owijał klatkę piersiową bandażem, mówił, że to dla wzmocnienia żeber po wypadku. Nie będę opowiadać ze szczegółami, jak »to« robił, żebyś mi przypadkiem nie zemdlał, ale jeśli jesteś zainteresowany, to wyszła bardzo dobra biografia Billy'ego. Co najważniejsze: to się da zrobić. Nieuchwytna myśl przeleciała Tess przez głowę i zaczęła krążyć, brzęcząc jak natrętna mucha. Czekała, aż przysiadzie na chwilę, żeby ją złapać i zbadać, ale uciekła. - Można zrobić mężczyznę z kobiety? - zapytał Carl jak dziecko, które jednym przenikliwym zdaniem rozcina podstawowy problem tego świata. Tess zamarła z łyżką kreplach w pół drogi do ust. „Czy można zrobić mężczyznę z kobiety?” - Nie jestem pewna. Oczywiście to znacznie trudniejsze niż zrobić kobietę z mężczyzny. Ale... Pozwoliła, żeby ta wizja, niewypowiedziana jeszcze do końca, pojawiła się przed nimi, w biały dzień, w niedzielne popołudnie. Czy skurczy się i zniknie? Nie. Wciąż tu była, w całej okazałości. - Jeśli Becca Harrison stała się mężczyzną, w taki czy inny sposób, to znaczy, że już nie istnieje. Byłoby naturalne, gdyby przyjęła tożsamość Erica Shiversa, chłopaka, którego śmierć widziała... - A może spowodowała - wtrącił Carl. - Tylko że wciąż nie ma to związku z Alanem Palmerem. Albo my czegoś nie wiemy. Możemy podać jej nazwisko policji, ale wtedy będziemy musieli wyjaśnić, skąd je wzięliśmy. Siedzieli w ciszy, poruszając szczękami. Carl przełknął pierwszy. - Jeśli jesteś kobietą i udajesz mężczyznę, to jednej rzeczy nie możesz udać. - Czego? - No wiesz... - Machnął ręką w bliżej nieokreślonym kierunku. - Erekcji? Carl, przepraszam bardzo, słyszałeś kiedyś o dildo? Albo chociaż o skarpetce wypchanej gorczycą? 201
- Nie o to mi chodziło. - Więc o co? Znów niejasny gest. - Przykro mi, chyba nie mówię po dewittowsku. Nic z tego nie rozumiem. - Nasienie! - wyrzucił z siebie Carl i tym razem wszystkie siwo-błękitne głowy w Suburban House zwróciły się w jego stronę. - Sperma! Bez tego nie można zrobić dziecka, więc po co te wszystkie notatki w kalendarzu, co? - Nie wiem - przyznała Tess. Wciąż czuła, że natrętna myśl krąży jej po głowie jak mucha. Bzyczała irytująco, ale nic poza tym. - Może to wszystko jedna wielka bzdura. Uważasz, że powinniśmy jechać do Frederick? Carl zrozumiał, że mówi o odwiedzinach u Guntsów. - To byłoby wbrew zasadom. - Dobra. Więc wolisz siedzieć cały dzień w biurze, nawet w niedzielę, czekać na telefon, którego się nigdy nie doczekasz, czytać po raz kolejny akta, które znamy już na pamięć, mieć nadzieję, że gliny powiedzą nam przynajmniej, kiedy aresztowali naszego człowieka, i pozwolą przyjść na konferencję prasową? Carl zastanawiał się przez chwilę. - Naprzód. - Dzika banda - powiedziała Tess. - William Holden, Ernest Borgnine. - Obejrzałaś wreszcie? - Zeszłej nocy. Nie jest to Dawno temu na Dzikim Zachodzie, ale całkiem niezłe. - To też znasz? - Tak, ale wolę Dawno temu w Ameryce. - Tess zwisła bezwładnie z krzesła, wydając agonalny skrzek. - „Klucha... potknąłem się”. Carl rozpromienił się, jakby właśnie dała mu najwspanialszy prezent.
Rozdział 23 Coś SIĘ ZMIENIŁO WE FREDERICK - coś, czego nie tłumaczył upływ niespełna trzech tygodni. Naprawdę była tu tak dawno temu? Naprawdę tak niedawno? Tess zaczęła rozumieć, co stara wiedźma z wyspy Notting mówiła o „zlewaniu się” czasu. Jedno było jasne: Guntsowie nie uważali jej już za sprzymierzeńca, za przyjaciela. Oczywiście podczas pierwszej wizyty też zachowywali się sztywno i milkliwie, ale dzisiaj wyczuła w ich rezerwie jakiś nowy odcień. A może chodziło tylko o to, że jej niespodziewane pojawienie się pozbawiło ich rzecznika; brat Tiffani był poza domem. Jego gadatliwa żona Kat również wyszła do pracy. Tess zastała tylko matkę i ojca, którzy nie wykazywali najmniejszej chęci do rozmowy. - Policja stanowa już tu była - powiedział ojciec. - Wiem - potwierdziła Tess. - Myślałam, że będziecie państwo zadowoleni. - Zadowoleni? Z czego? Że waszym zdaniem zrobił to ten wspaniały chłopiec? - tym razem odezwała się pani Gunts, a jej mąż chrząknął potakująco. Carl roztoczył przed nimi cały swój małomiasteczkowy urok. - Istnieją poważne dowody, łączące jego osobę z morderstwem, w którego sprawie prowadziłem śledztwo na Północnym Brzegu... - Wiemy wszystko o tej... wstrętnej sprawie. Ale Tiffani zastrzelił w kuchni włamywacz. Nie jakiś wariat, który odcina głowy i trzyma ciało, i... Matka pokręciła głową. Najwyraźniej uważała, że Tiffani zginęła godniejszą śmiercią niż Lucy. 203
- Rozumiem, jakie to dla państwa trudne - zaczęła Tess. - Od dawna byliście państwo pewni, że zabił ją ktoś obcy. Ciężko jest przestawić się na inne myślenie. Mimo to chciałabym zadać kilka pytań. - Chyba nie znamy odpowiedzi - uciął ojciec. - Powiedzieliśmy to wyraźnie policji. Drzwi frontowe otworzyły się, wpuszczając gwar przekrzykujących się, jazgotliwych głosików, a za chwilę trójkę dzieci. Wnuki państwa Guntsów wróciły ze szkoły. Spotkawszy Troya Plunketta, Tess mogła stwierdzić, jak bardzo podobna jest do niego jedna z dziewczynek. Troy nie wyparłby się córki - jak mówi się na ulicach zachodniego Baltimore - chociaż usilnie próbował. Niestety, na rysy dziecka Tiffani dominujący wpływ miały geny Plunketta. Jeśli mała nie zacznie się zmieniać w wieku pokwitania, skończy jako kobieta z wredną, kanciastą twarzą swojego ojca. Dzieci, nie zwracając uwagi na czworo dorosłych w salonie, wbiegły do kuchni, gdzie zaczęły otwierać szafki i wyciągać produkty z lodówki. - Każde po jednym! - zawołała pani Gunts. - Możecie wziąć, co chcecie, ale tylko jedną sztukę! - A napój gazowany liczy się za sztukę? - Tak. Za to mleko i sok nie. Dzieciaki ponarzekały chwilę, po czym postanowiły przyjąć warunki i zaczęły trudny proces wybierania przekąski. - Czy mogłabym... - Tess wskazała córkę Tiffani. - Nie. - Głos pana Guntsa świsnął jak bicz. Tess się wzdrygnęła. Ciekawe, jak to jest dorastać w lęku przed tym dźwiękiem. Ale w końcu nie była jego córką. Nie mógł jej nic rozkazać. - Jedno pytanie. Bardzo proste. Nie o zbrodnię, tylko o coś, co matka mogła jej powiedzieć kilka tygodni przed śmiercią. - Miała tylko cztery lata. Nic nie pamięta. - Wydaje mi się, że u kogoś, kto tak wcześnie traci matkę, wspomnienia mogą stać się wyraźniejsze, zamiast zniknąć jak zwykle. - Chce pani zapytać o Erica. - Pan Gunts uniósł brwi. - O coś wstrętnego. - Nie, nie wymienię nawet jego nazwiska. Nie wspomnę o śmierci Tiffani. Bardzo proszę, niech mi pan pozwoli porozmawiać z nią. Pięć minut. 204
Widziała, że są rozdarci. Dlaczego nie chcą się dowiedzieć, co naprawdę przydarzyło się ich córce? - Proszę - powtórzyła. - Pięć minut i już nas nie ma. DZIEWCZYNKA - DARBY, Tess zapomniała, jak ma na imię - nie przejęła się, że chce z nią rozmawiać jakaś obca kobieta. - Zaraz - powiedziała. - Wezmę ciastko. Ostrożnie i w skupieniu rozpakowała łakoć, po czym wsunęła rączkę w dłoń Tess i zaprowadziła ją do ogródka. Tiffani pewnie podawała rękę z taką samą ufnością. - Pamiętasz swoją mamę? - zapytała Tess, kiedy usiadły na schodkach. - Tak. Była ładna. Babcia mówi, że jestem do niej podobna. - To prawda - skłamała Tess. - Opowiadała mi bajki. W nocy. Powiedziała, że kiedyś dostanę pieska. Ale najpierw musimy mieć ogród. - Rozejrzała się. - Teraz mam ogród, ale pieska stale nie mam. Nie mogę, bo oni mają alergię. - Czy mówiła, że może będziesz miała braciszka albo siostrzyczkę? - Zamiast pieska? - Zmarszczyła nos, zastanawiając się nad tą niekorzystną zamianą. - Nie, po prostu. Darby, ubrana w obcisły różowy podkoszulek i dżinsy z suwakami przy kostkach, ciemne włosy miała zaczesane na jedną stronę i ściągnięte w puszysty koński ogon. Jak na tak małą dziewczynkę była zadziwiająco pewna siebie. Oby to się nigdy nie zmieniło, pomyślała Tess. - Kiedyś zapytała, czybym chciała. - Naprawdę? - Na urodziny. Było przyjęcie, dostałam tyyyle prezentów. Wujek Eric dał mi domek dla lalek. Mam go jeszcze. - A twoja mamusia powiedziała... - Powiedziała, że przed następnymi urodzinami może będę miała braciszka albo siostrzyczkę. Zapytała, czy chcę. Powiedziałam, że wolałabym pieska. - A kiedy masz urodziny, Darby? - Piętnastego maja, w dzień świętej Zofii - oznajmiła z dumą, z jaką dzieci zawsze mówią o tej najważniejszej na świecie dacie. 205
Kilka dni przed morderstwem Tiffani, uświadomiła sobie Tess. Zadałaby Darby jeszcze kilka pytań, ale w drzwiach do ogrodu pojawiła się pani Gunts z kuchennym minutnikiem w ręce. Prośbę o pięć minut sam na sam z Darby potraktowała najdosłowniej, jak się dało. - Jak znów przyjedziesz, przywieziesz mi pieska? - zapytała dziewczynka. Jej dziadkowie milczeli. Tess miała wrażenie, że gniew paruje z nich i zawisa nad głowami jak gęsty dym. Nienawidzą mnie, zrozumiała. Gdyby mogli, zabiliby posłańca ze złą nowiną. Przez nią muszą rozstać się z wygodnymi mechanizmami, dzięki którym dawali sobie jakoś radę z tą sprawą, muszą przemyśleć historię, którą opowiadali sobie przez lata. Mit o Tiffani, młodej kobiecie o krok od wielkiego szczęścia, którego pozbawił ją nieznany napastnik. Nie chcą przyjąć nowej wersji, ponieważ czyni ona z ostatnich miesięcy życia Tiffani gorzką Farsę. Nie chcieli się zgodzić, by jej szczęście okazało się iluzją. Nie chcieli, żeby odbierano Tiffani jej złoty wiek. Ale czy ta iluzja nie była prawdą? Była, jeśli Tiffani wierzyła w swoją miłość. Przynajmniej była prawdą do chwili, w której młoda kobieta zapaliła światło w kuchni i stanęła twarzą w twarz ze swoim idealnym chłopakiem, człowiekiem, który dał jej wszystko. Który odebrał jej wszystko jednym strzałem w pierś. - COŚ MAMY - PRZYZNAŁ CARL, kiedy wracali do Baltimore. - Więcej niż „coś”. Nie rozumiem tylko... - zawiesiła głos. Nie słuchał jej. Wykręcając lekko głowę, wpatrywał się w tylne lusterko. - Co się dzieje? - Nie dam głowy, ale chyba znów mamy towarzystwo. - Ten sam wóz? - Tak. Ciemny sedan. Zagraniczny. - Tym razem nie próbuj go zgubić. - Położyła mu rękę na ramieniu. - Czemu? - Zobaczmy, o co chodzi. Może to policja. A może... - Myślisz? - Wszystko jest możliwe. Carl jechał lewym pasem, nieco ponad dozwolone dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Niespiesznie wyprzedził kolejny samochód, skręcił na 206
prawy pas i wdepnął gaz. Kiepski styl jazdy - ale bardzo dobry, jeśli chciał zmylić kogoś, kto siedział im na ogonie. - Odpadł, ale wciąż się nas trzyma - powiedział Carl. - Odbij w następny zjazd, ale tym razem wrzuć kierunkowskaz. Dajmy mu szansę. Zjechali z autostrady w miejscu, które nie było ani wsią, ani miasteczkiem. Ciemny sedan również skręcił. Odbicie słońca na przedniej szybie znów uniemożliwiało rozpoznanie kierowcy: widzieli tylko sylwetkę. Samochód był za daleko w tyle, żeby odczytać numer rejestracyjny, ale chyba był to nissan sentra. Na rondzie Carl przyspieszył, tak że niemal spotkali się z wjeżdżającym na nie nissanem, który jednak trzymał się nawierzchni lepiej niż saturn i zdołał przyspieszyć. - Trochę szybciej i może zobaczymy jego rejestrację - oceniła Tess. - A myślisz, że o co mi chodzi? Carl dodał gazu, nissan zrobił to samo i wpadł w poślizg. Tablica rejestracyjna wciąż była niewidoczna. Jechali w kółko coraz prędzej i prędzej. Tess zauważyła, że kierowcy zatrzymują się przed wjazdem na rondo, bojąc się włączyć do ruchu. Ciekawe, jak długo mogą się kręcić na tej karuzeli. Przy kolejnym obrocie nissan skręcił gwałtownie na południe, w chwili kiedy saturn Carla mijał już zjazd. Nim zrobili pełne kółko i wrócili w to miejsce, był już znikającym punktem na horyzoncie. - Policja stanowa? - zapytała Tess. - Chyba nie. - Eric/Alan? Pilnuje domu Guntsów i wie, kiedy ktoś tam przychodzi? A może pilnuje nas? - Nie - stwierdził Carl. - Nie ryzykowałby aż tak. Wiem, jak wygląda, pamiętasz? Może zapuścić brodę, schudnąć albo przytyć, ale ja go i tak rozpoznam. Zdążyłem go dobrze zapamiętać. Nie może się zbliżyć do mnie ani do sierżanta Craiga. - Ale... - Ale nie. On pali za sobą mosty. Nie wraca. Skończył ze wszystkim: z tym miejscem, z tą kobietą. Założę się, że za nic by nie wrócił. Znów byli na autostradzie w stronę Baltimore. Tess znała już tę okolicę i to dodało jej otuchy. - Carl... 207
- Tak? - Mówisz czasem tak, jakbyś siedział w jego głowie. - Nie siedzę - rzucił ostro. - I wcale nie chcę. To po prostu wniosek na podstawie tego, jak dotąd działał. Do North East nie zajrzał ani razu. - Mógł... - Nie. Wiedziałbym o tym. Byłyby plotki. Albo zadzwoniłaby do mnie ta walnięta reporterka. Nie siedzę w jego skórze. Jestem na zewnątrz. Patrzę z zewnątrz jak na zwierzę w zoo. - Tylko że on nie jest za kratą. - Nigdy nie będzie. - Nie bądź takim pesymistą. Spojrzał na nią krótko, z góry. - Nie bądź naiwna. - O co ci chodzi? - Jeśli go złapiemy, nie zdziw się, że trzeba będzie użyć siły. Prawdopodobnie będzie agresywny. - Masz nadzieję, że będzie agresywny. - Nieważne. Będziemy musieli się bronić. - My? Ty i ja? Czy policja stanowa? - Żebyś się nie zdziwiła. - Mówisz, że jeśli będą mieli powód, to go zabiją. Jak tego gościa w hrabstwie Baltimore. Uznali, że sięga po broń, a to była tylko komórka. - Byłaś w brygadzie antyterrorystycznej ? Wchodziłaś kiedyś w nocy do domu, w którym czeka zabójca pięciu osób, wiedząc, że będzie mordował, póki nie dostanie, czego chce? Taki był właśnie ten gość w hrabstwie Baltimore. Nie osądzaj, póki nie wiesz wszystkiego. - Wcale nie osądzam. Ale ten facet, nasz facet.... - Zacięła się na zaimku „nasz” i na chwilę straciła wątek. - Kimkolwiek jest, trzeba go wziąć żywcem. Inaczej nie dowiemy się, co jeszcze ma na sumieniu. Uważamy, że zabił dwie kobiety. A jeśli więcej? - Policja może to ustalić. Nie potrzebują jego zeznań, żeby to zrobić. On nie chowa swoich ofiar. Zostawia je na widoku. - Tak czy inaczej, jak go złapią, nas przy tym nie będzie. Nie pozwolą nam się zbliżyć. - Może nie mogą. Może nawet, zajmując się tymi bzdurami, dowiadujemy się ważnych rzeczy. 208
- Ważnych? Dopiero co mówiłeś, że we Frederick straciliśmy tylko czas. - Tak mówiłem, póki ktoś nie zaczął nas śledzić. Ktoś chce wiedzieć, co robimy i dokąd jedziemy. - Ja wciąż twierdzę, że to gliny. - Oby.
Rozdział 24 Coś WISIAŁO w POWIETRZU. Tess czuła to przez skórę, jak się wyczuwa nadciągającą burzę. W komendzie wszyscy mówili nieco głośniej i poruszali się szybciej, jakby chcieli skończyć z robotą, zanim spadnie ulewa. Zauważyła też jakąś zmianę w spojrzeniach, które sierżant Craig, porucznik Green i major Shields, przebiegając korytarzem, rzucali na ich tymczasowe biuro. Co najbardziej znaczące, majorowi Shieldsowi nagle zaczęło bardzo zależeć na tym, żeby siedzieli na miejscu i odbierali telefony. Których w zasadzie nie było. Tess miała wrażenie, że znów kręci się w kółko, jak na tamtym rondzie, i próbuje złapać własny ogon. Nie mogła sobie wyobrazić nic bardziej nużącego niż ta niby-robota; zastanawiała się, czy policjanci nie postanowili przypadkiem zanudzić jej i Carla na śmierć, żeby się wreszcie poddali albo odpadli. Pat trwał przez wtorek, środę i czwartek. Po trzech dniach nie robienia niczego Tess wyciągnęła notatnik i zaczęła sporządzać listę. - Co robisz? - zapytał Carl, odwracając głowę od ekranu. Stukał posępnie w klawiaturę, przeglądając kolejne bazy danych, szperając w archiwach prowincjonalnych dzienników w poszukiwaniu nierozwiązanych morderstw w innych stanach. - Burzę mózgu. Układam sobie na nowo, co już wiemy. Szukam powiązań. - To bez sensu. - Masz lepszy pomysł? 210
Odkręcił się na krześle i patrzył, jak Tess rozpisuje na kartce wszystko, czego się dowiedziała o Tiffani i Lucy, próbując wychwycić podobieństwa, które im umknęły. - Obie były ładne. Niskie, z delikatnymi rysami twarzy. Obie pracowały w sklepach spożywczych. - Dobre miejsce na spotkanie kobiety, jeśli jesteś od niedawna w mieście. - Jak obrażony dzieciak, który nie chciał się bawić, Carl dał się skusić, kiedy wyłożyła zabawki. - Zawsze jest łatwiej, jeśli dziewczyna miała wcześniej kiepskie doświadczenia z facetami - stwierdziła Tess. - A tego nie poznasz po sposobie, w jaki sprzedaje ci bułki. - I tu jest podobieństwo, które przeoczyłaś. Obie były gadatliwe. Nie umiały trzymać języka za zębami. Pewnie opowiadały o swoim życiu każdemu, kto chciał słuchać. Patrz tutaj. - Pokazał inny punkt na liście Tess. Pracowały na nocną zmianę. Wyobraź sobie teraz, że do sklepu regularnie przychodzi facet. Za którymś razem powie: „Taka ładna dziewczyna musi mieć chłopaka...” A ona opowiada mu o wszystkich swoich problemach, jakby był wielkim bratem. Pamiętaj, że nie ładował się na siłę w ich życie. Namówił Lucy, żeby wynajęła dom, a sam wprowadził się dopiero później. - Co ma i ten plus, że nie musiał podpisywać fałszywym nazwiskiem rachunków za czynsz i gaz. - Zgadza się. Słuchaj, rozrysujmy to. - Rozrysujmy? Jak? - Na mapie. - To będzie jedna prosta linia, z Frederick do North East. - Moment... może dodajmy miejsca, w których był poprzedniej nocy. Carl zdjął ze ściany starą, oprawioną w ramkę mapę stanu Maryland i wbił w nią pinezkę w okolicach Saint Michaels, a potem drugą, w lewym dolnym rogu, gdzie powinna się znajdować Spartina w Wirginii. - Nie widzę tu żadnego wzoru - zauważyła Tess. - Czekaj. - Wyciągnął z kieszeni paczkę nici dentystycznej. - Nosisz przy sobie nić? - Ojciec miał chore dziąsła. Ty też byś używała nici po każdym posiłku, gdybyś widziała, że twój stary wraca od dentysty w nastroju do bicia żony. - Ciekawe określenie. 211
- To nie jest figura retoryczna. Potrzebowała minuty, żeby zrozumieć, co chce jej powiedzieć. - Och... przepraszam. Naprawdę bardzo mi przykro. - To nie twoja wina. - Wiesz, o co mi chodzi. - Nie było aż tak źle. Szybko rosłem. Kiedy miałem trzynaście lat, mogłem już sobie z nim dać radę. I dałem. Wyprowadził się. - Carl mocował kawałki nici do pinezek na mapie: jedna miętowozielona linia z Frederick do North East, dwie krótsze do miast, w których morderca zapewnił sobie alibi. - Wciąż niewiele z tego wynika, prawda? Tess wpatrzyła się w mapę. Znów miała to irytujące wrażenie, jakby w uchu brzęczał jej komar, wspomnienie, którego nie mogła uchwycić. - Spróbujmy tak. - Odczepiła nici, łączące oba miasta i ich satelity, i oderwała jeszcze jeden kawałek. - Zobacz teraz. Przytrzymała mapę na kolanach, przeciągając dwie linie między okruchem lądu na wodach zatoki - wyspą Notting - a Frederick i North East. Zielona nitka tworzyła niemal idealny trójkąt równoramienny. Wierzchołek najostrzejszego kąta wyznaczała wyspa. - Czemu tak? - zdziwił się Carl. - Nie wiemy, czy Notting ma cokolwiek wspólnego z tą sprawą. - Ale jest podobieństwo - powiedziała Tess. - Woda. - Co? - Woda. Wszędzie woda. Z każdego miejsca, w którym mieszkał, widział wodę. Dom Tiffani stoi nad Monocacy. Dom Lucy też jest nad rzeką. A na Notting nie znajdziesz miejsca, z którego nie widać zatoki. - Ale to nie wyklucza większości obszarów na ziemi, Tess. - Za to wyklucza wszystkie miasta w Maryland. Ten człowiek nie tylko lubi wodę. On chce mieć jak najwięcej wody w zasięgu wzroku. Byłam koło domu Tiffani: z tylnego tarasu jest widok na rzekę. Z ogrodu Lucy też patrzyłam na rzekę. Było ją widać za drzewami. - Woda? Major Shields stał w drzwiach, opierając się o framugę z udawaną swobodą. Tess przechyliła mapę w swoją stronę, żeby nie zobaczył ich niszczycielskiej działalności z użyciem pinezek i nici dentystycznej. 212
- Macie jakiś trop? - dociekał major. - Nie. - Tess rozpromieniła się najpiękniejszym, niewinnie dziewczęcym uśmiechem. - Raczej nie - powiedział Carl głosem wiejskiego buraka. Tess zerknęła na jego opaloną, piegowatą twarz Huckelberry'ego Finna i pomyślała o zwierzeniu, którym się z nią podzielił. Musiał być bardzo cierpliwym i upartym chłopcem, jeśli zdołał czekać tyle lat, zanim urośnie i będzie mógł przyłożyć ojcu. Musiał być silny, żeby mieć tyle cierpliwości. I nieco przerażający. - A my mamy - oznajmił powoli major. - Tak? - W Saint Mary's City. Chcecie z nami jechać? Wymienili spojrzenia. Carl wyglądał, jakby chciał pokręcić głową. Tess też wyczuła pułapkę. Ale przecież nie mogli nie wykorzystać okazji. Może go znaleźli? - Pewnie...- zaczęła. - Nie - odezwał się w tej samej chwili Carl. - Nie? Sądziłem, że chętnie włączysz się do śledztwa, Carl. Dlaczego nie chcesz jechać do Saint Mary's City? - Mamy tutaj sporo roboty. Major obszedł biurko i przyjrzał się ich mapie. - Hm, to wygląda bardzo... ciekawie. Ale może poczekać, prawda? Do Saint Mary's City jest daleko, a chciałbym pojechać i wrócić, zanim zaczną się korki. Poza tym dziewczyna nie ma całego dnia, musi iść na trzecią do pracy. - Jaka dziewczyna? - zapytała Tess. - Dziewczyna, która mówi, że coś wie. Może się okazać, że stracimy tylko czas. Ale mam przeczucie, że nie. Pomyślałem, że powinniście tam być. W końcu to wszystko dzięki wam. Należy wam się. Tess spojrzała na Carla i niby niechcący przeniosła wzrok na mapę. Saint Mary's City również leżało nad wodą. Carl kiwnął głową, ale nie wyglądał na zadowolonego. Wracając myślami do tego momentu, Tess rozpoznała wyraz twarzy: był osaczony. W SAINT MARY'S CITY, wraz z przybiciem do brzegu dwóch okrętów, „Arki” i „Gołębicy”, zaczęła się historia Maryland. Tess od lat nie zapuszczała się tak daleko na południe wzdłuż Zachodniego Brzegu zatoki i nie wiedziała, 213
że uroczą dawniej okolicę zeszpeciły już fast-foody dla kierowców, stacje benzynowe i pawilony handlowe, które wyglądały, jakby wzniesiono je w ciągu jednej nocy. - Dokąd jedziemy? - zapytała majora. Domagał się, żeby wsiedli do jego samochodu, zamiast jechać saturnem, jak wolał Carl. - Wiem, że do Saint Mary's City, ale gdzie dokładnie? - Za miasto, niedaleko. - A ta kobieta? Co wie? - Możliwe, że widziała naszego człowieka. To może być przełom. - Ostatnio? - Nie, jakieś dwa lata temu. Ale jest prawie pewna, że to był on. - Zapomina pan, że Carl też go widział. - Wychyliła się do przodu, do majora Shieldsa, który siedział na fotelu pasażera; prowadził sierżant Craig. - Przesłuchiwał go. Dlaczego robicie z tego wielką sprawę? - Och, myślę, że to może być wielka sprawa - powiedział major. - Prawda, Carl? Dlaczego zwracał się do Carla, który siedział z tyłu, wciśnięty w fotel, z rękami założonymi na piersi? Nigdy dotąd nie miała wrażenia, że major jest seksistą, ale teraz zachowywał się tak, jakby Tess nie istniała. - Dlaczego? - powtórzyła z naciskiem. - Dlaczego to ma być ważne? Major milczał tak długo, że zaczęła się zastanawiać, czy w ogóle ją usłyszał. Mężczyźni często wycofywali się do swojego świata, zapadając się tak głęboko, że ludzkie głosy - a zwłaszcza kobiece, co właśnie sobie uświadomiła - docierały do nich jakby z opóźnieniem. Nawet Crowowi - którego Whitney nazwała kiedyś idealnym postmodernistycznym chłopakiem - zdarzało się odpływać i tonąć w marzeniach, póki nie szarpnęła go za rękaw, żeby ściągnąć na ziemię. Z jakiegoś powodu przyszedł jej do głowy doktor Armistead. Irytował ją, owszem, ale zawsze jej słuchał. Czasem nie wychwytywał wszystkich niuansów, ale przynajmniej słyszał każde jej słowo. Może to jest przepis, żeby mężczyźni zaczęli cię uważnie słuchać: płać im sto pięćdziesiąt dolarów za godzinę. Wyciągając rękę, żeby trącić majora Shieldsa w ramię, Tess myślała o człowieku, którego szukali. On słuchał. Och, jak on słuchał. Od chwili, w 214
której pojawił się w życiu kobiety, był najuważniejszym i najbardziej troskliwym - słuchaczem. Słuchał, ponieważ gromadził informacje, przygotowując się do dnia, w którym zdradzi zaufanie tych młodych, naiwnych dziewczyn. Ponieważ był idealnym mężczyzną, idealnym chłopakiem. Słuchał, ponieważ w ten sposób nie musiał mówić o sobie i swojej zawikłanej, niejasnej przeszłości. - Prosto i na lewo - powiedział major. Odwrócił się do pasażerów, całkowicie nieporuszony faktem, że Tess wisi mu nad uchem. - Naprzód - zakomenderował, kiedy sierżant Craig zaparkował. - Co, pan też lubi Dziką bandę? - Nigdy tego nie widziałem. - A powinien pan. - Tess zdała sobie sprawę, że Carl odezwał się po raz pierwszy, od kiedy dwie godziny wcześniej wjechali na obwodnicę Baltimore. - To jeden z najlepszych filmów świata. - Gówniane bajki o wyrzutkach poza prawem? - W przyjaznym głosie majora pojawił się ostry ton. - Nie rozumiem tych filmów, w których dobrzy kolesie mają obsesję na punkcie złych kolesi, jakby coś trzymało ich razem i nie pozwalało iść swoją drogą. Policjant po prostu zamyka złych kolesi i idzie dalej. Bez osobistego stosunku. Nie chodzi o prywatną sławę czy wendetę. To praca. I trzeba być zawodowcem. Rzucił Carlowi spojrzenie krótsze niż błysk zapalniczki. - Pokażę wam, jak to się robi.
Rozdział 25 STALI PRZED NOWYM BUDYNKIEM WIELORODZINNYM, O którego aspiracjach świadczyła już sama nazwa: Gniazdo Gołębicy. Niestety, wszelkie ambicje znikały tuż za drzwiami wejściowymi. Hol i korytarze nie wyróżniały się niczym wśród tysiąca innych, dywan był wytarty, a w powietrzu unosił się lekki zapach amoniaku. - Mieszka pod numerem 301 - powiedział major Shields, kierując się do schodów. Carl został z tyłu. Tess obejrzała się, żeby sprawdzić, czy nie ma problemów z kolanem. Nie: po prostu szedł bardzo wolno, jakby nie chciał wcale dotrzeć na najwyższe piętro. Drzwi mieszkania 301 otworzyła im niska, drobna kobieta w pomarańczowym fartuchu z plakietką „Mary Ann”. Jej rysy były jednocześnie delikatne i pospolite, jakby lisie. Dużą część twarzy zakrywały niezwykle gęste, kręcone ciemne włosy. Miała fryzurę w stylu lat siedemdziesiątych, loki rozdmuchane suszarką na puch. Kiedy taki styl był w modzie, dziewczyny jeszcze nie było na świecie, pomyślała Tess. Ona sama też była na nim od niedawna: chodziła do podstawówki i marzyła o takiej szopie włosów, bodaj tylko dlatego, że jej mama strzygła się na krótko. - Panna Melcher? - zapytał major Shields. - Aha. - Wpuściła ich do porządnego, ale niezbyt czystego mieszkania. Dywan chrzęścił pod stopami, plakaty na ścianach, co do jednego przedstawiające wielkookie kotki, były zakurzone i poplamione. Panna Melcher z pewnością miała kota: z głębi mieszkania dobiegł Tess zapach dawno nieopróżnianej kuwety. Gospodyni usiadła w małym bujanym fotelu, a major Shields i sierżant Craig zajęli miejsca na kanapie, pękatej potworności z białej bawełny, której 216
bok nosił ślady kocich pazurów. Dla Tess zostało jedyne krzesło w pokoju. Carl stał. - No i zostałeś sam, co? - Major Shields przesunął się i poklepał poduszkę kanapy. - Siadaj, stary. - Dziękuję. - Carl przyniósł krzesło z kącika jadalnego i zamknął krąg, stawiając je tuż obok drzwi. Mary Ann wyglądała na zdenerwowaną. Złożyła ręce na kolanach. Tess miała wrażenie, że jej głowa lekko się chwieje - może pod ciężarem tych wszystkich włosów, pomyślała. I nagle zrozumiała, co widzi. Te włosy. Ten fartuch. Mary Ann była żyjącym prototypem ofiar mordercy. Czyżby mieli uratować czyjeś życie? Czy przybyli w ostatniej chwili, jak kawaleria w westernach? - Mary Ann, chciałbym, żebyś powiedziała państwu to, co opowiedziałaś mi wczoraj, kiedy do nas zadzwoniłaś - powiedział major Shields. Zerknęła nerwowo na Carla i przeniosła wzrok na majora, który kiwnął zachęcająco głową. - No więc pracuję w Wawie? Będzie trzy lata? - Wciąż popatrywała na majora, jakby znał historię jej życia lepiej niż ona sama. - Jakieś dwa lata temu zaczął do nas przychodzić jeden mężczyzna. Kupował napoje z fontanny. Zawsze prosił, żeby mu zmieszać colę wiśniową z dietetyczną. Mówił, że to najlepsze połączenie, słodkie, ale nie ma tak dużo kalorii, i że smakuje jak napój z prawdziwej fontanny. Dziewczyny najpierw zauważyły, że mu się podobam, ja dopiero potem. - Jak się nazywał, panno Melcher? - Charlie. Charlie Chisholm. Mówił, że jak ten szlak*, ale nie wiedziałam, o co mu chodzi. Potem mi wyjaśnił. Dziki Zachód, krowy. Coś z tych klimatów, nie wiem. * Nazwę Chisholm Trail nosił słynny szlak poganiaczy bydła, prowadzący z południowego Teksasu do Abilene w Kansas (przyp. tłum.).
- Czy ty i Charlie... - zwracając się do niej, major używał specjalnego, delikatnego, nawet czułego tonu - byliście razem? - Nie od razu. Naprawdę się mną zainteresował. Miałam problemy ze współlokatorką... - Jakie problemy? - wtrącił Carl szorstko, co zabrzmiało tym gorzej w zestawieniu z miękkim głosem majora. Przez twarz Mary Ann przepłynął 217
cień: chyba za często już w życiu słyszała ten ton, za wielu szefów nią pomiatało. - Wariowała. Prowadzała się z różnymi palantami. To jej sprawa, ale ja też ich spotykałam w domu, a nie byli moimi chłopakami. Chociaż niektórzy chcieli. Gdyby tylko wiedziała... - Panno Melcher - przerwał jej uprzejmie, ale z naciskiem major. - Proszę mówić o Charliem Chisholmie. Pokręciła głową. Tess chętnie by jej uświadomiła, że wcale nie wygląda kokieteryjnie, tylko komicznie. - Pomógł mi z tym mieszkaniem. Pożyczył pieniądze na depozyt, pokazał, jak dostać kredyt. Wystarczy karta na benzynę. Jak się wpłaca na nią regularnie, po trochu można zdobyć wszystko, co potrzebne. I powiedział mi, żebym się zapisała do państwowego college'u. Żebym mogła pracować gdzie indziej, nie tylko w detalu. - Uśmiechnęła się do wspomnień. - Mówił, że pracuję w handlu detalicznym. Albo w usługach. Podobało mi się to. - Podobała ci się praca w detalu? - Tess straciła wątek. - Podobało mi się, że tak to nazywał. Nie zadzierał nosa, nie patrzył na mnie z góry. Powiedział, że mam naprawdę trudno. I że mam mnóstwo różnych talentów, tylko muszę ich zacząć używać. Nagle, bez ostrzeżenia, załamała się i zaczęła płakać. Miała dopiero dwadzieścia jeden lat i, choć sama się utrzymywała, pod wieloma względami zrozumiała Tess - była jeszcze bardzo, bardzo młoda. Major Shields należał do tych mężczyzn, którzy noszą zawsze chusteczkę do nosa. Wyjął ją i wręczył Mary Ann. - Co się stało z Charliem? - Jednego wieczoru przyszedł do domu i powiedział, że chce mnie zabrać na elegancką kolację. Poszliśmy do Outback Steakhouse w Waldorf Przy deserze wziął mnie za rękę. Myślałam, że da mi pierścionek w pudełeczku. Myślałam, że chce się oświadczyć. Tess też by tak pomyślała. Być może fakt, że się nie oświadczył, był tym, co odróżniało żywą Ann Melcher od martwych Tiffani Gunts i Lucy Fancher. Major Shields wciąż delikatnie naciskał, żeby opowiadała dalej, jakby nie znał już tej historii. Ale przecież rozmawiał z Mary Ann przez telefon, więc wiedział, jaki będzie finał. - Nie oświadczył się? A co zrobił? 218
- Powiedział, że jest chory. Że choruje od dawna, ale miał nadzieję, że wyleczy się tą... - zabrakło jej słów - ...medycyną alternatywną. Zrozumiał, że już nigdy nie wyzdrowieje, i nie chce być dla nikogo ciężarem, tak powiedział. Miał zamiar odejść. - Odejść? - powtórzył major. - To jego własne słowa? Odejść? Mary Ann kiwnęła głową. - Tak, chyba tak. Błagałam go, żeby tego nie robił. Powiedziałam, że będę przy nim, że się nim zajmę. Mówił, że pojedzie do domu, do rodziny. Pierwszy raz usłyszałam, że ma jakąś rodzinę. Zapytałam, czy jeśli mu się poprawi, to do mnie wróci. Powiedział, że tak. Oczywiście już nie zjedliśmy deseru. Od razu pojechaliśmy do domu. - Czy tej nocy kochał się z tobą? - Mężczyźni wbili wzrok w Tess, oburzeni jej brakiem taktu. Trudno. Wiedziała, że musi o to zapytać. - Tak. Tak. - Normalnie? Mary Ann wysunęła podbródek. - Nie wiem, co masz na myśli, ale moim zdaniem zupełnie normalnie. Zamilkła i po chwili dodała tęsknie: - Był bardzo dobry. Bardzo o mnie myślał, rozumiesz. Tess rozumiała. Trzech mężczyzn w pokoju sądziło, że rozumieją. - Stosowałaś jakąś antykoncepcję? - Panno Monaghan! - Major Shields nie był już oburzony, tylko zszokowany. - Nie musiałam. Kiedy miałam siedemnaście lat, urodziłam dziecko. Coś poszło nie tak i usunęli mi macicę. - A co się stało z dzieckiem? - Simma jest u mojej mamy. To dla niej lepiej. Rodzice mieszkają na wsi, niedaleko jest dobra szkoła. A mama nie musi chodzić do pracy jak ja. - Czy Charlie... - Tess nie dokończyła. Major Shields uznał, że zadała już dość pytań. Zamknął jej usta jednym spojrzeniem; wiele razy musiała już znieść czyjś zabójczy wzrok, ale w jego oczach błysnęły sztylety. Potem z niepokojącą szybkością znów przybrał ton sympatycznego, przyjacielskiego śledczego. - Proszę nam powiedzieć, co stało się później, panno Melcher. - Dwa dni później poszłam do pracy, a jak wróciłam o północy, Charliego już nie było. Zostawił mi kartkę: „Musiałem odejść. Proszę, nie znienawidź 219
mnie za to. Tylko w ten sposób mogę się z tobą pożegnać”. Było mi przykro, ale myślałam, że pojechał do rodziny. Nie wiedziałam dokąd, bo nigdy mi nie mówił. Ale za tydzień przyszedł policjant i powiedział, że na Point Lookout znaleźli jego samochód i przyczepę do łodzi, bo Charlie miał własną łódź. Stały tam od tygodnia, od wielkiego sztormu na zatoce. Wypełnił plan rejsu. Znaleźli go w pudełku. Chciał popłynąć aż na morze, na ryby. A na samym dole napisał: „I już nigdy nie wrócę”. - Znaleźli łódź? - T-t-tylko kawałki... - zaczęła szlochać. - Okłamał mnie. Wcale me miał rodziny. Nie miał dokąd jechać. Postanowił, że się zabije, zamiast powoli umierać i żyć z oszczędności. Okazało się, że tuż przed tym, jak odszedł, przelał na moje konto dziesięć tysięcy dolarów, to było chyba wszystko, co miał. Była to również, jak wiedziała Tess, największa suma, jaką można komuś dać, nie płacąc podatku od darowizny. - Co zrobiłaś z tymi pieniędzmi? - Zapłaciłam rachunki. Kupiłam nowy samochód, bo mój już ledwo ciągnął. No i dziwna sprawa, samochód Charliego był na moje nazwisko. Kiedy go znaleźli na Point Lookout, dowód rejestracyjny był na mnie. Nie było problemu z własnością, mogłam go sprzedać. Major Shields zwrócił się do Carla i Tess. - Rozmawialiśmy z miejscową policją i strażnikami leśnymi. Charlie Chisholm jest na liście osób zaginionych. Przypuszcza się, że nie żyje. - Przypuszcza się - powtórzył Carl. - Tak, on właśnie na to liczy. Na przypuszczenia. - Minęły dwa lata - powiedział major. - Dwa lata, a w całym Maryland nie doszło do morderstwa podobnego do tamtych dwóch, w którym nie wykryto sprawcy. Nigdy wcześniej nie zainscenizował własnej śmierci. Po co? Po prostu przyjmuje kolejną tożsamość. Prawdziwy Charlie Chisholm od wojny w Zatoce Perskiej jest w Szpitalu Weteranów w Baltimore. Ten sam rok urodzenia co u pozostałych, reszta też się zgadza. - Znów szpital - stwierdził Carl. - Znów przewlekle chory człowiek, który nie przeszkodzi w kradzieży tożsamości. W stanie Maryland nie brak szpitali. Ani trzydziestodwuletnich pacjentów. 220
Major Shields wstał. - Wiem, wiem. Masz tysiąc argumentów za tym, że ten człowiek wciąż żyje. Dlatego właśnie nie zawracałeś sobie głowy powiadomieniem nas o telefonie panny Melcher. Gdyby nie zadzwoniła jeszcze raz w tym tygodniu, nic byśmy nie wiedzieli. Kręcilibyśmy się w kółko, marnując czas i pieniądze. Wszystko dlatego, że twoim zdaniem ten gość jest lepszy niż my. - Bo jest. Spotkałem go. Rozmawiałem z nim. Nie popełniłby samobójstwa. - Może wcale nie popełnił. Za to znaleziono jego łódź, pamiętasz? Rozbitą w drzazgi przez sztorm. Z jakiegoś powodu pozwolił dziewczynie żyć. Może naprawdę odezwało się w nim sumienie. Nie wiem. Nic mnie to nie obchodzi. Wiem tylko, że wszystko wskazuje na to, że nie żyje. Zamykamy obie sprawy. - Nie możecie zamknąć sprawy, skoro nawet nie wiecie, jak się nazywa - zaprotestował Carl. - Nie jest Erikiem Shiversem. Nie jest Alanem Palmerem. Nie jest Charliem Chisholmem. I żyje. - Tess nigdy jeszcze nie słyszała takiej histerii w jego głosie. Zwrócił się do Mary Ann: - Masz zdjęcie? Może to wcale nie ten sam facet. Możliwe, że to całkiem inny facet? Mary Ann, wciąż we łzach, pokręciła głową. - Nie lubił się fotografować. - Powiedział pani o telefonie? - zapytał major Tess. Zaprzeczyła ruchem głowy, przypominając sobie dzień, w którym wróciła od doktora Armisteada. „Były jakieś telefony? Nic wartego wspomnienia”. - Carl. - Major Shields odezwał się niemal tym samym tonem, którym mówił do Mary Ann. - Wiem, że chcesz jeszcze raz stanąć z nim twarzą w twarz. Wiem, że chcesz się z nim zmierzyć, wyrównać rachunki. To część twojej choroby. Carl zerwał się na nogi i ruszył do drzwi, jakby miał zamiar wracać do Baltimore pieszo. - Nie jestem chory. - Zespół stresu pourazowego to choroba. Chorują na to gliniarze. Sanitariusze też. Jeśli widzisz straszne rzeczy, to może mieć na ciebie wpływ. Może ci zaszkodzić. Ale nie uprawnia do szkodzenia śledztwu. Okłamałeś nas. Wiemy o telefonie Mary Ann tylko dlatego, że wszystkie rozmowy z waszego aparatu są nagrywane. 221
- Rozmowy są nagrywane? - Tess pomyślała o połączeniach z domem, o żenujących, pełnych „całusków” i „miziania” pogawędkach z Crowem, które prowadziła z komendy policji. Major Shields przytaknął. - Rozmowy są nagrywane, a komputer ma oprogramowanie, dzięki któremu śledzimy każde uderzenie w klawiaturę. Wiemy, że sprawdzaliście różne tropy, o których nie zechcieliście nas zawiadomić. Wiemy, że nie pojechaliście wtedy do Spartiny, chociaż nie wiemy, dokąd się wybraliście. Chcecie nam powiedzieć? - Raczej nie - odpowiedziała Tess, niemal instynktownie broniąc swojej wiedzy. - Nieważne. Wiemy, że wbrew naszym zaleceniom wróciliście do Guntsów. To akurat moglibyśmy wybaczyć, bo nie zakłóciło naszego śledztwa. Ale ta dziewczyna, która tu siedzi, jest kluczem. Nasz morderca przestał tak samo nagle, jak zaczął. Kiedyś dowiemy się, jak się nazywa. W tej chwili najważniejsze jest to, że przestał. Jedynym prawdopodobnym wyjaśnieniem jest śmierć. - Seryjni mordercy mają długie okresy uśpienia... - zaczął Carl, ale zamilkł pod pełnym żalu spojrzeniem Tess. - Ufałam ci - powiedziała. - Myślałam, że pracujemy razem. - Pracujemy. To nie jest ważne. Naprawdę. - Carl - odezwał się major Shields. - Potrzebujesz pomocy. Powinieneś wrócić do tego zakładu w Havre de Grace, gdzie posłali cię poprzednim razem. Mary Ann, już teraz nie w centrum uwagi, łkała coraz gwałtowniej. - Czy on by mnie zabił? Naprawdę? - Mam nadzieję, że nie - uspokoił ją major Shields. - Naszym zdaniem coś sprawiło, że zrezygnował. Może rzeczywiście umiera, tak jak ci powiedział. Może zrozumiał, że jego choroba jest śmiertelna tak samo jak rak. - Więc myśli pan... myśli pan... - słowa więzły w jej ściśniętym od płaczu gardle. Opanowała się po chwili i podniosła na majora lśniące oczy. Myśli pan, że kanał Lifetime chciałby zrobić o tym film?
Rozdział 26 PRZEZ CAŁY NASTĘPNY TYDZIEŃ TESS MIAŁA WRAŻENIE, że przebija się przez gęstą mgłę. Nadal pracowała, choć już nie w biurze na komendzie policji. Krótka kariera Erica-Alana-Charliego okazała się spełniać wszelkie oczekiwania jej mocodawców. Whitney podskakiwała z radości, kiedy Tess streściła jej dotychczasowe odkrycia. Policja stanowa na razie zachowywała milczenie, ale z czasem upublicznią tę historię. Kiedy już sprawa zostanie rozwiązana, rada będzie mogła ją wykorzystać, żeby narobić zamieszania w politycznym światku. - Użyją sobie zwłaszcza na tym świrze, na Carlu Dewitcie. Przez swoją obsesję mało nie rozwalił całego śledztwa - powiedziała Whitney. Jej dźwięczny głos w słuchawce miał twarde, okrutne brzmienie, którego Tess nigdy wcześniej nie słyszała. - To chodzący przykład, dlaczego wszystkie organa policji pilnie potrzebują szkoleń. - Sama nie wiem. Miał kilka dobrych pomysłów. - To znaczy? Nie zauważył, że ma do czynienia z zabójcą, póki mu nie powiedziałaś. A kiedy zorientował się, że gość mu się wymknął, nie umiał się pogodzić z jego śmiercią. A w ogóle to dlaczego funkcjonariusz ze Stanowego Urzędu Transportu prowadził śledztwo w sprawie zabójstwa? Policja stanowa powinna być przygotowana, żeby wkroczyć w odpowiednim momencie i pomóc tym dyletantom. - Nie był dyletantem. Nie był niekompetentny, tylko... niedoświadczony. A policja stanowa cały czas zajmowała się tą sprawą. Carl Dewitt prowadził śledztwo na własną rękę, nawet po przejściu na rentę, bo mu na tym zależało. 223
- Albo dlatego, że to skopał i jest totalnie pokręcony - oceniła Whitney. - Nie bierz tego do siebie. Nikt nie oskarża ciebie. Najważniejsze, że mamy masę materiału, z którym na następnej sesji pójdziemy do komisji prawnej. Pracujesz dla prawników, pamiętasz? Przygotuj odpowiednio raport. Kto mógł wiedzieć, że tych pięć przypadkowych morderstw to będzie prawdziwa kopalnia odkryć? Kto mógł wiedzieć? Tess odłożyła słuchawkę i się zamyśliła. Skupiła się na Tiffani i Lucy i zapomniała o pozostałych trzech osobach: Hazel Ligetti, Michael Shaw, Julie Carter. Czy one też miały jakieś znaczenie? Carl mówił, że nie spotkali się przypadkiem. No tak, ale Carl był wariatem. Nie, nie wariatem: miał obsesję. Tuż po powrocie z Saint Mary's City major Shields wezwał ją do swojego biura na ostatnią rozmowę. - Chciałabym, żeby pani wiedziała, że nie panią oskarżamy - oznajmił. Nie jest pani odpowiedzialna za błędy Carla. - Jejku, dzięki. - Ale odpowiada pani za własne błędy. Za niesubordynację. W tej instytucji potrzebujemy ludzi, którzy wykonują polecenia. Powiedziałem już, że moglibyśmy przymknąć oko na wizytę u Guntsów. Natomiast nie powinna pani rozmawiać z tą małą, Darby. - Czemu nie? - Przesłuchiwanie dzieci to szczególna umiejętność. Wymaga odpowiedniego przeszkolenia. - Uśmiechnął się krzywo. - Tak samo, jak postępowanie w przypadku przemocy domowej, czyli w sprawach, na których miała się pani skupić. - Punkt dla pana. Major Shields nie był całkowicie nieczuły. Rozumiał, że powodem jej rozgoryczenia nie jest jedynie odsunięcie od oficjalnego śledztwa. - Niech pani nie obwinia Carla - powiedział. - Dlaczego? Wy go obwiniacie. - W trakcie śledztwa w sprawie Fancher Carl przeszedł załamanie nerwowe. Dlatego właśnie jest teraz na rencie. - Mnie mówił, że rozwalił sobie kolano. - Może i rozwalił, ale nie dlatego posłali go na wcześniejszą emeryturę. - Skoro ma nierówno pod sufitem, to czemu pozwoliliście mu pracować nad tą sprawą? 224
Przeszkadzało jej, że major Shields nie zdjął kapelusza. Nie widziała dobrze jego oczu. - To był pomysł sierżanta Craiga. Myślał, że to Carlowi pomoże. Gdybyśmy aresztowali tego człowieka, mógłby poczuć, że brał w tym udział i zapomnieć wreszcie o tym wszystkim. - A więc zamiast tego upokorzyliście go, ciągnąc do Saint Mary's. - Z myślą o pani - wyjaśnił Shields. - Chcieliśmy, żeby zrozumiała pani, jak poważna jest ta sprawa. Chcieliśmy też, żeby pani wiedziała, że śledztwo zostaje zamknięte. - Nie znaleźli ciała. - I tu się pani myli. - Przepraszam? - Od czasu zaginięcia Charliego Chisholma w zatoce znaleziono kilka ciał mężczyzn w pasującym wieku, w tym dwa niezidentyfikowane. Proszę pamiętać, że nasz człowiek nie zostałby rozpoznany jako Charlie Chisholm, który przecież żyje. Sprawdzamy tych topielców. Jeden z nich to na pewno on. - Gdyby ciało Charliego rzeczywiście wypłynęło, nie wezwano by Mary Ann Melcher, żeby je zidentyfikowała? Straż leśna wiedziała o jego zaginięciu dzięki planowi rejsu. - Ciała były w stanie daleko posuniętego rozkładu i, mówiąc oględnie, nie nadawały się już do identyfikacji wizualnej. Za to koroner dysponował kartą dentystyczną, którą chłopak Mary Ann zostawił w jej mieszkaniu. Dziwna sprawa: dane z karty odpowiadały uzębieniu prawdziwego Charliego Chisholma, tego, który leży w szpitalu dla weteranów. - Jak on je zdobył? - Niech mi pani wierzy, sami chcielibyśmy wiedzieć. Próbujemy to ustalić. Na pewno mamy wyjaśnienie, dlaczego dane z karty nie pasowały do żadnego z niezidentyfikowanych topielców. - A jeśli Carl ma rację? Jeżeli morderca tylko sfingował swoją śmierć i jest na wolności? Może przeniósł się do innego stanu? - Już to przerabialiśmy. Nie znaleźliśmy ani jednego niewyjaśnionego zabójstwa, które pasowałoby do tych dwóch. Gość albo nie żyje, albo jest lepszy niż Houdini. Naprawdę wierzy pani w istnienie genialnych zbrodniarzy? Sądzi pani, że seryjni mordercy są piekielnie inteligentni i że dla przyjemności bawią się z policją w kotka i myszkę? 225
W wielu przypadkach jest na odwrót, mają IQ na granicy niedorozwoju. - Ale... - Proszę iść do domu, Tess - poradził jej, nie bez życzliwości. - Obsesje są szkodliwe. Proszę popatrzeć na Carla. - A JEŚLI CARL MA RACJĘ? Pytanie spadło na nią znienacka. Dała się zaskoczyć, głównie dlatego, że doktor Armistead po prostu powiedział głośno to, co sama myślała. Potrafił wkraść się do jej głowy, kiedy w ogóle się tego nie spodziewała. Nienawidziła tego. - Nie sądzę - zaprzeczyła. - A nawet gdyby miał, to już sprawa policji. Nie zajmuję się morderstwami. - Przecież się zajmowałaś. A przynajmniej upierałaś się przy tym, kiedy rozmawialiśmy dwa tygodnie temu. - „Wynajęto mnie, żebym sprawdziła, jak policja poradziła sobie z pięcioma... nie, czterema... niewyjaśnionymi morderstwami. Sprawdziłam. Koniec gry. - Uważasz to za grę? - To tylko takie wyrażenie. Z gier komputerowych, nie wie pan? Gra się dziesięć albo piętnaście minut, w moim przypadku około dziewięćdziesięciu sekund, i nagle na ekranie pojawia się napis „koniec gry”. - Jesteś zła na Carla? Westchnęła. - Złość. Gniew. Wciąż do tego wracamy, prawda? - Dlatego tu jesteśmy. - Nie, nie jestem zła, chociaż zawiódł moje zaufanie, kiedy ukrył przede mną, co wie. Jest mi go żal. Starał się najlepiej, jak umiał. Miał swoje powody. Powody człowieka złamanego, który nie jest w stanie wszystkiego objąć umysłem, ale jednak powody. Jest mi smutno. Lubiłam go. Lubiłam z nim pracować. Nie chcę, żeby się okazał świrem. - Twoim zdaniem ktoś, kto na skutek traumy spędza kilka tygodni w szpitalu psychiatrycznym, jest świrem? A może chodzi o jego obsesję? To przez nią jest, znów użyję twojego określenia, świrem? - Przepraszam, przykro mi... - Wcale nie było jej przykro. Lubiła nabijać się z jego pracy i żartować z chorób psychicznych. 226
- Czy ma rację, czy nie, Carl wierzy, że zabójca wciąż jest na wolności. A jeśli ma rację? - Nie ma. - Wyobraźmy sobie, że ma. Jego zdaniem miał prawo zapobiec śmierci kolejnej kobiety. Jak ty byś się czuła, gdyby zginęła teraz następna kobieta? - Nikt nie zginie. Zabójca nie żyje. Pana zdaniem Carl miał rację? - Nie rozstrzygam, kto miał rację, a kto nie miał. Proszę tylko o trochę empatii w stosunku do człowieka, którego, jak twierdzisz, tak bardzo lubisz. Nawet jeśli się myli, albo wyolbrzymia swoje znaczenie, pomyśl, jak ty byś się czuła, gdybyś uważała, że możesz uratować komuś życie, ale nic w tej sprawie nie zrobiła? Głęboki, niski głos doktora Armisteada brzmiał wyjątkowo łagodnie i miękko. Tess zrozumiała, że już się nauczył: traktowana zbyt szorstko i ostro, obrażała się. Tyner Gray znał ją od dziesięciu lat, a wciąż nie opanował tej prostej sztuczki. - Czułabym się okropnie, ale w końcu dałabym sobie radę. - Tak samo, jak dałaś sobie radę ze śmiercią swojego chłopaka Jonathana Rossa? - Skąd pan o tym wie? - Wspominałaś o tym. Naprawdę? Nie pamiętała. Zdawało jej się, że zachowuje sprawę Jonathana Rossa dla siebie, nawet w tym gabinecie. - To nie była moja wina. Nie spowodowałam jego śmierci, nie mogłam nic zrobić. - Czy to uchroniło cię od poczucia winy? - Nie. - W takim razie wyobraź sobie, że byłaś winna. Jak byś się wtedy czuła? Tylko o to cię proszę. Wyobraź sobie, jak byś się czuła, uważając, że masz na rękach czyjąś krew, jak się kiedyś mówiło. - Po Lucy Fancher nie było więcej ofiar. Carl nie musi się czuć winny. - Może czuje się niepełny. - Jeśli powie pan „niezrealizowany”, wstanę i wyjdę. - Nie możesz - powiedział pogodnie doktor Armistead. - Przysłał cię tu sędzia. Jesteś moja jeszcze przez pięć miesięcy. Wiedziałaś, że dziś mija miesiąc od naszej pierwszej sesji? 227
Nie spodobało jej się to wyrażenie. Bardzo jej się nie spodobało. „Jesteś moja jeszcze przez pięć miesięcy”. - Nie jestem pańska. Nie należę do nikogo. - Przepraszam. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. Próbuję tylko skłonić cię do większej empatii. Mówisz, że lubisz Carla Dewitta. Dlaczego nie widzisz, że mógł mieć powody, żeby tak postąpić? Dlaczego nie spróbujesz go zrozumieć? - Twierdzi pan, że nawet jeśli się myli, jego przekonanie, że zabójca jest wciąż na wolności, tłumaczy to, co zrobił. - Coś w tym rodzaju. Nie wiem o nim nic ponadto, co mi opowiedziałaś. Ale wydaje mi się, że człowiek, któremu nie udało się wyjaśnić morderstwa, może poczuć się lepiej, jeśli przynajmniej odda sprawcę w ręce sprawiedliwości. Odmówiono mu tego. Wyobraź sobie, jak by się czuł, jak ty byś się czuła, jak każdy by się czuł, gdyby teraz zginęła kolejna kobieta. Kilka wskazówek minutowych na kilku zegarach równocześnie dobiło do dwunastej i Tess ruszyła do drzwi, trzymając w ręce podstemplowaną karteczkę, przypomnienie, że odbywa tutaj karę. Jeszcze pięć miesięcy. Wytrzyma. Tego była pewna. Była też pewna, że nie zrobi żadnego użytku z teoretycznych rozważań doktora. „Jak byś się czuła, gdyby teraz zginęła kolejna kobieta”? To tylko psychoanalityczne przypuszczenia, metafory, te same bzdury co zwykle, powtarzała sobie. I tak było: przez następne dwadzieścia cztery godziny.
COŚ POSZŁO NIEZGODNIE z PLANEM. Nie przywykł do tego. Wszystko idzie zawsze według planu. Był tak uważny, ostrożny, od kiedy... cóż, od kiedy musiał. A teraz jego pracę miałby zniweczyć jeden człowiek? Jeden głupi człowiek? To na pewno wina tego głupka Barneya Fife'a. Jak to się stało? Nie jest pewien, nie może mieć pewności, nie może się zbliżyć na tyle, żeby się upewnić. Fakt jest faktem: ona nie jeździ już codziennie do Pikesville. O ile mógł stwierdzić, całe dnie przesiaduje w domu. Ale w gazetach nic nie było, żadnych doniesień o odkryciach. Zastanawia się, czy to nie mężczyźni odsunęli ją od sprawy. Tak, na pewno. Po raz kolejny nie docenił perfidii własnej płci. Spędzał tak dużo czasu z kobietami - myśląc o nich, słuchając ich, troszcząc się o nie - że zapomniał, jak działają mężczyźni. Są niezręczni, nawet brutalni, ale skuteczni. Szkoda, że nie może dać tym stanowym glinom małej lekcji. Nie, musi nad sobą panować, musi mieć nad wszystkim kontrolę. Musi panować nad swoim ego. Na przykład dziś w nocy potrzebne są precyzja, opanowanie i skupienie na celu. Człowiek mniejszego niż on formatu na pewno chciałby się popisać, zwrócić na siebie uwagę. On zawsze był dumny ze swojej skromności, z umiejętności zbierania pamiątek bez zwracania na siebie uwagi. 229
Zjeżdża furgonetką w boczną uliczkę, zatrzymuje się i czeka. Mapa przestępczej aktywności w mieście zmieniła się nieco od czasu, kiedy ostatni raz szukał jej w tej okolicy. Gliny zlikwidowały stare punkty sprzedaży, ale kilka przecznic dalej powstały następne. Boże, ćpuny w ogóle nie mają wyobraźni. Wychodzą z siebie, żeby zdobyć substancję, która ich niszczy. Wie, że ona tu będzie, bo jest piątek, a w piątkowy wieczór lubi sobie strzelić kopa. A poza tym zostawił na jej pagerze krótką wiadomość: gwarancję, że się tu pojawi. Wie, czego jej trzeba. To prawda, że nie zna jej tak dobrze jak innych. Nie miał czasu, żeby ją zbadać. Ale wie, co lubi, zna jej słabości, motywacje. Wie, że jest równie leniwa co przebiegła. Jednak najważniejsze, co wie na jej temat, to to, że go oszukała. Nigdy do końca jej tego nie przebaczył. Odchodząc, mówił sobie, że z nią skończy, ale chyba już wtedy czuł, że to nieprawda. Jeszcze przed tym nieprzewidzianym wypadkiem wiedział, że musi się z nią policzyć, wyrównać rachunki. Nie lubi, jak się nim pogrywa. Jest dziewiąta. O tej porze na wiosnę powinno już być całkowicie ciemno, ale w najgorszych dzielnicach miasta nigdy nie zapada mrok. Widzi, jak skręca w uliczkę i wychodzi na ulicę, gdzie naganiacze zachwalają swój towar. Nie bierze kraku, woli metamfetaminę i heroinę. I nie kupi nic na ulicy. Pójdzie do szeregowca, w którym czeka diler, szczęśliwy, że odsprzeda heroinę, którą nabył kilka godzin temu. Czemu nie? Skoro można na tym zarobić? Gdyby gliny nie miały wszystkiego w dupie, zauważyłyby ją z odległości sześciu przecznic, i to nie tylko dlatego, że jest biała. Jest taka malutka, w ogóle tu nie pasuje. Kiedy tylko odeszła, podjechał do jej wozu i zaparkował za nim, blokując go. Teraz może już tylko czekać. Po niecałych dziesięciu minutach wraca, niemal biegiem. Zabierze swój skarb do domu albo do nowego chłopaka - zakładając, że go ma, a zwykle ma. Wydaje jej się, że jeśli zaczeka chwilę z przygrzaniem, to znaczy, że ma nad tym kontrolę, że 230
nie jest ćpunką. „To zupełnie to samo co piwo w sobotę”, broniła się, kiedy pierwszy raz przyłapał ją, jak dawała sobie w żyłę. Możliwe. Tylko że kiedy twoja dziewczyna idzie w sobotę na piwo, nie okrada cię bezczelnie od soboty do piątku. Wciąż podobają mu się jej ruchy, sylwetka, kołysanie szczupłymi biodrami. Gdyby miał okazję, znów by ją wybrał. I znów, i jeszcze raz. Była w jego typie. Cierpi, kiedy musi się do tego przyznać. Cóż, trzeba znać swoje słabości. Trzeba powiedzieć sobie szczerze, dlaczego kiedyś poniosło się klęskę, żeby w przyszłości zwyciężyć. Była jego jedynym błędem. Może drugim, chociaż dziewczyny z Saint Mary's City nie liczyłby jako błąd. Raczej jako objazd. Idzie, prawie podskakując, jak mała dziewczynka w drodze ze sklepu ze słodyczami. Jedyną różnicą jest to, że w ręce trzyma torebkę heroiny wymieszanej ze środkiem na przeczyszczenie dla dzieci. Boże, co za beznadziejna ćpunką: głupia, bezczelna, do niczego. Nie zrezygnował z niej od razu. Gdyby wytrzymała na odwyku, gdyby ją naprostował, mogłaby być najbardziej udaną z jego kreacji. Ale ona tylko udawała, że jest już czysta, żeby dalej wyłudzać od niego pieniądze. Chytra, oto najlepsze określenie. Chytra ci... nie, obiecał matce, że nie będzie mówił tego słowa. Było takie ordynarne. Wsiada do samochodu i zapala, przekonana, że odjedzie, żeby mogła ruszyć. Durna suka. Ona trąbi. On wyłącza silnik. Ona znów trąbi. On wzrusza ramionami. Wreszcie ona wychodzi i zbliża się do furgonetki. Nie boi się, bo jest głupia. Nie boi się, bo nie ma pojęcia o zagrożeniu. Uderza dłonią w bok furgonetki, jakby była krową w szkodzie. On wciąż nie rusza, więc idzie do przodu, do szoferki. Obiekty w lusterku mogą znajdować się bliżej, niż się wydaje, przestrzega siebie on. I czeka, czeka, cierpliwy jak sam czas, aż ona zaczyna łomotać pięścią w drzwi i wyzywać go od najgorszych. Gniew ją zaślepia: nie rozpoznała go. On słucha znajomego głosu zza 231
szyby i zastanawia się, czy coś czuje - choćby ślad tego cudownego żalu, z którym zwykle wypełnia swój obowiązek. Nie. Po prostu chce mieć to już z głowy. Zza okna wciąż dobiega jej piskliwy, zachrypnięty głos: „Rusz tę kupę złomu, kutafonie! Ruszaj, ruszaj!” Wali, bębni, tłucze w drzwi, jakby chciała o własnych siłach przesunąć furgonetkę. Tak bardzo chce - musi, po prostu musi - jechać do domu. Jasne, kotku. Wcale nie masz problemu. To dokładnie to samo co kilka drinków w sobotni wieczór. Pozwala jej szaleć jeszcze przez kilka sekund. Później, spokojnie, jak zawsze spokojnie, opuszcza szybę i strzela głupiej suce w twarz. Nawet się nie zorientowała, co się dzieje. Jeśli życie przeleciało jej przed oczami, na pewno żałowała tylko tego, że już nie nacieszy się ostatnią porcją heroiny. Musiał strzelić jej w twarz zamiast w pierś. Oby nikogo to nie obrzydziło. Ponieważ tej jednej... tej jednej nie kocha.
Rozdział 27 BYŁ PÓŹNY NIEDZIELNY RANEK, kiedy dopływając do przystani, Tess zobaczyła na brzegu Whitney. Jej przyjaciółka sama kiedyś wiosłowała i wiedziała doskonale, jak bardzo przeszkadza, tkwiąc na środku hangaru w samym środku porannego szczytu, na drodze studenckich osad, uginających się pod ciężarem czwórek i ósemek. Mimo to stała jak wbita w ziemię, z rękami założonymi na piersi. Kiedy Tess ustawiła kajak równolegle do nabrzeża, podbiegła i szarpnęła jedno z wioseł z taką siłą, że o mało nie wywróciła łódeczki. - Whitney, od lat przybijam tutaj bez twojej pomocy. Dziękuję, ale dam sobie radę. - Musimy porozmawiać. - Sprawa, jak wszystkie sprawy Whitney, nie cierpiała zwłoki. - Świetnie. Daj mi tylko opłukać kajak i zanieść na miejsce. A gdybym była tobą, domagałabym się też, żebym wzięła prysznic. Bardzo dziś było parno, prawie jak latem. - Tess wskazała plamy potu między piersiami, na plecach i pod pachami. - Musimy porozmawiać od razu. Jesteś ostatnia, nikogo nie będziesz blokować. Tess zerknęła na wodę; rzeczywiście, do brzegu nie zbliżała się już żadna łódka. - Daj mi tylko wyjść. Głupio się czuję tutaj na dole, kiedy tak nade mną wisisz. Zwykle gładkie włosy Whitney sterczały bezładnie, blada twarz zbielała jak papier i ściągnęła się żałośnie. Tess nigdy nie widziała jej w takim stanie. Przyjaciółka kiwnęła głową i, zaciskając szczęki, zaczekała, aż Tess wdrapie 233
się na nabrzeże i zaniesie kajak do mycia. Spłukiwanie kadłuba wodą z węża było podstawową czynnością kajakarzy po wydobyciu łódki z brudnej środkowej odnogi Patapsco. - Czytałaś dziś rano gazetę? - Whitney usiadła na trawie i zaczęła kopać we wnętrzu olbrzymiej skórzanej torby. - Zerknęłam na pierwszą stronę i na swój horoskop. I przeczytałam horoskopy suk, one to bardzo lubią. Esskay będzie miała powodzenie w interesach i zawrze korzystną umowę. - Whitney się nie uśmiechnęła. - Jezu, co jest? Aż tak źle? Whitney niestrudzenie przebijała się przez zawartość torebki, wyrzucając z niej mnóstwo zaskakujących i wspaniałych drobiazgów - szwajcarski scyzoryk, notatnik w skórze, zabytkową bransoletkę z kości słoniowej - żeby wreszcie wyciągnąć strzęp papieru: kawałek wydarty z działu lokalnego dzisiejszej gazety. - Z początku nie skojarzyłam nazwiska, czytałam przy śniadaniu, wiesz, i śmiałam się, że w „Beacon Light” piszą tacy naiwniacy: na pierwszy rzut oka widać, że poszło o narkotyki. Ale ofiara była biała, mieszkała w hrabstwie, więc zrobili z tego historię o przypadkowej dziewczynie z przedmieścia, która wmieszała się w tutejsze ciemne sprawki. Pewnie mieli deadline i chcieli odświeżyć newsa, bo na pewno był już w wieczornych wiadomościach... - Whitney, zwolnij i zacznij jeszcze raz. Nic nie rozumiem. - Wczoraj w nocy została zabita Julia Carter. Zastrzelona na ulicy, w południowo-zachodniej części miasta. Po solidnym treningu Tess często miała wrażenie, że nogi się pod nią uginają. Ale nigdy w taki sposób. Opadła na trawę obok Whitney. Gdyby miała coś w żołądku, pewnie zaczęłoby ją mdlić. Tylko że rano nigdy nie miała czasu zjeść. Ani przeczytać całej gazety... - Moja Julia? - zapytała, ale nie zabrzmiało to dobrze. - Nasza Julia? Też nie najlepiej. - To popularne nazwisko. - Ta Julia Carter mieszkała niedaleko Beckleysville. Nad zbiornikiem Prettyboy. Coś ci to mówi? - Kurwa mać. - Właśnie. Tess siedziała na ziemi z bezwładnie rozrzuconymi nogami jak szmaciana lalka. Skulona Whitney wyglądała, jakby chciała prysnąć byle dalej, jak tylko wymyśli, dokąd uciekać. Słońce wspinało się na niebo, poranna wilgoć wyparowała. Będzie piękny dzień - oczywiście dla tych, którzy mieli szczęście 234
obudzić się żywi. Błękit nad głową, delikatne wiosenne zapachy wokół. Tess i Whitney mogłyby być znów współlokatorkami, studentkami college'u, które wypoczywają na brzegu rzeki Chester po porannym treningu. Tess chciałaby, żeby tak było. Chciałaby znów być dwudziestojednolatką i nie nosić bagażu wiedzy, którą zdobyła w ciągu ostatnich dziesięciu lat. Lub chociaż w ciągu ostatnich dziesięciu minut. Julie Carter miała dwadzieścia jeden lat. Tylko tyle. Ale to było trudne dwadzieścia jeden lat, pełne problemów, przeszkód i trudności, których Tess nie umiała sobie nawet wyobrazić. - To mogło mieć związek z narkotykami - zgadywała. - Zdecydowanie miała kłopoty w tej dziedzinie. - Mogło - stwierdziła Whitney. - To może być największy z cholernych zbiegów okoliczności w tym tysiącleciu. - Musimy zawiadomić majora Shieldsa w Pikesville. - Już to zrobiłam. Od razu przesłałam mu wiadomość na pager. - I? - I powiedział, że to właśnie to. Wielki przydupiasty przypadek. - Tak powiedział? Przydupiasty przypadek? - Nie, ale mógłby. Uważa, że jestem częścią problemu, wiesz? Ja i rada. Bardzo podziękował mi za informację i powiedział, że wezmą ją pod uwagę, ale wciąż zakładają, że morderca Tiffani i Lucy nie żyje. - Chyba że żyje. Chyba że Carl ma rację. - Albo w ogóle chodzi o kogoś innego. - Kogo? Nikt nie wie, kto był na liście, poza członkami twojej własnej rady. - Nie wiem. Kogoś, kto wie, co zrobił tamten facet? Tess nie była wrogiem przypadków. Przypadki były solą życia, dostarczały żeru dziennikarzom codziennych gazet i - co wiedziała nawet Mary Ann Melcher - podsuwały pomysły najlepszych filmów telewizyjnych. Większość wartych wspomnienia historii, choćby najkrótszych anegdot, to historie przypadków. Nie opowiadasz ludziom o trzystu sześćdziesięciu czterech dniach w roku, w których wsiadłeś do autobusu numer 11 i nie wpadłeś na swojego najlepszego przyjaciela z podstawówki. Opowiadasz o tym jednym dniu, kiedy go spotkałeś. Jednak historia Julii Carter była jak kronika zapowiedzianej śmierci. Ktokolwiek sporządził listę, wiedział, że powinna dołączyć do pozostałych 235
ofiar zabójstw. Nawet przyczyna zgonu się zgadzała: strzał w głowę. Dzięki temu jej śmierć okazała się dość gwałtowna i krwawa, by zasłużyć na wzmiankę w gazecie, która pojawiła się jak pocztówka od mordercy. „Oto kolejne ciało. Myślę o Tobie”. - Whitney. Czy wiemy, jak się nazywała ta wolontariuszka, która zrobiła listę? - Teraz już wiemy. Po rozmowie ze Shieldsem zadzwoniłam do tego kretyna, tego prawnika z fundacji Luisy O'Neal. Uwierzysz, że powoływał się na klauzulę poufności!? Powiedziałam, że jeszcze nie postanowiłam, czy odwiedzę go w domu z moją wiatrówką, czy pójdę do biura prokuratora stanowego i złożę na niego skargę. - Jaką skargę? Zgodnie z prawem stanu Maryland wolno być śliskim draniem. - Blefowałam. Dlatego wspomniałam o wiatrówce. W końcu zdecydował, że ta osoba nie jest w zasadzie jego klientem, a przynajmniej nie w tej kwestii, i że ma prawo podać mi jej nazwisko. - Kto dał radzie tę listę, Whitney? Zadając to pytanie, Tess znała już odpowiedź. W jakiś dziwny sposób przeczuwała, ślady czyich delikatnych, zadbanych rączek nosi ta sprawa. - Twoja ulubiona filantropica, ulubienica całego Baltimore, Luisa Julia O'Neal. - Whitney złapała się za czoło, jakby czuła zbliżającą się migrenę lub chciała wydrzeć wspomnienie ze swojej nadaktywnej głowy. - To od początku był jej pomysł. Żeby przyjrzeć się tym morderstwom, żeby wynająć ciebie. To ona stała za wszystkim, a ja nic nie wiedziałam. Zrobili mnie w konia jak ciebie, a może nawet bardziej. Bo ja nigdy nie rozumiałam, czemu według ciebie jest taka straszna. - Nie aż tak straszna. Whitney odsłoniła twarz. - O co ci chodzi? - Nienawidzę Luisy O'Neal, ale to nie jej styl. Ktoś ją wykorzystał tak samo jak nas. Poza tym jest w domu opieki, prawda? Może wcale nie ona to zrobiła. Może ją też ktoś wykorzystał. Gdzie teraz jest? - Chyba w Keswick. - Oby pozwalali na odwiedziny w niedzielę rano. 236
DOM OPIEKI, POŁOŻONY NA WZGÓRZU, które wznosi się nad drogą dzielnicą Roland Park i nieco tańszym Hampden, nosił dzisiaj nową, przyjemniejszą nazwę. Jednak starsi mieszkańcy tych okolic pamiętali, że dawniej był Domem dla Nieuleczalnie Chorych Keswick. Zdaniem Tess stara nazwa pasowała najlepiej. Nie wiedziała dokładnie, jaka choroba niszczy ciało Luisy, ale była pewna, że jej dusza już zgniła. Luisa przebywała w klinice, będącej ostatnim przystankiem w drodze do kostnicy, choć zaledwie rok wcześniej zajmowała własny apartament w skrzydle mieszkalnym. Tess i Whitney podpisały się na karcie odwiedzin przygnębiająco białej i pustej - i dostały kawałek papieru z trzema cyframi. - To numer pokoju? - zapytała Tess. - Nie, dzisiejszy kod - odpowiedział pracownik ośrodka. - Kod? - Do wyjścia. - Wskazał na klawiaturę na podwójnych drzwiach, które zamknęły się za nimi. - Naszym pensjonariuszom nie wolno wychodzić na własną rękę. - To dość ponure - stwierdziła Whitney. Na drugim piętrze, na które wjechały windą, panowała jeszcze bardziej ponura i przybijająca atmosfera. Ich młodość była tutaj obrazą, czymś nieprzyzwoitym, obscenicznym. Kobiety, które mijały w korytarzach - same kobiety, wyłącznie kobiety - znad swoich balkoników i wózków patrzyły na nie z jawną zawiścią. Tess miała wrażenie, że słyszy słabe, ledwo słyszalne wołanie, nikły głos, który nie liczy na odpowiedź. - A to jest najlepsze miejsce - szepnęła Whitney. - Możesz sobie wyobrazić te gorsze? Luisa miała osobny pokój, który niewiele różnił się od salki w szpitalu, choć pozwolono jej wstawić kilka prywatnych mebli: skrzynię, stolik, obity materiałem w kwiaty fotel, który Tess pamiętała z werandy O'Nealów. Luisa siedziała w nim, wyjaśniając, co zrobiła, żeby jej syn nie stanął przed sądem za morderstwo. Dzisiaj w fotelu królowała potężna pielęgniarka w białym kitlu, dzięki zagadkowej mieszance genów obdarzona rudymi włosami i piegami na śniadej twarzy. Nie odrywała oczu od ekranu stojącego w rogu telewizora. Luisa leżała na szpitalnym łóżku, wsparta na wysoko wzniesionym wezgłowiu. Kartka nad łóżkiem przypominała pielęgniarkom z nocnej zmiany, że 237
pacjentce trzeba zakładać pieluchy z tkaniny, ponieważ ma uczulenie na plastik. Tess nigdy nie sądziła, że może jej się zrobić żal Luisy O'Neal. Na widok tego zalecenia zmieniła zdanie. - Nie tylko miłości nie kupisz za pieniądze - powiedziała szeptem do Whitney. - Godnej starości też. Bladoniebieskie oczy Luisy się zwęziły. Sięgnęła po duży notatnik i czarny marker. „Nie mogę mówić, napisała, ale słuch mam znakomity”, napisała. - Co za kłamczucha - odezwała się pielęgniarka, najwyraźniej należąca do tych opanowanych osób, jakby stworzonych do wykonywanego zawodu. Może mówić, tylko nie chce, bo to dziwnie brzmi, a ona wcale nie ćwiczy z rehabilitantką. Luisa odwróciła kartkę. „Nie lubię robić czegoś, co mi źle wychodzi”. - A to niespodzianka - zauważyła Tess. - Mogłaś przynajmniej zapełnić tę stronę do końca. Marnujesz dobry papier. Luisa pokręciła głową; ale mógł to być tylko mimowolny skurcz mięśni. „Donna, możesz zostawić nas same?” - napisała. Pielęgniarka niechętnie dźwignęła się z fotela, wyłączyła telewizor i wyszła z pokoju, wszystko w milczeniu. W jej ruchach było coś wspaniale bezwstydnego; obfite ciało płynęło i kołysało się jak fregata na falach. - Wiesz, dlaczego tu jesteśmy, Luiso? - zapytała Whitney. Uznały z Tess, że Luisa będzie chętniej rozmawiać z kimś ze swojej sfery. Luisa się zawahała. Tess wiedziała, że skłamie, jeśli tylko może jej to ujść na sucho. „Mam pewne przypuszczenia”, napisała wreszcie. - Przez prawnika swojej fundacji przekazałaś listę nazwisk radzie organizacji pozarządowych, która zajmuje się sprawą przemocy domowej. Luisa kiwnęła głową. - Zdecydowałaś, które organizacje zostaną zaproszone, i upewniłaś się, że ja również będę należała do rady. Twój pomysł, twoja lista, twój projekt. Fundacja mojej rodziny nie ma doświadczenia w kwestiach społecznych, ale wiedziałaś, że na pewno na to pójdę, prawda? I wiedziałaś, że Tess i ja 238
przyjaźnimy się od lat, więc na pewno będę chciała, żeby to ona dostała zlecenie. Luisa nie zaprzeczyła ani nie potwierdziła. - Dokładniej to twój prawnik zasugerował, żeby wynająć prywatnego detektywa. To on zapytał: „Nie znasz kogoś takiego, Whitney?” Zaczęła pisać, powoli, z niepotrzebną starannością. „Nie mogę się wypowiadać o czymś, przy czym mnie nie było”. - Jak zdobyłaś te nazwiska, Luiso? „Wyszukałam. Mamy tu doskonałą bibliotekę”. - Wyszukałaś? - Whitney straciła cierpliwość. - Tymi rękami? Nawet jeśli tu jest jakiś komputer, założę się, że nie umiesz z niego korzystać. To, że Luisa mogła odmówić odpowiedzi, było wielką przewagą jej sytuacji. Po prostu wlepiła oczy w Whitney i milczała. Częściowy paraliż twarzy utrudniał rozpoznanie jej wyrazu: od czasu wylewu malowała się na niej szydercza karykatura uśmiechu Elvisa Presleya. Tess odwróciła się do Whitney. „Wyjdź”, powiedziała bezgłośnie, samymi ustami. Przyjaciółka najpierw pokręciła głową, ale coś we wzroku Tess przekonało ją do opuszczenia pokoju. Wyszła na korytarz i zamknęła za sobą drzwi. Tess klęknęła przy łóżku, żeby móc mówić jak najciszej. - Luiso, dotrzymałam tajemnicy. Minęły ponad dwa lata. Nikomu nie powiedziałam, że Seamon O'Neal zlecił zabicie Jonathana Rossa. Luisa przestała dbać o wyraźne pismo. „Wcale nie jestem pewna, że chciał go zabić”. Tess oniemiała. Nawet na łożu śmierci Luisa O'Neal nie umiała przyznać, że członek jej rodziny zdolny jest do złego postępku. - Dlaczego zaprzeczasz prawdzie, Luiso? Twój mąż nie żyje, nie można go już pociągnąć do odpowiedzialności, nawet gdyby udało się to udowodnić. Twój syn przebywa w szpitalu, do którego go posłałaś. Człowiek, który wziął na siebie zbrodnie twojego syna, został stracony. Nikt go nie żałuje, nikt po nim nie płacze. Wyrównałaś wszystkie rachunki. Zabezpieczyłaś wszystko, co kochasz. Dlaczego nie chcesz mi dać prawa do tego samego? Luisa zaczęła odwracać kartkę, ale zdecydowała się jednak zapełnić do końca częściowo zapisaną stronę. „Nigdy nie chciałam mieć z tobą nic wspólnego. Miałam nadzieję, że cię już nigdy nie zobaczę. Ja tylko pośredniczę”. 239
- W czyim imieniu? „Nie mogę powiedzieć”, napisała, wciąż na tej samej stronic. - Dlaczego? Czego się boisz? Pisała gwałtownie, mocno przyciskając marker do papieru, jakby chciała wyciąć te słowa na ciele Tess. „Nie śmierci. Chcę umrzeć”. - Brawo. Jesteś odważniej sza niż większość ludzi. Co ten ktoś może ci zrobić? Luisa położyła drżącą dłoń na srebrnej ramce, która stała na szafce. Zdjęcie przedstawiało młodą kobietę, podobną do Luisy, którą Tess kiedyś znała: miały takie same świetliste oczy i ciemne, miękkie włosy. Na fotografii towarzyszyli jej przystojny, choć zwalisty, mężczyzna i pyzaty chłopczyk. Córka, przypomniała sobie Tess. Luisa O'Neal ma córkę w Chicago. „Zabije ją. Jestem pewna”. Oczy Luisy nadal były piękne - jeśli nie zwracać uwagi na otaczające je zmarszczki, na blade, papierowe powieki i wypłowiałe rzęsy. Zapadnięte głęboko w zniekształconą twarz, lśniły mocnym błękitem. Tess uświadomiła sobie, że Luisa Julia O'Neal, którą wszyscy nazywali kiedyś Ellie Jay, uchodziła za jedną z najlepszych tenisistek w mieście: silna, pełna energii, a zarazem wdzięku. Teraz umierała, kawałek po kawałku. Czego nie zabrała jej choroba, pochłonął strach. Strach wyniszczał jej ciało znacznie szybciej niż schorzenia i starość. - Luiso, zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby ochronić ciebie i twoją córkę. Ale muszę coś wiedzieć. Jeśli nie możesz mi powiedzieć, kto to jest, powiedz chociaż, czego chce. Luisa odwróciła kartkę i napisała wielkimi czarnymi literami na całej powierzchni. „Ciebie”. Tess byłaby bardziej wstrząśnięta, gdyby nie to, że spodziewała się tej odpowiedzi. Zrozumiała tamtą natrętną myśl, która od dawna nie dawała jej spokoju. Co łączy tych ludzi? Tess Monaghan. To ja jestem wspólnym elementem. Nie woda, nie przyczyna śmierci. Tych pięcioro nie miało ze sobą nic wspólnego, póki się nie pojawiłam. Lista była przynętą, która miała ją doprowadzić: do czegoś? Do kogoś? Musiała wiedzieć, kto to wszystko wymyślił i dlaczego. Luisa nie powie jej nic i trudno się dziwić. Ten człowiek 240
zabiłby jej córkę bez chwili wahania. Julie Carter zastrzelił tylko po to, żeby przypomnieć Tess, że jeszcze nie skończył. Gdy wstawała z klęczek, strzyknęło jej w kolanach. Co za szczęście, że w ogóle ma nogi, a nie kalekie patyki, takie jak te, które Luisa ukrywa pod szpitalnym kocem. Co za szczęście, że żyje. Ciekawe, jak długo. Od łóżka dobiegł ją szmer: Luisa gorączkowo drapała papier markerem. Tess z trudem odcyfrowała słowa. „Nikomu nie możesz powiedzieć. Nikomu. Bez policji”. - Ale... „Moja córka. Moja córka. Jeśli pójdziesz na policję, on zabije moją córkę. Jeśli naślesz na mnie policję, wszystkiego się wyprę”. Wyrwała kartki z notatnika i poszarpała je na drobne kawałki. Miała jeszcze sporo siły w drążących rękach. - On chce mnie zabić, tak? Więc życie twojej córki jest ważniejsze od mojego? „Niekoniecznie”, napisała i natychmiast podarła kartkę. - Co „niekoniecznie”? „I to, i to”, kolejna kartka skończyła w strzępach na podłodze. „Idź”. Tess odwróciła się i ruszyła do drzwi: pokonana, złamana, zmiażdżona, jak zwykle po spotkaniu z którymś z członków rodziny O'Nealów. Już na progu usłyszała głos, żałosny, niewyraźny głos: - Nys nejes szypakowe. - Co? - Nys... nys. - Luisa z wściekłością zmagała się z kalectwem; nie mogła znieść własnej ułomności. Zaczerwieniona z emocji i wysiłku podniosła dłoń i zaczęła kreślić w powietrzu zarys słowa. - Pic... - powiedziała. - Pię... - Pięć? Czego pięć? Poddała się i złapała notatnik. „Tiffani Gunts Lucy Fancher Julie Carter Hazel Ligetti Michael Shaw”. Pięć nazwisk. Pięć morderstw. I nic nie było przypadkowe. Absolutnie nic.
Rozdział 28 Po WYJŚCIU z DOMU DLA NIEULECZALNIE CHORYCH KESWICK Tess zadzwoniła do Crowa i poprosiła, żeby przyniósł jej akta sprawy do Daily Grind, miejscowej kawiarni. Poprosiła też o swojego smith and wessona. - Przypniesz broń tutaj, w Grind? - Whitney siadła w boksie z dużą kawą i dyniowym muffinem. Tess nie miała apetytu. - Ten człowiek zabił trzy osoby, może pięć. Luisa O'Neal właśnie mi powiedziała, że chodzi mu o mnie. W tej sytuacji noszenie broni to jedyne rozsądne wyjście. Whitney wsypała do kawy trzy porcje cukru, upijała po trochu i dolewała mleka, aż napój w jej szklance z café au lait zmienił się w lait au café. - O co chodzi z tobą i Luisą? Dlaczego kazałaś mi wyjść? Tess się zawahała. Z jednej strony mogła uznać, że umowa już nie obowiązuje: w końcu Luisa pomogła temu człowiekowi zastawić na Tess pułapkę. Tłumaczenie, że boi się o siebie i o córkę, nie wydawało się wystarczające, chociaż taka motywacja była jak najbardziej zrozumiała. Luisa puściła w ruch całą machinę, nie myśląc o tym, że zwierzyną, którą tropi morderca, jest Tess. Jednak spotkanie z dawną nemezis i ujrzenie jej w tak żałosnym stanie zmieniły w jakiś sposób naturę ich relacji. Luisa, przez którą Tess czuła się mała i bezsilna, teraz sama była bezsilna. Wcześniej Tess strzegła jej tajemnic ze strachu, teraz - z przyzwyczajenia. Poza tym nie chciała wystawiać na próbę lojalności Whitney. Whitney ją kochała, ale była bezwzględnie lojalna wobec tych, których pani Talbot bez 242
cienia ironii nazywała „ludźmi z naszej sfery”. Whitney uznała jej milczenie za odmowę. - Założę się, że Crowowi powiedziałaś. Tess kiwnęła głową. Powiedziała tylko jemu jednemu. - Ja też umiem dochować sekretu, Tester. - Zręczna strategia; Whitney użyła dawnego przezwiska Tess, żeby podkreślić, jak długo się już znają. - Nie chodzi tylko o dotrzymanie sekretu - wyjaśniła Tess. - Uważałam, że mi nie uwierzysz, kiedy ci powiem, że O'Nealowie są zdolni kogoś zamordować. Ale masz rację, kiedy zaczęliśmy się spotykać z Crowem, wszystko mu powiedziałam. Musiałam komuś powiedzieć. - Za pierwszym czy za drugim razem? - Co? - Powiedziałaś mu za pierwszym razem, kiedy zaczęliście ze sobą chodzić, wtedy, kiedy to skopałaś i Crow odszedł, czy kiedy do ciebie wrócił? Whitney musiała czuć się naprawdę bardzo zraniona. Wypominanie dawnych błędów nie było w jej stylu. - Za pierwszym razem. A dokładnie: powiedziałam mu, zanim poszliśmy do łóżka. - Łatwa jesteś. Zawsze wiedziałam, że wskakujesz do łóżka na pierwszej randce, ale nie miałam pojęcia, że wystarczy skinąć, a oddajesz wszystko. - Słuchaj, jeśli chcesz, w tej chwili opowiem ci całą historię. Ale nie kłóć się ze mną, nie mów, że tak nie mogło być albo że się pomyliłam. - Wcale się nie kłócę... Tess podniosła dłoń. - Właśnie teraz się kłócisz. Whitney opadła na krzesło. Wyglądała niemal na skruszoną, o ile w jej przypadku było to możliwe. - Pamiętasz Jonathana Rossa? - Skoro mowa o rozwiązłości... spałaś z nim, kiedy się już rozstaliście. - Dziękuję za przypomnienie. Pamiętasz, jak umarł? - Potrącił go samochód. 243
- Zorganizował to mąż Luisy, Seamon. Jonathan był o krok od odkrycia wielkiego skandalu. O'Nealowie zapłacili facetowi, który czekał już na egzekucję, żeby przyznał się do morderstwa, które popełnił ich syn. Pośredniczył w tym prawnik, więc tamten człowiek nigdy się nie dowiedział, że chodzi o wpływową rodzinę z wyższych sfer. Pieniądze dostała jego matka. Sądził też, że jego „sponsorzy” załatwią mu unieważnienie wyroku śmierci. - Załatwili? - Dwa razy doprowadzili do przesunięcia egzekucji. Został stracony zeszłej jesieni. Tucker Fauquier. - Ten psychopata, który chciał zabić po jednym chłopcu w każdym hrabstwie, ale doszedł tylko do Bay Bridge? - Ten sam. - I nie wiedział, że to byli O'Nealowie? - O ile wiem, nie. Whitney zamyśliła się, opierając podbródek na dłoni. - Możliwe, że ktoś jeszcze o tym wie? - Może. Co prawda nie wiem, w jaki sposób. Seamon O'Neal, Tucker Fauquier, jego matka, prawnik: wszyscy nie żyją. Zdaje mi się, że teraz tylko Luisa i ja znamy tę historię. - I Crow. - I Crow. - Zawsze miałem nadzieję, że mówicie o mnie pod moją nieobecność. Crow siadł w boksie obok Tess i jednym zręcznym gestem, kładąc jej dłoń na lewym udzie, rzucił jej na kolana pistolet. Tess zerknęła w dół i o mało nie wybuchła śmiechem, widząc, że owinął broń w ściereczkę do naczyń. - Dlatego to tak długo trwało. Zastanawiałem się, jak to przewieźć. Ty masz zezwolenie, ale ja nie. Już się widziałem w kajdankach na Cold Spring Lane. Załadowałem, tak jak opisałaś. - Rozejrzał się po zatłoczonej kawiarni. - To co, mały napadzik? Wybrałaś dobry dzień, w niedzielę mają mnóstwo klientów i pełną kasę. Kiedy Tess opowiedziała mu wszystko, co zdarzyło się rano, natychmiast stracił dobry humor. - Musisz iść na policję, Tess. Nieważne, co ona mówi. Zadzwoń przynajmniej do detektywa Tulla, tego z wydziału zabójstw. Jemu możesz zaufać. Ten psychol chce cię zabić. 244
- Niekoniecznie. - Tak napisała Luisa. - Poza tym jak ma mnie dopaść? Jego schemat to poznać kobietę, wejść w jej życie, zostać idealnym chłopakiem, który pomaga jej się pozbierać po poprzednim związku z jakimś palantem. Ja już mam idealnego chłopaka. Komplement nie uspokoił Crowa. - Musisz porozmawiać z policją stanową. Zadzwoń do nich. - I powiem im... - Wszystko. Tess wiedziała, że to najlepsze, co mogłaby zrobić. Crow naprawdę martwił się o jej bezpieczeństwo. I to właśnie był problem. Nie była sama na świecie. Musiała chronić siebie, ale nie mogła zapomnieć o innych. O Whitney, Crowie, swoich rodzicach, córce Luisy. Człowiek, który zabił kobietę ot tak, żeby o sobie przypomnieć, zabije każdego. Nie będzie bezpieczna, póki się nie dowie, kim jest i dlaczego to wszystko robi. - Luisa sądzi, że jeśli ten człowiek się dowie, że ze mną rozmawiała, zamorduje jej córkę. - Nie wolno ci o tym myśleć. - Muszę o tym myśleć. - Rewolwer leżał wciąż na jej kolanach, owinięty w ściereczkę w czarno-białą kratę. Widok ścierki z jej własnej kuchni sprawił, że Tess zatęskniła za zwyczajnością, za tym wszystkim, co uważała za swoje i pewne, za wszystkim, do czego budziła się co rano: za psami, łóżkiem, panoramą okolicy, którą widziała z tarasu, nawet za szczoteczką do zębów. Za radością, z którą po dniu pracy siadała przy stole i nalewała sobie kieliszek wina. Za życiem bez strachu. Gdzie jest teraz ten człowiek? Kim jest? Czy się spotkali? Wymienili kilka zdawkowych słów? - Zabije każdego z byle powodu. Julie zabił dla mnie. Whitney kiwnęła głową, Crow był stropiony. - Nie chciałaś, żeby zginęła - powiedział. - To była tylko żałosna ćpunka, która chciała wysępić od ciebie kilka dolców. Dlaczego miałoby cię interesować, co się z nią stanie? - Nie; zabił Julie, bo wiedział, że śledztwo utknęło w martwym punkcie i że już nie biorę w nim udziału. Zabił kobietę, żeby zwrócić moją uwagę. - Była na jego liście - zauważyła Whitney. - Może od początku chciał ją zabić. Luisa mówiła, że nic nie jest przypadkowe. 245
- Racja. Ale powiedzmy, że pójdę na policję, a córka Luisy w Chicago zginie. Ona ma dziecko. Cokolwiek zrobili jej rodzice czy brat, jest niewinna. - Skąd on ma wiedzieć, że rozmawiałaś z policją? - zapytał Crow. - Nie wiem. Wygląda na to, że wie o mnie wszystko. Wiedział, jak do mnie dotrzeć, jak użyć Luisy, żeby mnie zwabić i wciągnąć w pułapkę. - Ale przecież on nie żyje - odezwała się Whitney. - Znaleźli kawałki łodzi. Sprawdzają, czy nie wypłynęło ciało. - Czasem NN to tylko NN - powiedziała Tess. - Ludzie toną i nikt ich nie rozpoznaje. Skąd wiemy, że nasz człowiek nie zrobił sobie po prostu przerwy? - Zakładasz, że tylko zabójca mógł znać te pięć nazwisk. A jeśli jest dwóch zabójców? Jeden zamordował Tiffani i Lucy, drugi Julie Carter, Hazel Ligetti i Michaela Shawa, z zupełnie innego powodu. Do tamtych trzech morderstw doszło już po „samobójstwie”, prawda? I wcale nie przypominają dwóch pierwszych. Tess pomasowała czoło. - Głowa mi pęka. - A mnie pęka dusza - jęknął Crow. - Chyba się pochoruję. Nigdy nie czułem się tak bezsilny. Siedzieli w ponurym milczeniu; obok nietkniętego muffina stygła kawa. We trójkę zawsze umieli wszystko rozgryźć. Byli jak trzech towarzyszy Dorotki: niekompletne stworzenia, każde jakoś wybrakowane, które razem tworzyły całość. Crow był cały sercem, jak Blaszany Drwal. Whitney przypominała Stracha na Wróble - tego z książki, który ma w głowie pełno szpilek i gwoździ, żeby błyszczeć intelektem. W takim razie Tess pozostawał Tchórzliwy Lew, który rusza do boju w pierwszym szeregu, choć trzęsie się i jęczy ze strachu. Bała się. Nie miała co do siebie złudzeń. Gdyby mogła wybierać, nie podjęłaby tej walki. To byłoby bardzo miłe: móc wybrać.
Rozdział 29 NAWET ĆPUNÓW TRZEBA POCHOWAĆ. Tess przejrzała dokładnie niedzielne wydanie „Beacon Light”, szukając nekrologu Julie Carter. Wiedziała, że śmierć Julie nie zalicza się do tych, które dziennikarze nazywają między sobą mort du jour, a którym towarzyszy dłuższa wzmianka, przygotowana przez kogoś z zespołu. Żeby zasłużyć na mort du jour, nie trzeba koniecznie być bogatym ani wysoko postawionym, choć oczywiście to nie zaszkodzi. Śmierć od kuli, a zwłaszcza śmierć związana w jakiś sposób z narkotykami odbierała szansę na rozmyte zdjęcie i rozmytą hagiograficzną bajeczkę na stronie z nekrologami. W końcu Tess znalazła malutką, płatną wzmiankę, z której dowiedziała się, że jak na katoliczkę Julie zostanie oddana ziemi naprawdę szybko: jeszcze na ten sam wieczór zapowiedziano modlitwę różańcową, a msza i pogrzeb miały się odbyć nazajutrz. Tess wydarła z gazety nekrolog i spróbowała sobie przypomnieć, czy ma w szafie ciemną sukienkę, wystarczająco lekką, żeby włożyć ją w ciepły dzień. Zastanawiała się też, czy jest jedyną osobą spoza rodziny, która dziś rano przeglądała dziennik w poszukiwaniu wzmianki o śmierci Julie, i czy pojawi się na pogrzebie jako jedyny niespokrewniony z nią gość. Była piąta rano. Tess nie zmrużyła oka przez całą noc. Teraz siedziała nad gazetą przy stole w jadalni, z pistoletem na blacie, tuż przy dłoni. Okna i drzwi, zamknięte na trzy spusty, nie wpuszczały ani odrobiny aromatycznego wiosennego powietrza, które tak uwielbiała. Jedynym dźwiękiem w całym domu był zgodny 247
trójgłos ciężkich oddechów Esskay, Miaty i Crowa, który zasnął w końcu około trzeciej. Przypomniała sobie, że ma czarny lniany kostium ze spodniami, którego od lat nie nosiła. Czy wolno włożyć lniane ubranie przed Dniem Pamięci, czy ta zasada stosuje się tylko do białego lnu? Cóż, krewni Julie Carter pewnie nie są z tych, którzy zwracaliby uwagę na takie rzeczy. TESS BYŁA LEPIEJ ZAZNAJOMIONA ZE ŚMIERCIĄ NIŻ Z RYTUAŁEM, który ją otaczał. Uroczystości pogrzebowe Julie Carter, odbywające się w ładnym kamiennym kościółku na „wsi” (jak wciąż jeszcze mówili ludzie), były trzecimi albo czwartymi z kolei, w których brała udział w swoim dorosłym życiu. Policzyła je: dziadek ze strony mamy. Pięćdziesięciokilkuletni kolega z redakcji „Star”, który umarł na raka. Wnuczek jednej z najlepszych przyjaciółek matki; zginął na skutek upadku. Najsmutniejsza z tych ceremonii. I Jonathan Ross. Czasem blizna na tej ranie wydawała się jej zbyt twarda, zbyt szczelna. Zupełnie jakby to, że tak szybko doszła do siebie, dowodziło słabości tego kulawego związku. Koszmary nawiedzały ją dlatego, że widziała śmierć na własne oczy, a nie dlatego, że Jonathan był miłością jej życia. Nigdy go tak nie traktowała. Zazdrościła mu, owszem: za życia i po śmierci. Na pogrzeb wschodzącej gwiazdy dziennikarstwa przybyły tłumy gości. Później, kiedy Tess sama stanęła oko w oko ze śmiercią, jej pierwsza myśl dotyczyła nekrologu, tego, jaki byłby krótki. Ta powierzchowna, głupia myśl pomogła jej walczyć o życie. Dzisiaj, wciąż cała i zdrowa, uczestniczyła w najdziwniejszej mszy żałobnej, jaką mogłaby sobie wyobrazić, pełnej długich momentów niezręcznej ciszy i z trudem formułowanych komunałów. Członkowie rodziny Julie, zajmujący pierwsze rzędy - rodzice, bracia i siostry, kilkoro staruszków: dziadków, a może pradziadków - siedzieli niezadowoleni i nieswoi, jakby myśleli tylko o tym, że mogliby inaczej spędzić ten ciepły wiosenny dzień. W ostatnich ławkach rozproszyli się przyjaciele Julie, najwyraźniej zabawowe towarzystwo; o jedenastej rano sprawiali wrażenie zarazem zaspanych i niespokojnych. Cała środkowa część kościoła pozostała pusta. W życiu Julie byli jedynie krewni albo przyjaciele nieudacznicy, nie było żadnych pośrednich ról. 248
Tess usiadła w ostatnim rzędzie i zaczęła się przyglądać mężczyznom. Wystarczył jej widok ich karków: tego, którego szukała, nie było między żałobnikami. Młodzi mężczyźni, zebrani w kościele, mieli włosy ostrzyżone na małpę: przydługie kosmyki opadały na przybrudzone kołnierzyki, a nawet na ramiona, okryte marynarkami, które wyglądały tak, jakby ktoś wyciągnął je z przepełnionej szafy i lekko strząsnął, żeby usunąć wygniecenia. Nie mogli być dużo starsi niż Julie. Na mszę przyjechali pontiakami i błyszczącymi pikapami. Po samym spacerze przez parking Tess mogła stwierdzić, że jej człowiek nie pojawił się w kościele. Zresztą - nie powinno go tutaj być. Chyba że wie, że tu jestem, pomyślała. W końcu to o mnie mu chodzi. Wsunęła prawą dłoń pod żakiet, żeby dotknąć kabury pistoletu. W kościele było gorąco. Kokon ze skóry i metalu wisiał niewygodnie pod pachą jak dziwaczny guz. Musi się do tego przyzwyczaić. Pogrzeby młodych ludzi zawsze są trudne, a przypadek Julie Carter sprawiał dodatkowe trudności. Jej życie było nie tylko krótkie, ale także głupie i pozbawione wzlotów. Nie sprawiała nawet wrażenia szczególnie miłej. Ksiądz odprawiał mszę zdyszany i czerwony, może od panującego w świątyni gorąca, a może z wysiłku. KREWNI JULIE SZEPTALI I KRĘCILI SIĘ NIESPOKOJNIE. Ceremonia, zamiast przynieść pocieszenie, przypomniała im najwyraźniej o wszystkich zawodach, jakie za życia sprawiła im Julie. Po śmierci upokorzyła ich po raz ostatni. A może przedostatni. Na rozległym, bramowanym drzewami cmentarzu nie było bowiem miejsca dla Julie Carter. Kiedy ku uldze zebranych msza się wreszcie skończyła, okazało się, że Julie zostanie pochowana na nowym, olbrzymim, przypominającym parking cmentarzu na obrzeżach Baltimore. Na pewno cieszyłaby się, że ma tak blisko do rozrywek wielkiego miasta, pomyślała Tess. Przynajmniej nie utknie na wieki gdzieś na zadupiu. Tylko kilkoro żałobników dotarło aż do grobu Julie. W tej nielicznej grupce nieznana nikomu Tess rzucała się w oczy jeszcze bardziej niż w kościele. Stała nieco z tyłu, zastanawiając się, jak zagadnąć któregoś z członków rodziny, kiedy wybawiła ją z kłopotu starsza siostra Julie. Miała włosy i oczy w tym samym kolorze co Julie, drobne rysy i zadziorny nosek, ale jej drobne ciało było opakowane w dodatkowe czterdzieści pięć kilogramów 249
tłuszczu. Podeszła do Tess, kiedy opuszczono trumnę, a zebrani zmówili ostatnią modlitwę. - Chyba pani nie znam. - Jej ton sugerował, że to bardzo źle. - Nazywam się Tess Monaghan. Poznałam Julie niedawno, podczas pracy. - Jakiej pracy? - Jestem prywatnym detektywem. Siostra Julie przewróciła oczami. - Co znów zrobiła? Ukradła coś ze sklepu? Na pewno zarzekała się, że pierwszy raz, ale to nieprawda. Płakała, bo ona umiała płakać na zawołanie, i przysięgała, że to się nie powtórzy? To znaczy, że nie spróbuje więcej w waszym sklepie. - Jestem prywatnym detektywem, nie pracuję w ochronie. - Och. Chciała dostać pracę i musiała zrobić test na narkotyki? Kręciła z żonatym facetem? - Nie, Julie nic nie zrobiła. Była... niewinną uczestniczką. Siostra prychnęła z niedowierzaniem. - To nie w jej stylu. Tess chętnie powiedziałaby tej zgorzkniałej kobiecie, jak bardzo Julia była niewinna i jak nie zasłużyła, by umrzeć. Ale jak miałaby to przekazać? Mimo gniewu, mimo całej wściekłości, jaką żywili do marnotrawnej córki, rodzina Carterów na pewno nie chciała jej śmierci. Byli wściekli, bo nie żyła dość długo, żeby się poprawić. - Lubiłam ją - odezwała się i, pod pewnymi warunkami, było w tym sporo prawdy. - Poznałyśmy się w ciekawych okolicznościach. Zbierałam informacje o przemocy domowej dla kilku fundacji, które chcą ustalić, dlaczego kobietom tak trudno się wyrwać z błędnego koła przemocy. Wiele kobiet kończy toksyczny związek tylko po to, żeby zaraz wejść w następny, tak samo zły. - Nie powiedziałabym, że Julie wchodziła w związki. Mężczyźni byli dla niej tylko sposobem. Sposobem na zdobycie pieniędzy na narkotyki. - Siostra westchnęła. Ze względu na tuszę upał szczególnie dawał się jej we znaki; sapała z wysiłkiem. - Miała problem z narkotykami? - Była jednym wielkim problemem. Wiem, że to ostro brzmi, ale wszyscy musieliśmy po niej sprzątać, rodzice, ja, rodzeństwo. Przez sześć lat. W kółko tylko przepraszaliśmy jakichś nauczycieli, potem szefów, załatwialiśmy jej różne programy odwykowe. Kończyła je i znów to samo. To Julie 250
wszystkich wykorzystywała. Marnowała każdą szansę, a dostała ich więcej, niż zasługiwała. - Ale, tak czy inaczej, mogę się założyć, że miała pecha do mężczyzn. - Pecha? Chciałaby pani mieć takiego pecha. Zawsze znalazła sobie takiego, który był dla niej sto razy za dobry. Kiedy miała osiemnaście lat, chodziła z chłopakiem, który zrobiłby dla niej wszystko. Był idealny. - Idealny? - Właśnie to chciała usłyszeć. I bała się, że usłyszy. - No, może trochę za stary dla niej, ale to akurat nic złego. Porządny facet. Miły, grzeczny, miał niezły samochód, dobrą pracę. Co prawda cały czas wyjeżdżał. Czymś handlował. Jasne, pomyślała Tess. Zawsze czymś handluje. - Kiedy się dowiedział, że ćpa, próbował posłać ją na odwyk, nawet zapłacił. Był przy niej cały czas. A ona, jak tylko wyszła, zaraz przy pierwszej okazji znów wzięła. W końcu dał sobie z nią spokój i wyjechał. - Pamięta pani, jak się nazywał? - Oczywiście nazwisko nie jest tu ważne. Na pewno nie należało do niego, ukradł je kolejnemu człowiekowi, któremu choroba lub śmierć odebrały własny los. - Alan Palmer - odpowiedziała natychmiast siostra Julie. Tess była zaskoczona. Nie spodziewała się, że użył dwa razy tego samego nazwiska. Ale przecież nie zabił Julie Carter - nie wtedy - więc mógł swobodnie ruszyć dalej, z tą samą skradzioną tożsamością. - Był taki miły. Nie zdziwiłabym się, gdyby dziś przyszedł. - Dzwonił do państwa? - Nie - przyznała siostra z żalem. - Chyba nie ma go już w stanie. Mówił coś o wyjeździe na zachód. To było trzy lata temu. Julie była między Tiffani a Lucy. To znaczy, że - choć tak starannie planował każdy krok - nie wiedział, gdzie zaniesie go los. Wiedział tylko, kim wtedy będzie. Ale czy wiedział też w chwili kiedy poznawał nową dziewczynę, że ją zabije? Czemu zabił Tiffani i Lucy, które w niczym go nie zawiodły, a oszczędził Julie? - Gdzie pracowała Julie, kiedy poznała... - Musiała chwilę się zastanowić, zanim przypomniała sobie, jakim nazwiskiem przedstawił się w miasteczku Beckleysville. Siostra Julie rzuciła jej zaskoczone spojrzenie. Pytanie było dziwne, ale Tess mało się już tym przejęła. 251
- W sklepie spożywczym Higha. Przyszedł tam po napój gazowany. W hipermarkecie zaczęła pracować później, ale on wciąż przychodził. Tak jak mówiłam: nikt lepszy nie mógł jej się trafić. Nie. Najlepsze było dla niej to, że odszedł. W pewnym sensie Julie Carter go pokonała. Odepchnęła od siebie. Przez jej nałóg, przez to, że myślała tylko o sobie, nie dostał tego, czego od niej chciał. Była to ważna lekcja, płynąca z czasowego ocalenia Julie - i z tego, że ostatecznie zginęła.
Rozdział 30 WRACAJĄC TEGO WIECZORU DO BIURA, TESS ZAUWAŻYŁA, że ktoś ją śledzi. Tym razem była to ciemna furgonetka, minivan, co w innych okolicznościach uznałaby pewnie za komiczne. Morderca w samochodzie mamuśki z przedmieścia. Tylko że kierowca - ledwie widoczny przez przednią szybę - z pewnością nie był niczyją matką. Miał zbyt szerokie barki, za grubą szyję. Zobaczyła go na skręcie z Fayette na Jones Falls Expressway. Przejechał na żółtym świetle przez skrzyżowanie obstawione kamerami. Kto tak robi? Ktoś, kto nie przejmuje się mandatami. Zabawne: Tess przyjęła za pewnik przekonanie Carla Dewitta, że zabójca wciąż żyje, ale nie przyswoiła sobie pozostałych spiskowych teorii. Bliskie spotkania na autostradzie uznała za wytwór paranoicznej wyobraźni Carla. Poza tym człowiek, którego szukali, nie musiał ich śledzić. Nie tylko wiedział, gdzie Tess była - często przewidywał też, dokąd się wybiera. Jednak fakt był faktem. Kilkanaście metrów za jej toyotą jechała ciemna furgonetka. Trzymała się jak przyklejona, w tej samej odległości, utrzymując prędkość, nawet kiedy Tess celowo zaczęła jechać w stylu „typowego baltimorskiego kierowcy”. Typem, jaki w jej mieście występował najczęściej, był kierowca nie tyle agresywny, co roztargniony, jakby niezainteresowany dojechaniem do celu; jak lunatyk, który nagle ocknął się za kierownicą, zdezorientowany i w lekkim szoku. Tess wrzuciła kierunkowskaz, ale przez trzy kilometry nie zjechała z prawego pasa. Potem wyłączyła migacz, żeby natychmiast skręcić na środkowy, 253
a potem na lewy pas jezdni. Przy zjeździe na Cold Spring Lane w ostatniej chwili wróciła na prawy pas, hamując z piskiem opon. Furgonetka, która mimo tych manewrów nadal trzymała się za nią, przyczaiła się wśród samochodów, czekających na pierwszych światłach na Cold Spring Lane. Tess wciąż nie mogła przyjrzeć się twarzy kierowcy: miał czapkę z daszkiem, ciemne okulary. Mimo ciepłego dnia włożył wiatrówkę, a do tego wciskał podbródek w kołnierz, tak że usta i szczęka były niewidoczne. Zmiana świateł. Czas na decyzję. Tess nie chciała pokazać mu drogi do swojego domu. Ale jeśli śledził ją od jakiegoś czasu, na pewno wie, gdzie mieszka. Gdyby spróbowała pojechać w jakieś inne, neutralne miejsce - na przykład do Komendy Policji Okręgu Północnego - mógłby puścić ją przodem, a sam zaczekać przy jej domu. A w domu może być Crow, zajęty którąś z niezliczonych drobnych prac remontowych, których wymagał budynek, jak jakieś nawiedzone domostwo z powieści Stephena Kinga. Dotknęła broni w kaburze pod pachą i rozejrzała się za komórką; wyglądała z torby, którą rzuciła na siedzenie kierowcy. Czas złamać własne zasady, postanowiła, trzymając jedną rękę na kierownicy, a drugą wybierając numer. Cholera. Po trzech sygnałach odezwała się automatyczna sekretarka. Crow wyszedł. Gdyby rozmawiał przez telefon albo używał Internetu, włączyłaby się od razu. Pewnie wziął suki na spacer. To znaczy, że może wrócić w każdej chwili, nieprzygotowany na spotkanie z tajemniczym gościem. - Myślisz, że mnie znasz? Chcesz mnie, tak? - Z zewnątrz wyglądało to tak, jakby rozmawiała przez komórkę. - Dobrze. Zobaczymy, czy wiesz, gdzie mieszkam. Śmignęła przez skrzyżowanie i ruszyła w górę, do kolejnego, na którym zmiana świateł trwała dość długo. Doskonale - właśnie włączyło się żółte. Przejechała skrzyżowanie już na czerwonym, a za nią - cóż, w końcu to Baltimore! - wcisnął się jeszcze jeden wóz. Ale furgonetka utknęła na dłużej wraz z resztą samochodów. Teraz Tess miała co najmniej pięć minut przewagi. East Lane, bardziej uliczkę niż ulicę, lubiła właśnie za spokój i ciszę. Teraz, o zmroku, nie wydawała jej się tak bezpieczna jak zwykle. Domy sąsiadów stały ciemne za wysokimi żywopłotami, które skutecznie oddzielały je od jezdni. Grupa właścicieli psów, która spotykała się na wspólną zabawę w 254
parku za jej domem, musiała już się rozejść: nie było słychać zwykłego chóru radosnych szczeków i pisków. Tess weszła do domu, wołając Crowa i suki, ale nikt jej nie odpowiedział. Są na spacerze. Jeden człowiek nie był żadnym przeciwnikiem dla tej trójki: Crow miał zimną krew i zdrowy rozsądek, Miata - instynkt dobermana, a Esskay mogła powalić napastnika samym oddechem. Ale jeśli Crow i suki nie wrócą w ciągu kilku minut, kierowca furgonetki będzie tu przed nimi, a wtedy wydarzenia mogą się wymknąć spod kontroli. Musi coś wymyślić, żeby nikomu nic się nie stało. Zostawiwszy otwarte drzwi wejściowe, poszła w głąb domu, odsunęła zasuwę w oszklonych drzwiach, prowadzących z sypialni na taras, i zamknęła je od zewnątrz na klucz. Co teraz? Budynek stał na wzgórzu, więc taras dzieliło od ziemi tylko pół piętra - nawet mniej, jeśli ktoś, jak ona, zsuwał się z niego i zawisł na rękach, żeby zeskoczyć w trawę. Mimo to lądowanie okazało się twardsze, niż się spodziewała. Kolana porządnie zabolały. Wcisnęła się pod taras, podpełzając jak najbliżej ściany domu, ale tak, żeby wciąż widzieć fragment żwirowanego podjazdu. Ziemia pod tarasem, która nigdy nie oglądała słońca, była zimna - Tess czuła to przez koszulę, która właśnie bezpowrotnie traciła swoją biel. Czarna lniana spódnica podjechała jej niemal do bioder, pantofle na niskim obcasie spadły podczas ewolucji na tarasie. Dobrze, że miała dość rozsądku, żeby rzucić żakiet na krzesło w jadalni. Ktokolwiek wejdzie do domu, pomyśli, że właścicielka jest w środku. Oczywiście oznaczało to, że smith and wesson nie może być dłużej ukryty pod ubraniem. Zresztą nie trzymała go już w kaburze. Leżała na brzuchu, ściskając pistolet w wyciągniętych rękach, i czekała. I czekała. Czekała, czując się coraz bardziej idiotycznie z każdą sekundą, którą wybijał jej w uszach łomot własnego serca. Jeśli furgonetka naprawdę jechała za nią, powinna tu być od kilku minut. Tess przypomniała sobie zabawę w „niemieckie czołgi”: kładli się na ziemi, ona i inne dzieciaki, i udawali, że strzelają do samochodów na ulicach Ten Hills. Tylko że ich bronią były palce i patyki. Boże, czuła się jak ostatnia kretynka. Sąsiedzi już mają ją za dziwaczkę: ich zdaniem nie pasowała do przyzwoitego Roland Park. Niech tylko ktoś z miejscowego klubu pływackiego wywęszy, co tu się dzieje! Nigdy nie pozwolą jej wstąpić. 255
Potem pomyślała o Julie Carter, Lucy Fancher i Tiffani Gunts -i sytuacja przestała być zabawna. Gdyby dano im najmniejszą szansę, gdyby w ostatnich chwilach swojego życia przeczuwały, co się stanie, nie poddałyby się bez walki. Julie, mimo niszczącego nałogu, nie dała sobie w kaszę dmuchać. Lucy Fancher znalazła swoje miejsce na ziemi - tak powiedziała byłemu chłopakowi. Tiffani miała córkę. Zrobiłaby wszystko, żeby Darby nie musiała dorastać bez niej. Te kobiety nie zastanawiałyby się za długo, czy coś jest dziwne albo śmieszne. Walczyłyby o życie. Pod dom podjechał samochód. Ciemna furgonetka. Żwir zachrzęścił pod oponami. Tess usłyszała trzask drzwiczek i zobaczyła parę nóg na ścieżce wiodącej do drzwi. Zerknęła nad ramieniem, czy Crow i psy nie wracają z lasu. Gdyby pojawili się w tym momencie, musiałaby ostrzec ich krzykiem, ryzykując, że zwierzyna się wymknie. Nie: w lesie nikogo nie było. Wszędzie było cicho. Nasłuchiwała kroków, ale grube, kamienne fundamenty domu skutecznie tłumiły wszystkie odgłosy. Czy przekroczył próg i jest w środku? Może dotarł już do sypialni, otwiera drzwi szaf i łazienki, szarpie klamkę drzwi na taras? Powinien wejść jak najdalej. Zamierzała pobiec do drzwi wejściowych i zamknąć je na klucz, a potem zadzwonić na policję z komórki i zgłosić intruza w domu. On będzie siedział w środku, a Tess zaczeka spokojnie w ogrodzie na policję albo Crowa - kto pojawi się pierwszy. Skrzypnęły deski. Usłyszała zbliżające się kroki. Przesunęła się na brzuchu jeszcze kilka centymetrów, gotowa ruszyć w każdej chwili. I wtedy zobaczyła jeszcze jedną parę nóg. Ktoś wbiegał po nachylonej ścieżce, dziwnym, nierównym krokiem. Ktoś w spodniach khaki i fajansiarskich butach, bez świty ośmiu psich łap. Jednym słowem: nie Crow. Więc kto? Nie słyszała trzasku jeszcze jednych drzwiczek, a w furgonetce nie widziała pasażera. Dwóch mężczyzn? Dlaczego dwóch? Ten drugi był już w domu, właśnie wszedł przez drzwi. Jeśli ją usłyszy, zdąży uciec i wszystko popsuje. Musi zamknąć w środku obu intruzów, z pytaniami zaczeka. Podpełzła jeszcze trochę w górę, w kierunku wejścia. Jak szybko pokona tę odległość? Nie była typem sprinterki. Oby adrenalina zrobiła swoje. 256
Wygramoliła się spod tarasu. W tej samej sekundzie z wnętrza dobiegł zduszony krzyk, a potem chyba odgłosy bójki. Może to jakiś troskliwy sąsiad zauważył obcego mężczyznę wchodzącego przez otwarte drzwi i przybiegł ją ratować? W domu trwała szamotanina, przewracały się meble. Coś rozbiło się z trzaskiem na podłodze. Nagle rozległ się straszny krzyk - pełen bólu skowyt. Tess nigdy nie słyszała podobnego zawodzenia. Poderwała się i skoczyła do drzwi, żeby je zamknąć: niech tamci dogadają się sami. Tylko że jednym z nich okazał się Carl Dewitt. To on wił się na podłodze w przedpokoju, jęcząc i ściskając obiema rękami lewe kolano. Nad nim, tyłem do Tess, stał mężczyzna z kijem bejsbolowym. Właśnie podnosił ramię, niepewnie i z wahaniem, ale najwyraźniej po to, żeby opuścić kij na pomarańczoworudą głowę Carla. - Stój ! - wrzasnęła Tess. Zamarł na chwilę, po czym wzruszył ramionami i dokończył ruch, jakby nie mógł tego powstrzymać - jakby kij miał własną wolę. Tess wymierzyła w okolice pasa, ale nie mogła wykrztusić słowa; nie mogła mu nic rozkazać. Jak w tych snach, w których tracisz głos i nie możesz krzyknąć ani zadzwonić na policję. Tylko że to nie ona miała zginąć, a on. Zamachnął się słabo, bez przekonania, i Carl złapał opadający kij obiema dłońmi. Mężczyzna wyrwał go i podniósł znów, jakby chciał uderzyć jeszcze raz. Cofnął się o krok i zachwiał na nogach. Tess przypomniała sobie, że na strzelnicy trafia zwykle wyżej i bardziej na prawo, niż celuje. Opuściła lufę do kolana mężczyzny i wymierzyła nieco na lewo od niego. Nigdy nie strzelała z tak małej odległości. Ma tylko trzydziestkęósemkę, raczej go nie zabije, chyba że szarpnie ręką, a zwykle to jej się zdarza... - Jezu Chryste, odłóż ten pieprzony kij i podnieś ręce, bo stracisz dwunastnicę! Ona ma cię na muszce! To nie Tess się odezwała, tylko Carl, i, o dziwo, mężczyzna posłuchał. Ale się nie odsunął. Przez to niepewne, nerwowe zachowanie wydawał się bardziej niebezpieczny. Mógł być na dragach albo psychicznie chory. Tess szykowała się na konfrontację z opanowanym, zimnym jak głaz seryjnym mordercą. Ten roztrzęsiony gość był o wiele bardziej przerażający, bo nieprzewidywalny. 257
Dlatego Tess pobiegła, prosto na niego, jakby była jednym z oklaskiwanych obrońców baltimorskich Kruków, a mężczyzna - bezradnym, zastraszonym rozgrywającym przeciwnika. Uderzyła go barkami w kolana. Chciała usłyszeć trzask kości i wyłamywanych stawów. Ale udało jej się zdziałać tylko tyle, że oboje wylądowali na ziemi. Podczas upadku czapka i okulary zsunęły mu się z głowy. Nie krzyknął, nie zawył. Klapnął na podłogę z głuchym hukiem i krótkim westchnieniem. Chwyciła go za ramię i przeturlała na plecy. Teraz patrzyła mu prosto w wodnistoniebieskie oczy. Była tak blisko, że jego rzadki zarost drapał ją w podbródek. Jednak zarost na twarzy był o wiele mniej interesujący niż włosy na głowie: kępki krótkich, cienkich włosków na przemian z bladoróżowymi, zanikającymi już bliznami. - Mickey Pechter - stwierdziła Tess ze zdumieniem. - Mój internetowy adorator. Potrzebował kilku sekund, żeby odzyskać oddech. - Sędzia Halsey i prokurator dowiedzą się, co zrobiłaś - powiedział tylko, po czym z zaskakującą siłą odepchnął Tess i chwiejnie pobiegł w stronę drzwi.
Rozdział 31 „CO ZROBIŁAŚ”? Ty?! Naprawdę tak powiedział? - Tak. I to całkiem serio. Tess siedziała przy stole w jadalni i patrzyła, jak Crow porządkuje „duży pokój” - spore pomieszczenie we frontowej części domu, powstałe z dużego pokoju i jadalni po wybiciu ścian. Sprzątał z zaciętością, jakby uważał, że dom został zbrukany przez ostatnie wydarzenia i wymagał symbolicznego oczyszczenia. Crow i psy stanęli w progu w momencie, w którym Mickey Pechter poderwał się do ucieczki. Na nieszczęście dla niego Miata uznała, że chce zaatakować Crowa, i zareagowała, jak przystało na dobermankę. Warknęła, kłapnęła zębami i - z sierścią nastroszoną na grzbiecie jak szczotka - zapędziła Mickeya w róg kuchni, trzymając go tam, aż ze strachu chyba zmoczył się w spodnie. Gdyby działo się to w cudzym domu, Tess zapłaciłaby za ten widok wszystkie pieniądze. Jednak Mickey Pechter trząsł się i kucał w kącie jej kuchni, w jej domu w którym, mokry czy suchy, był doprawdy niewygodnym gościem. Jeśli zadzwoni po policję, grozi jej ponowne spotkanie z sędzią Halseyem i przedłużenie dozoru przed wyrokiem: najwyraźniej nie zrobiła postępów w panowaniu nad gniewem. Nie bała się zarzutu o napaść, ponieważ przypadki wtargnięcia do domu trafiały przed wielką ławę przysięgłych, a ta rzadko skazywała właścicieli. Nie chciała jednak znów stać pod fałszywie dobrodusznym wzrokiem sędziego Halseya i słuchać gromkich mów o przemocy między mężczyznami a kobietami. Miała dość tłumaczenia się. Nie musiała nikogo pytać o pozwolenie. 259
- Spokój, Miata. Zostaw! - zawołała. Dobermanka cofnęła się, lecz na jej miejsce wepchnęła się charcica. Esskay nie była wojowniczką: wcisnęła Mickeyowi łeb pod pachę, żeby wyłudzić trochę pieszczot, tak nachalnie, że znowu wylądował na tyłku, jęcząc przeraźliwie. Co za mięczak, pomyślała Tess. Crow tymczasem zatroszczył się o Carla, który powtarzał przez zaciśnięte zęby, że zaraz będzie w porządku, niech tylko oprze na czymś nogę, podniesie kolano i dostanie lód do zimnego okładu. - Coś ty sobie, do cholery, myślał? - zapytała Mickeya. Poczuła nagły przypływ zmęczenia. Adrenalina rozpływała się w żyłach, pozostawiając uczucie wyczerpania i słabości, jak przy grypie. - Chciałem, żebyś zobaczyła, jak to jest, stale się bać i denerwować. Ten wyrok to jakiś żart. Napadłaś na mnie. Obudziłem się na ostrym dyżurze. Jak wróciłem do pracy, to mnie wywalili. Mówili, że przez kryzys, ale założę się, że po prostu usłyszeli, co się stało. Tess się uśmiechnęła. A więc jednak udało jej się go ukarać. Zwolniony z pracy Mickey Pechter miał więcej czasu, ale mniej środków, żeby polować na nastolatki. Zauważył jej zadowoloną minę. - Gdybym był kobietą, a ty mężczyzną, nie wykręciłabyś się jakąś terapią. Powinnaś siedzieć w więzieniu, ty suko. Przez ciebie nie mogę spać po nocach! Mam koszmary! - Wiem. Słyszałam twoje oświadczenie o poniesionych szkodach. Tak się mnie boisz, ale mnie śledzisz? - Widziałem cię z tym gościem na Guilford Avenue. I zacząłem kombinować. Guilford Avenue? Byli tam z Carlem w prywatnym punkcie pocztowym, gdzie Eric Shivers opłacał kiedyś skrzynkę. Co robił w takim miejscu Mickey Pechter? Baltimore jest dość małe, żeby takie przypadkowe spotkanie naprawdę mogło się zdarzyć, ale Tess zawsze uważała Mickeya za chłopaka z przedmieść, który nie zapuszcza się do centrum. - Co kombinować? - Że może kręcicie coś na boku. I że powinienem za tobą połazić, zdobyć jakieś dowody, żeby cię zaszantażować. Spieprzyć ci życie, tak jak ty spieprzyłaś moje. - Myślałeś, że mamy z Carlem romans? Nie bądź śmieszny. 260
Nie słuchał, pogrążony w otchłaniach własnej logiki. - A potem przyszło mi do głowy, że lepiej cię postraszyć, żebyś nie miała spokoju, żebyś się nie czuła taka bezpieczna. Próbowałem dzwonić do biura, ale tam tylko włączała się sekretarka. Więc zacząłem za tobą jeździć. Chciałem, żebyś mnie widziała. To miało być wszystko, ale jak dzisiaj zobaczyłem otwarte drzwi... Najwyraźniej sam Mickey nie rozumiał, jak to się stało, że wpakował się do jej domu i niemal dał się zabić. Tess już zrozumiała. W końcu z nią było tak samo. „Chciałam cię tylko przestraszyć, żebyś trzymał się z dala od nastolatek. Nie zamierzałam cię rozbierać i wysmarować depilatorem”. Powiedziałaby mu to, gdyby Mickey Pechter potrafił docenić taką ironię. - Więc wszedłeś tutaj z kijem bejsbolowym tylko po to, żeby mnie przestraszyć? - Gram w softbol, dzisiaj był mecz. Nic więcej nie miałem w furgonetce siostry, tylko ten kij. Chciałem tylko wejść i trochę nim pomachać. Jak w tych filmach: ćpun szuka schowka z koksem, ale myli domy, wiesz. - Świetny sposób, żeby dać się zabić. - Nie wiedziałem, że masz broń. I skąd miałem wiedzieć, że ten twój rudy koleś skoczy na mnie z tyłu? Chciał mnie zabić, przysięgam na Boga. Zamachnąłem się na niego, żeby ze mnie zlazł, to tak się wkurzył, że mało mi nie wyrwał kija. Bałem się, że mnie naprawdę zabije. To się samo działo, co ja mogłem zrobić? Tess zerknęła na Carla, który przy pomocy Crowa zdołał usiąść i przyciskał teraz do kolana kostki lodu, zawinięte w kuchenną ścierkę. Pomiędzy piegami jego twarz była biała jak papier. Przestraszyła się, że z bólu dostanie jakiegoś szoku. - Carl, chcesz złożyć na niego doniesienie? - Nie, skąd - powiedział twardo, choć głos lekko mu drżał. - Na pewno? - Z przyjemnością zobaczyłaby Mickeya Pechtera na ławie oskarżonych, sądzonego za napaść, jak ona sama. Niestety, byli w mieście, nie w hrabstwie. Nie było tu sędziego Halseya, nikt nie miał czasu zajmować się takimi błahostkami. A poza tym nie chciała, żeby w jakichkolwiek oficjalnych dokumentach pojawił się ślad wizyty Pechtera w jej domu. - Sto procent - potwierdził Carl przez zęby. 261
Tess machnęła pistoletem w stronę Mickeya, już tylko dla efektu. Nagle dotarło do niej, jak dziwacznie musi wyglądać. Większa część włosów wysunęła się z warkocza i powiewała jej wokół głowy, na białej koszuli było pełno plam z ziemi i suchych liści, a czarna, wciąż podciągnięta do połowy bioder spódnica odsłaniała w całej okazałości podarte rajstopy (od Donny Karan, druga jakość, z przeceny). Istna Biurowa Mścicielka. - To ja niemal kogoś dzisiaj zabiłam. - Dziwne: dlaczego głos tak jej się załamuje? Jakby się miała rozpłakać. - Rozumiesz? Niemal zastrzeliłam cię w moim domu. Żaden sąd by mnie nie skazał, nie w takich okolicznościach. Ale i tak miałabym spieprzone życie. Chciałeś, żebym miała koszmary? Prawie ci się udało. Tylko że gdyby ci się naprawdę udało, to nawet byś się nie mógł cieszyć. Leżałbyś w grobie! - Nie wiedziałem, że masz broń, mówiłem już. - Pechter znów skulił się ze strachu. - Nigdy nie wiadomo, kto ma broń. Albo przyjaciela, który zmieni ci życie w piekło. Nic nie wiesz, o nikim. Więc lepiej nie zaczynaj bójek, bo możesz przegrać. Nie pokazuj faka kierowcom, nie zgrywaj macho w barze. Ktoś może cię zabić za jedno krzywe spojrzenie. Taki jest ten świat. W takim świecie żyjemy. Nie mów mi, że o tym nie wiesz. Jesteś za bardzo zajęty podrywaniem nastolatek, żeby czytać cholerne gazety? - Jedno wiem na pewno. Że jesteś totalnie pojebaną cipą. - Hej, nie wyrażaj się. - To Carl zareagował na jego słowa, nie Tess. Nie wolno tak mówić przy kobiecie. W ogóle nie wolno. Mickey zaczął skradać się ku drzwiom. Najwyraźniej jeszcze bardziej wystraszył się Carla, chociaż ten nie mógł nawet wstać, a tym bardziej go ścigać. Tess zagrodziła mu drogę. - Jutro dzwonię do prawnika i wnoszę o zakaz zbliżania się. Jeśli cię jeszcze kiedyś zobaczę w lusterku albo pod moim biurem... - Ta, wiem. - Mickey Pechter się wykrzywił. - Zastrzelisz mnie. Akurat uwierzę. Tess położyła pistolet na podłodze, chwyciła Pechtera obiema rękami za kołnierz wiatrówki i spojrzała mu w oczy z odległości pięciu centymetrów. - Następnym razem wydepiluję ci coś innego. Coś, co nie odrośnie. Możesz to powiedzieć sędziemu Halseyowi. Powiedz mu, co chcesz. Bo wiesz co? Jeszcze nie widziałeś mnie naprawdę wściekłej. 262
Puściła go tak gwałtownie, że poleciał do tyłu, instynktownie osłaniając rękami krocze. Odwrócił się w miejscu i popędził do furgonetki, z dłońmi wciąż złożonymi na rozporku. Tess była pewna, że widzi go ostatni raz. - OCZYWIŚCIE NIE TYLKO MICKEY MNIE ŚLEDZIŁ, PRAWDA, CARL? Carl przeniósł się na drewniany, wyściełany fotel, który kosztował tyle, co - według ksiąg - trzynastoletnia toyota Tess. Lewą nogę opierał na otomanie od kompletu, przytrzymując na kolanie kolejną porcję lodu w kuchennej ścierce. Tess nalała mu szklankę jacka danielsa, czując się przy tym jak właścicielka saloonu, która krząta się wokół rannego kowboja. Przy okazji, skoro była już na nogach, dolała sobie białego wina. Zapytała Crowa, czy też chce się czegoś napić, ale pokręcił głową i wrócił do obsesyjnego sprzątania. - O co ci chodzi? - Ty też mnie śledziłeś. To nie przypadek, że dzisiaj znalazłeś się koło mojego domu. Zaparkowałeś pod wzgórzem, żeby mieć na oku wylot ulicy? Czy jeździłeś za mną cały dzień? W pokoju słychać było tylko szelest mopa, którym Crow czyścił podłogę. Szu-szu, szu-szu, szu-szu. Nowego typu mop - Swiffer - był prezentem na Hanukę od matki Tess. Crow zakochał się w nim, jak potrafi się zakochać mężczyzna w nowoczesnym gadżecie. Na posadzkach w kuchni i łazience używał mokrych szmatek, a suchych - na szerokich sosnowych deskach w pozostałych pomieszczeniach. Podłogi w ich domu zawsze lśniły jak lustro. - Nie nazwałbym tego śledzeniem - odezwał się Carl. - Sprawdzałem tylko od czasu do czasu, czy wszystko w porządku. Martwiłem się o ciebie. Tess powinna się o siebie martwić, owszem. Ale Carl nie miał powodu: nie wiedział, co usłyszała od Luisy O'Neal. - Czytałem o Julie Carter - powiedział, jakby wyprzedzając jej pytanie. Zapamiętałem jej nazwisko z twojej listy. Niech zgadnę: była drobna, miała jasne oczy i ciemne włosy? - Tak. - Lucy. Tiffani. Mary Ann. Wybiera dziewczyny w swoim ulubionym typie. Co prawda Lucy była najładniejsza. Nawet po śmierci... - Nie skończył myśli. - Major Shields mówi, że masz obsesję na punkcie Lucy. 263
- Można to i tak nazwać - westchnął. - Wydawało mi się, że to będzie takie śledztwo, jakie prowadzi Dana Andrews w Laurze, że ofiara okaże się żywa... tylko że Lucy nigdy nie pojawiła się żywa w tym płaszczu przeciwdeszczowym. Ale kiedy mi się śni, jest cała. Głowa i ciało są razem. Nie tak, jak ją znalazłem. - Lucy ci się śni? Kiwnął smutno głową. - Kilka razy w tygodniu. - To dlatego jesteś na rencie? - Jestem na rencie przez kolano. - Major Shields mówił co innego. - W takim razie kłamał. - To znaczy, że nie miałeś załamania nerwowego w pracy? - A tak... pękłem. - Jego ton pasowałby bardziej do jakiejś wesołej anegdotki. - Ale potem rozwaliłem sobie kolano i dlatego musiałem przejść na rentę. Naprawdę poślizgnąłem się na lodzie. To było w styczniu, w następnym roku, na parkingu. Wyszedłem miesiąc wcześniej. Zanim wróciłem do pracy, policja stanowa przejęła dochodzenie. Nie potrzebowali mnie. Czego sierżant Craig nie omieszkał mi wytknąć. - Ale ty nie przestałeś? - Nie mogłem przestać rozmawiać z ludźmi, myśleć o tym wszystkim. Ostrzegali mnie, powiedzieli, że mam się wycofać. Gdyby tak dalej trwało, pewnie by mnie ukarali. - No, więc co się stało? - Jednego dnia pojechałem na most, na którym ją znalazłem. Nogę miałem jeszcze w stabilizatorze, stale brałem leki przeciwbólowe, kuśtykałem jak Walter Brennan. Poszedłem pieszo na drugą stroną Susquehanne, może kilometr, nie dalej, i zawróciłem. I znów zawróciłem, i tak pięć albo sześć razy. Wtedy noga już tak mnie bolała, że mało nie zemdlałem. Podobno gadałem do siebie jak jakiś stuknięty staruch. Tego nie pamiętam. Próbowałem zrozumieć, skąd głowa wzięła się na moście, jak udało mu się zwolnić, że nikt go nie zauważył. W każdej chwili mógł przyjechać inny samochód, nawet w środku nocy. Strasznie ryzykował... - Carl zawiesił głos. - I co potem? - Jeden z byłych kolegów zadzwonił do szefa. Od razu zabrali mnie do szpitala w Havre de Grace. Wyszedłem po czterdziestu ośmiu godzinach. Lekarze mówili, że powinienem iść na jakąś terapię dla ofiar szoku 264
pourazowego. Nie odbiło mi, sama widzisz. Ale kolano miałem już do niczego, musieli mi wstawić sztuczną rzepkę. Do końca roku byłem w szpitalu i na rehabilitacji. - Carl, jeśli nie masz obsesji, to nie wiem, jak to inaczej nazwać. - A dlaczego niby nie miałbym dostać obsesji? Znalazłem na moście odciętą głowę. To całkiem dobry powód, nie uważasz? - Ale kiedy Mary Ann Melcher zadzwoniła na komendę i próbowała ci powiedzieć, że jej były chłopak przypomina z wyglądu Alana Palmera, tylko że nie żyje... Carl pokręcił głową. - Wiedziałem już, że ten człowiek by się nie zabił. Mógł zginąć, ale na pewno nie popełnił samobójstwa. Grałem na zwłokę, chciałem to rozgryźć. - Ale wszystko się zgadzało. Po Mary Ann nie było już ofiar, nie ma żadnego dowodu, że wciąż działa. Aż do zabójstwa Julie Carter. - U tego gościa zawsze wszystko się zgadza. Co na pewno o nim wiemy? Że starannie planuje, z wyprzedzeniem, w najdrobniejszych szczegółach. Moim zdaniem z jakiegoś powodu przestał i chciał zatrzeć trop, na wypadek gdyby policja jeszcze go szukała. Nie wierzę, że nie żyje albo że się zmienił. Popatrzył na nią poważnie. - I ty też nie wierzysz. - W takim razie dlaczego zależało mu, żebym dostała tę listę? Dlaczego miałby zwracać na siebie uwagę? - Chce zostać znaleziony. Chce, żebyś to ty go znalazła. Tess przeraziłaby się bardziej, gdyby nie to, że te same słowa powtarzała sobie w duchu od śmierci Julie Carter. Zajrzała do kieliszka. Piła wino jak wodę, ale nawet nie zaszumiało jej w głowie. Najwyraźniej strach pochłania alkohol jak gąbka. - Wróćmy do pierwotnej listy - zaproponowała. - Od zniknięcia chłopaka Mary Ann Melcher zginęły trzy osoby. Julie Carter została zastrzelona w piątek wieczorem. Alan Palmer spotykał się z nią, póki nie odkrył, że ma problem z narkotykami. Ta śmierć pasuje. Ale pozostałe dwie nie. Hazel Ligetti, stara panna po czterdziestce, spłonęła we własnym domu. I doktor Michael Shaw, potrącony przez samochód podczas joggingu. Nie byli młodymi kobietami, nie zginęli od kuli. - Nie wygląda to na robotę naszego gościa, prawda? Czuła się jakoś bezpieczniej, mając u boku Carla, z którym znów mogła rozmawiać jak z partnerem. Ostatecznie zdążył się dobrze przyjrzeć temu 265
człowiekowi. Widząc ją z Carlem, chyba nie odważy się podejść zbyt blisko? - Nie wygląda. Ale możliwe, że celowo zmienił sposób działania. A może tych dwoje mogło go zidentyfikować, może wiedzieli, co zrobił. - To od czego zaczynamy? - Od wizyty na ostrym dyżurze w Union Memorial. Trzeba sprawdzić, czy znów nie rozwaliłeś sobie kolana. O kulach na niewiele się przydasz. - MOGĘ CIĘ O COŚ ZAPYTAĆ? Nie zdążyli jeszcze odjechać daleko od jej domu. Carl siedział na odsuniętym do tyłu fotelu pasażera i trzymał kolejny zimny okład na wyprostowanym kolanie. Zapadła już noc, a w okolicy nie było latarni, więc Tess nie widziała wyrazu jego twarzy. - Pewnie. - Dlaczego uważasz, że to śmieszne? - Co? - Ten facet myślał, że mamy romans. A ty powiedziałaś: „Nie bądź śmieszny”. - Och. - Zrozumiała. Czy naprawdę było aż niewyobrażalne, że zainteresowałaby się Carlem Dewittem, piegowatym rudzielcem z krzywymi nogami? Tak. Było. Nie tylko dlatego, że miał piegi, ryżą czuprynę i nogi jak pałąki. Głównie z braku tego czegoś - tego, co nazywa się „chemią”. Ale takie tłumaczenie chyba niezbyt by mu się spodobało. - Chodziło mi o to, że nie mogłabym zdradzić. Nie Crowa. - Skąd wiesz? Zdradziłaś kogoś? Najprostsza odpowiedź brzmiała: nie. Tess mogła sobie pozwolić na nieszczerość. W końcu Carl też nie zawsze mówił jej prawdę. Ale pytanie ją zaskoczyło i zmusiło do zastanowienia - zupełnie jakby zahaczyła ubraniem o krzak dzikiej róży i musiała się z niego ostrożnie wyplątać, kolec po kolcu. - Kiedyś miałam chłopaka, który mnie zdradzał. Ciągle. Zerwaliśmy. Ale kiedy zaręczył się z inną dziewczyną, zaczął ją zdradzać ze mną. Wtedy umiałam to usprawiedliwić: że jestem jego pierwszą miłością, jego jedyną prawdziwą miłością, tra ta ta. Oczywiście to nie było żadne usprawiedliwienie. Co gorsza, pewnej nocy zginął. Po tym, jak... byliśmy razem. Widziałam to. Umarł na moich oczach. 266
- Niektórzy uznaliby to za słuszną karę. - Pewnie tak. Tylko że Jonathan nie zginął dlatego, że ze mną sypiał. To był po prostu... głupi wypadek. Skłamała, ponieważ była już zmęczona tą historią i nie chciała jej od nowa opowiadać. Wracając myślami do tych zdarzeń, ryzykowała, że znów zaczną się koszmary, kiedy tylko zamknie oczy. O ile, oczywiście, zamknie oczy. - On zginął, a ty postanowiłaś, że już nigdy nikogo nie zdradzisz, tak? - Tak. - Nie. Crow odszedł od niej, raz, kiedy tak bardzo pożądała innego mężczyzny, że mu o tym powiedziała; bała się, że inaczej między nią a tamtym może do czegoś dojść. Tego również Carl nie musiał wiedzieć. - Nie jest łatwo być w bliskim związku, który niewiele różni się od małżeństwa. - Więc dlaczego nie weźmiecie ślubu? - Mam podejrzenie, że małżeństwo to wymówka, dzięki której możesz kogoś traktować jak swoją własność. - Nie wiem. Nigdy nie byłem z kimś tak związany, żeby myśleć o małżeństwie. - Naukowcy odkryli niedawno, że monogamia nie jest naturalna dla żadnego gatunku. Nawet dla łabędzi. To walka, coś, nad czym trzeba stale pracować. - A ja nigdy nie musiałem jakoś szczególnie pracować, kiedy się z kimś spotykałem. Dużo ich nie było, ale zawsze lubiłem być z jedną osobą. - W takim razie jesteś lepszy niż większość ludzi, których znam. Crow i ja zgodziliśmy się, że porozmawiamy, jeśli któreś z nas poczuje, że podoba mu się ktoś inny. To chyba najlepsze, co można zrobić: obiecać szczerość w mówieniu o swoich słabościach. - I jak dotąd... - Jak dotąd świetnie nam się układa. - Ja też miałem raz dziewczynę. - Zabrzmiało to bardzo dosłownie, nie: „Miałem kiedyś dziewczynę”, tylko „Miałem dziewczynę. Raz”. - I? - Powiedziała, że jestem za mało ambitny. Wściekała się, że jestem zadowolony z pracy w budce na moście, że mieszkam od dziecka w tym samym miejscu. Mówiła, że powinienem chcieć czegoś więcej. Próbowałem. Kiedy znalazłem... Lucy, pomyślałem, że może to dla mnie szansa. Mógłbym 267
być kimś. I wtedy ze mną zerwała. Bo za dużo pracowałem. - Cholera. - No. Gdybym mógł to wszystko zacząć od nowa, chciałbym być znowu sobą. Takim jak dawniej. I znalazłbym dziewczynę, która właśnie takiego by mnie chciała. - To wciąż da się zrobić. - Tylko że ja już nie jestem tym człowiekiem. Cokolwiek się zdarzy, nigdy już nim nie będę. - Carl westchnął. - Brakuje mi go. Ta rozmowa rozwijała się w niebezpiecznym kierunku. Dotykali zbyt delikatnych tematów. Tess miała wrażenie, że jednym słowem może narobić strasznych szkód. Co wypadało teraz powiedzieć? Co Carl chciał usłyszeć? - Powinnaś obciąć włosy. - Co? - Albo nie zaplatać warkocza. Oglądałem taki program w telewizji. Kiedy kobieta nosi ściągnięte włosy, łatwo ją za nie złapać. Biegasz, prawda? - Czasami. - Wyobraź sobie, że ktoś zachodzi cię z tyłu i... - Chwycił ją lewą ręką za warkocz, tuż nad karkiem. - Raz-dwa i leżysz w jego bagażniku. Przed nimi pojawiły się światła szpitala, migoczące zza czesanych lekkim wiatrem drzew wiśniowych, całych bladoróżowych od bujnych kwiatów. - To dar od Ala Capone'a - powiedziała Tess. Miała nadzieję, że Carl zainteresuje się nowym tematem i puści jej włosy. - Kazał je posadzić jako dowód wdzięczności za wyleczenie go z syfilisu. - Wiem. - Oczywiście, że wiedział. To był jego świat: gangsterzy, gangsterskie porachunki, filmy o gangsterach. - Al Capone. Ten to wiedział, jak używać kija do bejsbola. „Jesteśmy jednym zespołem”. To z Nietykalnych. A posadzili go za niepłacenie podatków. Nie za morderstwa, nie za przemyt. Za niepłacenie podatków. - Założę się, że właśnie tak dopadniemy naszego zabójcę. - Przez podatki? - Przez coś małego, za jakiś drobiazg, który przeoczył. Nie można mieć wszystkiego pod kontrolą i nic nigdy nie zawalić. Bóg tkwi w szczegółach. - Naprawdę? Myślałem, że diabeł.
POWINIEN ZABIĆ TEGO MICKEYA PECHTERA. Obrzydliwy zbok. Wrzód na dupie. Wspaniale dała sobie z nim radę - oczywiście! - ale powinien dostać nauczkę. A on mógłby dzięki temu pokazać, jak bardzo jest jej oddany, chociaż trzyma się na dystans. Problem w tym, że gdyby Pechter zginął, policja mogłaby się nią zainteresować ze względu na jej powiązania z tym zbokiem, a to nie byłoby dobre. Nie wolno mu ryzykować, choć mógłby mieć z tego wiele przyjemności. A poza tym - przyjemność nigdy nie bywa całkowita. To jest możliwe tylko w przypadku prawdziwej, intymnej bliskości. Namęczył się, zanim to zrozumiał. Trzeba jeszcze pamiętać, że Pechter nieświadomie mu pomógł. Jej przygoda z tym człowiekiem, jej prawne konsekwencje - to wszystko przygotowało mu wejście. Nigdy nie liczy na szczęśliwy traf, ale też nie odrzuca darów losu. Ta sprawa z Pechterem zachwiała nią, osłabiła, otworzyła ją w sposób, którego nie przewidywał. Jak u krabów: samica jest gotowa na przyjęcie samca. Trwają gody. Chodzi tylko o odkupienie, kochanie, o odkupienie. Twoje i moje. Zawsze wiedział, że ta część będzie trudna, ale pamiętał też, jak doskonale potrafi czekać. To jego wyjątkowy talent. Teraz czas się wycofać, i to nie tylko dlatego, że w sklepach i na 269
latarniach wiszą plakaty z jego twarzą. Ogolony, z przefarbowanymi włosami jest nie do rozpoznania. Nie - chce się przekonać, czy ona da sobie radę sama. Musi sama przejść do końca labiryntu. Nie wie, jak da sobie z tym radę, ale to tylko powiększa jego radość. Na pewno znajdzie drogę. Dobrze wybrał. Nareszcie. Przyciska patchworkową poduszkę do twarzy, bierze głęboki oddech i myśli o Becce. Kim byłaby bez niego? Czy kiedykolwiek zadała sobie to pytanie? Lubi sobie wyobrażać, że w końcu zrozumiała, że pojęła, jaki ma wobec niego dług, choć złamała słowo. Była młoda i - mimo całego pozornego wyrafinowania - nie gotowa, by przyjąć jego dary. Szkoda, że nie mieli więcej czasu. Zrozumiałaby, jak niezwykła i rzadka była jego miłość: coś takiego zdarza się tylko raz w życiu. Zabawne, że za jedyną osobę zdolną pojąć jego miłość do Becki uważał jej ojca, Harry'ego Harrisona, który - zawsze na rauszu - łaził bez celu po wyspie, obrażając wszystkich, o czym nigdy się nie dowiedział. Becca miała bardziej wyczulone zmysły, nie mogły jej zwieść uśmieszki wyspiarzy. Ale też się ich nie bała. Miejscowi zaczęli ją wreszcie szanować, a może i akceptować. Za to Harry pozostał autsajderem, odrzuconym tak daleko, że nie zauważał nawet kpiny pod grzecznością, jaką mu okazywali. Któregoś dnia, kiedy popłynęła na lekcję śpiewu i długo nie wracała, zdesperowany poszedł do jej domu. W drzwiach powitał go Harry Harrison z drinkiem w dłoni i zaprosił do środka na pogawędkę. Bał się, że zapyta, co właściwie robi z jego córką po całych dniach, kiedy wypływają na zatokę - a jeszcze bardziej się bał, że mu powie. Tak bardzo kochał Beccę, że chciał, musiał, pragnął o niej mówić, z każdym, z każdym, kto zrozumie. Oczywiście nie można powiedzieć ojcu swojej dziewczyny, jak to jest się z nią kochać. Ale Harry Harrison wydawał mu się kimś doświadczonym, kto kochał i przegrał. Wiedziałby, że nie 270
chodzi tylko o żar, o namiętność, że to coś więcej niż pociąg fizyczny. Becca była niezwykła, nie z tego świata. Dowodził tego jej głos. Żadna kobieta zrodzona z ziemi nie zdołałaby wydać z siebie takich dźwięków. Kiedy był... z nią złączony, czuł czasem, że może dotrzeć do źródła tego głosu. Dotarło też do niego, że chciałby mieć jakiś włącznik, który mógłby przekręcić, żeby mieć ten głos tylko dla siebie. Wiedział - przeczuwał - że jej talent jest jego wrogiem. Kochał ją i wielbił wszystko, co należało do niej, ale ten głos któregoś dnia miał mu ją zabrać. Więc poszedł do jej domu, szukając innej bratniej duszy. - Tęsknisz za nią, prawda? - Słucham pana? - Mów mi Harry. Tęsknisz za Beccą, kiedy jej nie ma, nawet jeden dzień, prawda? Ja też. Nie mam poza nią żadnego towarzystwa. - Noo, byliśmy na randce i tyle. Nic wielkiego - udawał chłód i spokój, których wcale nie czuł. Gdyby Becca zdążyła na łódź, teraz siedzieliby już w jego łódce na zatoce. Trzymałby jej dłonie w swoich, a niedługo byłby w niej. Nie robił tego z nikim przed Beccą, ale wiedział, że z nią jest cudownie - najcudowniej na świecie. Patrzył na tych wszystkich ludzi, na dorosłych, dojrzałych - „przejrzałych”, jak ich nazywał. Nawet jego rodzice, choć tak bardzo ich kochał, tacy byli. Dlaczego? Jak mógł przystać na taką codzienność, na zwykłe, szare życie, po tym, jak poznał dreszcz miłości - takiej miłości? Wolałby umrzeć, niż żyć bez Becki. Naprawdę. Ale nic z tego nie powiedział panu Harrisonowi. - To jest twój komputer? Na tym piszesz swoją książkę? zapytał. U nich na wyspie rzadko kto miał komputer. Ten był wielgachny, pokraczny jak jakiś zwierz. Zajmował większą część stołu w jadalni. 271
- Tak. Całkiem niezły, ale coś się chyba w środku sfajczyło, przez to, że tutaj stale wyłączają prąd. Straciłem masę pracy. Teraz muszę robić kopię bezpieczeństwa co pięć minut i dalej nie jest w porządku. Powinienem się przeprosić z maszyną do pisania. Maszyna jest naprawdę przenośna. Jedna jeździła ze mną od Włoch do Cuernavaki i do Vermont. Dopiero kiedy postanowiłem tu zamieszkać, kupiłem komputer. - Czemu jeździłeś w te wszystkie miejsca? - Bo chciałem. Jestem pisarzem. I zarabiam dość, żeby mieszkać, gdzie chcę i robić, co chcę, póki nie zachce mi się luksusów. Pomyślałem o wyspie, bo kiedyś, jeszcze jako chłopiec, byłem na Tangier. Nie sądziłem, że Becca nagle zapragnie zostać śpiewaczką. Jeśli naprawdę będzie jej na tym zależało, chyba będziemy musieli znów się przeprowadzić. Serce ścina mu się w piersi jak lód, a mózg w tym samym czasie dokonuje gorączkowych obliczeń. On ma siedemnaście lat. Becca jest o rok starsza i w wyższej klasie. Wie, że niedługo skończy szkołę i przeniesie się na stały ląd, a on będzie mógł do niej dołączyć dopiero po roku. Liczył na to, że będą mieli dla siebie jeszcze kolejny rok. Nie wie, czy przeżyje bez niej dwa lata. - I mógłbyś tak zrobić? Po prostu się zebrać i jechać dokąd chcesz? - Owszem, byle z głową. Nowy Jork jest za drogi. Oczywiście Becca marzy o Juillardzie. Stale jej powtarzam, że są inne dobre szkoły muzyczne. Peabody w Baltimore, na przykład. Ale nie, ją ciągnie do Nowego Jorku. „Nie, wcale nie”, ma ochotę powiedzieć. Becca pragnie śpiewać, tak: ale chce też być z nim. Tyle razy o tym mówili. Nie pojechałaby do Nowego Jorku - bez niego. - A kiedy jej tłumaczę, że z Nowym Jorkiem może się nie udać, ona mi na to, że w takim razie ucieknie. Do Włoch albo gdzieś. Do Europy. - Harry Harrison pokręcił smutno głową. Zawsze grozi, że ucieknie, jeśli nie będzie, jak ona chce. Samotnemu mężczyźnie trudno jest wychowywać córkę. Ona 272
chyba myśli, ze to moja wina, że jej matka nie żyje. Zupełnie jakby po rozwodzie było mi wszystko jedno, kiedy umarła. A to nieprawda. Wcale nie chciałem być samotnym ojcem. I nie zamierzałem wziąć do siebie czterolatki. Mówi, że za dużo piję. Tylko że alkohol to taki... ułatwiacz. Daje poślizg, rozumiesz. Pisarz musi się wyrwać ze swoich ograniczeń, musi się obnażyć. Muszę znaleźć takie miejsce, w którym jest mi wszystko jedno, co ludzie o mnie myślą. A skończyłeś w miejscu, w którym ludzie mają cię za nic. Gdybyś wiedział, co o tobie myślą, pewnie nie napisałbyś już w życiu ani słowa. - Słyszałem... - oznajmił zamiast tego. - Słyszałem, że piszesz książkę o nas. - Kto ci tak powiedział? Przestraszył się: w głosie Harrisona pojawił się nagle twardy ton. - Nie... nie wiem. - Oczywiście, stara plotkara Aggie Winslip. - Po prostu usłyszałem. Becca musiała coś wspomnieć. Harrison znów był sobą - serdecznym, uprzejmym gospodarzem. - Tak? Zdawało mi się, że nie słucha, kiedy mówię o swojej pracy. Chyba ją to nudzi. Nazywa mnie „pisarzem z przeceny”. Jeśli chcesz wiedzieć, Becca jest straszną snobką. Ciągle mówi o „prawdziwej sztuce” i „całej reszcie”. Prawdziwa sztuka to oczywiście to, co jej się podoba, czyli głównie opera. Powiem ci coś o Becce. - Nachylił się, zionąc kwaśnym zapachem przetrawionego dżinu. - Z temperamentu ma zadatki na diwę, ale moim zdaniem brak jej talentu aktorskiego. Bez tego nie może zostać wielką śpiewaczką. Będzie musiała brać partie postaci podobnych do niej samej, inaczej nie da rady. Nigdy nie zaśpiewa jako Mimi, zawsze będzie Musetta. - Chyba... ja nie wiem, kto to. - Była to prawda, mimo że Becca wciąż ćwierkała o tym, co robiła na lekcji, co śpiewała, czego się uczy. Kiedy otwierała usta, miał wrażenie, że wciąż 273
śpiewa w jakimś obcym języku. Był tak zachwycony, że słyszał tylko dźwięk jej głosu, ale nie mógł rozróżnić słów. - Nie musisz wiedzieć, nie musisz. - Jej ojciec poklepał go po plecach. - Nalać ci czegoś? Nie chciał pić, wymamrotał przeprosiny i wyszedł, myśląc tylko o tym, jaki zawód pozwoliłby mu jeździć, dokąd zechce. Każda praca, jaką znał, była przywiązana do miejsca: rybak, monter telefonów, nauczyciel. Chciał mieć taką pracę, żeby móc swobodnie wyjeżdżać, bo tylko wtedy mógłby być z Beccą. Później, wiele lat później zaczął się zastanawiać nad znaczeniem słów jej ojca. „Nie musisz wiedzieć, nie musisz”. Sądził, że Harry Harrison chce być po prostu miły i uspokaja go, że to nieważne i w żaden sposób nie zaszkodzi jego miłości. Ale teraz zrozumiał, że według Harry'ego Harrisona to był tylko licealny romans, jedno z tych uczuć, które szybko przemijają i bledną. Kiedy to do niego dotarło, poczuł się o wiele mniej winny tego, co mu zrobił - co mu odebrał. Ponieważ, jak się okazało, Harry Harrison w pewnym sensie zapił się na śmierć. Gdy Becca zniknęła, zniknął także Harrison. Przez resztę życia poszukiwał swojej samowolnej, nieobliczalnej córki. Oczywiście nigdy jej nie znalazł. Ale rak wątroby znalazł jego. Każdy kiedyś umrze. Poprawia nieco poduszkę, przesuwa ją, żeby jeden z wielu twardych szwów nie wbijał mu się w policzek. Od czasu, kiedy jego matka uszyła tę poduszkę, nauczyła się o wiele lepiej używać swoich rąk. On także. Wzdycha, czeka; cały jest oczekiwaniem. Każdy kiedyś umrze.
Rozdział 32 NASTĘPNEGO DNIA WYSTARCZYŁ JEDEN TELEFON, żeby ustalić, że partner Michaela Shawa rzeczywiście mieszka teraz w Kalifornii - i nie jest szczególnie zachwycony, że jakaś obca kobieta dzwoni ni stąd, ni zowąd, żeby mu przypomnieć, że jego kochanek nie żyje. - Oczywiście, że mieszkam pod adresem, który podałem policji jako adres zamieszkania - powiedział, kiedy Tess zaserwowała mu gładkie kłamstewko o tym, jak to zajmuje się otwartymi śledztwami z hrabstwa Anne Arundel i musi się upewnić, czy dobrze zapisali jego adres i numer telefonu. - A czy w sprawie coś się ruszyło? Są jakieś postępy? - Prowadzimy ją z należną uwagą i starannością - chyba coś takiego powiedziałby gliniarz. - Dowiedzieliście się czegoś? Wiecie cokolwiek nowego? To już pół roku. Kiedy dzwonię, traktujecie mnie jak natręta. Czy wy w końcu kogoś aresztujecie? Rozumiem, że zdarzają się wypadki, ale potrącić kogoś i odjechać... trzeba mieć jakąś przyzwoitość... przecież nie wiadomo, że ktoś nie żyje, póki się nie wysiądzie i nie sprawdzi... Były kochanek Shawa zaczął płakać. - Bardzo mi przykro - powiedziała Tess i nie było to kłamstwo. - Możliwe, że możemy liczyć na przełom w śledztwie. Miała nadzieję, że tym razem również nie kłamie. - Mogę ci od razu powiedzieć, że chłopak doktora nie jest kolejnym wcieleniem naszego gościa - odezwał się Carl, kiedy odłożyła słuchawkę. Siedział na małym kawałku kanapy, który łaskawie udostępniła mu Esskay. 275
- Bo? - Nasz gość nie jest ciotą. Popatrzyła na niego ciężkim wzrokiem. - Przepraszam. Nie jest gejem. Byłby oburzony, gdybyś w ogóle chciała to sprawdzać. - A skąd to niby wiesz? Klepnął się dłonią w czoło. - Po prostu wiem. - Aha. Zdaje się, że to ty się zarzekałeś, że nie zamierzasz mu wchodzić do głowy. - Ja tylko mówię, że wiem: nie jest cio... nie jest gejem. - To przypuszczenie. Trzymajmy się faktów. Oto jeden z nich: partner Michaela Shawa, inaczej niż chłopcy z naszych spraw, nie zniknął z powierzchni ziemi. A szkoda. Gdyby zniknął, śmierć Shawa pasowałaby lepiej do całego obrazu. Co jeszcze o nim wiemy? - Pracował w psychiatryku. - Zgadza się. Czy nasz facet mógł być u niego na terapii? - Hm... Na pewno nie z własnej woli. Nie dałby sobie zajrzeć do głowy. - A gdyby to był nakaz sądu? - Tess nie mogła zapomnieć o własnej sytuacji. Spojrzała jeszcze raz do nekrologu. Shaw był lekarzem w słynnej klinice seksuologicznej w szpitalu Johna Hopkinsa. Seryjni zabójcy często mają motywację seksualną. Jeśli EAC - tym skrótem zaczęli określać EricaAlana-Charliego - popełnił kiedyś, jako jeszcze inna osoba, jakieś drobniejsze wykroczenie, sędzia mógł go wysłać na terapię. Ale podczas zatrzymania wydałaby się chyba mistyfikacja z fałszywym nazwiskiem? Myśli Carla szły tą samą drogą. - Nie uda nam się zdobyć listy pacjentów doktora - stwierdził. -Nawet prawdziwym glinom byłoby ciężko. Jako amatorzy bez uprawnień nie mamy szans. Poza tym: po co zabijać własnego psychola? Przecież nikomu nie wygada twoich tajemnic. - To niezupełnie tak. Jeśli na sesji wymknie ci się, że chcesz komuś zrobić krzywdę, lekarz, z etycznego punktu widzenia, ma obowiązek zawiadomić władze. Psychiatra musi odróżnić urojenia od faktycznego zamiaru, ale przecież nie może siedzieć i spokojnie słuchać, jak pacjent opisuje mu planowane morderstwo. 276
- No dobrze, ale chronologicznie Michael Shaw jest na liście ostatni. Zginął w grudniu. Co takiego nasz facet mu powiedział, żeby aż musiał go zabić? Tess przygryzła ołówek, wbijając wzrok w listę, którą od dawna znała już na pamięć. Pierwszą ofiarą była Tiffani, zastrzelona sześć lat temu. Lucy zginęła osiemnaście miesięcy później. Między Tiffani i Lucy EAC - jako Alan - poznał Julie Carter, którą porzucił, zapewne w związku z jej uzależnieniem. Latem, po zamordowaniu Lucy, zainscenizował własną śmierć. Dom Hazel Ligetti spłonął kilka miesięcy wcześniej. A potem przez dwa lata nic, aż do śmierci doktora Shawa w grudniu zeszłego roku. - Założę się o co chcesz, że był pacjentem doktora - powiedziała. - Ale nie wiem, co to ma znaczyć. Gdzie tutaj pasuje Hazel? - Nie mam pojęcia. Co ona robiła? - Pracowała w wydziale zdrowia i higieny psychicznej w Hargerstown. Prosta, papierkowa robota. Wszystkie pozostałe kobiety: te, które zabił, i reszta, miały w życiu trochę radości, nawet jeśli ostatecznie okazało się, że to iluzja. Miały chociaż złudzenie szczęścia. Ale Hazel Ligetti nie miała nic. Człowiek, od którego wynajmowała dom, mówił, że mieszkała sama i rzadko wychodziła. - Papierkowa robota, mówisz? - Tak. - Jakimi papierkami mogła się zajmować w wydziale zdrowia i higieny psychicznej? - Nie wiem. Może sprawami o odszkodowanie? - Też. A poza tym... - zawiesił głos. - Programami pomocy dla niepełnosprawnych. - No i co nam to daje? Jest niepełnosprawny, idzie do psychiatry, zabija lekarza i kobietę, która go tam posłała. Jesteśmy w punkcie wyjścia. - Nie wiesz za dużo o takich programach, co? Tess pokręciła głową. - A ja, niestety, tak. Kiedy miałem te... problemy w pracy, chcieli, żebym się starał o Zasiłek Uzupełniający. To jest program federalny. Ale żeby dostać zasiłek, prawie zawsze trzeba iść do jakiejś instytucji stanowej i dostać tymczasowe wsparcie. Nikt nie kwalifikuje się od razu do ZU. Co wiemy o dwóch nowszych tożsamościach naszego gościa? 277
- Należą do mężczyzn, którzy trafili do szpitala po bardzo ciężkim uszkodzeniu ciała. - Właśnie. Teczki z dokumentacją ich spraw powinny przejść przez ręce pracownika wydziału zdrowia i higieny psychicznej w hrabstwie Waszyngton. Jest tam ośrodek rehabilitacyjny, ale przyjmują pacjentów tylko na krótki czas. O co się założysz, że właśnie tam byli leczeni Alan Palmer i Charlie Chisholm, zanim posłano ich do ośrodka dla przewlekle chorych? Tess przez kilka sekund układała to sobie w głowie. Z niezliczonych tożsamości EAC tylko pierwsza należała do kogoś, kto już nie żył: do Erica Shiversa, nastolatka, który zdążył jeszcze wyrobić sobie prawo jazdy, ale zmarł, zanim jego istnienie odnotowano w oficjalnych bazach danych. Policjanci z Frederick mogli szukać kogoś o tym nazwisku, dacie urodzenia i numerze ubezpieczenia, ale nie znaleźliby nic podejrzanego. Nigdy nie wpadliby na to, żeby sprawdzić rejestr zgonów: w końcu chłopak Tiffani siedział przed nimi, żywy i zdrowy. Włączyła komputer i wpisała pozostałe nazwiska, Alan Palmer i Charles Chisholm, do ogólnokrajowej bazy numerów telefonicznych. Dziesiątki, całe dziesiątki wyników. Jeśli ktoś powiedział przy nim: „Hej, znałem jednego Alana Palmera!”, EAC mógł się zaśmiać i stwierdzić: „O, a ja niejednego!” Czy on się śmieje? Uśmiecha? Czy wydaje się normalny? Całkowicie normalny, jeśli wierzyć jego ostatniej dziewczynie, Mary Ann. Chłopak idealny. Aż do dnia, w którym cię zabija. - Potrzebuje typowych, popularnych nazwisk - zaczęła myśleć na głos. Nazwisk mężczyzn, z którymi nie ma nic wspólnego. Muszą być w odpowiednim wieku; wszyscy urodzili się w tym samym roku. I muszą być w miarę do niego podobni. Rasa biała, wzrost około stu osiemdziesięciu centymetrów, jasne oczy. Hazel pomagała mu zdobyć ich nazwiska. Dlaczego? - Sam chciałbym wiedzieć. Jeśli wiedziała, co robi, to była wspólniczką w naprawdę paskudnej sprawie. Skoro żyła tak, jak mówisz, nie wygląda na to, żeby go szantażowała. Tess przygryzła wargę. - Nie możemy tylko siedzieć i snuć przypuszczenia. Musimy pojechać do tego urzędu, gdzie pracowała, i sprawdzić, do jakich akt miała dostęp. 278
- Ten sam problem co z doktorem. Nikt nic nam nie powie. Tess zaczęła kopać w zwałowisku na biurku. Ze stosu makulatury wyciągnęła papier listowy firmy, która istniała tylko w jej głowie - Ubezpieczenia na Życie i od Ognia „Esskay” - wetknęła kartkę do drukarki i zaczęła pisać na komputerze. - „Do wszystkich zainteresowanych...” - Co ty robisz? - Kłamię. - Nie mogę brać udziału w... - Carl, nie jesteś już gliną, pamiętasz? I nigdy nie będziesz. Za to jeśli chcesz, możesz zostać prywatnym detektywem albo konsultantem do spraw bezpieczeństwa. Patrz i ucz się. Podszedł do biurka i spojrzał jej przez ramię. - To działa? - Fałszywy papier listowy czyni cuda. Ale najlepsze jest motto. - Motto? Otworzyła podajnik drukarki i pokazała mu palcem. - Tutaj, pod nazwą. „Od 1938 roku służymy rodzinom z Baltimore”. Z jakiegoś powodu ludzie doskonale to łykają. To właśnie nazywam wyrafinowanym sznytem, który z kłamstwa czyni sztukę. Jeden malutki, pozornie zbędny detal. - Zawsze myślałaś jak kryminalistka czy nauczyłaś się w tej robocie? Tess zamarła z rękami nad klawiaturą. - Kryminalista, który we mnie siedzi, chyba zawsze czekał, żeby się wyrazić w zgodny z prawem sposób. Jak dotąd całkiem nieźle mu się to udaje. LIST W POŁĄCZENIU Z PRAWDZIWĄ WIZYTÓWKĄ TESS I JEJ LICENCJĄ po raz kolejny zadziałał jak magiczne zaklęcie. Wystarczyło, że zwierzchniczka Hazel Ligetti z urzędu w Hagerstown usłyszała słowa „możliwość wyłudzenia świadczeń lekarskich”, a już na stole pojawiły się akta, o które prosiła para skrupulatnych inspektorów z firmy ubezpieczeniowej. W końcu Tess mogła podać nazwiska, daty urodzenia, numery ubezpieczeń, a nawet numery praw jazdy obu mężczyzn. Wiedziała też, w jakich szpitalach obecnie przebywają. A poza tym wiedziała, że łatwiej uzyska dostęp do akt, ponieważ podejrzana o malwersację urzędniczka nie żyje. W przeciwnym wypadku koleżanki 279
mogłyby chcieć ją osłaniać. Ale jeśli nikomu się nie zaszkodzi, a kłopoty znikną, to dlaczego nie nagiąć paru zasad? - Czy Hazel miała dostęp do tych teczek? Zwierzchniczka, Alice Crane, wysoka i blada, miała kręconą grzywkę, która zdradzała wysiłek, jaki właścicielka musiała włożyć w wyprostowanie reszty włosów. A może jej włosy były z natury proste, zaś paskudne fioki nad czołem to celowy efekt? Tess nie mogła się czasem nadziwić, jak kobiety potrafią się oszpecić, próbując podkreślić swoją urodę. - Hazel miała dostęp do wszystkich teczek i akt. Wprowadzała daty kolejnych spotkań komisji, kiedy sprawa przechodziła z poziomu stanowego na federalny. Gdy ktoś dostawał zasiłek, zamykaliśmy jego sprawę, ale papiery zostawały u nas. Do obowiązków Hazel należało wpisywanie danych do komputera. A więc Hazel siedziała tutaj, przy biurku, i przenosiła na twardy dysk setki informacji o ludziach, których życie przerwała lub odmieniła jakaś tragedia. Z dokumentacji medycznej nie mogła się dowiedzieć wszystkiego, ale wtedy wystarczały dwa krótkie telefony do wydziału komunikacji i rejestru zgonów, po których miała już pewność, że znalazła idealną nową tożsamość dla swojego przyjaciela. - Jaka była Hazel? - Och, była bardzo dobrą pracownicą. Spokojna. Chętnie zostawała dłużej. Kiedy tylko zapowiadały się nadgodziny, zaraz dawałam jej znać. W końcu... - Zwierzchniczka Hazel się zaczerwieniła. - Co takiego, pani Crane? Co pani chciała powiedzieć? - Hazel zwykle nie miała planów na wieczór. Właściwie... nigdy. Była... samotniczką. Tess nie była zaskoczona. Właściciel domu Hazel powiedział jej to samo, tylko w bardziej okrutny sposób. Przynajmniej szefową Hazel miała miłą. - Nie przyjaźniła się z kimś w urzędzie? Nie miała jakichś zdjęć na biurku? A może ktoś ją odwiedzał? Pani Crane pokręciła głową. - Po pożarze sama schowałam wszystkie jej rzeczy do pudła. Nie było tego dużo. Wazon ze sztucznymi kwiatami. I chyba przycisk do papieru. Nie napisała żadnego testamentu... ale były przez to kłopoty! Nauczyłam się raz na zawsze, że trzeba o tym pamiętać, nawet jeśli się żyje samemu. Niech sobie pani wyobrazi, że musieliśmy zanieść jej wszystkie osobiste rzeczy do 280
magazynu, żeby czekały, czy ktoś się nie zgłosi. W pewnym sensie to łaska boska, że ten dom się całkiem spalił... - Przerażona, zasłoniła usta dłońmi. Nie chciałam, żeby to tak zabrzmiało. - Wiem - uspokoiła ją Tess. - Co się stało z rzeczami Hazel? - Po roku powiedzieli nam, że możemy się ich pozbyć, więc tak zrobiliśmy. Tylko zostawiłam sobie kilka tych jedwabnych kwiatków, stoją u mnie na biurku. Skoro nikt nie przyszedł po pieniądze, to przecież nie zależałoby mu na sztucznych kwiatach? - Pieniądze? Myślałam, że ubezpieczenie Hazel ledwie pokryło koszty pogrzebu? - Ubezpieczenie na życie? A tak, to, którego wymaga prawo stanu. Rzeczywiście, starcza tylko na pogrzeb. Ale mamy tu w urzędzie dobry program emerytalny, a Hazel umiała oszczędzać. Ktoś musiał jej powiedzieć, że warto zacząć jak najwcześniej. Kiedy zginęła, miała na koncie ponad sto tysięcy dolarów. Teraz jeszcze więcej, bo wciąż dochodzą procenty. Co roku są ogłoszenia, ale na razie beneficjent się nie pojawił. - Beneficjent? Carl sprężył się jak pies myśliwski, kiedy zwęszy trop. Tess musiała chwycić brzeg biurka, żeby ukryć nagłe drżenie rąk. - Tak, wpisała kogoś do formularza, ale bez adresu i numeru ubezpieczenia. Zastanawiałam się nawet, czy nie wzięła po prostu nazwiska z książki telefonicznej. Mówiła mi kiedyś, że czuje się samotna tylko wtedy, kiedy musi wypełniać formularze. Nie miała rodziny, ale nie odczuwała tego, póki nie widziała tych pustych kratek w formularzu. - Ale podała nazwisko...? - A tak. Tylko że to się na nic nie zdało. Szukali tego człowieka przez ogłoszenia w Hagerstown, Baltimore, nawet w Dystrykcie Kolumbii. A pieniądze leżą, jak leżały. Pewnie w końcu dostaną się państwu. Szkoda. To znaczy nie chodzi o to, że państwo nie potrzebuje pieniędzy Hazel... - To nazwisko, pani Crane. Pamięta pani nazwisko? - Zapisałam je gdzieś, na wypadek gdyby zadzwonił albo przyszedł. Zaczęła powoli przerzucać kartki w kołowym organizerze. Potem sięgnęła po kalendarz. Tess o mało nie wyrwała jej go z ręki: sama znalazłaby to szybciej! Carl, widząc, że zerka na niego kątem oka, powiedział bezgłośnie: „Eric Shivers”. Kiwnęła głową. Myślała o tym samym. Jeśli zabójca przyszedł do 281
Hazel już z cudzą tożsamością, nie dowiedzą się niczego nowego. - O, tutaj... William Windsor. Ciekawe, kim dla niej był. Żeby zostawić ponad sto tysięcy dolarów obcemu człowiekowi! Musiał zrobić dla niej coś naprawdę miłego. Tess uśmiechnęła się, samymi ustami. - A przynajmniej coś, o czym się nie zapomina. POPROSIŁA CARLA, żeby w drodze powrotnej do miasta zadzwonił do Dorie Starnes i podał jej nazwisko. - Przypomnij Tess, że liczę ekstra za... - Piskliwy głos jej najemnej przyjaciółki rozlegał się w całym samochodzie. - Tak, wiem, dolicza za ekspres. Niech to zrobi i już. Tylko piętnaście kilometrów dzieliło ich od Baltimore, kiedy zadzwonił telefon. Tess chwyciła aparat, zapominając o własnych postanowieniach co do rozmawiania podczas jazdy. - W rejestrach wydziału komunikacji jest sporo Williamów Windsorów - powiedziała Dorie. - W całym kraju będą setki. - Zacznij od Maryland, później będziesz się martwić resztą kraju. Szukaj trzydziestoparolatka. Jego prawo jazdy jest nieważne. Nie było od pewnego czasu odnawiane, ale zostało w systemie. - Nieważnych dokumentów nie ma w systemie. - Owszem, Dorie, są. Znam dziewczynę, która wyprowadziła się ze stanu, wróciła po dwunastu latach, a prawo jazdy wciąż na nią czekało. Musiała zdać na nowo egzamin, ale to wszystko. Poszukaj jeszcze raz. Cisza. Odgłos klikających klawiszy. Jakby spadały monety. Stuk, stuk, stuk. Dorie myszkowała w zakamarkach komputerowej bazy danych. - Jest taki William Windsor. Trzydzieści jeden lat. Nie, trzydzieści dwa, dopiero co miał urodziny. Zrobił prawo jazdy kilka miesięcy po skończeniu szesnastu lat, ale nigdy go nie odnowił. - Gdzie mieszka? - A to dopiero. Pierwszy raz coś takiego widzę. Nie ma numeru domu. To chyba błąd. - Na prawach jazdy nie ma błędów. - Tak? A to jakim cudem dostałam kiedyś takie, które miało termin ważności wcześniejszy niż data wystawienia? Mało nie zwariowałam, kiedy 282
przyszło do przedłużania. Tutaj albo ktoś nie wpisał numeru, albo to naprawdę malutka uliczka, a może jakieś ogrodzone osiedle... - Co tam jest napisane, Dorie?! - Za te wrzaski też ci policzę - stwierdziła Dorie. - Ulica Wiązowców, Harkness. - Harkness? Gdzie to jest? - Na geografii się nie znam. Carl już szukał mapy Maryland w pełnym szpargałów schowku. Rozłożył ją pieczołowicie, obrócił parę razy, przejechał palcem po spisie miejscowości, znalazł odpowiednie linie na mapie. Znów ją obrócił. Minęły całe wieki, zanim podniósł głowę. - Harkness ma kod pocztowy Crisfield - powiedział cicho. - Ale leży na wyspie Notting. Tam są dwa miasta, Harkness i Tyndall Point. W Tyndall pytaliśmy o Beccę Harrison. Harkness jest na północnym brzegu. Tess patrzyła na niego w milczeniu, zapominając, że są na drodze. W ostatniej chwili wyhamowała przed olbrzymim tirem, który wjeżdżał na prawy pas i o mało nie rozpłaszczył małej toyoty. Krótki, gruby palec Carla uderzał w mapę. Raz za razem. Jakby to mapa była winna. Jakby winne było to miejsce. Cóż, może było. Gdyby wiele lat temu zatoce udało się zniszczyć wyspę Notting, jej syn, ten potwór, nigdy nie pojawiłby się na świecie.
Rozdział 33 KIEDY PO RAZ DRUGI LĄDOWALI NA WYSPIE, Tess miała wrażenie, że mieszkańcy patrzą na nich, czekają i ze śmiechem wytykają ich palcami. Był szary dzień, w powietrzu wisiał deszcz, wody zatoki burzyły się niespokojnie. W tym roku maj, bardziej kapryśny i nieprzewidywalny niż zwykle, nikogo nie rozpieszczał. Ich stary przyjaciel, białowłosy rybak o pobrużdżonej twarzy, wahał się, czy pożyczyć im łódź, nawet kiedy zaproponowali podwójną cenę. Wypytywał ich o przypływy, upewniał się, czy Carl zna mielizny na zatoce. W końcu jednak pozwolił im płynąć. - Zabijcie mnie, ale nie wiem, czego szukacie na Notting w taką pogodę - powiedział, chowając do kieszeni kartę kredytową i prawo jazdy Carla, które zostawili mu jako depozyt. - Nie wiem, co tam w ogóle można ciekawego znaleźć. Teraz, kiedy spodziewali się, co mogą odkryć na miejscu, droga dłużyła się w nieskończoność. Tess policzyła, że wyspę od stałego lądu nie mogło dzielić więcej niż piętnaście mil. Ale piętnastomilowa wycieczka łodzią, która ledwo wyciągała trzydzieści mil na godzinę, musiała potrwać co najmniej pół godziny. Mimo zachmurzonego nieba powietrze było ciepłe i parne. Tess ściągnęła płócienną kurtkę i została w podkoszulku i dżinsach, ale wciąż czuła, że jej za gorąco. - Tak będziesz chodzić? - Jak? - Z bronią na wierzchu? Zerknęła na kaburę z pistoletem. Zaczęła się już do niej przyzwyczajać. Ostatecznie nosiła ją przez cały dzień, od rana aż do kolacji, kiedy rozpinała 284
sprzączki i kładła pistolet na stole, przed talerzem. W nocy leżał na szafce przy łóżku i czekał, z lufą wyciągniętą jak szyja jakiegoś jednookiego stwora, aż Crow wróci do domu. Później pistolet patrzył, jak się kochają. A kochali się każdej nocy, na życzenie Tess. Potem Crow zasypiał. Tess nie. Nie przeszkadzała jej ta bezsenność, nie chciała z nią walczyć, nie zamierzała jej leczyć. Jej ciało jakby rozumiało, że może sobie pozwolić tylko na drzemkę - tak jak dzisiaj rano, kiedy przysnęła podczas długiej jazdy do Crisfield. Później się wyśpi. Kiedy będzie bezpieczna. - Dlaczego nie masz broni? - zapytała Carla. - Nie jestem już gliną, co tak chętnie mi przypominasz. Miałem służbowy pistolet. Musiałem go oddać - powiedział tęsknie. - Ładna zabawka, 9 milimetrów. Nie rozumiem, czemu ty używasz trzydziestkiósemki. - Bo tak się przyzwyczaiłam. Słuchaj, moim zdaniem powinieneś załatwić sobie broń. Może udałoby się załatwić tak, żebyś nie musiał czekać. A może pojedziemy do Wirginii, tam mają mniej restrykcyjne przepisy. - Nie potrzebuję broni. Wyczuła coś w jego głosie - nie udawał macho, nie powiedział „nie, bo nie”. Przemyślał to sobie. - Dlaczego nie? - On nie zabija mężczyzn. - A doktor Michael Shaw? - Moim zdaniem nie chciał go zabijać. I przejechał go, a nie zastrzelił. Zabijanie mężczyzn... to jak w Kobiecie pijawce, wiesz? - Znów jakiś film? - Owszem - odpowiedział sucho, jakby go uraziła, ale mówił dalej: Kobieta, próżna kobieta, poznaje przepis na eliksir młodości. Jedyny problem w tym, że trzeba do niego dodać krwi. Krwi mężczyzny. Potrzebuje go coraz więcej i więcej, jak ćpunka. A efekty nie utrzymują się długo. W końcu zabija kobietę, ale okazuje się, że to ją zmienia. - Jak to zmienia? Staje się lesbijką? Carl zarumienił się po uszy. Uwielbiała się z nim droczyć. - Nie, zaczyna się bardzo szybko starzeć. Jest tak przerażona, że w końcu rzuca się z okna. - Więc William Windsor nie zabił Michaela Shawa, bo... bo co? Carl, w ogóle tego nie jarzę. 285
- Chodzi mi o to, że nie miał z tego przyjemności. Zrobił to tylko dlatego, że musiał. Z jakiegoś powodu. Tak samo jak musiał zabić Hazel. On strzela do swoich dziewczyn. - Zastrzelił też Julie Carter. - Byłą dziewczynę. A poza tym zginęła jak ćpunka. Zawsze dopasowuje śmierć do okoliczności: doktor wybiera się pobiegać i zostaje potrącony przez samochód, stara panna ginie w pożarze, ćpunka na ulicy, z torebką prochów w ręku. Łódka podskakiwała na falach. Milczeli oboje przez dłuższą chwilę, zatopieni w myślach. - Myślisz, że to mu się czasem myli? - odezwała się w końcu Tess. - Co? - Nazwiska. W ciągu trzynastu lat miał co najmniej trzy, może cztery, a może więcej. Musi pamiętać kilka różnych dat i miejsc urodzenia, wszystkie miejsca, w których zostały wystawione karty ubezpieczeniowe. Carl nadął policzki i zadumał się głęboko. - Chcesz wiedzieć, co myślę? Moim zdaniem on w ogóle mało mówi. Raczej słucha. Nie myli się, bo nie opowiada o sobie. Zawsze odbija piłeczkę, zagaduje innych. Pewnie pyta: „Powiesz mi, jaka byłaś w dzieciństwie?”, coś w tym guście. Dokładnie do tego samego wniosku Tess doszła w drodze do Saint Mary's City. - A więc uwodzi kobiety, kocha je, opiekuje się nimi. I nagle, bez ostrzeżenia, zabija. Dlaczego? - Nie wiem - powiedział Carl. - Możliwe, że tam znajdziemy odpowiedź. Z wody przed dziobem łodzi wyłoniła się wyspa Notting. - PYTAĆ TUTAJ O WILLIAMA WINDSORA to jak pierdnąć przy hrabinie! stwierdził Carl godzinę później. Tess rozumiała, co ma na myśli, chociaż sama zapewne nazwałaby to inaczej. Na dźwięk tego nazwiska twarze miejscowych tężały jak ścięte nagłym mrozem. Kilku co prawda przyznało, że owszem, Billy Windsor kiedyś mieszkał w Harkness, ale poza tym milczeli jak zaklęci. Rodzina się wyprowadziła, nie mieli tu krewnych, nikt nie wie, co się z nim stało. Jeden przygłuchy staruszek pokazał im stary dom Windsorów, który od długiego czasu 286
musiał stać pusty. Ktoś kosił trawnik wokół białego, oszalowanego deskami budyneczku, ale rosnące przed frontem krzaki kaliny od lat nie widziały sekatora. Wybujałe pędy niemal zasłaniały okna. Kiedy Tess próbowała pytać o Beccę Harrisson, starsi mieszkańcy Harkness odpowiadali krótko i zwięźle: - Ona była z Tyndall. Tutaj nikt jej nie znał. Gdyby przypłynęła tu sama, poddałaby się w tym momencie. Tylko dzięki Carlowi nie zrezygnowała z dalszych poszukiwań. Zaszli już za daleko: dosłownie i w przenośni. - Pamiętasz tę starą ze sklepu w Tyndall Point? - zapytał Carl, kiedy Tess opadła bez sił na kostropatą ławkę przy nabrzeżu. - Pewnie. - Ona przynajmniej się nie wypierała, że zna Beccę Harrison. Może o Billym Windsorze też nam coś powie. - Warto spróbować. Harkness nie mogło leżeć dalej niż pięć kilometrów od Tyndall. Chcieli iść pieszo, a po drodze złapać jakąś okazję. Jednak miasteczek nie łączyła żadna droga: niepojęte, dlaczego na tej wyspie ktokolwiek miał samochód. Z Harkness do Tyndall można się było dostać wyłącznie wodą. Nic dziwnego, że mieszkańcy Harkness nie znają sąsiadów z Tyndall. Stara wiedźma była dzisiaj sama. Z nastawionego na krótkie fale radia dobiegały skrzekliwe głosy nawołujących się przy pracy rybaków. Nie zdziwiła się na ich widok, przeciwnie, wyglądała na znudzoną. Za to kiedy wspomnieli o Billym Windsorze, w jej oczach coś zamigotało: jasno, ostro i twardo. - Kiedyś połowa Harkness to byli Windsorowie - powiedziała tylko. Ale cóż, wykruszyli się. Billy już dawno temu, jego ojciec też, a matka mieszka u was. Tess nieco się pogubiła - zrozumiała, że matka Billy'ego Windsora mieszka u niej w domu, czego ani ona, ani Crow nie zauważyli. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że kobiecie chodzi o stały ląd. - Ale ktoś tutaj na pewno pamięta Billy'ego. W Harkness nic o nim nie wiedzieli. - Jasne, że go pamiętają, ale czemu mają z wami gadać? Kto wie, coście za jedni i po co się tu kręcicie. 287
Tess zdała sobie sprawę, że w tym sklepie obiegową walutą jest plotka. Muszą zdradzić jakiś sekret, żeby coś usłyszeć w zamian. Oczywiście nie mogą powiedzieć prawdy: za duże ryzyko. - Możliwe, że Billy ma szanse dostać sporą sumkę - oznajmiła. - Poproszono nas, żebyśmy go znaleźli. - Kto poprosił? Becca Harrison? Chciałabym zobaczyć jej minę, jak powiecie, że utopił się przez nią. No, ale kiedyś była zimna jak ostryga i to jej pewnie zostało. Tess się zawahała. Pałeczkę przejął Carl, tak pewny i spokojny jak nigdy. - Nie mówiła, o co chodzi, tylko żebyśmy go znaleźli. - O, to stare dzieje. Nawet nie ma o czym gadać. Z początku Tess sądziła, że próbuje wyciągnąć od nich pieniądze. Ale kobieta po prostu przedłużała rozmowę, zadowolona z odmiany w codziennej rutynie. - Proszę - odezwał się Carl. - Naprawdę, chcielibyśmy to usłyszeć. Becca nie powiedziała, dlaczego chce znaleźć Billy'ego. Mówiła, że to ważna sprawa, to wszystko. - To jest krótka historia. Becca Harrison i jej ojciec przyjechali tu, kiedy ona miała jakieś trzynaście, czternaście lat. Billy'emu Windsorowi zupełnie odbiło na jej punkcie. Zwariował chłopak do reszty. Latał jak z prosiakiem u szyi. No i pewnie tak skończył. Tess nie miała pojęcia, o czym mówi ta kobieta. Z kontekstu wynikało, że nie o małej śwince. Carl najwyraźniej rozumiał, więc postanowiła nie przerywać, póki opowiadała z własnej woli. - Tak przynajmniej wszyscy tu uważają. Moim zdaniem zrobił to, bo, w jakimś sensie, myślał o matce. Bardziej niż ona myślała o nim, trzeba przyznać. Mógł się zastrzelić, ale nie chciał, żeby matka go potem oglądała. Mógł coś połknąć, ale tutaj trudno zdobyć jakieś proszki. A dowiedzielibyśmy się, gdyby pojechał po nie do Crisfield. Więc musiał wziąć coś do obciążenia. Wiedział, że nawet jak człowiek chce utonąć, to płuca mu nie dają. Walczą. Głowa chce umrzeć, ale ciało chce żyć. - I sądzi pani, że przywiązał sobie do szyi prosiaka - podsunął Carl. Ale nie wiadomo na pewno, bo nikt nie znalazł ciała. - Szukali koło Shanks, dlatego że tam dryfowała jego łódka, ale nie ma gwarancji, że nie zrobił tego gdzie indziej. Moim zdaniem popłynąłby na głębinę. Znał całą zatokę, jak wszystkie chłopaki. Na pewno wybrałby 288
najlepsze miejsce. Jego matka nigdy nie pogodziła się z tym, że nie żyje. Nikt przy niej nie śmiał o tym wspomnieć. Została tu jeszcze przez kilka lat. A jakieś pięć lat temu, trzask prask, nagle się zebrała i wyjechała. Domu nie sprzedała, zostawiła pusty. - Stara wiedźma zmrużyła oczy. - Żałoba, nie żałoba, ale jak dla mnie chłopak miał polisę. Kiedy załatwiła, że uznano go za zmarłego, wypłacili jej ubezpieczenie. Przeskoczyła jakiś fragment opowieści. Brakowało ważnego kawałka. - A co to ma wspólnego z Beccą Harrison? - zapytała Tess. - Nie mówiła wam? Może nie wie. W końcu już jej tu nie było. - Kobieta zapaliła domowej roboty papierosa. - Najwyraźniej bardzo chciała się stąd wyrwać. Poszła po pomoc do Audrey Windsor. A Drey... mówiliśmy na nią Drey, tylko skąd to się wzięło... - Proszę pani? - przerwał jej Carl. Zmierzyła go wzrokiem przez zasłonę tytoniowego dymu. Tess zrozumiała, że uważa się za kogoś w rodzaju tutejszej Lauren Bacali. Nikt inny pewnie nie podzielał tego zdania. - Drey Windsor pomogła uciec Becce Harrison. Chciała, żeby ludzie sądzili, że było jej żal małej, ale tak naprawdę nie podobało jej się, że synkowi całkiem palma odbiła. Myślała, że upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu: pomoże dziewczynie uciec od ojca i odsunie ją od Billy'ego. No, a teraz ma to na sumieniu i musi z tym żyć. - Co pani ma na myśli? - To ona zabrała Beccę Harrison na Smith, żeby mogła złapać prom do Point Lookout. Ale kiedy Billy Windsor się zorientował, że jego dziewczyna znikła, sam też przepadł. Nikt go już potem nie widział. Jego matka na pewno nie tego się spodziewała. Point Lookout. Tess zerknęła na Carla: tak, on też to zauważył. Chłopak Mary Ann Melcher zniknął w tym miejscu dokładnie w takich samych okolicznościach jak Billy Windsor. Znaleziono łódź, ale nie było ciała - nie było ciała Charliego Chisholma, ponieważ Charlie Chisholm nie istniał. Billy Windsor - o ile to właśnie jego szukali - najwyraźniej nie wahał się powtarzać sprawdzonych sztuczek. Dwa razy zapewnił sobie alibi w ten sam sposób: zostawił na parkingu furgonetkę, a sam jechał całą noc wynajętym samochodem, żeby zastrzelić kobietę, którą podobno kochał. - A gdzie teraz mieszka pani Windsor? 289
- Nie wiem dokładnie. Nie mam jej adresu. Zostawiła mi tylko numer. Lubi być na bieżąco z miejscowymi plotkami. Lubi wiedzieć... - Kobieta jeszcze bardziej zmrużyła powieki, aż jej oczy niemal znikły w plątaninie zmarszczek. - Lubi wiedzieć, czy ktoś obcy się o nią nie rozpytuje. Tess znów poczuła, że można ją jakoś skłonić, żeby powiedziała więcej, ale nie miała pojęcia, czego od nich oczekuje. Musiała polegać na instynkcie swojego towarzysza. Carl pochylił się nad ladą. - Możemy prosić panią o dyskrecję? Zatrzepotała nieistniejącymi rzęsami. - Ależ tak. - Wyświadczy nam pani olbrzymią przysługę, nie wspominając o tym nikomu, ale chyba powinniśmy porozmawiać z panią Windsor. Gdybyśmy mieli jej numer, moglibyśmy umówić się na spotkanie i opowiedzieć jej, co wiemy o Becce. - Ale gdzie jest Becca? - Kobieta przysunęła się do nich, wstrzymując oddech. - Nie wierzyłam nigdy, że na coś ją stać. Wszystkim tutaj opowiadała, jaka to będzie kiedyś sławna. Czytam wszystkie pisma, jakie nam tu przywożą, ale ani razu jej nie widziałam. Założę się, że wyszła za jakiegoś nadzianego cudzoziemca i to dlatego ojciec nie mógł jej znaleźć. Pewnie siedzi w Europie i paple po francusku. W takim miejscu, gdzie ludzie klaszczą, kiedy ktoś wyje jak zarzynany, znaczy że niby śpiewa. - Prawdę mówiąc, nie ułożyło jej się tak cudownie - stwierdził Carl. Życie mocno dało jej w kość. - Nie mogę powiedzieć, że przykro mi to słyszeć. Złamała serce Billy'emu Windsorowi... i swojemu ojcu też, chociaż nim to się akurat nikt nie przejmował. Była w ostatniej klasie liceum, właśnie skończyła osiemnaście lat, więc kiedy uciekła, nic nie mógł zrobić. Billy był od niej młodszy, był o klasę niżej. Moim zdaniem to też się Drey nie podobało. - Że Billy był o klasę niżej? - nie zrozumiała Tess. - Że spotykał się ze „starszą kobietą”. - Wzięła te słowa w ironiczny cudzysłów. - Powiem wam, że Becca niby miała osiemnaście lat, ale doświadczenie jak czterdziestolatka. Ostra zawodniczka. W zasadzie nie mogę potępiać Drey. Słono za to wszystko zapłaciła. Bardzo, bardzo słono. 290
Mówiąc to, podała im kartkę z numerem. Ręka Carla lekko drżała, kiedy ją chwytał - poza tym był wciąż swobodny i nonszalancki. Numer zaczynał się od 410: Drey Windsor mogła mieszkać równie dobrze na Wschodnim, co na Zachodnim Brzegu zatoki. Tess wyobraziła sobie własną wściekłość, kiedy wrócą do jej biura po indeks central telefonicznych i okaże się, że muszą znów jechać do Crisfield. - Mówiła pani, że gdzie mieszka? - Nie mówiłam. Gdzieś na Zachodnim Brzegu. Tess i Carl odwrócili się do wyjścia, starając się nie przyspieszać kroku ani w żaden sposób nie okazać podniecenia. Dzięki temu Tess miała dość czasu, żeby zadać jeszcze jedno pytanie. - A jak wyglądała Becca Harrison? Ich rozmówczyni była czujna jak jastrząb. - No, chyba ją widzieliście? Mówiliście, że was zatrudniła. - Tak, ale... ludzie potrafią się bardzo zmienić, a to chyba niegrzecznie pytać ją, jak wyglądała, zanim tak się roztyła. - Wymyśliła to kłamstwo, żeby zrobić przyjemność starej wronie. Udało się. Bardzo z siebie zadowolona, wyprostowała żylaste ciało, na którym nie było ani grama tłuszczu. - Jak wyglądała jako nastolatka? - Była drobna. Nie wiem, jak dawała radę tak się wydzierać. Ciemne włosy, jasne oczy. Była taka niska, że musiała podnosić głowę, jak z kimś rozmawiała. Tak jakoś patrzyła przez te wszystkie włosy i przez rzęsy. Aż się zdziwiłam, kiedy obcięła włosy, ale tak naprawdę krótko, bo wcześniej stale nimi machała albo się czochrała. O, to była podrywaczka. Billy nic o tym nie wiedział. Był zakochany jak wariat. No, ale trzeba mieć trochę nie po kolei, żeby zrobić to, co on. - BECCA NIE ŻYJE - STWIERDZIŁ CARL, kiedy odpłynęli już spory kawałek od Notting. Nie zamienili słowa, odkąd odbili od brzegu, zupełnie jakby bryza mogła zanieść ich słowa wprost do czujnych uszu wyspiarzy. - Jeśli ktoś leży na dnie zatoki z prosiakiem u szyi, to ona. - Wiem. Wiedziałam, jeszcze zanim tamta opisała Beccę. Pytanie, czy wie też matka Billy'ego Windsora. - Może to ona do mnie zadzwoniła. Pamiętasz? Do mnie i do sierżanta Craiga dzwoniła kobieta. Powiedziała, że Alan został przyjęty do szpitala w innym stanie. 291
- Ona albo Hazel. Nie musiałby zabijać Hazel, gdyby nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi. Przecież odciął sobie dostęp do nowych tożsamości. Aha, co to jest prosiak? - Taka mała kotwica z kamienia, używają jej przy łowieniu ostryg. - A skąd ty to wiesz? Nigdy nie łowiłeś ostryg. - Ale mieszkam nad zatoką. Na północy, ale nad zatoką. Ludzie znad zatoki mówią tym samym językiem. W końcu mamy wszyscy wspólnego wroga. - Masz na myśli Baltimore i resztę stanu? - Ano. To jest wojna. Nigdy o tym nie zapominamy. Między sobą, owszem, wyczujemy najmniejszą różnicę, ale przeciwko wam jesteśmy zjednoczeni. Pamiętasz, jak gubernator nazwał Wschodni Brzeg „śmierdzącym wychodkiem”? - Były gubernator, i pamiętaj, że zawsze zapominał łyknąć prozac. Każdy to wie. - Nie. To nie był przypadek. Wy nie lubicie nas, my nie lubimy was. On jeden nie bał się powiedzieć głośno, co wszyscy po cichu myślą. Dla nas jesteście wstrętnymi dekadentami, żyjecie w syfie i nie wiecie, jak to jest być zależnym od wody i ziemi. A wy uważacie nas za durnych kmiotków, którzy potrafią tylko łowić kraby i ostrygi, żebyście się mogli nażreć. - A więc Billy Windsor nie jest seryjnym zabójcą, tylko zwykłym mieszkańcem Wschodniego Brzegu, a tych wszystkich ludzi zamordował w ramach jakiegoś skomplikowanego ekologiczno-politycznego projektu? - Nie, tu już przesadzasz. Ale mam swoje podejrzenia. I moim zdaniem matka nie wie, co on robi. Nie wtajemniczył jej w te brudy. Przecież to jego kochana mamusia. - Świetnie - stwierdziła Tess. - Jutro, jak do niej pojedziemy, ładnie się ubiorę. Zgoda? Ale wezmę też broń.
Rozdział 34 DREY WINDSOR MIESZKAŁA W OSIEDLU DLA EMERYTÓW na południe od Annapolis, noszącym nazwę Złote Brzegi. Wieżowce i szeregowe domy osiedla wzniesiono w tak dużej odległości od zatoki, że określenie „brzeg” było w najlepszym wypadku eufemizmem. Firma deweloperska wynagrodziła mieszkańcom tę niedogodność, pokrywając wszystkie dostępne powierzchnie tanią pozłotką. - Może z ostatniego piętra widać Severn - powiedział następnego dnia Carl, kiedy mijali kolejny wysoki blok, lawirując w plątaninie identycznych ulic. Pani Windsor zajmowała mieszkanie w budynku przy ulicy Złotej Łąki. Na razie udało im się znaleźć tylko ulice Złotej Rzeki, Złotej Góry, Złotego Lasu - oraz Złoty Zaułek. Przy bramie zdecydowali się skłamać, że jadą do kogoś innego, i teraz Tess bała się, że ochrona zwróci na nich uwagę, jeśli jeszcze dłużej będą się kręcić w kółko. - Tam, po lewej - odezwał się Carl. Tess skręciła z piskiem opon, odprowadzana niechętnymi spojrzeniami spacerowiczów, którzy w słoneczny, ciepły dzień wylegli tłumnie na Złotą Drogę. Drey Windsor znaleźli w połówce parterowego bliźniaka, w głębi ślepej uliczki. Przed garażem parkował buick, ogródek był porządnie utrzymany, ale bez wyrazu. Mieszkańcy sąsiednich domów ozdobili frontowe wejścia stroikami, girlandami i chorągiewkami. Na tych ciemnoczerwonych drzwiach wisiała tylko mosiężna kołatka. Tess podniosła ją z uciskiem w żołądku, dotknęła drugą ręką pistoletu i dopiero zapukała. Ze środka nie dobiegał żaden dźwięk: kroki, muzyka z radia ani szum telewizora. Zupełnie jakby nikogo nie było. 293
Tess znów podniosła kołatkę, ale zanim zdążyła ją opuścić, za drzwiami rozległ się cichy, wystraszony głos. - Kto tam? Najprostsze pytanie, na które, niestety, nie umieli odpowiedzieć. Kim właściwie są? Jak powinni się jej przedstawić? Tess zaczęła szukać w głowie najbardziej wiarygodnego kłamstwa, ale Carl był szybszy. - Policja, proszę pani! Z Baltimore! - krzyknął w drzwi. Tess popatrzyła na niego oczami jak spodki. Wciskała już ludziom rozmaite łgarstwa, ale nigdy, przenigdy nie podszywała się pod policję. Udawać pracowniczkę elektrowni albo sekretarkę - proszę bardzo. Zaginioną kuzynkę, przypadkowego przechodnia - czemu nie. Ale za zabawę w policjanta można trafić do aresztu. - Przecież byłem gliną - szepnął jej Carl do ucha. - I pracowaliśmy z policją stanową. To nie jest takie wielkie kłamstwo. Wzruszyła ramionami. Wielkie czy nie - zostało powiedziane. Nie mogą go już cofnąć. Całe wieki trwało, zanim Drey Windsor podeszła do drzwi. Ale kiedy już je otworzyła, okazała się o wiele młodsza, niż Tess się spodziewała. Miała pięćdziesiąt parę lat. Musiała urodzić Billy'ego jako dwudziestolatka. Za to jak na swoje pięćdziesiąt parę lat wyglądała staro. Słońce wyżłobiło na jej twarzy dziesiątki głębokich zmarszczek. Charakterystyczne linie wokół ust zdradzały palaczkę: kogoś, kto z każdego niedopałka próbuje wyssać jeszcze jeden, ostatni haust dymu. Włosy, w sztucznym kolorze matowego butelkowego brązu, miała porządnie uczesane. Porządne było też jej ubranie, bawełniane spodnie w kwiaty i jasny podkoszulek. Należała do tych starszych kobiet, które na zawsze zachowują wąską talię z czasów swej młodości. - Policja? - zapytała. - Czy coś się stało? Tess popatrzyła na Carla. To twoje kłamstwo, ty gadaj. - Nie, proszę pani, przeciwnie. Możliwe, że mamy dla pani dobre wiadomości. Czy możemy usiąść? Wnętrze domku zostało rozplanowane w nowoczesnym stylu: tyłem do przodu, zdaniem Tess. Od frontu znajdował się niewielki, oficjalny salonik, a w głębi - duży pokój rodzinny połączony z kuchnią. Taki rozkład pomieszczeń odpowiada rodzinom z dziećmi, ale dlaczego stosowano go w osiedlu dla emerytów? Starszych ludzi trzeba zachęcać, żeby odeszli od telewizora, 294
zjedli posiłek przy stole, przyjmowali gości w salonie. Skoro człowiek już odchował dzieci, powinien wreszcie jeść na porcelanie, zamiast pakować się w rozkładany fotel z tacą na kolanach. Jeśli nie teraz - to kiedy? Pani Windsor zajęła miejsce w - jakżeby inaczej - rozkładanym fotelu; przysiadła na samym skraju i splotła dłonie na kolanach. Tess i Carl przynieśli sobie dwa drewniane krzesła, które stały przy niskim kontuarze, oddzielającym pomieszczenie od kuchni. - Możliwe, że macie państwo dobre wiadomości? - zapytała ostrożnie, niemal z niedowierzaniem. Tess miała wrażenie, że widok policji na progu wcale jej nie dziwi, ale raczej nie spodziewała się radosnych nowin. - Tak - potwierdził Carl. - Nie chciałbym niepotrzebnie robić pani nadziei. Przed nami jeszcze sporo pracy. Ale, pani Windsor, proszę powiedzieć, czy pani zdaniem syn może jeszcze żyć? Pani Windsor przełknęła ślinę i zamrugała gwałtownie, jakby chciała powstrzymać łzy. - Billy? Mój Billy nie żyje. Niedługo będzie piętnaście lat. - Dokładnie mówiąc, zaginął, prawda? Nigdy nie znaleziono ciała. - Zgodnie z prawem mogłabym wnieść o uznanie go za zmarłego. Ale dotąd nie miałam powodu. - Naprawdę? - wtrąciła Tess, pamiętając, co mówiła właścicielka sklepu na Notting: że Audrey Windsor zgłosiła śmierć syna, żeby zainkasować pieniądze z ubezpieczenia, dzięki którym zamieszkała wśród innych bogaczy w Złotych Brzegach. A może po prostu pozwalała ludziom w to wierzyć? - Co innego, gdyby był moim mężem. Albo gdyby był ubezpieczony. Po co siedemnastolatkowi polisa na życie? Nie było sensu zakładać. A poza tym nie chciałam... Rozpłakała się - całkiem przekonująco. Jednak Tess zdała sobie sprawę, że Audrey mogła zakończyć to zdanie na sto różnych sposobów. - Nie chciała pani, żeby jego śmierć została potwierdzona oficjalnie? Kiwnęła głową, pochylając zalaną łzami twarz tak nisko, że nie widzieli jej wyrazu. - Podejrzewam, że matka nie umie myśleć inaczej. Póki nie znajdą ciała, trzyma się resztek nadziei, że dziecko żyje. 295
Pani Windsor znów przytaknęła. Tess miała wrażenie, że obrzuca ich przy tym ukradkowym, czujnym spojrzeniem, jakby sprawdzała, czy kupują jej przedstawienie. - W takim razie, jak mówię, możliwe, że przynosimy dobre wieści - wypalił Carl. - W Ośrodku Rehabilitacyjnym Hrabstwa Waszyngton przebywa mężczyzna w wieku Billy'ego, odpowiadający jego opisowi. Zawiesił głos. Chciał się przekonać, jak Audrey Windsor przyjmie tę wiadomość. W ciągu ostatnich kilku lat w ośrodku leczono co najmniej dwóch dawców tożsamości Williama Windsora. Jednak niepokój i zaskoczenie kobiety wyglądały bardzo prawdziwie. - Jest ofiarą wypadku samochodowego, doznał poważnych obrażeń głowy. Stracił pamięć krótkoterminową, a dalszą przeszłość też pamięta nie najlepiej. Mówi, że nazywa się Billy Windsor. To oczywiście popularne nazwisko. Bardzo wiele osób... - Miał wypadek? - w głosie Audrey brzmiał nieudawany strach. - Kiedy? - Jakieś sześć- osiem tygodni temu. Rozluźniła się. Od tego czasu musiała się widzieć z synem. Wiedziała, że nic mu nie jest. - I myślicie, że to mój Billy? - To możliwe. - A jak wygląda? - Blondyn. Oczy piwne. Drobny, około stu siedemdziesięciu centymetrów wzrostu. - Carl, który oglądał Billy'ego Windsora na własne oczy, opisał jego dokładne przeciwieństwo. - Och. - Audrey Windsor odezwała się cichym, miękkim głosem. - Cóż, obawiam się, że to nie mój Billy. On miał brązowe włosy i piwne oczy, i był znacznie wyższy. To znaczy, miał siedemnaście lat i już sto osiemdziesiąt centymetrów. - Bardzo mi przykro, proszę pani. Uprzedzałem, że to tylko możliwość. Mam poczucie, że niepotrzebnie rozbudziłem w pani nadzieję. - Ależ nie, nie - uspokoiła go Drey Windsor. - Wiem, że mój Billy nie żyje. Wiem. Postarał się o to. - Samobójstwo - rzuciła Tess twardo. Kobieta wzdrygnęła się lekko, jakby nikt w jej obecności nie ośmielił się dotąd wypowiedzieć tego słowa. 296
- Tak. - To dlatego ciało nigdy nie wypłynęło, prawda? Obciążył się w jakiś sposób. - Najprawdopodobniej. - Co za kretyn. Zareagowała natychmiast, automatycznie. - Niech pani tak nie mówi. - A dlaczego? Samobójstwo to egoizm. Kiedy Billy postanowił się utopić, myślał tylko o sobie. A pani? Czy pani uczucia się nie liczyły? Gdyby tak postąpił ktoś, kogo kocham, znienawidziłabym go na zawsze. W jakimś sensie chciał zranić albo ukarać panią. O co mu chodziło? - Nie ma pani prawa mówić o Billym w ten sposób. Był dobrym chłopcem. Zawsze się starał, żeby wszystko było w porządku. To ta dziewczyna złamała mu serce. Nie mógł się opanować. Tess wzruszyła ramionami. - Skoro tak pani mówi. Ale ja widzę, że minęło piętnaście lat, a pani siedzi tutaj i nie może oficjalnie uznać syna za zmarłego. Moim zdaniem nie chce pani się pogodzić z tym, że on nie żyje. A może to dlatego, że Billy żyje? Czy to możliwe? Może sfingował swoją śmierć, żeby od pani uciec? Drey Windsor otwierała i zamykała usta jak ryba wyrzucona na brzeg. - Czy to już wszystko? O to mnie pani chciała zapytać? - odezwała się wreszcie. Carl zerknął na Tess; nie wiedział, co robić. Tess kiwnęła głową. - Tak, to wszystko. Poza tym, że mamy dla pani wiadomość. Prawdziwą, ale złą. Wstała i pochyliła się nad starszą kobietą, jakby chciała szepnąć jej coś do ucha. - Od tej chwili Billy naprawdę dla pani umarł - powiedziała głośno i wyraźnie. - Nie może tu nigdy wrócić. Rozumie pani? Nie może pani odwiedzać ani nawet dzwonić. Będziemy mieć pani dom na oku. Jeśli Billy spróbuje się z panią zobaczyć, aresztujemy go. Wiemy, co zrobił. Niech mu to pani powie, kiedy zadzwoni. Wiemy, co zrobił, i go dopadniemy. - Coś wyszło, tak? - Pani Windsor płakała. - Zawsze mówiłam, że coś wyjdzie na jaw, że to tylko kwestia czasu, kiedy znajdą kość czy co innego. 297
Ale on tego nie chciał, musicie zrozumieć! To był wypadek. Tak dawno temu. Nic można wciąż chłopaka obwiniać. - A mężczyznę, pani Windsor? Co z mężczyzną, który stale to robi? Pokręciła głową. - Nie wiem, o co pani chodzi. Billy zaczął wszystko od nowa, tak jak chciałam. Udało mu się. A to, co robi... co innego ma robić? Przynajmniej jest odpowiedzialny. Naprawdę. Przecież on nas wszystkich chroni, nie rozumie pani? To wszystko musi gdzieś leżeć. Popatrzyli na siebie z Carlem, oboje tak samo zaskoczeni łzawym wyznaniem pani Windsor. - O czym pani mówi? - Jesteście z DOP, prawda? Nie jesteście z prawdziwej policji, tylko z cholernego DOP. Nigdy z wami nie gadałam i nie mam zamiaru gadać. Wynocha stąd, chyba że macie nakaz przeszukania albo powód, żeby mnie aresztować. Ale raczej nie macie. - Dlaczego uważa pani, że jesteśmy z Departamentu Ochrony Przyrody? Coś się zmieniło w układzie sił pomiędzy nimi. Tess zdradziła się ze swoją niewiedzą, a Drey Windsor odzyskała panowanie nad sobą. Wiedziała o czymś, o czym nie wiedzieli oni, i to dało jej nad nimi władzę. Przestała szlochać. Wyprostowała się, dumna i chłodna. - Całkiem możliwe, że wrócimy z nakazem aresztowania - dodała Tess, świadoma, że nigdy nie wrócą, że posunęli się już za daleko w tym kłamstwie. - Pani i pani syna. Najwyraźniej wiedziała pani od początku, co się stało z Beccą Harrison. Jest pani wspólniczką. Niech pani zapamięta moje słowa. Od teraz Billy dla pani nie żyje. Zobaczy pani syna tylko pod warunkiem, że odda go w ręce policji. Wtedy przynajmniej będzie go pani mogła odwiedzać w więzieniu. - Billy nie pójdzie do więzienia. Nie mógłby żyć w zamknięciu. Zabije się, zanim go dopadniecie. - Pewnie uda, że się zabił. Ale moim zdaniem nie ma odwagi umrzeć. Szkoda, wielka szkoda.
Rozdział 35 ZAGALOPOWAŁAŚ SIĘ. Wyprzedził ją: zamierzała powiedzieć mu to samo. - Ja? Podszywać się pod glinę to głupota. Za to można trafić za kratki. - Ja byłem gliną. - Dokładnie: „byłeś”. I chyba nie wspomniałeś, że pracowałeś w budce na płatnym moście. - Glina to glina. - Owszem, jeśli nim jesteś. A ty już nie jesteś. Mieliśmy udawać miłych, sympatycznych pracowników szpitala i zdobyć jej zaufanie. Kiedy powiedziałeś „policja”, natychmiast się najeżyła i zaczęła węszyć pułapkę. Może nie wie o wszystkim, co zrobił jej syn, ale coś wie na pewno. - Dzięki tobie wie znacznie więcej niż przedtem. Wielkie dzięki. Teraz Billy Windsor zwieje. Nigdy go nie znajdziemy. Śledztwo jest jak poker, nie wolno odsłaniać kart. - Z jakiego filmu to ściągnąłeś? Carl zignorował zaczepkę. - Wystarczyło tylko zaczekać. Na pewno by tam wrócił. - Co, twoim zdaniem mieliśmy zastawić pułapkę w ogrodzonym, strzeżonym osiedlu dla emerytów? Wylecielibyśmy za bramę w piętnaście minut. Billy Windsor nie zbliży się teraz do matki, możliwe, że nawet do niej nie zadzwoni. Dlatego będzie chciał jak najszybciej zrealizować swój plan, cokolwiek planuje. A w pośpiechu może zacząć robić błędy. 299
Carl prowadził po raz pierwszy od czasu, kiedy cztery dni wcześniej Mickey Pechter wypróbował kij do bejsbola na jego kolanie. Skręcił gwałtownie w prawo i zjechał na parking przy nieczynnej restauracji. - Pozwól, że o coś zapytam. Kiedy postanowiliśmy, że to ty tu rządzisz? Zdawało mi się, jesteśmy partnerami, ale to ty zawsze decydujesz, zawsze ty masz rację. To dlatego, że nie powiedziałem ci, jak to ze mną było, czy dlatego, że nie wspomniałem glinom o Mary Ann Melcher? Chciałbym przypomnieć, że miałem rację: on wcale nie zginął. I przypominam, że uratowałem ci życie. - Uratowałeś mi życie? - Kiedy ten typek włamał ci się do domu. - Uratowałeś mnie od bardzo niewygodnej konieczności zabicia go, ale nic by mi nie zrobił. - No dobrze, ale przybiegłem cię ratować. A ty wciąż mówisz do mnie jak... jak mamuśka, jakbym był twoim synciem i musiał robić, co mi każesz. Nie jestem twoim kochanym chłoptasiem, jasne? Nie będziesz mną dyrygować jak tym pedałkiem, który ci myje podłogi i wyprowadza psy. Ja nie jestem lokajem. Jestem mężczyzną. Mężczyzną! Tess poczuła, że rozmowa wymyka się spod kontroli. Za chwilę mogły paść między nimi straszne słowa, których nie będą mogli przebaczyć ani cofnąć. Chciała wyskoczyć z samochodu i uciec. Chciała rąbnąć Carla w żołądek albo wygarnąć mu tak, że zabolałoby go bardziej niż ją te chamskie uwagi o Crowie. Chciała zatkać uszy i zaśpiewać na cały głos, żeby go już nie słyszeć. „Licz”, poradził jej kiedyś doktor Armistead. „To naprawdę działa”. Policzyła do dziesięciu. Potem do dwudziestu. I do trzydziestu. Przy trzydziestu pięciu wskazówka na liczniku ciśnienia krwi zaczęła opadać. - Przepraszam. Carl, z twarzą człowieka wiszącego na skraju przepaści, również zdążył się już uspokoić. - Ja też przepraszam - bąknął. - Chodzi tylko o to, że... chcę, żebyś słuchała, żeby wszyscy słuchali, co ja mam do powiedzenia. - Wiem. Mnie też o to chodzi. Chcę, żeby... - Właśnie, czego chciała? Jaki ukryty włącznik uruchomił Carl? Wcześniej znaleźli go, niemal bez wysiłku, Mickey Pechter i major Shields, wzbudzając falę wściekłości 300
zmieszanej w jakiś dziwny sposób ze wstydem. Teraz bawił się z nią Billy Windsor. Chciał, żeby go znalazła. Chciał uciec. - Mam dość tego, że mnie nie doceniają - stwierdziła, a Carl kiwnął głową. - I że patrzą na mnie z góry. Kiedy coś mi się nie uda, jestem głupia. Kiedy mi się uda, to znaczy, że miałam szczęście. Jeżeli znajdziemy tego gościa, ludzie będą mówić, że to tylko szczęście, że nie znaleźlibyśmy jego nazwiska, gdybyś nie rozwalił nogi i nie wiedział, jak działa system pomocy niepełnosprawnym. A jak nawalimy, będziemy tymi frajerami, których zrobił w bambuko. Carl patrzył w okno. Nie widziała jego twarzy. - Chcesz iść do policji stanowej i powiedzieć, co odkryliśmy? - Nie. Bo wtedy nam to zabiorą. - Mnie zabiorą, chciałaś powiedzieć. To ja nie mam prawa się tym zajmować. - Jesteśmy zespołem. Jeśli nie chcą pracować z tobą, to ja nie chcę pracować z nimi. Odwrócił się do niej z uśmiechem tak szerokim, że oczy niemal znikły mu w piegowatej twarzy. - Podobno prawdziwe szczęście to mieć szczęście, a nie rozum. Mówiąc szczerze, nigdy nikt mi nie zarzucił nadmiaru jednego i drugiego. - To jedno z moich ulubionych powiedzeń. Ale prawdziwe szczęście, jedyne szczęście, to mieć fajnych rodziców, którzy mogą ci zapewnić przyzwoite życie, nie znęcają się nad tobą... - przerwała, zmieszana. - W porządku. Mów dalej. - Którzy są mili dla ciebie i dla siebie nawzajem. Nie mieć żadnych ukrytych wad genetycznych, żadnych bomb zegarowych we krwi. Pakować się w kłopoty, jak to nastolatek, i wyjść z tego cało. A potem dorosnąć i wypracować sobie własne szczęście. Wiesz, czego naprawdę nienawidzę? - Czego? - Kiedy się mówi, że ktoś „daje sobie radę lepiej, niż powinien”. Carl nie zrozumiał. - Zawsze mi się wydawało, że to komplement. - To najbardziej wyrafinowana obelga. Zakłada, że coś może nas ograniczać, decydować o naszych osiągnięciach. Jak szuflada. Masz w niej zostać, 301
tylko jesteś za głupi, żeby to pojąć. Kiedy ludzie mówią, że dajesz sobie radę lepiej, niż powinieneś, mają na myśli, że sami byliby sto razy lepsi od ciebie, gdyby im się zachciało ruszyć tyłek. Czuła, że znów wzbiera w niej fala gniewu na jakiegoś nieznanego, pozbawionego twarzy wroga. Ciekawe, co doktor Armistead powiedziałby na taką przemowę. Doktor Armistead... zerknęła na zegar przy kierownicy. - Cholera, mam pół godziny, żeby zdążyć na terapię, albo beknę sto pięćdziesiąt dolarów. - Jaką terapię? Rehabilitację? Zabawne. Carl, który doświadczył i terapii, i rehabilitacji, który wiedział, że Tess pracuje na sesjach nad swoim gniewem, wciąż zakładał, że wizyta u lekarza musi mieć związek z jakąś chorobą ciała. - Nie, spotkanie z tym gościem u Shepparda Pratta. Tam, gdzie mnie wysłał sędzia. Po tym, co zrobiłam temu faciowi, który się do mnie włamał. - Mówiłaś, że oskarżyli cię o napaść, ale bez szczegółów. Streściła mu szczegóły, przeciskając się przez wąskie dwupasmowe drogi do autostrady w kierunku Baltimore. Przyjemnie było widzieć, że Carl śmieje się w niektórych momentach opowieści, i przypomnieć sobie, że to był dowcip - aż do chwili, gdy Mickey Pechter wylądował na ostrym dyżurze z silną reakcją alergiczną. Sama w końcu zaczęła się śmiać, przypomniawszy sobie, że wyglądał na tym parkingu jak wielki, łysy kocur. Tak, ta historia ma w sobie coś komicznego. Co prawda lepiej nie dzielić się tą refleksją z doktorem Armisteadem, którego zdaniem Tess robiła wielkie postępy. LICZNE ZEGARKI W GABINECIE DOKTORA ARMISTEADA pokazywały, że zostało jeszcze dwadzieścia minut do końca sesji, kiedy Tess zabrakło tematów. Nim usiadła w wytartym fotelu, nie zdawała sobie sprawy, ilu rzeczy nie chce mówić doktorowi - przynajmniej na razie. Nie mogła wspomnieć o tym, że znów zbliżyli się z Carlem, bo musiałaby powiedzieć o wizycie Mickeya Pechtera, a tego chciała uniknąć za wszelką cenę. Gdyby zaś zdradziła, że jej zdaniem Billy Windsor właśnie na nią, Tess, zastawił swoją skomplikowaną pułapkę, doktor zadzwoniłby pewnie po pielęgniarza i kazał zamknąć ją w izolatce. - O czym myślisz? - zapytał, kiedy milczała przez kilka sekund ze wzrokiem wbitym w kolana. 302
- Podobno wszystko mam wypisane na twarzy. - Chciała, żeby to zabrzmiało jak żart. - Nie wszystko. Każdy inny specjalista, pobierający opłatę od godziny - prawnik, hydraulik, a nawet prywatny detektyw, jak ona sama - z największą przyjemnością zakończyłby spotkanie w tej chwili. Doktor Armistead nie uznawał skracania sesji. Patrzył na nią bez słowa spod krzaczastych brwi, które tym razem wisiały tuż nad oczami. Tess opowiedziała mu niewinnym, czystym spojrzeniem, próbując przy tym zetrzeć z twarzy jakikolwiek wyraz. - O czym myślisz, Tess? - zapytał znowu. - O niczym. Naprawdę. - Co, jak sama wiesz, jest niemożliwe. - Cóż, myślę o tym, że nie mam nic do powiedzenia. - Była to szczera prawda. Zabawne, że chętnie opowiedziałaby mu o kłótni z Carlem, której zajadłość i temperatura mocno ją zaskoczyły. Carl okazał się człowiekiem, którego mocne i słabe strony przenikają się w przedziwny, zawikłany sposób. Jego zawziętość łatwo przeradzała się w obsesję. Był bezceremonialny wobec innych, ale nadwrażliwy na własnym punkcie. Zbierał urazy jak mali chłopcy zbierają kamienie i gumki recepturki. Skąd mu się wzięły te komentarze na temat Crowa? Gdyby taką mówkę wygłosiła kobieta, usłyszałaby, że jest zawistną żmiją. Porównanie równie niesprawiedliwe dla kobiet co dla żmij. Ale, nawet gdyby mogła mówić teraz o Carlu, jak miałaby wyjaśnić to wszystko doktorowi? Musiałby znać jego historię: miasteczko North-East, ojca, który bił żonę, matkę, którą Carl uratował. Musiałby zobaczyć samego Carla z tymi jego pałąkowatymi nogami i małymi oczkami. Jak właściwie pracuje terapeuta, pozbawiony całego kontekstu codzienności pacjenta? - Na pewno nie masz nic do powiedzenia? A może bardzo chcesz o czymś porozmawiać, tylko nie wiesz, jak zacząć? Niemal podskoczyła, słysząc jego głos. Wiedziała, że nie umie czytać w myślach, ale w jakiś sposób zgadł, ile pytań i wątpliwości kłębi się teraz w jej głowie. Tak dużo było do zrobienia. Nie miała tylko zielonego pojęcia, co dokładnie. Dzisiaj udało im się z Carlem jedynie zastraszyć smutną, samotną staruszkę. Był szósty czerwca. Ile mieli jeszcze czasu? Dokąd powinni pójść? Carl czekał na nią na zewnątrz, zwinięty w jednym z drewnianych 303
ogrodowych foteli, których mnóstwo stało na rozległych trawnikach wokół Sheppard Pratt Hospital. Kiedy skończy się sesja, musi obmyślić jakiś plan. - Chyba nie mogę się skupić. Mam bardzo dużo pracy. - Naprawdę? Zdawało mi się, że skończyłaś już tamto zlecenie. Mówiliśmy o tym ostatnim razem. Powiedziałaś, że człowiek, którego szukałaś, okazał się martwy, a twój partner okazał się niesolidny. - Tak. Tak, tak, tak. To nowa sprawa. - Nad czym teraz pracujesz? - Och, to nic ciekawego. Głównie ślęczę przy komputerze. Malwersacje ubezpieczeniowe. - Nie miałem pojęcia, że bierzesz takie zlecenia. Ja też nie. - Dzięki takim nudnym zleceniom człowiek płaci rachunki. - Ziewnęła na pokaz. Błąd. W jaskini doktora Armisteada nawet ziewnięcie mogło coś oznaczać. - Źle sypiasz? - Tak, trochę mnie nosi. Zrobiło się strasznie gorąco, a ja nie lubię włączać klimatyzacji przed latem. Czuję się, jakbym z kimś przegrała. - Bezsenność. - Nie, raczej... łatwo się budzę. Zasypiam... - Kiedy Crow wróci do domu. - Tylko nie mogę się porządnie wyspać. - Czy znów śnił ci się ten koszmar, o którym opowiadałaś na poprzedniej sesji? Ten, w którym widzisz, jak ginie twój przyjaciel? Jak to możliwe, że tyle pamiętał? Nie miał przed sobą żadnych notatek. Może nagrywał ją w tajemnicy? A może zapisywał sobie wszystko po jej wyjściu, a przed spotkaniem przeglądał dla przypomnienia? Ale przecież przed każdą jej sesją i po niej miał inne spotkania. Nie mógł notować na świeżo. Mimo że co tydzień zmieniały się dzień i godzina ich rozmowy, zawsze widziała w holu tę samą smutną, starszą kobietę z żółtawą cerą i siwoniebieskimi włosami. - Nie, ten nie. - Czyli jakiś inny? Nowy? - Nie, nie. W ogóle nie mam koszmarów. Starała się opanować, ale oczy już napełniły jej się łzami. Pytanie doktora przeniosło ją znów na tamtą uliczkę, do mglistego poranka, kiedy zginął Jonathan. W nocy się kochali. Nie, właściwie uprawiali seks. On był bardzo podniecony: wpadł na trop historii, która otwierała przed nim wspaniałe 304
perspektywy sukcesu. Ona czuła się nieco przygnębiona, jakby jego wzlot oznaczał jej upadek. Światła taksówki wyskoczyły znikąd. Powinni usłyszeć odgłos silnika, wychodząc z jej mieszkania, powinni zwrócić na to uwagę. Ale nie mieli czasu. Jonathan zdążył tylko popchnąć ją na chodnik. Kierowcy pewnie byłoby wszystko jedno, gdyby ją też zabił. Jednak nie była dość ważna: nie chciało mu się wracać, żeby ją wykończyć. - Co oznaczają te łzy, Tess? Nieuniknione pytanie. - Nic takiego. Po prostu przykre wspomnienie. Powinnam płakać, kiedy o tym myślę. Przecież zginął człowiek. - Przeżycie ma swoją cenę - oznajmił poważnie doktor Armistead. Odpowiedzialność rodzi się we śnie. - Zawsze wracamy do poezji - mruknęła Tess. „Niezbyt wysokiego lotu”, miała ochotę dodać. - Do poezji? To tytuł opowiadania Delmore'a Schwartza. - Schwartz wziął to z jakiegoś francuskiego wiersza. Chyba z Villona. Znów zapadła niezręczna cisza. Tess przyglądała się dyplomom na ścianie. Miała wrażenie, że wywiesił je na pokaz. W sumie sześć ramek: stopnie z uniwersytetu Waszyngtona, Wisconsin, dwa z Johna Hopkinsa. Oczywiście. John Hopkins to sam szczyt lekarskiego świata Baltimore. Jeśli miałeś cokolwiek wspólnego z Johnem Hopkinsem - choćby to, że wycięli ci tam wyrostek - prawdopodobnie ten zaszczytny fakt znajdzie się w twoim nekrologu. Nekrologi. Szpital Johna Hopkinsa. Może jednak wyniesie coś z tego spotkania. - Znał pan doktora Michaela Shawa, psychiatrę? Pierwszy raz udało jej się go zaskoczyć. - Ze słyszenia. Musieliśmy się kiedyś spotkać, ale sobie nie przypominam. Dlaczego pytasz? - Ma związek ze sprawą, nad którą pracuję. - Z tą malwersacją ubezpieczeniową? - Dokładnie. Tak. Możliwe, że jest jednym z inwestorów, którzy ucierpieli w tym rachitycznym przekręcie. - „Rachitycznym”? Co ona plecie! Nawet nie była pewna, co to znaczy. - Mój klient też jest ofiarą, ale chciałby złożyć pozew zbiorowy. Szukam innych poszkodowanych, żeby mógł oskarżyć firmę brokerską. 305
- Którą? - Spoza stanu. - Jej oczy wciąż błądziły po dyplomach na ścianie za jego plecami. - Washington Securities. - I sądzisz, że Shaw... - Leczył człowieka, który go później oskubał. Można to jakoś sprawdzić? - Oczywiście, że nie. - Doktor Armistead wyglądał na urażonego. - W takiej sprawie złamanie tajemnicy lekarskiej nie wchodzi w grę. - Ale on nie żyje, a mogło dojść do przestępstwa... - Nie żyje Michael Shaw, nie twój przestępca. Podejrzenie o malwersacje ubezpieczeniowe nie unieważnia klauzuli poufności między lekarzem a pacjentem. - Och. - Opadła z powrotem na fotel i zaczęła skubać nitki, wystające z podłokietników. Znów pudło. - Jeśli to cię jakoś pocieszy, wątpię, żeby Shaw leczył twojego podejrzanego. - Skąd pan wie? - Zanim otworzył prywatną praktykę, pracował w zespole mojego przyjaciela u Johna Hopkinsa. Leczył gwałcicieli, trudne przypadki: recydywistów, pedofilów. - Naprawdę? - Carl powtarzał jej w nieskończoność, że seryjni zabójcy często mają motywację seksualną. - Trafił do tego programu jeszcze jako rezydent, w latach osiemdziesiątych. Może słyszałaś o tych badaniach. Ponad stu pięćdziesięciu przestępcom podawano depo-proverę. - To nie jest środek antykoncepcyjny? - Lek uzyskuje się z żeńskiego hormonu progestinu i, owszem, stosuje w antykoncepcji. Używano go też w tak zwanej chemicznej kastracji. Niestety, media zrobiły z tego wielką aferę. Depo-provera była tylko jednym ze środków, poza tym stosowano też zwykłą terapię i modyfikację zachowań. Ale dziennikarze pisali głównie o tak zwanym „Gwałcicielu w goglach”. Dobrowolnie zgłosił się na leczenie, ale przestał brać środek i po kilku latach został aresztowany za gwałt na trzylatce. Bardzo smutna sprawa. - Ten program istniał dwadzieścia lat temu, tak? - Zaczęła liczyć w pamięci. Billy Windsor „zginął” w wieku siedemnastu lat, przed piętnastu laty. Czy zniknął po to, żeby wziąć udział w programie lub w jego kolejnej fazie? 306
Czy morderstwo Becki miało jakiś podtekst seksualny? Nie, to była para nastolatków, szczenięca miłość - tak twierdziła stara właścicielka sklepu na Notting. A jednak Michael Shaw znalazł się na liście Billy'ego Windsora. Nie ma zbiegów okoliczności, powiedziała Luisa O'Neal. Nie - to akurat powiedział Freud. Luisa mówiła, że nic nie jest przypadkowe. A może Billy Windsor leczył się u Michaela Shawa, bo chciał zapanować nad swoimi popędami? Czy mógł mieć tyle samoświadomości, czy umiał to przeanalizować? Takie przypuszczenie, choć brzmiało nieprawdopodobnie, wyjaśniałoby, dlaczego przestał zabijać, dlaczego między morderstwem Hazel Ligetti a śmiercią doktora Shawa była tak długa przerwa. Wyjaśniałoby też, dlaczego wrócił do swojego procederu. Billy Windsor dał sobie spokój z psychiatrią. - Co ma znaczyć ten chytry uśmieszek, Tess? - Jaki? - Wskazówki wszystkich sześciu zegarów dotknęły dwunastej. Wreszcie była wolna. - Myślę sobie po prostu, co zjeść na lunch, skoro już skończyliśmy.
UWAŻASZ SIĘ ZA KOGOŚ W RODZAJU BOGA? Pytanie powraca znienacka, nieproszone. Dlaczego nagle przyszło mu do głowy? Dlaczego teraz, kiedy tak wiele ma do załatwienia, kiedy pojawiło się tyle nieoczekiwanych problemów? Kiedy tyle spraw poszło nie tak? Nie, nie ma czasu nawet zbadać tej myśli, co robi zazwyczaj. Zwykle jest czujnym stróżem swojego umysłu, poznał go równie dobrze jak płytkie, bagniste zatoczki na wyspie i równie ostrożnie potrafi po nim sterować. Tylko dwie osoby na świecie znają go tak dobrze jak on sam, a jedną stracił - na zawsze. Druga... Nie mieści mu się w głowie, że wybrali się do jego matki. Przerazili ją tak, że przewędrowała pieszo pięć kilometrów i przeszła przez dwie autostrady, nim znalazła budkę telefoniczną, z której nie bała się do niego zadzwonić. „O czym ona mówiła? Czy oni są z DOP? Wiedzą, co robisz?” Ulga i przerażenie - poczuł je w tej samej chwili. Przynajmniej nie powiedzieli matce o jego wszystkich tajemnicach, przynajmniej wciąż była bezpieczna i niewinna. Uspokoił ją, żeby nie przejmowała się tą wizytą: dziewczyna jest niezrównoważona, może ma jakieś urojenia. Oczywiście zajmie się nią. A tymczasem niech mama nie otwiera nikomu, kto nie pokaże 308
odznaki albo legitymacji, i niech nie rozmawia z nikim bez prawnika. Zaczęła płakać i powtarzać, że nie wytrzyma tego znowu, że nie może go nie widywać. Przypomniał jej, że udało im się jakoś, kiedy jeszcze mieszkała na wyspie, i teraz też sobie poradzą. Nikt im nie przeszkodzi się spotykać. Jednak pod tym spokojem, pod kojącym tonem, jakim z nią rozmawiał, był wściekły. Jak śmiała iść do jego matki! I jak dotarli do jej nazwiska? Nikomu nigdy go nie podawał. Kto go zdradził? Luisa O'Neal bałaby się wymówić jego nazwisko, nawet gdyby je znała. Ale kiedy drugi raz przypłynęli na Notting, wiedzieli już, kogo szukać. Pieprzona June Petty z tym jej długim ozorem, wiecznie kłapiąca gębą, wiecznie rywalizująca ze wszystkimi kobietami na wyspie. Delektowała się tą historią - tak, to najwłaściwsze określenie - delektowała się nią przez całe lata, cmokając, trzęsąc głową i użalając się fałszywie nad kobietą, której nigdy nie lubiła. Pewnie mówiła, że to ironia losu, o ile wiedziała, co to znaczy: że Drey Windsor pomogła dziewczynie swojego syna uciec od okropnego ojca, tylko po to, żeby syn zabił się po jej stracie. Ale to przecież był pomysł matki - odwołuje się do jakiejś niewidzialnej ławy przysięgłych - genialny, wspaniały pomysł. Nie musiała udawać rozpaczy po śmierci syna. Był dla niej jak martwy przez te wszystkie lata, „dobre” lata, jak je teraz nazywa, kiedy chodził do szkoły i tworzył swoją firmę, od czasu do czasu szukając rozładowania w towarzystwie przypadkowej prostytutki. Dziwne, że zaczął obmyślać wielki plan tuż przed tym, jak matka zamieszkała z nim na stałym lądzie. Nie chodziło oczywiście o nią, tylko o to, że wreszcie udało mu się wszystko poukładać. Kiedy zapuścił korzenie, mógł zacząć poszukiwanie miłości, której pragnął, mógł w końcu stworzyć miłość, której potrzebował. Niestety, przekonując matkę do opuszczenia Harkness, odciął ją - jak się okazało - od źródła jej siły i energii. Na stałym lądzie jest słaba. Umiera. 309
Umiera nie jej ciało, a dusza. Przedwczesna śmierć ojca nauczyła go, że rodzic może nagle zniknąć z jego życia. Zrozumiał, że któregoś dnia tak samo będzie z jego matką. Stawi temu czoła. Miał tylko nadzieję, że jej umysł pozostanie taki jak zawsze - błyskotliwy, zdolny pokonać każdy problem i kryzys. Przecież to ona wiedziała od razu, co muszą zrobić, kiedy wrócił do domu, szlochając, przerażony tym, co się stało. To ona wymyśliła, że trzeba obciążyć Beccę i odcumować jego łódkę, żeby dryfowała z przypływem. Potem kazała mu włożyć kobiece ubranie i zawiozła go na drugi brzeg. Jeśli ktoś zauważył ich, jak przybijali w nocy do Saint Mary's City, widział tylko dwie kobiety. Wysadziła go na nabrzeżu ze wszystkimi pieniędzmi, które udało jej się zebrać, uściskała go i wróciła do domu. I czekała, aż ktoś zapuka do drzwi z wiadomością, że na zatoce znaleziono łódź jej syna, a w niej list z informacją, że postanowił się zabić, bo Becca Harrison uciekła, żeby zostać śpiewaczką operową. W pewnym sensie to była prawda. Becca znikła, a on nie mógł bez niej żyć. Problem w tym, że ona ma rację - jego nowa dziewczyna, ta mądrala. Naprawdę mu przywaliła. Cokolwiek się zdarzy, przez jakiś czas nie może ryzykować spotkania z matką. Zabrała mu coś. Ukarała go. Jego - który tak wiele jej dał. Czyżby nie wiedziała, ile mu zawdzięcza? Inne nie wiedziały - no tak, ale one nie potrafiły przyjąć jego darów. Teraz to rozumie. Źle wybierał, wciąż popełniał ten sam błąd, aż w końcu stracił nadzieję, że kiedyś mu się uda. Próbował to kiedyś wytłumaczyć, jednak doktor okazał się jeszcze bardziej ograniczony niż kobiety, którym próbował pomóc. Doktor. Ach tak, dlatego wróciło to pytanie, dlatego znów brzęczało mu w głowie. - Uważasz się za kogoś w rodzaju Boga? - Oczywiście, że nie. Doktor był uparty. 310
- Masz wrażenie, że jesteś kimś ważniejszym od innych, kimś lepszym? - Nie. Zupełnie nie. Czy pan mnie słucha? Widzę siebie jako Pigmaliona. On jest śmiertelnikiem. - Mówisz o sztuce Shawa. Zawsze miałem do niej słabość. - Doktor uśmiechnął się, żeby zaznaczyć, jak wielki ma do siebie dystans. - Muszę przyznać, że z przyczyn bardzo powierzchownych. - Tak, wiem wszystko o Pigmalionie. Był podstawą do My Fair Lady. Niestety. - Niestety? - Nie lubię musicali. Zawahał się nieco i doktor natychmiast się tego uczepił. Chwytał się byle czego, od początku. - Lubisz teatr, a nie lubisz musicali? Czemu? - Właściwie teatru też nie lubię. To takie nadęte, te wielkie emocje, kostiumy, gesty, deklamacje. Lubię filmy. Od kiedy wynaleziono film dźwiękowy, to naprawdę śmieszne, kiedy ludzie wychodzą na scenę i recytują swoje kwestie. - Film dźwiękowy wynaleziono dość dawno temu. - Teatr jest śmieszny już od dawna. Zapadła pełna napięcia cisza. Wiedział, że przebił pancerz profesjonalnej obojętności: doktor prawdopodobnie lubił teatr. I oczywiście operę, której on nadal nienawidzi. Głupi stary pryk. Jak ktoś taki ma mu pomóc? A przecież tak długo szukał, żeby znaleźć kogoś o odpowiednim doświadczeniu. Nie zwykł popełniać błędów. - Teatr też miewa dobre momenty - próbował się poprawić. - Ale ja wolę filmy. - Jakie? Lubisz jakiś konkretny gatunek czy może reżysera? - Bertolucciego - powiedział i natychmiast pożałował, bo doktor aż podskoczył. Ach, tak, Ostatnie tango w Paryżu. Bezmyślny, obsesyjny seks. Nie, to go zupełnie nie interesowało. Myślał o 1900 i o Ostatnim cesarzu, swoim najukochańszym filmie, opowieści o chłopcu urodzonym do wielkości 311
i o świecie, który stracił. - Lubię Włochów, nie wiem dlaczego. Felliniego. Sergia Leone. - Masz wyrafinowany gust. - Sergio Leone? Kręcił spaghetti westerny. - A, westerny. Podobają ci się? Klasyczne opowieści o dobru i złu, rozległe krajobrazy, mało ludzi. I bardzo mało kobiet. - Większość ludzi lubi westerny. - Spojrzał na doktora znacząco. - Nie ufałbym komuś, kto ich nie lubi. Niezręczne milczenie. Robił to od czasu do czasu: przypomniał doktorowi, że wie o nim wszystko. Kim był ten doktor, żeby mówić, kto jest człowiekiem, a kto nie? - Shaw był wegetarianinem - powiedział psychiatra. - I przyjaźnił się z Harpo Marksem. Wzruszył ramionami. Kiedy się pogubił, doktor często częstował go takimi oderwanymi komentarzami do własnych wynurzeń. - Przepraszam, trochę odbiegliśmy od tematu, mówiliśmy o... - O Pigmalionie. O micie, nie o sztuce Shawa. - Nie wiem, czy znam go tak dokładnie. Mężczyzna sporządza kobietę... - Mężczyzna tworzy posąg idealnej kobiety. - I prosi jakąś boginię... Nie mógł słuchać, jak masakruje tę historię, opowiadając ją tak nieporadnie, bez żadnego pojęcia. - Tworzy idealną kobietę, tylko że jest ona posągiem. Modli się do Afrodyty, która zmienia ją w prawdziwą kobietę. - Do Afrodyty? - Do jedynej bogini na Olimpie, która nie ma rodziców. Powstała z morza, od razu gotowa, idealna. Może lepiej zna ją pan jako Wenus. Ale ja zawsze byłem zwolennikiem greckich imion. Są znacznie ładniejsze. Zeus, Posejdon, Hades, to brzmi tysiąc razy lepiej niż Jowisz, Neptun czy Pluton. 312
- Aha. I czy Pigmalion jest zadowolony ze swojej idealnej kobiety? - A który mężczyzna by nie był? - Miałem na myśli: czy to koniec historii? - Tak. Żyli długo i szczęśliwie. - Wiedział oczywiście, że powinien osłonić to stwierdzenie płaszczykiem ironii. - Ale tobie niezbyt się szczęściło z kobietami. - Dlatego tu jestem. - Przyszedłeś po... radykalne rozwiązanie. - Znam swoje ograniczenia. Chcę tylko, żeby mi było wolno żyć szczęśliwie. I długo - powiedział to żartobliwie, choć nigdy jeszcze nie był tak poważny. - To ja zdecyduję, czy powinieneś dostać to, czego chcesz. - Rozumiem zasady. Nie oczekuję, że pozwoli mi pan... od razu iść na całość. - Nie? W mojej działce zdarzają się bardziej skrajne żądania. Czasem ludzie chcą na przykład, żeby amputować im kończynę. Słyszałeś o tym? Niektórzy uważają to za naturalną konsekwencję tego, co nazywamy operacją korekty płci. Moim zdaniem to obnaża cały problem. Możemy w pewnym stopniu zmieniać swoje ciało, ale nasze prawdziwe ja zawsze weźmie górę. Z chłopców, którzy rodzą się z nieukształtowanymi genitaliami, nie można zrobić dziewczynek. To gorzka lekcja, zwłaszcza w tym miejscu. Szpital Johna Hopkinsa znajdował się kiedyś w światowej awangardzie operacyjnych korekt płci. - Nie chcę być dziewczynką. - Nie. Chcesz czegoś niemal równie niezwykłego: chcesz zostać eunuchem. Chcesz zniszczyć własną męskość, ale do tego potrzeba pewnych chemicznych środków. Byłoby z mojej strony nieodpowiedzialne, gdybym przystał na to leczenie bez wcześniejszej terapii psychologicznej. Dlaczego tak przy tym obstajesz? Nie widzę u ciebie żadnych skłonności do agresji na tle seksualnym ani dysfunkcji seksualnych. Kilka nieudanych związków to 313
jeszcze nie powód, żeby się poddawać. Każdy ma na koncie takie porażki. Wystarczy, żeby udało się tylko raz. Wtedy zdajesz sobie sprawę, że cała reszta to były po prostu przystanki w podróży. Sięgnął do kieszeni, znalazł przywieszkę do kluczy, zrobioną z linki, i zgniótł ją w dłoni. - A panu się udało, panie doktorze? Zarumienił się. - Nie rozmawiam o moim życiu prywatnym. Wiesz o tym. - Ale udało się panu albo tak pan uważa. Jak długo? - Już dwa lata, jak... - Moi rodzice byli małżeństwem przez dwadzieścia lat. Teraz byliby razem od czterdziestu, gdyby mój ojciec żył. - To godne podziwu. Oraz dobra wróżba dla ciebie, zakładając, że się kochali. - Jasne - rzuca natychmiast, ostrym tonem. - Więc dlaczego tu jesteś? - Wiem, czego mi potrzeba. - To wciąż jeszcze kwestia do ustalenia. Ostatecznie musieli się zgodzić, że się ze sobą nie zgadzają. Doktor Michael Shaw, który usłyszał tak wiele, a tak mało słuchał, stał się kolejnym luźnym końcem w tej opowieści, który należało zawiązać. Czekając w deszczu tamtego dnia, Billy myślał o matce: o tym, jak mrużąc oczy, chwyta w palce kawałek nitki, obraca ją i zwilża, żeby w końcu nawlec igłę. Biblia mówi, że łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne niż bogatemu wejść do królestwa niebieskiego. Za to doktor Shaw, podczas krótkiej przejażdżki na masce tego pożyczonego samochodu, rozstał się z życiem całkiem łatwo. Nie mógł zagwarantować, że doktor trafił do nieba, ale dokądkolwiek się udał - na pewno wślizgnął się tam gładko. I cicho. W tym podszytym milczeniem deszczu nie było słychać nawet jęku.
Rozdział 36 MICHAEL SHAW PRACOWAŁ W ZESPOLE, KTÓRY LECZYŁ GWAŁCICIELI. Zaczęła mówić, szybko i bezładnie, kiedy tylko zobaczyła Carla, przycupniętego na skraju drewnianego ogrodowego fotela. Słuchał uważnie, porządkując w głowie oderwane strzępki informacji o depo-proverze i chemicznej kastracji, którymi go zarzuciła. - Stąd to uśpienie - powiedziała. - On naprawdę przestał. - Albo próbował - stwierdził Carl. - Musiał rozumieć swoje postępowanie na tyle, żeby wiedzieć, że ma motywację seksualną. Spodziewał się, że na skutek leczenia straci popęd seksualny i przestanie zabijać. - Tylko że pierwotny program został przerwany. Możliwe, że nie dostał nigdy depo-provery, tylko odbywał tradycyjną terapię. - Sama mówiłaś, ze psychiatra musi zawiadomić władze, jeśli jego klient popełnił przestępstwo albo naprawdę może kogoś skrzywdzić. Po co Billy Windsor miałby zabijać doktora Shawa, jeśli nie dlatego, że Shaw coś wiedział? Tess, która dotąd chodziła w tę i z powrotem po trawniku, zdecydowała się wreszcie usiąść w fotelu naprzeciwko Carla. Odchyliła oparcie tak daleko, aż mogła się wyprostować i spojrzeć przez gałęzie drzew na szarobłękitne niebo. Ogłoszono dziś Czerwony Alarm*, a dzień, niezwykle ciepły jak na tę porę roku, zwiastował już straszliwe upały, jakie przytłaczają Baltimore * Czerwony Alarm (ang. Code Red) - termin, którym w prognozach pogody w USA określa się dni, w których zanieczyszczenie powietrza przekracza dopuszczalne normy i może stać się szkodliwe dla zdrowia (przyp. tłum.).
315
latem. Powietrze było tak gęste, że z trudem przechodziło przez płuca. - Mam teorię - oznajmiła. - Strzelaj. - Ale ja nie chcę teorii! Chcę faktów. Teorie są do dupy. Carl wzruszył ramionami. - A co teraz mamy, oprócz teorii? Nazwisko. I jego matkę. - Do tego człowieka nikt nie może się zbliżyć. Matka, kobiety, które podobno kocha, znają tylko jedną jego stronę. Jeśli chciał, żeby doktor Shaw przyjął go na leczenie, musiał odsłonić przed nim część siebie, którą zwykle ukrywa. Nie przyznałby się oczywiście do morderstw, ale mógł wyjawić coś innego, coś, czego później żałował. Pozwolił Mary Ann żyć, ponieważ z jakiegoś powodu nie doszli do tego punktu bez powrotu. Zrezygnował z niej. Dał sobie spokój. Carl przystanął. - Siedziałem tutaj i myślałem o Hazel Ligetti. Nie musiał jej zabijać, chyba że była wspólniczką i zaczęła przebąkiwać coś o szantażu. Ale kobieta, która chce kogoś zaszantażować, nie podaje go przecież jako beneficjenta planu emerytalnego. - Napisałaby list - zasugerowała Tess, przypominając sobie, że sama tak zrobiła, kiedy bała się, że Luisa O'Neal i jej mąż mogą jej coś zrobić. Schowałaby go w jakimś bezpiecznym miejscu. - Usunął ją, bo go znała. Naprawdę usunął: spalił jej dom, starł z powierzchni ziemi ślady jej życia. - Tak samo jak wszelkie obciążające dokumenty, które mogła zabrać do domu z pracy. Och, cholera. - Co? - Kiedy byłam pierwszy raz w Sharpsburgu, szukałam grobu Hazel. Była żydówką. To coś, czego nie wiedziałby przygodny znajomy. Jej rodzina pochodziła z Węgier, urzędnicy od imigracji przerobili im nazwisko, tak naprawdę nie miała nic wspólnego z Włochami. Ale ktoś, kto był na jej grobie, położył na nim kamyk. - KAMYK? - To żydowski zwyczaj. Wtedy pomyślałam, że po prostu komuś zrobiło się żal. Na tym cmentarzu jest tylko kilka żydowskich grobów. Carl zrozumiał. 316
- Zostawił dla ciebie ślad. Chciał, żebyś któregoś dnia powiązała to z innymi faktami. - Ale dlaczego on chce mnie, Carl? Po co ja mu jestem? Nie wyglądam jak tamte dziewczyny, nie pracuję w spożywczym, nie czekam na księcia z bajki, który porwie mnie do nieba i zmieni moje życie. Moje życie jest wspaniałe bez niego. Spojrzeli na północ, gdzie buldożery zaczęły odgryzać kawał przypominającego park terenu wokół szpitala. Doktor Armistead powiedział Tess podczas pierwszego spotkania, że szpital Sheppard Pratt może przetrwać jedynie dzięki sprzedaży należącej do niego ziemi. Ponieważ chorzy psychicznie nie zostawali już tutaj na całe życie, szpital nie potrzebował tej rozległej posiadłości. Jednak drzewa, które dzisiaj wyrywano z korzeniami, od dziesięcioleci osłaniały go przed światem. Teraz świat mógł patrzeć na szpital, o ile skrawek przedmieść można nazywać światem. - Widziałaś coś na tym cmentarzu? - zapytał Carl. - Jakiegoś człowieka, samochód? Gdybyśmy mieli chociaż częściowy opis jego samochodu... - Nie ma samochodu. Ostatni wóz był zarejestrowany na dziewczynę. Pamiętasz? Na Mary Ann Melcher. Policja stanowa sprawdziła wszystkie jego nazwiska. Nie ma ich w bazach danych właścicieli samochodów. - Ale wóz musi mieć. I za dużo by ryzykował, przepisując go na siebie. Zostawiłby ślad w dokumentach, a tego zawsze udaje mu się uniknąć. Nigdy nie podaje dwóch nazwisk w tym samym miejscu. - Sugerujesz, że ma jeszcze jedną tożsamość, tylko do rejestrowania samochodów? Albo zarejestrował wóz poza stanem? - Ani jedno, ani drugie. Nie masz wrażenia, że jak na wdowę po rybaku Drey Windsor mieszka w dość drogim osiedlu? Ktoś płaci jej rachunki. Ktoś się nią opiekuje. Założę się, że ona robi, co może, żeby się za to odwdzięczyć. - I to mamusia kupiła mu samochód? - powiedziała Tess z namysłem i zaraz pokręciła głową. - Nie, odpada. Za pierwszym razem, kiedy go zatrzymają, a każdego kiedyś zatrzymują, byłby udupiony. Jak wytłumaczy, dlaczego jeździ samochodem jakiejś obcej kobiety? - O, i teraz przydaje się doświadczenie gliny z budki na moście. - Carl się uśmiechnął. Tess zrozumiała, że wybaczył jej tamtą obrazę. - Potrzebny mu tylko papier z podpisem Audrey Windsor. „Oświadczam niniejszym, że 317
ten a ten używa należącego do mnie samochodu za moją zgodą...” To zgodne z prawem. Jeśli samochód ma ważne ubezpieczenie i nie jest kradziony, nikt słowa nie powie. Gdyby nawet gliny do niej zadzwoniły, na pewno wszystko potwierdzi. - Naprzód - oznajmiła Tess, zrywając się i łapiąc Carla za rękę, żeby pomóc mu wstać z głębin fotela. Kolano wciąż dawało mu się we znaki; skrzywił się, kiedy pociągnęła go za mocno. - Do urzędu komunikacji? - Nie. Do przyjaciółki, która zna się na komputerach. Nawet jeśli się potwierdzi, że Drey Windsor ma więcej niż jeden wóz, co nam po tej wiedzy? Ktoś musi w razie potrzeby włamać się do wszystkich stanowych rejestrów i posprawdzać dane. TEORETYCZNIE DORIE STARNES PRACOWAŁA JAKO MENEDŻER systemu komputerowego w redakcji „Beacon Light”. Jednak odnajdowanie zagubionych materiałów i kontrola nad przepływem setek tysięcy maili zabierały jej zaledwie pięćdziesiąt procent czasu - i przynosiły trzydzieści procent dochodu. Przez resztę dnia używała potężnych firmowych komputerów i łączy, by realizować zlecenia kilkorga wybranych klientów - w tym Tess - którym mogła zaufać, że nie wyjawią jej hobby szefom. Oczywiście na wypadek gdyby pracodawca zaczął robić trudności, Dorie miała w rękawie kilka asów. Włamywała się regularnie do skrzynek mailowych dyrektorów i kopiowała co bardziej smakowite fragmenty ich prywatnej korespondencji. Dzięki temu mogła bezpiecznie kontynuować swój proceder. Mimo to nie była zachwycona, kiedy Tess, łamiąc ich wewnętrzne ustalenia, pojawiła się osobiście w redakcji „Beacon Light”. - Wiesz przecież, że masz do mnie dzwonić na komórkę, jeśli czegoś chcesz. - Ale ja nie wiem dokładnie, czego chcę. Nie mam pojęcia, co potrafisz zdziałać, i nie chciałam czekać. - A to co za jeden? Niektórzy zastanowią się trzy razy, nim pokażą kogoś palcem. Ale nie Dorie: jej krótki, gruby palec niemal dźgnął Carla w nos. Krępa, biuściasta Dorie z włosami przyciętymi najeża i mnóstwem wicherków wyglądała jak gołąb, który nie zdążył schować się przed deszczem. - Mój nowy partner. 318
Tess wybrała to wyjaśnienie tylko dlatego, że wydało jej się mniej skomplikowane niż prawda. Carl wyszczerzył zęby, jakby właśnie podarowała mu połowę udziałów w Keynes Investigations. Bardzo proszę, niech bierze. W tym przedsiębiorstwie nie było żadnego kapitału. Wartość miało jedynie życie Tess. Dorie zaprowadziła ich do swojego biurka, ukrytego we wnęce z dala od newsroomu. Od czasu kiedy Tess była ostatnio w „Beacon Light”, w siedzibie redakcji przeprowadzono remont. Mimo to sprawiała wrażenie zapuszczonej. Dziennikarze słyną z niechlujstwa: na biurkach reporterów piętrzyły się sterty papierów i teczek, a w stojących wszędzie pojemnikach walały się resztki jedzenia, które zaczynało już pleśnieć. - Wciąż macie myszy? - Tak - westchnęła Dorie. - Ekipa deratyzacyjna robi co może, ale myszy mają paskudny zwyczaj włazić do każdej dziury i zdychać. Nie można ich znaleźć, póki nie zaczną śmierdzieć. Zaledwie dziewięćdziesiąt sekund zajęło Dorie ustalenie, że na nazwisko Audrey Windsor zarejestrowane są obecnie dwa samochody: czarny buick, którego Tess widziała na podjeździe, i kupiona przed dwoma laty niebieska furgonetka. - Po odejściu od Mary Ann sprawił sobie kolejną furgonetkę - stwierdziła Tess. - Może kupuje nową po zakończeniu każdego związku. Wykorzystywał samochód do zapewnienia sobie alibi, kiedy mordował Tiffani i Lucy. Nie użyłby tego samego wozu dwa razy, to za duże ryzyko. - Potrzebuje furgonetki - wpadł jej w słowo Carl. - Nadaje się idealnie do przewiezienia ciała dziewczyny, kiedy odcięło się jej głowę. - Co to za historia? - zapytała Dorie z rzadko okazywaną ciekawością. Informację traktowała jak towar; nie interesowało jej „co”, tylko „za ile”. Facet odciął dziewczynie głowę i jest na wolności? Dajcie spokój! - Zabił co najmniej pięć osób - mruknęła Tess, myśląc o czymś innym. - Sześć - poprawił Carl. - Pięć z twojej listy i Beccę Harrison. Siedem, jeśli dodamy Erica Shiversa, a o co się założysz, że w jego śmierć też był zamieszany? Seryjni mordercy zaczynają młodo. - Jezu Chryste - krzyknęła Dorie. - Czemu policja się tym nie zajmie? 319
- Zajmuje się - zapewniła Tess, zerkając na Carla nad rozczochraną głową Dorie. - My tylko pomagamy. Co więc wiemy o tym samochodzie? - Dowód rejestracyjny nie był zatrzymany, ale nie znaczy to, że facet nigdy nie parkował na dłużej, niż powinien. - Dorie uderzyła w klawisze i po chwili na ekranie pojawiła się lista parkingowych wykroczeń. - Patrzcie, patrzcie, nasza naczelna zarabia sto tysięcy rocznie, a za parkowanie jakoś nie może zapłacić. Jeszcze jeden mandacik i ten śliczny sportowy saab będzie miał na kole śliczną blokadę. Mogłabym jej to załatwić od ręki. Dorie zawiesiła palce nad klawiaturą: najwyraźniej aż ją świerzbiło, żeby trochę narozrabiać. - Facet, którego szukamy, nie jest taki głupi, żeby dostać mandat stwierdziła Tess. - On nie robi takich błędów. - Każdy dostaje mandaty - powiedział Carl, a oczy mu zabłysły. - Syn Sama dostał mandat. - Co? - zapytały chórem Tess i Dorie. - Dzięki temu złapali Davida Berkowitza. Jakaś kobieta widziała w pobliżu miejsca jednego z morderstw forda galaxie z mandatem za parkowanie za blisko hydrantu. To był samochód Berkowitza. Kiedy gliny wybrały się do jego domu, ford stał na podjeździe, a na siedzeniu leżały broń i notatka z podpisem „Syn Sama”. Nasz gość nie jest aż taki głupi, ale mało prawdopodobne, żeby w ciągu ostatnich siedmiu lat nie zarobił kilku mandatów. - To prawda - zgodziła się Tess, myśląc o tym, ile zapłaciła kar w wysokości 24, 48 i 72 dolarów, żeby zachować przywilej parkowania pod zepsutymi latarniami w swoim mieście. - Która godzina? - Prawie czwarta - sprawdził Carl. - Dobrze, mamy co najmniej pół godziny. - Na co? - Na wizytę u Wolmana. Będziemy udawać, że chcemy uregulować mandat, który dostała nasza ciotka Audrey Windsor w zeszłym miesiącu, ale deszcz rozmył litery na kwicie, i teraz biedaczka nie wie, ile ma zapłacić. Rzadko ludzie chcą płacić mandaty, których nie dostali. Urzędnicy powinni być zachwyceni. PRZECZUCIE TESS OKAZAŁO SIĘ SŁUSZNE: udając praworządnych obywateli, zdobyli serca urzędników. Nie zaszkodziło, że mieli numer rejestracyjny 320
samochodu i nazwisko oraz adres Audrey Windsor. Nie zaszkodziło tym bardziej, że Tess trzymała w ręku plik banknotów i wachlowała się nimi, zdecydowana wcisnąć pieniądze któremukolwiek urzędnikowi. Na widok nowiutkich dolarów prosto z bankomatu wszyscy nadstawiali uszu. - Widzi pan, może nie ma nic w rejestrze, ale ciocia się boi, że pod koniec roku zatrzymacie jej dowód rejestracyjny. Powiedziała, że nie przyjedzie do miasta. Myśli, że czekacie tu na nią z blokadą i nakazem aresztowania. Urzędniczka stukała powoli w klawisze. - Nic nie widzę... nie, nie ma. Zaraz, tu coś jest. W ciągu ostatnich dwóch lat pani ciotka dostała trzy mandaty za nieprawidłowe parkowanie przy jednej z przecznic Lancaster. Tam mogą parkować tylko mieszkańcy, ale ludzie często zapominają, bo przecznicę dalej już nie ma żadnych ograniczeń. Dostajemy mnóstwo skarg. Zupełnie jakby nie było znaku. Albo jakby kierowcy nie umieli czytać. Ale pani ciotka zawsze płaciła, i to od razu. Ma czyste konto. - Tylko mieszkańcy? - zapytał Carl. Tess głos uwiązł w gardle. Obręcz zacisnęła się wokół jej klatki piersiowej i uniemożliwiła oddychanie. Wiedziała, gdzie jest Lancaster. Wiedziała, jak należy parkować na tej ulicy. - W ruchliwych miejscach, w takich dzielnicach jak Federal Hill albo Fells Point, trzeba mieć zaświadczenie o zamieszkaniu, jeśli się chce parkować dłużej niż dwie godziny. Inaczej ludzie, którzy tam mieszkają, nigdy nie znaleźliby miejsca na swój samochód. Możecie sobie państwo wyobrazić, jak trudno jest zaparkować niedaleko swojego domu, jeśli się mieszka koło baru albo stadionu. Ale, jak mówiłam, pani ciotka zapłaciła mandaty. Przechowujemy wszystko w bazie, bo ludzie często przychodzą, żeby coś wyjaśniać. Pani ciotce nawet nie naliczyliśmy odsetek karnych. Nie do wiary, że dostała upomnienie. Jeśli przyjdzie jeszcze jedno, proszę do nas zajrzeć. Dam pani wydruk na wszelki wypadek. - Dzięki - powiedział Carl, ściskając rękę urzędniczki i biorąc od niej kartkę z krótką historią wykroczeń kierowcy furgonetki. Tess zmierzała tyłem w kierunku wyjścia, uśmiechając się i kiwając głową. Wciąż miała wrażenie, że za chwilę się udusi. Kiedy tylko zamknęły się za nimi drzwi biura, ruszyła do schodów i wybiegła na zewnątrz. Na ulicy zatrzymała się i odwróciła, jakby spodziewała się, że ktoś tu na nią czeka. 321
- Co się dzieje? - Carl dyszał ciężko. - To tylko trzy mandaty w ciągu ponad dwóch lat. Zawsze to jakiś trop, ale nie ma się czym podniecać. - Nie o to chodzi. Ja znam tę część Lancaster. - Tak? - Jeszcze półtora roku temu mieszkałam sześć przecznic od tego miejsca.
Rozdział 37 SPOD BUDYNKU WOLMANA POJECHALI PROSTO NA ULICĘ LANCASTER. Normalnie Tess wstąpiłaby po drodze do swojego biura i zrobiła listę osób, które najdłużej mieszkają w okolicy. Starsi ludzie najprędzej zauważyliby pojawiający się często samochód, zwłaszcza gdyby zajmował im miejsce do parkowania. Nie chciała jednak tracić ani sekundy dziennego światła. Obcy na progu domu po zmroku - nie, taki widok nie ucieszyłby jej, nawet gdyby nieproszony gość okazał się tylko świadkiem Jehowy lub skautką, sprzedającą ciasteczka. I czuła to już dawniej, zanim ktoś zaczął czyhać na jej życie. - Weź południową stronę ulicy - powiedziała do Carla. - Ja biorę północną. - Mamy tylko jedno zdjęcie - stwierdził, wyciągając powiększoną fotografię z prawa jazdy, na której „Alan Palmer” miał bujną brodę i półdługie włosy. - Ważna jest furgonetka. To wąska ulica, taki wóz zajmowałby sporo miejsca, ludzie na pewno by go zapamiętali. W okolicy, gdzie trudno zaparkować, każdy przeklina wielkie samochody. - W porządku, ale nie wchodź do domów sama. Pomachaj do mnie, to podejdę. - Myślisz, że nasz facet to jakiś szalony geniusz, który w lochach pod szeregowcem urządził sobie tajną bazę? Tess próbowała żartować, ale spojrzenie Carla powiedziało jej, że wciąż przebywa w świecie filmu. Dokładnie tego się obawiał: podziemnej siedziby zła głęboko pod ulicami miasta, bezdennych sztolni, posępnych sal tortur. 323
- Nie oddalę się bardziej niż na długość ulicy - uspokoiła go. - A co do wchodzenia do domów... jesteśmy we wschodnim Baltimore, kotku. Będziemy mieć szczęście, jeśli ktokolwiek otworzy drzwi. Domy przy Lancaster były mieszanką starego i nowego stylu. Mniej więcej połowa budynków została odremontowana: odsłonięto cegły, drzwi pomalowano jasną farbą, a drewniane okiennice chroniły przed bryzą znad zatoki. Pozostałe domy wciąż miały malowane wiatrochrony i okładziny ze sztucznego kamienia. Żaden szanujący się yuppie nie ścierpiałby na swoim domu tej wątpliwej ozdoby, chociaż z drugiej strony - pomyślała Tess - niektórzy, o bardziej artystycznym zacięciu, uwielbiali ją właśnie za kiczowatość. Mogłaby się założyć, że dom, w którym mieszka lub który odwiedza regularnie Billy Windsor, jest pokryty sztucznym kamieniem. Myliła się. Zaledwie pół godziny wystarczyło im na obejście wszystkich domów między dwiema przecznicami. Mieszkańcy byli bardzo pomocni zwłaszcza kiedy dowiadywali się, że Tess i Carl zostali przysłani przez władze miasta, żeby skontrolować przestrzeganie przepisów dotyczących parkowania. Wielu osób opierało się wtedy o framugę drzwi i zaczynało snuć długie opowieści o intruzach, którzy najeżdżają spokojną ulicę Lancaster. O uciążliwych obcych. - Czasem przyjeżdżają z drugiej strony Ann, a nawet... - starsza kobieta w drucianych lokówkach, jakich Tess nie widziała od lat, zawiesiła dramatycznie głos. - A nawet z Wolfe. Nikt jednak nie pamiętał niebieskiej furgonetki - nie wyróżniła się niczym spośród innych aut, które nie powinny tu parkować. Poza tym od wystawienia ostatniego mandatu minęło już kilka miesięcy. Być może Billy Windsor się wyprowadził - tak jak Tess. Tess i Carl spotkali się na rogu. Niebo nad ich głowami przybrało już różowy odcień. Zostało im najwyżej pół godziny dziennego światła. - On tu nie mieszka - stwierdził Carl. - Może przyjeżdżał zjeść albo coś załatwić. W Felis Point panuje duży ruch. Zdaje się, że to dobre miejsce na poznanie kobiety. - Nie dla niego. Tej, której szukał, nie znalazłby w barze, gdzie musiałby przekrzykiwać muzykę i innych gości. On działa powoli. Zaleca się, zdobywa. - Tak czy inaczej, tutaj nie mieszkał. - Nie przy Lancaster - westchnęła Tess. - Ale może niedaleko. 324
- Robi się późno. - No to się pośpieszmy. Tym razem postanowili razem chodzić od drzwi do drzwi. Odwiedzili wszystkie domy przy ulicy Wolfe, a później skręcili we Wschodnią. Im dalej się zapuszczali, tym mniej gościnnie ich witano i tym rzadziej słyszeli język angielski. W okolicy osiedliło się sporo Dominikańczyków, którzy od progu zasypywali Tess i Carla potokiem hiszpańskich słów, rzucając w nich papierami z Biura Imigracji i Naturalizacji, ponieważ brali ich za urzędników imigracyjnych. Nieznanych Amerykańców traktowali wrogo. Jeden z imigrantów był inny. Mówił tylko po hiszpańsku, ale nie tak ostrym tonem. Nie bał się, zrozumiała Tess: próbował tylko wznieść mur między sobą a nimi, żeby szybciej sobie poszli. Kręcił głową, powtarzając no sé, no sé, zanim zdążyli zadać jakiekolwiek pytanie. Kiedy pokazali mu numer rejestracyjny furgonetki, dalej kręcił głową. - No sé, no sé, no sé. Tylko ktoś, kto wiedział coś, czego nie powinien, mógł tak żarliwie zaprzeczać. Tess podziękowała mu grzecznie i odwróciła się do Carla. - Chyba już skończyliśmy. - Myślałem, że mamy... - Nie. - Tess zwracała się do Carla, ale mówiła o wiele głośniej niż normalnie. - Dzisiaj nie znajdziemy tej furgonetki. Za to kiedyś na pewno nam się uda, a wtedy będzie musiał spłacić cały dług. Odwróciła się z uśmiechem do mężczyzny w drzwiach. - Trochę pana okłamaliśmy. Zajmujemy się szukaniem ludzi, a ten człowiek już od dawna nam ucieka. Patrzył na nią nieruchomym wzrokiem, ale Tess była pewna, że zrozumiał każde jej słowo. Pociągnęła Carla za rękaw. Kiedy znaleźli się przy wąskim przejściu z tyłu domów, zerknęła przez ramię, żeby sprawdzić, czy mężczyzna stoi na schodach. Nie było go, nie obserwował ich. Przebiegła między budynkami i wróciła do ostatniego odwiedzonego domu. - Zobacz - powiedziała, zadzierając głowę. - Taras na dachu. - Jaki tam taras, najwyżej balkonik. - Takie są tarasy w tych szeregowcach. Mały, byle jaki dom do wynajęcia, ale ma taras. Sądząc po stanie drewna, ktoś zbudował go rok, najwyżej dwa lata temu. 325
- I co z tego? - To, że rozciąga się z niego widok na wodę. Pamiętasz? Gdziekolwiek mieszka, musi widzieć wodę. - Myślisz, że mieszka tutaj? - Tak, albo się tu zatrzymywał, kiedy nie mieszkał z żadną kobietą. Nielegalni imigranci raczej rzadko wzywają policję, więc mógł tutaj bezpiecznie bywać. W tej chwili pan „No sé” pewnie dzwoni do niego i opowiada o naszej wizycie. - W takim razie Billy tu nie wróci. Przynajmniej nie dzisiaj. - Nie. Ale gospodarz może wybrać się do niego. Możliwe, że Billy Windsor ma coś, co nie powinno wpaść w niepowołane ręce. - Na przykład? - Pistolet, z którego zastrzelił Julie Carter. Cokolwiek, co łączy go z Tiffani Gunts i Lucy Fancher. Jeśli w tym domu jest chociaż jeden obciążający dowód, musi go stąd usunąć. Nie może ryzykować: moglibyśmy iść na policję, a policja pojawiłaby się tu z nakazem przeszukania. - Sądzisz... Podała mu kluczyki. - Idź po samochód, Carl, spotkamy się na rogu Wschodniej i Wolfe. Będziesz miał, co chciałeś. Nieco obserwacji. - Nie lepiej, żebyś ty poszła po wóz, a ja tu zostanę? - To ja mam broń, zapomniałeś? Nic mi się nie stanie. I rzeczywiście - nic jej się nie stało. Ponieważ stanęła tuż pod murem ostatniego z domów w szeregu i przywarła plecami do ściany, żeby nikt nie mógł zajść jej od tyłu. TRWAŁO TO CAŁE WIEKI ALBO MGNIENIE OKA. Siedzieli w wozie Carla, nie rozmawiali, nie słuchali radia, nie zauważyli nawet, że całkiem zesztywnieli, tkwiąc w jednej pozycji. Tess miała pusty żołądek i sucho w ustach. Zdawało jej się, że słyszy doskonale wszystkie odgłosy, których zwykle się nie zauważa: tykanie zegarka, brzęk wyrzuconej z samochodu puszki, pulsowanie krwi w uszach. Zastanawiała się, czy Carl czuje to samo, ale nie chciała nic mówić, nie chciała się poruszać, nie chciała robić nic, co mogłoby zdradzić ich obecność. Uświadomiła sobie, że cały dzień biegali, niemal bez chwili odpoczynku, jeśli nie liczyć godziny w szpitalu Shepparda Pratta. Ale Billy Windsor był ruchomym celem: miała wrażenie, że porusza się coraz szybciej, a oni muszą 326
dotrzymać mu kroku. Po dwudziestej pan „No sé” wreszcie wyszedł z domu. Obrzuciwszy ulicę szybkim spojrzeniem, wsiadł do podniszczonego niebieskiego chevroleta el camino, któremu przydałaby się nowy tłumik, i ruszył na wschód, w stronę autostrady międzystanowej. - Przynajmniej jego będzie łatwo śledzić - stwierdziła Tess. - Dałbyś radę z zamkniętymi oczami. - Mówiąc szczerze, niemal za łatwo - odpowiedział Carl. - Nie wydaje ci się, że on nas dokądś prowadzi? Tess również przyszło to do głowy. - Możliwe. Ale z drugiej strony, właśnie tak by jechał, gdyby uważał, że nie ma ogona. Gdyby zaczął przejeżdżać na czerwonym albo gwałtownie skręcać, wiedzielibyśmy, że chce nam uciec. - No tak. Chyba tak. Na międzystanowej numer 95 el camino wybrał kierunek południowy, przez Tunel Fortu McHenry. Później skręcił na Hanover, przejechał rzekę Patapsco i trzymał się drogi numer 2 aż do okolic zatoki Curtis, gdzie zawrócił na wschód. W plątaninie uliczek trudniej było go śledzić. Minął kilka przecznic i zatrzymał się przy opuszczonym terenie przemysłowym, otoczonym wysokim parkanem z drutem kolczastym. Kierowca wysiadł, zdjął kłódkę, która najwyraźniej nie była zapięta, i wjechał do środka, zostawiając bramę otwartą. - Jedź dalej, nie skręcaj - syknęła Tess. Kuliła się na siedzeniu, pochylając głowę, na wypadek gdyby facet się odwrócił. Zobaczyłby wtedy tylko jedną osobę w samochodzie. - Nie możemy za nim wjechać. Kilka przecznic dalej skręcili w lewo i zaparkowali w bocznej uliczce. Zapuścili się tak daleko na wschód, że byli znów nad wodą. Tess, która często wiosłowała w tej okolicy, zorientowała się, że ogrodzony teren znajdował się nad jedną z zatoczek Patapsco. Podkradli się do parkanu, trzymając się w cieniu. Wszystko im sprzyjało - dwie na trzy z lamp w tej zapuszczonej okolicy były stłuczone. - Nie widzę tam furgonetki - szepnął Carl, kiedy zbliżyli się do otwartej bramy. - Tylko el camino. - Silnik wyłączony. Ale nie wiem, czy facet siedzi w środku. Weszli na ogrodzony teren i ukryli się za wielkim pojemnikiem na śmieci. Kierowca musiał ich jednak zauważyć, bo silnik el camino ryknął i, zanim zdążyli zareagować, zawrócił i z piskiem opon odjechał. Pan „No sé” nie zawracał sobie głowy zamykaniem bramy. 327
- Widział nas? - zapytała Tess. - Co tu się stało? Nie miał czasu nawet wyjść z wozu, a co dopiero się z kimś spotkać. Carl nie mógł przykucnąć tak nisko jak ona. Oparł się łokciami o pojemnik. - Zabawił się z nami w kotka i myszkę. My za nim gonimy, a Billy pewnie jest na Wschodniej i wynosi swoje rzeczy. Cholera. Powinniśmy się rozdzielić. Zostałabyś pilnować domu, a ja pojechałbym za tym gościem. Ale nie chcę zostawiać cię samej. - Wcale nie chcę zostać. Mogliśmy zadzwonić po Crowa i Whitney. Pomagali mi już, ale nigdy wcześniej... nigdy... Nie potrafiła dokończyć tej myśli na głos. „Nigdy wcześniej żadne nie narażało dla mnie życia”. Billy Windsor mordował swoje ukochane z przyczyn, których nie umiała pojąć. Czasem jednak zabijał, bo tak się akurat złożyło. Przez kilka ostatnich dni nie pozwalała Crowowi ani Whitney zbliżyć się do siebie; nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Carl wyprostował się, masując kark. Tess znów zaczęła czuć, że ma ciało, zwłaszcza napięte mięśnie karku i ramion. - Nim zaparkowaliśmy i wróciliśmy tutaj, minęło kilka minut. Nie zaszkodzi, jak się rozejrzymy. Może zdążył wyrzucić coś z samochodu. Zajrzeli do śmietnika, który wypełniały tylko stosy czarnych, lśniących w świetle księżyca toreb na odpadki. Potem ruszyli przez zaśmiecony parking, patrząc pod nogi i próbując wśród stłuczonych butelek i zgniecionych puszek znaleźć coś, co leżało tu od niedawna. Miejsce wyglądało na opuszczone. Poszli alejką między dwoma szeregami zwróconych ku zatoce, zamkniętych na głucho magazynów z zardzewiałej blachy, potem drugą, trzecią i ostatnią. Nic. - Może wrócimy jutro i poszukamy w dziennym świetle? - zaproponowała Tess. - Jeśli znajdziemy broń, policja stanowa mogłaby postraszyć naszego dominikańskiego przyjaciela. O ile oczywiście do jutra nam nie pryśnie. W połowie drogi wzdłuż ostatniego rzędu magazynów zauważyli otwarte drzwi i przyśpieszyli. Kiedy tylko stanęli przed nimi, rozległ się ryk silnika, a dwa mocne reflektory zalały ich oślepiającym światłem. Z mroku między dwoma magazynami wypadła furgonetka. Pędziła prosto na nich. 328
„Tylko nie to, nic znowu”, błysnęło w głowie Tess. Mogła krzyknąć na cały głos. „Tylko nic to!” - Uciekaj! - wrzasnął Carl, jakby potrzebowała zachęty. Sam już biegł, z zaskakującą szybkością, mimo niesprawnego kolana. Furgonetka musiała najpierw ostro skręcić, więc zyskali kilka sekund. Potem musieli jednak dobiec do bramy, a na parkingu samochód dogonił ich bez problemu. Kierowca chyba się z nimi bawił: trzymał się tuż za ich plecami, żeby musieli przyśpieszyć. Kilka metrów od wyjścia Carl odbił w lewo, w stronę wielkiego pojemnika na śmieci, za którym się wcześniej ukrywali. Tess sądziła, że najlepiej będzie wydostać się za parkan i zamknąć bramę za sobą, ale zrozumiała, o co mu chodzi - za pojemnikiem będzie mogła sięgnąć do kabury po broń i złożyć się do strzału. Podbiegła i zrównała się z Carlem. Od bezpiecznego schronienia dzieliło ich tylko kilka centymetrów, kiedy tuż za ich plecami pojawiła się furgonetka. Carl pchnął ją mocno. Tess znalazła się za śmietnikiem. Żywa. Teraz musiała tylko strzelić w przednią szybę furgonetki. Spróbowała wstać i zobaczyła krew, sączącą się z dziury w spodniach. Z dziury w nodze. Cholera jasna, miała w nodze wielką, krwawiącą ranę, tak głęboką, że widziała w środku białą kość. „Dlaczego mnie tak mocno pchnąłeś, Carl?” Odwróciła się, żeby zadać mu to pytanie. Ale Carla za nią nie było. Jego nikt nie wepchnął za pojemnik. Został na otwartej przestrzeni, żeby Tess mogła się schować przed furgonetką. Furgonetkę uderzyła w niego. Wszystko było tak jak wtedy, kiedy taksówka przejechała Jonathana. Wóz jakby się zawahał i cofnął, by nabrać rozpędu, jak szarżujący byk, po czym ruszył naprzód. Carl wyleciał w powietrze. Ile waży taka furgonetka? Półtorej tony? Dwie tony? Jak szybko jechała: dziesięć, dwadzieścia, trzydzieści kilometrów na godzinę? Nieważne. Ta cała fizyka była nieważna. Carl nie żył, musiał nie żyć. Nagle - co za obłęd - przypłynęło do niej wspomnienie tamtej wspólnej chwili w Suburban House. „Klucha, potknąłem się”. „Klucha, potknąłem się”. Ale ona - ona żyła. I miała broń. Nie mogła się sprawnie poruszać, ale jeszcze mogła strzelać. Wyciągnęła pistolet z kabury, złapała go obiema dłońmi i wymierzyła w oślepiający blask reflektorów. - Ja też mam broń - rozległ się głos z furgonetki. - I dobrze cię widzę, a ty możesz się tylko domyślać, gdzie jestem. Rzuć pistolet albo cię przejadę. 329
To nie jest miła śmierć, zapewniam. Jak zauważyłaś, mam już pewne doświadczenie. Strzeliła w przednią szybę. Tym razem w głosie zabrzmiała lekka irytacja. - Tess, nie wygłupiaj się. Połóż broń na ziemi albo przejadę prosto przez ciebie. Gdyby tylko udało jej się dotrzeć do bramy i zamknąć ją za sobą - a mogło się udać, jeżeli poniesie ją fala adrenaliny - musiałby wysiąść z wozu, a ona czekałaby już w pozycji do strzału. - Jeśli zaczniesz uciekać, strzelę ci w plecy - powiedział głos. - Nie chcę tego, ale strzelę, jeśli będę musiał. Poza tym stamtąd nie widzisz, ale twój przyjaciel chyba żyje. Oddycha, Tess. Rzuć broń, to zadzwonię po pomoc. Nie chcesz uratować mu życia? Mam tutaj komórkę. Wcisnął klawisz i rozległ się sygnał: cztery radosne dźwięki. Ti-ti-tiii-ti. Znała tę melodyjkę. Wygrywał ją jeden z zegarów w mieście, ten wzorowany na Big Benie. „Panie, wiedź nas”. - Pistolet, Tess. Twoja jedyna szansa. I jego też. Rzuciła broń - nie w stronę furgonetki, tylko za siebie, w smugę mroku pod ogrodzeniem. - To wystarczy - odezwał się głos. Usłyszała, jak otwierają się drzwi od strony pasażera, zobaczyła zbliżającą się postać, czarną sylwetkę w świetle reflektorów. Mężczyzna - po prostu mężczyzna, średniej budowy, średniego wzrostu, o niewyróżniającej się niczym twarzy. Ale to już wiedziała. Wiedziała od pewnego czasu, jak zwyczajnie i przeciętnie wygląda Billy Windsor. Ukląkł obok i ścisnął jej lewe kolano. Wzdrygnęła się, ale nacisnął mocniej. Próbował zatamować krew. Billy Windsor pochylił się nad Tess. Na głowie nosił czapkę z daszkiem, ale nie miał już brody, a wystające spod bejsbolówki jasnobrązowe włosy lekko się kręciły. Ujął policzki Tess w dłonie, nie zwracając uwagi na to, że brudzi ją krwią. Jej własną krwią, z jej kolana. - No cóż - powiedział. - Zatoczyliśmy pełny krąg.
Rozdział 38 W MAGAZYNIE ROZDARŁ NOGAWKĘ JEJ DŻINSÓW i przycisnął do kolana czystą szmatkę. Ale najpierw przywiązał ją do zniszczonego giętego krzesła. Użył do tego skakanki. Jej własnej skakanki, tej, którą woziła w bagażniku. Nawet nie zauważyła, że zginęła. Była na swoim miejscu w Sharpsburgu, tamtego wieczoru, kiedy Tess zatrzymała się na nocleg w Zajeździe Bawarskim. Później w ogóle jej nie wyciągała. Miała tak mało czasu na ćwiczenie ze skakanką. Tak samo jak na wiosłowanie, bieganie, długie spacery z psami. Tak mało czasu na wszystko. A zaraz może już w ogóle nie mieć czasu na nic. Kiedy zabrał skakankę? Poczuła nagle, że to bardzo ważne. Musiała wiedzieć. Wtedy, kiedy spała w zachodniej Wirginii, a potem pojechała na grób Hazel, na którym zostawiła kamyk? Od jak dawna był częścią jej życia, patrzył na nią i czekał? Znajdował ją i śledził bez wysiłku. W końcu to on wytyczył szlak jej podróży po Maryland. Wiedział, dokąd się wybiera, bo sam ją tam posłał. Kiedy zaciskał węzeł, Tess próbowała wziąć głęboki wdech, żeby zyskać kilka luźniejszych centymetrów skórzanej linki. Była słaba i kręciło jej się w głowie. Straciła aż tyle krwi? Może jest w szoku? Zdjął płócienną koszulę, pod którą miał biały podkoszulek z bawełny, i zawiązał rękawy wokół jej kolana, jak bandaż. Milczał, ale zdjął czapkę, więc mogła wreszcie zobaczyć jego twarz. Był ładnie zbudowany, trochę jak Crow: szczupły, ale muskularny. Wyglądał na równolatka Tess. Co prawda to była akurat jedna z niewielu rzeczy, które wiedzieli o nim na pewno: miał trzydzieści dwa lata. Zmieniając 331
tożsamości, Billy Windsor zachowywał ten sam wiek. Wybierał mężczyzn, którzy urodzili się w tym samym roku co on. Jedno kłamstwo mniej do zapamiętania. Czyżby tu mieszkał? W magazynie stały rozkładane łóżko, porządnie zasłane lekkim kocem, z ładną, patchworkową poduszką, stary karciany stolik. Billy dociągnął też prąd i zamontował pod sufitem lampę z kloszem, która rzucała na nich krąg światła. Nie było za to śladu łazienki, a resztę pomieszczenia zajmowały upchnięte ciasno kanistry i skrzynie. - Nie powinnam leżeć? Na wypadek szoku? - Możliwe - odpowiedział. - Ale to by mi przeszkadzało zrobić to, co muszę. Związał ją i unieruchomił, ale nawet teraz nie chciał zdradzić swoich zamiarów. - Carl nie żyje, prawda? Zastanowił się. - Raczej nie. Jeśli żyje, to już niedługo. Pewnie w środku wszystko ma poharatane. Ale ciebie nie chciałem tam zabijać. Znów musiała zgadywać, co ma na myśli. Nie chciał jej zabić? A może nie chciał jej zabić - tam? Nigdy nie torturował swoich ofiar, co trocheja pocieszało, a w przypadku tych, których morderstwo starannie przygotował Tiffani, Lucy - zadbał o możliwie najszybszą, bezbolesną śmierć. Był dobry dla kobiet, które kochał. - Nie masz pewności, że umarł. Czasem ludzie wpadają pod samochód i żyją. Chciała, żeby wyszedł i sprawdził, a wtedy... hm, co? Skakanka była skórzana, a skóra, nawet pleciona, jest dość elastyczna. Tylko że Billy, chłopak znad zatoki, pływał od dzieciństwa. Musiał doskonale znać się na węzłach żeglarskich. - Ta metoda jeszcze mnie nie zawiodła. - Chodzi ci o doktora Shawa? Uśmiechnął się - z zachwytem, ciepło i czule, zupełnie, jakby ją znał. Przez chwilę miała wrażenie, że zaraz wyciągnie rękę i potarga jej włosy nad czołem. - Nie tylko o niego. - Więc o ko... - Znała odpowiedź. Odpowiedź, która tłumaczyła - a przynajmniej zaczynała tłumaczyć - wszystko. Chodzi o Jonathana Rossa. Siedzi naprzeciwko człowieka, który zabił Jonathana Rossa. To Billy Windsor 332
tamtego mglistego dnia prowadził taksówkę Marathon. Tess wiele razy powtarzała sobie, że tylko Luisa i Seamon O'Nealowie wiedzą, w jaki sposób zginął Jonathan Ross. Ale, oczywiście, musieli wynająć kogoś do tej roboty. Wynajęli Billy'ego Windsora, który w rewanżu zaszantażował Luisę O'Neal i zmusił ją, żeby mu pomogła, kiedy postanowił namierzyć i schwytać Tess. Nawet po śmierci Seamona chora, żegnająca się z życiem Luisa nie chciała, żeby ktokolwiek się dowiedział, co zrobił jej mąż. - Jak poznałeś O'Nealów? - Seamon O'Neal wyciągnął mnie z kłopotów. Trochę więcej niż dwa lata temu. Chciałem zacząć na nowo. - Po tym, jak spaliłeś dom Hazel. Nie zaprotestował ani nie zaprzeczył. - Zgarnęli mnie podczas pracy za wtargnięcie na cudzy teren. Okazało się, że facet, którego nazwiska używałem, Ben Colby, siedział za kradzież. Nie wiem, jak Hazel mogła to przeoczyć. Mówiłem, żeby sprawdzała, czy nie mają nic na sumieniu. - To dlatego ją zabiłeś? Nie chwycił przynęty. - I co miałem zrobić? Nie mogłem powiedzieć, że nie jestem Benem Colbym, bo musiałbym powiedzieć, kim jestem. A ze wcześniejszym wyrokiem mogli mnie posadzić. Nie przeżyłbym tego. O'Neal był moim adwokatem. - O'Neal nie brał takich drobnych spraw. Reprezentował producentów azbestu, wielkie firmy, zajmował się pozwami cywilnymi. - Mieliśmy z O'Nealem wspólnego klienta. Miejscowego dewelopera, który lubił sobie ułatwiać życie. Wynajmował dzieciaki do noszenia azbestu, nie pilnował bezpieczeństwa przy zrywaniu farby ołowiowej. W sądzie musiałbym opowiedzieć, skąd się wziąłem na tym prywatnym terenie, a byłem tam w związku z jego zleceniem. Wiedziałem za dużo o jego sprawkach. Załatwił mi O'Neala, a O'Neal załatwił mi zwolnienie. Ale wiedział, że mam swoje tajemnice, więc kiedy poprosił, żebym pomógł mu się pozbyć pewnego problemu, musiałem się zgodzić. To były interesy. - Zabicie Jonathana było interesem. - Tak. Nie bardzo mi się to podobało. Ale musiałem to zrobić. Czasem robię w pracy różne nieprzyjemne rzeczy. - W życiu też. 333
- To nie to samo. Nie myl tego, co robię za pieniądze albo z konieczności, z tym, co robię z miłości. Billy Windsor podszedł do małego stolika przy rozkładanym łóżku i zaczął grzebać w starej płóciennej torbie. Wyciągnął z niej czarną skórzaną walizeczkę, odsunął zamek błyskawiczny. W środku leżały nożyczki i maszynka elektryczna. Światło słabej żarówki odbiło się w ostrzach niebieskawym lśnieniem. - Lepiej to robić na mokro - powiedział. - Ale na sucho też dam radę. Tess otworzyła usta, ale słowa utknęły jej w gardle. Tak nigdy nie robił, przypomniała sobie. Nie poderżnął nikomu gardła, nie rozcinał rytualnie ciała, nie dźgał nożem. Głowę Lucy Fancher oddzielił od ciała po śmierci. Popatrzył na nią uważnie, zaskoczony jej wyrazem twarzy. Po chwili zrozumiał. - Nie dramatyzuj, Tess. Po prostu obetnę ci włosy. Gdyby ramion nie opasywały ciasne sploty skakanki, odruchowo poderwałaby ręce do głowy. Jej mięśnie naprężyły się, walcząc z więzami. Węzeł nieco się rozluźnił. Tylko trochę. Za mało. - Nie przejmuj się, całkiem nieźle mi to wychodzi. Jak byłem jeszcze chłopakiem, strzygłem mamę. A potem Beccę. Musiałem ją do tego przekonać: ona tak lubiła potrząsać lokami. Ale z krótkimi włosami była o wiele piękniejsza. Wszystkim obcinałem włosy i wszystkie robiły się piękniejsze. Z tobą będzie tak samo. Twarz kobiety jest jak kwiat. Kiedy obcinasz włosy, rozwija się. Otwiera. - Ale... - Nie chciała nazywać ich „jego dziewczynami”. To byłoby obrzydliwe. - Nie wszystkie miały krótkie włosy. - Nie miały, kiedy je poznawałem. Nie widziałaś, zdaje się, zdjęć z autopsji. Tiffani ostrzygłem trzy dni wcześniej. Lucy jakiś miesiąc wcześniej. Julie zostawiłem, zanim doszliśmy do tego etapu. A co do Mary Ann... no, ona powiedziała, że prędzej umrze, niż da sobie obciąć włosy. Pomyślałem wtedy: Właśnie, że nie. Ale zrezygnowałem z niej dopiero, kiedy się dowiedziałem, że nie wychowuje własnego dziecka. Stwierdziłem, że to nienaturalne. To było ponad dwa lata temu. Zrozumiałem, że nigdy nie będę miał tego, czego naprawdę pragnę, że muszę zacząć żyć inaczej. I wtedy spotkałem ciebie. Stanął za jej plecami. Kiedy jej dotknął, wzdrygnęła się - ale był bardzo, bardzo delikatny. Chyba naprawdę chciał ją ostrzyc. Rozplótł jej warkocz, 334
przeczesywał włosy palcami, rozdzielał je. Po chwili usłyszała nad uchem szczęk nożyczek i zobaczyła, jak na podłogę spada pierwszy lok. Brązowe pukle były tak pełne życia, energii, były tak bardzo nią. Długo potrwa, nim uda mu się ściąć cały ten kędzierzawy chaos. - Nie rozumiem cię - odezwała się. - Nie rozumiem tego, co robiłeś. Ani dlaczego. Jesteś z kimś tak blisko, że możecie już założyć rodzinę. I wtedy odchodzisz. - Przyzwyczaiłem się, że kobiety tego nie pojmują. Najważniejsze, że ja rozumiem ciebie. - Tak jak rozumiałeś Beccę? I Tiffani? Lucy? Jego dotyk stracił delikatność. Szarpnął jej włosy, aż łzy napłynęły Tess do oczu. - Kochałem je - powiedział równym, spokojnym głosem. - Kochałem je ponad wszystko. Wymyśliłem je, stworzyłem. Zwłaszcza Beccę. Moja miłość dała jej odwagę odkrycia własnych darów. - Darów? Masz na myśli głos? - Właśnie. - Ale na Notting nie mogła być śpiewaczką. - Zastanawiała się, jak go nazywać: Billy? Charlie? Alan? Eric? Wszystkie imiona wydawały się takie chłopięce i niewinne. - Jeśli chciała rozwijać ten talent, musiała wyjechać. - Wiem. Byłem gotów jechać z nią. Tylko że ona chciała studiować w akademii Juilliarda, akurat tam, gdzie nie mogłem pojechać. Wytrzymałbym kilka lat w takim mieście jak Baltimore, gdybym musiał. Może nawet w Bostonie. Ale nie w Nowym Jorku. W Nowym Jorku nigdy. Sprytna mała Becca. Pewnie dlatego wybrała Juilliarda. - Więc ją zabiłeś. - To nie było tak. Było zupełnie inaczej. - W jego głosie pojawiła się łagodna irytacja. - Chciałem ją przekonać, żeby została, tak, to prawda. Ale to ona była morderczynią. To ona chciała zniszczyć ludzkie życie. - O czym ty mówisz? - Zadając pytanie, Tess pomyślała o kalendarzykach, o tym, jak starannie notował cykle Tiffani i Lucy. - Zaszła z tobą w ciążę. - Poczęliśmy dziecko. - Pochylił się nad nią; czuła na karku jego ciepły oddech. - Poprosiła, żebym zabrał ją na stały ląd, chciała usunąć. Kiedy 335
odmówiłem, stwierdziła, że popłynie beze mnie. Zapowiedziałem, że jej nie pozwolę. Wtedy oznajmiła, że ojcem może być ktoś inny, więc nie mam tu nic do gadania. - Eric Shivers. - Tak, powiedziała, że to on. Nigdy do końca w to nie wierzyłem. Może z nim flirtowała, owszem, ale to mnie kochała. Nie zdradziłaby mnie. - I mimo to go zabiłeś. Obszedł ją i zajął się grzywką, przystrzygając ją w króciutkie, zalotne loczki. - Na czole włosy układają ci się w trójkąt. „Wdowi dziobek”, tak mówią w mojej okolicy - powiedział. - Nie zauważyłem wcześniej. - Zabiłeś Erica Shiversa? Westchnął. Czując jego oddech na swojej twarzy, Tess z trudem opanowała grymas obrzydzenia. - To miał być taki żart, naprawdę. Stałem przy grillu Kiwanisów. Po prostu włożyłem kawałek kraba do hamburgera, który smażyłem dla Erica. Chciałem tylko nastraszyć Beccę, pokazać jej, jaki z niego słabiak. Nie wiedziałem, że Becca ucieknie, a on umrze. W dodatku to nic nie dało. Z jakiegoś powodu po tym wszystkim jeszcze bardziej się upierała, że musi wyjechać z wyspy i pozbyć się naszego dziecka. Oczywiście, że się upierała, pomyślała Tess. Ojciec jej dziecka to albo trup, albo morderca. Czy to jest wybór dla osiemnastoletniej dziewczyny? - I co się stało? Stał teraz po lewej stronie, jego oddech łaskotał ucho Tess. - Wypłynęliśmy moją łódką. Kłóciliśmy się. Powiedziała, że zrobi, co zechce, bez mojej pomocy. Skoczyła do wody, jakby to była scena z jakiejś cholernej opery. Złapałem dryfujący kawał drewna i wyciągnąłem w jej stronę, chciałem, żeby się go złapała. Tylko że wtedy był wiatr, spore fale, podskakiwała na wodzie i nagle wyskoczyła mi tuż pod tą kłodą. Walnęła się w głowę. Wyciągnąłem ją, popłynąłem na Shanks, próbowałem usunąć jej wodę z płuc, ale było już za późno. Ładna historyjka. Tess nie uwierzyła w ani jedno słowo. Ale on - najwyraźniej - wierzył. - Obciążyłeś jej ciało, żeby nikt go nie znalazł. Potem przy pomocy matki zaaranżowałeś zniknięcie Becki i sfingowałeś własną śmierć. Bardzo 336
dobrze wykombinowane. Zwłaszcza jak na nastolatka, który właśnie stracił ukochaną. - Matka pomogła mi... zorganizować kilka rzeczy. Wiedziała, że nikt nie zrozumie, że to był wypadek. Bo nie był, pomyślała Tess, ale zachowała tę refleksję dla siebie. Billy Windsor przez wiele lat przestawiał w głowie fakty, zmieniając je w mit, z którym mógł żyć. Pozbawiony prawdziwej miłości przez okrutny los, błąkał się po świecie, samotny, bez własnego miejsca. Jak w takim razie wytłumaczył wszystkie późniejsze morderstwa? - Mam wrażenie, że twoja matka nie wie o innych dziewczynach, które zabiłeś. Spadło kilka loków, zanim się odezwał. - Nie chciałem jej tym obciążać. Ale myślę, że gdybym jej powiedział, zrozumiałaby. - Musiałaby zrozumieć, prawda? - Tess odetchnęła głęboko. - Płacisz za jej dom. - Tak. - Z czego? To drogie osiedle. - W moim biznesie można sporo zarobić. - W twoim biznesie, czyli...? - Wciąż nie doszła, z czego się utrzymuje. - Transport i holowanie. Zabieram „nieprzyjazne substancje”, jak na nie mówię, i znajduję im bezpieczny dom. Tutaj przechowuję je tylko tymczasowo. To jakby centrum dystrybucji. W kanistrach jest pełno różnych chemikaliów, takich, których lepiej nie dotykać ani nie wdychać. Później przewiozę je do miejsc, gdzie zostaną na stałe. Jeśli chce się to załatwiać zgodnie z prawem, trzeba sporo zapłacić, zdobyć rozmaite pozwolenia. Drobnych przedsiębiorców na to nie stać. Pomagam im. - To się nazywa nielegalne składowanie substancji toksycznych. Prychnął krótkim śmieszkiem. - Ziemia już jest nieźle zniszczona, Tess. Weźmy Baltimore. Ludzie żyją tam jak świnie. Oddychają brudnym powietrzem. Malują domy farbą z ołowiem. Albo, jak ty, pływają sobie w ściekach. Im jest wszystko jedno, jak żyją. Dlaczego mnie to ma obchodzić? - Znam twoją wyspę, Notting. Nie przypomina rezerwatu. Na własne oczy widziałam złomowisko, samochody i inne żelastwa. 337
- Śmieci na wyspie to co innego. Trudniej się ich pozbyć. Ale tutaj, gdzie śmieciarze wywożą wszystko dwa razy w tygodniu, wprost spod drzwi? Pomyśl. Gdyby ludzie byli porządniejsi, gdyby nie rzucali śmieci na ziemię, nic takiego by ci się nie przydarzyło. - Wskazał czubkiem nożyczek jej skaleczone kolano. - A poza tym musiałem pracować za gotówkę. Od kiedy umarłem, nie mogę zarabiać jak większość ludzi. Po prostu robiłem, co się dało. - Umarłeś kilka razy. Po zabiciu Tiffani zmieniłeś tożsamość. Potem jeszcze raz. Teraz używasz czwartej albo nawet piątej. Załatwiała ci je Hazel. Dlaczego? - Zaprzyjaźniliśmy się. Pewnie tego nie zrozumiesz, ale naprawdę ją lubiłem. A ona mnie. Powiedziałem jej, że w młodości popełniłem błąd, zapłaciłem za niego, a teraz chcę tylko zrzucić ciężar przeszłości. Uwierzyła mi. Chciała mi wierzyć. Powtarzała, że przyjaźń ze mną jest najlepszą rzeczą, jaka zdarzyła jej się w życiu. Cóż, Hazel nie znała nawet połowy prawdy. - To przez Hazel trafiliśmy do ciebie. Wpisała ciebie, pod prawdziwym nazwiskiem, jako beneficjenta jej planu emerytalnego. - Naprawdę? To najlepszy dowód, jak mnie kochała. Nie chciałem jej zabijać, ale zaczynałem wszystko na nowo. Musiałem zerwać z przeszłością. Zamknąć starą księgę, otworzyć nową. Włosy Tess opadały w błyszczących skrętach - na podłogę, na jej ramiona, na kolana. - Zabiłeś ją, bo za dużo wiedziała. - Nie. Potrzebny mi był nowy start, nowy początek, a Hazel była częścią starego życia. Nie chciałem już robić tego, co robiłem. Dlatego poszedłem do doktora Shawa. Tylko że on nie zrozumiał. Myślał, że jestem kolejnym gościem, który nie umie sobie znaleźć dziewczyny. A przecież to nie był problem. Kobiety znajdowałem bez trudu. Okropne było dopiero odkrywanie, jak bardzo się nie nadają. Nie były gotowe na moją miłość. Odrzucały ją. - Nie, nie odrzucały. Oprócz Julie, ale ona była uzależniona. Inne cię kochały. Mówiły wszystkim, że jesteś ideałem. Zmieniałeś ich życie, byłeś ich księciem z bajki. - Ale nigdy nie było tak jak trzeba. Przyznaję, że kiepsko wybierałem. Były za młode albo za głupie, żeby docenić, co im proponuję. Szły tak chętnie, dochodziły tak daleko, a potem koniec: zatrzymywały się. Chciały takich błahych, zwykłych rzeczy, marzyły o drobiazgach. Szukałem dziewczyn w 338
pewnym typie, ale to nie powierzchowność jest ważna, tylko duch. Ty bardziej przypominasz Beccę niż którakolwiek z nich, chociaż wcale nie jesteś podobna z wyglądu. Tess poczuła na karku coś, czego nie czuła już od prawie dwudziestu lat. Powiew. Muskający prąd powietrza. Po chwili warcząca maszynka elektryczna zaczęła szarpać jej przycięte włosy i podgryzać skórę. Zapuściła włosy w proteście przeciwko takim właśnie krótko przystrzyżonym fryzurom, które musiała nosić przez całą podstawówkę, bo matka nie znosiła rozczesywać wiecznie splątanych loków. Zaczęła zaplatać warkocz w liceum. Od tego czasu podcinała tylko końcówki, mniej więcej co pół roku. To oznacza, że włosy na podłodze nie są aż tak stare. A mimo to miała wrażenie, że Billy Windsor wraz z nimi odebrał jej większą część życia. Teraz zbierał je z podłogi, całe pęki, ale, zamiast je wyrzucić, podszedł do rozkładanego łóżka, zdjął z poduszki patchworkową poszewkę i rozpiął powłoczkę. Poduszka była wypchana włosami, mnóstwem ciemnych włosów. Pewnie Becki. Prawie na pewno Tiffani i Lucy. A teraz także jej włosami. Carl nie pomylił się i w tej sprawie: Billy Windsor jednak zatrzymywał sobie pamiątki. Po prostu zbierał je, kiedy ofiary jeszcze żyły. - Pozwól, że teraz wyrównam przód - powiedział, zbliżając się do niej z nożyczkami w dłoni. Pochylił się tak nisko nad jej nową grzywką i pracował w takim skupieniu, że niemal zaczął zezować. - Dlaczego? - zapytała Tess. - Dlaczego ja? Odsunął się, żeby spojrzeć jej w oczy. - Dlaczego? Bo cię stworzyłem. Nawet w większym stopniu niż tamte. Jesteś moim dziełem. Od dwóch lat czytam o tobie w gazetach, wiem, jak doskonale ci się powodzi. Nie byłoby tak, gdybym nie zabił tamtego mężczyzny. Poczuła jednocześnie falę wściekłości i mdlący ucisk w brzuchu. Jak on śmie!? Nie była jego dziełem. Nic mu nie zawdzięczała. Umniejszał jej zasługi - właśnie o tym rozmawiali dziś z Carlem. Dziś? Miała wrażenie, że upłynęły całe wieki. Krew napłynęła jej do twarzy, otworzyła usta, żeby zaprotestować. Tylko że powinna się z nim zgodzić. Wiedziała, że powinna przytaknąć. Być może pozostałe spierały się z nim, odrzucały jego rady. Wspierał Tiffani i Lucy, pomagał im się rozwinąć, aż nabrały dość sił i rozumu, żeby same o 339
sobie decydować. Wtedy je zabijał - za grzeszne przekonanie, że same znają siebie najlepiej. - Czyli że tamte nie były dość wdzięczne za to wszystko, co dla nich robiłeś. - Wyciągałem je z dołka. Pomagałem w ich nieszczęściu. Były niedoskonałe, źle ukształtowane. Wiedziały akurat dość, żeby czuć, że nie dorastają. - Odłożył nożyczki na betonową podłogę i odszedł kilka kroków, żeby podziwiać swoje dzieło. - Zastanawiałaś się kiedyś nad tym, że Epimeteusz się śpieszył, a Prometeusz zawinił tylko tym, że miał cierpliwość, żeby wszystko zrobić dobrze? - Co masz na myśli? - To taki grecki mit... - Znam mitologię grecką. Epimeteusz stworzył zwierzęta i skończył przed Prometeuszem, który stworzył człowieka. Dlatego właśnie musiał ukraść bogom ogień; jego brat rozdał wszystkie najlepsze dary zwierzętom. Tylko że Prometeusz nie zniszczył swoich tworów, przeciwnie, kochał je. Dla nich zaryzykował wszystko. - Podobno. A jeśli Prometeusz pracował tak długo, bo zaczynał kilka razy? Kilka razy, całkiem od nowa? Zrozumiałem, że próbował kilkakrotnie, niszcząc wcześniejsze dzieła, póki wszystko nie było tak jak trzeba. Dlatego Epimeteusz był pierwszy. Ponieważ Prometeusz miał odwagę dążyć do perfekcji. - Sądzisz, że nas stworzyłeś? Że jesteś naszym stwórcą jak Bóg? - Niezupełnie. Ale beze mnie nie zaszłabyś tak wysoko. Chyba nie możesz zaprzeczyć? - Przyznaję, że wprawiłeś w ruch parę trybów. - Wszystko wprawiłem w ruch. Ja jestem ruchem. Nasze dusze są zrośnięte, Tess. Możesz żyć ze mną albo ze mną umrzeć. Jeśli chcesz umrzeć, zabiję cię od razu i sam do ciebie dołączę. Jeden strzał w serce i będzie po wszystkim. Ale jeśli wybierasz życie... wybierasz mnie... obiecuję ci miłość, jakiej nie było na świecie. Będę cię trzymał tuż przy sobie, zawsze, jak samiec kraba trzyma samicę, kiedy unoszą się z przypływem. Będziemy pięknymi pływakami. My dwoje. Razem. Pochylał się nad nią tak nisko, że miała ochotę zacisnąć oczy. Jego oddech okazał się zadziwiająco słodki, miętowy, jakby tuż przed jej przyjazdem wypłukał usta płynem. Dominikanin musiał zadzwonić do niego z komórki, kiedy zapukała do jego drzwi. Billy Windsor kazał mu przyjechać 340
tutaj, wiedząc, że Tess i Carl ruszą za nim. Musiał improwizować. Nie mógł zaplanować wszystkiego z wyprzedzeniem. - Przyznasz, że dobrze wykorzystałam te wydarzenia, które wprawiłeś w ruch. Rozwinęłam własny interes, zdobyłam reputację. Uczyłam się. Nie wszystko jest twoją zasługą. - Racja. Ale beze mnie w ogóle byś nie zaczęła. Co by było, gdybym nie zabił tego mężczyzny? - Nazywał się Jonathan Ross - powiedziała Tess, starając się za wszelką cenę panować nad głosem, jedyną rzeczą, którą mogła kontrolować. - Wiem. Dla mnie nic nie znaczył. Tak samo jak ty, na początku. Kiedy zauważyłem, jak rozkwitłaś, jak doskonale ci się wiedzie, wiedziałem już, że jesteś gotowa. I wiedziałem, co muszę zrobić. Przysunął się do niej z otwartymi ustami, jakby chciał ją pocałować. Tess przełknęła głośno i rozchyliła wargi. Nie miała wyboru. Musiała robić to, czego chciał, żeby wytargować kolejne sekundy życia. Otworzyła usta, otworzyła się cała, pozwoliła, żeby zamknął jej wargi w swoich. Pocałunek okazał się szokująco znajomy - podobnie całował Crow, śmiało, ale delikatnie, bez łapczywości, z jaką wpijali się w nią niektórzy mężczyźni. Czekał na pozwolenie. Otworzyła wargi jeszcze szerzej, wpuściła do środka jego język - i wtedy ugryzła. Wbiła zęby w jego usta, najmocniej jak potrafiła, rozrywając dolną wargę, aż trysnęła krew. Zaciskała szczękę, nie dając mu uciec - wreszcie krzyknął: wstrząśnięty jej zdradą, jak wszystkie kobiety, które on zdradził. Chciała użyć zębów jak noży, lecz ludzka twarz była zbyt twarda i spoista. Brakowało jej sił, żeby wyrwać kawał mięsa, choć szarpała jak aligator, aż poczuła ostre ukłucie bólu w trzonowcu, który nadwerężyła, zgrzytając zębami przez sen. Na szczęście była dość silna, żeby go nie puścić. Wczepiła mu się w twarz jak zajadły pasożyt, myśląc tylko o tym, że kolejne fale bólu przeszywają jego twarz, głowę i całe ciało. Walił ją w głowę, łomocząc pięściami w uszy, aż dzwoniło, ale nie, nie rozluźniła chwytu, zaciskała zęby na jego dolnej wardze nawet wtedy, kiedy podnosiła prawą nogę, tę zdrową, żeby wbić mu kolano w krocze - dokładnie tam, gdzie wuefistka z ósmej klasy kazała jej walnąć faceta, gdyby ją zaatakował. Podziałało, naprawdę - runął do tyłu, zwijając się z bólu. Wywalczyła sobie dziesięć, może dwadzieścia sekund. Rozkołysała krzesło, wbijając brodę 341
w piersi i pochylając się do tyłu i do przodu, i wreszcie przewróciła się wraz z nim na plecy. Drewniany mebel z głuchym hukiem rąbnął o podłogę, aż na chwilę straciła oddech. Udało się, gięte listwy popękały: krzesło rozpadło się na kawałki, a linka zwisała luźno. Tess wyplątała się z więzów i rozejrzała po magazynie. Miał broń, powiedział, że ma broń. Gdzie ją schował? Ale nie zdążyła już poszukać pistoletu. Billy Windsor pozbierał się i podniósł na kolana, wciąż wydając te dziwne, gardłowe odgłosy, z oczami zwężonymi z bólu i wściekłości. Zobaczyła pod nogami błysk światła na ostrzu nożyczek i się schyliła. Chwycił ją za lewe kolano - dokładnie tam, gdzie sam wcześniej założył tymczasowy bandaż - i poczuła, że nogę zalewa żywy ogień. Przewrócił ją i przytrzymał lewą rękę, ale nie mógł przyszpilić prawej, którą wyrywała mu zajadle. W prawej dłoni ściskała nożyczki. Wcale nie chciała tego robić. Wiedziała, że wspomnienie tego widoku będzie ją nawiedzać w snach sto razy gorszych niż dotychczasowe - aż zacznie tęsknić za koszmarami, w których była tylko świadkiem, a nie uczestniczką - ale to już był koszmar, i tylko tak mogła się obudzić. Wbiła mu nożyczki w lewe oko, wciskając ostrze najgłębiej, jak zdołała. Trysnęła gęsta krew, więcej niż poprzednio, zalała jej twarz i oczy. Wciąż wydobywało się z niego to okropne charczenie. To znaczy, że nie wepchnęła nożyczek dość głęboko - oddychał jeszcze, żył. Ale ona była już wolna, odsuwała się od niego, wlokąc za sobą lewą nogę, odpychając się rękami od śliskiej, zakrwawionej podłogi. Podniosła się i stanęła na drżących nogach. Nie mogła biec, ledwo kuśtykała, a on wcale nie chciał umierać. Był twardszy od niej, bardziej uparty, jak karaluch, jak szakal. Zmartwychwstał już dwa razy i podniesie się znowu, jeśli mu pozwoli. Z trudem podeszła do stolika, do sportowej torby, z której wyciągnął nożyczki i maszynkę. Na samym wierzchu leżał pistolet. Kaliber 0,9. Nabity. Billy Windsor zdołał już usiąść, z nożyczkami sterczącymi z twarzy, tryskając fontanną krwi i stekiem niezrozumiałych gróźb. Patrzyła niemal z podziwem, jak bierze oddech, łapie nożyczki i wyciąga je z oka. Kolejna, obfitsza krwawa fala. Nie do wiary, że miał jeszcze krew w żyłach. Był nieprawdziwy. Nie było w nim nic ludzkiego. Dobrze. Teraz nie może myśleć o nim jak o człowieku. 342
Tess podniosła pistolet, chwyciła go mocno obiema rękami, starannie wymierzyła w tors Billy'ego i przycisnęła spust. Jego dziewiątka miała większy odrzut niż trzydziestkaósemka, do której była przyzwyczajona, i pierwszy pocisk trafił go w szyję. Ścisnęła rękojeść, zmuszając do wysiłku drżące palce, i strzelała w pierś, raz za razem. Najpierw dostał kulę za Beccę, której jedyną zbrodnią było to, że miała o sobie wysokie mniemanie i chciała sama wybrać sobie przyszłość. Następne kule były za Tiffani i Lucy. Za Hazel, Michaela Shawa, Erica Shiversa. I za Julie, małą głupią ćpunkę, która niemal mu się wymknęła. I za Jonathana, który był dla niego tylko niewyraźnym kształtem we mgle, środkiem do celu, kolejnym człowiekiem poświęconym, by mógł żyć Billy Windsor. W magazynku z dziesięciu nabojów zostały dwa. Wystrzeliła jeszcze jeden. Za Carla. Kiedy już skończyła, wsadziła broń do własnej pustej kabury i utykając, wyszła na parking. W furgonetce Billy'ego Windsora znalazła jego komórkę. Idąc w stronę Carla, wybrała numer alarmowy 911. Leżał twarzą do nieba, z otwartymi oczami. Przytrzymała aparat pod brodą, czekając na zgłoszenie operatora, i dotknęła szyi. Przez chwilę zdawało jej się, że czuje puls, ale to kciuk drżał w rytm uderzeń jej serca. Była sama. Tylko ona przeżyła.
Epilog GRATULACJE - POWIEDZIAŁ DOKTOR ARMISTEAD. - Widzę, że zdjęli już szwy. Wskazał gestem jej nogę, która była jeszcze nieco sztywna, ale Tess mogła już na niej stawać. Wybrała się nawet rano powiosłować - pierwszy raz od dwóch miesięcy. Przez cały ten czas, który przesiedziała na leżaku nad stawem w parku Roland, nosiła szorty i teraz wokół kolana, które zakrywał bandaż, biegł pas białej skóry. Na ranę trzeba było założyć trzynaście szwów, dwa wewnątrz i jedenaście na zewnątrz, a blizna na lewej rzepce płonęła wciąż wściekłą czerwienią. Zupełnie jakby surowy nauczyciel postawił Tess na kolanie znaczek zaliczenia. „Dobra robota”. Doktor Armistead stwierdził w zasadzie to samo. Gratulacje. Dobra robota. Naprawdę? - Gratuluje mi pan uniewinnienia przez przysięgłych? Mówiłam, że przy domniemanej samoobronie zawsze uniewinniają. - Domniemanej? - Krzaczaste brwi doktora podskoczyły do połowy czoła. - Przecież to była samoobrona. - Oficjalnie. Media nie podały, że wystrzeliłam dziewięć z dziesięciu kul. - Nie rozumiem, co to za różnica. - Detektywi z wydziału zabójstw zrozumieli. I policja stanowa też. - Zostawiła w magazynku jeden pocisk, żeby im udowodnić, że wiedziała, co robi i nie straciła kontroli. Chciała pokazać, że działała z rozmysłem. Świadomie zdecydowała się zabić człowieka. Ale o tym już doktorowi opowiedziała. - Jak się... - Niech pan nie kończy. Czuję się doskonale. Zrobiłam to, co powinnam. 344
Czy na pewno? Gliniarze uznali ją za bohaterkę. Wcale się tak nie czuła. Prawdziwym bohaterem był Carl. Urządzono mu pogrzeb godny bohatera chociaż Tess, odrętwiała, wciąż jeszcze w szoku, nie umiała tego właściwie ocenić. Później jego nazwisko odczytano podczas dorocznej uroczystości, upamiętniającej funkcjonariuszy, którzy zginęli na służbie. Wciąż nie wiedziała, czy wierzy w życie po śmierci, ale miała nadzieję, że Carl trafił do jakiegoś miejsca, w którym może się rozkoszować swoją pośmiertną chwałą. Wyobrażała sobie, że spotkał się tam wreszcie z Lucy Fancher, która odzyskała swoje ciało. A może również włosy? Skoro włosy i paznokcie rosną jeszcze w grobie, czemu nie miałyby rosnąć w niebie? Jej własne włosy odrosły na tyle, że w żaden sposób nie dawały się ułożyć. Matka zawyrokowała - niemalże z nadzieją - że nigdy już nie będą długie i Tess musi się pogodzić z „dorosłą” fryzurą. Tess postanowiła jednak, że odzyska swój warkocz, nawet jeśli zapuszczanie go potrwa pięć, dziesięć czy dwadzieścia lat. W przeciwieństwie do pozostałych ukochanych Billy'ego, nie miała delikatnych rysów, do których pasują krótkie włosy. Whitney, jak to Whitney, oceniła, że w tej fryzurze Tess wygląda strasznie. Crow, jak to Crow, twierdził, że jest prześliczna. Żadne nie miało racji. Ani też się zbytnio nie myliło. - O czym myślisz? - zapytał doktor Armistead. Westchnęła, ale postanowiła powiedzieć prawdę. - O moich włosach. - Ach, tak. O włosach. Zapewne myślałaś o tej ironicznej analogii: trafiłaś tutaj, ponieważ pozbawiłaś włosów mężczyznę, jak współczesna Dalila, a teraz inny mężczyzna zrobił to samo z tobą. - No... - Czasami, kiedy coś powiedział, wciąż jeszcze musiała przestawiać się na jego myślenie. - To nie najlepsza analogia. Ja po stracie włosów nie straciłam siły. Byłam silniejsza niż kiedykolwiek. - Tak. Ale czy zastanowiłaś się nad prawdziwym źródłem swojej siły? Komu, lub jakiemu procesowi, zawdzięczasz to, że w obliczu niebezpieczeństwa miałaś tyle siły i odporności? Dzięki komu potrafiłaś właściwie użyć swojego gniewu? - Dzięki sobie. - Naprawdę go to zabolało. - Możliwe, że pan też mi pomógł. 345
Nic była tego pewna. Wiedziała, że w ciągu kilku ostatnich tygodni spotkania z doktorem bardzo jej się przydały. Nie mogła jednak zapomnieć, że przychodzi tutaj, bo tak zdecydował sędzia: ktoś inny zdecydował, że wie, czego jej potrzeba. Jeszcze trzy miesiące, jeszcze trzy miesiące, jeszcze trzy miesiące. Była już w połowie drogi. - Czy pomyślałaś, że gdyby Billy Windsor nie zajął się tobą, nadal zabijałby dziewczyny z małych miasteczek, które miały nieszczęście wyglądać jak jego pierwsza ukochana? - Próbuje pan sprawić, żebym poczuła się lepiej, że Carl zginął, a ja żyję. Nie potrafię tego zracjonalizować. Moim zdaniem Carl nie tego by chciał. - Twoim zdaniem Billy Windsor był złym człowiekiem? Rozmawiali już o tym. - Nie. Był chory. Szukał nawet pomocy, chociaż chyba nie chodziło mu o pomoc. Chciał być ważny. Chciał coś znaczyć. Kiedy zabił Beccę i sfingował własną śmierć, skazał się na życie w cieniu. To może dziwnie brzmi, ale zabijanie było dla niego jedynym sposobem zaistnienia. Gdyby musiał wrócić do prawdziwej tożsamości i trafił do zakładu dla psychicznie chorych przestępców, mogłoby mu się poprawić. - A mimo to nie dałaś mu tej szansy. - Nie. Zabiłam go. - W pewnym sensie dokonałaś egzekucji. Im bardziej naciskał, tym bardziej czuła się w obowiązku się bronić. Możliwe, że w szaleństwie doktora Armisteada była metoda. - Kiedy mam dzień dobroci dla siebie, myślę, że wyzwoliłam Billy'ego z jego nieszczęścia. Chciał przestać, ale nie potrafił. Zabijałby bez końca, bo żadna kobieta nie mogła go zadowolić. - Tess starała się mówić lekkim tonem. - Nawet ja. Poczuła ucisk w gardle. Tego właśnie się bała. Kiedy w gabinecie zaczynała się rozklejać, zawsze powstrzymywała szloch, żeby nie usłyszeć znienawidzonego pytania: „Skąd te łzy?” Poza tym nie chciała już więcej płakać. Nie chciała być niczyją bohaterką, nie chciała rozmawiać ani z podpitymi, ani z trzeźwymi reporterami, którzy chcieli opisać jej sprawę. Zostawiali dziesiątki wiadomości w biurze, do którego nie zajrzała od siedmiu tygodni. Nie chciała bez przerwy zapewniać troskliwych przyjaciół i krewnych, że ma się świetnie, naprawdę świetnie, do cholery. Ale przede wszystkim nie 346
chciała płakać - a właśnie płakała sporo, w samochodzie, w sklepie spożywczym, nawet oglądając Dziką bandę. Wystarczyły twarz Williama Holdena albo widok tego przeklętego skorpiona, a już miała łzy w oczach. Tylko tutaj, w gabinecie doktora Armisteada, udawało jej się jakoś nad sobą panować. Aż do teraz. Łzy popłynęły jak z przepełnionego naczynia. Płakała tak strasznie, że po chusteczki musiała sięgnąć po omacku, jak ślepa. - Tess, wiem, że wciąż nie lubisz tutaj przychodzić. I możliwe, że nigdy nie powinnaś tu trafić: może sędzia się pomylił. Ale ostatnio dużo przeszłaś. To najlepsza pora na terapię. - Tylko czy to wszystko nie dowodzi, jak dużo jest we mnie gniewu? A może nawet mam jakąś psychozę? Czy pan i sędzia Halsey nie wykorzystacie tego, żeby usadzić mnie tu na dłużej? Strzeliłam dziewięć razy do człowieka, któremu mogłam pozwolić żyć. Czy to nie jest nie w porządku? - Walczyłaś o życie. Teraz, z perspektywy, widzisz, że miałaś wybór. Ale byłaś słabsza, nie mogłaś mu uciec. Musiałaś użyć broni. - Więc dlaczego dziewięć kul? Dlaczego nie jedna albo dwie? - To ty mi powiedz, Tess. Mówisz, że zostawiłaś jeden pocisk w magazynku, żeby pokazać, że panowałaś nad sobą. A co oznacza pozostałe dziewięć kul? Eric, Becca, Tiffani, Lucy, Hazel, Michael, Julie, Carl - i Jonathan. Tylko pierwsze osiem nazwisk podano w mediach. Tess nie wspomniała nigdy o chorych motywach Billy'ego Windsora, nie wyjaśniła, w jakich okolicznościach się spotkali. Ku własnemu zaskoczeniu znalazła w sobie okruch współczucia dla Luisy O'Neal: niewielki, ale najprawdziwszy. Niech umiera ze świadomością, że reputacja jej rodziny, która tyle dla niej znaczyła, pozostała nietknięta. Tej kobiecie, leżącej w szpitalu pod tabliczką z przypomnieniem, że ma nosić pieluchy z tkaniny, niewiele zostało życia. Przyszłość szykowała dla niej już tylko nekrolog, w którym Luisa O'Neal zostanie wyniesiona pod niebiosa. Tess nie chciała jej tego odbierać. A poza tym skoro potrafiła przebaczyć Luisie, mogłaby też spróbować przebaczyć sobie. Przygryzła wargę. - Kiedyś może panu powiem. Jeszcze nie teraz. Kiedyś. - Jeśli to cię pocieszy, mogę powiedzieć, że doskonale sobie radzisz. Śpisz całą noc bez leków. Znowu masz apetyt i chyba z powrotem przybrałaś 347
na wadze. Nic sądzę, żebyśmy mieli się spotykać dłużej, niż nakazał sędzia, czyli do października. - Dokładnie do dwudziestego ósmego października. Oczywiście nie zaznaczyłam tego w kalendarzu. Uśmiechnęła się jednak, a on odpowiedział uśmiechem. Wreszcie wszystkie zegarki w gabinecie zgodziły się, że minęła godzina, i Tess była znowu wolna - przynajmniej do przyszłego tygodnia. Wyszła prosto w jaskrawy żar: mimo wczesnej godziny słońce już paliło. Od siedmiu dni panował duszący upał. Jak zwykle w sierpniu codziennie ogłaszano Czerwony Alarm. Crow i Whitney czekali na nią w ogrodowych fotelach w towarzystwie dyszących suk. Ostatnio wszędzie z nią chodzili, w różnych kombinacjach: Crow - Esskay - Miata - Whitney. Czasami Tess miała ochotę im przypomnieć, co grozi ludziom, którzy zbytnio się do niej zbliżą. To jednak wcale by ich nie zniechęciło. A ona wcale by tego nie chciała. Zdała sobie sprawę, że Crow zajął ten sam fotel, w którym siedem tygodni wcześniej siedział Carl. Wtedy też panował Czerwony Alarm. Dali się ponieść sile bezwładu, za szybko, za daleko. Powinni zatrzymać się na chwilę w ciągu tych pełnych gorączkowego działania dwunastu godzin, wziąć oddech, lepiej wszystko przemyśleć - ale nie zrobili tego. Po prostu nie zrobili. Z perspektywy czasu mogła stwierdzić, jakie popełniła błędy, jakie błędy popełnili oboje. Ale wtedy wszystko wyglądało sensownie. Dość sensownie. - Pomyśleliśmy - odezwał się Crow - że może chciałabyś pojechać gdzieś na długi weekend, skoro nie byliśmy nigdzie na Czwartego Lipca. Wyrwać się z miasta, odetchnąć normalnym powietrzem. - Dokąd? - Do Ocean City? - włączyła się Whitney. - Albo do domu moich rodziców nad wodą. A może nawet do Saint Mary's City, do jakiegoś pensjonatu... - Nie, nie, lepiej na zachód, dla odmiany. W góry. Albo wyjedźmy z Maryland, do Wirginii Zachodniej. Berkeley Springs czy gdzie indziej. Whitney nie dała się oszukać. - Billy Windsor nie może ci odebrać miejsc, które kochasz. Nie pozwól mu na to. Nie ma nad tobą takiej władzy. - Nie o to chodzi. Po prostu chciałabym... zmienić scenerię. 348
Nie mogła im opowiedzieć o swoim najnowszym koszmarze, w którym Billy Windsor czekał na nią na każdym kroku: w każdym małym miasteczku, w każdej ukrytej zatoczce Patapsco, za kierownicą każdej furgonetki na autostradzie Jones Falls, pod daszkiem czapki każdego mężczyzny o brązowych włosach i wzroście ponad metr osiemdziesiąt. Udało mu się wreszcie związać z kobietą. Pech chciał, że właśnie z Tess. Będą razem naprawdę długo. Nie na zawsze, ale na pewno dłużej niż goi się skaleczone kolano. Musiała stawić czoła tej nieprzyjemnej prawdzie. I zrobi to. Ale nie dzisiaj. Nie teraz. - Naprzód - powiedziała. - Na zachód. Byle dalej od wody.
Podziękowania Dziękuję tym, którzy wspierają mnie od zawsze - Joan Jacobson, Vicky Bjurr, Carrie Feron - i kilkorgu nowym doradcom technicznym, zwłaszcza Markom S. Komradowi, Heather Dewar i Tomowi Hortonowi. Nie napisałabym tej książki bez jego An Island Out of Time (Wyspy poza czasem), która dostarczyła mi inspiracji do stworzenia mojej mitycznej wyspy. Muszę podkreślić, że ojciec Andrew White, który żyl naprawdę i prowadził dziennik podróży do Nowego Świata, nie opisał wyspy Notting, ponieważ istnieje ona tylko w mojej wyobraźni. Książka ta powstała w ciągu roku, który, jak się okazało, był ostatnim rokiem mojej pracy w baltimorskiej gazecie Sun. Chciałabym tutaj zamieścić dedykację, której nie pozwolono zamieścić Rafaelowi Alvarezowi w Storyteller, zbiorze artykułów, opublikowanych przez niego w „Sun” w roku 2001. Dziękuję Washington-Baltimore Newspaper Guild (Waszyngtońsko-Baltimorskiemu Związkowi Pracowników Prasy), za sprawą którego Rafael, ja i tysiące innych osób mogliśmy, możemy i będziemy mogli zarobić na życie.