Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym WYDAWNICTWO CZARNO NA BIAŁYM poleca książki w dobrym stylu
Redaktor prowadzący: Andrzej Gumulak Redakcja: Donata Cieślik Korekta: Krystyna Krajewska Skład i łamanie: Dawid Szulik Copyright © by Maria Biłas-Najmrodzka, 2018 Copyright © by Elżbieta Narbutt, 2018 Copyright © by Wydawnictwo Czarno na białym, Warszawa 2018 Wydanie pierwsze Zdjęcia na okładkach: Fotolia.com Wydawnictwo Czarno na białym sp. z o.o. 02-134 Warszawa; ul. 1 Sierpnia 28/48
[email protected] wydawnictwoczarnonabialym.pl ISBN 978-83-64374-46-3 Konwersja wersji elektronicznej: Wydawnictwo Czarno na białym
Elżbieta Narbutt lekarz weterynarii i dziennikarka: w weterynarii nie odniosła sukcesu, bo — jak mówi — trudno zaufać lekarzowi, który z racji niedowidzenia nie bardzo odróżnia krowę od buhaja. Lepiej jej się powiodło w dziennikarstwie. Po przejściu na emeryturę i ostatecznej utracie wzroku zaczęła pisać – nie tyle dla pieniędzy, co przyjemności. Owocem jej korespondencji z najlepszą przyjaciółką Marią Biłas-Najmrodzką są trzy książki: „Bigos w papilotach”, „Żaba w papilotach” oraz „Romans w papilotach”. Maria Biłas-Najmrodzka absolwentka filologii polskiej, matka, babcia i społecznica o niespożytej energii. Jedna z założycielek Wędrującego Klubu Czytających Dzieciom, autorka unikatowego wydania bajek, właściwie przypowieści dla dzieci. Nawet świetna znajomość – mimo, jak sama mówi, wieku nieodwracalnie dojrzałego – nowości elektronicznych, kocha pisać listy. Wprawdzie dziś tamte pisane na czerpanym papierze zastąpiła e-mailami, lecz nadal z nich emanuje ciepło, miłość i trzeźwa ocena rzeczywistości. Prowadzoną przez lata korespondencję z niewidomą przyjaciółką – Elżbietą Narbutt – autorki listów zebrały w trzech tomikach: „Żaba w papilotach”, „Bigos w papilotach” i „Romans w papilotach”. Jest to lektura rozrywkowa, mądra, refleksyjna i... pozwalająca uwierzyć, że wiek nieodwracalnie dojrzały to nie koniec świata, lecz początek przygody.
Droga Marysiu, przed chwilą siedziałam na tapczanie w jednej zielonej skarpetce i usiłowałam wyłowić z szuflady drugą od pary. Bezskutecznie. Powiedz mi, dlaczego na tak krótkiej drodze między mną a koszem na brudy, pralką, szufladą zawsze ginie jakaś skarpetka od pary? Skarpetki nastroiły mnie refleksyjnie. Może nie tyle one, co początek roku? Tak czy inaczej, w jednej zielonej, drugiej białej rozpoczęłam wyliczankę dokonań i ważniejszych wydarzeń w życiu. Zdałam maturę, skończyłam weterynarię, studium dziennikarskie, pracowałam, przeżyłam kilka miłości i z jednym mężem czterdzieści trzy lata, owdowiałam, oślepłam i skończyłam siedemdziesiąt lat. Piszę Ci o tym – choć znasz moje koleje losu – bo to pretekst do stwierdzenia, że aczkolwiek mam na wszystko odpowiednie dokumenty, niczego nie osiągnęłam do końca. Czyż mogę być do końca maturzystką, skoro cała moja klasa znała wcześniej pytania maturalne, łącznie z zadaniami tekstowymi z matematyki i fizyki, a zacne grono pedagogiczne podjęło zobowiązanie, że wszyscy dopuszczeni do egzaminu dojrzałości dzielnie przejdą tę próbę? Jestem lekarzem weterynarii, tyle że nigdy nie pracowałam w zawodzie, natomiast sprawdzam się jako lekarz bliżej nieokreślonej specjalności wśród przyjaciółek, którym udzielam telefonicznych porad z zakresu podstawowej opieki medycznej. Nie oślepłam też do końca, bo jednego dnia widzę godziny na niezbyt dużym zegarku, a następnego dnia rzucam się na szyję hydraulikowi, myląc go z przyjacielem z piaskownicy. Nawet siedemdziesiątka nie jest do końca prawdziwa, ponieważ zatrzymałam się w rozwoju na jakimś tam poziomie i ani mi w głowie posunąć się dalej. Uświadomienie sobie, że nic do końca, skutecznie mnie chroni przed podejmowaniem śmiesznych zobowiązań noworocznych. Będę nadal piła czerwone wino, wypalała do kawy papierosa, unikała odchudzonego twarogu i podobnych paskudztw. Jeżeli coś mnie do tego zmusi, to wyłącznie względy ekonomiczne, w rodzaju podniesionej akcyzy. Twoja E. Jak spędzasz sylwestra?
Kochana Elżbieto, kameralnie. Zawsze lubiłam kameralne sylwestry, ale ten jest najbardziej kameralny z kameralnych. Esencja kameralności. Spróbuję go spędzić dobrze. To będzie sylwester z psem. Trzecia godzina do rozpoczęcia Nowego Roku przebiega sympatycznie. Z psem, wyciszonym środkami uspokajającymi, zgodnie oglądamy dokument o ptakach Europy. Dzięcioły – dwieście barwnie upierzonych gatunków o silnych dziobach. Ich długie języki ze sztywnym czubkiem wydzielają ślinę, do której przyklejają się owady. Są niezwykle pracowite i pożyteczne. Gorliwość, z jaką wykonują swoje zadania, wprawia mnie w absolutny zachwyt. Zawsze jest miło popatrzeć, jak ktoś dobrze pracuje, kiedy samemu leniwie leży się na kanapie. Po wielce budującym dokumencie o dzięciołach podglądam fragmenty romantycznej komedii. Niestety, w mojej okolicy sylwestrowe petardowanie zaczyna się dwie godziny przed dwunastą. Pies jest coraz mniej zainteresowany telewizją. Delektując się brakiem obowiązków, zaczynam przymierzać wieczorowe ciuchy; wkładam, co miałam pod ręką. Lubię niewymuszoną radość ubierania – co ja mówię – lubię radość przebierania. Robiłam to zawsze na kameralne sylwestry. To była większa przyjemność, niż ubieranie się na bal. Pies patrzy z nieukrywanym zdumieniem jak na cekinach, pajetach, haftach lądują korale, perły, przypinki. Jak dobrze jest nie iść na sylwestra! Mierzę piętnastą parę butów, ostatecznie wkładam tę ostatnią, niemal identyczną jak czternaście pozostałych, i już, już jestem bliska założenia półprzezroczystych spodni, kiedy uświadamiam sobie miny zdumionych sąsiadów, u których za chwilę „odpalimy” butelkę szampana. W tym wieku?! – Kompletne waryjactwo – jakby powiedziała moja babcia chłopka. I teraz – zestrojona we wszystkie najbardziej błyszczące szmatki, okręcona wieczorowymi szalami, skropiona wszystkimi wonnościami, jakie mam w domu (wyłączając arakowy zapach do ciast, bo pies go nie lubi, Diora natomiast bardzo) – udaję się z psem piętro wyżej, żeby przywitać Nowy Rok. Nie jest mi źle. A jak Twój kot? Całuję. M.
Droga Marysiu, pytasz o mojego kota? Zamierzałam wyczerpująco Ci odpowiedzieć, gdy rozległo się przeraźliwe miauknięcie. Nadepnęłam biednemu zwierzęciu na ogon, z czego wnoszę, że jeszcze żyje. Myślę, że wrzeszczała nie tyle z bólu, co urażonej godności. Tak czy owak, mam poczucie winy i powinnam rozładować je papierosem. Nie byłby to fakt warty odnotowania, gdyby nie masa czynności z tym związanych. Papieros rzecz dobra, ale smród, jaki wytwarza, jest trudny do wytrzymania. Otwieram więc na przestrzał okna, zapalam świeczkę, wreszcie wkładam płaszcz, kaptur na głowę i wychodzę na balkon. Szybciutko palę, bo zimno, w mieszkaniu również, i muszę włączyć piecyk elektryczny. W tym momencie wchodzi sąsiadka, pociąga nosem i stwierdza: – Ale tu nasmrodzone. A ja nadal trzęsę się z zimna... Chyba Ci nie opowiadałam jednej historyjki związanej z moim kotem. Było to jeszcze za życia Jurka. Wracam do domu i odsłuchuję automatyczną sekretarkę, bo mruga. A tu słyszę, jak z taśmy lecą nader osobiste chichoty w wykonaniu mojego męża i nieznanej mi pani. Jak wiesz, telefon jest przy moim łóżku, co dodaje sprawie pikanterii. Zlodowaciałam. Nogi stały się kamienne. Tkwiłam nad tym telefonem nie wiem jak długo, na pewno do powrotu Jurka. Nie będę Ci opisywała scen, jakie się rozegrały. W końcu doprowadziłam wiarołomcę do telefonu, puściłam nagranie, a Jurek histerycznie się roześmiał. Ów babski głos był moim głosem! Wczoraj chichraliśmy się w łóżku, w czym przeszkadzała kocica. Przepędzona, przeleciała po telefonie i naciskając przypadkowe klawisze, włączyła nagrywanie. To mi uświadomiło, że jeden mały kot może wywołać trzecią wojnę światową. Widzisz, ile problemów stwarza niewinne pytanie o kota? Twoja E.
Kochana Elżbieto, 1 stycznia, południe. Jest zimno i dżdżysto, idę ostrożnie, żeby się nie potknąć, nie przewrócić, wszak jeszcze nie zrehabilitowałam ręki po złamaniu. Pusto. Iść czy nie iść do autobusu? A może jednak wrócić po samochód? Nie! Nie podarujemy sobie pobytu między ludźmi w środku pierwszego dnia nowego roku. Zwłaszcza wtedy nie. Zawsze był to dla mnie dzień magiczny, kiedy świat istniał własnym życiem, czekając, aż my, użytkownicy sylwestra, najpierw odeśpimy, potem zbilansujemy nasze solenne obietnice i w końcu wrócimy do rzeczywistości. Idę. Przy stawiku na moim Rakowcu, między dziesiątkami dzikich kaczek, gołębi, rybitw i innego ptactwa – jeden ptak przedziwny: biały, wielkości dobrze utuczonej gęsi, ale o szyi i dziobie mewy. Mewa w ciąży? Napisz pilnie, jak jest z ciążami u mew. Ów ptak zbiera najlepsze kąski i chyba lekko resztą dyryguje... Dziwne. Na przystanku autobusowym spotykam wytworną starszą panią, z którą dzielimy się opiniami na temat rozrzuconych dookoła śmieci. Jesteśmy zgodne: warto coś z tym zrobić! Zaczynamy snuć poetyckie marzenia o szczotkach przymocowanych magnesem do przystanków, wyobrażamy sobie, jak byśmy sprzątały, dajemy się unieść idealistycznym wizjom ogólnego ładu i porządku, a nawet zgadzamy się co do pewnej malarskości tego obrazu (Chagall). Przyjeżdża autobus. Jest półpusty i ciepło ospały. Myślę o szczotkach na przystankach i nieosiągalności pewnych ideałów. Po krótkim czasie do autobusu wsiada dość elegancki pan, leciutko pachnący alkoholem. Sadowi się koło mnie: – Jak dobrze usiąść przy pani. Generalnie lubię takich panów, których życie pozostawia na przystankach, a potem wrzuca do autobusów. – Bo wie pani – kontynuuje – ja teraz baluję, bo żona mnie opuściła. – Świetnie pana rozumiem, też bym balowała. W autobusie wyczuwa się pewne zainteresowanie naszą rozmową. – Powiem pani, że mój dziadek był spod Lwowa, babcia zaś Mołdawianką. Dziadek ją kupił i zrobił jej jedenaście córek i jednego syna. To było życie! Autobus wstrzymuje oddech i czeka na dalsze szczegóły. Zgadzam się z nim całkowicie; produkcja jedenastu córek i jednego syna wywołuje we mnie ciepłe uczucia. Trzeba powiedzieć, że w wielu sprawach jesteśmy zdumiewająco zgodni. Pan mówi cały czas, nie ma więc szansy, żeby się o tym dowiedział. – Bo wie pani, mój ojciec mieszkał pod Wrocławiem; teraz już oboje z mamą nie żyją. Boże, jak ja za nimi tęsknię! Gdzie był mój rozum, kiedy miałem te dwadzieścia lat, że byłem z nimi tak mało! Ludzie ukradkiem ocierają łzy. Przystanek przy Marriotcie. – Przepraszam, przecież ja tu wysiadam! W autobusie wyczuwa się wyraźny niedosyt obecności tego pana. Opowiem Ci o czymś, co dotyczy jednego daszku nad wejściem do klatki schodowej w moim domu. Na p o ł o w i e tego daszku zawsze gromadzą się ptaki. Zawsze! Przez
wszystkie pory roku. Ten daszek niczym się nie różni od sześciu pozostałych. Nie może tam być ani cieplej, ani zimniej. Nie ma sposobu, żeby ptaki były tam specjalnie dokarmiane. A właśnie tam się zbierają. Niepojęte są decyzje natury! Gdyby to było niżej, byłyby tak charakterystyczne jak kaczki w Ogrodzie Saskim. Kochana E.! Ja też niedługo wysiadam i wiem na pewno, że nie jest to koniec ciekawostek w tym lekko odrealnionym dniu. I jeszcze coś, o czym miałam Ci dawno powiedzieć. Kiedy idę, dziwując się różnym rzeczom w przyrodzie, nieraz myślę: Elżbieta by wiedziała! Dlaczego ptaki siedzą tam, a nie gdzie indziej? Elżbieta by wiedziała! Dlaczego małe dzikie kaczki są tak podobne do bażantów? Elżbieta by wiedziała! Co to za ptak zbliżony do mewy w ciąży? Oczywiście Elżbieta by wiedziała! Jak wiesz, wychowałam się w Łodzi. Na betonowym podwórku otoczonym wielkimi ścianami secesyjnych kamienic. Wiele rzeczy stanowiło dla mnie zagadki i dopiero teraz mam czas szukać na nie odpowiedzi. Ale „Elżbieta by wiedziała” ma jeszcze ciąg dalszy. Mianowicie zawsze, ilekroć jechałam z Tobą samochodem przez miasto (ja za kierownicą, Ty obok), zdumiewało i wzruszało mnie to, jak Ty – nie widząc – świetnie się orientujesz, gdzie jesteśmy. Ja nie zawsze. I jak to jest, że Ty, nie widząc – wiesz, a ja, widząc – nie wiem. To chyba nazywa się panabożą równowagą w przyrodzie. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, pytaniem, jak to się dzieje, że nie widząc, widzę to, czego Ty nie widzisz, widząc, sprowokowałaś mnie do większych wynurzeń. Nie wiem, jak je wytrzymasz, bo muszę zacząć od pieca. Mniej więcej przed rokiem podjęłam bohaterską decyzję nauczenia się chodzić po ulicach z białą laską. Odwlekałam tę chwilę niemal w nieskończoność. Biała laska oznaczała dla mnie przejście do innego świata, którego w głębi duszy nie akceptowałam. Związek Niewidomych przydzielił mi instruktorkę i osiemdziesiąt godzin bezpłatnych lekcji. Pierwsze były katorgą. Wydawało mi się, że sąsiedzi nie mają innych zajęć poza obserwowaniem i komentowaniem mojej nieporadności. Z czasem coraz bardziej miałam to w nosie. Laska stała się tak niezbędna, jak torebka z całą jej absurdalną zawartością, ale dzięki niej przestałam wreszcie mieć wątpliwości, gdzie się zaczynają, a gdzie kończą schody, przestałam szurać nogami i wyczyniać na chodniku ekwilibrystykę. Czyli zamieniłam poruszanie się staruszki na spacer dojrzałej pani z laseczką. A to, że z białą i w ciemnościach fosforyzującą, to tylko powód do dumy z własnej zaradności. Jak Ci już pisałam, wszystko w moim życiu jest nie do końca. Nauka z laską również, choć ją chwalebnie ukończyłam. Bałam się wychodzić sama z domu, co najwyżej do śmietnika, ale w tym celu nie musiałam poświęcać na edukację aż tylu godzin. Po miesiącach nadal tkwiłam w domu, oczekując przyjaznej duszy, która mnie z niego wyprowadzi, oczywiście z laską. Przed kilkoma dniami coś mi się mało grzecznie i całkiem głupio powiedziało panu w kiosku z gazetami. Wróciłam do domu z narastającym poczuciem winy. Następnego dnia byłam już całkiem do niczego. Miałam potrzebę przeproszenia, a tu jak na złość nie pojawiał się nikt, kto by mnie do kiosku doprowadził. I w tym momencie nastąpił przełom w bulwie. Ubrałam się, wzięłam laskę i komórkę, po czym opuściłam dom. Dotarłam do pana, przeprosiłam i pomyślałam, że skoro tak dobrze mi poszło, powędruję na bazar. Spotkałam po drodze dwie sąsiadki; każda złożyła mi ofertę zaprowadzenia dokąd zechcę. Odmówiłam. Zrobiłam samodzielnie zakupy i pełna zadowolenia z samej siebie, wróciłam do domu. Radość rozpierała mnie tak wielka, że zabrałam się do prasowania pościeli i gotowania zupy na jutro, nie mówiąc już o pisaniu listu do Ciebie. W tej wędrówce z pomocą nie do przecenienia przychodził świat zapamiętany z czasów normalnego widzenia. Gdy myślę o swoim bazarze, mam w głowie bardzo wyraźny obraz ceglastej Hali Gwardii, budek na bazarze, dalej – Hali Mirowskiej. Wiem, że zaraz na lewo jest pani z nabiałem, tuż za nią z warzywami, naprzeciwko mogę kupić pastę do zębów i rajstopy. Ta wiedza rozciąga się na inne rejony miasta. I masz odpowiedź, jakim cudem widzę to, czego nie widzę. Nasza wyobraźnia jest niezgłębiona, tylko trzeba ją umiejętnie wykorzystać. Problemy zaczynają się wówczas, gdy zapamiętany świat przestaje istnieć. Na psim placyku ktoś wybudował wieżowiec zamiast znanej kawiarni, do której wchodziłam zawsze po trzech schodkach, jest teraz McDonald’s. Takim odczarowanym miastem stało się dla mnie Zakopane. Nic tam już nie jest na dawnym miejscu. Gubię się w nim.
Całuję. E.
Kochana Elżbieto, ale przynajmniej jakoś sobie z tym wszystkim radzisz. Ja natomiast bez przerwy walczę ze swoim roztargnieniem; Pan Bóg, zapewne kierując się głęboką wiarą w ludzki potencjał umysłowy, wyposażył mnie w ogromne zapasy tak zwanego „międzyczasu”. Rano idę do kuchni, żeby wstawić wodę na herbatę. Wstawiam i myślę, że – w międzyczasie – zanim ona się zagotuje, zdążę spokojnie wejść pod prysznic (jestem szybka, więc zajmie mi to tylko dwadzieścia minut), a kiedy już będę w łazience, powinnam – w międzyczasie – przygotować bieliznę do prania, zdejmując – w międzyczasie – z łóżek tę, której jeszcze nie zdjęłam, bo – w międzyczasie – zadzwonił telefon i – w międzyczasie – musiałam znaleźć pilną informację, którą – w międzyczasie – należało podać. W międzyczasie zapominam, po co w ogóle weszłam do łazienki. Ale nie jest to problem, bo – w międzyczasie – zagotowała się woda, zdążyła nawet już ostygnąć, więc muszę ją zagotować ponownie, ale to mnie nie przeraża, bo – w międzyczasie – mogę przecież przejechać elektroluksem mieszkanie, wycierając – w międzyczasie – kurze. Nawet, jak widzisz, nie wspominam o najważniejszym, że – w międzyczasie – absolutnie trzeba podlać kwiatki, bo już – w międzyczasie – zaczęły więdnąć. W międzyczasie wracam pod prysznic. Woda na herbatę znowu wystygła, ale to mnie nie martwi, bo przecież mogę – w międzyczasie – zadzwonić do Krysi i uwalniając obie ręce, rozmawiać z nią za pomocą opcji „głośnego mówienia” – w międzyczasie – robiąc sobie makijaż, żebym – w międzyczasie – nie wyglądała jak kuchta. Woda znów wystygła, ale nic to, jak mawiał pan Wołodyjowski, bo – w międzyczasie – zastanowię się, czy chcę kawę, czy herbatę i – w międzyczasie – zadzwonię do Ciebie, sprawdzając, czy mamy wspólny międzyczas, żeby telefonicznie wypić ze sobą kawę. Naturalnie – w międzyczasie! Całuję Cię. M. PS W trakcie pisania do Ciebie tego listu nałożyłam sobie farbę na włosy i naturalnie o tym zapomniałam. Dobrze, że nie widzisz tego, co mi wyszło. Bardzo byś się za mnie wstydziła. Tandeta jedna! – jak się mawiało w „Kabarecie Olgi Lipińskiej”. PS Wiem, że słownik mówi, że nie ma słowa „międzyczas” – tylko w języku sportowców. Ale co z tego, skoro ja zawsze jestem w międzyczasie, nawet nie bijąc rekordów. M.
Droga Marysiu, z ogromną starannością przeczytałam Twój list o międzyczasie i wpadłam w kolejne kompleksy. Bez względu na to, czy międzyczas istnieje, czy też nie w języku polskim, Ty w nim coś robisz, a ja się lenię. Moim ukochanym pojęciem jest potem. Ostatnio karierę robi słowo asertywność. Zdrowy psychicznie człowiek jest asertywny, czyli potrafi otoczeniu powiedzieć nie, gdy owo otoczenie ma wobec niego niekorzystne oczekiwania. Zawsze miałam kłopoty z odmawianiem komukolwiek czegokolwiek i już zaczynałam podejrzewać, że coś ze mną jest nie tak, kiedy odkryłam, że jestem jednak asertywna. W dodatku wobec siebie, ściślej – wobec własnego poczucia obowiązku. Poczucie obowiązku przemawia do mnie kilka razy dziennie. Dzisiaj od rana stara się na mnie wymusić uprasowanie pościeli i kilku ścierek. Robi to od ostatniego dużego prania. A ja mu na to: – Potem. I nieważne, że codziennie potykam się o krzesło, na którym leży niewyprasowana sterta, zwalam ją na podłogę i na czworakach podnoszę. – Wyprasuję potem. To samo tyczy się sterty intelektualnej, czyli kupki z płytami powieściowymi do odsłuchania. Tu już przemawia do mnie poczucie przyzwoitości. Dostałam od syna sąsiadów urządzenie do odtwarzania, Małgosia w poniedziałki kupowała „Wyborczą” z powieścią nagraną na płytach, a ja nawet tych płyt nie rozpakowałam. Wstydzę się tego ogromnie i przed wizytą Małgosi przykrywam kupkę niedbale rzuconą gazetą. – Posłucham potem. Na każdym kroku mam mnóstwo spraw do załatwienia i nic z tego nie wynika. Gdy jeszcze pracowałam w redakcji, każdy tekst pisałam na ostatnią chwilę, kiedy już nie miałam innego wyjścia, poza wyjściem do szeregów bezrobotnych dziennikarzy. Dwa dni temu wyrzuciłam pół wiaderka przeterminowanych kosmetyków. Wszystkie były odłożone na potem. Wyobrażasz sobie, jaka byłabym piękna, gdybym je w odpowiednim czasie zastosowała? To wydarzenie przypomniało moje ciotki w czasach gospodarki niedoborów. Wystane przeze mnie w kolejce czekoladki chowały w bieliźniarce na potem, co znaczyło, na prezent dla pani doktor. Po roku albo i później zanosiły te zbielałe od starości dary lekarskim solenizantkom. Myślę, że gdyby Scarlett O’Hara mogła w Tarze robić to, co w Atlancie, też odkładałaby zajęcia na potem. Ponieważ nie mogła, na Tarę odkładała myślenie. Ja myślenia nie odkładam, za to robotę – zawsze. I chyba się pod tym względem nie zmienię. Całuję. Twoja E.
Droga Marysiu, jeden z moich przyjaciół zwykł mówić, że drobne kłopoty rozwiązują się same, a na duże nie mamy wpływu. Moja babcia zaś w życiu codziennym kierowała się dewizą: niech się samo robi. Oboje – przyjaciel i babcia – przeszli przez życie pełni optymizmu i dobrego humoru. Kiedy przy rodzinnym stole coś babcię zirytowało, brała w garść kawę, papierosy i zapałki, po czym ze słowami: idę mieć atak, wychodziła do drugiego pokoju. A rodzina kotłowała się bez jej udziału. Od pewnego czasu próbuję zastosować te zasady w praktyce i nieźle na tym wychodzę. Umawiam się, dla przykładu, z kumą na przyszłą sobotę i im bliżej tej soboty, tym mniejszą mam ochotę na spotkanie, bo już mam inne plany. Kiedyś zatruwałabym sobie życie rozmyślaniem, jak wybrnąć, kiedy zadzwonić, co nakłamać, żeby nie iść. A teraz? Czekam cierpliwie do ostatniej chwili. Jak amen w pacierzu Krysia ma te same myślówki i pierwsza telefonuje, aby przełożyć wizytę. Ja jestem zadowolona, ona ma poczucie winy, że nawaliła. Sytuacja dla mnie niezwykle komfortowa. Czasami w sukurs przychodzi nagły a rzęsisty deszcz, burza, wiatr. Nie warto się więc wyśpieszać. Niech się samo robi. A jak się nie zrobi, to też dobrze. Wychodzę z domu pełna niechęci, wracam zadowolona. Umiem być sama ze sobą. Ale zamykanie się w czterech ścianach na dłużej jest złym patentem na życie. Wczoraj wzięłam laskę i postanowiłam przećwiczyć nową trasę. Już na podwórku wywołałam mały popłoch wśród sąsiadów samochodziarzy; ruch zamarł, nikt nie chciał mnie przejechać, czekali, co zrobię. Spokojnie doszłam do furtki i pokonałam dwa przejścia przez jezdnie. To mnie rozbestwiło tak bardzo, że postanowiłam kontynuować wyprawę. Wprawdzie doszłam do innego miejsca, niż zaplanowałam, ale radość z samodzielności była ogromna. Chyba miałam w sobie sporą desperację, bo co i raz ktoś do mnie podchodził z ofertą pomocy. Jakiś pan krzyczał z oddali, żebym uważała na słupki, pani z dzieckiem ostrzegała przed wyrwą w chodniku. Powiedz, jak ta ludzka życzliwość ma się do opowieści o znieczulicy w naszym społeczeństwie? Według mnie – nijak. Można jeszcze wymyślić wersję pośrednią: mój urok osobisty zniewala wszystkich, bez względu na wiek i płeć. Na swoim miejscu bym się jednak do tej myśli zbytnio nie przywiązywała. Pycha jest ciężkim grzechem. Wróciłam do domu i odsłuchałam z sekretarki, że moja przyjaciółka nie przyjedzie do Warszawy jutro, lecz za trzy tygodnie. Jak to dobrze, że nauczyłam się wyczekiwać i nie poczyniłam na jej przyjazd stosownych zakupów. Niech się samo robi! Twoja E.
Droga Marysiu, wczoraj położyłam się spać z dokładnym planem działania na dzisiaj; przede wszystkim wstanę wcześnie i wyjdę z domu. A tymczasem... Obudziłam się dość wcześnie z cudownym poczuciem, że niczego nie muszę, a co najwyżej – wszystko mogę. Gdybym miała dzieści lat mniej, od trzech godzin byłabym na nogach, wyprawiała dzieci do szkoły, szukała mężowskich okularów, zamawiała taksówkę, żeby spóźniona i zziajana wpaść na kolegium redakcyjne. A tak, mogę się przeciągać, wolniutko pełznąć do łazienki, z rozmysłem zrobić kanapki i myśleć, ile chcę, czy wolę kawę, czy herbatę. Zostałam przy kawie i leniwych rozmyślaniach. Między jednym a drugim łykiem doszłam do wniosku, że dojrzała kobieta, która z jakichś powodów została sama, jeśli nie popadnie w nowy związek w ciągu pierwszych dwóch lat wdowieństwa, nigdy już się nie zdecyduje żyć w parze pod jednym dachem. Samotność na samym początku przeraża. W domu robi się cicho, nie ma po co wyjść na zakupy, włączyć pralki i odkurzacza, i robić tysiąca rzeczy, które tak niedawno wywoływały gęsią skórkę. Jest to efekt tkwienia latami na straconych pozycjach zbuntowanej niewolnicy. Do tego dochodzi przemożna potrzeba przytulenia się do kogoś, kto nie będzie własnym wnukiem ani przyjaciółką z podstawówki. Innymi słowy, pragniemy za wszelką cenę powrotu do więzienia, z którego los tak brutalnie nas wyrwał. Niech już lepiej wrócą pełne siaty, przypalone gary tudzież wieczny dialog: – Co chcesz na obiad? – Cokolwiek. A ty wiesz, że tym cokolwiek nie może być ryba, bo ości, kapusta, bo wzdyma, ani kluski, bo były wczoraj. Na szczęście mamy instynkt samozachowawczy. Z chęcią postawiłabym mu pomnik. Nie ma mężczyzn na własność w mojej chacie i sama sobie zazdroszczę takiej przezorności. Gdyby mi się jakiś zagnieździł, kłopotom nie byłoby końca. Półka w łazience. Miejsce w szafie. Wolna przestrzeń do zapełnienia szpargałami zbieranymi od dzieciństwa. To mnie przerasta. Co innego adorator mieszkający nieopodal. Tylko gdzie takiego szukać? Więc nie szukam i dobrze mi z tym, przynajmniej na obecnym etapie. Wszystko, co Ci napisałam, może i ma sens tak długo, jak długo się nie zakocham, co jest możliwe w każdym wieku. Jeśli dotknie mnie takie nieszczęście, nieważne będą choroby przeszłe i przyszłe, rozwiedzione żony, dzieci z kilku małżeństw, czyhające na spadek po tatusiu, ani konto w banku. Wezmę ciężar na barki i poczłapię z siatami na bazar pod Halą Mirowską. I myślę, że byłoby mi nie gorzej niż teraz. Ciekawa jestem, co Ty o tym sądzisz. Twoja E.
Kochana Elżbieto, absolutnie z Tobą się zgadzam, zwłaszcza że dziwnie tak żyć bez uczucia. Masz też rację, że samotność na samym początku przeraża oraz że bardzo szybko odczuwa się jej głębokie niedostatki, ale też – nie ukrywajmy – pewne płynące z niej wygody. Trzeba być czujnym, żeby nie dać się temu zwieść. Przyszedł dzisiaj pewien mój stary znajomy targany strachem przed zadaniem wieloletniej przyjaciółce prostego pytania, czy za niego wyjdzie. Przez te lata mieszkają osobno, bo właśnie tak było wygodniej. Powiedziałam mu: – Idź i zrób to jak najszybciej, bo szkoda każdego dnia. Nie ukrywam też, że osobiście lubię legalne związki i odpowiedzialność za deklaracje. Jest w tym może trochę staroświeckiego przekonania, że uczucie jest rzeczą świętą i nie powinno, podobnie jak biblijne talenty, być zakopane w ziemi. I że jest praprzyczyną wszelkiego budowania. Ten męski strach przed wspólnym życiem nazywam syndromem uciekającej panny młodej (czy raczej „pana młodego”). Wielu dojrzałych mężczyzn, zwłaszcza tych o bujnych życiorysach, którzy doświadczyli urody świata i mocnych wrażeń, boi się, że żyjąc pod jednym dachem z kobietą, tę urodę utraci. Często z tego strachu budzą się za późno. Dobrze, kiedy ma kto wziąć sprawy w swoje ręce. Aż dziw bierze, ile fajnych rzeczy mężczyźni zawdzięczają odwadze swoich kobiet. Poza doświadczeniami wielu moich przyjaciółek moje doświadczenia pochodzące z dwóch małżeństw wystarczyłyby całkowicie. W końcu, gdybym nie przyszła do Andrzeja 30 listopada i nie powiedziała mu, że chciałabym 21 grudnia („oczko” i litera „r”) wziąć ślub, nasze trwające już wtedy piętnaście lat narzeczeństwo prawdopodobnie przeciągnęłoby się aż do jego śmierci, czyli o dalsze lat dwanaście. Oczywiście romantyczniej byłoby, gdyby Andrzej zjawił się na białym koniu z przytroczonym do siodła brylantem. I żeby przy tym biły dzwony. Najlepiej wszystkie dzwony w mieście. Ale obie wiemy, że istniało spore prawdopodobieństwo upadku z konia i prawie pewność zgubienia brylantu. Najłatwiej byłoby z dzwonami: jeśli ich nie ma w środku człowieka, w ogóle nie ma po co się zbierać do związku. A tak, dzięki mojej szarży, nasze małżeństwo pozwoliło przeżyć każdemu z nas dwanaście lat świetnego, ciekawego, wspólnego życia. Dwanaście pomnożone przez dwa równa się dwadzieścia cztery fajne lata! Czy to mało? U progu małżeństwa mieliśmy razem sto piętnaście lat. Całuję Cię. M. PS Chciałabym Ci przypomnieć, w razie gdybyś, gdybyś popadła w uczucie – lubię to określenie, ponieważ ono oddaje stan rzeczy – że dzisiejsze prawodawstwo tak czy siak uniemożliwiłoby legalizację następnego związku. Masz bowiem (ja też) rentę rodzinną (po mężu), bo za nasze emerytury trudno byłoby wyżyć. W nowym małżeństwie natychmiast ją stracisz! Gdyby więc którejś z nas zdarzyło się uczucie, mamy przed sobą piękną drogę: babcia żyjąca na kocią łapę – zresztą na pewno z jakimś dziadkiem! Czysta perwersja! I jaka radość dla wnuków!
Całuję. M.
Droga Marysiu, jednym z zawodów, których nie mogłabym wykonywać, jest zawód prokuratora. I to nie dlatego, że nie chciałabym nigdy nikogo oskarżać. Przyczyna jest bardziej prozaiczna: brak w pewnych sprawach konsekwencji i własnego zdania. Kiedy kogoś słucham, tracę rozum i wchodzę w skórę opowiadacza. Bezkrytycznie przyjmuję jego racje i rozumiem motywy. Wyobraź sobie teraz prokuratora, który przesłuchuje mordercę całej rodziny i jest po jego stronie. Bo jeśli się miało taką mamusię i takiego tatusia, nie było innego wyjścia, trzeba było wziąć kuchenny nóż i zadźgać. Szkoda, że tak późno. Gdyby przyszło mi wysłuchać stronę przeciwną, łacno doszłabym do przekonania, że takiego potwora jak ten morderca Matka Ziemia jeszcze nie niosła i kanalia zasługuje na karę śmierci bez jakiejkolwiek nadziei na ułaskawienie. Taka dwoistość ocen ma jednak i dobre strony. Idzie mi tutaj o babskie kontakty. Pozostaję z całym szacunkiem dla mądrości naszej płci, co nie zmienia faktu, że z trudem traktuję ze śmiertelną powagą wszystko, co wygadujemy. W ostatnią niedzielę odwiedziła mnie Marta. Była nabuzowana do granic ostateczności. Przyczyna jak zawsze – drogi małżonek, z którym przeżyła ponad trzydzieści lat. Z jej opowieści wyłonił się jednak obraz bezwzględnego satrapy. W miarę sączenia przez nas wina stawał się coraz straszliwszy. Kiedy ukazało się dno butelki, byłyśmy pewne, że jedynym rozwiązaniem będzie wymówienie bestii wiktu, opierunku, tudzież dachu nad głową. I to ze skutkiem natychmiastowym. Umówiłyśmy się na podsumowanie w poniedziałkowe południe. Przyszła rozpromieniona, ale ciągle zerkała na zegarek, ponieważ zostawiła na małym gazie rosół. – Zbyszek wraca o piątej, a chcę jeszcze zdążyć z domowym makaronem. Kawa upłynęła nam na wychwalaniu pod niebiosa jej małżeńskiego współżycia. Ani na moment nie zająknęłyśmy się o wczorajszych postanowieniach. Ogromnym nietaktem z mojej strony byłoby przypomnienie, że kilkanaście godzin temu miała zgoła inne zdanie. Pewno straciłabym przyjaciółkę, jeśli nie na całe życie, to na jakiś czas. Zresztą sama nie znoszę, kiedy ktoś powołuje się na moje zdanie sprzed tygodnia; tydzień temu padał deszcz i było zimno, a dzisiaj świeci słoneczko i warunki biometeorologiczne są korzystne. Całuję Cię najserdeczniej. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Miałam taki sen... Wielka sala kolumnowa (pewnie w jakimś pałacu). Stoły zastawione szampanem. Wieczorowe suknie pań, wytworna biżuteria, panowie w smokingach, zapach najlepszych perfum, a pośrodku ona – skromna deska do prasowania. Choć słowo „skromna” wydaje się tu wyjątkowo niestosowne. Lepiej już tylko – deska do prasowania. Hania S. wygłasza laudację „Genealogia i krótka historia deski. Jej niewątpliwe zasługi dla człowieka”. I historia trudnych, nie zawsze przecież przyjaznych stosunków między człowiekiem a jego deską do prasowania. Ot, historia ludzkich upadków. W kontakcie z deską, niestety, bolesnych. Samo rozkładanie deski pochłonęło niemałą liczbę ofiar i zmarnowało wiele rodzinnych więzi. A co dopiero składanie. Wyposażona w bogatą bibliografię Hania mówi, że do ilustracji siły ludzkich emocji w kontakcie z deską do prasowania nie mógł wystarczyć dwustustronicowy „Słownik polskich przekleństw i wulgaryzmów” Wydawnictw Naukowych PWN, tu trzeba było czegoś naprawdę oryginalnego. Kiedy próba złożenia deski kończyła się pokaleczeniem nóg z równoczesnym całkowitym odarciem ze skóry rąk, nieuchronnie do akcji wchodził „Słownik tajemnych gwar przestępczych” Klemensa Stępniaka, wydany w 1993 roku w Londynie, lub „Zakazane wyrazy” Urke Tuftanka. I nagle wielka zdobycz ludzkości: składana deska do prasowania zamknięta w małej szufladzie eleganckiej komódki. Bez śmiercionośnych nóżek. Chyba w tym śnie zemdlałam, bo kiedy się ocknęłam, deska – przy akompaniamencie szlochów wzruszenia – dostawała właśnie tytuł deski honoris causa. Nie wiem, dlaczego, ale z ulgą pomyślałam o powrocie do „Słownika poprawnej polszczyzny”. Całuję Cię. M. PS Wiem, skąd się wziął ten sen: przecież od niedawna jestem posiadaczem deski honoris causa. M.
Droga Marysiu, błogosławię dzień, w którym – gnana przemożną potrzebą radykalnych zmian w życiu – nie zdecydowałam się na zamianę mieszkania na mniejsze, a przez to tańsze. Przez chwilę miałam taką pokusę i nawet poczyniłam stosowne obliczenia. Nigdy nie byłam biegła w rachunkach i to mnie uratowało. Wyszło bowiem, że jeśli zamienię trzy pokoje na dwa, w najlepszym wypadku zarobię na czysto sto złotych miesięcznie. A stracę? Szkoda gadać. Jako typowe stare drzewo nie przyjęłabym się w nowym miejscu. Co dopiero mówić o zakwitnięciu? A tak, żyję w przyjaznym otoczeniu. Trochę leniwie, nieco prowincjonalnie. Lubię wyjść z domu w powszedni dzień, koło południa. Mijam antykwariat pani Wali ze świadomością, że zawsze czeka tam na mnie filiżanka kawy. Kilkanaście metrów dalej dojrzy mnie przez szybę Zośka z salonu meblowego i zaciągnie na ploty. Zmywam się, gdy przychodzą klienci, żeby po kilku krokach wpaść do księgarenki Eli i Bogusia. I tak moja wyprawa do oddalonego o pięć minut kiosku przemienia się we włóczęgę z atrakcyjnymi przystankami. Czuję się w takich chwilach, jakbym spacerowała po rynku w małym miasteczku, a nie poruszała się niemrawo z białą laską w sercu metropolii. Mieszkam w tej okolicy prawie czterdzieści lat i czuję się bezpiecznie. Gdybym nagle znalazła się bez grosza przy duszy, zaprzyjaźnione panie na targu pozwoliłyby mi przeżyć „na kreskę” co najmniej miesiąc. Później czekałoby mnie więzienie za długi. Ale do tego nie dopuszczą sąsiedzi. Czy zastanawiałaś się kiedyś, jakim to dziwnym tworem są dobrzy sąsiedzi? Dla mnie jest to niezwykle udana krzyżówka przyjaciół z rodziną. Gdybym gdziekolwiek się wyniosła, zerwałabym więzy z wieloma cudownymi ludźmi, którzy widzieli mnie to rozbawioną, to zapłakaną, wściekłą i wracającą do domu po winie z przyjaciółmi. Kiedy buzuję jak szybkowar, bo w telewizorze znowu usłyszałam coś głupiego, jedynym rozsądnym wyjściem jest wyjście do sąsiadów. Hania pozwoli się wygadać, Janusz zaproponuje kieliszek czegoś mocniejszego, a Teresa i Andrzej postawią przed nosem dopiero co usmażone placki ziemniaczane. Na takie relacje pracowaliśmy kilkanaście lat. Gdybym zamieszkała gdzie indziej, nie miałabym szans na podobny luksus. Całuję najserdeczniej. E.
Kochana Elżbieto! Tak ciepło piszesz o sąsiadach, więc powiem Ci, że nieraz mnie ciągnęło, aby z Tobą podzielić się kolejnym zdumieniem mojego życia: niezwykłością moich przyjaciół. Często jest tak, że kiedy siedzą i zażarcie dyskutują przy moim domowym stole, staję po drugiej stronie pomocnika łączącego kuchnię z jadalnią i patrzę na nich z czułością i wzruszeniem. Rozmawiają z takim zapałem i zaangażowaniem, jak gdyby mieli po lat dwadzieścia i szykowali się do Wielkiej Przebudowy Świata. Tylko wiedzę mają o wiele, wiele większą, o wiele większe doświadczenie, no i rozum nabyty w życiowych potyczkach. Patrzę na nich i myślę, że są tak samo młodzi i zapaleni, jak byli pięćdziesiąt, czterdzieści, trzydzieści lat czy ćwierć wieku temu. Z większością z nich właśnie tyle lat się znamy. Tyle lat, a oni pozostają młodzi! Gdyby jakiś malarz rysował im aurę, na pierwszym miejscu byłoby „kurzenie się z głowy”. Są zaangażowani we wszystko, zwłaszcza w to, co tu i teraz. Bacznie słuchają dzienników i szukają pożytecznego miejsca w społeczeństwie. Stale coś czytają i czegoś się uczą. Nawet ci, którzy mówili o swoim antytalencie do języków obcych, zaczynają gwałtownie studiować francuski lub angielski, żeby zaraz potem dołożyć do tego włoski i hiszpański. Oglądają wystawy malarstwa i nowe filmy, a z emerytur odkładają na podróże; ci, którzy używali słynnego wybiegu, że „muzyka kończy się na Bachu”, odkrywają bogactwo dźwięków muzyki współczesnej. Są rozważni i romantyczni. Najczęściej idealiści, choć tu nawet pragmatycy pozostają idealistami. Może dlatego się nie starzeją. Moi Przyjaciele. Mam ich wielu. Wiem, ile im zawdzięczam. Jeden z największych prezentów, jakie człowiekowi może zrobić los. Całuję Cię, moja Przyjaciółko. M.
Kochana E.! Pewna znajoma odwiedziła mnie po raz pierwszy w moim domu: – Jak tu ładnie i ile staroci. – Dziękuję, miło to słyszeć – powiedziałam. Masz to samo, droga Elżbieto, więc obie wiemy: starocie jak starocie. Są, bo są. To, co najbardziej lubię w domu, to staroświeckość – właśnie staroświeckość – dziwaczny wybryk natury w moim charakterze. Chyba jakiś błąd genetyczny łączący dwie sprzeczności. No bo skąd mi się to wzięło? Jestem osobą dość niezależną. Samodzielną. Z wielkim poczuciem osobistej wolności. Dość odważną. Czasami wręcz hardą. Nie jestem tak zupełnie niewykształcona, choć wykształcona do końca też nie jestem. Wiem natomiast, gdzie szukać tego, czego nie wiem. Jestem dość ciekawa świata i otwarta na wiele spraw. Mam życiowe doświadczenie, które ucieszyłoby niejedną feministkę. A do tego rozumiem i popieram postępowe ruchy kobiet. A w domu: cielę, niemota i piesek, co wypadł z sań. Może jestem wynikiem jakiejś genetycznej modyfikacji? Bo skąd mi, na przykład, wzięła się uwaga, z jaką przykładam się do dzierżawczych końcówek w nazwiskach mężatek i panienek. Musi być Elżbieta Narbuttówna albo Maria Biłasowa, że dotknę tylko tematów mi najbliższych. Dzierżawczość. Przynależność. To jest to! Nigdy nie było racjonalnego powodu, żeby pozwalać swojemu mężczyźnie wyrażać opinie jako pierwszemu. Zwłaszcza że na ogół nie musiałam czekać na to, co on powie, żeby wiedzieć, co ja myślę. I zawsze z przyjemnością czekałam. Gdy Andrzej pytał, dlaczego to robię, odpowiadałam: – Atawizm. – Dlaczego idziesz za mną pięć kroków, kiedy szukasz grzybów? – Atawizm – odpowiadałam. – Dlaczego mam ci wyznaczać trasę, kiedy to ty prowadzisz samochód? – Bo to atawizm. – Dlaczego to? Dlaczego tamto? Patrzyłam mu w oczy i mówiłam: – Atawizm, kochanie. Zachowywałam czujność i nigdy tego słowa nie nadużywałam. Było to słowo odświętne, jak białe mankiety w kuchni (mąszety, jak mawiała moja teściowa) i wysokie buty z cholewami, które zawsze w niedzielę starannie czyścił nasz ojciec. Generalnie, słowo-dowód mojego poddaństwa; co ja mówię: wiernopoddaństwa! I wytrych do niejednego wzruszenia (ale też i niejednej manipulacji). – W prawiekach było tak – mówiłam – że mężczyzna szedł pierwszy z maczetą i wyrąbywał kobiecie ścieżkę. Kobieta szła za nim. To jest właśnie atawizm, kochanie! Po jakimś czasie Andrzej zaczął mieć wątpliwości co do czystości moich intencji w sprawie tego słowa. Stał w łazience i grzmiał tak, że trzęsło się dwanaście pięter naszego domu: – Znów nie zakręciłaś pasty do zębów! Tylko mi nie mów, że to atawizm, kochanie. Wiele rzeczy w życiu Twoim i moim się zmieniło, choć w dalszym ciągu mamy nasze ładne starocie. Zresztą gdyby ich zabrakło, możemy kupić nowe. Nie do odrobienia jest tylko wyrwa w staroświeckości.
Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, uczeni w psychologii twierdzą, że w każdym z nas, bez względu na wiek, drzemie ukryte dziecko. Na co dzień tego nie doświadczam, jeśli nie liczyć chwil napadającego mnie zdziecinnienia, ale to przytrafia się każdemu, bez względu na liczbę przeżytych lat. Inaczej jest, gdy opuszczam domowe pielesze i zostawiając kotkę pod opieką Hani i Małgosi, wyjeżdżam. Przez większą część życia każdy mój wyjazd wymagał opowiedzenia się: babci, mamusi, mężowi. Nie można było ot, tak sobie, wsiąść do pociągu i natychmiast po dojechaniu nie dać domownikom znaku życia. W dobie telefonów komórkowych zadanie wydaje się proste. Ale kiedyś trzeba było szukać automatu telefonicznego, pięćdziesięciogroszówki i takich tam innych rzeczy. Gdy zdawało się, że jest wszystko, co niezbędne, okazywało się, że automat nie działa, a w dodatku połyka pieniądze. Teraz, kiedy te zabiegi odpadły, trzymam w ręku komórkę, jest zasięg i nie mam do kogo zadzwonić. Nikt nie jest ciekaw, czy i jak dojechałam, co zastałam na miejscu i kiedy wrócę. Pewnie zabrzmi to paradoksalnie, najbardziej samotna czuję się poza domem. Obudzone we mnie dziecko kwili i chce na rączki. Na szczęście taki stan nie trwa długo. Muszę się zadomowić w nowym miejscu, oswoić otoczenie i nie robić ambarasu innym. Po tych rozważaniach mogłabyś nabrać przekonania, że mój wielkanocny wyjazd na Kurpie okazał się niewypałem. Nic bardziej błędnego. Było pysznie. Przemili gospodarze, długie spacery, dobre jedzenie, rozmowy o kurpiowskiej tradycji. Czego chcieć więcej? Zawsze uważałam, że gospodarstwa agroturystyczne są świetnym pomysłem, teraz jestem ich entuzjastką. Czy Ty też, podobnie jak ja, miałaś zawsze problem, co zrobić z zawartością koszyczka ze święconym? Jajka, wiadomo. Dzieliliśmy się nimi do końca. Ale w koszyku, już po świętach, pozostawał wyschnięty na wiór chleb, ciasto i kiełbasa. Wyrzucić nie wolno, zjeść się nie da. Ot, dylematy natury religijno-moralnej. Trzeba było wyjechać na Kurpie, żeby znaleźć rozwiązanie. Tam, po prostu, pani domu kładzie każdemu na talerz kawałeczek poświęconego chleba, ciasta i mięsiwa. Okazuje się, że rozwiązania najprostsze najtrudniej przychodzą do głowy. W każdym razie niżej podpisanej. Mam zamiar rozszerzyć to odkrycie na bożonarodzeniowe opłatki. Całuję poświątecznie. E.
Kochana Elżbieto, wczoraj pochowaliśmy dziewięćdziesięcioczteroletnią ciocię. Może nie pisałabym Ci o tym zdarzeniu, bo to nigdy nie jest łatwe przeżycie, gdyby nie niezwykłość tej postaci. Ostatni raz widziałam Ją jakiś tydzień przed świętami Bożego Narodzenia, co nie jest bez znaczenia dla tego, co chcę Ci opowiedzieć. Mieszkała w Łodzi, sama. Nie wychodziła z domu. To, czego potrzebowała, dostarczały jej dzieci i wnuki (miała też zresztą prawnuki). Zastałam uśmiechniętą starszą, starannie ubraną panią (wyobraź sobie, że nigdy nie napisałabym o cioci „staruszka”). Zawsze bardzo ładna i nic nie wskazywało na to, żeby i teraz ta uroda miała ją opuścić. Przy stole nakrytym dobrze wykrochmalonym lnianym obrusem. Dziewięćdziesięcioletnia ciocia powiedziała tak: – Jak wiesz, nie wychodzę z domu i nie miałam chleba, więc zrobiłam ci pierogi z mięsem i czerwony barszczyk, bo miałam zakiszony, a ty przecież jesteś z drogi, więc na pewno głodna – tu ciocia podreptała do kuchni i stamtąd kontynuowała – muszę pomieszać ten mak na makowce, bo jak dobrze się nie ugotuje, to trzeba go będzie kilka razy przekręcić. Czy ty też masz taki problem z makiem, że jeszcze długi czas po świętach znajdujesz to tu, to ówdzie pojedyncze ziarnka w całym domu? – zapytała ciocia i nie czekając na moją odpowiedź (miałam usta otwarte ze zdumienia), pochyliła się i podniosła pojedyncze ziarnko maku! Długo siedziałyśmy w jej pedantycznie wysprzątanym mieszkaniu i rozmawiałyśmy o życiu, o kuchni, o polityce i naturalnie o tajemnicach rodzinnych, które znają tylko najstarsi. Ciocia była bratową mojej Matki. Obie pochodziły ze wsi. Dzieliły je tylko trzy lata, więc kiedy zaczęły rodzić dzieci, co najmniej pięcioro z nas wychowało się w tym samym wózku. Rodziły na zmianę, co rok. Ciocia urodziła troje, nasza Mama dwoje. W Twojej ziemiańsko-inteligenckiej rodzinie pewnie tak nie było, moja Droga Przyjaciółko, ale w naszych chłopskich było tak, że na ogół tak zwany ciężar życia kobiety brały na siebie. To one musiały sobie ze wszystkim poradzić. I sobie radziły. Pracowite, czyste, odpowiedzialne, oszczędne. Dzielne. Nigdy niedocenione. Niestety, również przez własne matki, też przecież kobiety. Zawsze trochę gorsze od mężczyzn. A tak naprawdę to one decydowały o poziomie i jakości rodziny. I to ich determinacji i horyzontom zawdzięczamy to miejsce, w którym jesteśmy. Ale o tym z ciocią nie rozmawiałyśmy. Dla niej ten sposób życia był naturalny. Na koniec ciocia powiedziała tak: – Pakuję ci na święta kawałek pasztetu, który właśnie rano zrobiłam... Wiesz, wydaje mi się, że ja do setki jakoś dociągnę! Jak mogłabym Ci tego nie opowiedzieć? Całuję. M.
Droga Marysiu, kilka dni nie pisałam, albowiem dni wypełniły mi poszukiwania. Czy zauważyłaś dziwną prawidłowość polegającą na tym, że szukasz czegoś, co przed chwilą miałaś w ręce, a znajdujesz coś, czego szukałaś rok temu? Tak było ze mną. Potrzebny był mi kwitek zaświadczający o tym, że zapłaciłam dwa złote i jedenaście groszy niedopłaty za wodę. Przetrząsnęłam najpierw z lupą, później z sąsiadką szufladę z najważniejszymi dokumentami, i nic. Znalazłam natomiast notes z wojennymi zapiskami mojego teścia; szukałam go rok temu przez dwa miesiące. Notes uświadomił mi, że powinnam coś zrobić z rodzinnymi dokumentami. Bez sensu byłoby trzymać je w domu. Po mojej śmierci wylądowałyby zapewne na śmietniku, bez względu na historyczną wartość. Zadzwoniłam do fundacji Karta; są zainteresowani takimi materiałami, czekają na sygnał, kiedy mogą przyjechać po dokumenty. I się zaczęło. Gdzieś powinien być zeszyt ze wspomnieniami teścia i pamiętniki mojego męża. Tylko gdzie? Moje nieudane oczy pozwalają co najwyżej odszukać pilota do telewizora. Za słowo pisane lepiej się nie zabierać. Na szczęście przyszła Lucyna z dwiema parami okularów i ogromnym napędem do działania. Jej pobudzenie ruchowe na ogół doprowadza mnie do stanu wrzenia; miota się po moim domu, wszystko przestawia po swojemu, a ja muszę jej być za to wdzięczna. Tym razem było inaczej. Zapędziłam Lucynę do poszukiwań Znalazłyśmy tylko połowę dokumentów, udało się zaś wypuścić w powietrze cały kurz zgromadzony od czasu remontu. To wymagało włączenia odkurzacza, odszukania miski i ścierki oraz pójścia do apteki po krople na alergię. Teraz rozumiesz, dlaczego nie pisałam. W sumie nie był to czas stracony. Mam porządek w książkach, znalazłam mnóstwo papierków budzących wspomnienia, nagadałam się z Lucyną za wszystkie czasy. Dyżurnym tematem większości moich kum są dobre rady; namawiają mnie do wzięcia do domu stałej pomocy. Może to i dobry pomysł, ale nie dla mnie. Z upływem lat coraz bardziej rozbudowuje się we mnie poczucie wolności i niechęć do jakichkolwiek ograniczeń. Każda pomoc domowa przychodziłaby o określonej porze, co wymagałoby ode mnie wstawania o ściśle wyznaczonej godzinie. Koszmar. Przez ostatnie czterdzieści lat żyłam w domu, w którym nie było zwyczaju zamykania drzwi i wychodzenia do łazienki z telefonem. Nie wyobrażam sobie rozmowy z Tobą, nawet telefonicznej, przy obcej osobie. Nie wyobrażam sobie również, żebym zasiadła z Tobą do kawy, o winie nie wspomnę, przy jakiejś Zosi biegającej po pokoju ze ścierką. Zapewne postawiłabym filiżankę i dla niej, po czym spędziłybyśmy popołudnie, słuchając opowieści z bazaru. Nie dam się nabrać na takie ułatwienie sobie życia, w dodatku za własne pieniądze. Zostanę przy Swiecie, jak długo będzie chciała, i mogła ze mną być. Przychodzi raz w tygodniu i zupełnie mi wystarczy. Pozostałe sześć dni mam wolne i mogę je spędzać bez jakiegokolwiek planu. Nie wiadomo kiedy i jak Swietka, jej mąż Sasza, synek Danielek stali się ważną częścią mojego życia. Są młodymi ukraińskimi lekarzami, którzy przyjechali do Polski w poszukiwaniu lepiej płatnej pracy. Sasza już pracuje w zawodzie, Swieta musi jeszcze zdać konieczny egzamin. Byli przy mnie przez całą chorobę Jurka aż do samego końca. Pomocni, taktowni, serdeczni, domowi. Nazywają mnie ciocią, przyprowadzają swoją rodzinę i przyjaciół z Ukrainy. Bardzo sobie cenię ten związek. Dzięki nim Boże Narodzenie, Nowy Rok i Wielkanoc obchodzę dwukrotnie; w obrządku katolickim i prawosławnym. I wreszcie mogę posłuchać wschodnich dowcipów w oryginalnej wersji
językowej. Dokształciłam się ponad miarę! Twoja E.
Moja Elżbieto! Komu Ty mówisz o szukaniu przedmiotów? Wyobraź sobie człowieka, którego ulubiona część życia toczy się w łóżku. To ja! W moim łóżku, które – niestety – jest dziś znacznie mniejsze, niż kiedy był Andrzej – codziennie znajduje się następujący zestaw: – trzy pary okularów (na wszelki wypadek, bo mogą mi zginąć) – dwie słuchawki telefoniczne, żebym nie musiała wstawać – trzy równocześnie czytane książki – cztery ostatnie numery „Polityki” (jasne, że przeczytane, ale nie mogę się z nimi rozstać) – kartka papieru i długopis, bo a nuż w nocy przyjdzie do mnie jakaś bezcenna myśl – jeden egzemplarz „Co jest grane”, żeby nie przegapić jakiegoś filmu, bo – jak ci wiadomo – kocham kino – dodatkowa kartka z listą spraw na dzień następny – program tv i pilot do telewizora – reprezentacyjny krem do twarzy z wyraźnym napisem NA NOC, służący głównie uspokojeniu mojej młodszej córki, że dbam o siebie, ponieważ znane jest moje zapominanie o używaniu kremów. I, być może, to by było na tyle. Być może... To, co Ci opisałam, nie jest fikcją literacką, to literatura faktu. Łóżko jest małe, a przedmiotów szukam w nim bez przerwy. Mimo tej anarchii w dalszym ciągu czuję się w nim damą, co mi nasunęło pomysł, żeby może wpuścić do niego wyrafinowany peniuar i malarsko zwiesić go ku dywanowi? Ale nie mam dywanu ani peniuaru. Chyba za dużo tych komplikacji. Całuję. M.
Droga moja Elżbieto, niejako kontynuując temat poszukiwań... Są takie chwile i muszę powiedzieć, że jest ich coraz więcej, kiedy z wielką przyjemnością myślę o tym, że jestem pyłkiem w ogromnym łańcuchu historii ludzkości. I że to nie ja pierwsza – w roztargnieniu – wchodząc trzeci raz pod rząd do łazienki, umyłam starannie ręce, i trzeci raz pod rząd umyłam zęby, zapominając, że weszłam tam wyjąć bieliznę do prania. I że to nie ja pierwsza włożyłam do lodówki obierki od jabłek zresztą z kluczykami od samochodu, starannie nakrywając je naczyniem. I nie ja pierwsza postawiłam na półce z książkami solniczkę z jajkiem w jajeczniku i następnie szukałam ich przez dwie godziny. I nie ja pierwsza skasowałam w autobusie dwa bilety, choć mam aktualną kartę miejską. I nie ja pierwsza wyszłam na spacer ze smyczą, zostawiając psa. I nie ja pierwsza na pytanie skierowane do dzieci: – Co to ja takiego dobrego miałam? ...słyszałam odpowiedź: – Pamięć, mamusiu, pamięć! Sama widzisz, że mam całkiem poczesne miejsce w tym wielkim łańcuchu historii ludzkiej sklerozy. Całuję. M.
Droga Marysiu! Jak doskonale wiesz, jesteśmy kobietami dojrzałymi i w tej przetrwalnikowej formie mamy zamiar przejść na drugą stronę życia, gdzie będziemy wiecznie młode i piękne. Przychodzą jednak chwile, kiedy trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Na przykład przy podawaniu numeru PESEL. Ostatnio fakt, że nie jestem tak młoda, jak sobie wyobrażam, uświadomiły mi również moje imieniny. Dla bratanic przeszłam już, na własne życzenie, do kategorii staruszek, którym w prezencie przynosi się sałatkę i ciasto, żeby ciocia miała czym poczęstować gości. Nawet nie mam wpływu na rodzaj sałatki i ciasta, bo to przecież prezent i ma być niespodzianka. Ja wolałabym jednak sama to wszystko przygotować, a w prezencie dostać płytę z piosenkami „Piwnicy pod Baranami”. Tak czy owak, imieniny były udane, jedzenie świetne, średnia wieku nie przekraczała trzydziestu pięciu lat. Szkoda, że nie mogłaś być... Nie zrozum mnie, proszę, źle. Nie naburmuszyłam się na dziewczyny za ich dobre serca, tylko na swoją drażliwość, której kiedyś nie miałam, a która przychodzi z wiekiem i brzydko postarza. Raptem zobaczyłam w sobie swoją matkę i zrozumiałam, co chciała mi przekazać tyle, że nie zwracałam na to uwagi. Wydawało mi się, że skoro przychodzę do niej codziennie, robię zakupy, opłacam pomoc, to zaspokajam wszystkie jej potrzeby. Z mojego punktu widzenia robiłam dużo, bo poświęcałam jej każde popołudnie. Jej jednak chodziło o coś znacznie ważniejszego – o normalne życie. Chciała wyjść ze mną na bazar, porozmawiać ze znajomą straganiarką, wybrać pomidory, ponarzekać na ceny i zdecydować, że zamiast szczawiowej ugotuje kapuśniak. Moje przyniesione pod nos zakupy pozbawiały ją możliwości wyboru i gotowała z tego, co jej wsadziłam do lodówki. I jeszcze powinna była być mi wdzięczna. Wybuchały awantury. Czułam się niesłusznie krzywdzona – przecież tyle robiłam, kosztem wolnego czasu i wypoczynku. Dopiero kiedy sama doświadczyłam, co znaczy niepełnosprawność, zrozumiałam problem mamy. Jestem otoczona ludźmi życzliwymi, gotowymi poświęcać mi czas i uwagę; byłabym ostatnim prosięciem, gdybym tego nie ceniła. Ale chciałabym mieć większy wpływ na swoje życie. Wzdycham do wyjścia na targ. Chcę sama pomacać gruszki, wybrać twardsze, bo mają być na pojutrze, zażądać odkrojenia słoniny z grubszego końca, a jak nie, to kupię gdzie indziej, albo zrezygnować z wcześniej zaplanowanego kurczaka na rzecz kotletów mielonych. Bo najważniejsza dla mnie jest niezależność. No, ponarzekałam sobie na życie, które sama wykreowałam, i jeszcze wplątałam w to własną matkę i bratanice. W końcu im zaproponowałam, żeby przyniosły dary w naturze. Kiedy posłuchały, zaczęłam, z pełnym brzuchem, wybrzydzać. Dosyć tego. Skoro jest diagnoza, pora zacząć się leczyć. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym na następne spotkanie sama coś przygotowała. Na przykład tort makowy. Już teraz serdecznie Cię zapraszam.
Droga Marysiu! Jeszcze jeden list... Wiesz, co było jedną z trudniejszych do przezwyciężenia kwestii w moim samodzielnym życiu? Świadomość, że już nie mogę być Zosią Samosią we własnym domu. Ogromnie trudna konstatacja, do której dorastałam z wielkimi oporami. Jak większość pań z naszego pokolenia, nie wiedziałam, co to takiego partnerstwo w zajęciach domowych. Mój mąż, choć bardziej światły i oczytany, też nie miał o tym pojęcia. A może udawał? Kto go tam wie, nieważne. Jakkolwiek by patrzeć, nie pozwalałam nikomu wydrzeć sobie steru z ręki. Z samozaparciem obsługiwałam młode pokolenie, bo nikt inny poza mną nie potrafi nalać herbaty, pokroić ciasta czy wstawić talerzyków do zlewu, że o zmyciu nie wspomnę. Gdy oczy okazały się już nie takie, nadal nie rezygnowałam ze swojej roli. Wyglądało to dość żałośnie. Tańczony przeze mnie kontredans między kuchnią a stołem owocował rozlanym wrzątkiem, potłuczonymi szklankami, rozsypanym cukrem i miotanymi pod nosem przekleństwami. W końcu powiedziałam sobie „dość!”. Niech młodzi wezmą się do roboty. Początki nie były łatwe. Moi goście czekali, aż ich obsłużę, a ja czekałam, kiedy odgadną moje nowe wcielenie. Tymczasem imbryk na gazie kipiał. Wtedy zrozumiałam kolejną różnicę międzypokoleniową. Mnie wpajano obowiązek odgadywania zachcianek babć i cioć, oni są nauczeni dbać o własne interesy i nie rozumieją, w co z nimi gram. Odbyła się dość burzliwa rodzinna rozmowa gęsi z prosięciem. Młodzi zarzucali mi, że gromadzę przeciwko nim tajną broń, ja – że brakuje im empatii i skąd takie potwory wylęgły się w naszej rodzinie. Ponieważ jestem starsza, a więc z definicji mądrzejsza, zakończyliśmy debatę konsensusem. Mam dokładnie określać, o co chodzi, oni postarają się sprostać. I tak moje życie gospodyni domowej zmieniło się diametralnie. Gdy przychodzą do mnie goście, jestem gościem numer jeden. Dostaję wszystko, co mi się należy, nawet z dokładką, a po ich wyjściu nie straszą mnie brudne naczynia i okruchy na stole. Rozwiązanie może niespecjalnie satysfakcjonuje panią domu starej daty, jaką niewątpliwie jestem, jest jednak korzystniejsze dla obu stron. Z biegiem czasu moje przyjaciółki również przywykły do nowego obyczaju, dzięki czemu wizyty przestały mnie straszyć. Funkcjonujemy trochę jak na pikniku, gdzie każdy ma wyznaczone zajęcia. Muszę Ci zdradzić, że nawet panowie biorą się rączo do roboty. Popatrz, jaki potencjał udało mi się uruchomić. Twoja E.
Moja droga Elżbieto, muszę Ci się czymś pochwalić i mam nadzieję, że będziesz ze mnie dumna: po czterdziestu latach spokojnego i łagodnego prowadzenia samochodu WYGRAŁAM WYŚCIG. Jest to ważne również dlatego, że nic tego sukcesu nie zapowiadało. Środa. Dzień jak co dzień. Normalna temperatura, ciśnienie i siła wiatru. Sytuacja wysoce stabilna. Aż miło popatrzeć. Wjeżdżam od strony placu Zawiszy w Aleje Jerozolimskie. Jadę do Marszałkowskiej. Ruch jest spory, ale widzieliśmy większe. Ładna pogoda, więc i my zza kółka uśmiechamy się do siebie. Myślę o rzeczach łatwych, lekkich i przyjemnych i po wymianie przyjaznych uśmiechów przestaję się interesować sytuacją na drodze. Po kilkunastu minutach przekraczamy przejście dla pieszych przed ulicą Żelazną. Trochę samochodów się zebrało, więc pewnie będzie trzeba przeczekać ze trzy zmiany świateł, żeby przejechać skrzyżowanie. Nic to! – jak mawiał pan Wołodyjowski. Wracam do myślenia o rzeczach lekkich, łatwych i przyjemnych. Żelazną przekraczamy z większym wysiłkiem, niż można było tego się spodziewać. Trudno. Życie takie jest. Jadę środkowym pasem i wpuszczam tych, którzy chcą się przedostać na prawy i tych, których życie wrzuciło na lewy, choć wcale tego nie chcieli. Uśmiechamy się do siebie z wdzięcznością i zrozumieniem. Za Żelazną na wszystkich pasach jest gęsto. Zaczynam kombinować (to słowo wróciło do języka i ma wspaniałe zastosowanie). Inni też kombinują. Na którym pasie będzie najlepiej, kiedy znajdziemy się na skrzyżowaniu z aleją Niepodległości. Oczywiście k i e d y się tam znajdziemy. Jako tradycjonalistka zostaję na środkowym. Naturalnie nikt nas nie uprzedził, że to tu właśnie jest prawdziwy punkt startowy wyścigu w przejeździe Alejami. Jak to u nas: ciągły brak informacji. Startujemy. Przejeżdżamy dziesięć metrów. Przestajemy się uśmiechać. Mija dziesięć minut, przejeżdżamy dalsze dziesięć metrów. Kończy się nasza wzajemna wyrozumiałość. Po następnych dwudziestu metrach (sic! aż dwudziestu, bo trzeba zjechać z torów tramwajowych) zaczynają nami targać różne żądze, a to odwetu, a to zemsty… We mnie rodzi się nagła potrzeba hazardu: grać i wygrać! Świadomie, ale i kurczowo, trzymam się środkowego pasa. Nie dam się zepchnąć i nie wpuszczę! Na lewym: młodzi gniewni (patrzą na mnie z głęboką pogardą); na prawym: naiwni idealiści; myślą, że z prawego..., że na prawym... Po trzydziestu pięciu minutach od startu (ze trzysta metrów) opuszczam skrzyżowanie przy Emilii Plater (powinnam się nazywać: ta ze środkowego pasa). Na lewym i prawym stoją. I będą stać dalej, bo skrzyżowanie jest zablokowane przez tych, którzy próbowali wjechać w Aleje. Po dalszych trzydziestu minutach jestem już dwieście metrów od ulicy Pankiewicza, czyli od celu mojej podróży dzieli mnie tylko jakieś czterysta metrów. Lewi i prawi stoją. Ach, gdyby człowiek miał autobus i mógł jechać specjalnym pasem… Gdyby człowiek miał autobus, mógłby przejechać nawet sto metrów w dziesięć minut! Ba, gdyby człowiek miał... Lewy pas stoi, prawy przesunął się o niecałe dwadzieścia metrów. Po dalszych czterdziestu minutach jestem przy Marszałkowskiej, ale nie skręcę w prawo. Ja, ze środkowego pasa, nie narażę się swoim kolegom ze startu, których czeka jeszcze długie stanie. Mam instynkt samozachowawczy. Pojadę prosto, skręcę, kiedy mi się uda.
Tak o to, siłą spokoju – wygrałam wyścig! Tylko czegoś nie jest to specjalnie radosne zwycięstwo. Całuję Cię. M.
Kochana Elżbieto, mam słabość do równin. Może to i nie najlepiej świadczy o moich wewnętrznych potrzebach, ale tak jest. W stan błogości wprawia mnie wielogodzinna jazda przez krajobraz, w którym z rzadka pokazuje się drzewo i może nie być nic poza tym. Nic mnie nie nudzi i nie niecierpliwi. W samochodzie nie mam radia. Moja kalkulacja jest prosta: albo jadę z kimś i rozmawiamy, albo jadę sama i jest cisza. Obie możliwości uważam za optymalne i trzecia nie jest mi potrzebna. Perwersyjna uroda równin pobudza moją wyobraźnię. Przepraszam za to, co powiem, ale tak naprawdę nigdy nie rozumiałam zachwytu dla gór, powiem Ci więcej – złapałam się na tym, że ich chyba nie widzę, czy może, jak to się mówi uczenie – moje oko ich nie akomoduje. Zrozumiałam to wtedy, gdy oglądałam zdjęcia, które zrobiłam w szwajcarskich Alpach. Same krowy. Idą. Pasą się we wcale nie niskich partiach gór. Wielkie zbliżenia krowich łbów, ich niezwykle pięknej maści. A w tle żadnych alpejskich szczytów – nawet Mont Blanc i Matterhornu. Znam Twoje uczucie do gór i wierzę, że może mnie do nich przekonasz. Następnym dziwacznym zamiłowaniem jest zamiłowanie do powolnej narracji. Wspaniale znoszę filmy, w których nic się nie dzieje; nie słyszę też ciszy, która „aż dźwięczy w uszach”, nie drażnią mnie przerwy między zdaniami tak długie, że gdyby zaczynały się w piątek, mogłabym – jak w dowcipie – mieć ze sobą książeczkę do nabożeństwa, bo „do niedzieli się zejdzie”. Nie męczą mnie przewlekle opowiadane historie. Jest to chyba cecha wynikająca z czegoś na kształt wewnętrznej rozciągliwości czasu. Ta właściwość natychmiast się kończy, kiedy w grę wchodzą kłopoty ze zdrowiem. Nie chcę specjalnie rozwijać tego tematu, ponieważ – jak wiesz – zdrowiu swoich najbliższych poświęciłam ostatnie lata. Moje zresztą też nie przebiegało bez przygód. Zdrowie jest na pewno jedną z tych rzeczy, które zmieniają wszystkie proporcje świata. Spowodowana bólem niemożność przerzucenia się z jednego boku na drugi sprawia, że marzy się o tym, żeby czynność, której rzeczywiste trwanie wynosi trzy minuty, skróciła się, i to natychmiast, do trzech sekund. Tak właśnie miałam dzisiejszej nocy. Jak wszyscy, których coś przyciśnie, postanowiłam: a) że jak najszybciej pójdę się przebadać b) wydłużę spacery do minimum półtorej godziny dziennie c) będę się gimnastykować co najmniej piętnaście minut każdego dnia d) nie poddam się stresom e) będę kochać wszystkich ludzi, nie wyłączając pewnych polityków f) udam się do SPA, bo to już najwyższy czas mieć za sobą swój pierwszy raz g) nie będę nadużywała h) kupię sobie nowe buty, bo mi się w tej sytuacji należą i) i jakąś nową bluzkę j) wyjadę na trzy dni najlepiej do klasztoru na równinie mazowieckiej k) wyjadę na tydzień nad Bałtyk, żeby wypocząć po katharsis w klasztorze ...I tak niemal do końca alfabetu. A potem to wszystko opiszę w jakimś liście. Całuję. M.
Droga Marysiu, ogromnie się cieszę, że poruszyłaś temat zdrowia. Chodził mi on po głowie kilka razy dziennie, ale postanowiłam nie tykać go pierwsza. Gdybym to zrobiła, utraciłabym prawo szydzenia z niektórych znajomych, które w opowieściach o chorobach czują się jak ryby w wodzie, zapominając, że jestem lekarzem weterynarii i przysięga Hipokratesa zobowiązuje mnie tylko wobec zwierząt. Skoro jednak zaczęłaś, pragnę donieść, że również przeżywam katusze przy przewracaniu się z boku na bok, każdy trzeci kieliszek wina czuję przez następne trzy dni, a świeże pączki zagryzam tabletkami na nadkwasotę. W przeciwieństwie do Ciebie nie podejmuję jednak zobowiązań tyczących się wizyt u lekarzy. Moją potrzebę kontaktów z tym zawodem całkowicie zaspokaja Pan Profesor opiekujący się moimi oczami. Spotykamy się raz w miesiącu i wspólnie czekamy na znaczący przełom w okulistyce. Może to będą komórki macierzyste, może przeszczepy oczu, a może coś dzisiaj jeszcze niewyobrażalnego. Na razie walczymy o utrzymanie status quo, w czym ma mi pomóc zakraplanie oczu czternaście razy dziennie. Ilekroć wybieram się do apteki po lekarstwa, mam zepsuty humor przez cały tydzień. A to tylko oczy. Gdyby dołożyć jeszcze żołądek, serce i kręgosłup, nie miałabym problemu, co zjeść na obiad i kolację. Po prostu bym nie jadła, bo nie miałabym za co. Te egzystencjalne rozważania przypominają mi apel do emerytów rodem z lat siedemdziesiątych: Emerycie, żyjąc, powiększasz deficyt państwa. Nie wybieram się jeszcze na tamten świat, w związku z czym państwo będzie nadal na mnie traciło. I wyobraź sobie, nie mam z tego powodu cienia wyrzutów sumienia. Mało, jestem przekonana, że tracę JA. Gdyby żył Jurek, każde z nas pobierałoby swoją emeryturę. Ponieważ stało się inaczej, otrzymuję osiemdziesiąt pięć procent jego. Czysty zysk dla ZUS, w imię solidaryzmu społecznego. Ale się rozindyczyłam. Zaparzę sobie zieloną herbatę na uspokojenie nerwów. Całuję. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Dziękuję za zaproszenie na tort makowy. A przy okazji coś Ci opowiem. Wczoraj Zygmusiowie (których znasz i lubisz) przechodzili obok i wpadli na krótką herbatkę. Siedzimy i rozmawiamy. Znam moich przyjaciół i ich słabości. Wiem, co zrobić, żeby „krótką herbatkę” przedłużyć. – A co byście powiedzieli na żurek? – Dziękujemy, w domu czeka na nas obiad. Tu Zygmuś głęboko się zamyśla. – Żurek mówisz? A jaki masz zakwas? A masz czosnek? A masz kiełbasę? To jest właśnie słabość moich przyjaciół: oboje świetnie gotują, przy tym Zygmuś o tym pięknie opowiada, zatapia się w smakowych wspomnieniach, dramatycznie zawiesza głos, kiedy rozwija wątek braku ostrej papryki, bazylii lub estragonu... – Wyobrażasz sobie zupę fasolową bez estragonu? – Jasne, że sobie nie wyobrażam! Mam opanowaną technikę robienia dobrych żurków, ale już zaczynam się ślinić. A przecież opis dopiero się zaczyna: – Naturalnie wiesz, gdzie w Warszawie kupuje się dobrą kiełbasę – mówi Zygmuś. I dalej informuje, że w W a r s z a w i e kupuje się kiełbasę – dwa razy w tygodniu – w pewnej eleganckiej miejscowości dwadzieścia kilometrów za Warszawą. Gdybym zaś robiła krewetki, nie mogę zapomnieć o porządnie mechatym serze typu brie i że pieprz powinien być bardzo grubo mielony, a najważniejsze – świeży! – Bez świeżo zmielonego pieprzu każda krewetka traci sens. Ale co nam krewetki. Wracamy do stołu rodzimego. Na przykład tak zwane zimne nóżki, czyli galareta – u Zygmusia na Kresach Wschodnich zwana studzieniną – nie może być robiona z jednego rodzaju mięsa. – Jak to sobie dzisiaj niektóre gospodynie wyobrażają! – to Zygmuś. Trzeba do niej mięs różnych. I tak wędrujemy przez bigosy, pierogi... – Ruskie zawsze polać skwareczkami. ...kaczuszki... – Koniecznie wyluzowane! ...pieczone indyki... – Stanowczo z odrobiną cynamonu! ...ku zupom. Lekkim ruchem omijamy rosół. Mało jest w nim rzeczy istotnych. Trzeba tylko pamiętać, żeby: – Pietruszka miała zapach. A jeśli chodzi o zupę pomidorową, to na pewno nie jest źle dorzucić na koniec gotowania żywych kawałków pomidorów. Grzybowa. Nie będę Ci opisywała. Przez borowiki jestem cała zaśliniona. I tacy są właśnie Ewa i Zygmuś. Za sosem sojowym, słodko-kwaśnym sosem chili, chrzanem wasabi i octem balsamicznym... – Zawsze odkręć korek i sprawdź zapach! ...poszliby na kraj świata. Rozumiem ich lepiej niż ktokolwiek: jestem uzależniona od koperku! Kiedyś, kiedy wegetacja roślin odbywała się w zgodzie z przyrodą, czas puszczania się koperku (przepraszam za ten kolokwializm) był dla mnie czasem świętym. Prawdziwy czas życia.
Czas wielkich uczuć, ciąż i porodów. Nie tam jakieś słowiki – koperek! Moje wielkie zauroczenie! Prawdziwa sól stołu! Kiedyś w Paryżu, moja córka była w pracy, postanowiłam ugotować jej to, co lubiła w domu: delikatny krupniczek ryżowy, ale za to zielony i gęsty od koperku. Poszukiwania koperku zaczęłam od północnej części miasta. Szłam przez Montmartre, plac Zgody, obeszłam Luwr i Operę, Marais i Hale, Saint-Germain, bulwar Saint-Michel, przeszłam obok Sorbony i Panteonu, całe Pola Elizejskie i La Défense. Byłam na Montparnasse. I nic. Paryż to piękne miasto. I duże. Niestety, koperku tam nie uświadczysz. De Gaulle powiedział, że nie można rządzić krajem, w którym jest trzysta pięćdziesiąt pięć gatunków sera. Mnie byłoby trudno żyć w kraju, w którym koperek jest tak trudno osiągalny. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, doskonale rozumiem Twoją paryską bieganinę w poszukiwaniu koperku. Jest to również i moja ukochana... i w tym miejscu się zatkałam. Nie wiem, do czego koperek zaliczyć; do przypraw, a może warzyw? W każdym razie na pewno bym go zabrała na bezludną wyspę. Każdego roku, we wrześniu, kupuję na targu kilkanaście pęczków tego rarytasu, obskubuję na małe gałązki i zamrażam. Skoro już jestem przy zamrażaniu, to spieszę Ci donieść, że jednym z bardziej tajemniczych miejsc w moim domu jest lodówka. Co jakiś czas coś zaczyna w niej niezbyt miło pachnieć. Nim dojdę co, mija kilka dni i zapełniam kubeł na śmieci serem, sczerniałą połową kalafiora, plasterkami wysuszonej wędliny i spleśniałą resztką dużego pomidora. Bywa, że postanawiam skończyć z tym marnotrawstwem. Wychodzę na bazar tylko po pęczek koperku i wracam z trzema torbami wiktuałów na cały tydzień. Nie rozumiem tego, ale tak jest. Najgorsze czeka mnie po powrocie. Jest kilka czynności, których nie znoszę. Wśród nich poczesne miejsce zajmuje wypakowywanie i chowanie zakupów. Nim do tego się zabiorę, muszę się podniecić kawą. Jak kawa, to papieros, później wietrzenie domu. Robi się czas jakiegoś serialu w telewizji, a torby jak leżały na stole, tak leżą. Skłamałabym jednak, twierdząc, że zapasy w lodówce są źródłem samych zgryzot. Zeszłej zimy napadł mnie ostry atak głodu. Otwieram lodówkę i nic. Pustka, aż dźwięczy. Pomna, że każde takie urządzenie kryje jakieś skarby, zaczynam grzebać. Po chwili trzymam w ręce niepozorny słoik. Lupka przy oku, krótka powtórka ze znajomości cyrylicy i już wiem, że jestem posiadaczką rarytasu. Szary astrachański kawior ocali mnie od śmierci głodowej. Będę go jadła łychą, bez chleba, bo nie mam. Ale kawior bez wódki? W porę przypomniałam sobie, że mam klucze od sąsiadów, którzy wyjechali na narty. Już po chwili butelka finlandii z ich zapasów mroziła się w moim zamrażalniku. Był to jeden z bardziej wartych zapamiętania wieczorów w moim życiu, spędzony pod hasłem: jak nie poddać się biedzie. Co jakiś czas mam ambitny plan ugotowania obiadu z prawdziwego zdarzenia. Tak było wczoraj. Od śmierci Jurka nie robiłam mielonych kotletów. Najtrudniejsze było przewrócenie ich na patelni na drugą stronę; nie widziałam, gdzie kończy się jeden, a drugi zaczyna. Posprzątałam, zjadłam i udałam się pod kocyk. Zasypiałam, kiedy przyszła Teresa, sąsiadka z dołu. Popatrzyła na moją kuchnię i zaciekawiona spytała, co się stało. – A co się miało stać? Smażyłam kotlety. – Tylko dlaczego upaćkałaś mąką pół ściany, kuchenkę, dwa blaty i podłogę? Teresa ma tę przewagę nad innymi kumami, że w sytuacjach awaryjnych łapie za ścierkę i doprowadza otoczenie do porządku. Kiedyś mnie to krępowało. Teraz już nie. Przecież ja też bym jej w podobnej sytuacji pomogła. Właśnie usłyszałam w radiu, że protestujący celnicy biorą zwolnienia lekarskie, bo strajkować im nie wolno. Wysnułam z tego wniosek, że albo nasze służby celne składają się głównie z ludzi chorych, albo lekarze robią przekręty. Każda wersja jest zła. Twoja E.
Kochana Elżuniu, wzruszyło mnie to cudowne odnalezienie wódki. Muszę Ci do czegoś się przyznać: wczoraj się upiłam! Było to we własnym domu. Towarzystwo, które zaprosiłam, było małe, ale świetne. Przygotowałam pieczołowicie chyba nie najgorsze jedzenie (jak wiadomo, kocham gości i bardzo się staram, żeby zrobić coś dobrego). Obiad trwał kilka godzin i przebiegał w atmosferze pełnej ciekawych tematów, a nawet pewnych uniesień. Piłam dużo i z przyjemnością. No i stało się! Upiłam się! Było to radosne upicie się kogoś, kto cieszy się z towarzystwa, stołu, dobrego wina. Było to radosne upicie się kogoś, kogo rozpiera niekontrolowana radość, że już nic nie musi: nie musi manifestować ani kokietować kobiecością, bo świetnie zna smak takich wyczynów; nie musi epatować wiedzą, bo trochę pożył i wie, że znacznie większą od niego posiadają niektórzy przyjaciele, a także encyklopedie, słowniki i Internet; nie musi opowiadać o cudach światowych kuchni, bo posmakował urody dań tak prostych, aż dziw bierze... Rozumiesz więc, że kiedy zbiegło się tyle zachwytów, upicie się było nieuchronne! Cieszę się, że Ty – ostatecznie wybitna specjalistka od savoir-vivre’u – nie powiesz, że „damie nie uchodzi” i że „nie należy”. Może i nie uchodzi, ale się należy! Problem upicia się po sześćdziesiątce (lub wyżej) nie jest bowiem problemem bon tonowym, lecz estetycznym*). Problemem staje się to, że inni uczestnicy towarzystwa są skazani na taki widok, którego normalnie starałabyś się nie zaserwować. I tu mam pomysł: coś na kształt arabskiego czarczafu, ale używanego wyłącznie w specjalnych okolicznościach, nazwijmy go kwefem stołowym. Kiedy „specjalna okoliczność” się zbliża, zakładamy takie coś i dalej bankietujemy, ciesząc się życiem. Co o tym myślisz? Całuję Cię. M. *) Czy tak naprawdę to właśnie nie problem estetyki? W starości estetyka stanowi główny przedmiot naszych zmagań w walce o urodę reszty naszego życia. Pomijam naturalnie sprawy zdrowia. Czy rzeczywiście nasze wewnętrzne potrzeby tak bardzo się zmieniły i zmniejszyły? A może wręcz stają się większe i bogatsze? Czy to nie my sami je ograniczamy, wiedząc, że już nie jesteśmy „tacy śliczni” (w podtekście: więc nam się nie należy). Czy, kiedy zdarzyło mi się upić powiedzmy, trzydzieści lat temu, zachowywałam się mądrzej, niż kiedy zdarza mi się to teraz? Na pewno nie! Byłam zwyczajnie o trzydzieści lat ładniejsza! I teraz są dwie opcje: pierwsza: założyć nasączoną jadem woalkę i przeżywać frustracje związane z upływem czasu. I druga opcja: cieszyć się ubogaceniem (nowe słowo), które nam ten upływ przyniósł! Wiadomo, że wybieram to drugie! Jeszcze raz Cię całuję. M.
Droga Marysiu! Nie wiem, skąd mi się wzięło zamiłowanie do bezsensownego zbieractwa. Mam je w sobie i twierdzę, że nie jest związane z wiekiem. Było to chyba ze dwadzieścia lat temu. Na spacerze z psem doszłam do wniosku, że muszę natychmiast wrócić do domu i powywalać z szafy niepotrzebne ciuchy. Wyniosłam do śmietnika kilka worków. Do wieczora chodziłam pełna samouwielbienia. Później wlazłam do wanny i to był błąd. Podczas kąpieli nachodzą mnie refleksje zmieniające ocenę własnych poczynań. Co ja najlepszego zrobiłam! Pozbyłam się rzeczy, które mogłabym, już na emeryturze, przerobić na fartuszki dla dzieci albo spruć i zrobić skarpetki dla Jurka. W tamtym momencie nie brałam pod uwagę, że do emerytury brakuje mi kilkunastu lat, nie mam dzieci i nigdy nie udało mi się uruchomić maszyny do szycia. W popłochu opuściłam łazienkę, aby pod osłoną nocy wykraść ze śmietnika pozostawione ubrania. Mam szafę pełną niepasujących do siebie rzeczy i skompletowanie sensownego stroju przekracza możliwości osoby normalnie widzącej, co dopiero takiej jak ja. Ale od czego są sąsiedzi? Biegam z każdą spódnicą do Hani albo Teresy i zmuszam je do określania koloru, tudzież dobrania odpowiedniej góry. Mam jednak nadzieję, że pastwienie się nad sąsiadkami rychło dobiegnie końca. Dowiedziałam się niedawno, że są specjalne urządzenia czytające kolory. Przykłada się takie coś do bluzki, naciska guziczek, a to ci mówi: niebieski. Naciskasz drugi i słyszysz natężenie barwy. Ogromnie to mądre i potrzebne. Cudowny aparacik nie rozwiąże jednak problemu przepełnionej szafy. Czy możesz mi powiedzieć, po jakie licho magazynuję dżinsy, które udaje mi się wciągnąć do połowy ud? Fakt, że są z jakiejś wspaniałej firmy, niczego nie tłumaczy. Nigdy ich nie wcisnę, chyba że znowu zapadnę na nadczynność tarczycy, czego nie życzę ani sobie, ani najbliższemu otoczeniu. A poza tym, jeśli wpadnę w nadmierną chudość, w szafie zaczną straszyć stroje w rozmiarze XL. Zauważyłam, że mam najwięcej rzeczy do chodzenia po domu i na spacery z psem. Są stare, sprane, rozciągnięte. Ohyda. Psa nie mam i mieć nie będę, w domu spędzam gros czasu, często przyjmując zadbanych gości. Czy muszę przy nich wyglądać jak siódme dziecko przedwojennego stróża, w dodatku w podeszłym wieku? Chyba wejdę do wanny, żeby przemyśleć tę kwestię. A na razie mocno Cię całuję. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Dwa miesiące po śmierci Andrzeja złamałam rękę i wiele moich zwyczajów musiało ulec zmianie, oczywiście między innymi przestałam prowadzić samochód, co lubię i robię od czterdziestu lat. Trzeba było też ograniczyć do koniecznego minimum jeżdżenie autobusami i tramwajami, a takiego ograniczenia zdecydowanie nie zniosę, bo oglądanie Warszawy z okien autobusu jest jedną z tych słabości, do których nie zdążyłam Ci się przyznać, a którą pielęgnuję w sobie od lat. Im dłuższa linia autobusowa, tym lepsza! Żadne pędzące ze spektakularną szybkością metro, w którym nie można popatrzeć przez okno, nie zastąpi powolnej godności lekko utykającego autobusu. Kiedy jeździliśmy z Andrzejem po świecie (też na ogół autobusami), w miastach kupowało się całodobowe bilety komunikacyjne i tak zwiedzaliśmy różne Wiednie, Berliny, Rzymy, Genewy, Moskwy i Petersburgi, Budapeszty i Bukareszty, że nie wspomnę o jeszcze większych stolicach. To samo lubię robić w Warszawie. Nigdy nie mogłam zrozumieć tych globtroterów, którzy nie mają serca dla swojego miasta. A wracając do oglądania – mam zawsze kartę miejską, ponieważ to ona, a nie mój samochód, stanowi o mojej wolności. Stoję więc na przystanku i myślę: Zacisze czy Ursus, a może Praga lub Żoliborz, Ursynów czy Bródno? I często kończy się tym, że co przyjedzie, to będzie. Na mnie ta metoda się sprawdza, choć czasami niesie dodatkowe przygody; ale o tym za chwilę. Po Warszawie lubię też chodzić. Czasami idę nieprzygotowana, a czasami jak trzeba: w „psich” butach, bo nie stukają, z wygodną torbą i aparatem fotograficznym, który jest pożyteczny pod warunkiem, że nie zapomina się o naładowaniu baterii. I zawsze mam wspaniałe uczucie posiadacza czapki niewidki (w tym miejscu nieodparcie kojarzy mi się fragment z drugiej części „Dziadów”: „...a przed nią bieży baranek, a nad nią leci motylek”. Nie rozumiem tego mechanizmu skojarzeń, ale zawsze po czapce niewidce następuje baranek i motylek; radzę Ci, spróbuj mnie taką sobie wyobrazić, a będziesz miała dużą radość – zwłaszcza z baranka). Idę bocznymi uliczkami i podwórkami; dziś po to, żeby odtworzyć dwa napisy, które kiedyś mnie wzruszyły. Jeden jest umieszczony na tyłach Marszałkowskiej, na stojącej na ziemi półpiramidce (o podstawie metr na dwa i wysokości dwóch metrów) i brzmi: TEREN PRYWATNY – WSPINANIE WZBRONIONE. Drugi napis jest na szybie zakładu i brzmi: Fryzjer męski MASAŻE (w takich proporcjach literniczych). Wzruszają mnie w dalszym ciągu, może nawet pomysł z masażem u męskiego fryzjera bardziej. Na Marszałkowskiej, w witrynie eleganckiego i drogiego magazynu z garderobą dla pań, leży niezwykle sympatyczny ratlerek (zawsze tam leży), prezentując to, co lubię w tym sklepie najbardziej. Obok znajduje się znana galeria, w której zawsze zaśmiewam się do łez. Przy Świętokrzyskiej wsiadam do tramwaju – jedzie na Nowe Bemowo i to mnie urządza, bo dawno tam nie byłam. Na Broniewskiego jest kilka zabawnie pomyślanych kolorystycznie bloków. Otóż stoją one na ulicy równoległej do Broniewskiego, ale same bloki są do Broniewskiego ustawione prostopadle, czyli bokiem. Bloki są jasne, natomiast boki bloków są czerwone. I to jest ładne, ponieważ z okien tramwaju wyglądają jak skrzydła wielkiego, czerwonego wachlarza. Na bemowskim lotnisku stoją dwie piękne, białe awionetki. Nie jestem fanką unoszenia się w powietrzu, co innego mieć taką awionetkę w domu, a najlepiej w sypialni. To byłby odlot! Niestety, wiem, że w naszym wieku to nie uchodzi.
Po przeanalizowaniu, że w tej części Bemowa nic się nie zmieniło, postanawiam wracać. Ale po drodze zdarzył się wypadek samochodowy, który całkowicie sparaliżował ruch tramwajów w kierunku miasta; tych tramwajów stały dziesiątki, a poprzednio siedzący w nich pasażerowie (w tym również ja) gorączkowo przemieszczali się do nielicznie jeżdżących tamtędy autobusów. „Co to się działo, co się działo! Uzdrowiska pół ze śmiechu się skręcało”. Jak widzisz, bez przygód się nie da! Na szczęście potem był już tylko dom i pies. Życzę Ci dobrej nocy, choć pewnie, kiedy to piszę, od dawna już śpisz. M. PS Kiedy opowiadałam o tej wędrówce pewnemu przyjacielowi, doradził napisanie przewodnika dla koneserów pod tytułem „Warszawa Odtylna”. Jeszcze raz całuję. M.
Kochana Elżbieto. Ostatnio nie pisałam, bo jak wiesz skądinąd, mam chorego psa, bardzo chorego, a tak naprawdę: nasz pies odchodzi. Przed chorobą pies zajmował naturalne, przynależne mu miejsce w rodzinnym łańcuchu. Znał swoje prawa i obowiązki i często z nadmierną gorliwością przykładał się do naszej obrony, obszczekując ponad psią miarę wszystkie przechodzące osoby. Dziś on wie, jak źle się czuje, a ja wiem, że on odchodzi. Ze szczególną starannością wybieram na spacerach te miejsca, które najbardziej lubił, i myślę o tym, że przecież ledwie sześć lat temu pojawił się w naszym domu. Wtedy na pytanie znajomych, czy pies jest rasowy, odpowiadaliśmy: – Oczywiście, jest to rasa wyprowadzona przez nas w jednym egzemplarzu. Rasę nazwaliśmy czarcik polski rosochaty (jest czarny i ma długie włosy). A wyprowadziliśmy ją w jednym egzemplarzu... ze schroniska. Egzemplarz nazwaliśmy Rokita. Przez pierwsze tygodnie Rokita ani razu nie szczeknął. Najmniejszy ruch zamieniał go w pokorną, przestraszoną kupkę psiego nieszczęścia. Nieraz ściskało nas za gardło. Któregoś dnia wstał i został psem. Potem wielu rzeczy nas nauczył. Pokazywał te krzaczki, do których warto, i te, do których szkoda podchodzić, oraz co piszczy i w której trawie. Starannie ukrywał wyciągnięte spod jakiegoś tajnego śmietnika lub najskrytszej dziury tak śmierdzące kawałki swoich zdobyczy, że nie było takiego uczucia, które by ten smród przetrzymało. Zawsze świetnie wiedział, kiedy mógł się spodziewać mojej aprobaty, a kiedy nie. Nawet lubiłam to jego latanie za panienkami, targana uczuciami psa ku jakiejś suczce, przelatując tuż nad ziemią, żeby następnie paść tam, gdzie pies dorywał swoją bogdankę. I wreszcie teraz, kiedy w pogoni za suczką często słabnie i – licząc na moją lojalność – pokazuje jej, że musi z niej zrezygnować, bo przecież powinien mnie odprowadzić do domu. Lubiłam nawet to staranne, z szelmowskim patrzeniem mi w oczy obsikiwanie tabliczek z napisem „Psów na trawniki wprowadzać nie wolno”. Teraz jest znacznie bardziej refleksyjny i znacznie bardziej oczekujący czułości. Trudny czas dla nas wszystkich i choć nie zabrzmi to szczególnie odkrywczo – nie byliśmy na to przygotowani. Całuję Cię. M. PS Nawiasem mówiąc: dotychczasowe dziewięć dni choroby psa kosztowało mnie siedemset złotych (morfologie, kroplówki, USG, biopsja, onkolog i co tam jeszcze). Nieźle, prawda? Zwłaszcza kiedy się to wydaje z emerytury! A gołym okiem widać, że ogromna większość psów ma na drugim końcu smyczy przywiązanego emeryta. Jeszcze raz Cię całuję. M.
Droga Marysiu, coś Ci powiem o psach: wpadła do mnie onegdaj Kaśka i już od progu zakomunikowała, że ma propozycję nie do odrzucenia – ma dla mnie psa. Ośmiotygodniowego welsh teriera. Kocham Kasię za jej szalone pomysły, a zwłaszcza te, których nie wprowadza w czyny. Z kursu udzielania pierwszej pomocy lekarskiej zapamiętałam, że chorego należy przede wszystkim posadzić. Usadziłam więc Kasię najostrożniej jak umiałam i zaproponowałam napar z melisy, na uspokojenie. Była jednak tak przejęta swoją misją, że o pacyfikacji nie mogło być mowy. Roztoczyła przede mną wizję cudownego życia z psiakiem u boku, co było o tyle dziwne, że nigdy nic żywego, oprócz męża, nie plątało się jej po domu, w przeciwieństwie do mojego. Tak więc ona nie bardzo wiedziała o czym mówi, ja zaś miałam pełną świadomość. Prawdą jest, że brakuje mi w domu psa, bo – jak sięgnę pamięcią – zawsze taki czworonóg kręcił się po mieszkaniu i najczęściej był to terier. W każdą sobotę słucham w radiu zachęt pani doktor Doroty Sumińskiej do zaopiekowania się jakimś porzuconym psiakiem. Mam ogromne wyrzuty sumienia, że nie odpowiadam na jej apele. Skoro jednak nie decyduję się na dorosłego bezdomnego, tym bardziej nie zdecyduję się na szczeniaka. A wszystko przez te nieszczęsne oczy. Każdy pies ma to do siebie, a szczeniak szczególnie, że zdarza mu się nabrudzić. Człowiek widzący weźmie ścierkę i po kłopocie. Ja zaś rozniosę wszystko po domu, po czym będę musiała wezwać na pomoc sąsiadów. Nie wiem, czy wprawię ich tym w zachwyt. Drugi trudny do rozwiązania problem to spacery. Nie tylko istotę ludzką, ale i psią trzeba czasami spuścić ze smyczy. I co? Wyjdę na skwerek z jamniczkiem, a wrócę z pudlem. I nawet tego nie zauważę. Wszystko, co Ci tutaj opisałam, powiedziałam Kasi tonem zaczepno-odpornym, wściekła, że mnie zmusiła do takiego striptizu. Ona spokojnie piła melisę, ja łykałam relanium. W pewnym momencie powiedziałam sobie: stop. Być może zaczęły działać pigułki. Zmieniłam ton i złożyłam solenną obietnicę, że gdy tylko medycyna upora się z moim wzrokiem, natychmiast wezmę psa. Ciekawe, co na to powie kotka. Najcudowniejsze stworzenie pod słońcem. Całuję. Twoja E.
Droga Marysiu, po Twoim ostatnim liście odczułam nieprzepartą potrzebę usłyszenia Twojego głosu. Chwyciłam telefon, naciskam numerki i nic; nie łączy, nawet nie buczy. Strasznie się zdenerwowałam i już miałam lecieć po pomoc do sąsiadów, kiedy zorientowałam się, że naciskam pilota od telewizora. To czarne i tamto czarne. Zaczęłam ryczeć ze śmiechu. Jak widzisz, życie osoby praktycznie niewidomej może tworzyć zabawne sytuacje. Odstąpiłam od zamiaru dzwonienia i poświęciłam się telefonicznym rozmyślaniom. Gdybym była właścicielką telekomunikacji polskiej, każdej kobiecie kupującej telefon bezprzewodowy dawałabym abonament za darmo. Każdy, kto dostaje coś za frajer, natychmiast to wykorzysta. Kobieta ze słuchawką na sznurek gada krócej, bo musi wyłączyć gaz pod mlekiem, zakręcić wodę, zamknąć okno, czyli wykonać tysiąc robót domowych wymagających odłożenia słuchawki i niszczących tok myślenia. Ze słuchawką bez sznurka można robić wszystko, w dodatku doskonale ćwicząc ruchomość stawu barkowego. Rozmowa płynie wartko i takoż płyną pieniądze do telefonicznej kasy. I po co ta zabawa w abonamenty? Czy do Ciebie też często dzwonią telefoniczne panienki z różnymi ofertami? Do mnie stale. Dostaję piany na całym ciele, gdy mówią do mnie „pani Elżbieto”. Moje koleżanki, czy co? Czasami robię im wykład z dobrych manier, częściej informuję, że nie znoszę żadnych zmian, nawet we własnym interesie. Ale to nie jest do końca prawda. Zastanawiałam się, czy nie zafundować sobie możliwości rozmawiania za darmo wieczorami i przez całe weekendy. Szybko porzuciłam ten niedorzeczny zamiar. Co mi przyjdzie z tego, że za darmo nie będę się mogła z nikim połączyć, bo wszędzie zajęte? Większość moich znajomych zakontraktowała się na tę usługę i wieczorami dzwoni jak zwariowana. Również do mnie. Początkowo byłam tym nawet ukontentowana, kiedy jednak okazało się, że nie mogę wieczorem niczego zrobić poza rozmową o nieswoich wnukach, charakter zaczął mi się psuć. Każda moja próba skończenia paplaniny jest kwitowana stwierdzeniem: – Co się tak spieszysz, przecież rozmawiamy za darmo. Przestaję się więc spieszyć i gadamy do północy, kiedy to moją przyjaciółkę zaczyna morzyć sen. Ciska słuchawką, nie bacząc, że wreszcie ja dorwałam się do głosu i rozpoczęłam ogromnie dla mnie istotną kwestię. No, powydziwiałam sobie, zapominając, że gdy telefon dłużej milczy, czuję się opuszczona, samotna, nikt mnie nie kocha, i tak już zostanie do końca świata. W zadziwienie wprawia mnie fakt, że ja, osoba pozbawiona zdolności manualnych, prawie niewidząca i nieumiejąca logicznie myśleć w sferze technicznej, jestem otoczona elektroniką, która mnie słucha. Mało, że mam gadający komputer, to jeszcze będę miała gadającą komórkę. Niech żyje niezależność! Twoja E.
Droga Marysiu, gdy tylko przychodzi pora upałów, ogarnia mnie stan nieróbstwa. Co gorsza, nie mam z tego powodu cienia wyrzutów sumienia. W ciągu doby robię sobie kilkunastogodzinną sjestę i dobrze mi z nią. Chęć działania łapię dopiero wieczorem, ale wtedy robię wszystko, żeby jej się nie poddawać – na ogół wystarczy uruchomić telewizor. Sen nadciąga natychmiast. Znając Ciebie, wiem, że masz ochotę zapytać, dlaczego, korzystając z przypływu energii, nie zabiorę się do konstruktywnego działania. Przyczyna jest prosta: nie chcę sama siebie unieszczęśliwić, robiąc z nocy dzień. W tę pułapkę wpadła moja mama i kilka przyjaciółek. W moim najbliższym otoczeniu powstał nieformalny klub pań rozpoczynających dzień we wczesnych godzinach popołudniowych. Rozkręcają się powoli w porze przedwieczornych seriali, żeby pełnią życia rozbłysnąć około północy. Wtedy rozdzwaniają się telefony i toczą debaty na najważniejsze tematy. Niestety, jestem z tego kręgu wyłączona. O północy zapadam w głęboki sen i jeśli spodziewam się jakichś wiadomości, to najgorszych. Oczywiście mogłabym się przestawić na ich tory, wtedy straciłabym jednak kontakt z młodym pokoleniem, dla którego noc jest przeznaczona do zupełnie innych celów. Więc pozostanę przy sprawdzonym obyczaju. Mam jeszcze w pamięci nocne rozmowy z mamą, które przebiegały mniej więcej tak: – Co robicie? – Mamusiu, śpimy, jest piąta. – Jak to śpicie, jesteście chorzy? – Najzdrowsi pod słońcem, jest piąta rano. – A, to przepraszam, myślałam, że po południu. Boję się, że jeśli popadnę w nocne życie, zadręczę bratanice podobnymi rozmowami, tym bardziej uzasadnionymi, że mam trudności z odczytaniem godziny. A zimą trudno się zorientować, czy to jeszcze dzień, czy już noc. Wczoraj byłam na wycieczce w Nieborowie i Arkadii. Dopiero pod koniec ktoś zauważył, że mam ma jednej nodze biały, a na drugiej beżowy addidas. Bardzo mnie to rozśmieszyło i zadziwiło, bo ten beżowy jest o numer za mały, czego nie odnotowałam. Myślę, że jest to najlepszy dowód na udaną ekskursję. Całuję Cię. Twoja E.
Kochana moja Elżbieto, jest problem, z którym nie potrafię się ułożyć. To sprawa, jak się żyje z wyciszonymi emocjami. Jak to będzie, a przecież będzie już za chwilę, za moment, kiedy będziemy – nazwijmy to elegancko – stabilne emocjonalnie? (stan pacjenta stabilny, jak mówi medycyna). Miałam ostatnio kilka takich stabilnych dni, tak jałowych, że szybciej na środku pustyni wyrosłaby topola, niż we mnie zakiełkowałoby cokolwiek, a nawet cień czegokolwiek. Wpadłam w panikę: przecież teraz już tak będzie! Może nawet zawsze już tak będzie. Nawet napisać się tego boję. A co dopiero żyć w stanie stabilnym? Całe życie przeżyłam na haju. Uczuciowym haju. Bez alkoholu i narkotyków. Targały mną wielkie uczucia do mężczyzn. No i dzieci! Chciałam je mieć ponad wszystko na świecie. Nie wyobrażałam sobie niczego ważniejszego. Myślałam wtedy, że jestem dobrze przygotowana do wielkości tego, co się wydarzy. Kiedy się urodziły, zrozumiałam, że tak naprawdę jestem za mała, żeby pojąć ten cud. Cud powstania nowego człowieka. A potem cud jego rozwoju i dojrzewania. Nie ukrywam, że do tej pory wiele rzeczy oglądam na „wewnętrznych kolanach”. I z wielką satysfakcją. Dzieci. Ich horyzonty uczuciowe i umysłowe. Zdumiewające talenty. I oczywiście zmagania z życiem. A tu nagle, pod siedemdziesiątkę, stan pacjenta stabilny! Ale może nie wszystko jest jeszcze stracone. Wczoraj łagodnie dojeżdżam do pasów dla pieszych. Zatrzymuję się. Przed przejściem stoi dobrze ubrany pan w wieku dojrzałym. Elegancki płaszcz, niedbale przewiązany czerwony szal. Gestem (umówmy się, znacznie bardziej teatralnym niż normalnie) zapraszam go do przejścia. Pan po dżentelmeńsku pokazuje mi, że mnie przepuszcza. Ja ponawiam gest zapraszający. W dwóch samochodach za mną kobiety. Z wyrozumiałością obserwują scenę. Pan jest bardzo przystojny. Następni kierowcy zaczynają, niestety, trąbić. Nie mogę pojąć, skąd w niektórych ludziach bierze się taka złośliwość. A przecież człowiek ma w sobie rzadko tyle uprzejmości, co ja w oczekiwaniu na tego pieszego! Nawiasem mówiąc, czy pamiętasz historię o harcerzu i staruszce, którą długo przeprowadzał przez jezdnię? Wiesz, dlaczego długo? Bo się opierała! Czy to więc możliwe, żeby już żadne uczucie nie tłukło nami od ściany do ściany, zostawiając blizny, siniaki... i zachwyt, że jest? Jedno jest pewne: ani Ty, ani ja nie napiszemy podręcznika „Jak się starzeć z godnością”. A razem to już zwłaszcza nie! Już raczej: „Sześćdziesiąt lat na haju”. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, nie pamiętam, czy zwierzałam się z mojej ogromnej niechęci do wszelkich namiastek. Chyba nie, bo staram się unikać tego tematu, żeby nie ranić niczyich uczuć. Ale dzisiaj jakoś mi się zebrało. Nigdy nie chciałam mieć działki letniskowej położonej wśród podobnych dacz. Byłaby to namiastka, „...ni miejska, ni wiejska zabawa podmiejska...”. Co innego chałupę na moim ukochanym Podolu, gdzie można godzinami chodzić po lesie i nie spotkać żywej duszy, chyba że miejscową, która przywita mnie „Pochwalonym”, a przy okazji sprawdzi, ile grzybów mam w koszyku. Przystaniemy, pogadamy i rozejdziemy się w swoje strony. Gdybym taki dom miała, a ktoś z Warszawy chciał się nieopodal wprowadzić, musiałabym kosę postawić na sztorc. Więc może dobrze, że nie mam. Surogaty jedzeniowe również mnie irytują. Lubię dobre, markowe wino, ale też doceniam smak domowego, porzeczkowego, pod warunkiem że nie zostało przelane do firmowej butelki i nie nakazano mu udawać burgunda. Unikam flaków z kurczaka, kotletów schabowych z soi, zrazów po nelsońsku bez mięsa i wyrobów czekoladopodobnych. Te ostatnie, na szczęście minęły z PRL-em. Specjalistką od kulinarnych szachrajstw była moja matka. Któregoś dnia ogłosiła, że na kolację będzie sandacz. Może mój ojczym – mówiłam do niego „wujku” – i ja byśmy uwierzyli, gdyby w domu nie unosił się dokuczliwy zapach smażonego dorsza. Nie daliśmy nic po sobie poznać. Wuj za mamy plecami wyciągnął butelkę po wódce, nalał wody, podbarwił herbatą i maggi, a następnie dosypał soli, cukru, pieprzu i wszystkiego, co mu wpadło w ręce. Kiedy mama postawiła sandacza na stole, wuj napełnił kieliszki i wzniósł toast za zdrowie gospodyni i jej dzieło. Mamuśka szybko kielich wychyliła i lepiej żebym nie cytowała jej opinii o trunku, tudzież małżonku. Na co wuj: – Moja droga, jaki sandacz, taka wódka. Dorsz nieudający niczego był znakomity, wódka, którą postawiła mama, również. Nie bawi mnie też grillowanie na balkonach i tarasach wielkomiejskich wieżowców. Pomijając wszystko inne, nie mam zielonego pojęcia, jak na taką okazję się ubrać. W strój kąpielowy, ku radości bliźnich? A może dekolt do pasa? O namiastkach uczuciowych nie będę pisała. Obie wiemy, że są jednym z najbardziej kontrowersyjnych doznań, niestety, dość często spotykanych w przyrodzie. Na szczęście potrafimy się na nich poznać. Całuję najprawdziwiej. E.
Kochana Elżbieto! W ostatnim liście piszesz tak: O namiastkach uczuciowych nie będę Ci pisała. Obie wiemy, że są jednym z najbardziej kontrowersyjnych doznań, niestety, dość często spotykanych w przyrodzie. Na szczęście potrafimy się na nich poznać. Powiem tak: poznać się na nich potrafimy! Zgadzam się, również, że są jednym z najbardziej kontrowersyjnych doznań, niestety, dość często spotykanych w przyrodzie... – ale, umówmy się, czy tak naprawdę mogłabyś powiedzieć (jak u księdza na spowiedzi), że chcesz się temu oprzeć? Kiedyś nie miałabym wątpliwości: żadnych uczuciowych namiastek! Dziś, kiedy – jak mawiały nasze babcie – posunęłam się w latach, podchodzę do tej sytuacji ostrożniej. Jest to prawdopodobnie strach przed tym, że mogą mnie nie dotknąć w ogóle żadne emocje, rozważam więc nawet to, co w założeniu nie wydawało się możliwe. Na razie rozważam teoretycznie. I wiem, dlaczego to robię. Widzę różnicę pomiędzy statycznością martwej natury (nawet czekolady) a pulsowaniem naszych emocji. Na prywatny użytek wyjaśniam to sobie tak: generalnie jestem tchórzem, do tego mam lęk wysokości, ale postanawiam przypiąć się do bungee, nawet nie z zamiarem poszybowania, lecz zobaczenia, jak to jest. Synteza emocji stworzona przez człowieka. Ale przecież – w tym momencie – jeszcze nie potrafię powiedzieć, jakie uczucia będą mi towarzyszyły. A może wciągnie mnie ten hazard i poszybuję, choćby umierając ze strachu, mimo że wcześniej miałam zamiar tylko się przypiąć? Przecież jeszcze nie wiadomo, co będę wtedy myślała.*) Nie ma pewności, że coś, co zostało rozpoczęte uczuciową namiastką, nie zamieni się w coś, na czym można zbudować dom, kamienicę, a nawet... nowy ląd. Może brzmi to z lekka tandetnie, ale cóż... Co my, aktualni użytkownicy życia, możemy o tym powiedzieć? Nawet wyciągając wnioski z tych setek pokoleń przed nami. Strasznie się zasupłałam. Powiem po prostej: może surogatów uczuciowych w ogóle nie ma? Bo przecież jeśli cokolwiek się czuje, to – przez sam fakt czucia – nie jest to już surogat. Całuję Cię. M. *) Czy widzisz tę babcię – z lękiem wysokości i leciutką nadwagą, a generalnie tchórza jak się patrzy – dyndającą na bungee? PS Jesteśmy całkowicie zgodne w niechęci do: – kotletów schabowych bez schabu – wyrobów czekoladowych bez czekolady – fasolki „po bretońsku” bez fasoli albo bez Bretanii – strogonowa bez mięsa. Gorsze od tego może być tylko: za mało życia w życiu! M.
Droga Marysiu! Przez długie lata sądziłam, że tak zwane sprawy łóżkowe to muzyka lekka, łatwa i przyjemna. O niemiłych zawirowaniach nie mówiło się nawet w gronie bliskich przyjaciółek. A jeśli już, to ogródkami, bo temat wstydliwy. Jakże srodze się myliłam! Objawienie spłynęło na mnie z radia. Zdarza się, że mam kłopoty z zaśnięciem. Może to wina herbaty zbyt późno wypitej, za gorącej kąpieli, przejedzenia albo nie wiem, czego jeszcze. Kładę się i nic. Wtedy sięgam po radio; mam zaprogramowane stacje i zaczynam naciskać guziki w poszukiwaniu stacji gadającej. To nie jest takie proste, radio najchętniej gra, w dodatku nie to, co chciałabym usłyszeć. I tak trafiam na audycję o kochaniu się długo i szczęśliwie. Intymnym głosem mówi uczony seksuolog, wtóruje mu pani redaktor, ale istotą są telefony słuchaczy obojga płci. Co rozmowa, to problem grożący rozpadem związku, jakikolwiek by on był. Pytać można o wszystko, każdy dostanie wyczerpującą odpowiedź. Powiem Ci, że dla osób w naszym wieku jest to audycja wielce optymistyczna. Nic za nami, a wszystko przed. Dla Erosa ani wiek, ani krytyczne spojrzenie w lustro nie są żadną przeszkodą. Można się oddawać igraszkom stosownym do możliwości, bez obaw o ciążę, AIDS, a nawet zdradę, bo jeśli miała być, to już była. Jedynym warunkiem jest wykrzesanie w sobie chęci i znalezienie odpowiedniego chętnego. Popatrz, jakie to proste, zwłaszcza że ma się ku wiośnie, a Ogród Saski pod bokiem. Prawdziwe kłopoty i trudności dotykają młodszych i w dodatku takie, o jakich my nie miałyśmy pojęcia. Albo myślałyśmy, że skoro tak jest, to widać tak być musi. Pan doktor tak mnie wyedukował, że stałam się atrakcyjniejsza dla młodego pokolenia w mojej rodzinie; zawsze mogą zadzwonić do cioci, która rozwieje wątpliwości albo wyjaśni w czym rzecz. I tak nawiązuje się między nami dodatkowa więź międzypokoleniowa, którą można całkiem praktycznie wykorzystać, stawiając swoje warunki w rodzaju: – Powiem, jak mi zrobicie zakupy. Takie rozmowy z moją mamą, a co gorsza, babcią, były nie do pomyślenia. Babcia straszyła mnie, że jeśli będę późno wracać do domu, spotka mnie na ulicy jakiś drab, który zrobi ze mną, co zechce. Wszelkie dociekania, czego taki może chcieć, spełzały na niczym. Nie wiem, dlaczego przypomniała mi się rozmowa z mamą, podówczas panią dobiegającą dziewięćdziesiątki. Przyszła do mnie wielce zdegustowana telewizją, która w godzinach nocnych nadaje same pornosy. Spokojnie zauważyłam, że telewizor ma tę zaletę, że można go w każdej chwili wyłączyć. A na to mamusia: – Ale ja czekam, czy oni wreszcie pokażą coś nowego! Twoja E.
Kochana moja Elżbieto, historia z mamą przypomniała mi pewne wydarzenie. To było kilkanaście lat temu, chodziliśmy z Andrzejem po Berlinie. W pewnej chwili Andrzej powiedział: – Tu jest pełny zestaw sex-shopów, porno-shopów, videoporno i czego tam jeszcze. Wchodzimy! Na to ja: – Jędrusiu kochany, wejdź sam, ja zobaczę coś innego i na ciebie poczekam. I tu pełen najświętszego oburzenia głos Andrzeja: – Po co mam tam iść bez ciebie? W oryginale ten tekst brzmiał: Po co mam bez ciebie iść do burdelu, i na wiele lat pozostał naszym zawołaniem). Wczoraj napisałam tamto zdanie i zaczął się kryzys. Pozwoliłam otworzyć się tamie z setkami wersji tego samego pytania: dlaczego, dlaczego, dlaczego? Piszę w łóżku. Dziś z tego łóżka nie wstanę. Mój bunt jest silny, myślę więc, że w ogóle nie mam po co z tego łóżka wstawać. Cholerne pytanie: dlaczego? Normalnie go do siebie nie dopuszczam. Dziś mnie dopadło. Dlaczego odchodzą nasi najbliżsi? Dlaczego, kiedy osiągasz wreszcie jakiś ład życia, zostajesz bez tego, z którym go budowałaś? Dlaczego w jednej chwili rozpada się to twoje chuchanie i dmuchanie na śniadania, obiady i kolacje robione przecież po to, żeby zakląć, żeby trwało... Dlaczego? Przecież z taką uwagą i starannością szykowaliście się do wspólnej starości. Z czułością myśleliście o tym głupim trzymaniu się za ręce i wspólnym komentowaniu świata. Miał być koniec kopania się z koniem życia, koniec upadków, tylko radość. Dlaczego? Przecież byliście tak dobrze przygotowani. Nie wstanę. Inaczej: wstanę tylko na chwilę, jest pies – ja mogę zostać w łóżku – on musi wyjść. Postawienie nogi na podłodze, a potem spacer sprawiają, że zaczynam myśleć inaczej: przecież jest jeszcze druga strona medalu – niezwykłość tego, co udało się nam razem przeżyć. Nie każdemu to jest dane. I że to był ten wielki dar. I że kiedy taki prezent się dostało, trzeba nim się podzielić. Więc pewnie stanie na jakimś wolontariacie. Pomówimy o tym, kiedy się spotkamy. Całuję Cię. M. PS Zakładam „końskie klapki” na oczy, żeby nie patrzeć do tyłu i na boki, żeby znów nie upaść. I idę.
Kochana Elżbieto! Jeszcze jeden list. Po takich upadkach zaczyna się gorączkowo przypominać sobie o sposobach samopomocy. Książki. Po śmierci Andrzeja nie byłam w stanie czytać. Po złamaniu ręki przez kilka tygodni czytałam po dwieście, trzysta stron dziennie. Szczęście radości z czytania. Uroda wiecznego niedosytu. Nie opiszę Ci książek, które w ostatnim czasie padły moją ofiarą. Znasz je. Opowiem Ci o mamie. Przyjechaliśmy kiedyś do niej, zanim zabraliśmy ją do Warszawy. Na pytanie, czego jej trzeba usłyszeliśmy, żeby przywieźć książki. Powiedziałam: – Podobno czytasz jedną książkę dziennie. Na to mama po dłuższym zastanowieniu: – Nie, półtora dnia jednak potrzebuję! Półtora dnia na książkę! Mama była wtedy nieźle po osiemdziesiątce! Jej wielką słabością były harlequiny. Generalnie, w pozaksiążkowym realu miała o mężczyznach opinię (elegancko mówiąc) taką sobie. Co innego mężczyzna w literaturze! Po pierwsze: zawsze był przystojny i nigdy nie sprawiał kłopotu. Prawdziwy mężczyzna musiał być przystojny. Znała się na tym, miała dwóch przystojnych mężów. Mężczyzna w literaturze – wcześniej czy później – okazywał się bogaty. Niestety, smak bogactwa mama znała tylko z książek, ale u bohaterów powieści ten warunek stawiała zaraz po punkcie pierwszym. Oczywiście w ścisłej czołówce musiała być miłość. Wielka miłość „aż po grób”. Po sześćdziesiątce mama zaczęła uprawiać malarstwo, piękne malarstwo naiwne. Jej pejzaże wypełniały drzewa i zwierzęta tak zdumiewające, że może je stworzyć tylko ludzka wyobraźnia. I tylko postacie kobiet wyglądały jak gdyby przed chwilą opuściły stronice harlequinów. Księżniczki. Wszystkie. Masz rację, kiedy mówisz, że nie doceniamy siły wyobraźni. Ostatnio widziałam rosyjski film pod tytułem „Euforia”. Dzieje się współcześnie w stepie nad Donem. Obraz w tym filmie jest zbudowany wyłącznie z czterech elementów: pierwszy: z rzeki pozbawionej w zasadzie dramaturgii drugi: prostej, piaszczystej drogi trzeci: bezkresnego stepu, który jest niemal całkowicie odbarwiony czwarty: chmur, które jako jedyne mają siłę wyrazu. Na tym tle toczy się skazana na niepowodzenie miłość dwojga bohaterów. Jest wyrażona środkami surowymi i tak oszczędnymi w słowach, że film mógłby spokojnie wygrać konkurencję z narracją „Wielkiej Ciszy” szwajcarskiego dokumentu z klasztoru kartuzów w alpejskim Grande Chartreuse. Przy całej niebywałej ascezie wszystkich możliwych środków, przy tym, że film jest nam dość obcy kulturowo i obyczajowo (pewne dość pierwotne zachowania budziły we mnie wewnętrzny protest), siedziałam wciśnięta w fotel (podobnie jak cała sala) i myślałam o tym, ile niezwykłych przeżyć może uruchomić w nas siła cudzej wyobraźni. Przy zastosowaniu najprostszych środków. Oczywiście w tym wypadku siła wyobraźni Iwana Wyrypajewa, reżysera i autora scenariusza. Całuję. M. PS
Nie jestem już w końcu taka młoda, kilka rzeczy widziałam i kilka osób spotkałam, a przecież nawet przed Tobą wstydzę się przyznać do pewnych emocji. Że na przykład jestem niemal bez przerwy czymś bezgranicznie zdumiona, zachwycona i zadziwiona wielkością rzeczy, których człowiek potrafi dokonać. Siedzę dziś w przychodni w oczekiwaniu na rehabilitację ręki. Jest ze mną kilkanaście osób w wieku bardzo, bardzo podeszłym. Większość ma potrzebę mówienia. Czytam więc, bardzo się bowiem staram nie brać udziału w rozmowie. Obok mnie siwa pani, elegancko ubrana i starannie umalowana. Wyraża zazdrość, że wzięłam dobre okulary, bo ona swoje „do czytania” zostawiła w domu. Ma osiemdziesiąt sześć lat. Nie mogę w to uwierzyć: ma szczupłą sylwetkę i piękną, naprawdę gładką cerę. Mówi, że zawdzięcza to sześciu latom spędzonym na Syberii. Opowiada o tym, że z bratem, przy kilkustopniowym mrozie, budowali gołymi rękami ziemliankę. Że gołymi stopami rozgniatali glinę i krowie łajno, aby przygotować spoiwo. Że uratowała nogę, kiedy zaczęła mieć początki gangreny (trzeba włożyć we wrzątek, tak jak uczyła nas mama). Mówi, że Syberia jest piękną krainą i wielu rzeczy uczy. W tym opowiadaniu nie ma cienia żalu, kropli jadu, jakby pobyt tam był jej wyborem. Jakby to ona sama zdecydowała, że trzeba tam pojechać, aby zobaczyć, jak to jest, kiedy szykuje się na mrozie i w głodzie ziemliankę, dzięki której będzie można przeżyć. Słuchasz tej obecnej studentki Uniwersytetu Trzeciego Wieku i wiesz, że to zdumienie nad wielkością tego, co może człowiek, już nigdy Cię nie opuści. I że są takie rzeczy, o których warto często słuchać. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, przy porannej kawie zadzwoniła komórka. Dzwoni i dzwoni, a ja miotam się, nie mogąc jej odszukać. Głos dochodzi z okolic zlewu, ale jest dziwnie przytłumiony. Nie ma, to nie ma. Wróciłam do kawy. Kiedy wkładałam filiżankę do zmywarki, natrafiłam w środku na komórkę. Bogu niech będą dzięki, że nie włączyłam tej maszyny. Mam wrażenie, że urodziłam się z bałaganiarstwem we krwi; mama i ojciec nie byli osobami przesadnie porządnymi, więc dlaczego ja miałabym być inna. W rozgardiaszu, jaki wokół siebie tworzę, zawsze umiem się połapać. Najgorzej, gdy coś odłożyłam porządnie na swoje miejsce. Jest nie do odnalezienia, bo nie przychodzi mi do głowy, że może być tam, gdzie być powinno. Zamiłowanie do bałaganu, nie mylić z brudem, pozostało mi do dzisiaj. Polubiłam je i nie zamierzam się zmieniać. Czy zauważyłaś pewną prawidłowość, że artystki kulinarne nigdy nie są zbyt porządne, a te panie, które skłonne są spędzać dnie z miotełką w ręku, gotują co najwyżej poprawnie? Pasja kuchenna wymaga fantazji i rozwiniętego zmysłu smaku. Ukochanie ściereczki potrzebuje poczucia estetyki tudzież systematyczności. Przećwiczyłam tę prawidłowość na przykładzie swojej mamy i teściowej. Mama wiedziała, ile to jest szczypta soli, trochę masła czy odrobina pieprzu. Dla mamy Irki była to całkowita abstrakcja. Nawet łyżeczka do herbaty nie była miarą, bo przecież są łyżeczki mniejsze i trochę większe. I dojdź tu, o jaką w przepisie chodzi. Gdy mamie Marysi zabrakło jakichś ziółek, czym prędzej zamieniała je na inne. Irka gotowa była biec do nocnego sklepu, żeby kupić to, co w przepisie napisane. Ja zawsze dobrze gotowałam. Daleka jestem od twierdzenia, że mam duszę artystyczną, ale wszelaka improwizacja nie jest obca mojej naturze. Sięgając pamięcią, zawsze lepiej czułam się w domach nie do końca wymuskanych. W uładzonych i sterylnych obawiałam się, że zachowuję się nie tak, jak powinnam, i burzę misternie zbudowaną harmonię wnętrza. Jak to dobrze, że Ty jesteś odległa od dążenia do doskonałości i pozostał w Tobie słowiański zapał do kuchni. Całuję. E.
Kochana Elżbieto, myślę, że generalnie kuchnia lubi dwie rzeczy: fantazję kucharza oraz jego uczucie dla tych, którym gotuje. Gastronomię tu pomijamy. Napiszę Ci o tym drugim, a przy okazji wyjdzie, jak podążam za duchem czasu. Od kilku lat zbieram informacje i starannie je zapisuję, a nawet – nie będę przed Tobą tego ukrywała – czasami, też zgodnie z duchem czasu, je nagrywam. Informacje dotyczą najbliższych przyjaciół. Są całkowicie tajne; w miarę jak przybywa nam lat, często przeze mnie wzbogacane. Nazwijmy to Listą Marii N. Listę trzymam w najbardziej sekretnym miejscu w kuchni; wyciągam ją tylko przed tymi okazjami, na których spotyka się ścisłe grono moich przyjaciół. Wygląda ona następująco (w porządku alfabetycznym): – Andrzej J., mój ukochany brat, niestety, nie toleruje czosnku. – Andrzej B. lubi mielone kotlety, choć nieco straciły na atrakcyjności od czasu, kiedy sam je potrafi zrobić. – Basia D. nic nie je, podawać tylko wodę. – Basia T. lubi moje sałatki. – Basia U. lubi to, co z orzechami. – Danusia D. – klasyczne dania kuchni polskiej. – Danusia B. – niczego nie wiem o ograniczeniach. – Dominika Ł. bez ograniczeń. – Dominik D. czujnie z groszkowatymi i słodkimi sałatkami. – Daniel D. niczego nie zgłaszał. – Ewa J. – wegetarianka. – Ewa S. chyba też wegetarianka. – Ewa Sch. nie używa makaronu, chleba, kartofli, ryżu i kasz; żadnego octu! – Felicja R. czujnie z cukrem. – Grażyna D. – bez zgłoszeń. – Grażyna R. nic, tylko woda. – Grześ W. uwaga na słodycze. – Hania B. je dietetycznie i mało, jak kurczątko. – Hania V. wszystkie kuchnie świata, bez ograniczeń. – Jacek G. wszystko, ze szczególnym naciskiem na golonki. – Janusz B. bez cukru, drożdży, pieczywo tylko na zakwasie. – Jola W. – kuchnia śródziemnomorska. – Kasia D. woda niegazowana, czasami trochę toniku. – Konrad J. lubi oliwki, sos cumberland, pasztety. – Krzyś J. chyba nie ma ograniczeń. – Krzyś M. też chyba nie ma. – Lila S. – wegetarianka. – Leszek B. bez czosnku i tłuszczu. – Marysia B. bez białej mąki, cukru, drożdży. – Maria P. lubi kuchnię azjatycką. – Malina S. owoce morza. – Maryna D. lubi rybki. – Marek W. najbardziej chińskie. – Marek T. – nie zgłaszał żadnych ograniczeń.
– Paweł B. żadnych sałatek! – Ryszard D. prawie nie je. – Teresa R. bez drożdży i cukrów. – Teresa M. kocha czosnek. – Ula D. lubi tradycyjną kuchnię polską. – Włodek R. mało i delikatnie. – Zosia K. – sałatki. – Zygmuś S. wszystko, byle dobre! To jest właśnie tajna Lista Marii N. Widzisz, Ciebie na tej liście nie ma, ale sama wiesz, czego na pewno Ci nie podam: filetów z kurczaka w sezamie. Też nie pamiętam, kiedy udało mi się usmażyć coś tak twardego. Jest jeszcze jedna lista. To jest lista alkoholi. Jest tak tajna, że na niej śpię. Żeby żaden instytut mi jej nie wydarł. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, przez sporą część życia byłam otoczona książkami i garnkami. Od razu Ci powiem, że jedne i drugie były używane naprzemiennie i zgodnie z przeznaczeniem. Teraz na plan pierwszy wysforowała się elektronika różnej maści. Gdzie popatrzysz – piloty: od telewizora, dvd, wieży, radia i sama nie wiem od czego. Szkoda tylko, że są to te piloty, a nie ci piloci. Mogłoby być zabawnie. Chociaż…? Kto wie? Gdyby w domu był tylko jeden żywy pilot, wystarczyłoby wydawać komendy: włącz to, owo, dziesiąte, a on byłby szczęśliwy, myśląc, że jest w odrzutowcu. A tak miotam się po domu sama i naciskam co się da, z telefonem i komputerem włącznie. Mimo trudności dumna jestem z siebie, że potrafiłam unowocześnić swoje życie. Znam kilka pań w wieku późnoemerytalnym, które odważyły się zasiąść do komputera. Bardzo sobie ten pomysł chwalą, choć wykorzystują to urządzenie w różnych celach. Jedna układa pasjanse, druga gra w brydża, inna pisze wspomnienia, a wszystkie czatują, czytaj – flirtują. I bardzo dobrze! Mój romans z komputerem zaczął się dawno. Rozpoczęłam pracę w nowej redakcji, dostałam biurko i komputer, o którym nie miałam pojęcia. Byłam najstarsza w zespole i, na domiar złego, całkowicie ogłupiała. Przyznasz, że sytuacja mało komfortowa. Po tygodniu umiałam już pisać i z każdym dniem było coraz lepiej. Niewidzenie zahamowało mój informatyczny rozwój. Minął rok, nim podjęłam decyzję o zakupie gadającego programu. Wydatek, przyznaję, spory. Siedziałam przed ekranem, komputer do mnie gadał, nie rozumiałam ni w ząb, i tak współżyliśmy przez kilka miesięcy. Rozmyślałam o utopionych pieniądzach, przeliczałam je na niekupione w ciucholandach dobra i nieodbyte wizyty u kosmetyczki, i trafiał mnie szlag. Dzięki Danielowi, młodemu, niewidomemu informatykowi, nauczyłam się pisać na ślepo i wszystkimi palcami. Odżyłam. Odnowiłam kontakty ze starymi znajomymi. Głównie z zagranicy, bo oni tam jednak bardziej niż my umieją zadbać o jakość swojego życia. Łącznie z jego oprzyrządowaniem. Zyskałam też na wartości w oczach przyjaciółek krajowych; zawszeć to brzmi lepiej, gdy rzucamy w słuchawkę telefoniczną okrzyk: – Poczekaj, tylko wyłączę komputer. Zawszeć to brzmi lepiej niż: – Odstawię garnek. Milej też informować kumę o czekaniu na magika od zawieszonego komputera, którego nie udało mi się zresetować, niż na hydraulika. Kolejny plus obcowania na co dzień z elektroniką i informatyką to nawiązanie koleżeńskich relacji z młodym pokoleniem. Mogłabym długo prosić siostrzeńca, żeby przyniósł ziemniaki, i skutek byłby wątpliwy, ale do wariującego komputera przylatuje niezwłocznie, bo w jego mniemaniu bez chleba i kartofli można przeżyć, a bez sprawnego sprzętu – ani minuty. Przy okazji wizyty u cioci może po drodze załatwić sprawunki. Czyli dwie pieczenie na jednym ogniu. Twoja E.
Kochana Elżuniu, w sprawie pożytku z posługiwania się komputerem jesteśmy całkowicie zgodne. To wielki wynalazek ludzkości. Ma on, niestety, również strony słabsze, np. podkreślanie słów, których nie zna. A uczyć mu się, psiajusze, nie chce! Zawsze z perwersyjną dokładnością wyłapie wszystkie neologizmy, nie użyjesz bezkarnie: ciucholandu, odtylnej, chodobiegu, panabożej łaski, półpustego autobusu. Co innego wulgaryzmy, tu możesz hasać do woli. To on zna i rozumie. Dlaczego jednak nie rozumie resetowania? On, który ma to zakodowane w mózgu jak pies zamiłowanie do kości? Albo stosunek do słowa Internet? Raz to upiera się przy wielkiej literze, a za chwilę podkreśla pytająco, czy przypadkiem się nie pomyliłaś. Równocześnie wykazuje wielką czujność, kiedy zwiążesz się z kimś o niewłaściwym – jego zdaniem – imieniu lub nazwisku. Mam to sprawdzone. Mój pierwszy mąż miał na imię Izasław. Komputer był tak zdumiony tym faktem, że zawsze to podkreślał. Jeszcze mniej wyrozumiały jest w sprawie nazwisk. Wydaje się, że nie ma dość dobrych nazwisk, żeby je zaaprobował. Może Potocki lub Radziwiłł? Na pewno nie de Gaulle, Matisse, Picasso. Niestety, nie ma nic przeciwko kolokwializmom. Nigdy nie da ci do zrozumienia, żeby je czymś zastąpić. Może czasami to i dobrze, bo przykro by było zamieniać popadanie w uczucie lub puszczanie się koperku. Bo i na co? Kiedy gołym okiem widać, że się puszcza! Na nasze ludzkie (nieinformatyczne) szczęście są takie rzeczy, o których się nigdy najbardziej wyedukowanemu komputerowi nie przyśni. I słowa, które nigdy nie potrafią wywołać w nim takiego zdumienia, jakie wywołują w nas. I takiej radości. Oto sytuacja następująca: Na schodach pięknego domu Macieja stryjecznego brata Andrzeja, ustawiamy się do okolicznościowej fotografii; jest nas pięcioro – ukochana ciocia Andrzeja (mama Macieja), Mela – żona Macieja, Maciej, Andrzej i ja. Naturalnie staramy się, aby centralne miejsce na zdjęciu przypadło cioci, absolutnie najważniejszej osobie w rodzinie. A co mówi ciocia? – My, kobiety, ustawiamy się niżej, bo my jesteśmy wchodne! WCHODNE! Słyszałaś kiedyś takie arcydzieło języka? Wchodne! A do tego, kto to mówi? Głowa Klanu, Boss Bossów, Ojciec Chrzestny (to nic, że Matka) Rodziny. Wchodne! Piękne słowo i tak naprawdę oddające stan rzeczy; przecież my z bratową naprawdę jesteśmy wchodne! I niech mi przestanie podkreślać! Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, wczorajsze przedpołudnie spędziłam na wędrówce po antykwariatach w poszukiwaniu stosownego prezentu dla przyjaciela. Moimi oczami była Krystyna. Wróciłyśmy z pustymi rękami, bo to, co mi się podobało, kosztowało zawrotnie, a to, na co było mnie stać, nie znajdowało uznania w moich oczach. I wtedy Krystyna, biorąc głęboki wdech, spytała, dlaczego nie ofiaruję przyjacielowi czegoś z domowych zasobów. No właśnie: dlaczego? Na pewno byłoby taniej i mniej kłopotliwie. Zastanawiałam się nad tym przed zaśnięciem i doszłam do wniosku, że w miarę upływu lat rośnie moje przywiązanie do przeróżnych durnostojek, które mnie otaczają. A przecież powinno być na odwrót. Są to tylko rzeczy, których nie zabiorę ze sobą w najdłuższą podróż, jaka nieuchronnie czeka każdego z nas. Jak oka w głowie pilnuję łyżeczki do herbaty z napisem: szpital imienia Karola i Marii. Nie powiem Ci, czy łyżeczka jest srebrna, czy platerowana. Ważne, że pochodzi ze szpitala, w którym pewnego czerwcowego dnia przyszłam na świat. Nie wiem też, jakim sposobem mama weszła w jej posiadanie; może dawali takie suweniry każdej położnicy, a może po prostu ją ukradła. Ta ostatnia wersja jest całkowicie do przyjęcia. Tak czy owak, łyżeczka przeżyła okupację, powstanie warszawskie, powojenną tułaczkę i mnóstwo przeprowadzek. Na półce z książkami stoi oprawiona w kość słoniową książka do nabożeństwa mojego ojczyma. Też nie wiem, jakim cudem dotarła w roku 1946 z Wileńszczyzny do Polski. Czyżby przetrwała z wujem sowiecki łagier, do którego trafił, wywieziony z wileńskim AK? A może ktoś ją przywiózł jako rodzinną pamiątkę, odnalazł wuja i oddał mu? Obok książki, na talerzyku babci, leży jej srebrna zaparzaczka do herbaty, prekursorka dzisiejszych torebek, o ileż jednak szlachetniejsza. I tak gdzie pomacam, tam jakiś drobiazg pełen wspomnień i ludzi, których dawno już nie ma. Moją kolekcję tworzą drobiazgi po dziadkach, rodzicach i te od Jurka, kupowane przy różnych okazjach. Świecznik na rocznicę ślubu, wazonik, do którego pasują małe kwiatki, filiżanka Rosenthala, bardzo brzydki kryształowy koszyczek i coś tam jeszcze. Przenigdy nie mogłabym się z tymi kawałkami naszego – mojego – życia rozstać. Więc ścieram cierpliwie kurze, czasami coś tłukę i zalewam się łzami. Moje przywiązanie rozciąga się również na książki. Dużo łatwiej ode mnie pożyczyć pieniądze niż słowo pisane. A przecież nie jest tajemnicą, że do czytania już nie wrócę. Gdybym miała majątek ziemski i lasy, nie sprzedałabym ani zagonka, a po choinkę jeździłabym do najbliższego miasteczka. Ot, i masz przyjaciółkę wariatkę. Całuję szczodrze. E.
Kochana Elżbieto! Jeżeli mam w Twojej osobie „przyjaciółkę wariatkę”, to jaką wariatkę Ty masz w mojej, jeśli potrafię przynieść do domu następujące durnostojki: – ważący około kilograma „ugniatacz korków” – arcydzieło czyjejś wynalazczości (od lat nie udało mi się ugnieść w nim żadnego korka) – dwie fajansowe, prostokątne filiżanki, z których mogłaby pić herbatę żaba wcześniej trenująca wymowę słowa marmeeelada – sześć wystruganych z drewna małych ptaszków, bo każdy miał coś urwanego, a wiadomo, jak to człowieka wzrusza – jednego chyba-słowika z gliny z tego samego powodu – harcerską trąbkę, bo piękna w formie – półmisek z napisem „wyłącznie łosoś wędzony”, też z powodu formy (bo wiadomo, że śledzi zamiast łososia nie położysz) – krótkie czarne kozaczki (sto procent czystego plastiku) zresztą o dwa numery mniejsze, niż noszę, bo nie mogłam od nich oderwać oczu. – kieliszek do jajek z napisem „nie myć wodą!”. ...a gdzie mi tam do końca listy! W naszym domu takie rzeczy nosiły nazwę serwantkowych, bo wiadomo, że nadają się tylko do stania i reprezentowania ludzkiej pomysłowości. Pomijam tu naturalnie przedmioty, które nas szczególnie wzruszają: jak drewniany grzebień z napisem „from Syberia with love” lub papierowa reprodukcja ikony Matki Boskiej Trójręcznej... Chyba się zgodzisz, że to dopiero jest wariactwo. Całuję Cię. M. PS Tak jak Ty pamiątki rodzinne traktuję jak świętość i nie chciałabym Ci wyliczać, co zachowałam po Swoich bliskich, bo chyba byś się za głowę złapała. Jeszcze raz całuję. M.
Droga Marysiu, muszę zapisać się do fryzjera i odwlekam tę chwilę, jakby to była wizyta u ginekologa. Wczoraj zwierzyłam się z tej niechęci Wojtkowi, przyjacielowi z Wrocławia. Prosił mnie, żebym jednak nie rezygnowała z farbowania włosów i nie czesała ich w koczek, bo to będzie oznaczać przejście ze stanu kobiety dojrzałej w stan babulki. Czego jak czego, ale babulki nie zaakceptuję. A swoją drogą, tak niedawno, jakieś pół wieku temu, upinałam sobie koki i koczki i było mi w nich bardzo do twarzy. Cóż, mody się zmieniają. Nie możemy się postarzać z własnej i nieprzymuszonej woli; czas i biologia i tak robią to za nas. Możemy jedynie opóźniać ten proces. Miałam zamiar dalej rozwijać ten mało frapujący temat, gdy zadzwonił dzwonek u drzwi. Przyszedł młody sąsiad z dołu, z propozycją nie do odrzucenia. Właśnie wrócił z Paryża, przywiózł dobre białe wino i mule, które teraz gotuje. Nie bacząc na późną porę, w ciągu pięciu minut zamieniłam szlafrok na stosowniejszy strój i znalazłam się na dole. Posiedzieliśmy do północy. Gdybym miała wymienić swoje osiągnięcia w ostatnich dwóch latach, bez chwili zastanowienia wskazałabym zmianę relacji z młodym pokoleniem. Nie było to dla mnie łatwe. Zawsze miałam ciągoty belferskie, które przekreślają możliwość porozumienia. Pasja naprawiaczki jest bardzo silna i, co gorsza, nieznośna dla otoczenia. Miałam więc wybór: zasklepić się na pozycjach zgorzkniałej wdowy lub stać się życzliwą światu starszą panią. Szybko doszłam do wniosku, że na pewnym etapie życia młodzi są niezastąpieni. Żadnej z przyjaciółek nie miałabym odwagi wysłać po chleb w śnieżycę czy wichurę. Każda ma problemy, jeśli nie z ciśnieniem, to z kręgosłupem albo kolanami. A młodzi? Sprawnie się poruszają, niestraszne im śnieg, gołoledź ani upał. Przy odrobinie szczęścia można te cechy wykorzystać z pożytkiem dla siebie. Warunek jest jeden: nie nauczać, nie wychowywać. Oni są na takie smrodki dydaktyczne impregnowani. Jeśli będą chcieli z mojej skarbnicy wiedzy o życiu skorzystać, sami poproszą, co się czasami zdarza. Tak więc, nie wiadomo kiedy, bywalcy mojego domu się odmłodzili. Wszyscy mówią do mnie ciociu, bez względu na formalne uprawnienia, i jest sympatycznie. Jednego się oduczyłam, czegoś innego nauczyłam. Na przykład znaczenia pewnych słów. Pytam młodą osobę, jak było na imprezie. – Ciociu, obleśnie. – Kochanie, czy to znaczy, że jakiś zaśliniony starzec wkładał ci rękę pod spódnicę? – Nie. Co cioci przyszło do głowy? – Może się przesłyszałam, powiedz jeszcze raz, jak było. – Mówiłam, obleśnie. Po wyjściu pannicy rzuciłam się do słowników. Nie miałam wątpliwości, że moje skojarzenie ze starcem było na miejscu. Zadzwoniłam do kogoś bardzo biegłego w mowie ojczystej i usłyszałam, że teraz „obleśnie”, znaczy nudno, byle jako. Czy możesz mi napisać, jak oni określają lubieżnych starców, czyli panów po pięćdziesiątce? Oczywiście nie zrezygnuję nigdy z dawnych przyjaźni i znajomości. Bez rozmów o chorobach, złym losie emerytów, niewdzięcznych dzieciach i cudownych wnukach, a nade wszystko o polityce, bym umarła albo prowadziła żywot eremicki. Te tematy są przeznaczone do wyłącznego użytku przez ludzi dojrzałych; młodzi są nimi szczerze znudzeni. Twoja E.
Kochana Elżbieto, kiedyś oglądałam japoński film, którego bohaterem był masażysta Zatoichi, legendarny Janosik tamtejszego folkloru. Był niewidomy. Dobro i prawdę szerzył za pomocą miecza, którym posługiwał się z nadzwyczajną sprawnością, tępiąc zło na lewo, prawo, z tyłu i z przodu. Z niezwykłą precyzją trafiał w tych, którzy robili krzywdę innym. Był wspaniale skuteczny. Czasami widza (czyli mnie), generalnie trwającego w tak zwanym cielęcym zachwycie, dopadało pytanie: jak to jest możliwe przy takim stopniu niewidzenia? I moja odpowiedź brzmiała wtedy: symboliczne widzenie wnętrzem, a równocześnie widzenie umowne, czyli układ pomiędzy twórcą filmu a jego odbiorcą. Ten odbiorca (czyli ja) to rozumiał. Chciałabym spotkać kogoś wiarygodnego, kto racjonalnie wytłumaczy następującą sytuację: jest nas troje (Ty, mój brat i ja) na polance w środku Puszczy Kampinoskiej (żadnych znaków szczególnych łatwych do zidentyfikowania). Rozmawiamy o jedzeniu, konkretnie o dobrej wiejskiej kaszance. Mówisz, że ze cztery lata temu, kiedy byliście tu z Jurkiem, świetną kaszankę można było zjeść około pięciu, sześciu kilometrów stąd, w maleńkim barku-restauracyjce. – No dobrze, ale kto nas tam zaprowadzi? – Jak to kto? Ja! – mówisz. Mam taką właściwość, że potrafię się zgubić, kiedy staną przy sobie cztery drzewa, a co dopiero w puszczy, choćby Kampinoskiej. Gdybyście zostawili mnie tam samą, nigdy nie odnalazłabym drogi do domu. Dla bezpieczeństwa siadam za kierownicą; Twoimi oczami będzie mój brat. Jedziemy zgodnie z Twoimi instrukcjami: najpierw prosto kilometr na wschód, potem lekko skośnie w lewo, ale nie więcej niż sześćset metrów, potem prosto, nie więcej niż dziewięćset metrów, potem... potem... potem... – Czy już widzisz dach takiego małego dworku? – pytasz brata. – Jeszcze nie. – Aha, bo jeszcze powinien być mur o długości, tak na oko trzystu metrów – mówisz z głęboką znajomością rzeczy. I rzeczywiście jest mur, jest dworek! Więc nie dziw się, że szukam kogoś wiarygodnego, kto mi to wyjaśni. Szukam go ja, która przecież wierzę w cuda i niektóre nieziemskie zjawiska (że człowieka może porazić piorun na widok drugiego człowieka), i w to, że na świecie są rzeczy, o których się filozofom nie śniło! Ale niech mi ktoś pomoże wyjaśnić to tym, dla których życie jest formą istnienia białka. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, krążę po domu i skręca mnie głód. Pół godziny temu, w autobusie, byłam przekonana, że jak tylko wrócę, zabiorę się do gotowania. Widziałam siebie nad talerzem smażonego mintaja z młodymi ziemniakami i miską sałatki szopskiej. Marzenie nie było abstrakcyjne; wszystkie ingrediencje miałam w domu. Wystarczyło wziąć się do roboty. Ale z pustym brzuchem niczego nie zrobię. Nim się ryba rozmrozi, ukroję kawałek chleba. Nie ma nic lepszego nad taką kromeczkę ze świeżym masłem. Więc może drugą? Do tego herbata. Chyba już się zaparzyła. Jeszcze jedna kanapka i chowam rybę z powrotem do zamrażalnika, a ziemniaki do schowka. Na dziś koniec z gotowaniem. Zgromadziłam w lodówce i szafce zapasy jak na wojnę, ale z ich wykorzystaniem będzie gorzej. Gdy jestem głodna, ratuję się chlebem, kiedy głód nie doskwiera, nikt mnie nie zapędzi do gotowania. Bywa, że spotykam się z sobą w połowie drogi i coś jednak pitraszę, wtedy jak amen w pacierzu zjawia się Teresa z miseczką flaków bądź gołąbkami. Przyniesione zawsze jest lepsze od własnego. Ot, i kłopot z nadmiarem. Aby nie popaść w jedzenie suchego prowiantu, czyli w permanentną sztukę przetrwania, kupiłam sobie kuchenkę mikrofalową. Zawsze byłam zaciętym wrogiem tych urządzeń, ale teraz nie miałam już wyjścia. Wybrałam model najprostszy, zarazem najtańszy. Trochę rozwiązuje moje problemy, pod warunkiem że mam co do niej wsadzić. Kawałek chleba jest ciągle nie do pobicia. Prowadzenie domu dla samej siebie jest najbardziej marnotrawnym sposobem gospodarowania. Nie umiem ugotować mniej niż czterech talerzy zupy, a trudno przez cztery dni jeść to samo. Więc połowę wylewam. Rzadko włączam zmywarkę i zużywam znacznie więcej wody przy zmywaniu pod bieżącą wodą. I tak dalej, i tak dalej. Ostatnio odkryłam jeszcze jedną mroczną stronę singlowej egzystencji: chlebki tuczą i nie wiadomo kiedy posunęłam się o jeden rozmiar w górę. Nie powiem Ci, ile to w kilogramach, bo nie przeczytam na wadze, a nie zwariowałam, żeby poprosić o pomoc sąsiadkę. Nie dopinam się, i już. Wczoraj poszłam z bratanicą do ciucharni. Kupiłam dwie spódnice i sweter, tylko po to, żeby mieć w czym pójść na lepsze ubraniowe zakupy. Wszak ma się ku wiośnie. A jak Ty sobie radzisz? Czekam listu optymistycznego. Twoja E.
Kochana moja Elżbieto! Normalnie powiedziałabym „Dla Ciebie wszystko” i dostałabyś list tak optymistyczny, że optymizm mógłby Cię przygnieść. Niestety, nie na ten temat. Ta sama droga od lodówki do chlebka i ten sam wzrost rozmiaru. Ciesz się, że nie czytasz na wadze. Sprawdziłam. Tego robić nie warto. Gdybyś widziała to samo, co ja, Twój list traktowałabym jako prowokację. A tak, no truuuudno. Porzucam chlebek. Co ja mówię – chlebki. Ich nazw Ci nie wymienię, bo nigdy ich nie rzucę. Krótko mówiąc: poproszę o inny zestaw pytań. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, przed chwilą usłyszałam w radiu, że urzędnicy z Tatrzańskiego Parku Narodowego wprowadzili na tatrzańskich szlakach obowiązek ruchu prawostronnego, żeby piesi turyści mogli się łatwiej mijać. I w tym momencie moja miłość do gór mocno się skurczyła. Prawdę powiedziawszy, zawsze była to miłość sezonowa. Co roku odwiedzaliśmy Zakopane, aby pojeździć na nartach i odwiedzić starych przyjaciół. Przypominam Ci, że Jurek skończył tamtejszą szkołę podstawową i gimnazjum. Ówczesne Zakopane było nam bliskie i cieszyło niezmiennością. Obecne nie jest dla mnie, nawet bez ruchu prawostronnego. Ukochaną moją miejscowością było Podole Wielkie, mała wioska między Słupskiem a Lęborkiem. W czasach PRL-u była tam stacja hodowli roślin. Szefował jej mój ojczym, a mama była jego asystentką. Przez czterdzieści sześć lat spędzałam tam każde wakacje, każdy urlop; najpierw sama, później z Jurkiem. Schodziliśmy tamtejsze lasy, pola i łąki wzdłuż, wszerz i na ukos, zawsze z naszymi psami. Każdy zakątek miał swoją, tylko nam znaną nazwę. Nie wyobrażaliśmy sobie, że kiedykolwiek rozstaniemy się z Podolem. A jednak to przyszło i tamte ostatnie dwa dni w Podolu przeleżałam spłakana w łóżku, z kocem naciągniętym na głowę. Chciałam pójść na spacer, ale nie byłam w stanie dokonać wyboru pożegnalnej drogi. Nic nie stoi na przeszkodzie, żebym tam teraz pojechała. Jagoda i Maniek, moi podolscy przyjaciele, bardzo by się ucieszyli. Ale ta akurat wyprawa przekracza moje możliwości psychiczne. Za dużo wspaniałych wspomnień splecionych z ludźmi, którzy odeszli. Nie wyłoni się z zakrętu wuj Bohdan z czapką pełną prawdziwków zebranych na skraju lasu, mama nie wsiądzie na motorower, żeby, niepomna naszych ostrzeżeń, pojechać do Główczyc na piwo. Jurek nie podetka mi pod nos świeżych malin zebranych z krzaka w kącie ogrodu, przy płocie. Więc nie pojadę, bo albo zapłaczę się na śmierć, albo będę do końca swoich dni błąkać się po podolskich łąkach nad Łebą, z białą laską w ręku. Zamiast tego podolskie wspomnienia obwiążę zieloną wstążeczką i schowam głęboko w pamięci obok innych pamiątek. Całuję Cię wspomnieniowo. E.
Kochana Elżbieto, to będzie wstęp do bardzo, bardzo długiego listu. Listu o jednej z najważniejszych podróży, jakie w życiu odbyłam; w pewnym sensie o podróży życia. A wstęp będzie po to, żebym nie musiała stosować gwiazdek, postscriptów i zbyt wielu akapitów. Dla każdego, kto mnie zna, nie jest tajemnicą, że kiedy się wzruszam, to płaczę. Bardzo płaczę; po prostu zalewam się łzami. Dzieje się to w sytuacjach trudnych, ja – skała, największy twardziel wśród twardzieli. Płaczu nie mogę opanować i praktycznie nie mam na ten płacz wpływu. Czterokrotnie próbowałam zatopić we łzach Akropol (bo tyle razy na niego wchodziłam), po dwa razy Hagię Sophię i Błękitny Meczet. Żegnając kogoś na lotnisku, wkładam kalosze. Nie przyznam się nikomu, poza Tobą, że przeze mnie było opóźnienie w otwieraniu warszawskiego Terminala 2, bo przedtem odprowadzałam pewną przyjaciółkę i niestety zawilgociłam stropy. Żarty żartami, ale jest to koszmarna dolegliwość dla tego, kogo wspomniana dolegliwość dotknie, i dla jego otoczenia. Wiem o tym wszystkim, więc jadę w świat przygotowana: połykam środki uspokajające, zapoznałam się z technikami opanowywania płaczu, pracowałam nad sobą mentalnie (kiedyś człowiek pracował nad sobą albo nie; dziś pracuje mentalnie!). Jadę pociągiem na Hel. Jadę, zmierzyć się ze światem opatrzonym wielką pieczęcią Andrzeja. Pierwszy ścisk w gardle zaczyna się w Gdańsku. Na szczęście zostaję sama w przedziale. Dwa lata temu spędzaliśmy w Sopocie nasze wakacje. Jędrek często zostawał w hotelu, był słaby, ale po trudnym okresie, jaki mieliśmy wcześniej, uznałam to za naturalne zmęczenie. Cienia podejrzeń o chorobę. Z popołudniowych wypraw, które robiłam sama, przywoziłam mu zdjęcia różnych ciekawostek. Gdańsk Stocznia (znowu ścisk w gardle): dwa lata temu był tam prywatny billboard o treści: „Giertych w szkołach – to faszyzm, antysemityzm i homofobia na ulicach”. Mijamy Sopot. Muszę odwrócić głowę. Jest mi bardzo ciężko. Wiem, wszyscy mnie uprzedzali. Ale wiem też, że w naszym kraju takich miejsc będą setki. Małych i dużych. Lubiliśmy jeździć po Polsce prawie jak Cyganie; często od wioski do wioski. Jedno za kierownicą, a drugie głośno czytające odpowiednie fragmenty grubego przewodnika. Niestety, ta świetna księga została prawdopodobnie skasowana po wypadku, skasowana z samochodem. Duża strata. Jak się ułożyć z tym całym światem teraz? I wreszcie Jastarnia. Zawsze, kiedy tam docieram, myślę: Chyba będzie jakieś święto. Domy odpucowane do białości, świeżo pomalowane płoty, dachy niemal bez pyłka, a ogródki utrzymane tak, jakby chwasty nigdy nie miały do nich dostępu. A tu nie święto, lecz po prostu – tak zawsze. Spędziliśmy w Jastarni kilka krótkich urlopów, krótkich, bo zawsze coś nas goniło. Czas pełen czułości i spokoju. Starannie trzymaliśmy się tych miejsc, gdzie najlepiej smażą flądry i są świetne sałatki, i tych, gdzie najlepiej wędzą na gorąco ryby. Mieliśmy swoje miejsca na popołudniową kawę i czytanie gazet. Jeśli ułożę się z Jastarnią, będzie mi łatwiej. Na razie leżę na tej najpiękniejszej plaży,
jaką znam, i ryczę. Plaża też miała swój rytuał. Andrzej nie znosił leżenia na piasku, więc zostawiał mnie jakieś trzydzieści, czterdzieści metrów od pewnej drewnianej tawerny, w której spędzał czas na czytaniu i przy coca coli. Od dawna nie używał alkoholu. Co pewien czas machaliśmy do siebie na znak, że wszystko w porządku. Po dwóch, trzech godzinach dzwonił do mnie na komórkę, a równocześnie nie ufając, że mogę cokolwiek usłyszeć, krzyczał na całe gardło: – Beer time! Wszyscy myśleli, że krzyczy lodziarz, a dla mnie oznaczało, że mam przyjść do stolika, bo czeka na mnie piwo z sokiem. Jeśli ułożę się z Jastarnią... Jeśli ułożę się z Jastarnią, zacznę jeździć po Polsce. Może nie będę ryczała. Znacznie łatwiej będzie mi z zagranicą. Nie muszę zobaczyć i pewnie już nigdy powtórnie nie zobaczę (zaczynając od północnego wschodu) Kaliningradu, Wilna, Petersburga, Mińska Białoruskiego, Moskwy, Lwowa, Bukaresztu, Warny, Złotych Piasków, Bratysławy, Pragi, Wiednia, Wenecji, Bolonii, Florencji, Rawenny, San Marino, Rzymu, Genewy i Cannes. Prawdopodobnie nie zobaczę jeszcze wielu innych miejsc za granicą, miejsc, które oglądaliśmy razem. Nie zobaczę. I przeżyję (Andrzej nie lubiłby takiego sposobu mówienia o sprawach, które były dla nas ważne i wymagały sporych wyrzeczeń). Przeżyję, nawet jeśli nigdy nie zobaczę takiego fragmentu zagranicy, który oboje lubiliśmy szczególnie: mały kawałek świata w Nicei (trzy razy muzeum Chagalla, raz Matisse’a), piękne muzeum Picassa w starym zamku Grimaldich w Antibes, Légera (wybudowane przez jego żonę) w Biot, dom Gombrowicza w Vence... Nie sądzę też, żebym znalazła się jeszcze w kopenhaskim Tivoli, gdzie jednym zręcznym ruchem urwałam dźwignię „jednorękiemu bandycie”, ani w szwedzkim Lund, choć tam Andrzej mnie uratował spod roweru pewnego statecznego dżentelmena (skąd mogłam wiedzieć, że cywilizacja wynalazła ścieżki rowerowe i właśnie stanęłam na jednej z nich). Katedry, bazyliki, stare kościoły, domy, pałace, zamki.Przeżyję. Muszę sobie poradzić tu i teraz. Poradzić sobie ze sobą. Leżę na plaży i myślę (Andrzej powiedziałby: – Nie myśl, nie myśl, bo to nie jest dla ciebie zajęcie.). Jastarnia pozwoliła mi chyba uchylić sobie zasłonę z wielkim napisem: ZAMKNIĘTE Z POWODU ANDRZEJA. Całuję. M. PS Kilka razy zastanawiałam się, kiedy będę mogła czytać jego felietony. Po czterdziestu pięciu latach radiowego dziennikarstwa są ich setki. Kiedy zacznę zaglądać do jego słynnych kalendarzy, w których je „zanotował”? Wiem, co kryją, wiem, że jest to ogromny kawał pasjonującej historii. Ale dziś czas, kiedy będę mogła przeczytać jego notatki, jawi się prawie w latach świetlnych. Jeszcze raz Cię całuję. M.
Droga Marysiu, wyjechałaś i zrobiło się smutno. Piszę, żebyś miała co czytać po powrocie, ale to nie to samo, gdy już po kilku minutach list jest w komputerze i można na niego natychmiast odpowiedzieć. Popatrz, jak rozpaskudziła mnie elektronika. Za czasów wiecznego pióra, atramentu i papeterii od napisania listu do przeczytania odpowiedzi musiał minąć co najmniej tydzień. I też było dobrze. Pamiętam, jak z bijącym sercem wypatrywałam listonosza. Odpisał? Nie odpisał? Kocha? Nie kocha? Listki akacji i płatki margerytek spadały na ziemię. Nie chce, nie dba, żartuje. Fatalny wynik; trzeba zacząć wróżbę od nowa, na innym kwiatku. Ciekawa jestem, czy w dobie poczty elektronicznej dziewczyńskie wróżby jeszcze funkcjonują. Skoro już jestem przy nowoczesności, pragnę Ci donieść, że moje stado urządzeń tajemnych ostatnio się powiększyło. Kupiłam aparacik do odczytywania kolorów. Miał rozwiązać problemy z dopasowaniem koloru bluzki do spódnicy i odpowiedzieć na pytanie, czy wyciągam z szafy spodnie szare czy granatowe. Sprytne urządzenie rozpoznaje sto pięćdziesiąt kolorów. Jest jednak dla mnie za mądre. Przykładam je do dżinsów, naciskam odpowiedni guziczek, żeby usłyszeć: „bladozielony”. Jako żywo nigdy nie miałam spodni w takim kolorze. Ponawiam próbę, a to diabelstwo mówi: „niebieskoczarny”. Przy trzecim podejściu godzi się na granatowy. Bądź tu mądra i pisz wiersze. Drugim wspaniałym nabytkiem jest gadający telefon komórkowy. Tu już moje osiągnięcia są większe. Nareszcie uwolniłam sąsiadów od obowiązku odczytywania SMSów i odszukiwania w spisie telefonów osób, do których chcę zadzwonić. Telefon wszystko głośno czyta, pod warunkiem że nacisnę właściwy przycisk. Gdy coś poplączę, zawiesza się i pomoc sąsiedzka jest niezbędna. Poza tym lubi mówić sam z siebie i raptem z kieszeni w spodniach odzywa się głos: „Naciśnij kontakty, a potem gwiazdkę”. W pewnych sytuacjach taki komunikat z dołu brzucha może być dość krępujący. Mimo nie najlepszego ostatnio nastroju życie codzienne dostarcza mi nieco rozrywek. Wolałabym wprawdzie, aby działo się tak za sprawą żywego człowieka, a nie jakichś tam mechanizmów, skoro jednak inaczej się nie da, dobre i to. Całuję. Twoja E.
Kochana Elżbieto, urządzenia urządzeniami, choć i tu trzeba sobie powiedzieć, że posługiwania się nowymi urządzeniami nie każdy z nas lubi się uczyć. W Twoim przypadku tych urządzeń jest znacznie więcej, więc i nauki nieporównywalnie więcej niż w przypadku nas, którzy widzą. Zawsze Cię podziwiałam za tę dzielność w pokonywaniu trudności. I za to, że nigdy nie słychać słowa skargi. Kiedy siedzisz przy stole z elegancko opartymi dłońmi i bierzesz zaangażowany udział w rozmowie, ma się uczucie, że patrzysz w oczy rozmówcy. Nieraz myślałam sobie, że słyszysz bardziej to, o czym mówimy, i zdecydowanie lepiej to zapamiętujesz. Często myślałam też, że widzisz nas lepiej, niż my widzący widzimy siebie. Już dawno miałam Cię zapytać: jak to jest w tym Twoim środku? Wiem, może nie sformułowałam zręcznie tego pytania, ale jesteśmy ze sobą na tyle zaprzyjaźnione, że chyba mogę je powtórzyć. Jak to jest w tym Twoim środku? Nie pytam o życie wewnętrzne, bo nie jest mi ono obce. W gruncie rzeczy pytam, o ile jesteś od nas bogatsza. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu. Powiem tak: dokładnie. Powiem więcej: na ten moment prawda jest taka, że... życzę Ci miłego dnia. Mam wrażenie, że czytając te zdania, masz nie najlepsze pojęcie o mojej poczytalności. Nie denerwuj się, wszystko jest pod kontrolą, pod prostu pokazuję swój środek, o co prosiłaś. W miarę pogarszania się widzenia polepszało się słyszenie, dając dowód, że przyroda nie znosi próżni. I raptem zaczęłam słyszeć to, na co kiedyś nie zwracałam uwagi. Na przykład, że ktoś robi sobie kanapeczkę z bułeczki, którą smaruje masełkiem, kładzie szyneczkę lub schabik, dodaje listek sałatki, a wszystko popija herbatką z cytrynką. Wolałby winkiem, ale nie ma nań pieniążków. Młode panny, również w telewizorze i radiu, unikają znaków zmiękczających, wobec czego „rozpiera je radosc i miłosc”. Ania jako przerywnika używa słowa nie, tak jak kiedyś polski szlachcic mówił „mocium panie”. A większość życzy miłego dnia, choćbym akurat łkała i miała ochotę się powiesić. Dawniej tego wszystkiego nie rejestrowałam, a ściślej – na tym się nie skupiałam. Obserwowałam czyjś wyraz twarzy, gesty, a słowa były dodatkiem do treści. Gdy obserwacja odpadła, dźwięki nabrały innego znaczenia. Stały się ogromnie ważne. Tak więc, w dużym skrócie, mój obecny środek zbudowany jest z wyobraźni, obrazów z przeszłości i dźwięków teraźniejszości. Mogę powiedzieć o sobie, że jestem osobą jasnosłyszącą, choć słowniki nie znają takiego wyrazu. Jasnosłyszenie sprawia, że kilka razy dziennie adrenalina mnie zalewa, łapię wówczas za telefon i usiłuję powiedzieć w radiu czy telewizji, co myślę o tak bezceremonialnym obchodzeniu się z językiem polskim. Na szczęście dla moich potencjalnych rozmówców albo nie znam, albo wystukuję jakiś niedorzeczny numer. I tak walka się kończy jeszcze przed atakiem. Staram się, w miarę możliwości, rozsądnie sterować swoim środkiem. Życie nauczyło mnie nie puszczać na żywioł fantazji, bo skończy się to wielkim płaczem, użalaniem nad sobą i wypiciem do poduszki butelki wina. Bez sensu. Czekam cierpliwie, aż medycyna zrobi mi prezent, a wtedy wcielę w czyn worek wspaniałych pomysłów. Jesteś w błędzie, sądząc, że nie mam marzeń. Ostatnim jest befsztyk z polędwicy. Marzenie wydaje się łatwe do spełnienia, ale... sama sobie nie usmażę, bo spaskudzę. Do restauracji nie pójdę, bo napaskudzę. Tu małe wyjaśnienie. Z domu i szkoły nie wyniosłam znajomości tabliczki mnożenia, ale wbito mi do głowy umiejętność ładnego jedzenia. Osoby widzące tak jak ja nie są w stanie jeść ładnie. Nie widać, gdzie kończy się talerz, a zaczyna obrus, pokrojenie mięsa na zręczne kawałki staje się niemożliwe, sos cieknie po brodzie i kapie na paradną bluzkę. Wszystko wokół uświnione. Krępująca sytuacja. W knajpie najchętniej więc zamawiam flaki bądź coś, co można jeść łyżką, najlepiej z miseczki. Teraz już wiesz, na jaką potrawę mnie zaprosisz. Może być schabowy, ale nie mogą być poza mną inni goście. Całuję. E.
Kochana Elżbieto. To będzie list o miejscach tak wytwornych, że zapierających dech w piersiach. Mówiąc krótko – o Wielkim Świecie. Zaczynam od Monte Carlo. Byliśmy tam trzykrotnie. Za drugim razem Andrzej nauczył mnie grać na jednorękim bandycie. Był z siebie dumny. Nareszcie mnie czegoś nauczył (wstyd się przyznać, jak potrafię być tępa)! A do tego szast-prast, ledwie mnie nauczył i już wygrałam! Andrzej cieszył się jak dziecko. Kwota, której nagle staliśmy się posiadaczami, była rzędu dziewięćdziesięciu euro. Jak na nasze ówczesne możliwości – całkiem spora. Nie to, żeby nam czegoś brakowało, ale już wycieczki odbywaliśmy na kredyt. Andrzej postanowił natychmiast kupić za wygraną złoty wisiorek z napisem „Maria”. Przy wejściu do amerykańskiego kasyna, w którym graliśmy, były złote wisiorki ze wszystkimi imionami świata. Nie było tylko Marii. Szukaliśmy tej Marii jeszcze długo i wszędzie. W końcu o niej zapomniałam, ale – jak się okazało – pamiętał Andrzej. Kiedy wycieczka miała udać się do Cannes i dalej – mąż powiedział, że nie jedzie. Zostaje w delfinarium, a moim zadaniem jest kupić sobie wisiorek z napisem „Maria”. Zawsze byłam subordynowaną żoną. Mus to mus. Sprawdziłam w Cannes. Nie było. Nie było też we Fréjus i Saint-Raphaël. Zostało tylko Saint-Tropez. Przerwę w zwiedzaniu wykorzystałam wyłącznie na szukanie wisiorka. I wreszcie cud! W maleńkiej, pachnącej lawendą galerii widzę wisiorki z imionami. Zawsze wierzyłam w swojego Anioła Stróża. Za ladą wytworna pani w wieku między dwadzieścia cztery a pięćdziesiąt cztery lat. Rozmowa toczy się po angielsku. Mój angielski nie jest szczególnie wyrafinowany, ale pani znakomicie rozumie, o co mi chodzi. Złoty wisiorek z napisem „Maria”. Pokazuje mi złote łańcuszki o różnych splotach. Wydają się za grube. Proszę o cieńsze. Pani wyraża obawy, czy wisiorek się utrzyma. Dziwię się, co tu się ma utrzymać. Napis? Pani pyta, jaki obwód ma pupil. Pupil? Jaki pupil? I wtedy zaczynam się śmiać. Jestem w sklepie ze złotą biżuterią dla psów, zresztą wysadzaną drogimi kamieniami. Śmieję się i śmieję. Ze mną śmieje się mój ukochany Anioł Stróż, Arcymistrz Sztuki Przetrwania i Humoru, wielki prezent od Pana Boga. Mogę się założyć o wszystko, że to On mnie tu przyprowadził, żebyśmy się mogli śmiać! Z tamtej wyprawy przywiozłam Andrzejowi pięć marynarskich węzłów w pięknej oprawie. Kiedy ma się węzły, o jacht łatwiej. I jeszcze o Wielkim Świecie. Nicea. Straszliwie gorąco. Od rana oboje zwiedzamy miasto. Nie wszędzie da się dojechać autobusem, więc wyobrażasz sobie, jak po kilku godzinach wyglądają nasze nogi. Resztkami sił schodzimy z dość wysoko położonego Muzeum Sztuki Naiwnej (zresztą w pałacyku należącym kiedyś do rodziny Coty). Wracamy powoli, bardzo powoli, a tak naprawdę niemal czołgamy się w kierunku pociągu, który dowiezie nas na camping. Ale coś w nas musi być (to coś nazwijmy „pełzającą godnością”), bo na Promenadzie Anglików zatrzymuje nas pan; ma dla nas propozycję. Tuż o krok, prawie przy samej promenadzie (dla nabywców to bardzo ważne), jest do kupienia nieduży XIX-wieczny pałacyk. Okazja. Naprawdę warto. Naturalnie, że normalnie byśmy nabyli, ale dziś jesteśmy tak zmęczeni, że nie mamy do tego głowy. I niech mi ktoś powie, że życie w eleganckim świecie nie jest pełne przygód. Całuję Cię.
M.
Kochana Elżbieto! No dobrze! Polecimy (jak to teraz się mówi) po słabościach. Maniackie gromadzenie map, przewodników, folderów. Nie umiem się nimi dzielić. Tonę w stertach zadrukowanych papierów na temat dróg, dróżek, szos i innych tego typu osiągnięć ludzkości. Dokładnie wiem, jak szybko się dezaktualizują, ale nie oddam. Nie podzielę się tym z nikim. Siedzę na stercie i chronię. Kiedy ktoś chce mój złoty wisiorek, ukochaną bluzkę, nową torebkę, która mnie ledwie co urzekła – dam! Proszę bardzo! Mapy, którą nabyłam trzy lata temu za pięć złotych pięćdziesiąt groszy – nigdy! Do wszystkich wypraw przygotowuję się z wielką starannością. Cel: okolica czterdzieści kilometrów pod Warszawą. Na podłodze rozłożone mapy. W ręku foldery. Na szyi zawieszona lupa, obok przygotowana lornetka. Wiem wszystko: dwadzieścia siedem kilometrów za miastem skręcić w lewo, przejechać trzy kilometry – będzie XIX-wieczny kościół z takimi a takimi obrazami, obok cmentarz, na którym spoczywa Ten, Ten i Ten. Kiedy zwiedzę cmentarz, mam skręcić w prawo do maleńkiej miejscowości, w której pewien kowal pokazuje swoje wyroby. Nie jestem aż taką fanką kowalstwa, ale lubię słuchać, gdy ktoś z pasją mówi o tym, co robi. Dalej zobaczę miasteczko ze starym żydowskim cmentarzem i resztki murów po synagodze. Potem pewną restaurację w oryginalnej napoleońskiej karczmie. Jak w stu pozostałych miejscach tego typu, w niej również zatrzymał się Napoleon na popas, sławiąc potem uroki miejscowej kuchni (francuskiej – nikt się temu nie dziwi). Oczywiście wtedy, gdy udawał się w jednym kierunku, bo później już tylko uciekał. Następnie będę miała przed sobą kapliczkę, przed którą... I niewielki, ale gustowny skansenik. I... Pycha! Jestem przygotowana. Jak harcerz. Wyjeżdżam. Wrócę wieczorem. Na dwudziestym piątym kilometrze, po prawej stronie drogi, widzę niezwykłe drzewo lub krzak, mały, średni lub duży, albo człowieka, który idzie, stoi lub siedzi, albo płot, na którym ktoś coś bez sensu napisał, albo chałupę, w której bym chciała nie chciała mieszkać, albo... – Zjadę z drogi tylko na chwilę, tylko zobaczę i wrócę. Potem zawsze jest tak samo. Wracam. Po dwóch dniach. Do domu. Z tego, co Ci opisałam powyżej, nie widziałam niczego. To, co się stało poniżej, opiszę w następnym liście. Czy jesteś w stanie wytłumaczyć metodę w tym szaleństwie? Całuję. M.
Droga Marysiu, coraz bardziej robię się podobna do swojej matki. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle, ale nie będę się zastanawiała nad sprawami, na które nie mam wpływu. Jest jak jest. Na przykład niedziele. Mama ich nie znosiła. Mieszkała długie lata na wsi, a wiejska niedziela jest jednym z nudniejszych dni, zwłaszcza jesienią i zimą. Poza pójściem do kościoła nie ma co robić. To znaczy jest co, lecz nie wypada. Tam dzień święty święci się bardziej niż w mieście, a każde odstępstwo jest zauważalne. Nie można zrobić prania, bo potem trzeba je wywiesić w ogrodzie, nie da się niezauważalnie pielić grządek czy kopać ziemniaków. Można wprawdzie iść na grzyby, tyle że idzie pół wsi i w te same miejsca. Jako człowiek miasta powiesz, że są jeszcze spacery. Masz rację, ale są one zarezerwowane dla rodziny z miasta. Normalny wiejski człowiek nie chodzi na spacery, on na polu, łące czy w lesie od poniedziałku do soboty ciężko pracuje. Czasami też w niedziele, kiedy ma się na burzę i trzeba zgrabić siano. Tak więc niechęć mamy do niedziel była uzasadniona i utrwalona. Moje niedziele są coraz nudniejsze. Gdy tylko słońce zacznie bardziej przygrzewać, kto tylko może, wyrywa się na działkę. Własną lub zaprzyjaźnioną. Telefon milknie. Jako urodzona optymistka staram się odkryć w tym dobre strony, co jednak nie jest łatwe. Ale jak człowiek bardzo się przyłoży, to odkryje. Na przykład własną przydatność. Co pewien czas napada mnie poczucie bezproduktywnej egzystencji, jeśli nie liczyć codziennie wynoszonej torby ze śmieciami. Ale gdy się zastanowię, dochodzę do wniosku, że nie jest tak źle. Skoro każdego dnia, z wyjątkiem niedziel, kilka osób odczuwa potrzebę zadzwonienia do mnie, a co najmniej jedna ma ochotę wpaść na herbatę, to znaczy, że jestem do czegoś potrzebna. Chociażby do tego, żeby było przed kim się wygadać. Jedno, co mogę zrobić dla bliźnich, to cierpliwie ich wysłuchać. Inne działania są, z przyczyn ode mnie niezależnych, bardzo utrudnione. Jak możesz się domyślać, piszę w niedzielę i stąd rozdzielanie włosa na czworo. Zbliża się wieczór. Za chwilę zadzwoni telefon i życie wróci do normy. Całuję. Twoja E.
Kochana Elżbieto, problemem niedzieli całkowicie mnie zaskoczyłaś. Zawsze myślałam, że kiedy w Twoim domu jest przez co najmniej sześć dni w tygodniu gęsto od wpadających przyjaciół i niemal bez przerwy dzwonią dwa telefony z prośbą o radę lub psychiczne wsparcie – niedziela, kiedy wiele osób wyjeżdża, może być dla Ciebie tylko czasem radosnego wypoczynku. Znam Twój dom na tyle, aby wiedzieć, że naprawdę rzadko jest u Ciebie luźniej niż w sezonie na deptaku w Ciechocinku. Widzisz z tego, jak niewiele wiemy o Naszych Przyjaciołach. Wykorzystam okazję, żeby się zbliżyć do bardzo poważnego tematu: przydatności, obowiązków i pracy „na rzecz...”. Wykorzystam okazję, bo jest to sprawa do załatwienia dla nas obu, poważniejsza, niżby wyglądało na pierwszy rzut oka. Mój dotychczasowy osobisty bilans jest następujący: przez wiele, wiele lat na pracę, wychowanie dzieci, obowiązki domowe i inne działania poświęcałam nierzadko dwadzieścia godzin na dobę, rzadko mniej. Jak większość kobiet marzyłam, żeby złapać trochę czasu na przeczytanie książki (i trochę siły, aby przy tym nie zasnąć). Dziś mam czas na czytanie książek, oglądanie filmów, pójście na długi spacer, rozmowy z przyjaciółmi. Moje obowiązki się skończyły. Może zabrzmi to paradoksalnie, ale jestem zbyt leniwa, żeby żyć bez obowiązków. Mam ciągle potencjał, który może jeszcze komuś posłużyć. Wytrenowana w wielu ciężkich potyczkach z życiem posiadłam pewne umiejętności, które mogą się przydać. Tak jak Ty szukam mądrego wolontariackiego działania. Być może będzie to coś na rzecz dzieci z rodzin patologicznych lub rodzin, które sobie nie radzą. Być może... Bardzo starannie przygotowuję się do tego, bo też i nie są to żarty. Sprawdzam i szukam. Czasami dobrze, że jesteśmy w takim wieku, bo trudno nas nabrać na blichtr, tandetę i tanią spektakularność. Więc wiem, że znajdziemy coś, co nas wciągnie, pochłonie i jeszcze będzie z tego pożytek. Całuję. M.
Kochana Elżbieto, kiedy mam w życiu pod górkę, idę pobyć w pewnym zaczarowanym świecie, po którym poruszają się narkotyczni, zaklęci ludzie. Nie mają płci ani wieku, często mają okulary, plecaki i mało przytomne, niewidzące oczy. Idą sobie tylko znanymi torami, a ponieważ jest ich dużo, to cud, że na siebie nie wpadają. Wiedzeni instynktem fizycznej autonomii ominą cię lub – jeśli zaczepią – powiedzą wprawdzie „przepraszam”, ale za chwilę mogą znów wpaść na kogoś, bo tak naprawdę jesteś dla nich tylko przeszkodą na torze ich poszukiwań... Klienci księgarń, empików i innych klubów książki. Jesteś tam, jakbyś miała czapkę niewidkę. Nie rozpozna cię przyjaciel z przedszkola, szkoły, ani kolega z pracy, którego codziennie widujesz. Nie rozpozna cię, bo szuka Edelmana, który „właśnie wyszedł”, lub mierzy się z Bartoszewskim albo Pilchem, który leży na półce obok Szymborskiej, Kapuścińskiego i innych. Tu możesz spokojnie przyprowadzić narzeczonego, do tej pory starannie chowanego po kątach, i – nawet jeśli jest tu dziesięcioro Twoich najbliższych znajomych – nikt go nie zauważy. Zostali zaczarowani. Będą krążyć po tych swoich torach, podchodzić, wracać, odchodzić, znów wracać. Pełna hipnoza. Magia. I miejsce drugie: ogrodnictwo, targi roślin i kwiatów. Te same mało przytomne oczy, te same hipnotyczne tory. Zamiast plecaków pchają ogromne wózki. W oczach ta sama niepohamowana pazerność. Tu nikt na nikogo nie huknie, kiedy wypełniony po brzegi brzegów doniczkami wózek na chwilę pozostawiony przez właściciela stoczy się komuś na nogę. Tu każdy rozumie, że jego właściciel pomiędzy sześćdziesięcioma innymi spotkał wreszcie paprotkę swego życia i pójdzie za nią jak zaczarowany. Albo begonię, albo hiacynt, albo skamieniał z zachwytu przed pelargoniami (każda po cztery pięćdziesiąt), tak jakby oglądał najpiękniejszy balet w Teatrze Największym. Tu nikt się nie dziwi, gdy ktoś czerwony z emocji krzyczy w komórkę, że wreszcie znalazł! Ma ją! Ma tę jedyną różę na świecie. Stoi przed nią. Za chwilę będzie ją miał na zawsze. Do końca jej dni będzie jej mówił, jak jest piękna i jak długo na nią czekał. I że wszystko, co było przed nią, nie miało znaczenia, bo tak naprawdę jego życie dopiero się zaczyna. Tu. Właśnie tu. I teraz. Kocham te miejsca. I te uczucia, które nami tłuką. Całuję Cię. M.
Kochana moja Przyjaciółko! Bardzo mi brakuje tego, że nie mogę do Ciebie zadzwonić i najszybciej uzyskać odpowiedzi na pewne pytania. Okazuje się, że nie ma takiego Internetu ani encyklopedii, ani słownika, które mogłyby zastąpić jedną wykształconą przyjaciółkę. Od wczoraj chodzi za mną temat synogarlicy. Nie chodzi mi o żywot i zwyczaje na przykład synogarlicy tureckiej (Streptopelia decaocto) ani o symbolikę tej pięknej gołębicy (Biblia, malarstwo, literatura), ta wiedza jest encyklopedycznie osiągalna. Chodzi o głos, a jeszcze bardziej o odgłosy, jakie ona wydaje. Problem wziął się z tego, że kiedy rozmawiam z pewnym panem, głos mój zachowuje się tak, jak gdyby był przewiązany wieloma dźwięczącymi (a może raczej wdzięczącymi się) supełkami. Czy nie tak właśnie mają synogarlice? Co radzisz z tym zrobić? Odpisz szybko, bo sprawa robi wrażenie pilnej. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu! Wprowadziłaś mnie w pewne zakłopotanie pytaniem, jakie dźwięki wydają synogarlice. Moim zdaniem gardłowo-dźwięczno-namiętne. Gratuluję Ci umiejętności i wdzięcznego odbiorcy. Piszę to nie bez kozery; nie tak dawno rozmawiałam z Wiesiem przez telefon i chciałam być miła. Po kilku zdaniach usłyszałam: – Czy musisz tak ćwierkać? Zbiło mnie to z pantałyku i nie wiem, czy nie zaważyło na dalszych stosunkach. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Takie właśnie miałam podejrzenie. Te wdzięczące się supełki w głosie nieuchronnie na coś wskazywały; no i mamy lekkie zaczarowanie świata, malutki zawrocik głowy, przyjemną adrenalinę i... wiersze: dziwny czas – dziwne zauroczenie – wszędzie wiersze: na autobusie – wiersz na drzwiach od szafy – wiersz na dużym lustrze – duży wiersz po dwa wiersze na szklance nie patrzę na ciebie – bo wiersz pies – wiersz i kot – (przecież nie mam kota) jakby ktoś rozpruł worek a między nimi właściwie tylko... zdumienie Jak mawiała moja babcia chłopka: – Kompletne waryjactwo! Całuję Cię, a może – jak to Ty ładnie mówisz – całuję Cię bardzo. Marysia
Kochana moja Elżbieto, coraz częściej patrzę na siebie jak na żabę, którą anatomopatolog rozłożył na laboratoryjnym stole, żeby zrobić przegląd jej poszczególnych organów. Tym anatomopatologiem jestem ja. Ja – żaba, obiekt zainteresowania, i ja – anatomopatolog, psycholog, socjolog i antropolog ciekawy żaby i świata, w którym ta żaba się obraca. Żaba jaka jest, każdy widzi. Największą osobliwością mojej żaby jest wiek – siedemdziesiąt lat, i być może to właśnie wiek skłonił anatomopatologa do położenia żaby na laboratoryjnym stole. Nie bez znaczenia jest płeć. Żaba jest bowiem płci żeńskiej, co również przesądziło o dociekliwości badacza. Dalsze pytania są dość proste: Czym się żaba żywi? W jakim środowisku się obraca? Czego nie lubi? Czy do laboratorium wzięto ją z asfaltu, na którym próbowała popełnić samobójstwo, czy z towarzystwa dobrze bawiących się innych żab? Wyłącznie konsumuje, czy jeszcze przydaje się do czegoś innego? Usiadła w jednym miejscu, czy jest w drodze? Jeśli idzie, to czy wie dokąd? Czy potrafi iść sama, czy jest skazana na towarzystwo? Ma „za złe”, czy patrzy z wyrozumiałością? Co oznacza dla niej „płeć przeciwna” i do czego jej używa? Czy zatrzymana w jednym punkcie drogi potrafi stanąć i budować, czy powie: „Nie! Już zbudowałam”? Czy ze strachu, że sobie nie poradzi, zgodzi się na wszystko, a może się zbuntuje? Popatrz, ile pytań, a przecież żaba jaka jest, każdy widzi. Całuję Cię. M. PS Wiem, że kiedyś postanowiłyśmy skończyć z pisaniem do siebie listów. Że niby to takie staroświeckie i że wystarczyłyby SMS-y. Komu wystarczą, to wystarczą; ja lubię to nasze lekko chichotliwe komentowanie świata. Inkaustem i gęsim piórem. Więc może znowu dasz się namówić?
Droga Marysiu, rzeczywiście nie pisałam do Ciebie prawie dwa lata. Okropnie długo i żadne rozmowy telefoniczne nie były w stanie wypełnić tej luki. Z przyjemnością wracam więc do starego sposobu komunikowania się z Tobą, z nadzieją, że mi wybaczysz. Przez te dwa lata nic specjalnego się nie wydarzyło, jeśli nie liczyć zawału serca i ostatecznego rozstania z resztkami widzenia. Pomyślisz zapewne, że się mizdrzę, ale tak nie jest. Obie te przypadłości nie zaważyły na moim postrzeganiu świata i przyjaciół. Bałam się, że wpadnę w lęki przed samotnym mieszkaniem, że skupię się na oczekiwaniu sensacji sercowych i będę kłębkiem złych emocji. Na szczęście dla mnie i moich bliskich nic takiego się nie stało. Nie mam już kotki, nie chcę jednak o tym się rozpisywać, bo sprawa jest za świeża. Moja pomocnica domowa – Swieta – wyjechała z mężem do Niemiec. Przykro mi. Z drugiej strony oboje mają tam znacznie lepsze warunki do życia. Jak pamiętasz, i ona, i on są młodymi ukraińskimi lekarzami. Dzwonią i zapraszają do siebie. Może kiedyś się wybiorę. Jeśli coś się zmieniło, to mój sposób patrzenia na świat. Mam silniejsze niż kiedyś poczucie upływającego zbyt szybko czasu i nie chcę go tracić na głupie walki z rzeczywistością. Nostalgicznie spoglądam w przeszłość, lepiej rozumiem swoich rodziców i dziadków, ale wyzbyłam się napadów belferstwa wobec młodego pokolenia. Chyba że za bardzo zalezie mi za skórę, co zdarza się dość często. Najogólniej mówiąc, złagodniałam i dobrze mi z tym. W ogóle jest mi nie najgorzej na świecie. Widzisz więc, że się zmieniłam, ale nie do końca, pozostając dla przyjaciół tą samą Elżbietą. Całuję Cię najserdeczniej. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Czy zdarzyło Ci się kiedyś widzieć grupę dzieci, która razem uczy się wierszyka? Wielka frajda. W tej samej chwili odbywa się uczenie wiersza, a równocześnie wielka zabawa; chwila ciszy i wybuch hałasu – harmider i znów chwila ciszy – chichot z wiersza i skupienie, żeby się go nauczyć – wspólna recytacja i walka o to, żeby „teraz ja, teraz ja powiem”. Szkoda, że większość nas, dorosłych, tak mało uczyła się wierszy na pamięć, a przecież niektóre są bardzo łatwe: Kiedy piłka jest w dobrym humorze To skacze I skacze I skacze I skacze I skacze I skacze I skacze I skacze I skacze I skacze I przestać nie może (Ludwik Jerzy Kern) albo: Facet z baczkami I facet z bródką Wybrali się za morze łódką. Ale łódka nie miała dna, Dlatego też ten wierszyk trwa Tak krótko (też Kern) Popatrz, jeszcze nie zdążyłam Ci do końca go przepisać, a już się śmieję! Nawet teraz, kiedy jesteśmy w wieku – nazwijmy to – nieodwracalnie dojrzałym (a nawet lekko przejrzałym), kiedy mamy z czymś pod górkę i mało co może nas rozbawić – „facet z baczkami i facet z bródką” rozbawią nas na pewno. Oczywiście w normalnych warunkach nie cytowałabym całych wierszyków, ale sama nie możesz ich, niestety, przeczytać, więc sobie pozwalam. I jeszcze tylko jeden, ten mój ulubiony: Żółtą drogą, zielonym polem pewien człowiek szedł z parasolem i uśmiechał się mimo słoty, bo parasol był cały złoty, coś tam śpiewał, bzykał jak mucha,
śmieszne bajki plótł mu do ucha. I ten deszcz tak padał i padał, A parasol gadał i gadał, a ten człowiek mu odpowiadał. I okropnie byli weseli, choć się wcale nie rozumieli, bo ten człowiek gadał po polsku, a parasol po parasolsku. (Danuta Wawiłow) W głowie się nie mieści, ile takich cudów kryje się (poza Brzechwą i Tuwimem) w najróżniejszych zbiorach wierszy dla dzieci. Niestety, nie mogę ich zacytować choćby ze względu na długość, ale pewnego dnia przeczytam Ci, ile się da. Dużo w życiu traci ten, kto tego nie docenia. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, mam w domu dwa miejsca do rozmyślań – łazienkę, a ściślej wannę, i lewy róg kanapy. Kanapa służy rozmyślaniom o życiu, czyli tworzeniu problemów i budowaniu z nich piętrowych konstrukcji, natomiast wanna – ich rozwiązywaniu. Jestem przekonana, że gdyby nie wanna, zrobiłabym w życiu masę głupot, nie przeżyłabym iluś pięknych chwili, nie wymyśliłabym żadnego sensownego artykułu. Wczoraj usłyszałam w radiu z ust uczonej pani psycholog, że kto nie ma marzeń, ten już umarł. Oświadczam Ci więc: mnie już nie ma na świecie, a listy do Ciebie pisze mój duch. Umarłam kilka lat temu i dobrze mi z tym. Ze śmiercią odzyskałam radość życia, polepszyły się moje kontakty z otoczeniem, robię to, na co mam ochotę. I wszystko dlatego, że przestałam marzyć i umarłam. Nawet o tym nie wiedząc. Zamiast marzeń realizuję swoje zachcianki. Przed wieloma laty pozazdrościłam kuzynce kamiennego zlewu. Długo zbierałam się w sobie i doszłam do wniosku, że przyszła pora na tę inwestycję. – Teraz albo nigdy! – krzyknęłam do siebie, oczywiście w wannie, i zamówiłam to cudo w kolorze ciemnobrązowym. Jak zlew, to i nowy blat kuchenny, jak blat, to wypadałoby odnowić szafki. I wtedy odwiedziła mnie bratanica. Popatrzyła na moje wyczyny, zapytała, czy dobrze się czuję i czy nie mam zamiaru umierać. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą, że mam się doskonale, a ostatnią rzeczą, na którą miałabym ochotę przed śmiercią, byłby zlew dla spadkobierców. Zdziwiła się, więc szybciutko dodałam, że przed przeniesieniem się w zaświaty kupię na jej koszt butelkę szampana i nasączę ciało drogimi perfumami. Czy zauważyłaś, że zaniedbany dom młodych ludzi świadczy o ich bałaganiarstwie, a takie samo niechlujstwo u starszych o ubóstwie i nieporadności? Gdy odkryłam tę prawidłowość, nabyłam zmywarkę, powyrzucałam nadpalone ścierki i przestałam udawać, że oczko w pończosze poleciało przed chwilą... Zrobiłam małą przerwę w pisaniu na kąpiel i przyszła mi do głowy nowa zachcianka: zostań prezydentem RP, a ja będę Twoją damą do towarzystwa. Tylko nie każ mi zamieszkać w Pałacu, bo nie opuszczę swojego nowego zlewu. Twoja E. PS Zapomniałam powiedzieć, że kilka dni temu byłam u przyjaciół, gdzie spotkałam znajomego sprzed lat, i coś między nami, jak mówią młodzi, zaiskrzyło. Zaczęliśmy miło rozmawiać o minionych latach i wspólnych znajomych. Niestety, prawie wszyscy są już na drugim brzegu. Ta rozmowa sprawiła mi ogromną przyjemność, bo mało jest już okazji natknięcia się na kogoś, kto znał moich rodziców, pamięta nieistniejące domy czy śmieszne powiedzonka z przeszłości. Wracałam do domu taksówką i zaproponowałam Pawłowi, że go podrzucę do śródmieścia. W efekcie wylądowaliśmy u mnie na herbacie. Sympatycznie. E.
Kochana Elżbieto, zlew zlewem, ale nie uwierzysz, jak było miło przeczytać o tej odzyskanej znajomości. Osobiście uwielbiam takie powroty. Mam w nich absolutne poczucie bezpieczeństwa i pełne zaufanie do sytuacji. Krótko mówiąc: cieszę się z tego pana! Do głowy by mi jednak nie przyszło, że byle trzydziestokilkustopniowy upał może na Ciebie tak podziałać. Ja prezydentem? Wiem, ktoś musi. Wiem też, Ty nie możesz, bo nie widzisz. Ale żebym zaraz ja? Ja na prezydenta? Chociaż kiedy tak dobrze się zastanowić, może i coś jest w tym pomyśle... No bo w końcu jestem i gospodarna, i robotna, i porządek również potrafię utrzymać, kiedy trzeba. Gorzej z tym ogólnym rozgarnięciem, bo tu by były kłopoty. Wiadomo, że albo się zamyślę, albo zagapię, albo zapatrzę, albo wręcz utonę w zachwycie. Czy prezydent może sobie pozwolić na oczarowania? Albo, co nie daj Boże, na zapatrzenie? A przecież może być jeszcze gorzej. Jak mnie znasz, mogę nagle i nieoczekiwanie dla wszystkich „wsiąść do pociągu byle jakiego...” i znaleźć się w Białymstoku, albo Poznaniu, albo Lublinie, albo w Katowicach, albo... Bóg wie gdzie jeszcze. I do tego stale z tym cielęcym zachwytem na niespecjalnie rozgarniętej twarzy. Nie! Ja na prezydenta? To chyba nie jest dobry pomysł. Chociaż gdyby tak się zastanowić... Bo to jednak kusi. Zwłaszcza kiedy sobie przypomnieć tekst piosenki o tym, jak klawe życie ma cysorz. Prezydent nie może mieć klawego? Czy prezydentowi nic się nie należy? Całuję Cię. Marysia
Kochana moja Elżbieto, teraz też będzie o marzeniach. Siedzę na plaży w R. targana silnym wiatrem znad Bałtyku i pierwszy raz się cieszę, że znów utyłam. Żadna wyobraźnia mi nie podpowie, dokąd by mnie zniosło, gdyby nie niezdrowe, wysoce tuczące jedzenie. Siedzę i z zachwytem patrzę, jak sąsiedzi zmagają się z namiastką namiociku. Co ja mówię – namiastką! Ledwie jego graficznym symbolem, kreską łuku, który przy każdym podmuchu jest lepszy od dowolnego latawca. Po raz dziesiąty z maniackim uporem podczepiają go do sześciu śledzi, a do każdego z nich przywiązani są – podaję w kolejności wiekowej – babcia, dziadek, matka, ojciec i dwoje nieletnich dzieci. Huraganowy wiatr ma to głęboko w nosie, bo co rusz całą tę rodzinę porywa do góry, a potem gdzie bądź porzuca. Nie będę Ci tego opisywała, bo po stokroć lepiej zrobił to Jerome K. Jerome w „Trzech panach w łódce (nie licząc psa)”. Coś musi być jednak w samej idei namiotu czy choćby w jego namiastce, że człowiek wierzy w bezpieczeństwo, które on daje. Namiot jako rodzaj wewnętrznej kotwicy? Póki wiatr nie rzuci mnie w odległy kąt naszego pięknego kraju, opowiem Ci historię wielkiego ludzkiego marzenia. Marzenia o namiocie. W czasach w naszym kraju dosyć przaśnych Andrzej przywiózł z podróży namiot. Nawet złożony był wielki i ważył pewnie tyle, ile ja teraz. Andrzej popatrzył mi z czułością w oczy i w oczekiwaniu na aprobatę powiedział tylko: – Wiesz, od dzieciństwa to było moje marzenie. Dla mnie marzenie jest rzeczą świętą! Zwłaszcza takie od dzieciństwa, zwłaszcza marzenie męża. Ustaliłam więc, że tymczasowym miejscem pobytu namiotu będzie miejsce za zasłoną. Wprawdzie przy próbie przeniesienia go za zasłonę uświadomiłam sobie, że wykonanie tego manewru w pojedynkę nie jest możliwe, ale czego człowiek nie zrobi w imię uczucia. Jeszcze tylko kilka miesięcy i będziemy spędzali czas pod własnym namiotem. Mówiąc między nami (i po cichu), nie wyobrażałam sobie, jak pokonamy opór tak ciężkiej materii. Latem z jakichś powodów nie mogliśmy pojechać z namiotem. Pewnego dnia Andrzej przyniósł nowy namiot. Gospodarka rynkowa otwierała przed nami możliwości. – Wiesz, tamten był chyba za ciężki – powiedział. Jasne! Racja! Od dawna miałam podejrzenia, że temu marzeniu możemy nie sprostać. W następnym roku znowu coś nam przeszkodziło w skorzystaniu z tego pożytecznego turystycznego sprzętu. Gdzieś pod koniec listopada mąż wparował do domu z wielką paczką i powiedział: – Teraz, kiedy w sklepach jest wszystko, nie ma żadnego powodu, żebyśmy się gnieździli w dwuosobowym namiocie. Kupiłem sześcioosobowy z dostawką. Jak zwykle, miał rację. Nie było żadnego powodu... Wezwałam specjalistę w celu przesunięcia zasłon do głębokości jednej trzeciej pokoju. W naszym trzydziestosześciometrowym mieszkaniu zrobiło się jeszcze ciaśniej niż zwykle, ale marzenie jest najważniejsze. Kiedy już mieliśmy duży, wygodny namiot, Andrzej zadbał o jego wyposażenie. Staliśmy się posiadaczami sporego turystycznego stolika, sześciu wygodnych krzeseł (kochamy przecież gości) i podstawki pod niezłych rozmiarów kuchnię. Kupił nam parę
wędek na ryby (bo łowienie niezwykle uspokaja) i przynależnych im rybackich stołków. Zaczęłam się cieszyć, że w dzieciństwie nie marzył o jachcie. Przyniósł również sprzęt do łowienia pod lodem, ale wówczas przekonałam go do umieszczenia części wyposażenia w bagażniku samochodu. – Będzie tam zawsze pod ręką – mówiłam z zaangażowaniem. Latem z jakichś powodów nie wyjechaliśmy pod namiot. Jesienią uświadomiłam sobie, że całe życie moim marzeniem było jeżdżenie z przyczepą. Do samochodu przytwierdziliśmy więc hak, przyczepę będziemy pożyczali. Andrzej przyznał, że bał się życia pod namiotem, w końcu nie byliśmy już tacy młodzi. – Co innego przyczepa! Pełny komfort bez rozkładania – cieszył się. Między nami mówiąc, z nią też nigdy nie wyjechaliśmy, ale hak jest znacznie wygodniejszy w życiu rodzinnym niż namiot. Najważniejsze jest marzenie. Kiedy o tym opowiadam, huraganowy wiatr przeniósł o kilka metrów rodzinę walczącą o zrealizowanie swoich marzeń. Pewnie pomyślałaś, że się poddali. Nie, moja droga, nie! Każda z sześciu osób kurczowo trzyma się przydzielonego mu namiotowego śledzia. Ja ich rozumiem. Całuje Cię. Marysia
Kochana Marysiu, wczoraj wieczorem zadzwonił Paweł, pierwszy raz od naszego spotkania, i polecił koncert na TVP Kultura. Koncert zaczynał się o północy i w pierwszej chwili chciałam z niego zrezygnować, oczywiście nie przyznając się do tego Pawłowi. Ale co zrobię, jeśli koncert w ostatniej chwili odwołają? – pomyślałam. Doczekałam więc do północy i spędziłam przed telewizorem ponad trzy godziny. Dziś rano zadzwoniłam z podziękowaniami za cudowny wieczór, a właściwie noc. Później zrobiło mi się głupio, że poczynam sobie zbyt frywolnie. Trudno. Stało się. U mnie było trochę atrakcji towarzyskich. Na trzy dni przyjechał mój kochany Maciek z Podola, tego koło Słupska, nie na Ukrainie. W pamięci Maciek zapisał się jako urodziwy wyrostek, czyli z czasów, gdy jeszcze coś widziałam. Nie przyjmuję do wiadomości, że to już trzydziestoletni mężczyzna. Bardzo było nam ze sobą dobrze. Ledwo za Maćkiem zamknęły się drzwi, pojawiła się, również na trzy dni, Halina z Krakowa, koleżanka z czasów licealnych. Ostatni raz widziałyśmy się trzydzieści z górą lat temu. W trakcie jej wizyty przyjechała Sara, osiemnastoletnia córka mojego przyjaciela, lekarza okulisty z Częstochowy. Wbrew oczekiwaniom te wizyty wcale mnie nie zmęczyły. Wycofałam się z roli ambitnej gospodyni i pozwoliłam gościom robić w moim domu to, na co mają ochotę. Wybrałam dobrą drogę. Goście obsługiwali mnie, dopieszczali jak mogli, i utrzymywali wzorowy porządek. Oni czuli się przydatni, a ja – ważna i zadbana. Wychodzi na to, że niewidzenie ma swoje dobre strony. Dawnymi czasy taki najazd wywołałby we mnie panikę. Zamiast cieszyć się przyjaciółmi, stałabym przy garach, zmywała, zamiatała, szorowała wannę i marzyła o chwili spokoju. Na rozmowy i wspomnienia nie starczyłoby sił. Polecam Ci ten patent i całuję. Elżbieta
Droga Marysiu, już teraz mogę Ci opowiedzieć o kotce. Przeżyłyśmy ze sobą piętnaście lat i przyszła pora rozstania na zawsze. Jako przeciwniczka eutanazji obiecałam sobie i mojej kocicy, że pozwolę odejść jej z tego świata w sposób naturalny. I nie dotrzymałam słowa. Był to najcudowniejszy i najłagodniejszy kot pod słońcem. Czy możesz wyobrazić sobie kocicę, która nigdy nie zasyczała, nie prychnęła i nie zrobiła kociego grzbietu? Przerażona, miauczała rozpaczliwie i chowała się w czeluściach szuflady pod tapczanem. W tej szufladzie przeżywała chorobę. Czasami wyłaziła i usiłowała do mnie dojść, ale nie zawsze miała dość sił. Wtedy na czworakach próbowałam ją odnaleźć. Pewnie zastanawiasz się, dlaczego jej nie leczyłam? Przyznam, że uczyniłam to z premedytacją. Choroba przyszła nagle, kotka była w podeszłym wieku, a szacunek dla wspólnie spędzonych lat nie pozwalał na narażanie kosmatej przyjaciółki na stresy. Ładowanie kota do koszyka, noszenie do lekarza, zastrzyki, dializy przysparzają zwierzęciu cierpień bez szansy na oczekiwane rezultaty. Wiem o tym, bo przecież sama jestem lekarzem weterynarii. I tak przyszła chwila najtrudniejszej decyzji: pozwolić kotce cierpieć lub zakończyć jej życie. To był dla mnie okropny czas. Co godzinę zmieniałam postanowienia. W końcu poprosiłam znajomego lekarza, żeby przyszedł do domu i pomógł jej przejść na drugi brzeg. Jestem przekonana, że postąpiłam słusznie, choć nie umniejsza to żalu. Przyjaciele są gotowi natychmiast wprowadzić mi do domu nowego kota. Gdybym była młodsza i cokolwiek widziała, pewno bym się zgodziła, ale w mojej sytuacji byłby to szczyt nieroztropności. Młody kot przeżyje mnie i spędzi starość w schronisku. Starego – ja mam szansę przeżyć. A jeśli trafiłby mi się kot z niepohamowaną pasją łowiecką i myślami samobójczymi? Nawet nie zauważyłabym, kiedy wyskoczyłby z piątego piętra. Nie, to już emocje nie dla mnie. Pewnie myślisz, że jestem bez serca, skoro rozważam „za i przeciw” nowemu zwierzęciu w domu. Może i tak, ale ja mam swoją filozofię: to nie dokładnie ten kot czy tamten pies jest cudowny, ale cały psi i koci ród jest piękny. Całuję Cię. Twoja E.
Droga Marysiu, pytasz mnie, jak „Ten Pan”, czyli – jak rozwija się znajomość z Pawłem. Otóż odbyliśmy kilkugodzinny spacer po warszawskich Powązkach. Miałam ogromną tremę, jak – w naturalny sposób – poradzić sobie z własną nieporadnością. Jak wiesz, po ulicach najłatwiej mi iść z kimś pod rękę, a tu trzeba jeszcze z minimalnym wdziękiem wsiąść i wysiąść z tramwaju. Udało się bez zakłóceń. Nikogo nie staranowałam ani sobą, ani laską. Po cmentarzu chodziłam już o własnych siłach. Byliśmy na Jego i moich grobach rodzinnych. Przy okazji wyszło na jaw, że nasze matki ukończyły tę samą szkołę imienia Cecylii Plater. Obie drżały ze strachu przed przełożoną, panią Jadwigą Reutt. Takich wspólnych punktów zaczepienia było wiele. Wracając, kupiliśmy coś do zjedzenia u znanego Ci Wietnamczyka i spędziliśmy nad tym jadłem dalsze godziny, tyle że już u mnie w domu. Za kilka dni będą imieniny Pawła. Mamy zamiar odbyć je wspólnie. Ale teraz o czymś innym. Doszłam do wniosku, że my, kobiety, same siebie pakujemy do więzienia. Z jednej strony walczymy o parytety, równouprawnienie, późniejsze emerytury i tym podobne atrybuty naszego człowieczeństwa, a z drugiej... Zgroza! Co jakiś czas mam takie parcie na szkło, że nie mogę oderwać się nawet od reklam w telewizorze. I co słyszę? Znajome z głosu aktorki przekonują siebie i inne panie, że jedynym źródłem ich dobrego samopoczucia jest służba mężowi, dzieciom i wnukom. Mamusia ma wziąć pożyczkę, aby szybciutko, pod nieobecność córeczki, wymalować jej pokój. Jakby córeczka sama nie mogła za to się wziąć, wysyłając uprzednio matkę do SPA. Zatroskana babcia kupuje z emerytury nie najtańszą buerlecytynę tylko dlatego, aby ćwiczyć pamięć dla ukochanego wnuka, któremu nie chce się zajrzeć do książki. Rekordy głupoty bije inna babcia z kłopotami trawiennymi. Ta przykra dolegliwość uniemożliwia jej chodzenie tam, gdzie wnuki zapragną, i tylko dlatego powinna zażyć stosowną pigułkę, a nie dlatego, żeby wytrzymać do końca na filmie dla dorosłych. Oczywiście bez wnuków, za to z adoratorem u boku. Baby są głupie, że tak dają się innym babom ogłupiać. Czy widziałaś, żeby mężczyzna reklamował coś, co w efekcie działa przeciwko niemu? Ja z takim przypadkiem się nie spotkałam. Oni są wspaniali w swych równie wspaniałych samochodach. Kupionych na raty, które będzie spłacała żona, zachęcona stosowną reklamą. Wiem, podobnie jak ja nigdy nie zapisałaś się do feministek, ale chyba powinnyśmy coś z tym zrobić. Na początek zacznę bojkotować sztuki, w których role sufrażystek grają aktorki namawiające mnie w telewizorze do ubezpieczenia kosztów mojego pogrzebu. Co o tym sądzisz? Żeby jednak wlać w nasze głowy nieco optymizmu, opowiem Ci o pewnej mocno już starszej pani. Całe życie w PRL ciężko pracowała zawodowo, wystawała godzinami w kolejkach, a po powrocie do domu cudownie gotowała dla bliższej i dalszej rodziny. Wszyscy sądzili, że kiedy pójdzie na emeryturę, jej wyczyny kulinarne sięgną światowych szczytów. Srodze się przeliczyli! Starsza pani zapisała się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, a kochaną rodzinę wysłała do baru mlecznego. I oto chodzi. Całuję. E.
Kochana Elżbieto, wprawdzie nie zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, ale za to zaczęłam się uczyć angielskiego. Stało się to teraz, czyli po pięćdziesięciu czterech latach od czasu zrobienia matury, kiedy po raz ostatni miałam z nim kontakt. Nie, żeby nagle zaczął być mi potrzebny, nie to też, żebym miała raptownie go używać ani żebym miała wyjechać za jakąkolwiek granicę i zrobić z niego użytek. Nie. Po prostu zrobiłam się zła na siebie, że go nie znam. A może i trochę nad sobą się rozczuliłam – siedemdziesiąt lat i nie znam angielskiego! Poczułam się lekko pokrzywdzona przez los. Trudno! Stało się: los mnie nie nauczył – muszę to odrobić sama (w podtekście: za niego). Zapisałam się do odnośnej szkoły. Strach (i wstyd) przed konfrontacją z własnym – tak nagle upublicznionym – nieuctwem był okropny. Oczywiście trzeba go było pokonać. A potem, w czasie szybszym niż myślałam, nastąpiła radość z uczenia się; na początku nieśmiała i wstydliwa, a potem naprawdę wielka. To samo odczuły trzy moje „koleżanki z klasy”. Wyglądało na to, że każda z nas zrobiła sobie niejako prezent nie tylko z wiedzy, którą ewentualnie posiądzie, ale nawet już z samego przebiegu uczenia. Było cudnie. W niewypowiedzianym (naturalnie z braku umiejętności) zachwycie chłonęłam „tense” i ich odmiany, modalne i nieregularne czasowniki, a nawet angielskie nazwy chorób. To przecież również życie. Nie powiem, że towarzysząca mi euforia mogła być porównywana z radosnym okrzykiem „eureka”, jaki w łaźni wydał z siebie Archimedes, ale nie byłam od tego daleka. Wszak wszystko jest sprawą proporcji. I nagle stop, koniec, schody. I to nie schody w Cassino de Paris, lecz czarna dziura nieradzenia sobie. Do opanowania mam rozróżnianie słów w języku mówionym. Wydaje się, że tego nie pokonam, że osiągnęłam szczyt możliwości w nauce angielskiego. Trudno. Z zimną krwią obserwuję swoją reakcję na tę ścianę, przed którą stanęłam. Jak małe dziecko kombinuję, jak by obejść problem. Absolutnie nie iść na lekcję. Jakoś potem się ułoży. Musi się ułożyć. Musi. Nagle okazuje się, że mam ogrom spraw do natychmiastowego wykonania: będę prała, sprzątała, prasowała, udzielała „cennych” rad przez telefon przyjaciołom, choć do tej pory dziwnie bez nich się obywali... Skopię ogródek, a będzie to pierwszy przypadek skopania kwitnącego ogródka w środku sezonu. Pokroję starannie dużo chleba i natychmiast nakarmię nim kaczki w miejscowej sadzawce – zdumiewające, że do tej pory obywały się bez mojej pomocy! I co Ty na tę nieoczekiwanie odzyskaną beztroską niedojrzałość? Włącznie z ucieczką na wagary? I wiarę, że coś ci samo wejdzie do głowy? Że jakoś to będzie? Że ktoś napisze ci usprawiedliwienie? Że paluszek? Że główka? Ten powrót do szkoły sprawił mi jednak ogromną przyjemność. Całuję Cię. M.
Droga Marysiu, i mnie czasami, ni stąd, ni zowąd, przelatują przez głowę obrazki z dawno minionych lat i uruchamiają rwący potok wspomnień. Tak było i dzisiaj. Mam osiem lat i po raz pierwszy idę do swojej krakowskiej szkoły imienia świętej Bronisławy na ulicy Senatorskiej. Paraliżuje mnie trema, bo wcześniej do szkoły nie chodziłam, uczyłam się w domu, a tu od razu trzecia klasa. Jestem chudą, wystraszoną dziewczynką z popowstaniowej Warszawy, nieznającą nikogo w statecznym, niezburzonym Krakowie. Idę i zapamiętuję nazwy ulic. Z Syrokomli skręcam w Ujejskiego, następnie we Włóczków, później w Stachowicza, aż dochodzę do placu Na Stawach. Tam widzę budynek z czerwonej cegły. To moja szkoła. Na ścianie jednego z mijanych domów ktoś napisał białą farbą „Wisła pany, Cracovia dziady”. Nie wiem, o co chodzi, ale napis mi się podoba. Wchodzę do swojej klasy i od razu czuję się gorsza; moje koleżanki są, jak na owe czasy, porządnie ubrane, mają kokardy we włosach – ja w marnych łaszkach, z gumką na końcu warkocza. Stoję wystraszona, a tu któraś mnie pyta: – Za kim jesteś? Za Wisłą czy za Cracovią? – Za Wisłą – mamroczę, bo myślę, że lepiej być z „panami”, dalej jednak nie wiem, o co chodzi. No i zaczęło się. Cała klasa była bowiem za Cracovią. Do końca szkoły pozostałam czarną owcą, ale sympatii do Wisły nie zdradziłam. I tak jest po dziś. Muszę przyznać, że piłka nożna nigdy mnie nie interesowała. Gdzieś po pięćdziesiątce, podczas transmisji jakiegoś meczu, spytałam męża, dlaczego piłkarze biegają po całym boisku, zamiast po swojej połowie. Sądziłam bowiem, że piłką nożną rządzą te same prawa, co grą w dwa ognie, a różnica polega tylko na tym, że tu się kopie, a tam rzuca. Ten stopień ignorancji zaskoczył Jurka i wziął moje słowa za dobry żart. Pewnego razu ojciec zabrał mnie na mecz Lechii Gdańsk z kimś tam. Mój pierwszy i ostatni mecz... Zamiast na boisko patrzyłam ze zgrozą na tatusia. Był w dziwnym transie. Ręce mu latały, coś wykrzykiwał, odpalał papierosa od papierosa. Wreszcie zerwał kapelusz z głowy siedzącej obok obcej pani, stłamsił go w rękach i wcisnął z powrotem na jej głowę. Pani nawet nie zareagowała, pochłonięta tym, co działo się pod jakąś bramką. Było mi wstyd, jak może być wstyd jedenastolatce za własnych rodziców, którzy przecież zawsze muszą być wspaniali. Po skończonym meczu towarzyszący owej pani pan powiedział ojcu: – Wszystko rozumiem, ale czy musiał pan demolować moją żonę? Całe to zdarzenie utwierdziło mnie w przekonaniu, że piłka nożna nigdy nie będzie moim hobby, co nie zmienia faktu, że „Wisła to pany, a Cracovia dziady”. Całuję Cię serdecznie. Twoja E.
Droga Marysiu, wreszcie mam dla kogo ugotować obiad. A wszystko za sprawą Pawłowych imienin. Od kilku lat nie byłam tak zaangażowana w krojenie ingrediencji do chłodnika i pieczenie kaczych piersi... Chłodnik się udał, kaczka była troszkę za twarda – to ptak trudny do upieczenia. Biesiadowaliśmy od pierwszej po południu do dziesiątej wieczorem i ani przez chwilę nie było nudno. Rozmowa toczyła się w znanych mi z rodzinnego domu klimatach. Bez jakiejkolwiek autocenzury i silenia się na nie wiadomo co. Doszłam do wniosku, że nie jest trudno spotkać kogoś, z kim można wspólnie się martwić albo obgadywać innych. Znacznie trudniej trafić na kogoś, z kim można razem się pośmiać. Z Pawłem można. Dwa dni później poszliśmy na dokumentalny film o Romanie Polańskim – ostatni raz byłam w kinie na „Katyniu” Wajdy, ale wtedy jeszcze coś widziałam. Zżerała mnie trema, jak sobie poradzę z moją mizerną znajomością angielskiego, ale Paweł przekonał mnie, że „warto spróbować”. Poszło nadspodziewanie dobrze. Znam życiorys Polańskiego nie tylko z literatury, lecz również z czasów krakowskich, gdzie nasze drogi trochę się krzyżowały. On oczywiście tego pewnie nie pamięta, ja natomiast tak, bo w tamtych latach podkochiwałam się, jak wiele moich koleżanek, w Wani – synu pułku, którego Polański grał w Teatrze Młodego Widza... Już czuję, że chcesz mnie zapytać, czy trzymaliśmy się z Pawłem za ręce. Spieszę Ci donieść: nic z tych rzeczy. To nie ten rodzaj znajomości. Całuję. Twoja E.
Moja kochana Elżbieto, dawno mnie tak nic nie wkurzyło*, jak to Twoje „Wreszcie mam dla kogo ugotować obiad”! W r e s z c i e? Wreszcie miałaś dla kogo ugotować obiad? Ty? Ty, otoczona gromadą przyjaciół, a zwłaszcza przyjaciółek, które dzielą się z Tobą wszystkim, co uda im się dobrego przyrządzić? Wreszcie miałaś dla kogo ugotować? O d k i l k u l a t nie byłaś tak zaangażowana w krojenie ingrediencji do chłodnika? A dla przyjaciółek nie było warto? Bo co? Kiedyś myślałam, że z wiekiem może mi przejdzie zdumienie, że nie jestem feministką; dziś wiem, że to jeszcze przede mną. Całuję. Twoja przyjaciółka M. * słowo „wkurzyć” zamienię na nieco bardziej cywilizowane dopiero wtedy, gdy mi ten stan przejdzie.
Droga Marysiu, z pokorą przyjmuje Twoje kąśliwe uwagi na temat przyrządzania chłodnika dla Pawła i niechęci gotowania dla przyjaciółek. Coś w tym jest. Niewiele mam na usprawiedliwienie, ale... Całe dorosłe życie gotowałam dla mężczyzn. Najpierw na studiach, dla tatusia, później dla męża, a jeszcze później – dla nikogo. Karmiłam Jurka, a przy okazji pożywiały się obie nasze matki, liczne ciotki i przyjaciółki. Nigdy nie byłam feministką. Przyjęłam do wiadomości powiedzenie mamy o mężczyznach, że „z baraniny nie zrobię cielęciny”, zaprzestałam więc dociekania różnic dzielących obie płcie. Niemniej wzięłam sobie do serca Twoje uwagi i w niedługim czasie wydam obiad dla przyjaciółek. Może nawet upiekę perliczkę. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Wracam do sprawy gotowania, a jeszcze dokładniej do: „Wreszcie mam dla kogo...”. Kiedy trochę mi przeszło wkurzenie (na to „wreszcie”), zrobiło mi się głupio, że byłam ostra i pewnie sprawiłam Ci przykrość. Przepraszam. Nie chciałam. Ale poglądu na sprawę nie zmieniam i mogę to wyjaśnić następująco: jak ogromna większość kobiet w naszym kraju (i w naszych czasach) gotowałam dla obu mężów, ponieważ jeśli przed ślubem któryś z nich miał jakieś umiejętności w tej dziedzinie, szybko ich się wyzbywał przez zaniechanie. Ja to świetnie rozumiem, albowiem przez zaniechanie pozbyłam się własnych umiejętności, kiedy gotowało mi dwóch „niemężów”. Ale nie ma znaczenia, co było kiedyś; znaczenie ma tylko to, co jest. A jest tak, że z wiekiem nastąpiło, niestety, biologiczne naruszenie równowagi między liczbą kobiet a mężczyzn. I nie tylko my obie jesteśmy wdowami. W takiej sytuacji jest wiele naszych przyjaciółek. Z moimi spotykam się bardzo często, czasami trzy, nawet cztery razy w tygodniu. Rzadko się zdarza, żebym czegoś dla nich wtedy nie ugotowała; bo czy mamy przestać celebrowanie tych wspólnych, skądinąd świetnych spotkań dlatego, że coraz mniej przychodzi na nie mężczyzn? Czy uważasz, że przyjaciół przestało cieszyć jedzenie? A nas – gotowanie dla nich? Bo co? Bo nie są mężczyznami? Oczywiście mam świadomość, jak wielkiego wysiłku wymaga od Ciebie, która nie widzisz, gotowanie. Więc nie o sam akt gotowania tu chodzi. Istotą różnicy zdań jest nierówność w traktowaniu obu płci. Z krzywdą dla kobiet. Równocześnie zdaję sobie sprawę, że moja szczególnie emocjonalna reakcja jest również wynikiem tego, że mam dwie córki. Obie znakomite. I na samą myśl, że mogłyby być gorzej traktowane tylko dlatego, że są kobietami, od razu idę na barykady. Jeśli to nazywa się feminizmem – to tak, jestem feministką. I taka już zostanę. A co do pana P. bardzo się cieszę, że spotkałaś mężczyznę, którego towarzystwo sprawia Ci przyjemność. Gdyby zdarzyło Ci się mieć techniczne kłopoty* z przygotowaniem dla Niego jakiejś potrawy – stawiam się natychmiast na wezwanie i gotuję tajnie, ściśle według Twoich – mojej Przyjaciółki – instrukcji. Całuję. M. *bardzo często podziwiam w Tobie to, jak rzadko (właściwie incydentalnie) prosisz o pomoc. Całuję Cię raz jeszcze. Marysia
Droga Marysiu, nadszedł maj, a z majem czas Pierwszych Komunii. Muszę się przyznać, że przez wiele lat uciekałam od wspomnień związanych z tym dniem. To głupie, że coś, co powinno być przechowywane w pamięci na atłasowych poduszeczkach, budzi najgorsze wspomnienia. W latach czterdziestych Pierwsze Komunie wyglądały zgoła inaczej niż obecnie. Dziesięciolatki zbierały się w szkole, skąd w pochodzie szły do kościoła. Po uroczystości następował powrót do szkoły, gdzie czekało na nie kakao z pianką i placek drożdżowy. Potem wspólna fotografia z księdzem i katechetką i powrót do domu. A w domu rodzinny obiad z najbliższymi, święte upominki, przebranie w cywilne ciuchy i wolność na podwórku z koleżankami. Pierwszokomunijny strój był ściśle określony: biała sukienka, najczęściej długa z długimi rękawami, białe pończochy i w takimż samym kolorze buty, na głowie sztuczny wianuszek ze stokrotek z mirtem, a w ręku sztuczna lilia. O takim ubraniu nie miałam co marzyć. Byliśmy po warszawskim powstaniu zbyt biedni, żeby kupować coś na jedną okazję. Na swoje nieszczęście miałam pomysłową Mamę, która nie chciała, żeby jej dziecko wyglądało banalnie. Wobec tego uszyto mi krótką białą sukienkę z granatowym marynarskim kołnierzem i krawatem. W ostatniej chwili zaprzyjaźniona pani przedłużyła w niej rękawy białą gazą, co wyglądało dość egzotycznie. Miałam białe podkolanówki i czarne pantofle, a na głowie, uwity przez Mamusię, wianek z chabrów. Gdy taka śliczna przyszłam do szkoły, zapanowała konsternacja. Któraś z dziewczynek ze starszej klasy została przez panią katechetkę wysłana do domu po lilię, ktoś dał mi wiązankę lewkonii, tyle że z korzeniami. Wychowawczyni załamała ręce. Jak Kraków Krakowem, takiego dziwadła tu nie widziano. Byłam upokorzona, ale hardo odrzuciłam litościwie przyniesioną sztuczną lilię i mirtowy wianek. Poszłam do kościoła Norbertanek w chabrach i z lewkoniami. Gdy po latach myślę o tym dniu, coś mnie leciutko szczypie w sercu i nie jest to uczucie przyjemne. Całuję. Elżbieta
Kochana Elżbieto! Mówisz, że nie jest to uczucie przyjemne. Oczywiście masz rację, zwłaszcza że akurat tutaj dotyczyło ono dziecka. Ale niekiedy, w czasach, gdy byliśmy wszyscy biedniejsi niż myszy kościelne, zdarzały się rzeczy, z których Mrożkowie mogli czerpać pełnymi chochlami. To była końcówka lat pięćdziesiątych i moja rodzina znajdowała się w dolnej granicy średniej biedy. Średniej, bo nikt nie był głodny. Oboje rodzice pracowali, brat był przed maturą, ja na drugim roku studiów. I wtedy zdarzyła się okazja. Ta okazja! Ktoś sprzedawał futerko pochodzące z tak zwanej amerykańskiej paczki. Nie muszę tłumaczyć, co to wtedy było. Miałam osiemnaście lat (bo kiedy rozpoczynałam studia miałam 17), a futerko było duże i dawało szansę, że wystarczy do końca życia, i zawsze będzie mi ciepło. Taki posag. Rodzice wzięli pożyczki pod kryptonimem „na remont” i z dumą wyposażyli mnie w wyżej wzmiankowane. Futerko było ciężkie, miało obfite rękawy i szeroki, rozkloszowany dół, pod którym hulał wiatr. Jako dobro rodzinne zdobyte ogromnym wysiłkiem nie mogło podlegać jakiejkolwiek przeróbce. Na piątym roku studiów wyszłam za mąż. Znalazłszy się „na swoim”, jedną z pierwszych rzeczy, którą zrobiłam, była modyfikacja tamtego futerka. Dobrzy ludzie powiedzieli, że futra kroi się żyletką od strony skóry, a nie włosa i nigdy nie używa się do tego nożyczek. Tak też zrobiłam. Pocięłam. Następnie zszyłam to dużą igłą. W ten sposób zyskałam coś, co opuściło modę z połowy lat trzydziestych i zbliżyło się do mody z lat sześćdziesiątych, a i wiatr przestał hasać po skórze. Żyliśmy sobie szczęśliwie, całkowicie nieświadomi zbierającej się burzy. Oczywiście oboje pracowaliśmy: Sławek jako asystent na politechnice, ja w szkole. Jeszcze nie mieliśmy dzieci. Pewnego dnia dostałam wezwanie do stawienia się na milicję. Jak wiesz, były to czasy, kiedy wezwanie na posterunek nie zapowiadało niczego dobrego. Przeanalizowaliśmy krok po kroku całe życie i nie znaleźliśmy niczego, do czego można by było się przyczepić. Nic! Od zawsze jestem wielką legalistką, a do tego paskudnym tchórzem. Nawet stypendium, które pobierałam od trzeciego roku studiów, zwróciliśmy w całości, choć nikt nie wiedział, jak je ode mnie przyjąć. Więc naprawdę nic. Milicjanci mieli miny, po których od razu było wiadomo, że – jakby dzisiaj się powiedziało – mają na mnie haka. I rzeczywiście. Wyciągnęli zdjęcie, na którym przechodziłam z naszym holenderskim przyjacielem na drugą stronę Nowego Światu. Milicyjne pytanie brzmiało: – Skąd mam futro? Oczywiście nie były to czasy do przyznawania się do amerykańskich paczek, dlatego zwaliłam wszystko na przedwojenne zasoby babci. Słuchali wyjaśnień, nie kryjąc, że w nie nie wierzą. Dla nich sprawa była jasna: zachodziło poważne podejrzenie, że futro dostałam za usługi dla obcego mocarstwa. Mocarstwem była Holandia. W jej imieniu wyżej wymienionym futrem miał mnie obdarować nasz przyjaciel. Zważ to sobie, Elżbieto: nasz przyjaciel! Zapytasz, kim był ten nasz przyjaciel, i zaraz oczyma wyobraźni widzisz tłustego i bogatego posiadacza licznych fabryk, a w najgorszym wypadku kilkudziesięciu hektarów światowej sławy tulipanów.
Nic takiego! Otóż był to dość niezamożny student etnologii. Pojawił się w Polsce gnany niepohamowanym uczuciem do naszej pięknej krajanki, która zresztą potem została jego żoną. Kiedy na ulicy bez sukcesu próbował z kimś się porozumieć, szczęśliwym trafem natknął się na mojego męża swobodnie posługującego się czterema językami. Tak powstała ta przyjaźń. Jak każde zjawisko nietypowe, tak też i naszego przyjaciela bacznie obserwowała milicja. Do obserwacji był łatwy, miał dwa metry wzrostu, naturalną potrzebę kontaktu z ludźmi i naiwną wiarę, że taki kontakt może przynieść tylko coś dobrego. Nie wiedział jednego: że wszędzie, lecz nie u nas, w Polsce. Dzielna milicja dwukrotnie zamknęła go na dwadzieścia cztery godziny, a nas skłoniła do szczegółowej analizy całego życia, z moim radosnym rękodzielnictwem włącznie. Nie opisywałabym Ci tej historii, bo nawet z wieloletniej perspektywy nie jest wesoła, gdyby nie świadomość, że tylko my, rodzice i dziadkowie, możemy przekazać dzieciom i wnukom wiedzę o czymś tak absurdalnie absurdalnym. Tylko nam mogą jeszcze uwierzyć, że tak było naprawdę. I że taki świat między Mrożkiem a Kafką nie może się powtórzyć. Całuję Cię Marysia
Droga Marysiu, nie tylko Ty miałaś absurdalną przygodę ze stróżami porządku publicznego w PRL-u. Mnie też coś takiego się przytrafiło pod koniec lat pięćdziesiątych. Zjawił się w naszym domu milicjant z kartką do mnie. Podpisałam, że doręczył, i zabrałam się do czytania. Było to wezwanie do zgłoszenia się na ulicę Bokserską w Warszawie w celu „odcierpienia trzymiesięcznej kary aresztu za mieszkanie w stolicy bez meldunku”. Widzę Twoją zdziwioną minę, gdy to czytasz: tak – „odcierpienia”, ale właśnie na wezwaniu było tak napisane. Miałam wtedy około dwudziestu lat, studiowałam na weterynarii i mieszkałam u ojca. To prawda, że bez meldunku, ale gdzie miałam mieszkać, jak nie u własnego tatusia? W tamtych latach obowiązywał w Warszawie zakaz meldowania osób przyjezdnych, chyba że żonę do męża. A ja do tatusia... Wprawdzie mój cioteczny brat, Jaś, mieszkaniec Warszawy miał pomysł, że się ze mną ożeni, pod warunkiem niespełniania obowiązków małżeńskich. Oboje z tego jednak zrezygnowaliśmy. Wcześniej byłam zameldowana w Krakowie u Dziadków. Dziadkowie zmarli, zdałam maturę, przeniosłam się na studia do Warszawy. Kwaterunek zabrał mi krakowskie mieszkanie, bo byłam niepełnoletnia, a nowi lokatorzy wymeldowali mnie w nieznanym kierunku. Jakby tego było mało, schodząc po nocy z Gubałówki, zgubiłam dowód osobisty. Tak więc teoretycznie nie istniałam. Na szczęście tata wybronił mnie z tego „odcierpienia”, co nie zmieniło faktu, że nadal nie byłam nigdzie zameldowana. Sytuacja zmieniła się, dopiero gdy wyszłam za mąż za Jurka. Jak widzisz, obie mamy za sobą mniej lub bardziej kryminalną przeszłość. Całuję. Elżbieta
Kochana Elżbieto, lepiej, żebyś się nie dowiedziała, który z naszych znajomych dał mi do zrozumienia, że mój czternastoletni samochód może już niebawem stracić niewątpliwy osobisty urok, że podżera go rdza i wkrótce stanie się kłopotliwym przedmiotem nawet do wymiany. Moja „bryczka Esperalia” kłopotliwym przedmiotem! W życiu! Teraz prawdziwie kłopotliwym dla mnie obiektem stał się ów nasz znajomy. Zimny cynik. Bezduszny wyrzucacz przedmiotów na bruk. Sadysta. To koniec tego związku. Nie pozostanę w przyjaźni z kimś, kto jest pozbawiony empatii. I tolerancji, a do tego zasiał we mnie ziarno niepokoju. Może rzeczywiście choroba toczy Esperalię. Czy wystarczy mi z emerytury na jej technicznych dobroczyńców? Popatrz, jak mnie urządził! Jeszcze niedawno jechałyśmy wygodnie do punktu naprawy – ona na lawecie (celem wymiany cylindra w tylnym kole), ja w szoferce obok kierowcy, który okazał się człowiekiem tak wykształconym, że daj nam Boże. Ale to przecież była tylko sprawa cylinderka. I nagle taka insynuacja: kłopotliwy przedmiot! Od dziś zbieram materiały do książki „Dlaczego niektórzy mężczyźni są bez sensu”. Ten pan zajmie cały pierwszy rozdział. Co się stało, to się stało! Ziarno zaczęło kiełkować. Czy rzeczywiście jest to starość Esperalii? Czy powinnam już zatroszczyć się o jakiś „społeczny dom opieki nad starymi samochodami”? Czy teraz będę przychodziła do niej raz w tygodniu z odrobiną benzyny w butelce, żeby stale czuła ten smak, i szmateczką do wycierania, żeby było jej dobrze? Nie, ze szmateczką nie! Nigdy jej nie wycierałam, więc mogłaby dostać zawału. Niestety, powstał również temat dodatkowy: jak pokonać sprawę kupna nowego samochodu. Skąd wziąć na to pieniądze? Kredyt nie wchodzi w rachubę, zresztą kto da emerytowi kredyt na samochód? Od czego mamy jednak przytomnego Anioła Stróża? On natychmiast kieruje naszą uwagę na reklamę, z której jasno wynika, że każdego dnia możemy wygrać jeden z dwóch NADZWYCZAJNIE NIEZWYKŁYCH SAMOCHODÓW (w skrócie NNS ), wystarczy tylko wysłać SMS o treści „NNS” i spokojnie czekać. Tylko głupi nie skorzystałby z takiej okazji. Na szczęście ja do nich nie należę. Wysyłam. Zaczyna się moje „Koło Fortuny”. Może nie są to „Milionerzy” (samochód jest wart sto tysięcy złotych), ale generalnie jestem człowiekiem skromnym, więc wystarczy mi auto tylko za tyle. Ledwie zaczęłam tę grę i już mam sygnał: „Maszyna losująca wskazuje TWÓJ numer telefonu. Możesz dzięki temu odebrać GWARANTOWANĄ SZANSĘ. Wyślij SMS o treści NNS...”. Wysyłam. W zamian dostaję: „OFICJALNIE ZAWIADAMIAMY, że wygrali Państwo szansę na... Wyślij SMS o treści NNS...”. Wysyłam. W nagrodę otrzymuję informację: „Ponownie prosimy o wysłanie SMS, bo właściciel numeru jest uznawany za jednego z potencjalnych zwycięzców. Wyślij SMS o treści NNS...”.
No, proszę, jeszcze dobrze nie zaczęłam, a już jestem uznawana za... Jest dobrze. Wysyłam – pomyślałam i wysłałam. „Wybierz, albo jeździsz NNS, albo je sprzedajesz za 100 000 złotych. Decyzja jest Twoja. Wyślij SMS o treści...”. Wybieram „Sprzedam”. „Pewnie nie uwierzysz w to, co Ci teraz napiszę. Wyślij SMS, a dostaniesz zaraz dobre wieści”. Tylko głupi by nie wysłał. „Oficjalne potwierdzenie dla numeru Takiego i Takiego: możesz wygrać auto. Wyślij SMS o treści NNS...”. I zaraz przychodzą dwa następne: „Tu Komitet Wydawania Samochodów. Wyślij teraz SMS o treści... Jako jedna z niewielu osób możesz wygrać Nadzwyczajnie Niezwykły Samochód”. „2 samochody będą losowane za chwilę. Wyślij SMS o treści NNS...”. I jeszcze jeden: „...Maria. Gratulacje...”. No, nareszcie! Poza osobistym narzeczonym i przyjaciółmi, tak ciepło może do ciebie zwracać się tylko Komitet Wydawania Samochodów. Patrzysz przez okno, może twój NNS już tam stoi? Niestety, dalszy ciąg SMS-u brzmi: „...otrzymujesz przydział w losowaniu. Wyślij SMS o treści...”. Niedobrze! Znów będzie trzeba poczekać. Dobrze, że chociaż Ktoś ze Skądśtam dba o twoje interesy, bo zaraz dostajesz kolejne informacje: „Padło na Ciebie. System wskazał, że możesz odebrać Gwarantowane Uprawnienia w losowaniu. Wyślij SMS...”. „To Bardzo Ważne! Maria! Czekamy na SMS od Ciebie. Wiesz dlaczego? Bo Ty możesz wygrać ten samochód”. Nie wysyłam. Przegrałam za dużo pieniędzy. Nie ma rady, trzeba znaleźć inny sposób na wymianę samochodu. Całuję. Marysia
Droga Marysiu, ogromnie mi żal starszych, samotnych panów. Czują się opuszczeni, pozbawieni ludzkiego zainteresowania i niesłusznie ukarani przez los. Niestety, na ogół dzieje się tak na ich własne życzenie. Zaraz Ci to zilustruję stosownym przykładem. Przez cały dzień usiłowałam dodzwonić się do swojego przyjaciela. Nie odbierał i nie oddzwaniał. Po dwóch dniach okazało się, że leżał złożony ciężką żołądkową niemocą, ze ściszonym telefonem, niewyprowadzonym psem i pustą lodówką. Oczywiście między jednym a drugim spuszczeniem wody w łazience wybierał się na tamten świat z goryczą w sercu i poczuciem osamotnienia. Czy możesz sobie wyobrazić kobietę w takiej sytuacji? Ja – nie. Po pierwsze, nigdy nie ściszyłabym telefonu. Po drugie, zawsze mam w lodówce coś na czarną godzinę. A po trzecie, natychmiast postawiłabym na nogi sąsiadki, kogoś z rodziny lub przyjaciół. I mam świadomość, że stawiliby się jak jeden mąż, w dodatku bezinteresownie. Wiesz, że jestem dokładnie w takim samym położeniu, co ów pan. Mieszkam sama, nie mam męża, nawet rozwiedzionego, przyjaciele zaś też nie są najmłodsi i borykają się z własnymi problemami. Ale ja jestem kobietą, zrobioną z innego białka niż mężczyźni. Większość znajomych panów w moim wieku jest pozbawiona instynktu samozachowawczego. Zanika u nich potrzeba utrzymywania relacji towarzyskich, a jeśli nawet jakaś się tli, to jest ograniczona do życzeń imieninowych i świątecznych. Cóż więc dziwnego, że w sytuacjach podbramkowych nie mają do kogo się zwrócić? Siedzą lub leżą takie odyńce w domowych ostępach i mają całemu światu za złe. Co innego my, kobiety. Dbamy o przyjaciół, telefonujemy z pytaniami, jak poszła wnuczce matura, co powiedział pan doktor i jak udała się szarlotka. Błahe sprawy, które utrzymują więzi i procentują w trudnych momentach. Całuję Cię bezinteresownie. Twoja E. PS A tymczasem znajomość z Pawłem rozwija się dość nieoczekiwanie. Wpada raz lub dwa razy w tygodniu, co z jednej strony trochę dezorganizuje moje życie towarzyskie, z drugiej jest przyjemne. To typ bawidamka w dobrym stylu. Z ogromną łatwością przychodzi mu mówić to, co kobieta nawet tak dojrzała jak ja chciałaby usłyszeć. Pokaż taką, która by nie była łasa na inteligentne pochwały. Ja do takich nie należę.
Kochana moja Elżbieto, wiem, że nie dalej jak przed chwilą rozmawiałyśmy o facetach i jak się wydawało, nawet świntuszenie na ten temat uznałyśmy na dziś za wyczerpane. Ale jeszcze jedną historyjkę muszę Ci opowiedzieć. Muszę, bo z dobrymi historyjkami jest jak z jedzeniem – nie mogą się zmarnować! Jest to jedna z ukochanych opowieści mojej mamy, która z wykształcenia była rolnikiem. Dziedzic przyjmuje do pracy nowego (i bardzo przystojnego) rządcę majątku, uprzedzając go, że w majątku jest tylko trzech samców: kogut, buhaj i sam dziedzic. W czasie pobytu w Paryżu dziedzic dostaje depeszę: „Buhaj zdechł – stop – krowa się latuje – stop – dopuścić koguta czy czekać na – stop – pana dziedzica?”. Cudo, prawda? A najważniejsze, że doszłyśmy do takiego wieku, kiedy możemy się – nawet publicznie – przyznać, że wiemy, iż między kobietą a mężczyzną jest różnica płci. Mało tego, możemy się przyznać, że znane nam są różnice anatomiczne, które te płci różnią. Ale nie będziemy nikogo epatować naszą wiedzą; niech każdy uczy się sam, choć przyłożenie się do tego tematu sprawia nam nieustającą przyjemność. Tak. Między mężczyzną a kobietą jest różnica płci. Jest też różnica między tą masą mężczyzn, z którymi się stykamy na co dzień, a tymi „dziedzicami”, których czasami uda się spotkać. Nazwijmy ich „mężczyznami z niebezpieczną właściwością”. Taki popatrzy na ciebie przez ułamek sekundy i wiesz, że albo się zgodzisz na potężne zmiany w życiu, albo uciekaj najszybciej jak się da. Ich bałam się najbardziej. Dobrze, że krowy nikt nie pyta o zdanie. Całuję Cię. M. PS Teraz o czymś innym. Nieustająco zdumiewa mnie świeżość i naturalność reakcji kobiet w naszym wieku, czyli to, co tak ładnie opisałaś w poprzednim liście. Wczoraj w samo południe poszłam do kina Wisła na pewien film. Sam film, choć bardzo dobry, nie jest tu ważny, więc nie wprowadzam Cię w szczegóły. Wchodziłam, kiedy na sali było już ciemno, a po oswojeniu się wzroku z ciemnością zorientowałam się, że w kinie jestem sama. I wtedy z bardzo odległej części sali rozległ się dojrzały damski głos: – Proszę się nie denerwować, nie jest pani sama, ja też tu jestem, tylko siedzę dużo dalej. Ładne, prawda? Poczułam się szczególnie uhonorowana, przez tę obcą mi przecież osobę. Jeszcze raz Cię całuję. Marysia
Droga Marysiu, rozmawiałam ostatnio z kilkoma młodymi paniami po przejściach i doszłam do wniosku, że decyzja o rozwodzie przychodzi im niezmiernie łatwo. Nie mam na myśli łez i nieprzespanych nocy, bo to nie zmienia się od wieków, ale samą decyzję. Tu mi się przypominają dwie prawdy głoszone przez ciotkę mojej przyjaciółki. Pierwsza: łatwiej się rozwieść, znacznie trudniej utrzymać małżeństwo. Druga: mądra kobieta rozwodzi się dla kogoś, a nie dla czegoś. Obie te zasady miała w małym palcu moja Matka. Tuż po wojnie i drugim ślubie zamieszkała na wsi. Była to stacja hodowli roślin, w której oboje z mężem pracowali. Czy tego chciała czy nie, życie wiejskie wiązało się z dodatkowymi obciążeniami. Żeby przeżyć, trzeba było mieć własny ogród, kury, kaczki i świnie. A to oznaczało ciężką, codzienną pracę po godzinach. Któregoś dnia przyjechała do nich zaprzyjaźniona dość świeża wdowa. Atrakcyjna, zadbana i jeszcze młoda. Przywiozła ze sobą koronkową pościel i takież peniuary. Trochę to mamę zastanowiło, ale nie dała po sobie zdziwienia poznać. Pani Włada wzięła dom w posiadanie. Gdy pan domu wracał z pola, natychmiast stawiała przed nim dymiący obiad, dopiero co zaparzoną kawę lub herbatę, a sama siadała we wdzięcznej pozie, umalowana, i patrzyła z zachwytem na jedzącego samca. Takiego luksusu nie mógł się po mojej mamie spodziewać. Nim zasiedliby do obiadu, musieli wykonać ileś niecierpiących zwłoki prac domowych, nie zawsze przyjemnych. Po kilku dniach mama miała tej sielanki dosyć. Postanowiła działać. Przygotowała dobrą kolację i gdy cała trójka była już w szampańskim nastroju, poprosiła o konie na dworzec następnego ranka. Zdumionemu mężowi i przyjaciółce wyjaśniła, że ma niepowtarzalną okazję wyjechać na kilka dni do znajomych nad morze i trochę zająć się sobą. Wszak nie zostawia domu samego i wierzy, że Włada doskonale sobie poradzi z kaczętami, które akurat mają się wylęgnąć, prosiakami i nieco zapuszczonym ogrodem warzywnym. Miała duszę na ramieniu, ale postawiła na swoim. Wyjechała. Wieczorem następnego dnia małżonek zatelefonował z informacją, że Włada opuściła ich dom ze swoimi koronkami, a on błaga małżonkę o powrót najbliższym pociągiem. Usłyszał odpowiedź odmowną, bo fryzjer, kosmetyczka, słońce na plaży, dobre towarzystwo. Rad nie rad, sam wsiadł do pociągu. Spędzili wspólnie miodowy weekend i dalsze czterdzieści lat, tyle że bez Włady w tle. Oczywiście nie bez burz, ale o tym opowiem Ci w następnym liście. Twoja E.
Droga Marysiu, ale się obżarłam! Minął tydzień, a ja nadal głaszczę się po brzuchu i przełykam ślinę. W zeszłą sobotę wpadłam z bratanicami do pewnej podwarszawskiej knajpki, a tam danie dnia: rosół z domowym makaronem i kotlet schabowy z zasmażaną kapustą za jedyne osiemnaście złotych. Nie muszę Ci mówić, że podjęłam błyskawiczną decyzję – to będzie to, o co mi chodziło. Rosół był pyszny, na prawdziwej wołowinie zamiast na jakichś tam niedożywionych kurczakach, z normalnymi warzywami i własnoręcznie robionymi kluchami, schabowy usmażony na smalcu, nie na oleju z pierwszego tłoczenia, kapusta – sama poezja. Cieszyłam się niepomiernie z tego wyboru i z wyższością patrzyłam na moje panny zmagające się z kurczakiem po meksykańsku, czyli flaczkowatym mięsem utopionym w mieszaninie fasoli i ananasa z puszki. Mnie się chciało śpiewać „W Polskę idziemy”, a im nie przychodziła do głowy żadna meksykańska piosenka. Od pewnego czasu jedzenie restauracyjne przestało mi smakować. Sądziłam, że przyczyna leży głównie po stronie mojego niewidzenia, bo przecież jemy również oczami. Nieprawda. Oczy oczami, ale drugą stroną medalu są te wszystkie wymyślności, którymi nas próbują uraczyć restauratorzy. Między mięsami z grilla, skomplikowanymi sałatkami, których nazw nie potrafię powtórzyć, pizzami i makaronami w licznych postaciach nie mieści się normalna polska, niewyrafinowana kuchnia. Oczywiście poza pierogami, bo one jeszcze jakoś się bronią. Ale co z kołdunami? Żeby nimi się najeść, trzeba pojechać na Litwę? Tyle że Litwini ostatnio za nami nie przepadają. Powiesz mi, że przesadzam, i będziesz miała trochę racji; mnie nie idzie jednak o polskie jadło za bajońskie sumy, lecz o schabowe danie dnia nierujnujące emeryckiej kieszeni. Wiesz, co mi się jeszcze marzy? Otóż marzy mi się normalny wiejski kurczak, upieczony z nadzieniem bułczano-wątróbkowo-zielonopietruszkowym i – koniecznie! – z mizerią. Zaraz po wojnie moja rodzina jeździła na takie kurczęta do restauracji Berentowicza w Konstancinie. Jakimś dziwnym trafem ten przybytek dobrej kuchni nie został upaństwowiony w latach pięćdziesiątych. Podejrzewam, że przyczyna była prozaiczna: lubił tam jadać ówczesny premier PRL, towarzysz Józef Cyrankiewicz. To byłoby na tyle. Na razie idę odgrzać kotlet ze sztucznego kurczaka z sezamem, choć coraz częściej kołacze mi się myśl, żebym dla nas obu nafaszerowała prawdziwego. Niestety, trudno będzie się spotkać z Tobą w tym tygodniu, bo mamy z Pawłem bardzo ambitne plany na najbliższe dni. Wybieramy się na koncerty w Ogrodach Zamkowych i na dwa filmy, bardziej do słuchania niż patrzenia. Cieszy mnie to, bo wielogodzinne siedzenie w domu w najmilszym nawet towarzystwie staje się nazbyt monotonne. Jak wiesz, zawsze lubiłam dużo i szybko chodzić. Z Jurkiem godzinami wędrowaliśmy po Puszczy Kampinoskiej i nigdy nam te przechadzki się nie znudziły. Jeśli teraz czegoś mi naprawdę brakuje, to codziennych spacerów. Niestety, moje niewidzenie odebrało tę przyjemność. Mogę wychodzić tylko z kimś, ale proszenie o to Pawła jest dla mnie krępujące. Z ogromną więc radością przyjęłam jego propozycję ruszenia się poza dom. Myślę, że mnie rozumiesz i wielkodusznie wybaczysz brak spotkania. Całuję Cię. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Roznosi mnie furia. Zalewa mnie krew. Bierze mnie cholera. Trafia mnie szlag. A z wściekłości chce mi się tłuc głową o ścianę. I płakać. Klasyczny odruch bezradności. Wszystko w czasie rocznicowych obchodów Sierpnia 80. Boże, jacy my jesteśmy głupi. Jak nie potrafimy uszanować siebie, tej drogi, którą przeszliśmy, tego świata, który stworzyliśmy na nowo dla siebie, dzieci i wnuków, żeby nie czuli się gorsi wobec innych cywilizacji, żeby wchodząc w życie, mogli dokonywać wyborów, żeby mogli się rozwijać, żeby mogli być dumni z tego miejsca na ziemi. Kto jeszcze potrafiłby tego dokonać? Kto jeszcze potrafiłby tak wiele zbudować, zmienić, przeobrazić, przekształcić tylko w ciągu dwudziestu lat? Każdy, komu by to się udało, byłby dumny i z tej dumy żądałby pokłonów od całej ludzkości. Każdy. Tylko nie my. Bo my jesteśmy zajęci szukaniem dziury w całym. Dzieleniem włosa na czworo. Babraniem się w byle czym. Szukaniem źdźbła w cudzym oku. Jakbyśmy byli permanentną opozycją wobec życia. Jakbyśmy postanowili, że naszym jedynym celem jest udowodnienie światu, że jesteśmy mniejsi, niż jesteśmy, głupsi i bardziej małostkowi, niż przewiduje regulamin. Co ja Ci będę mówiła... Roznosi mnie furia. Zalewa mnie krew. Bierze mnie cholera. Trafia mnie szlag. A z wściekłości chce mi się tłuc głową o ścianę. Marysia
Kochana Marysiu, pod koniec lat dziewięćdziesiątych moja mama, wówczas już z dziesiątym krzyżykiem na karku, oświadczyła: – Jaka szkoda, że w najbliższych wyborach nie będzie już Gierka, bo bym na niego głosowała. Zamurowało mnie. Nigdy nie posądzałam matki o takie ciągoty i nostalgiczną tęsknotę za PRL-em. Opanowałam się jednak i: – Co cię tak w Gierku pociąga? – spokojnie zapytałam. – Jak to co? To był elegancki człowiek, nosił dobrze skrojone garnitury, był porządnie ostrzyżony i ładnie mówił po francusku. W tym momencie zerknęłam w telewizor i zobaczyłam któregoś z aktualnych polityków. Był zaprzeczeniem mamusinych tęsknot i wyobrażeń o atrakcyjnym mężczyźnie. Stan ducha nas obu nie kwalifikował się do poważnej rozmowy na tematy światopoglądowe, co nie znaczyło, że mogę sprawę tak po prostu odpuścić. Musiałam zadziałać szybko i z zaskoczenia. Chwyciłam sporą plastykową torbę i zaczęłam w nią ładować wszystko, co wpadło mi pod rękę, a było wyznacznikiem nowej rzeczywistości. Mandarynki, banany, winogrona, papier toaletowy, pastę do zębów, pachnące lawendą mydło, zagraniczne kosmetyki i papierosy. Gdy doszłam do lodówki, mama nie wytrzymała. – Wydzierasz mi spod serca wszystko to, bez czego nie mogę żyć i przyjmować gości – zaczęła wrzeszczeć. – Zabieram tylko to, czego brakowało w Polsce Ludowej – wyjaśniłam. Na to już zgody nie było, ale lekcja poglądowa okazała się skuteczna – Edward Gierek utracił swoją moc. Piszę o tym, bo tę scenkę przypomniałam sobie podczas ostatniej wizyty u fryzjera. Obok mnie siedziały dwie młode damy i rozprawiały o dzieciach. Gdy doszło do pampersów, spytałam, czy są jeszcze w użyciu pieluszki tetrowe. – A kto by je prał? Chyba jakieś wariatki – zareagowały oburzeniem. Zamilkłam. Później panie przeszły na tematy wakacyjne. Obie wyjeżdżały z kilkumiesięcznymi maleństwami za granicę; jedna do Turcji, druga na Cypr. Po wyczerpaniu urlopowych wspomnień konwersacja potoczyła się wokół trudów dnia codziennego Trzeciej Rzeczypospolitej i tego, że nie mają na kogo głosować w wyborach, więc chyba nie pójdą do urn... Niestety, nie miałam im czego zabrać sprzed nosa, jak w przypadku mamusi, a na polemikę nie miałam ochoty. Całuję Cię najserdeczniej. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Chyba należymy do pokolenia, które cały czas będzie odbywać ustrojowe konfrontacje. Mnie na przykład ten niedawny pobyt w Paryżu przyniósł dwie refleksje: jedną o zmianach w naszych (osobisto-polskich) relacjach ze światem, nazwijmy go „zachodnim”, drugą o czasie życia, który nazywam „nieodwracalnie dojrzałym”. Jak większość przyjezdnych lubię w Paryżu wiele rzeczy; są wśród nich takie, które podobają mi się szczególnie – naturalność w wyrażaniu uczuć wśród ludzi w każdym wieku, w tym także w wieku „nieodwracalnie dojrzałym”. Lubię też zdolność do wprowadzania korekt w sprawach, które tego potrzebują. Paryżanie znacznie wolniej prowadzą samochody, nie trąbią, nie dokonują gwałtownych wyprzedzeń, nie używają pukania się w czoło jako podstawowego sposobu porozumiewania. I naturalnie to nie zwiększa liczby korków, a nawet – kto wie – czy nie zmniejsza. No i to, co teraz jest dla mnie najważniejsze: radość z przyjazdu ze świata, który już nie jest gorszy, nie upokarza ubóstwem i „żelazną kurtyną”. I że Zachód oglądamy już normalnie, nie „na kolanach”, jak dawniej. Nawiasem mówiąc, to określenie zawsze kojarzy się z tym, co Pan Bóg mówił do malarza Styki: – Ty mnie nie maluj na kolanach, ty mnie maluj dobrze! Lubię nasz świat i jakoś jestem z niego dumna. Lubię też to, że zachodni świat, do którego teraz przyjeżdżam, jest dla mnie światem oswojonym. Innym niż ten, w którym mieszkam, ale też moim. Współczuję tym nacjom, dla których tamten skrawek ziemi pozostanie jeszcze przez długi czas nieosiągalnie lepszy, choć przecież – jak mawiała nasza mama – wszędzie psy boso chodzą! I rzecz druga, z całkowicie prywatnej, żeby nie powiedzieć: osobisto-intymnej refleksji. Refleksja o wieku i wiedzy, czyli nieustające uświadamianie sobie własnego nieuctwa. O każdej rzeczy wiesz tylko powierzchownie. Niczego nawet nie liznęłaś. Z trudem kojarzysz tytuły. A gdzie reszta? W katedrze Notre Dame – jeśli zachwyt nie sparaliżuje cię całkowicie – skupiasz się na jednym witrażu, pięciu posągach i tej niewiarygodnej architekturze. A gdzie reszta? Tak jest ze wszystkim. Możesz wymienić dziesiątki miejsc, w których byłaś (i jak ci się naiwnie wydawało – przygotowana), a tak naprawdę niczego o nich nie wiesz. Jakąś datę, jakieś nazwisko, strzęp strzępu jakiejś historii. Zawsze wszystko wiedziałaś „po wierzchu”, ale dopiero teraz masz całkowite poczucie bezradności, wiesz, że z tą sprawą już sobie nie poradzisz. Twoje oczy, twoje serce i twój mózg zostają tak samo pazerne. Tylko na prawdziwą wiedzę czasu coś mało. No cóż, wieczne ludzkie nienasycenie... Całuję Cię. Marysia
Kochana Elżbieto! W końcu musimy podjąć ten wątek: pieniądze! Nigdy ich nie miałam, ale tak naprawdę brakuje mi ich dopiero teraz. Teraz! Co za idiotyzm! Teraz, kiedy teoretycznie nie mam żadnych potrzeb. Teoretycznie. I nie mówię o pieniądzach, którymi chciałoby się obdarować własne dzieci. To jest poza wszystkim. Ani o tych na lodówkę i telewizor, które to przedmioty zresztą mi właśnie wysiadły i wzięłam je na raty. Mówię Ci o potrzebach, których już nie zrealizuję. A może po prostu mówię o marzeniach? Chciałabym – na przykład – mieć cukierenkę; małą. Taką, w której mogłabym mieć ze swoimi gośćmi bezpośredni kontakt. I mogłabym zapraszać pewne kabarety. Pewne... Powiedzmy, nieco bardziej literackie. I żeby moi goście płacili za nie „co łaska”. Tak, żeby było ich na to stać. A mnie na to, żeby do tego dopłacać. Chciałabym też mieć kempingowy samochód, czyli dom na kółkach. Taki na trzy, cztery osoby. Czy widzisz ten kawał cudownego świata, który można by zwiedzić, za każdym razem zabierając jeszcze kogoś z przyjaciół? Oczywiście, Ty miałabyś tam miejsce zawsze. Samo oglądanie naszego kraju mogłoby nam zająć jeszcze wiele lat, a co dopiero zagraniczna okolica! Chciałabym... A w ogóle to bardzo, bardzo chciałabym mieć drugie życie, również po to, żeby zarobić na to, co bym chciała. W obydwu! Całuję Cię. Marysia PS Jak tam pan P.? Czy w dalszym ciągu cieszy Cię jego towarzystwo?
Kochana Marysiu, Paweł od kilku dni się nie odzywa. Do wczoraj nie chciałam być natrętna i do niego nie telefonowałam. Dzisiaj spuściłam z tonu i zadzwoniłam. Nie odebrał, więc się nagrałam z banalnym pytaniem w rodzaju „Co słychać w te upalne dni?”. Do wieczora nie było żadnego odzewu. Twoja Elżbieta
Kochana Elżbieto! Nie martw się tym. Może ma jakiś kłopot i nie chce nim Cię obciążać? A może nie najlepiej znosi te upały? A może gdzieś posiał telefon albo mu się popsuł? Powodów może być tysiąc. Mnie wreszcie udało się to, co szczerze lubię: wsiąść do autobusu byle jakiego i przejechać się po Warszawie. Chyba minęło pół roku, kiedy po raz ostatni tak się bawiłam, bo albo mi brakowało czasu (nie ma to jak być na emeryturze), albo pogoda była nie taka. Nie spodziewałam się po sobie radości z powodu „turystycznego” (czyli bez żadnego powodu, wyłącznie dla przyjemności) przejazdu z jednego na drugi koniec naszego ulubionego miasta. Kocham Warszawę i choć wiele osób ma jej „za złe” a to to, a to tamto, ja ją kocham taką, jaka jest. Pewnie, lepiej żeby nie było korków i żeby to, co się buduje, było zawsze konsultowane z urbanistami i żeby... i żeby... i żeby... Każdy z nas wolałby być piękny, zdrowy, bogaty i wysoki, bardziej niż stary... Jasne! Więc kocham to miasto takim, jakie jest; ze wszystkimi wykopkami pod trasami (bo w jaki inny sposób mają ulec poszerzeniu?), niedzielnymi remontami ulic (bo kiedy mają je remontować?), wymianą tramwajowych szyn (bo jak przez zatłoczone ulice ma przejechać np. pogotowie na sygnale?), permanentnym wykopywaniem rur (bo jak je inaczej wymienić?) i wiecznie budowanym metrem. Są rzeczy, które trzeba zrobić. Jak w każdym domu. Dawno mnie nie było na Pradze Południe. Oj, dawno, dawno. Kiedy wysiadłam przy rondzie Wiatraczna, zrobiło mi się ciepło na sercu (proszę, nie śmiej się ze mnie!). Dwadzieścia kilka lat temu, w czasach szarych i przaśnych, szukałam zawsze w Universamie niezwykłych skarbów na prezenty dla najbliższych. Najczęściej z miejscowego sklepu „Jubiler” okolicznościowe drobiazgi dostawała mama, ale przypadek sprawił, że kiedy poszukiwałam imieninowego prezentu dla pewnego naszego wspólnego przyjaciela, bardzo przystojnego, stuprocentowego mężczyzny, rzucili właśnie cienkie, czarne, damskie rajstopy. Po prostu skarb. Pewnie, że je dostał. Zresztą (wtedy) każdy by chciał takie dostać. I jeśli sobie wyobrażasz, że dziś, kiedy mamy wszystko aż po kokardę, nie zaczęłam zwiedzania Pragi od szukania skarbów, to grubo się mylisz. Wielka przyjemność! Praga. Między tą nowoczesną, wypełnioną bankami, serwisami telefonii, nowymi centrami rozrywki, a Pragą nieco starszą pozostaje rodzaj więzi, który trudno znaleźć gdzie indziej: wielka naturalność i bezpretensjonalność w tak zwanych stosunkach międzyludzkich. Kiedy wchodzę na bazarek za Universamem, mam wrażenie, jakbyśmy wszyscy od dawna się znali, a ja bywała tu codziennie. Miejscowi mężczyźni w sposób dość ekspresyjny wyrażają swoją adorację kobiet, ale nie sądzę, żeby któraś uznała to za molestowanie; po prostu między „swoimi” tak bywa. I to nie jest tak, że nagle wciąga mnie nieznany folklor. Znam różne bazarki, każdy ma coś takiego, co jest tylko jego właściwością. Właściwością tego przy Wiatracznej jest to, że tu, niejako automatycznie, człowiek staje się członkiem pewnej wspólnoty, mieszkańcem tej samej wioski. Czuję się w obowiązku – ale też mam wewnętrzną potrzebę – kupienia śliwek, cebuli i kartofli, chociaż potem targam je na drugi koniec miasta. Wiadomo, niech najpierw zarabiają „swoi”. Przynależność wszak zobowiązuje. Reszta jutro. Całuję.
M. PS A to historia, którą Ci zapominam opowiedzieć od kilku dni: ostatnio jest dość chłodno; na ulicy siedzi staruszka z kwiatami. Kwiaty są biedne jak mysz kościelna. Gołym okiem widać, że do jutra nie przetrzymają. – Po ile te tulipany? – pytam. – Po dwa pięćdziesiąt. – Pięć poproszę, tu jest dwanaście pięćdziesiąt. Biedne kwiaty, biedna staruszka – myślę jednocześnie. – Pani weźmie jedenaście, one są takie świeżutkie – zachwala staruszka. – No, dobrze, niech będzie jedenaście. Biedna staruszka, biedne kwiaty – myślę. – Pal diabli dwadzieścia siedem pięćdziesiąt – i daję trzydzieści złotych, i czekam na resztę... – Pani, to niech już będzie tak na okrągło – mówi staruszka i nie wydaje reszty. Biedna staruszka? Tak, tak właśnie robi się interesy, kochani! Oczywiście kwiaty padły, nim doniosłam je do domu. Niewykluczone, że ze śmiechu ze mnie. Jeszcze raz Cię całuję. Marysia
Droga Marysiu, chandra napadła mnie w zeszły czwartek i poczułam się nie tyle sama, co bardzo samotna, bo sama nie jestem. Daj Boże każdemu w moim wieku tyle przyjaznych dusz. Ale czasami brakuje mi kogoś mojego. Kogoś, do kogo mogłabym się przytulić i snuć najbardziej nieprawdopodobne, za to wspólne plany. Żadni, najbardziej nawet kochani przyjaciele „z doskoku” tej luki nie są w stanie wypełnić. Gdy byłam już na dnie, zadzwonił telefon. Niechętnie ruszyłam się z kanapy po słuchawkę. To była Jasia z Opola. Powiedziała, że w niedzielę chce do mnie przyjechać z Jurkiem, czyli mężem, i zatrzymać się do poniedziałku. O Jasi jeszcze nie słyszałaś, więc słów kilka na jej temat. Mąż Jasi był moją pierwszą miłością. Poznaliśmy się rok przed maturą i wielkie uczucie przetrwało trzy lata. Odległość między Opolem, Krakowem a później Warszawą nie sprzyjała rozwojowi uczuć. Dwadzieścia lat po rozstaniu byłam służbowo w Opolu i wtedy poznałam Jasię. Przypadłyśmy sobie do gustu. Minęło następnych trzydzieści lat. Dzwoniliśmy do siebie na święta i imieniny. Po śmierci mojego Jurka opolanie telefonowali do mnie raz na tydzień. I tak było do zeszłej niedzieli, kiedy wczesnym rankiem stanęli w moich progach. Jasia wyładowała z torby na kółkach wiktuały dla kompanii wojska, moja lodówka wypełniła się po brzegi, a potem zaczęły się rozmowy od serca i do serca. Tak nam zeszło do późnego wieczoru. Goście, niestety, nie mogli zostać do poniedziałku. Zamknęłam za nimi drzwi i rozryczałam się ze wzruszenia. Bo, pomyśl, są na świecie ludzie gotowi dla mnie, i tylko dla mnie, tłuc się dwie noce w pociągu, żeby spędzić ze mną kilka godzin. Czy mam prawo mówić o samotności? Chyba nie. Gdy „lody puszczą, a śniegi stopnieją”, wybiorę się do nich na kilka dni. Więc nie jest tak źle z tymi wspólnymi planami. Całuję Cię. Już niesamotna E.
Kochana moja Elżbieto! Trafiłaś w temat, który i mnie drąży. Od dłuższego czasu przedmiotem mojego zainteresowania jest moja dobra znajoma, która ma niezwykłą umiejętność czułego i taktownego myślenia o innych i objawiania się tam, gdzie ktoś potrzebuje pomocy. Może więc to nie będzie dokładnie o samotności, ale o międzyludzkich relacjach, które mają na nią wpływ. Mówimy, że mamy wielu przyjaciół, dzięki którym nie czujemy się samotni, lub, że nie mamy przyjaciół i dlatego czujemy się samotni. Oczywiście kiedy ich mamy, traktujemy jako naszą osobistą zasługę: wszak jesteśmy na tyle atrakcyjni (czytaj: dobrzy czy coś tam jeszcze), że ich mamy. Kiedy ich nie mamy, wina leży zdecydowanie po ich stronie: nie są tak mądrzy, żeby wiedzieć, co tracą, nie mając nas (czytaj: nas – atrakcyjnych, dobrych i coś tam jeszcze). W którąkolwiek stronę by patrzeć, zawsze w środku jesteśmy my. MY – naturalne centrum świata. A jeśli tak puknąć się w głowę, to przecież ich wielkości, wielkoduszności, zdolności do empatii, czy jak to tam jeszcze się nazywa, zawdzięczamy, że kiedy ugotują sobie coś dobrego, pomyślą o tym, żeby z nami się podzielić, że kiedy zobaczą coś fajnego na wystawie sklepu, pamiętają, że szukaliśmy tego w ubiegłym roku, że kiedy przeczytają dobrą książkę lub artykuł, mają potrzebę podzielenia się z nami opinią, że przesuną załatwienie swoich spraw, bo właśnie musimy pożyczyć od nich pieniądze, że... W pewnym sensie to my jesteśmy biorcami. Biorcami ich dobra. My – skądinąd przecież centrum świata. Całuję Cię. M. PS I jeszcze coś: czy zauważyłaś przypadkiem, że tym z nas, którzy mają choćby trochę ponadprzeciętną zdolność dzielenia się z innymi – w tym tak zwanymi dobrami – jakoś dziwnie te dobra same odrastają lub same się mnożą? A poza wszystkim, czy jesteś pewna, że Twoje nagłe rozmyślania o samotności nie mają związku z panem P.? Całuję Cię. Marysia
Marysiu moja droga, o związku z Pawłem mówisz? Nie wiem. Może. Bo tam cisza. Ale chcę nie o tym. Jeszcze tydzień temu ostrożnie podchodziłam do znajomości zawieranych za pośrednictwem Internetu. Wydawały się poniżej babskiej godności. Czy młoda, atrakcyjna, wykształcona kobieta musi imać się takich sposobów, żeby poflirtować? Od kilku dni pozostaję w przekonaniu, że może nie musi, ale powinna. Zaraz Ci to uzasadnię. Tak się zrobiło w nowej Polsce, że spora część młodych ludzi żyje w towarzyskiej izolacji. Są zapracowani, zabiegani i na nic nie mają czasu, jeśli nie liczyć godziny wytchnienia przy piwie w hałaśliwym pubie. W takiej sytuacji jest Magda, trzydziestolatka po przejściach. Zdecydowała się na wirtualny flirt, który zaowocował dwudziestoma listami w ciągu trzech dni. Przeczytała mi je z błyskiem w oku. Pyszne, skrzące dowcipem, błyskotliwe. Nagle zobaczyłam inną Magdę. Wrażliwą, zwariowaną, w dobrym stylu zalotną. Trafiła na właściwego interlokutora. Może z tej znajomości coś wyniknie, może nic poza miłym, ulotnym wspomnieniem. Czas pokaże. Swoją drogą nie zamieniłabym naszej młodości na jej. Byliśmy biedni, stać nas było na jedną małą czarną i butelkę wody sodowej na pięć osób w kawiarni Mazowia na Ordynackiej, ale było wesoło. Budowaliśmy osobiste snobizmy na przeczytanych książkach, obejrzanych ambitnych filmach, zaliczonych wystawach i teatrach. Jeśli udało się nam zdobyć na jedną noc przemyconą z zagranicy paryską „Kulturę”, rozpoczynało się wielkie misterium. Nie można było tak normalnie usiąść i czytać. Najpierw kupowaliśmy butelkę tunezyjskiego wina marki Gellala, bo było najtańsze, później, kto miał łazienkę, brał kąpiel, a następnie z papierosem marki Sport w ustach zaczynało się spotkanie z Jerzym Giedroyciem. Mieliśmy na to czas. Przyjaźnie z tamtych lat przetrwały do dziś. Łączyło nas coś więcej niż piwo i opowieści o urlopie na Ibizie. Widzisz, ile refleksji i wspomnień może poruszyć jakiś tam portal internetowy? Teraz z innej beczki. Opowiadasz, że popołudniami chadzasz do galerii. Nie wiem, do jakich i po co. Czyżbyś na dojrzałe lata zamierzała zostać „galerianką”? Jeśli tak, proszę o pilną odpowiedź, jak to się robi. Jakie odnosisz sukcesy i po co Ci to? Już uruchomiłam myślenie i wyobraziłam sobie dwie panie w naszym wieku dokonujące spustoszeń wśród panów poszukujących w galeriach szykownych kapci, którymi będą mogli wygodnie szurać. Czekam listu i wyczerpujących wyjaśnień. Twoja E.
Moja kochana Elżbieto! Dobrze, że nie opuszcza Cię poczucie humoru. Naturalnie, że nie chodzi o galerie handlowe, a o galerie ze sztuką. Teraz o czymś innym. Nasze dzieci. Kiedyś sobie obiecałam, że nie będę do Ciebie o tym pisała. Nie dlatego, że nie masz dzieci, więc nie zrozumiesz. Zrozumiesz. Może nawet lepiej ode mnie, bo z dalszej perspektywy. Ciągle jestem w tej sprawie głupsza, niż regulamin przewiduje. Nie potrafię stworzyć sensownej układanki z procesu wychowywania dzieci. I to, że nie potrafię, nie ma znaczenia. Żadnego znaczenia nie mam tu ja. Znaczenie mają tylko „błędy i wypaczenia” przy wychowywaniu. Właściwie każdy rodzic całe życie analizuje, jakie błędy popełnił. Lub czego nie popełnił. I że może resztę można było zrobić lepiej. Ale stuprocentowo mądrych nie ma. Bez przerwy myślisz. Dziś. Może, gdyby to było dziś... to by... Ale dziś jesteś na emeryturze... Dziś... Wtedy... Wtedy byłaś młodą kobietą. Młodą matką. Jak one teraz. One... Za trzydzieści pięć lat – ty teraz. Przedtem – twoja matka. Przedtem – matka twojej matki. Przedtem... Jak sobie poradzą twoje córki w tym najtrudniejszym zawodzie na świecie? Być kobietą. Być kobietą. Kiedy patrzę na to z przeszło siedemdziesięcioletniej perspektywy, satysfakcja w tym zawodzie prawie nie wydaje się możliwa. Najpierw być młodą kobietą. Najlepiej piękną. Mądrą. Pożądaną. Być matką. Najlepiej wielu dzieci. Odpowiedzialną za pełny kształt ich rozwoju emocjonalnego, umysłowego, a przede wszystkim dbającą o zdrowie dzieci. Za ich umiejętność życia w rodzinie, zespole, społeczeństwie. Za odpowiedzialność. Za odpowiedzialność za dorosłe życie, za własne rodziny. Za satysfakcję ich mężów. Męską, zawodową i rodzinną. Oczywiście za ich odpowiedzialność za ognisko domowe (żeby nie wygasło) i było dostatecznie atrakcyjne. Za ambicje zawodowe... doktoraty, habilitacje, malarstwo, książki, kabarety, i co im tam jeszcze będzie w duszy grało, Z drugiej strony – życie singla. Nikt nie wie, co jest trudniejsze. Włos się jeży, kiedy człowiek pomyśli o ogromie tych spraw. Dobrze, że mamy to za sobą. Pozostaje nam trzymać kciuki, żeby jak najwięcej im się udało w tym najtrudniejszym (ale pewnie i najciekawszym!) zawodzie świata. Być kobietą! Całuję Cię. Marysia PS Czy pan P. wreszcie się odezwał?
Droga Marysiu, nie odezwał się, choć minęło już kilka dni. W tym czasie ze dwa razy telefonowałam, nie odebrał. Za każdym razem się nagrywam z prośbą o znak, że żyje i nic złego się nie stało. Kamień w wodę. W końcu zrobiłam coś, co jest mi z zasady obce: poprosiłam Magdę, żeby zatelefonowała ze swojego domowego aparatu. Zrobiła to i usłyszała głos Pawła. A więc sprawa jest jasna – z jakichś nieznanych powodów nie chce ze mną rozmawiać. Teraz wracam do „najtrudniejszego zawodu świata”. Być kobietą... Czy zauważyłaś, że ze słownika młodszych od nas pokoleń zniknęło pojęcie „stara panna”? I dobrze się stało, bo stara panna, bez względu na wiek, zawsze się kojarzyła z osobą osamotnioną, zgorzkniałą, zdziwaczałą i źle ubraną. Teraz mówi się „singielka”. Jeśli pozostaje z kimś w związku, to jest „partnerką życiową”. Niedawno spotkałam na przyjęciu pewnego pana. Był z małym dziecięciem, bardziej wyglądającym na wnuka niż syna. Przy boku miał atrakcyjną blondynkę. Dziecko mówiło do niej mamusiu, a do niego tatusiu, więc bez żadnych zahamowań poprosiłam, żeby przedstawił mnie żonie. Pan się nadął i powiedział: – Moja droga, ona nie jest moją żoną, lecz partnerką życiową. Zrobiło mi się głupio. Tej pani chyba również. Przy stole zachowywałam daleko idącą powściągliwość, bo jak miałam mówić? „Podaj sałatę swojej partnerce życiowej?”. Za moich młodych lat panią w takiej roli nazywało się „żoną”, a wszyscy znajomi i tak wiedzieli, o co chodzi. Ale czasy się zmieniają i nikomu przesadnie nie zależy na ukrywaniu charakteru związku. Chyba że przed żoną życiowego partnera. Lecz to już zupełnie inna historia. Całuję Cię serdecznie. E. – Twoja partnerka życiowa od babskiej korespondencji.
Kochana moja Elżbieto, cieszę się, że w czasach naszego bujnego życia uczuciowego nie było „życiowych partnerów”, bo chyba na jedno i drugie równocześnie (życie i określenie tych dżentelmenów, z którymi w nie popadałyśmy) nie starczyłoby mi poczucia humoru. Jak wiesz, wczoraj rano gnana niepohamowaną żądzą, aby zdążyć zobaczyć coś przed zimą, wsiadłam o szóstej rano do pociągu i udałam się do Poznania. Wyżej wymieniona żądza naszła mnie w środku nocy, dlatego zastała mnie całkowicie nieoprzyrządowaną do takiego wyjazdu. Nie miałam map, przewodników ani nawet najmniejszego folderu. Trudno, kupię na dworcu i wykształcę się w pociągu – pomyślałam. Jedyna mapa, jaką udało się dostać, rozłożona w przedziale zajęłaby jeden cały i pół następnego. Byłam wściekła. Aż do Kutna. W Kutnie do naszego przedziału wsiadła kobieta, w wieku – nazwijmy to – dojrzałym. Po sympatycznym „dzień dobry” zdjęła z siebie świetny płaszcz i piękny skórzany torboplecak. Została w znakomitym szarym blezerze, superbluzce w dobrą kratę, pierwszorzędnych spodniach i fantastycznych prostych kozaczkach. Zgłupiałam. Wyglądała tak, jak gdyby kilka minut wcześniej pozowała na okładkę „Vogue’a”. Była doskonała. I bardzo naturalna w tej doskonałości. W jej wyglądzie nie było efekciarstwa ani tandety. Ta – jak sądzę – sześćdziesięcioletnia kobieta mogła spokojnie stanąć na dowolnym wybiegu w dowolnym miejscu świata i wszędzie wzbudziłaby zachwyt. Naprawdę była doskonała. Lubię doskonałość. Lubię ją na obrazach, w rzeźbach, w architekturze, muzyce. Po prostu w sztuce. Wobec naszej ludzkiej doskonałości robię się zjeżona i nieufna. Z jednej strony zachwyt, z drugiej bunt: nie będę podejmowała z nią rozmowy. Mało prawdopodobne, aby w tym pięknym opakowaniu kryła się interesująca zawartość – pomyślałam i zajęłam się wyjątkowo starannym patrzeniem w okno. Towarzyszka podróży podejmowała próby nawiązania kontaktu i w końcu wciągnęła mnie w rozmowę, która była pasjonująca. Mówiłyśmy o świecie, sztuce, polityce, podróżach. Mówiła, że mi zazdrości wariackich pomysłów wyjazdowych, a ja opowiedziałam wszystko, co myślałam o doskonałości. O jej doskonałości. Zdziwiła się równie naturalnie, jak się nosiła. Jechała do Berlina, gdzie mieszka. Ja wysiadałam w Poznaniu. Obie żałowałyśmy, że nasza wspólna podróż trwała tak krótko. W mojej rodzinie taką postawę buntu przeciwko rzeczywistości, której się nie zna, a którą tylko się wyobraża, nazywamy „syndromem sekatora”. Skąd się to wzięło? Oczywiście z dowcipu. Właściciel ogródka idzie do sąsiada pożyczyć sekator. Po drodze myśli: „Nie chciałbym, aby mi otworzyła jego żona, ponieważ przedwczoraj z nią się kłóciłem o ich psa... Ani teściowa, bo to wyjątkowa jędza... Ani dzieci, bo głupie i niewychowane”. Otwiera mu sąsiad. – A wsadź se pan w dupę ten sekator! – mówi bohater dowcipu. I to było właśnie to, co ja zaprezentowałam. Całuję Cię. A Poznań jak to Poznań: piękny i mądry. M. PS A propos Poznania i różnych wypadów do innych miast. Co rusz ktoś mi radzi: połóż się, odpocznij. Masz przeszło siedemdziesiąt lat. Opanuj się! Dlaczego tak się spieszysz?
Dokąd pędzisz? A przecież, jeśli nawet pędzę, to nie jest to pęd dokądś. Raczej dlaczego... Może dlatego, że nie przestały mnie cieszyć książki, obrazy, przyjaciele, psy, ptaki, róże, siedzenie w lesie, leżenie do góry brzuchem, chodzenie po świecie, siedzenie w domu, kino, teatr, oglądanie biżuterii, wąchanie perfum, ciuchy, no i praca. Są ludzie, którym udaje się zmieścić zainteresowania w dwudziestu czterech godzinach; ja mam z tym wielkie kłopoty. Przecież to, co Ci opisuję, nie zawiera nagłych przypadków, jak na przykład: a to ptak jakiś niezwykły przeleci lub usiądzie, a to masz na drodze drzewo niespotykanego kształtu, a to... I tak ci przejdzie na tym zagapieniu dziesięć, czasami i piętnaście minut. A czas pędzi jak głupi. I jeszcze coś. Od zawsze żyję ze świadomością, że nie mam drugiego życia w zapasie. Więc ciesząc się tym, które mam, wypełniam je, jak tylko potrafię. Trochę przy tej pazerności sapię, ale wypełniam. Jeszcze raz Cię całuję. M.
Droga Marysiu, gdyby podzielić moją dobę na spanie, jedzenie, sprzątanie i wszystko inne, okazałoby się, że w tym „wszystko inne” najwięcej czasu zabiera czekanie. Czekam na telefon, który miał być za kwadrans i od którego zależy, czy wyjdę na zakupy, czy nie. Telefon nie dzwoni, nie robię więc niczego innego, bo nie warto zaczynać. Wreszcie jest. Dzwoni. Ale to nie Hanka, lecz Grażyna. Więc skracam rozmowę, żeby nie blokować linii. Grażyna się nadyma, ja obiecuję odezwać się, gdy będę coś wiedziała. Hanka telefonuje po trzech godzinach i jak gdyby nigdy nic pyta, co u mnie słychać. Nie słychać nic nowego, w każdym razie nie było słychać przez całe przedpołudnie. Zwłaszcza jej nie było słychać... Nie przeprasza, bo nie pamięta o umowie. Od pół roku proszę Anię o pomoc przy opróżnianiu szuflady z dokumentami. Sto razy umawiałyśmy się na tę robotę i jakoś nie wychodzi. Ania wpada do mnie spóźniona o dwa dni, wypijamy kawę, gadamy jak opętane, wreszcie bratanica patrzy nerwowo na zegarek, żegna się w popłochu i pędzi do szkoły, żeby odebrać synka z karate. A moja szuflada pęka w szwach. Przy najbliższej okazji oświadczę jej w progu, że nie wyjdzie, dopóki nie zrobi, co do niej należy. Na Agnieszkę i Marysię ta metoda działa dość skutecznie. Teraz też zabrałam się do pisania tego listu do Ciebie w ramach czekania na Teresę. Miałyśmy pójść na spacer zaraz po kościele. Ale to były plany snute wczoraj. Podejrzewam, że sąsiadka nie przychodzi, bo czeka na telefon od Rafała. Ot, widzisz, takie życie. Całuję. Twoja E.
Moja Elżbieto! A ja skończyłam elektroluksowanie, którego nie cierpię, bo hałas i w ogóle. I nie mów mi, że mogę przecież zmienić elektroluks na nowszy model, bo – tak czy tak – elektroluksa nie polubię, a poza tym nie lubię też wyrzucania sprawnych przedmiotów po to, żeby zaraz skupiać się na zarabianiu i odkładaniu pieniędzy na nowe, o których wiemy, że i tak ich nie polubię. Taniej będzie odbyć poważną „przystosowawczą” rozmowę z samą sobą, bo na partnerski dialog z tym sprzętem liczyć nie mogę. Ale za to teraz, kiedy przykre zajęcie mam już za sobą, z przyjemnością dzielę się z Tobą tym myśleniem, które mnie naszło w trakcie sprzątania. Stosunek do dźwięku. Czy raczej – stosunki z dźwiękami. Nie mogę u siebie pojąć pewnego dualizmu, którego istotę zaraz Ci zreferuję. Po wielkiej liczbie lat bujnego życia rodzinnego, kiedy mój dom był wypełniony dziesiątkami głosów i odgłosów, zostałam sama. I kiedy zapytałam samą siebie, jakiego rodzaju dźwięki sprawiłyby mi przyjemność w tym nowym sposobie życia, zdałam sobie sprawę, że najbardziej ze wszystkiego brak mi muzyki. Muzyka... Tak! To jest to, czego mi bardzo, bardzo potrzeba. Kiedy zaś uruchomiłam wszystkie obecne w domu sprzęty muzyczne, zrozumiałam, że niemal fizycznie jestem stęskniona za ciszą. Muzyka czy cisza? Cisza czy muzyka? Kiedy mam ukochaną ciszę, myślę, że tracę słuchanie muzyki; kiedy słucham muzyki, mam równoczesną potrzebę ciszy. „Bo w ciszy nawet kamień rośnie”. Słyszałaś może o przypadku, gdy można tymi sprzecznościami delektować się równocześnie? To jest ta moja cholerna pazerność. Sama nie mogę za nią nadążyć i pewnie ona mnie kiedyś zgubi. Będę, jedząc, mlaskała z zachwytu nad pełną miską i równocześnie się odchudzała przy użyciu najbardziej drakońskich sposobów. Czy Ci to nie przypomina tego górala, który – kiedy go zapytano, czy będzie pił wino, czy wódkę – odpowiedział: – I piwo tysz! Wracam do muzyki. Jeśli mnie zapytasz, czego słucham, znów będę miała problem. Nie znam się na muzyce, ona mnie wciąga i kręci mną jak dzieckiem albo uspokaja, lub po prostu pozwala się sobą zaczarować i tak mnie zostawia. W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach nie wiem, czego słucham, i nie podejmuję prób zapamiętania, kto jest kompozytorem tego czarodziejstwa. Obojętne. Szczęście, że ona jest. Słucham wielu rzeczy. Od gregoriańskiego chorału przez łagodną klasykę (moją słabością jest Mozart, bo jak mało kto, koi moje nerwy) do muzyki współczesnej, od symfonicznych koncertów do Janków Muzykantów, od ballad Wysockiego do... „przebojów zawsze młodych”. I chociaż nie znam się na niczym, słucham w zachwycie wszystkiego. Jako klasycznemu przypadkowi nadepnięcia na ucho przez słonia jest mi dane przeżywanie bezgranicznego zdumienia, że niektórzy na tym świecie mają umiejętność takiego złożenia do kupy dźwięków, aby powstała z nich harmonijna i fascynująca całość. Pewien playboy, bywając w otoczeniu młodych kobiet, mawiał ze znawstwem: – Ach, dla mnie muzyka kończy się na Bachu! Mam podstawy przypuszczać, że jego wiedza muzyczna była prawie taka jak moja,
czyli dziurawa bardziej niż rzeszoto. Chwała Bogu, że człowiek nie musi nikogo epatować swoją „znajomością” rzeczy! A teraz już nastanie cisza. Moja cisza. Świat intymności i magii. Całuję Cię Marysia
Droga Marysiu, przez wiele lat myślałam, że lista nałogów, jakim może ulegać człowiek, jest ograniczona. Narkomania, alkoholizm, palenie papierosów i hazard. W ostatnim czasie doszedł jeszcze pracoholizm. Teraz jednak wiem, że moja wyliczanka jest dalece niepełna. Wieczorami przed zaśnięciem lubię posłuchać jakiegoś gadanego radia. Mam nawet opracowany harmonogram z rozbiciem na dni tygodnia i godziny. Jedną z pozycji jest audycja o uzależnieniach, czyli nałogach. Wynika z niej niezbicie, że uzależnić się można od wszystkiego. Zakupów, miłości, seksu, jedzenia, kłamstwa, awantur i chowania głowy w piasek, żeby wymienić to, co od razu przychodzi na myśl. Nie muszę Ci mówić, jak mnie to odkrycie zmartwiło. Żyłam w przeświadczeniu, że w zasadzie nie mam nałogów. Piszę w zasadzie, bo nie jestem przekonana, jak jest z papierosami. Raz wydaje mi się, i mam na to dowody, że mogę nie palić, kiedy indziej byłabym gotowa pójść po tę truciznę ulewną nocą, z białą laską, na dworzec kolejowy do jedynego czynnego kiosku. Ale na tym byłby koniec. Teraz jednak doszłam do wniosku, że jestem ulepiona z samych uzależnień. Od bułki grahamki na śniadanie, kawy w południe, głupiego serialu, wiadomości w telewizji. Czyli od wszystkiego, co niesie życie. Jednym z kłopotliwszych nałogów jest telefon. Sama nie dzwonię przesadnie dużo, ale jestem łasa na wszelkie wiadomości. Z powodu niewidzenia nie zawsze zdążę odebrać telefon. Jeśli ktoś się nagra, nie ma problemu. Oddzwaniam. Gorzej, gdy nie wiem, kto chciał ze mną pogadać. Żeby nie narażać się na takie przeżycia, nie rozstaję się z komórką. Noszę ją zawsze w kieszeni, a gdy kieszeni nie mam, wpadam we wściekłość. Ze słuchawką stacjonarną chodzę nawet do łazienki. Wszystko po to, żeby mokrą, namydloną ręką odebrać telefon od firmy zapraszającej mnie na pokaz garnków ze stali nierdzewnej za pięć tysięcy złotych. Najgroźniejsze jest jednak uzależnienie od lenistwa. Walczę z nim ponad pół wieku, bez jakiegokolwiek rezultatu. Wyczerpałam wszelkie możliwości terapeutyczne zalecane w audycjach dla nałogowców, i nic. Mogę powiedzieć jedno: jeśli wszystkie nałogi są równie miłe, głupotą byłoby z nimi walczyć w wieku dojrzałym. Jest jeden nałóg, z którym staram się skutecznie uporać – uzależnienie od głupich myśli. Spływają na mnie nagle i robią ogromne spustoszenia. Kroję chleb na kanapkę i ni stąd, ni zowąd pojawia się skojarzenie z przeszłości. I rusza lawina wspomnień. Nie ma znaczenia: miłych czy niemiłych. Zalewam się łzami albo z żalu nad sobą, że coś tak podłego mnie spotkało, albo że cudowne chwile już nie wrócą. Bez sensu. Bardzo mi za to brakuje uzależnienia od systematycznego i starannego stosowania kosmetyków. Co jakiś czas napada mnie potrzeba zajęcia się sobą. Wtedy rzucam się na wszystko, co mam pod ręką. Najczęściej zdarza się to wtedy, gdy jestem umówiona z dawno niewidzianą kumą. Spędziłam z Basią cudowne popołudnie. Tak było wczoraj. Dzisiaj, w telefonicznej rozmowie, Basia zapytała z troską, czy dobrze się czuję, bo wczoraj miałam z lekka obrzękniętą twarz, opadnięty prawy kącik ust i napiętą skórę. Powiedziałam, że dobrze, i obie popadłyśmy w dywagacje na temat mojego zdrowia. Żadna choroba nam nie pasowała. Tu muszę Ci przypomnieć, że obie jesteśmy lekarzami weterynarii. I nagle olśnienie.
To nie żaden mikrowylew ani niewydolność nerek. To drogi krem liftingujący. Nasmarowałam się nim, jak zwykle niedbale, gdzieś grubiej, gdzieś cieniej, i efekt był natychmiastowy. Krem tam mnie napiął, ówdzie poluzował, nic więc dziwnego, że dla serdecznej przyjaciółki wyglądałam jak po udarze mózgu. Całuję Cię bardzo. Twoja E. PS Jak Cię znam, to za chwilę będziesz pytała o Pawła. Od razu piszę: czy mam jakieś wiadomości? Otóż nie mam. Nie będę Cię oszukiwała, że mnie taki stan mało obchodzi. Przeciwnie – czuję się z tym fatalnie. Szukam winy w sobie, zastanawiam się, czy aby nie powiedziałam czegoś głupiego. Nic nie przychodzi mi jednak do głowy. Nigdy w moim dość długim życiu nikt wobec mnie tak się nie zachował ani ja wobec kogoś. Teraz się spieszę, ale mój stan opiszę Ci w następnym liście. Twoja E.
Kochana moja Elżbieto! A mnie stale brakuje tego, że wciąż nie masz nowego komputera ze świeżym, głośno mówiącym programem; brakuje mi, bo sama nie zdążę przeczytać Ci tych dziesiątków świetnych artykułów, które się ukazują w pismach, i człowiek marzy o tym, żeby podzielić się nimi z przyjaciółką. Dziś o wywiadzie, jakiego udzielił rosyjski pisarz, Wiktor Jerofiejew, na okoliczność wydania jego nowej książki. Wywiad nosi tytuł „Miłość mocno uzależnia”. Wielkość tego, co ktoś pisze, poznaje się między innymi po tym, że gdy czytasz, myślisz: Przecież zawsze myślałam tak samo. Myślałaś, ale to on miał umiejętność (a często i odwagę) wyartykułowania tego, co czujesz ty i wiele osób. To prawda – miłość uzależnia. I mówiąc między nami, jest to łagodnie powiedziane. Ona nas ubezwłasnowolnia, pozbawia rozumu i instynktu samozachowawczego. Wiem. Sprawdziłam to na sobie. Chyba najbardziej w pewnym przypadku, o którym mam zamiar teraz Ci opowiedzieć. Po jakimś okresie uczuciowej posuchy powiedziałam do Mojego Anioła Stróża (Absolutnie Najlepszego na Świecie), że może czas by skończyć ten stan beznadziei. Mój Absolutnie Najlepszy na Świecie Anioł Stróż (piszę wielkimi literami, bo to Mu się należy) zabrał mnie na jedenaste piętro pewnego wieżowca ze szkła i aluminium i powiedział: – Widzisz tego faceta? To jeden z najświetniejszych dżentelmenów, jakich ci mogę pokazać. Sprawdź w komputerze, a zrozumiesz, o czym mówię. Idealny obiekt do ulokowania uczuć. Ma tylko jedną wadę: jego czas jest tak wypełniony, że szpilka tam się nie wciśnie, a co dopiero człowiek. Związek z nim wygląda mniej więcej tak... – tu na chwilę Mój Absolutnie Najlepszy na Świecie Anioł zadumał się, aż powiedział cicho: – To tak, jak gdybym zawiesił Cię na zewnątrz tego budynku na wysokości jedenastego piętra tej szklanej ściany i kazał przebić się do wewnątrz. Przy Twoim tchórzostwie, lęku wysokości i całkowitej nieumiejętności przemieszczania się po ścianach bardzo bym się zastanawiał na Twoim miejscu. Pytam więc tylko: grasz? Nie wysilaj się, droga Elżbieto, żeby się domyślić, co odpowiedziałam. – Wchodzę w to. Ale czy mógłbyś zawiesić mnie trochę niżej? – Mogę, będziesz wisiała na siódmym piętrze z pięknym widokiem na rzymskie mozaiki, żebyś widziała, czego cię pozbawia Twoje szaleństwo. Spadanie stąd jest zresztą równie beznadziejne jak z jedenastego piętra. Ma rację Jerofiejew – miłość mocno uzależnia. A przecież wtedy, w czasie rozmowy z Moim Absolutnie Najlepszym na Świecie Aniołem, jeszcze nie o miłość chodziło. Jak widać, niektórzy są uzależnieni wręcz od samej idei miłości; co ja mówię – od zapowiedzi takiej idei... Co ja mówię! Od zapowiedzi ewentualnej zapowiedzi ewentualnej realizacji takiej idei. Z trzyprocentową szansą na wykonanie. I żadną szansą na sukces. To jest dopiero uzależnienie! Całuję Cię. Marysia PS Tak naprawdę po dość krótkim czasie poprosiłam Mojego Najlepszego na Świecie Anioła Stróża, żeby mnie zdjął i postawił na ziemi. To jest moje miejsce. Śmiał się. Dziś
oboje wiemy, że wiszenie na szklanej ścianie na wysokości siódmego piętra nie jest moim hobby. Nawet z nadzieją na uczucie. Moim prawdziwym, ukochanym miejscem zawsze była ziemia. I twarde na niej stanie. Mówisz, że będziesz pisała dziennik? I radzisz mi robić to samo... To chyba nie jest dla mnie zajęcie. Dziennik wymaga systematyczności, a ja taka nie jestem. Poza tym lubię wymianę myśli, jaką niewątpliwie są listy. Wprawdzie obiecujesz, że zapiskami z dziennika będziesz się dzieliła ze mną, to jednak nie to samo. Ale dobre i to; lepsze niż nic. Marysia
Kochana moja Elżbieto! Jeszcze o nałogach: paskudny nałóg traktowania łóżka jak biblioteki. I tak dobrze, że nie publicznej. Ale tym razem będzie to mój ostatni list-skarga na łóżkową ciasnotę i brak warunków do rozwoju. Słuchaj więc: Na swoje usprawiedliwienie mam tylko to, że w moim łóżku nigdy nie było byle kogo; gościły tam same wybitne nazwiska: Havel leżał obok Iwaszkiewicza, a o nich opierał się Toeplitz. Moim ulubionym towarzystwem był Kopaliński. Nawet kiedy miał sto lat. Choć nie ukrywam, że chwilami bywał uciążliwy, zwłaszcza ostatnie wydanie „Słowników” wymagało szczególnie wielkiego uczucia z powodu nadzwyczajnej twardooprawowej kanciastości; ale kto wie, może to właśnie ona wywołuje stan ekstazy. I może dlatego rzadko z kim można przeżyć taką ucztę zmysłów? Nie ukrywam, czasami w mojej pościeli znajdują się równocześnie nawet dwa takie rarytasy; więc jeśli obaj są kanciaści, bywa trochę trudno, ale co mi tam! Gorzej jest tylko z tymi, którzy ponad miarę się roztyli: sześćset stron Domosławskiego („Kapuściński – non fiction”), pięćset pięćdziesiąt stron Karpowicza („Balladyny i romanse”). Uff! A co dopiero ukochane słowniki, które czytam jak najlepszą beletrystykę! Dżentelmeni w twardej oprawie lub po prostu autorzy nad wyraz obfici! W ręku tego nie możesz utrzymać; sapiesz, dyszysz, ale nie zrezygnujesz. Ich urok jest nie do przecenienia! W końcu zastanowiłam się i chyba zdecydowałam: zmienię łóżko na potrójne! Przecież nie sposób żyć w tej ciasnocie. Całuję Cię. Marysia
Droga Marysiu! Książki w łóżku to nic w porównaniu z utrapieniem, jakie ma kobieta z mężczyzną, który jest na emeryturze. Taki wałęsa się po domu w stroju niedbałym i nie wie, co ze sobą zrobić. Jest otoczony szklankami z niedopitą herbatą, kawą i wodą mineralną, sieje popiołem z papierosów albo wgapia się w telewizor. Normalna żona z pokorą znosi ten dopust Boży i niecierpliwie wypatruje wiosny, licząc, że słońce i ciepełko wyprowadzą marudę na działkę albo ryby. Tak może się zdarzyć, pod warunkiem że odetnie swojego mężczyznę od komputera. Jeśli tego nie zrobi – przepadła. Obserwowaną ostatnio przeze mnie pasją panów w dojrzałym wieku jest uzależnienie od portalu allegro. Rozkłada się taki z laptopem na stole i zaczyna zawierać najbardziej karkołomne transakcje. Kombinuje, kalkuluje, zamawia i... puszcza dom z torbami. Wraca małżonka z pełnymi siatkami zakupów i na kuchennym blacie zastaje pokaźnych rozmiarów kombiwar, a obok zachwyconego sobą pana domu. – Okazuje się, że na allegro ogłoszono wyjątkowo atrakcyjną wyprzedaż tego sprzętu, za jedyne dwieście złotych. Taniocha – rozpiera takiego duma i na jednym tchu tłumaczy: – Przecież tak niedawno, bo jakieś piętnaście lat temu, kombiwary były główną nagrodą w telewizyjnym „Kole Fortuny”. Nieważne, że jest to urządzenie całkowicie w tym domu zbędne i w dodatku nie ma go gdzie postawić. Wybucha więc awantura, po której obrażony winowajca wraca do komputera, żeby zamówić jakąś zbędną część zamienną do samochodu, tym razem wyłącznie dla siebie. Znam pana, który kupił laptopa tylko dlatego, że mniejszy i lżejszy od komputera, więc można go zabierać na ryby. A ja naiwnie sądziłam, że na rybach patrzy się tylko godzinami w spławik. Oj, głupiaś ty, głupiaś ty. Są dwa rodzaje gadżeciarzy. Pierwszy to, co kupi, znosi do domu, licząc na przychylność domowników. Drugi też znosi, tyle że ukradkiem do piwnicy. Ten drugi rodzaj jest niebezpieczniejszy. Wszystko jest niby po staremu, niczego w mieszkaniu nie przybywa, za to ubywa pieniędzy z konta i bieliźniarki. Żona podejrzewa męża o najgorsze, a on gorliwie przynosi jej słoiki na przetwory z piwnicy, do czego przez czterdzieści lat nie dawał się zagonić. Rasowy gadżeciarz rezyduje w domu jak pomnik przyrody. Tkwi nieruchomo przed ekranem komputera, czasami ze słuchawkami na uszach, bo słucha muzyki i nie reaguje na otoczenie. Co jakiś czas wyciąga kolejną szklankę z szafki na coś do picia albo piąty talerzyk na piątą kromkę chleba. Nie goli się, tyje, nie zdejmuje szlafroka frotté. Chyba że czeka na kuriera z przesyłką awizo. Po co Ci o tym piszę? Żeby utwierdzić się w przekonaniu, że samotność nie jest dla kobiety najgorszym wyjściem, bo zawsze może gorzej trafić? Nie jestem jednak o tym do końca przekonana. Z gadżeciarzem można się chociaż pokłócić o kombiwar, a później pogodzić... Całuję. Twoja E.
Droga Marysiu, zdarzają się takie chwile, w których czuję się dinozaurem, nijak niepasującym do otaczającego mnie świata. Cokolwiek zrobię, robię nie tak, jak dzisiaj się robi. Tak jest na większości przyjęć zasiadanych do stołu. Przychodzę, siadam na wskazanym miejscu, przede mną pachnie śledź w oleju, a ja cierpliwie czekam, aż usiądzie pani domu. Czekam, czekam i nic. Gospodyni miota się między kuchnią a stołem, część gości czyni to samo, co gospodyni. Pozostali zaczynają jeść, ja zaś ciągle czekam na znak głowy domu, że mogę zacząć. Bo tak mnie nauczyły przed dziesiątkami lat babcie, ciocie i mamusia. Ci co zjedli śledzia, dostają zupę. A ja czekam. W końcu gospodyni siada i tu pada sakramentalne: „Smacznego”. Goście natychmiast odpowiadają: „Smacznego”. Tylko ja milczę i wychodzę na osobę nieznającą się na formach towarzyskich. Ale czy to moja wina, że od urodzenia do matury wbijano mi do głowy, że „smacznego” w eleganckim świecie nie funkcjonuje? Wprawdzie Francuzi życzą sobie przy stole dobrego apetytu, lecz to nie bardzo się ma do naszego smacznego. Jem też inaczej niż wszyscy, bo nakładam sobie kęsy na grzbiet widelca, a nie na jego wklęsłą stronę. I widzisz, na co zdały się nauki babć? Jestem odmieńcem, dinozaurem, pomnikiem przyrody. Kiedyś próbowałam przekazać te anachroniczne zasady młodemu pokoleniu, bez rezultatu. Zrezygnowałam więc i zostałam sama na placu boju. Może założę klub jedzących inaczej? Całuję Cię najserdeczniej. Twój Mamut PS Czy zauważyłaś, że te wszystkie mamuty, dinozaury, pomniki przyrody nie mają rodzaju żeńskiego, jakby sprawa nie dotyczyła również naszej płci? Coś w tym musi być. E.
Droga Marysiu, cały dzisiejszy ranek poświęciłam czyszczeniu sreber. Zastosowałam metodę swojej babci, czyli pastę do zębów. Dzbanuszek do śmietanki przywołał obrazy sprzed kilkudziesięciu lat. Był to prezent ślubny od ciotki, która wyniosła go z powstania warszawskiego. Teraz stoi u mnie na sekretarzyku i czeka na... No właśnie, na co? Albo lepiej – na kogo czeka? Niedługo będzie w mojej rodzinie ślub. Przygotowania trwają. Głównie dotyczą stroju i wesela. Wiem już, że młoda para oczekuje od weselnych gości prezentów w postaci kopert z banknotami NBP albo innymi walutami wymienialnymi. Jak zdążyłam się już zorientować, zwyczajowa minimalna stawka od osoby powinna wynosić równowartość kosztów poniesionych na wyżywienie weselnego gościa. Nakłady mają się zwrócić, najlepiej z górką. Pomysł w naszym skomercjalizowanym świecie może i dobry, tyle że nie dla mnie. Jestem starej daty i chciałabym, żeby młoda para zadumała się po latach nad dzbanuszkiem do śmietanki czy jakimś innym staroświeckim bibelotem. Więc w odpowiednim czasie przejrzę swoje zasoby i jeśli niczego nie wybiorę, poproszę Ciebie o pomoc przy stosownym zakupie. Skoro już jesteśmy przy weselu, to jeszcze jedna refleksja: w nie tak zamierzchłych czasach wesela były znakomitą okazją do zawierania znajomości. Znam kilka bardzo udanych par, które skojarzyły się na weselu przyjaciół. Ale to już nie wróci. Teraz każda pani i każdy pan są zapraszani na te uroczystości z osobą towarzyszącą. Kobieta samotna nie ma co na weselu robić. Nikt nie zadba o jej talerz, nikt nie poprosi do tańca, nie mówiąc już o zabawianiu błyskotliwą rozmową. Z nudów tylko się upić, nalewając sobie samej wino. Pewna znajoma tak się przejęła brakiem osoby towarzyszącej, że po otrzymaniu zaproszenia natychmiast na którymś z portali randkowych rozpoczęła poszukiwania stosownego partnera. Chętny się znalazł. Był przyzwoicie ubrany i jako tako obyty towarzysko. Ale na tym koniec. Upił się w ciągu godziny i trzeba było odstawić go do pokoju gościnnego, w którym spał do rana. Rano wypił klina i zniknął. Moja znajoma do dziś liczy koszty i leczy rany na honorze. Bo kosztowała ją ta impreza słono: rejestracja na portalu, zwrot kosztów podróży pana do stolicy, prezent ślubny od dwóch osób i stracone złudzenia. Swoją drogą, jaka to przyjemność nie znać na swoim weselu połowy gości? Zakładam bowiem, że jeśli „osoba towarzysząca” jest znana, to dostaje zaproszenie na swoje imię i nazwisko. Cała reszta jest anonimowa. Na rodzinne wesele na pewno będę zaproszona i na pewno wybiorę się z Wiesiem, ale co się stanie, jeśli Wiesio zostanie zaproszony z osobą towarzyszącą i przyjedzie z damą z Internetu? Wolę nie myśleć. Całuję. Twoja E.
Drogi mój Mamucie, Dinozaurze, a nawet Pomniku Przyrody! Nie odebrawszy tak starannego wychowania, nie ośmieliłabym się z Tobą konkurować w kwestii wystąpienia jako następny pomnik przyrody, ale w sprawie mamutowatości, dinozaurowatości itp. – z przyjemnością! Otóż dorzucam Ci kilka zachowań, o których nie możesz wiedzieć, że w ogóle zaistniały, ponieważ nie możesz ich zobaczyć. Najcięższe z nich to: lewa ręka pozostająca w luźnym zwisie pod stołem, w czasie gdy prawa manewruje łyżką, widelcem czy czymś tam jeszcze. I w tej sprawie ogłaszam protest. Nie wejdę do kategorii Taktownie Niereagujących Mamutów lub Pokornie Milczących Dinozaurów. Po prostu NIE! Czy to naprawdę jest taki duży wysiłek umysłowy, żeby pamiętać o obu rękach funkcjonujących NA STOLE, przy sobie, wzdłuż talerza? Z rzeczy zabawnych, których nie znasz, bo rzadko przemieszczasz się środkami komunikacji miejskiej, powiem Ci o współczesnym stylu życia – mianowicie o tym, że autobus lub tramwaj wygląda jak dobrze wyposażona centrala telefoniczna, w której na 25 pasażerów 17 wypisuje SMS-y, a pozostali natychmiast po wejściu zaczynają prowadzić długie rozmowy przez komórkę. Wydawać by się więc mogło, że nasze życie jest modelowym wzorem międzyludzkiej komunikacji. A gdzie tam! Bo jeśli chodzi o „przepraszam” lub „proszę”, to my po prostu się nie damy i nikt nas pouczał nie będzie. Postanowiliśmy tych słów nie nadużywać i będziemy się tego trzymali. Nie ma w nas umiejętności wykonania telefonu i powiedzenia „dziękuję” komuś, dzięki komu przeżyłaś coś dobrego – przeczytałaś książkę, zobaczyłaś przedstawienie, zwiedziłaś wystawę... Więc komuś, kto podzielił się z tobą zachwytem, żebyś i ty mogła to przeżyć. Tak jakoś w nas jest, że tej potrzeby nie ma. I to w czasach komunikacji doskonałej. W czasach gdy bardzo narzekamy na samotność, równocześnie nie odrywając się od telefonu. Chciałam Ci, moja Droga, podziękować za to, że z niezwykłą cierpliwością, od wielu, wielu miesięcy czytasz i odpowiadasz na moje listy, oraz za to, że – czy jest mi dobrze i tonę w zachwycie, czy jest mi tak źle, że... – mam to komu powiedzieć. Dziękuję. Bardzo dziękuję. Marysia
Droga Marysiu, moja znajomość z Pawłem zawisła w próżni. Ktoś patrzący z boku zapewne by powiedział, że skończyła się dość nieoczekiwanie. Ja jednak, przy całym swoim rozwichrzeniu, lubię w relacjach z ludźmi sytuacje jasne i jednoznaczne. Tutaj tak nie jest. Trudno mi sobie wyobrazić, że ktoś w wieku emerytalnym, dobrze wychowany, zachowuje się jak młokos. Właśnie dlatego, że oboje nie byliśmy zaangażowani uczuciowo, a jedynie przyjacielsko, przez kilka tygodni ta sprawa nie dawała mi spokoju. I dalej jest dla mnie zagadkowa. W moim życiu różne znajomości różnie się kończyły, ale nigdy w tak dziwaczny sposób. Zawsze był jakiś, znany mi powód. W bardzo dziewczęcych latach ukochany rzucił mnie po tym, jak wyszłam od fryzjera ufarbowana na różowo. Nie znosił tego koloru i pożeglował w stronę rudowłosej koleżanki. Też miałam być ruda, ale fryzjerowi nie wyszło. Mimo uczuciowego rozstania nadal pozostajemy w przyjaźni. Kilka przyjacielskich znajomości nadwątliła odległość; bo one czy oni wyjechali z Warszawy, ja zostałam, ale więzi się poluzowały. Podobne przykłady mogę mnożyć. W relacjach z dobrymi znajomymi, nie mówiąc już o przyjaciołach, nigdy nie kierowałam się urażoną ambicją. Próbowałam wyjaśnić, o co chodzi. Ale też nikt nie zatrzasnął mi drzwi przed nosem. Kolejny telefon do Pawła nie jest więc dla mnie problemem pod warunkiem, że go odbierze. Nie odebrał i tak pozostał duży niesmak i poczucie bezradności. Jak widzisz, poszedł sobie, zostawiając kasety wideo z „Eugeniuszem Onieginem”, „Toscą” i „Skrzypkiem na dachu”. Żeby je uruchomić, musiałabym wydać sto pięćdziesiąt złotych na naprawę odtwarzacza. Nie mam jednak ochoty dokładać forsy do straconych złudzeń, więc raczej tego nie zrobię. Nie będę też dla jakiegoś faceta robiła chłodnika ani przyrządzała pierogów ze szpinakiem. A campari wypiję z Tobą. Te ambitne plany wezmą w łeb, jeśli przyjedzie Wiesio, przyjaciel z Zakopanego. Całuję najserdeczniej. Twoja porzucona przyjaciółka Elżbieta PS Kiedyś Paweł powiedział, że niewybaczalną wadą kobiety jest większa niż u mężczyzny liczba szarych komórek. Czyżby to był klucz? Co o tym sądzisz?
Moja kochana! Co o tym sądzę? Pewnego razu Pan Bóg wezwał przed swoje oblicze Adama i Ewę i pozwolił każdemu z nich wybrać jedną z dwóch rzeczy, które miał tej dwójce do zaproponowania. Wybrali obie wiemy co: on – przyrząd do siusiania, ona – mózg. I właśnie tak sądzę o tej sytuacji z Pawłem. Poza tym nie pytaj mnie o nic, ponieważ zdumienie odbiera mi głos, a wówczas mam tylko jedno usprawiedliwienie: jestem blondynką! Jestem blondynką i – powiem więcej: przez całe swoje życie nigdy nie byłam tak bardzo blondynką, jak lubię to wykorzystywać teraz. Szczęśliwy traf losu (i dobrze dobrana farba). Pozwól więc mi napisać, że jako blondynka wiem, iż: – wchodzę do komputera tak, że mi tylko buty wystają – najwięcej wypadków zdarza się o kilometr od domu, więc przeprowadzam się trochę dalej – w zeszłym tygodniu padało tylko dwa razy: raz trzy dni, a za drugim cztery dni – muszę pisać wolno do kogoś, kto wolno czyta – póki nie poznam płci nowo narodzonego dziecka, nie mam pojęcia, czy ktoś będzie jego wujkiem, czy ciotką – kiedy mam siodełko w rowerze za wysoko, to muszę spuścić powietrze w obu kołach – na pytanie „Czy duży ten korek?”, odpowiadam: „Nie wiem, pierwsza jestem” – a o trzmielu, który użądlił blondynkę, nie wspomnę... Ale czy jesteś pewna, moja Kochana Elżbieto, że to wyłącznie do blondynek Andrzej Mleczko skierował ten piękny rysunek drogowskazu z napisem „HORYZONT: 5 KILOMETRÓW”? Nie pytaj mnie więc o to, co sądzę o zachowaniu pana P. Myślę, że się domyślasz. Twoja przyjaciółka. M. – blondynka!
Kochana moja Elżbieto! Czy kojarzysz list o żabie i anatomopatologu, który ją obserwuje? Jak być może pamiętasz, żaba jest siedemdziesięcioletnią damą (którą skądś znamy), a ja pełnię funkcję jej badacza. Jedną z tych właściwości żaby, które mnie najbardziej fascynują, jest to, w jakim stopniu, w miarę upływu lat, zmienia się intensywność naszych (czytaj: babskich) emocji. Kiedyś przekładało się to na obraz oczu mojej świętej pamięci teściowej. Moja teściowa miała oczy wielkie i bardzo, bardzo niebieskie. Nigdy potem nie spotkałam nikogo z takimi oczami. Ten wielki błękit stanowił jak gdyby osobny świat, ogromnie wciągający patrzącego. I nagle pewnego dnia wielkie oczy teściowej zrobiły się szare i całkowicie pozbawione blasku. Wtedy pomyślałam, że pewnie tak właśnie jest z wiekiem z naszymi uczuciami. Po prostu blakną. Ale kiedy cztery razy w ciągu jednego dnia zatrzęsła mną furia i tylko wrodzone opanowanie powstrzymało przed najgorszymi reakcjami, pomyślałam, że trzeba ten temat wziąć pod lupę. Blakną nam te emocje czy nie? A może rzeczywiście z wiekiem tylko bardziej potrafimy nad nimi panować? I jeszcze coś. Opowiem Ci o jednym z największych zdumień, jakie przeżyłam w ostatnim czasie. Otóż od zawsze nie znoszę być fotografowana, a od wielu lat w szczególności. Bardzo nie lubię tej pani na zdjęciach, która nosi moje ubrania, moją biżuterię i – mogę się założyć – gdyby to – mam na myśli zdjęcie – dało się uruchomić, okazałoby się, że również bezczelnie używa moich perfum. Pani ta zdecydowanie mi się nie podoba. Zdecydowanie! Gdzieś w środku mnie (mnie – mnie, mnie prawdziwej) tkwi nieustająca wiara, że ta pani to pospolita podróbka i że wszyscy o tym wiedzą. I z tolerancją właściwą naszej dobrze rozwiniętej cywilizacji traktujemy tę panią z łagodnością i przymrużeniem oka tak, jak potrafią to robić ludzie o wysokiej kulturze. To samo jest przed lustrem. Też ona i też zdecydowanie mi się nie podoba. Nie do wytrzymania jest zwłaszcza ta pani na filmie. Koszmar. Kto jej na to pozwolił? Zmarszczki to jest małe piwo, ale ten podbródek, ta nieco przykrótka szyja, te kilka kilogramów nadwagi, ten starannie wypracowany garb na plecach... Czy ona naprawdę nie może się wyprostować i przypudrować? I nagle – pierwszy raz od wielu, wielu lat czujesz więź z tą kobietą. Mało tego, akceptujesz ją taką, jaka jest (chociaż mogłaby się wyprostować!). Mało tego, zaczynasz sobie zadawać pytanie, czy to przypadkiem właśnie jej „niegwiazdorskość” nie pozwoliła ci uruchomić w sobie tej lepszej (i młodszej) części twojego ja. Może to jej zawdzięczasz tę wolność bez ograniczeń terrorem wiecznej młodości i nieustającej śliczności? Popatrz, musiałam doczekać siedemdziesiątki, żeby do tego dojść. Życie jest ciągłą przygodą. Całuję. Marysia
Droga Marysiu, rzeczywiście jest to ciągła przygoda, zwłaszcza w dziedzinie emocji, na przykład ja w dzieciństwie i wczesnej młodości opowiadałam sobie przed zaśnięciem bajki. Inspiracją były przeczytane książki. Nie muszę Ci mówić, że byłam główną bohaterką tych opowieści. Tak, wcielałam się w księżniczkę Dżawachę, drugą Ninę czy dzikuskę Irenkę – we wszystkie postaci z książek Czarskiej i Zarzyckiej, i innych autorek polskich, tudzież zagranicznych. Kto dziś o nich pamięta? W miarę upływu czasu moje nocne opowiadanki przenosiły mnie w bardziej realny świat; raz bardziej, raz mniej sympatyczny. Teraz też sobie dumam, ale, niestety, często o własnych irracjonalnych lękach. Mam w przyszłym tygodniu wybrać się do Zakopanego. Całą podróż zaplanowałam z dużą starannością. Do Krakowa pojadę ze znajomą, tam ona wsadzi mnie do zakopiańskiego autobusu, a na miejscu odbiorą mnie przyjaciele. Niby proste i bezpieczne. Niby, bo tu włącza się moja negatywna wyobraźnia. Widzę siebie o zmroku z białą laską na zakopiańskim dworcu autobusowym, nikt po mnie nie przyjechał, nie potrafię odnaleźć walizki. Zasypuje mnie śnieg, zamraża mróz i będę tak stała aż do wiosny, zgubiona i nikomu niepotrzebna. Gdy już, już jestem bliska decyzji, że lepiej zostanę w Warszawie, przychodzi zdrowa refleksja. – Co mi z tego przyjdzie? Jeśli pojadę, jest ogromna szansa na sukces i nowe wrażenia. Jeśli zostanę w domu, będę wściekła, że coś mnie ominęło, być może bezpowrotnie. Bo niby dlaczego za miesiąc czy dwa mam być odważniejsza? Wręcz przeciwnie, będę jeszcze większym tchórzem, ponieważ może mnie zacząć łupać w kolanie i nie dam rady wsiąść do pociągu albo, co gorsza, wysiąść. W tej bardzo zawiłej sytuacji podjęłam decyzję. Jadę! Ale co będzie, gdy w Zakopanem okaże się, że powrotny pociąg do Warszawy dowiezie mnie tylko do Suchej Beskidzkiej i dalej nie pojedzie, bo ukradli tory? Zastanawiam się, czy ta skłonność do mnożenia strachów to głęboka mądrość i doświadczenia przeżytych lat, czy tylko przypadłość wieku dojrzałego. Bezpieczniej będzie pozostać przy mądrości. Całuję Cię serdecznie. Twoja E.
Droga Marysiu, więc jednak zebrałam się w sobie i pojechałam w góry. Całe przedsięwzięcie przygotowałam niebywale starannie pod względem logistycznym, jak w wojsku. Z Ewą, świeżo przybyłą z Londynu żoną mojego chrześniaka, pojechałam do Krakowa, tam Ewa wrzuciła mnie do autobusu jadącego do Zakopanego, gdzie odebrał mnie Wiesio. Schody zaczęły się przy schodach do wagonu. Każdy, kto jeździ pociągami, wie, że są sporą barierą dla osób mniej sprawnych, a nawet dla sprawnych z dużym bagażem lub dzieckiem na ręku. Dla Ewy – londynki – nie był to jednak problem, przynajmniej w jej wyobraźni. Pomiotała się trochę po peronie i odnalazła kogoś z obsługi dworca. Owo znalezisko poprosiła o przystawienie do mojego wagonu pochylni, żebym mogła po tym trapie się wdrapać. Oboje musieli patrzeć na siebie jak na wariatów... Połowę drogi zajęło mi tłumaczenie Ewie, że u nas czegoś takiego nie ma, a jak ktoś ma kłopoty z wsiadaniem, to niech kupi sobie samochód albo zrezygnuje z peregrynacji. Ewa próbowała mi wyjaśnić, że dbałość o komfort podróżowania niepełnosprawnych wynika nie tyle z miłości bliźniego, co ze strachu przed odszkodowaniami, jakie trzeba by wypłacić, gdyby takiemu nieszczęśnikowi stała się krzywda. Może powinnam się poświęcić i spaść z tych piekielnych schodów? – tu przyszła mi do głowy myśl. Nawet gdybym sobie coś przy wsiadaniu połamała, ewentualne odszkodowanie wynagrodziłoby straty, nie mówiąc już o zasługach dla ludzkości. Jakkolwiek by jednak patrzeć, i tak dla takich jak ja dworce kolejowe są przyjaźniejsze od autobusowych. Bo jak już się wygramolę z pociągu, na określonym peronie i w dodatku pod dachem, mogę poczekać na kogoś, kto po mnie przyjdzie. A autobus? Nigdy nie wiadomo, na którym stanowisku stanie, zwłaszcza jeśli jednocześnie przyjadą cztery. Tak mi się przytrafiło w Zakopanem. Przyjechało kilka i wszystkie z Krakowa, bo wcześniej zatkały się w korku. Tak czy inaczej jestem z siebie ogromnie dumna, że pokonałam swoje lęki i ruszyłam się z Warszawy. Co istotne, mam zamiar wybrać się w następną podróż. Jeszcze nie wiem dokąd, ale na pewno pojadę. Wszędzie są życzliwi, skorzy do pomocy ludzie, więc nie ma się czego bać. Ściskam Cię optymistycznie. Twoja E.
Moja kochana! To dobrze, że ściskasz mnie optymistycznie, bo właśnie siedzę w przychodni medycyny rodzinnej i skupiam się na chorobach swoich i cudzych. Tak to jest, kiedy nie weźmie się niczego do czytania i człowiek podda się strachowi. Niby strach jest rzeczą ludzką, ale w przychodni jest on spotęgowany o strachy wszystkich oczekujących na wizytę. I nie ma to znaczenia, czy ktoś się dzieli z tobą swoim strachem. Siedzisz absolutnie milcząca – strach zamyka ci usta. Atmosfera jest gęsta od strachu. Kiedyś w dramatycznych okolicznościach mojego życia miałam robione USG brzucha. Każde słowo lekarza mogło być wyrokiem: wątroba, śledziona, trzustka, nerki... I nagle z paniki, która mnie na to badanie przywiodła, cała zamieniłam się w zdumienie: ileż to człowiek ma tych narządów! Nigdy nie miałam wiedzy medycznej, choć zawsze towarzyszył mi szacunek dla niepojętych właściwości Natury, która poskładała nas z tysięcy znakomicie funkcjonujących części. Dziwy*. Jak każdy normalny człowiek nie zastanawiam się nad tym, póki nie muszę. Dziś, patrząc na współoczekujących towarzyszy, myślę o naszych częściach. I o starości. Zwłaszcza o tym, co w związku z nią może nam wysiąść. Zaczynam od góry: wzrok, słuch, węch, no i to, co w głowie. W szyi mamy między innymi tchawicę, krtań. A dalej płuca, serce, jelita, stawy, ręce i nogi. I tylko Bóg wie, co jeszcze. Boże! Ile tych części! A przecież równocześnie mogą nam też grozić omdlenia, zadławienia, ukąszenia, użądlenia, oparzenia, zranienia, że nie wspomnę o zatruciach pokarmowych, a nawet porażeniach prądem. Poważnie się zastanawiam, czy generalnie ma sens opuszczanie przychodni. I w ogóle: jak tu przeżyć starość. Może bez ruchu? Położyć się i ani drgnąć, żeby się nie uszkodzić? Może najwyższy czas skończyć z wycieczkami po kraju, świecie, z chodzeniem do kina, na wizyty do przyjaciół, po sklepach, galeriach, teatrach, a nawet po ulicach? Przy tej liczbie narządów nic nie wydaje się dla nas dość bezpieczne. To są pytania, które naszły mnie w przychodni. Całuję Cię. Marysia *Oj, dziwy, dziwy są na tym świecie... Na przykład to, że z jednej strony jesteś taka sama jak te miliardy ludzi, które żyły przed tobą, te miliardy, które żyją równocześnie i te, które nastąpią po tobie, a równocześnie jesteś egzemplarzem absolutnie niepowtarzalnym. Niby korzystasz z ich doświadczeń, a przecież droga, którą wybierasz, jest tylko twoją drogą. Niby przenosisz cały kod cywilizacyjny, który oni dla ciebie zbierali, ale decyzje podejmujesz sama i tylko opierając się na własnych doświadczeniach. Oj, dziwy, dziwy... M.
Droga Marysiu, czy wiesz, jak wyglądały moje wagary w szkole podstawowej? Otóż urywałam się z lekcji około południa i wracałam do domu, w którym o tej porze nikogo nie było. Rozkoszowałam się samotnością aż do powrotu domowników. Nie bardzo rozumiem tę potrzebę samotności w tak młodym wieku, bo przecież miałam swój pokój i zawsze mogłam się w nim zamknąć. Myślę, że zadziałały w tej sprawie geny odziedziczone po tatusiu. Kiedy mama zamierzała wyjść za mąż, dziadek spytał ją, co takiego widzi w swoim narzeczonym. – Jest taki inny od innych – wyjaśniła krótko mama. – No to winszuję udanego związku – stwierdził sarkastycznie dziadek. Pobrali się. Minęły trzy lata. Któregoś dnia mama, wracając ze mną ze spaceru, a miałam wówczas niespełna dwa lata, zamiast męża zastała w domu kartkę: Moja droga doszedłem do wniosku, że nie nadaję się do życia rodzinnego. I poszedł sobie, zabierając szczoteczkę do zębów. Żaden romans, wóda czy hazard nie były przyczyną rozpadu związku, tylko niechęć. Więc się rozstali, pozostając nadal w wielkiej przyjaźni. Później mama wyszła ponownie za mąż i wtedy przyjaźnili się we trójkę. Ojczym przyjeżdżał na urlopy do mojego ojca i po wypiciu kilku kieliszków debatowali nad zaletami, tudzież wadami życia w związku małżeńskim. Ojciec po raz pierwszy w życiu wykazał niezłomną konsekwencję. Nigdy już się nie ożenił, choć różne panie mu w życiorysie się pojawiały. Mało, żadna z ukochanych nie miała prawa wstępu do jego domu. – Bo widzisz, córeczko, jeśli zaproszę Hanię do siebie, to przyjdzie z jakimś bluszczem lub innym pnączem i będzie stale wracać, żeby sprawdzić, jak roślina rośnie i czy nie zapominam o podlewaniu – tak mówił. Na takie dictum milkłam i przestawałam tatusia namawiać do aktywnego życia rodzinnego. To szczera prawda, że jabłko niedaleko pada od jabłoni, nawet wtedy, gdy jabłoń jest rodzaju męskiego. Coś z tatusia we mnie się zagnieździło. Kocham swoją rodzinę i przyjaciół. Nie mogłabym bez nich egzystować. Ogromnie lubię i cenię dobre towarzystwo, ale prawdziwą przyjemność odczuwam po powrocie z szampańskiego wieczoru do pustego, wygodnego i cichego własnego domu. Robię herbatę, siadam na kanapie albo gdzie zechcę, zapalam papierosa i jest mi dobrze. Oj, jak dobrze. W tym błogostanie udaje mi się dotrwać do następnego dnia. Rano wstaję z łóżka, wypijam kawę i tęsknie wzdycham do ludzkiego głosu w telefonie, niezapowiedzianej wizyty lub wyciągnięcia mnie z chałupy, do której wrócę stęskniona i żądna spokoju. Gdybym mogła, umieściłabym swoich bliskich w ogromnym pałacu, a sama zamieszkałabym w małym domku nieopodal. Byliby pod ręką, a jednocześnie musieli przejść przez park, żeby do mnie się dostać. Całuję serdecznie i proszę o telefon. Albo lepiej, przyjedź na kawę. Będą jeszcze Kasia i Ewa. Twoja E.
Kochana Elżbieto, bardzo poważnie przemyślałam pewną sprawę i doszłam do wniosku, że należy opatentować ideę uruchomienia „punktów ładowania emocji”. Od dawna mamy wszystkie możliwe punkty ładowania. Ładujemy karty transportu miejskiego, komórek, ładujemy baterie i... nawet nie chce się myśleć, co tam jeszcze możemy sobie naładować. A tego, co najbardziej potrzebne, nie ma! Punkt ładowania emocji! Że też do tej pory nikt na to nie wpadł! Jeśli patent będzie należał do mnie, to na pewno będą to emocje pozytywne, a wtedy na przykład będzie tak: Idziesz do przychodni i mówisz do rejestratora: – Proszę mi pomóc, wygasły we mnie emocje związane z malarstwem. Nie ciągnie mnie Bosch, Braque ani sztuka Inków, a nawet erotyczne rysunki Picassa. Koszmar! Naprawdę nie rozumiem, jak to się stało. Nie rozumiem też, dlaczego nie chce mi się dotknąć ani pogłaskać rzeźby. Nawet tłustych postaci Botery. Widzi pan, jak pilnie potrzebuję pomocy! Kupujesz numerek i pan cię prowadzi do kabiny z napisem „Dla chwilowych impotentów w emocjach malarskich”. Klikasz. Bez klikania nie ma życia na ziemi. Rozsuwa się ekran i schodzi do ciebie Sam Wielki Mistrz Gauguin. Podchodzi i głaszcze cię. Bez głaskania nie ma życia na ziemi. A głaszcząc mówi: – Biedaczko ty moja, co stało się z twoimi oczami, że nie widzisz ani Caravaggia, ani Kandinsky’ego, Matisse’a ani Rembrandta, Renoira ani Cezanne’a. Że nie poruszają twojego serca szaleństwa pędzla Chagalla ani kolory Celnika Rousseau. O, biedo ty, ludzka biedo. I głaszcze cię tak długo, póki twoich oczu nie nasyci kubizm, malarstwo flamandzkie, a nawet dadaizm. Albo kupujesz numerek do kabiny „Dla chwilowych impotentów w emocjach muzycznych”. Wita cię sam Louis Armstrong. Przytula. Bo bez przytulania nie ma życia na ziemi. Tuli i mówi: – Oj, biedactwo, biedactwo... I wyciąga tę swoją trąbkę, i gra tak, że zbiegają się wszyscy muzycy świata, a nawet z gór schodzą święci, żeby pochylić się nad twoją niedolą. A z sąsiedniej kabiny „Dla chwilowych impotentek w emocjach męskich” wychodzi wielki Marlon Brando ze świeżo ożywioną impotentką. Wiesz już, że wcześniej czy później zakończy się to zorbą tańczoną z Anthonym Quinnem na dowolnie pięknej plaży. Impotencja? Co za wspaniała katastrofa! Całuję Cię. Marysia
Droga Marysiu, masz rację, mówiąc, że wyobraźnia często prowadzi nas na manowce. Spotykała mnie ta przypadłość wiele razy. Przyjmowałam błędne założenie, puszczałam wodze fantazji i dalej wszystko mi się zgadzało, tyle że wnioski końcowe nijak się miały do rzeczywistości. W latach siedemdziesiątych jadaliśmy z Jurkiem obiady u pani Lidki na rogu Kruczej i Alej Jerozolimskich. Spotykaliśmy się o czwartej, żeby wspólnie wrócić do domu. Któregoś dnia przyszłam o zwykłej porze, ale męża nie było. Jadłam najwolniej, jak umiałam, i nic. Nie przyszedł. Powlokłam się więc do domu sama i wtedy minęła mnie karetka na sygnale. Uruchomiłam myślenie. Na pewno w tej karetce jest Jurek i wiozą go do szpitala z zawałem serca. Jak tylko wrócę do domu, zaraz zadzwonię na pogotowie i dowiem się, dokąd go zawieźli. Ale jakie to ma znaczenie? Zawały w tak młodym wieku kończą się fatalnie. Jestem więc już wdową. Gdy się upewnię, będę musiała zawiadomić o tym nieszczęściu mamę Irkę, która nie przeżyje wiadomości o śmierci jedynego syna. Lepiej powierzę tę straszną misję wujowi Adamowi. Jest lekarzem i w razie czego udzieli mamie pomocy. Szłam pogrążona w bólu i na wysokości Pałacu Kultury wdowie łzy zalewały mi okulary. Jak zwykle nie miałam chustki do nosa i smarkałam w rękaw. Boże, w co się ubiorę na pogrzeb! Będę musiała pożyczyć garsonkę od Baśki. Jeśli uda mi się wytrzymać cały czas na wdechu, to się dopnę. Na uginających się nogach dobrnęłam na nasze dwunaste piętro. Drzwi otworzył mi wielce zadowolony z życia Jurek. Właśnie Polacy strzelili gola Rosjanom. Wyszedł wcześniej z pracy, żeby zdążyć na mecz. Zjadł obiad i nawet myślał, że ja też wcześniej się pojawię. Mogłabym Ci opowiedzieć jeszcze dużo podobnych historyjek ze swojego życia, żebyś nie czuła się osamotniona. Daj tylko sygnał. A na razie całuję najserdeczniej. Twoja E.
Droga Marysiu, któregoś wieczoru zadzwoniła do mnie Hanka z niecierpiącym zwłoki poleceniem: – Natychmiast włącz TVP Kulturę, bo jest świetny film. Pech w tym, że nie wiem, na którym kanale mam tę stację. Rada w radę ustaliłyśmy, że Hanka nastawi głośno swój telewizor, a ja będę szukać na swoim. Stukam w pilota i stukam, bez skutku. Z jej odbiornika też nie płynie jakikolwiek głos. W pewnym momencie coś zaskrzypiało i u niej, i u mnie, ale nadal głucho. W końcu pytam: – A jaki to jest film? – „Wielka cisza” – odpowiada rezolutnie przyjaciółka i w tym momencie orientuje się, że przecież ja nie widzę tego, co dzieje się na ekranie. – Wielka cisza... Obie opowiadamy tę historię jako dobrą anegdotę o współżyciu widzących z niewidomymi. Swoją drogą cieszę się niezmiernie, gdy moi przyjaciele nie zwracają uwagi na moją przypadłość. Diabli mnie natomiast biorą, kiedy ktoś, w nadmiarze dobroci i uczuć samarytańskich, usiłuje mi w moim domu wskazać drogę do mojej łazienki i wytłumaczyć, gdzie spuszcza się wodę w moim rezerwuarze. Zresztą Ty wiesz najlepiej, do jakiej furii doprowadza mnie niechciana pomoc. Gdy ktoś usiłuje mnie wepchnąć do swojego samochodu, czuję się, jakbym nie miała rąk, nóg i rozumu. Co jak co, ale wsiadanie i wysiadanie z samochodów mam opanowane bezbłędnie od kilkunastu lat, czyli od czasów kiedy normalnie widziałam. Podobne przykłady mogłabym mnożyć bez końca. Bywa, że mam ochotę wrzeszczeć: – Kochani, ja tylko nie widzę, ale potrafię zapiąć guziki, włączyć czajnik elektryczny, trafić we własnym domu do drzwi, a jak sobie nie będę z czymś radziła, to wtedy poproszę o pomoc. Widzisz, kochana, jak niedobrze jest być dobrym dla niepełnosprawnych? Już mam wyrzuty sumienia, że jestem wredna i nikt mi nie pomoże, gdy będę, z białą laską, wpadała pod samochód. Całuję Cię. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Czy pamiętasz, jak pytałaś mnie, co sądzę o zachowaniu pana P. kiedy przestał się komunikować i nagle, nieoczekiwanie i całkowicie bez powodu zniknął z pola widzenia? Wtedy gorączkowo szukałam przytomnej formy odpowiedzi. Wykpiłam się blondynką. Teraz napiszę Ci, co czułam naprawdę. Wtedy trafił mnie szlag; myślałam o tym panu, używając mało eleganckich wyrazów. Choć go nie znam. Bardzo źle zniosłam to, że ktoś sprawił Ci przykrość, a do tego w sposób idiotyczny. Znam gwałtowność swoich reakcji w sprawach, które uważam za ważne (a ta do nich należy), więc nim wystąpię z „ogniem i mieczem”, uruchamiam „blondynkę”. Przecież nią jestem, nieprawdaż? Często również w środku. Teraz, co sądzę o tym dzisiaj. Mimo że minął jakiś czas, nie opuszcza mnie uczucie ogromnej przykrości. I zdumienia. Że kogoś w naszym wieku (to o Tym Panu) stać na to, żeby zrezygnować z przyjacielsko-towarzyskiego kontaktu wysokiej klasy (to o Tobie). Kontaktu bez jakichkolwiek zobowiązań, więc nieobciążonego strachem o cokolwiek. Nie rozumiem tego teraz i trudno mi sobie wyobrazić, że zrozumiem to później. Może kierowała nim wiara, że każdego dnia – w wieku „nieodwracalnie dojrzałym” – będzie spotykał równie ciekawych ludzi? Albo – jak wielu z nas – żyje z przeświadczeniem, że ma drugie życie w zapasie? A do tego obecnego jeszcze kiedyś wprowadzi poprawki? Pal diabli, że obie możliwości nie są realne, ale w sposób bezsensowny zubożają obu uczestników sytuacji o niezwykle interesujący, a przy tym całkowicie bezproblemowy, sympatyczny kontakt. O formie nie wspominam. Z maniackim uporem powtarzam: kogo stać na taką stratę? Całuję Cię. Marysia
Kochana moja Elżbieto! Pokora. Jedna z tych właściwości, które sprawiają nam kłopot. Z jednej strony potrzebna, z drugiej przeszkadzająca. Mam to przećwiczone na własnej skórze, bo byliśmy z bratem wychowywani przez mamę w wielkiej pokorze i szacunku dla dokonań reszty świata, a także jego pojedynczych osobników. Po prostu potencjał naszych możliwości mama automatycznie kwalifikowała do miejsca „ostatnie krasnoludki w rzędzie” i dopiero z tego miejsca mieliśmy obowiązek uczenia się w pokorze od innych. Naturalnie każde z nas potrzebowało wielu lat, nim uwierzyło, że może się znaleźć o dwa, trzy „oczka” do przodu, a może nawet (zważ to sobie!) w środku tego „krasnoludkowego” rzędu. To oczywiście człowiekowi przeszkadza i nieco utrudnia. Ale też wiele rzeczy w nim uruchamia zdumienie i zachwyt dla dokonań innych, na przykład widzenie tego, co dobre, kreatywne, twórcze w innych ludziach. Zachwyt jako sposób odbierania świata jest całkiem niezłym sposobem na życie. Moje wczorajsze przeżycie nie da się jednak z niczym porównać. Obejrzałam film Wernera Herzoga „Jaskinia zapomnianych snów”. Jest to dokument, który zrealizował w jaskini odkrytej w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym dziewiątym roku w południowej części doliny Rodanu. Jaskinia, od nazwiska odkrywcy, nazywa się jaskinią Chauveta. Pochodzi sprzed trzydziestu dwóch tysięcy lat. Tak. Dobrze słyszysz – sprzed trzydziestu dwóch t y s i ę c y lat. Ostatnie ślady pobytu tam żywej istoty są datowane na dwadzieścia tysięcy lat przed nami. Ściany jaskini pokryte są rysunkami niedźwiedzi, mamutów, nosorożców, koni, żubrów, a nawet jest tam jedyny znany z tego okresu wizerunek sowy. Ta jaskiniowa rzeczywistość szokuje nie tylko czasem pochodzenia, ale też artystycznymi umiejętnościami twórców. W naszej dzisiejszej, XXIwiecznej rzeczywistości te rysunki czułyby się równie naturalnie jak w tej jaskini sprzed trzydziestu dwóch tysięcy lat. Wydawało mi się to tak niezwykłe, że zajrzałam na odnośne strony w Internecie. Tak. Z tymi rysunkami mogłabym spokojnie spędzić życie, gdyby się znalazły na ścianach mojego mieszkania. Ja, ostatecznie, też neandertalczyk. Filmowi towarzyszy komentarz, a w nim niezwykle często pojawia się słowo humanizm. Piękne słowo. O wiele za rzadko używane. Całuję Cię. Marysia PS Od pewnego czasu, po zakończeniu działalności Wędrującego Klubu Czytających Dzieciom, męczy mnie potrzeba uruchomienia działania dla ludzi w naszym wieku, którzy mają potrzebę życia na „tak”, i zainwestowania trochę swojego potencjału w sprawy innych ludzi. Myślałabym o tych, którzy – tak jak my – lubią wprawdzie chodzić własnymi drogami, ale kiedy jest pasujący im pomysł, natychmiast pod nim się podpiszą i zaangażują. I takiego pomysłu szukam: dla indywidualności z potencjałem. Co o tym myślisz? Naturalnie każda propozycja musiałaby brać pod uwagę moje niepełnosprawne ucho, które było przecież powodem zawieszenia działalności Wędrującego Klubu Czytających Dzieciom. Jeszcze raz całuję. M.
Droga Marysiu, nie wiem, czy śmiać się, czy płakać nad swoim nierozgarnięciem i skłonnością do stwarzania niezręcznych sytuacji. Wczoraj chodził w naszym domu ksiądz po kolędzie. Wizyta miała być między czwartą po południu a ósmą wieczorem. Przygotowałam się najlepiej jak umiałam. Nakryłam stół paradną serwetą, postawiłam na nim rzeźbę Chrystusa Frasobliwego i położyłam przywieziony z Rzymu różaniec, a na małym stoliku ustawiłam najładniejsze filiżanki do herbaty. Kłopot miałam tylko z portretem pradziadka wiszącym nad kanapą. Jak pamiętasz, pradziadek prezentuje się na nim ogromnie świątobliwie. Tak świątobliwie, że od wielu lat każdy odwiedzający nasz dom ksiądz do niego się modlił. Zastanawiałam się, czy nie zdjąć obrazu ze ściany na czas wizyty, ale zrezygnowałam. Skakanie po kanapie mogło źle dla mnie się skończyć. Ksiądz nie nadchodził, więc o wpół do dziesiątej powędrowałam do wanny. Ledwo się zanurzyłam, a tu pukanie. Byłam pewna, że to sąsiadka Teresa. Wrzasnęłam: – Momencik – i mokra wyskoczyłam z wanny, zasłonięta z przodu przykrótkim ręcznikiem. Ale to nie była Teresa, lecz sumitujący się ksiądz. Sytuacja stała się trudna. Nie mogłam otworzyć drzwi, bo przód skąpo przykryty nie nadawał się do jakiejkolwiek prezentacji, zwłaszcza księdzu. Ustaliłam więc przez zamknięte drzwi, że ksiądz odczeka kilka sekund, po czym wejdzie do pokoju, usiądzie w fotelu, a ja tymczasem założę szlafrok. Tak też się stało. Pomodliliśmy się, oczywiście zaczynając od pradziada, następnie ksiądz zagłębił się w uczoną księgę, w której ma zapisaną wiedzę o parafianach. – Pani jest lekarzem weterynarii, a to jak lekarz medycyny – stwierdził. – No, niezupełnie – odpowiedziałam skromnie. – Ale słucham księdza. – Bo ja mam problem z prostatą i nie wiem, czy się operować. Różne są na ten temat opinie. – Gdyby ksiądz był psem, to namawiałabym do operacji. Tyle że później mogą być kłopoty z... męskością. – W moim przypadku nie ma to większego znaczenia. – Nigdy nic nie wiadomo – stwierdziłam przezornie i... ugryzłam się w język. Co ja w tym szlafroku wygaduję i do kogo? – W oburzonym duchu pokręciłam głową. Zamilkliśmy na chwilę, bo żadne z nas nie wiedziało, jak zakończyć osobliwy dyskurs, nijak się mający do wizyty duszpasterskiej. Dobra herbata rozwiązała problem. Odkąd przestałam widzieć, więcej osób płci obojga opowiada mi o sprawach z pogranicza intymności. Czyżbym dzięki temu upośledzeniu stała się bardziej anonimowa i przez to bezpieczniejsza? Dlaczego więc ksiądz miałby mieć inne pod tym względem odczucia niż Andrzej, Bohdan czy Karolina? Przecież też jest człowiekiem ze swoimi lękami, wątpliwościami i wahaniami. Całuję Cię najserdeczniej. E.
Kochana moja Elżbieto! Jest 2 lutego. Jak co roku, tego dnia w domu jest rozbierana choinka. Tak jest na moim gospodarstwie od pięćdziesięciu lat. Zawsze* duża choinka, którą rozbiera się drugiego lutego. Nie miało znaczenia, czy dzieci były małe, średnie, duże albo wręcz zupełnie dorosłe. Choinka jest do sufitu. I każdego drugiego lutego przeżywam to samo ściśnięcie serca: – Jak to? Nie będzie jej aż do grudnia? Okropne! Kocham święta. Kocham wszystkie, ale specjalnie święta Bożego Narodzenia. Wigilijne dwanaście potraw przygotowuję – jak to się mówi – „nie przerywając snu”. Oczywiście zawsze jest dreszczyk emocji, czy zdążę? Czy o czymś nie zapomniałam? Czy wszyscy w porę dotrą? Czy trafiło się z prezentami? Wreszcie zasiadamy. Zdążyliśmy. Od tej chwili przestajemy się spieszyć. Za oknem jest mróz i śnieg, ale to już nas nie dotyczy. Nam już niczego nie potrzeba. Zasiadamy starannie uczesani, świątecznie ubrani, z rękami elegancko opartymi o brzeg stołu. „W środku” już jesteśmy „rozsznurowani”, ciepli, czuli. Powolnie smakujący radość. W normalne dni przez cały rok w naszym domu rzadko się chadza w szlafrokach. Tyle, ile jest to niezbędne. Co innego w święta. Wtedy lansujemy rozlazłość. Jest nas więcej, więc każdy na kogoś się natknie. Tu pogada, tam coś uszczknie, ówdzie podzieli się z kimś zachwytem albo zagapi się w drodze do łazienki. Do pierwszego śniadania zasiadamy koło godziny trzynastej. Świąteczni, eleganccy, wytworni. Ale (jak wyżej) „w środku” już od dawna jesteśmy „rozsznurowani”, ciepli, czuli. Powolnie smakujący radość. I tak jest przez całe święta. Dużo nas. Dużo jedzenia. Dużo przyjemności. A na świecie mróz, a my nie musimy nigdzie wychodzić. Czy może być coś lepszego? Dlatego tak nie lubię rozbierania choinki. No cóż, byle do grudnia. Całuję Cię. Marysia *Dużej choinki nie było tylko w Święta Stanu Wojennego, w grudniu 1981 roku. Byłam wtedy sama z córeczkami. Nigdzie nie sprzedawano dużych choinek, więc kupiłam cztery zrobione małe i wstawiłam je do wody. I wtedy się okazało, że ich „trzon” puścił listki. Listki na choince! Wyobrażasz to sobie? Pa.
Droga Marysiu, rzadko dotrzymywałam choinkę do Matki Boskiej Gromnicznej. Jeżeli w ogóle się udało. Bo albo wcześniej traciła igły, albo spłonęła przed czasem. Bardzo długo w moim domu obowiązywały normalne świeczki na choince. Z reguły od świeczek zajmowały się włosy anielskie i papierowe łańcuchy. A jak dobrze poszło, to i firanki. Na któreś święta przyjechał do nas kuzyn Restytut. Tutek, bo jak inaczej zdrobnić to osobliwe imię, był postacią wielce oryginalną. Wiedziony radością z powodu zbliżającego się upadku komunizmu, pozapalał na choince sztuczne ognie. Po chwili płonęło żywym ogniem całe drzewko. Więc mój bohater rzucił na nie koc. Choinka przewróciła się na zawalone papierami biurko. Tutek pobiegł do kuchni i chwycił pierwszy z brzegu garnek z jakimś płynem. Był to rosół. Chlusnął nim na biurko, koc i płonącą choinkę, po czym poślizgnął się na marchewce. Upadł i złamał rękę. Gdy wróciłam ze spaceru z psem, zastałam mieszkanie spowite śmierdzącym dymem i jęczącego z bólu Tutka. Chcąc nie chcąc, powiozłam go na ostry dyżur do szpitala, odczekałam na korytarzu kilka godzin, a po powrocie przez resztę nocy doprowadzałam dom do porządku. A Tutek? Posiedział u nas jeszcze trochę, prawie do sylwestra i na mój koszt pojechał do siebie, przy okazji, niby mimochodem, oskarżając mnie o brak poczucia humoru. Od tego czasu ostatecznie zrezygnowałam z naturalnego rozświetlania choinek, ale nie dojrzałam jeszcze do lampek elektrycznych. I to byłoby na tyle. Całuję. Twoja E.
Kochana moja Elżbieto! Wiem, że to, do czego Ci się za chwilę przyznam, można określić jako wstyd i skaranie boskie! Ale jeśli nie Tobie – to komu miałabym się przyznać? A poza tym trudno, żebyś o tym nie wiedziała... W siedemdziesiątym trzecim roku życia czuję się... w ciąży; po raz drugi niosę przed sobą swoją dziś trzydziestokilkuletnią młodszą córeczkę. Bo ona jest w ciąży. Ale ja nie noszę jej ciąży. Ona swoje dziecko niesie sama. Wiem, że je ochroni. Ja niosę ją. Jestem głęboko nieszczęśliwa, że nie możesz tego zobaczyć, bo to jeden z najśmieszniejszych widoków. Idę jak kaczka, starannie przerzucając ten wielki brzuch (moim zdaniem waży z sześćdziesiąt kilogramów) z nogi na nogę. Wzrok mam wlepiony w ziemię, aby wypatrzyć niebezpieczne kamyczki i się nie potknąć. Śliskość śniegu doprowadza mnie do szału. Rękami rozganiam powietrze, żeby było jej łatwiej oddychać. Mój mózg obraca się jak wiatrak wokół pytań: czy moje dziecko ma dostateczną porcję witamin? Żelaza? Czy nie brakuje jej wapnia? A może magnezu? Teraz rozumiesz, dlaczego tylko Tobie mogę o tym opowiedzieć. Przecież jesteś nie tylko moją Przyjaciółką, ale także lekarzem. To nic, że weterynarii. Jestem wszak częścią przyrody. Że niby mam trochę większy mózg niż zwierzątka? Pamiętasz, jak doradzałaś księdzu w sprawie prostaty? A przecież ksiądz ma mózg jeszcze większy. Chociaż rzeczywiście, kiedy na siebie patrzę, zastanawiam się, co powiedziałby na to psychiatra. Mimo to, mam nadzieję, że Ty wierzysz, że jestem normalna. I że kiedy będzie już po wszystkich porodach, nikt nie będzie musiał za mnie się wstydzić. Będę prawdziwie godną babcią. No! A przynajmniej się postaram. Całuję Cię. Marysia PS Może to ta wlokąca się w nieskończoność zima tak osłabia człowieka na umyśle?
Droga Marysiu, nigdy matką nie byłam, ale wydaje mi się, że rozumiem Twoją ciążę. Bo dziecko jest zawsze dzieckiem, co uświadomiła mi ciotka Irena, a także moja matka. Ciotka, podówczas osiemdziesięcioletnia, mieszkała z pięćdziesięcioletnią córką Joanną. Gdy któregoś dnia objuczona zakupami Joanna wróciła do domu, usłyszała dochodzącą z pokoju telefoniczną rozmowę matki: – Komenda milicji? Zgłaszam zaginięcie dziecka. Miało wrócić do domu o czwartej, już jest ósma, a mojego dziecka nie ma. Chwila ciszy, ktoś po drugiej stronie słuchawki zadał mamie pytanie, bo pewnym tonem odpowiedziała: – Tak, córka, Joanna. Znów cisza, znów odpowiedź, tym razem przepełniona oburzeniem: – O której kończy lekcje? Jakie lekcje? O trzeciej kończy pracę! Jeszcze raz zapadło milczenie, ale na krótko, bo matka prawie krzyknęła: – Ile ma lat? A co pana obchodzą jej lata? Dla matki dziecko jest zawsze dzieckiem! Tego już Joasia nie była w stanie dłużej spokojnie słuchać. Wpadła do pokoju i wyrwała mamusi słuchawkę z ręki. Z moją mamą rozmowa miała inny przebieg. Pokłóciłyśmy się o coś, przy czym tym razem wina leżała całkowicie po stronie rodzicielki. Spytałam więc: – Czy nie mogłabyś choć raz w życiu powiedzieć przepraszam? Wtedy usłyszałam: – Czy ty zwariowałaś? Ja – palce niemal wbiła sobie w mostek – mam przepraszać gówniarę? Tu dodam, że owa gówniara, czyli ja, miała wówczas ponad sześćdziesiąt lat. Widzisz więc, moja Droga, że macierzyństwo jest wieczne i u Ciebie przebiega w dość łagodnej formie. Jak się zaostrzy, to Ci powiem. Całuję. Twoja E.
Droga Marysiu, jestem pełna ciepłych uczuć dla osoby, która wymyśliła audiobooki. Wyrazy hołdu powinni jej również złożyć moi przyjaciele, bo wreszcie wiedzą, jaki kupić mi prezent. Pytanie, co chcesz na imieniny, kwituję krótko: audiobooka. W dodatku wiem, o jaką książkę mi chodzi, ponieważ tego pilnuje Boguś, zaprzyjaźniony księgarz z mojej ulicy – śledzi dla mnie wszystkie nowości i wie, co mi będzie się podobało. Jeśli sądzisz, że słuchanie zamiast czytania nie wymagało ode mnie wysiłku, to jesteś w błędzie. Długo się przyzwyczajałam, włączałam i wyłączałam odpowiednie urządzenie czytające, pomstowałam na swoje oczy, nie mogłam się połapać, który nacisnąć przycisk, aż wreszcie przyszło olśnienie. Teraz ganiam ze ścierką po kuchni i słucham dzienników Mrożka. Ta forma kontaktu z literaturą zajmuje mi jednak dużo więcej czasu niż „normalne” czytanie. Oczami robi się to znacznie szybciej, ale też i bardziej pobieżnie. Nie ma bowiem możliwości opuszczania co nudniejszych opisów; lektor czyta wszystko jak leci, i nie mam wyboru. Ale też nigdy nie miałam książek tak porządnie, od deski do deski przeczytanych. Kiedyś czytałam, co wpadło mi w ręce. Obecnie, gdy słuchanie jednej książki zajmuje mi trzydzieści godzin, zrobiłam się wybredna. Doszłam w tym do takiej perfekcji, że już nawet mam ulubionych lektorów. Bo nie jest obojętne, kto i jak czyta. Bardzo długo męczyłam się z jedną ciekawą książką tylko dlatego, że z trudem przezwyciężałam niechęć do „czytacza”. Ów skądinąd dobry lektor zrobił sobie z tej książki teatr jednego aktora. Diabli mnie brali przy słuchaniu, bo nie wiedziałam, z kim mam do czynienia: z parodystą, homofobem czy z antysemitą. Żadna z tych wersji mi nie odpowiadała. Dobrnęłam jednak do końca. Gdy dosłucham Mrożka, wezmę na warsztat coś lżejszego i krótszego, czyli „Listy na wyczerpanym papierze” Agnieszki Osieckiej, a później sięgnę po „Dziennik” Jerzego Pilcha. Jeśli zadzwonisz do mnie i usłyszysz, że zamiast świergotać, warczę, będzie to znaczyło, że trafiłaś na fascynujący moment w lekturze. Z góry przepraszam. Twoja E.
Kochana moja Elżbieto! Jak wiesz, jestem osobą dość dobrze zorganizowaną, dbającą o ład, porządek i bezpieczeństwo domu. Każdego wieczoru z obsesyjną starannością sprawdzam, czy jest zakręcony gaz, czy – broń Boże – nie kapie skądś woda, czy wyłączone są radio, telewizor, piekarnik, pralka, zmywarka i co tam jeszcze. Na wierzchu żadnych resztek jedzenia, na stole (zawsze) biały obrus. Po prostu ład i porządek. Idziemy spać. Ja i mój dobytek. Kiedy rano otwieram jedno oko, mam uczucie, jak gdyby część przedmiotów już wstała i czekała na moje przebudzenie. Wystarczy, żebym opuściła nogi, a one ruszą ze mną. Najpierw kapcie, ale zaraz po nich ręczniki, szczoteczki, gąbki, jakieś naczynia, ubrania, kosmetyki... Idą za mną przez cały dzień, bez względu na to, co robię. Czasem myślę, że gdybym się gwałtownie odwróciła, okazałoby się, że po cichutku nawet obrazy schodzą ze ścian. Lubię ten kontakt z przedmiotami. One po prostu dyskretnie zaludniają dom. Dopiero wieczorem otwieram oczy ze zdumienia: kto mi narobił tego upiornego bałaganu? I dlaczego artyści nazywają to martwą naturą? Natura – tak! Ale martwa? Zaczynam wieczorny obchód. Całuję. M.
Kochana Elżbieto, idzie Wielkanoc, więc nieuchronnie czeka Cię ode mnie tradycyjny zestaw życzeń. Tobie i Twoim Bliskim życzę Zdrowych, Pięknych, Spokojnych Świąt i Bardzo Wesołego Jajka. A tak naprawdę to chciałabym, żeby wreszcie się zrealizowało to, co mi się marzy od lat... Zawsze to samo. Wsiąść razem do autobusu i wspólnie spędzić święta Wielkiej Nocy! Ilość nas (to jest rodzin i przyjaciół) stale rośnie, więc teraz to już nie byłby jeden autobus, lecz co najmniej dwa. A gdyby przyszło co do czego, to okazałoby się, że i trzy byłoby za mało. Nie bądźmy jednak pazerni. Pamiętajmy, że są to święta rodzinne, więc na razie, żeby wystarczyło miejsca dla nas, naszych dzieci, wnuków i prawnuków, dwa autobusy muszą wystarczyć; najwyżej dzieci weźmiemy na kolana. Potrzebne nam będą cztery duże, wojskowe namioty: dwa na bankiety, jeden – żeby dzieci miały gdzie spać, i jeden dla naszych Aniołów Stróżów, aby choć na chwilę mogły odpiąć sobie skrzydła. Tak więc dwa namioty będą bezalkoholowe. W przeciwieństwie do dwóch pozostałych. O dyżury przy dzieciach (a raczej wnukach) gralibyśmy „w marynarza”. Także o to, kto gotuje dziewięćdziesiąt cztery jaja, a kto dziewięćdziesiąt cztery kawałki białej kiełbasy. Dziewięćdziesiąt cztery, bo tyle osób mieści się w dwóch autobusach. Na tej polanie, na której rozbijemy obozowisko między brzozami, muszą rosnąć prawdziwe palmy. A obok, żeby pluskało całkiem ciepłe morze... I najlepiej, żeby to było jakieś sześćdziesiąt kilometrów od Warszawy. I żeby nikt nam nie opowiadał, że kiedy ma się (powiedzmy) sześćdziesiąt plus, to już nie ma się marzeń! I żebyśmy po świętach wrócili radośnie naćpani sobą. To jest najważniejsze. Całuję bardzo. M.
Droga Marysiu, cieszę się, że mam wokół siebie sporo młodych ludzi, którzy chętnie do mnie wpadają. Gadają przede wszystkim o sobie, czyli o pracy, kłopotach z dziećmi i zakupach, co jest dla mnie znacznie ciekawsze od rozmów o chorobach i trudach życia emerytów. Ale nie byłabym sobą, gdybym trochę młodego pokolenia się nie poczepiała. Lubią przychodzić na moje imieniny, podejrzewam jednak, że nie tyle z miłości do cioci, co z ciekawości. Po prostu dobrze się czują z moimi rówieśnikami. Bratanica powiedziała kiedyś, że zazdrości mi kontaktów towarzyskich: – Każdy jest z innej parafii i nigdy nie jest nudno. Pół ostatniej nocy spędziłam na rozmyślaniach o młodych. I wiesz do jakich wniosków doszłam? Nasza przyszłość narodu nie potrafi rozmawiać. Nie, nie, oni nie milczą, przeciwnie – we własnym gronie (albo tylko ze mną) usta im się nie zamykają, chociaż jest to tylko prosta wymiana informacji. Zapytani o film, opowiadają z najdrobniejszymi szczegółami jego fabułę. O grubą książkę lepiej nie pytać. W tej gadaninie jest jednak bardzo mało refleksji i próby podsumowania tematu. Inaczej sprawa się przedstawia, gdy ta nasza młodzież znajdzie się w towarzystwie osób nieznanych lub mało znanych. Wówczas milczą. Zapytani o cokolwiek, czują się jak wywołani do tablicy. Odpowiadają rzeczowo, tylko na zadany temat, nic więcej. A przecież nie są to małolaty, mają blisko czterdziestki, skończone studia, sporo przeczytanych książek i zaliczonych filmów. W przeciwieństwie do mojego pokolenia zwiedzili już duży kawałek świata. Jest więc o czym rozmawiać. Dla podtrzymania konwersacji pytam o to lub owo, nie mając pewności, czy nie zostaję zakwalifikowana jako wścibska plotkara, żywiąca się młodym życiem. Nachodzą mnie poważne obawy, że w ich domach wymiana myśli jest ograniczona do niezbędnego minimum. – Kupiłeś chleb? – Co chcesz na kolację? – Zamknij okno i otwórz drzwi. O tym, jak ważna jest umiejętność rozmowy, przekonał się pewien zakopiański nauczyciel jazdy na nartach. Na egzaminie instruktorskim zdał jazdę, ale oblał „mowę”, albowiem pokazując uczniom przemyślne ewolucje, odzywał się w ten sposob: – A teraz ino se tak, ino se tak. Tę anegdotkę mam ochotę zadedykować młodym ze swojego otoczenia. No to nara, Mary. I spoko. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Od dwóch rzeczy jestem w życiu uzależniona: od perfum i od wiadomości. Kiedy kończą się „moje” perfumy, zamieniam się w wielki kłębek nieszczęścia i żebym miała na sobie superciuch – czuję się goła. Jeszcze gorzej jest, jeśli co godzinę nie wysłucham w radiu lub nie obejrzę w telewizji aktualnych informacji z kraju i zagranicy. Na samą myśl, że pewnego dnia mogą równocześnie wysiąść radia, telewizory, komputery i wszystko to, co przynosi nam gorące komunikaty o świecie, robi mi się słabo. To uzależnienie trwa chyba od pół wieku, choć wtedy nie było aż tak natarczywe. Ale też możliwości były znacznie mniejsze. Na co dzień wygląda to następująco: powiedzmy, budzę się po szóstej, włączam bezgłośnie telewizor, aby „na pasku” przeczytać, co słychać, po czym czekam na „okrągłą” godzinę i wysłuchuję wiadomości wygłaszanych przez spikera. Ze zdumieniem patrzę, jak powoli – bez leczenia u psychiatry, nawet konsultacji u psychologa – mija mi uzależnienie od polityki relacjonowanej w mediach. Kiedyś nagminnie słuchałam komentarzy publicystów i polityków. Dziś mam wybranych – kilku – komentatorów. Mam do nich zaufanie. Z politykami jest gorzej, słucham trzech, czterech. Tobie mogę się przyznać, że drażni mnie marna polszczyzna, tandetna argumentacja, nietolerancja, niesłuchanie rozmówcy i ślepa wiara, że my – telewidzowie – jesteśmy niedorozwinięci. Za stara jestem na takie numery. Nie stać mnie już nawet na to, żeby wysłuchać trzech polityków tej samej partii, którzy przytaczają identyczne argumenty, jakby czytali z jednej kartki. Chór. Chociaż nie, bo gdyby to był chór, nie tracilibyśmy potrójnie czasu. Kiedyś mnie śmieszyli. Dziś nie. Często czuję się zaproszona przez polityków do słuchania ich racji znacznie bardziej niepotrzebnie niż ten lekarz wezwany do służącej w przedwojennym domu Antoniego Słonimskiego. Znasz? Kiedy doktor się pochylił, żeby się dowiedzieć, na co służąca cierpi, usłyszał od niej, że nic jej nie jest. Położyła się, bo jej nie płacą. Wtedy powiedział: – Proszę się posunąć, mnie też nie płacą! Do tych, którzy patrzą na większość polityków tak samo jak ja, też bym powiedziała: – Proszę się posunąć; mnie też nie traktują z szacunkiem! Marysia
Droga Marysiu, nareszcie mam sprawny komputer i mogę spokojnie podzielić się z Tobą moimi refleksjami nad życiem. Bez komputera czułam się jak bez ręki, a nie potrafiłam sama uporać się z problemami. Daniel też miał kłopoty, mimo że jest niebywale biegły w tych sprawach. Ale już wszystko działa. Ostatnio dużo słuchałam audycji publicystycznych. Słuchałam i włos się jeżył. Mój dziadek, zacny profesor Uniwersytetu Jagiellońskiego, często przestrzegał przed ludzkim chamstwem i głupotą. – Bo widzisz, moja droga – mówił – do brzydoty można się przyzwyczaić i jej nie zauważać. Do chamstwa i głupoty nigdy. Są nieprzebrane i stale zaskakują czymś nowym. Poczułam się zaskoczona i oburzona dyskusjami uczonych polityków o znaczeniu słowa zaczynającego się na ce-ha. Czy jest ono obraźliwe? Nigdy nie sądziłam, że ten wulgaryzm określający pewien męski organ znajdzie tylu obrońców! Nie uwierzyłabym również, gdybym na własne uszy nie usłyszała, że znajdą się osoby gotowe na ten temat dyskutować przed kamerami i mikrofonami. Zastanawiam się, czy nie warto byłoby sporządzić spisu słów uważanych od stuleci za obraźliwe i rozpisać na ten temat referendum. Naród by wybrał, za pieniądze podatników, czyli swoje, jak wolno, a jak nie można kogoś nazywać. I byłby spokój. Przynajmniej na kilka lat. Po tym czasie referendum można byłoby powtórzyć, bo język jest żywy i nie lubi próżni. Tu spieszę Cię uprzedzić, że niezależnie od wyników pozostanę przy tym, co przekazali mi moi przodkowie. Teraz chcę zasięgnąć Twojej opinii odnośnie prywatności, ściślej, czy list otwarty jest listem prywatnym? Jestem przekonana, że nie jest. Moją pewnością zachwiała jednak pewna pani dyrektor teatru, która umieszczoną na Facebooku obraźliwą wypowiedź pod adresem nowo wybranego papieża uznała za prywatną. A czymże jest Facebook, jeśli nie formą listu otwartego? W dodatku listu, który mogą przeczytać miliony ludzi na całym świecie, a nie wybrana grupa odbiorców. Może jednak nie mam racji i wpadam, bez sensu, w starcze rozindyczenie? Tego chciałabym uniknąć. Całuję. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Naturalnie, że w sprawie chamstwa absolutnie masz rację, podobnie jak Twój dziadek w tym, jak je oceniał. Zgadzam się z Tobą również, że kiedy coś pisze się na Facebooku, trzeba się liczyć z tym, że mogą to przeczytać miliony. Listem prywatnym jest mój list do Ciebie, a Twój do mnie. Chyba że ktoś wyda je w książce. Wszystko jedno, czy swoją reakcję nazwiesz „starczym rozindyczeniem”, czy inaczej, jestem w tym z Tobą, bo na panoszące się chamstwo nie wolno przymykać oka. I to nie my, którzy się nie zgadzamy, jesteśmy patologiczni. Ale dajmy już spokój wyrazom zaczynającym się na ce-ha i na inne nieparlamentarne zgłoski. Chciałabym podzielić się z Tobą wrażeniami po przeczytaniu książki, w której Kamila Łapicka rozmawia z mężem, Andrzejem Łapickim. Nie wiem, czy „Łapa w łapę” – tak książka jest zatytułowana – wyjdzie na audiobooku, więc nim będziesz miała okazję poczuć jej smak, opowiem o pewnej jej bardzo mocnej stronie. Ta strona nazywa się elegancja. Elegancja zachowań. Elegancja stosunków między przyjaciółmi. Elegancja w ocenach innych ludzi. Elegancja języka. Elegancja tego świata. Kiedy mówię o elegancji tego świata, powinnam właściwie myśleć o dwóch światach: świecie młodej dwudziestokilkuletniej kobiety i starszego od niej o sześćdziesiąt lat mężczyzny – Andrzeja Łapickiego, którego była drugą żoną. A jednak był to jeden świat: świat elegancji. Być może to ona każdemu z nich dała radość (a może i szczęście) w latach, które mogli przeżyć razem. Elegancja życia jest kwestią szacunku dla drugiego człowieka, empatii, osobistej kultury i sympatii. Przy czym sympatia jest tu rodzajem perpetuum mobile: dawana – zwraca się. Piszę o tym, żeby Ci było trochę jaśniej po konfrontacji z chamstwem serwowanym na wszystkich telewizyjnych częstotliwościach, coraz częściej także w radiu, przez tych, którzy nie wiadomo dlaczego uważają się za celebrytów. Dyskusja zaś o tym, czy używać słowa na ce-ha jest dyskusją na poziomie „Czy myć ręce, czy nogi?”. Całuje Cię. Marysia
Kochana Elżbieto! Alleluja! Bez ma już pączki. Po długiej zimie wydało się to tak nieprawdopodobne, że musiałam wziąć lornetkę, żeby uwierzyć. Są wielkości połowy najmniejszego paznokcia u ręki, ale są! Po tym odkryciu natychmiast poleciałam do parku w poszukiwaniu odkryć następnych. Właściwie bez sukcesów. Park jest jeszcze bardzo smutny i, niestety, bardzo brudny. Również na głównych alejkach. Nawet na nich trudno byłoby Cię uchronić przed wdepnięciem w byle co. Jeszcze nie nauczyliśmy się sprzątać po swoich zwierzętach. Idąc tak po parku, myślałam o tym, że za chwilę przyroda nam wybuchnie, i zobaczyłam pana z psem. Pan szczupły, lekko pochylony, wzrostu trochę poniżej średniego, z dobrze ostrzyżonymi, lekko siwiejącymi włosami. Był ubrany w sztruksowy oliwkowy płaszcz uwieńczony eleganckim, również oliwkowym szalikiem. Na zielonej smyczy prowadził basseta. Pies piękny. Łagodne i pełne wyrazu spojrzenie mówiło, że jest szczęśliwy. Od dawna nie widziałam basseta i od dawna nie widziałam pary, która byłaby tak z sobą sprzężona. Szli tym samym powolnym, trochę ociężałym krokiem i sprawiali wrażenie, jakby świat poza nimi nie był im potrzebny. Nie wiem, jak to się stało, ale pies był oliwkowy! Słowo! Absolutnie oliwkowy. Uwierz mi. Wiem na pewno, ponieważ był to jedyny prawdziwie świeży kolor w parku czekającym na wiosnę. Całuję Cię. Marysia PS Jak Ty, która nie widzisz, odczuwasz słońce? Czy tylko jako ciepło?
Droga Marysiu, sukcesy naszych zawodników na paraolimpiadzie w Londynie pokazały, że niepełnosprawni też coś potrafią i to w dyscyplinach, zdawałoby się, zarezerwowanych dla sprawnych fizycznie. Wszystkie telewizje pełne były pochwał i słów zachwytu. Prezydent i premier jak mogli, tak chwalili bohaterów. I dobrze, sportowcy zasłużyli na to. A ja, niewidoma, siedzę przed telewizorem i diabli mnie biorą. Bo z jednej strony płyną zapewnienia, jaka to jestem ważna, z drugiej – nie zauważyłam, żeby telewizja coś dla mnie, niepełnosprawnej, zrobiła. Przeciwnie, dyskryminuje mnie na każdym kroku. I to zarówno stacje publiczne, jak i komercyjne. Nie mogę, na przykład, zadzwonić do „Szkła kontaktowego”, ponieważ numer jest napisany, a nie powiedziany. To samo tyczy się godzin emisji programów. Nie wygrywam kroci w konkursach, albowiem nikt mi nie mówi, jakie odpowiedzi mam do wyboru. Rzadko kiedy wiem, jaki jest tytuł filmu, kto jest reżyserem i jacy aktorzy grają. Jeśli nie załapię się na sam początek audycji publicystycznej – nie mam zielonego pojęcia, kto w niej bierze udział i który mędrzec aktualnie peroruje. Gdybym miała władzę absolutną, to zamknęłabym w jakiejś sali wszystkich mądrych od telewizji, zawiązała im oczy i poleciła oglądać wszystko jak leci. Warunkiem wypuszczenia byłby zdany egzamin z tego, co oglądali, kto i o czym mówił i jakie wiadomości były napisane na pasku. Ot, taka zmodyfikowana zabawa w ciuciubabkę. Niestety, takiej władzy nie mam, więc kiszę się z tą swoją złością, z czego nic nie wynika, poza listem do Ciebie, ale to słaba pociecha. Chyba włączę się do ruchu oburzonych, pojadę do stoczni i prześpię na styropianie. Całuję najserdeczniej. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Są takie rzeczy, o których boję się pisać nawet w liście do Ciebie. Więcej – boję się o nich myśleć! O rzeczach najtragiczniejszych z tragicznych. I nie chodzi o śmierć. Śmierć traktuję jako naturalne zakończenie życia – tak ma być i trzeba do tego się przygotować, chociaż życie zostało pięknie wymyślone i chciałoby się, żeby trwało. Często myślę teraz o Syrii, a właściwie o wojnie domowej, która tam się toczy. Ponad sto t y s i ę c y ludzi już straciło życie, miliony są bez domów, przeszło milion żyje w obozach poza granicami kraju. Niewyobrażalne rozmiary tragedii. W imię czego tak dzieje się z życiem tych ludzi? Byłam tam kiedyś. Widziałam Damaszek, Aleppo, Hamę, Homs, Latakię, Ugarit, widziałam Palmirę, ślady najstarszych cywilizacji i to, co człowiek zbudował przez wieki. Co z tego zostanie? W imię czego to stracimy? Najtrudniejsze pytania, jakie można postawić. A przecież stawiamy je sobie codziennie, bo nie ma dnia bez tragedii, którą sami spowodowaliśmy w tej naszej globalnej wiosce. Dlatego nawet Tobie nie chcę o tym pisać. Całuję. Marysia PS Jak wiesz, mam w Szwecji osiemdziesięcioletnią przyjaciółkę – Żydówkę. Wyjechała z Polski po sześćdziesiątym ósmym roku. W czasie wojny przeżyła łódzkie getto, Oświęcim i obóz Meziměstí (filia Gross Rosen). Co najmniej raz w tygodniu opowiada o tym w szkołach szwedzkim dzieciom. To inicjatywa tamtejszego rządu. Gdybym była naszym ministrem oświaty, kazałabym na każdej lekcji historii, etyki, wychowania obywatelskiego powtarzać jak mantrę wspaniałe przykłady tego, co człowiek potrafi czynić wielkiego, jak niezwykłe rzeczy potrafi zbudować i ile zrobić dobrego dla innych. Ale również przy każdej okazji przypominałabym o tym, że potrafi zniszczyć, zgładzić, wysłać na śmierć i wepchnąć do komory gazowej drugiego człowieka. Może kiedy dzisiejsze dzieci dorosną, będą miały mniej powodów, aby stawiać sobie te najtragiczniejsze pytania? Wiedziałyby, że to człowiek człowiekowi gotuje ten los... Jeszcze raz Cię całuję. Marysia
Kochana Elżbieto! Już dawno napisałabym do Ciebie list, gdybym mogła znaleźć okulary. Jakiekolwiek. Spośród około trzydziestu par wyżej wzmiankowanych funkcjonujących w moim domu nie mogę znaleźć żadnej. Anetka! Z domu wyszła Anetka! Świetna młoda osoba opanowana przeświadczeniem, że świat jest porządkowalny i jako porządkowalny służy temu, żeby uporządkowany porządek służył uporządkowanemu człowiekowi. Teoretycznie jesteśmy zgodne – wszak mało jest rzeczy gorszych niż anarchia! Co innego, kiedy jednej z nas brakuje okularów. Dzwonię wówczas do Anetki, żeby się dowiedzieć, jakim kodem mam się posłużyć, aby odkryć ich miejsce pobytu. Jej ślepa wiara w porządkowalność świata przypomina czasami wiarę magów, czarowników lub pierwszych misjonarzy. – No, dobrze! – myśli Anetka-iluzjonistka. – Tym razem mi się wprawdzie nie udało, ale następnym ta sztuczka z uporządkowaniem uda mi się na pewno. Naiwna! Nie zna takich (to o mnie!), którym przedmioty wstają z miejsc i jak zaklęte przemieszczają się urzeczone dźwiękami jakiejś tylko im znanej muzyki. I idą. Nikt nie wie, dokąd. I nikt też nie wie, dlaczego. Ja też nie wiem. A najbardziej nie rozumie tego Anetka. Jak przedmiotowi może nie być wygodnie w porządku? Wszak porządek jest jądrem wszechrzeczy. Jego istotą. Też tak uważam. Naturalnie, póki nie zaczynam szukać okularów. Całuję Cię. Marysia PS Czy pisałam Ci kiedyś o swoich przemyśleniach na temat tego, co artyści nazywają „martwą naturą”? Jeśli nie, wkrótce o tym opowiem. Jeszcze raz całuję. M. Właściwie mam tylko jedną wątpliwość: czy poszukiwanie tych lirycznie przemieszczających się przedmiotów nie nazywa się sklerozą?
Droga Marysiu, przyjdź natychmiast, tylko po to, żeby mnie uszczypnąć, pociągnąć za włosy albo wbić szpilkę pod paznokcie, bo muszę się przekonać, czy jeszcze żyję. Przez dwa lata szumiało mi w uszach i coraz gorzej słyszałam na lewe. Nie martwiło mnie to przesadnie, bo skoro mój organizm nie był doskonały, to znaczyło, że jeszcze żyję. Aż mój przyjaciel Daniel wpadł na pomysł, żeby siebie i mnie zapisać do laryngologa. Nie biesiłam się zbytnio, bo skoro trzydziestolatek ma kłopoty ze słuchem, to starsza dama ma do nich jeszcze większe prawo. Pani doktor podziałała i stał się cud. W głowie przestało szumieć, a wszyscy naokoło zaczęli nagle wyraźnie mówić. I teraz się zastanawiam, czy tak jest naprawdę, czy przeniosłam się do wieczności, gdzie wszystko jest wspaniałe. Teraz rozumiesz, dlaczego musisz natychmiast przyjść i rozstrzygnąć ten problem. Rozbawił mnie Twój list w sprawie okularów, bo w dużym stopniu dotyczy również mnie, z tym że ja mam dwa razy więcej okularów. Jak wiesz, urodziłam się jako krótkowidz. Po operacji zaćmy stałam się dalekowidzem, potem doszły dalsze problemy. Na każdym etapie nosiłam inne okulary, diametralnie różne od poprzednich. Mimo to było mi niezwykle trudno pozbyć się jakichkolwiek. Każda para to kawałek mojego życia. Te okrągłe, malutkie nosiłam w czasach szkolnych – paskudne, ale wówczas innych nie było. Wielkie, białe kupiłam za ciężkie pieniądze. Zasłaniały pół twarzy, piłowały nos na pół i ważyły kilogramy. Ale były modne i, w moim mniemaniu, zadawałam w nich szyku. W tamtych brązowych chodziłam na randki z Andrzejem, w szarych – z Wojtkiem, a w tych podłużnych poznałam Jurka. Cała moja przeszłość zapisana w okularach. I jak ją, ot tak, wyrzucić do śmietnika? Nie potrafię. Więc leżą w szufladzie jak pożółkły pamiętnik. No bo może komuś przydadzą się któreś szkła, a mnie oprawki sprzed ćwierć wieku... Od Ciebie różnię się tym, że mnie żadna z tych par nigdy w życiu nie będzie już potrzebna, ponieważ hipotetyczna operacja oczu, jeśli nawet się uda, spowoduje, że będę musiała sprawić sobie nowe. I te będą sto pierwsze. Całuję. Twoja E.
Droga Marysiu, z dzienników Sławomira Mrożka zapamiętałam dwie myśli, które szczególnie przypadły mi do gustu. Pierwsza dotyczy spotkania po latach ze znajomym, który w rozmowie z uporem „wkładał mu w gardło to, co już dawno wyrzygał”. Wiem, wiem, że brzmi to nieelegancko, ale tak napisał Mrożek i nie mam zamiaru go poprawiać. Sama niejednokrotnie padałam ofiarą podobnych przyjacielskich rozmów. Jedna z moich najlepszych przyjaciółek lubi przypominać, jakie to fatalne zrobiłam na niej wrażenie przy pierwszym spotkaniu. Otóż jadąc na uczelnię, zobaczyła w tramwaju szpetną dziewczynę, która wpatrywała się w nią krótkowzrocznymi oczyma. Jakież było jej niezadowolenie, gdy okazało się, że obie są na tym samym roku, w dodatku w tej samej grupie. Nie muszę Cię przekonywać, że tą szpetotą byłam ja. Po miesiącu wspólnego studiowania stałyśmy się papużkami nierozłączkami i tak jest do dziś. Z górą pięćdziesiąt lat! Nie zmienia to faktu, że nie mam ochoty wysłuchiwać po raz dziesiąty opowieści, jaka byłam okropna. Każdy chowa w pamięci mroczne wspomnienia i nie lubi przy lada okazji do nich wracać. Druga refleksja Mrożka dotyczy jego samego. Jako młodzieniec był w złym gatunku, a jako starzec jest w coraz lepszym. To prawda dość uniwersalna działająca w dwóch kierunkach – jedni świetnie się zapowiadają, a w miarę dojrzewania marnieją, drudzy – na odwrót. W każdym razie pasuje do mnie jak ulał. Z wiekiem czuję się coraz wspanialsza. Sądzę, że tego samego zdania są moje bratanice. Byłam postrachem ich dzieciństwa i okresu dorastania, a teraz jesteśmy w wielkiej przyjaźni. Nawet moje kąśliwe uwagi nie robią na nich wielkiego wrażenia i nie ważą na wzajemnych relacjach. A może one też w miarę upływu lat zmieniają się na lepsze? Postrzegam siebie w korzystniejszym świetle niż kiedyś. Nie bawią mnie marne książki, nudne koncerty, złe spektakle i jałowe dysputy. To objawienie spadło na mnie późno, ale dobrze, że w ogóle przyszło. Przynajmniej opuszczę ten padół w przeświadczeniu o własnej wartości. Co robisz w niedzielę? Może byśmy poszły na wiosenny spacer i skontrolowały, czy już zakwitły bzy? Kocham te kwiaty, zawsze je sobie kupuję, rozbijam młotkiem łodygi, a one i tak następnego dnia więdną. Całuję wiosennie. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Co byś powiedziała na to, żeby to nasze pisanie trochę unowocześnić, np. używając skrótów. Od dawna stosuje to młodzież w SMS-ach, zmniejszając liczbę liter w słowach lub wręcz korzystając tylko z pierwszych liter w całych zwrotach. Często podstawą skrótów jest język angielski, który znasz, więc będzie Ci łatwo. Kursywą piszę słowa, które dodaję do angielskiego tłumaczenia skrótów. A na dole będziesz miała pełny list. 2DAY (today) – dziś robią to wszyscy AFAIK (as far as I know) – o ile wiem 4U (for you) – dla Ciebie to N/P (no problem) – żaden problem B4N (by for now) – na razie piszę FYI (for your information) – tylko do Twojej wiadomości, ale BTW (by the way) – przy okazji L8 (later) – później można wykorzystać IRL (in real life) – w normalnym życiu W8 (wait) – zaczekaj dlaczego U (you) – Ty ROTFL (rolling on the floor laughing ) – tarzasz się ze śmiechu na podłodze SPK (speak) – mów! PLZ (please ) – proszę RU OK? (are you OK?) – wszystko w porządku? THX (thanks) – dzięki, przecież JK (just kidding) – to tylko żart AFK (away from keyboard) – muszę odejść od klawiatury, ale BRB (be right back) – zaraz wracam CU (see you) – do zobaczenia! Popatrz, jaki prosty i krótki jest ten tekst. I nie zawiera błędów ortograficznych. Pozwolisz więc, że będzie to mój kolejny list do Ciebie, który w nowej, elektronicznie skróconej formie wygląda następująco (zaczynam tradycyjnie): Kochana Moja Elżbieto! 2DAY robią to wszyscy. AFAIK 4U to N/P. Piszę FYI, ale BTW L8 można wykorzystać IRL. W8, dlaczego U ROTFL? SPK! PLZ. RU OK.? THX, przecież JK. AFK, ale BRB. CU Nie rozumiem, dlaczego nie wpadłyśmy na to wcześniej, but NOBODY IS PERFECT. Całuję. Marysia
Droga Marysiu, bywają takie dni, kiedy tylko można się powiesić albo upić. Cisza wokół aż dzwoni, w telewizji same nudziarstwa, na dworze plucha, telefon wrogo milczy. Teoretycznie mam co robić, ale jakoś trudno do czegoś ambitnego się zabrać. Więc siadam w fotelu i zaczynam dziergać na drutach. W moim wydaniu jest to związane z liczeniem oczek: dwa prawe, jedno lewe, a w następnym rzędzie będzie na odwrót. Ledwo się wciągnę w to mamrotanie, dzwoni telefon. Sprawdzam godzinę na swojej gadającej komórce i z dużym prawdopodobieństwem odgaduję, że to Renata. Renata ogląda „Klan” i dzwoni zaraz po zakończeniu emisji. Mogłaby to być jeszcze Grażynka, która telefonuje przed wiadomościami w Polsacie, ale na pewno nie Baśka, wiernie sekundująca Robertowi Janowskiemu w „Jakiej to melodii”. Na podstawie pór telefonowania przyjaciół mogłabym sporządzić dokładny plan ich zajęć i rozszyfrować zainteresowania, również polityczne i religijne. Wiem, kiedy są publicystyczne audycje w telewizji „Trwam”, bo wtedy nie odezwie się do mnie Zuzanna, kiedy dla Piotra przychodzi święta pora „Faktów”, a dla Kingi dyskusji w „Superstacji”. Krysia siedzi jak zamurowana podczas meczów piłkarskich, Leszek zaś w czasie tenisowych. Wiem, o której moi przyjaciele jedzą w niedzielę obiad, kiedy wychodzą z psami na spacer i biorą prysznic. A cała ta wiedza spłynęła na mnie dzięki telefonom. Nikt natomiast nie chce przyjąć do wiadomości, że moją porą, której nie wolno naruszyć, są transmisje ze skoków narciarskich. Pewnie wyda się to dziwne, że ktoś, kto nie widzi, pasjonuje się takim sportem, ale zapewniam Cię, że może – czego jestem najlepszym przykładem. Skoki oglądam od lat i przy nich pozostanę. Pozwól, że przypomnę, jak to już za naszego dorosłego życia kibice gromadzili się przy radioodbiornikach, bo nie było telewizorów. Słynny okrzyk Jana Ciszewskiego „Oj, strzelać będzie, strzela!” przetrwał po dziś dzień. Skłamałabym jednak, pisząc, że preferencje telewizyjne ograniczam tylko do skoków. Oglądam również nie najmądrzejsze seriale, bo wiem, o co w nich chodzi, i rozpoznaję głosy aktorów. Nie opuszczam filmów Woody’ego Allena i Teatru Telewizji. Unikam natomiast westernów i filmów sensacyjnych, ponieważ nie mogę się połapać, kto do kogo strzela, i wychodzi na to, że obejrzałam coś innego, niż było na ekranie. No dobrze, dość tej gadaniny. Idę do Teresy wspólnie obejrzeć teleturniej „Jeden z dziesięciu”. Odgadywanie haseł idzie nam coraz lepiej. Zbliżamy się do finału, na razie w domowym zaciszu. Całuję. Twoja E.
Droga Marysiu, bywa, że moja ślepota wprowadza mnie w szampański nastrój. Tak było ostatnio na spotkaniu panienek w wieku dojrzałym. Dwa dni myślałam nad skomponowaniem stroju. Żeby było modnie, ale bez przesady, żeby apaszka zasłaniała niedoskonałości szyi, żeby pantofle pasowały do całości. W końcu, z butami w torbie, znalazłam się w domu przyjaciółki. I tu zaczęły się problemy. Skaczę na jednej nodze, usiłując zmienić kalosze na paradne obuwie. Nie wychodzi, bo wkładam prawy but na lewą nogę. Zmieniam nogę i to samo. Okazuje się, że zabrałam z domu dwa różne buty, ale za to oba prawe. Całe spotkanie przesiedziałam w kapciach pani domu. Koniec tak drobiazgowo zaplanowanej elegancji! Przy stole zaczynamy konwersację. Gadam coś do Magdy, a ona ani mru-mru. Po chwili wychodzi na jaw, że ona na prawe ucho nie słyszy i mam mówić do lewego. Ale żeby usiąść z jej lewej strony, muszę zamienić się na miejsce z Anką. Anka nie może jednak się ruszyć, bo jest po operacji biodra i na „moim” krześle nie będzie jej wygodnie. Robi się zamieszanie. Wtedy Bogna wyciąga z torebki fotografie z wakacji. Przy oglądaniu nie trzeba gadać, wystarczy patrzeć. Komu wystarczy, temu wystarczy. Mnie nie. Więc wrzeszczę: – Przecież wiecie, że jestem ślepa! Na co Bogna: – Czego tak krzyczysz? Prawda, ona ma kłopoty z kolanem, nie ze słuchem. Ściszam głos, co wywołuje frustrację Magdy. Na całe szczęście każda z nas miała przed sobą kieliszek dobrego wina, a wino, jak wiadomo, łagodzi obyczaje. Oczywiście nie spożywane w nadmiarze. Wróciłam do domu w bardzo dobrym nastroju. Było miło, serdecznie i, co najważniejsze, wśród swoich. W pewnym wieku każdemu coś dolega. Byle nie za bardzo. Rano obudziłam się z zatkanym prawym uchem. To przytkanie trwa już tydzień. Znów będę musiała wybrać się do laryngologa i znowu stówa wypłynie z kieszeni, chyba że znajdziesz jakiś domowy sposób na tę przypadłość. Ktoś kiedyś powiedział, że głusi tracą kontakt z ludźmi, a niewidomi z rzeczami. Miła perspektywa... Pozostaję z nadzieją, że coś wymyślisz. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Mam nadzieję, że zauważyłaś, jak z wiekiem robię się coraz elegantsza w zachowaniu. Powiem więcej – jestem znacznie spokojniejsza i coraz bardziej tolerancyjna wobec innych. Wszystko rozumiem, a jeśli nawet nie rozumiem, to i tak wybaczam. Jestem z siebie dumna. Nigdy się nie spodziewałam, że na starość osiągnę sukcesy w zachowaniu pełnym wyrafinowanej godności. Nie podnoszę głosu; oba nadgarstki opieram na stole, nie klnę, a mój język stał się staranniejszy i – co tu dużo mówić – znacznie dostojniejszy. Jeszcze niedawno, kiedy chciałam do kogoś przysiąść się na ławce, pytałam: – Przepraszam, czy tu wolne? Dziś mówię: – Czy nie przeszkadzałoby pani (panu, państwu), gdybym skorzystała z tego miejsca? Oczywiście jeśli jest ono naprawdę wolne i nikt do tej pory nie wyraził chęci zajęcia go wcześniej. Jestem tak wytworna, że po raz pierwszy w życiu nikt do mnie się nie przysiada. Cóż! Elegancja wymaga ofiar! Zrezygnowałam też z falbanek, koronek, korali, kolczyków i innych równie tandetnych ozdób. Wiek ma swoje prawa, a co ważniejsze – damie nie uchodzi! Noszę małą czarną i eleganckie perełki; a nawet – oczywiście, jeśli Pan Bóg pozwoli mi pożyć – kupię sobie kapelusz, naturalnie czerpiąc z najlepszych tradycyjnych, angielskich wzorów. Szkoda, że nie możesz tego zobaczyć, byłabyś ze mnie dumna i doceniła wielką pracę, jaką nad sobą wykonałam, żeby osiągnąć klasę. Całuję Cię. Marysia PS Nie uwierzysz! Dziś chyba cały ten ogromny wysiłek znów poszedł na marne. A wszystko przez psa, który położył się w parku na ławce, niemal w całości ją zajmując. Mówię do niego: – Czy nie zechciałbyś (to nie jest „tykanie”, lecz angielskie „you”) trochę ewentualnie się posunąć, ponieważ mam potrzebę skorzystania choćby z kawałka tego miejsca? A on nic, tylko oczy powiększają mu się ze zdumienia, jakby zupełnie nie wiedział, o co chodzi. Ja też nie wiem, bo do tej pory psy zawsze rozumiały, co do nich mówię. Podobnie ja wiedziałam, co one mówią do mnie. Patrzę na niego i widzę, że mu przykro, więc wyjaśniam: – Posuń się! Chcę cię pogłaskać! I w jednej chwili mam psi pysk na kolanach i radosne merdanie ogonem, a w oczach zachwyt. Teraz już wiem – zwierzę zgłupiało od tej elegancji! To akurat rozumiem: też nie mogę ułożyć się z własną wytwornością A potem wszystko poszło jak zawsze. Wysłuchałam zwierzeń kilku staruszek, popatrzyłam z czułością na samotnych, pachnących opuszczeniem panów, którzy na tym świecie radzą sobie znacznie gorzej niż my, nakrzyczałam na faceta, który wrzuca kaczkom do stawiku całe kawałki chleba. A kiedy wróciłam do domu, zdjęłam perły i małą czarną, włożyłam falbanki, korale, kolczyki i bransoletki. Jaka radość żyć!
Więc przepraszam, że pewnie Cię zawiodłam, chociaż naprawdę bardzo się starałam. Przepraszam, że nie będę się starzeć z godnością. Od dawna miałam podejrzenia, że ja się nie nadaję na damę! Jeszcze raz całuję Cię, ale znów po staremu... Marysia M.
Droga Marysiu, powiedz mi, proszę, czy zidiociałam dla wszystkich, czy tylko dla części moich znajomych? Kilka dni temu poprosiłam Jagodę, żeby poszła ze mną do okulisty. Jej rola była ściśle zdefiniowana: miała mnie zawieźć na badanie, pomóc odebrać kartę z rejestracji, a następnie doprowadzić do gabinetu. Do tego momentu wszystko szło zgodnie z planem. Schody zaczęły się po wyjściu z gabinetu. Stoimy na korytarzu we trójkę: lekarz, Jagoda i ja. Zaczynamy rozmawiać: Doktor: – Pani Elżbieto, następnym razem spotkamy się w połowie maja. Jagoda do mnie: – Pan doktor powiedział, że następna wizyta będzie w połowie maja. Ja: – W połowie maja nie będzie mnie w Warszawie, może przełożymy na początek czerwca? Jagoda do doktora: – Elżbieta mówi, że w maju jej nie będzie... Ta błyskotliwa konwersacja potrwała jeszcze kilka minut, podczas których pan doktor odebrał mi recepty i wręczył je Jagodzie z pouczeniem, jak mam stosować leki. Bo przecież ja niczego nie rozumiem i zamiast do oczu zapuszczę sobie krople do ucha albo je połknę. Furia we mnie narastała, ale się hamowałam. Wybuchnęłam dopiero przy samochodzie. – Czy myślisz, że skoro nie widzę – wrzeszczałam – to równocześnie nie rozumiem, co do mnie mówią?! Że już kompletnie zdebilałam?! A moja przyjaciółka na to: – Nic podobnego. Zupełnie podświadomie czułam się zobligowana do kompleksowej opieki. Do diabła z taką podświadomością! Zdarza się, że w moim domu znajome tłumaczą mi, jak mam trafić do własnej łazienki, i tylko patrzeć, kiedy zaczną wyjaśniać, co zrobić, aby spuścić wodę w WC i umyć ręce. Czasami mnie ta troskliwość złości, częściej – bawi. Najgorzej czuję się na przyjęciach. Każdy ma prawo zostawić na talerzu kawałek twardego mięsa lub niedojedzonego ziemniaka, tylko nie ja. Ja muszę zjeść wszystko do końca, w przeciwnym razie zaraz jakaś pańcia wyrwie mi z ręki widelec, nadzieje nań ostatnią kluskę i powie: – Otwórz buzię. W takich chwilach zaczynam myśleć, że coś ze mną jest nie tak. Wiem, że z upływem lat niektórzy ludzie dziecinnieją, ale czy otoczenie musi ten stan aż tak podkreślać? Muszę Ci powiedzieć, że podobne sytuacje nie zdarzają się w kontaktach z młodym pokoleniem. Oni uważają, że ciotka sama da sobie radę, a kiedy będzie trzeba, poprosi o pomoc. I tak jest dobrze. Całuję. Twoja E.
Moja kochana Elżbieto! W tym, że mnie się zdarza popełnić w liście jakąś głupotę, nie ma nic nadzwyczajnego, ale że Ty na to nie reagujesz – to już dziwy! Nic mi nie powiedziałaś, kiedy opowiadałam o dwóch rzeczach, od których jestem uzależniona (że niby tylko od perfum i informacji?). Ja? Od dwóch rzeczy? Koń by się uśmiał! Co ja mówię! Cała stadnina mogłaby się trzymać za boki! Od dwóch rzeczy? Że też coś takiego mogło mi przejść przez gardło! Doskonale wiesz, że cała jestem ulepiona z uzależnień i znacznie łatwiej byłoby mi wyliczyć te, których nie mam. Na szczęście nie są to te najtrudniejsze do pokonania, w rodzaju alkoholizmu czy narkomanii. Hedonistycznie, egotystycznie i sybarycko uzależniam się bowiem wyłącznie od rzeczy bliskich mojemu sercu. Najbardziej zaś z wszystkiego jestem uzależniona od uczuć; od uczuć do dzieci, przyjaciół, rodziny, no i naturalnie do mężczyzn. Do siedemdziesiątego pierwszego roku życia moje emocjonalne życie przebiegało wyłącznie w kolorach: czerwień (czy raczej purpura), czerwień, czerń, czerwień, biel, jaskrawa zieleń, czerwień, czerń, czasami królewski błękit, Nie wyobrażałam sobie, że może być inaczej. Od kiedy skończyłam siedemdziesiąt dwa lata, moje emocje mają kolor pasteli. I dopiero wtedy dotarło do mojej świadomości, że w ogóle kolory mają odcienie i może ich być aż tyle... Popatrz np. na żółty i jego odcienie: bahama yellow, bananowy, bursztynowy, cytrynowy, kanarkowy, piwny, siarkowy, słomkowy, stare złoto, szafranowy, złoty i dopiero potem żółty. A podobno takich odcieni może być nawet dwieście! Może to bardziej pastelowe widzenie świata sprawia, że człowiek z wiekiem staje się lepszy i wyrozumialszy? Vide: Twoje refleksje nad Mrożkiem, a jego – nad wiekiem... Może jest to jakiś naturalny rytm naszego życia? Nie wiem i nie będę się mądrzyć, bo nie jest to na mój rozum. Całuję Cię bardzo. Marysia
Droga Marysiu, jakoś trudno mi ostatnimi czasy zasnąć. Przewracam się z boku na bok, odkrywam się i przykrywam, słucham relaksującej muzyki, wszystko na nic. I tak do trzeciej nad ranem. Liczenie baranów odpada. Ile ich można hodować? Przeszłam więc na liczenie dawnych województw, potem krajów afrykańskich. Gdy doszłam do pięćdziesięciu pięciu, przerzuciłam się na stany w USA. Mogę Ci wymienić wszystkie w porządku alfabetycznym. Państwa świata też. Więcej niż stu osiemdziesięciu dwóch nie mogę sobie jednak przypomnieć, a jest jakoby dwieście dwadzieścia jeden. Później przyszła kolej na wiersze, najchętniej Puszkina w wersji oryginalnej. „Eugeniusza Oniegina” mogę deklamować na każde zawołanie. Wszystko na nic. Nie zasypiam, ale mam przynajmniej nadzieję, że ćwiczę pamięć. Ale z tą pamięcią nie jest najlepiej. Któregoś dnia poprosiłam Renatę o zrobienie porządków w papierach Jurka. Wśród szpargałów natrafiłyśmy na bardzo ładny i jeszcze bardziej osobisty list. Zdziwiłam się ogromnie, że nigdy do mnie nie dotarł, choć był o naszym życiu. Po następnej godzinie przemyśleń doszłam do wniosku, że list nie był do mnie, tylko do innej pani. Zrobiło mi się niebywale łzawo i w tym stanie przetrwałam do następnego dnia. Gdy przetarłam zapłakane oczy, uświadomiłam sobie, że tego listu nie napisał Jurek do mnie, tylko ja do niego... Od lat cierpię na dziwną przypadłość niepamiętania własnych tekstów. Napisane – zapomniane. Nie dziw się więc, gdy będę Ci kilka razy pisała to samo, tylko trochę inaczej. Myślę, że ktoś mógłby się spokojnie podpisać pod moimi artykułami opublikowanymi w prasie, a mnie nie przyszłoby do głowy, że popełnił plagiat. Na szczęście nic takiego mi nie grozi. Ale gdybym była noblistką? Strach pomyśleć... Całuję Cię najserdeczniej. Ela
Moja kochana Elżbieto, nie da się ukryć, że pierwszym odruchem na taki list o braku pamięci – jest reakcja rodząca myśl: „Jak to dobrze, że Ona nie wszystko pamięta, bo przecież miałam dawno zrobić to czy tamto i oczywiście nie zrobiłam; więc może zapomniała?”. Teraz znów przesunęło mi się wszystko w czasie, bo wchłonęła mnie kuchenna codzienność. Zabrzmiało groźnie, ale w gruncie rzeczy jestem sympatycznie zatopiona w książkach kucharskich, gotowaniu, w garnkach i patelniach i całym tym kuchennym misterium, w którym teraz, kiedy mam więcej czasu, czuję się trochę jak żongler, a trochę jak kuchenny poeta; no, powiedzmy, częściowy poeta... poeta częściowy wytrze kurze umyje zlewozmywak starannie przygotuje 12 potraw, jeśli to Wigilia i tyleż jajek, jeśli to Wielkanoc wyelektroluksuje podłogę ugotuje żurek lub inną zupę z zestawu „Kuchnia polska” popłaci rachunki odcedzi makaron (oraz psa) głęboko w oczy popatrzy najbliższym a kiedy wytrze ręce w kuchenny fartuch i jeszcze raz kontrolnie spojrzy na wysprzątaną rzeczywistość poeta częściowy może przystąpić do swego szaleństwa może śpiewać barytonem lub sopranem płeć nie gra tu żadnej roli może płakać nad rozlanym mlekiem topiąc we łzach połowę dorobku może ubrać się w harfę i sześć razy posłodzić herbatę może wyjąc, uczepić się ukochanego jak rzep psiego ogona może walić głową w mur, choć dokładnie wie że go nie przebije może kwiczeć lub kwilić albo nocą pilnować cię w domu by nie wzięła cię inna dziewczyna poeta częściowy, kiedy już dobrze posprząta może właściwie wszystko Nie lekceważmy wróbelków i... częściowych poetów. Teraz już wiesz, czym się ostatnio zajmowałam. Całuję Cię. Marysia
Droga Marysiu! Moja matka, gdy dobiegała mojego wieku, nie znosiła niedziel. – Sklepy pozamykane – mówiła – na ławeczkach w parku siedzą samotne staruchy, nie wypada robić prania ani biegać z odkurzaczem, słowem: nudziarstwo. Mnie natomiast niedziele nie przeszkadzają, nawet je lubię. Ważnym elementem moich niedziel jest poranna kawa z Teresą, sąsiadką z dołu. Mamy swój rytuał, jak dawniej na wsi kawa u proboszcza po mszy. Wstaję rano, szybciutko zjadam śniadanie i czekam na gościa. Czasami przed jej przyjściem zdążę się ubrać, czasami jestem jeszcze w szlafroku. Strój nie ma dla nas znaczenia. Pijemy kawę, każda w swojej ulubionej filiżance, z odpowiednią ilością mleka. I gadamy o wszystkim, skacząc z tematu na temat. Czasami umawiamy się na popołudniowy spacer i jest to dla mnie frajda; Teresa jest idealną towarzyszką, bo się nie wlecze i nie ma ochoty wracać do domu po półgodzinnej wędrówce. Dzisiaj po wyjściu Teresy uświadomiłam sobie, że powinnam pójść z pielgrzymką do Częstochowy i podziękować Bogu, że po śmierci Jurka nie zamieniłam mieszkania na inne. Przez jakiś czas chodziła mi taka myśl po głowie. Gdybym uległa emocjom, moje życie wyglądałoby inaczej, czyli znacznie gorzej. Przede wszystkim nie miałabym w sąsiedztwie tylu wspaniałych i życzliwych osób. Komuś niewidzącemu, i w dodatku tak roztrzepanemu jak ja pomoc bliskiej osoby jest na co dzień niezbędna. Łykam na przykład lekarstwo i po chwili nachodzą mnie wątpliwości, czy właściwe. Biegnę więc do Hani z pudełkiem w garści. Innym razem konieczna jest opinia o kolorze bluzki i spódnicy. Pasują do siebie czy są z różnych bajek? Hania i Teresa cierpliwie czytają mi korespondencję, wypełniają urzędowe kwitki i jeszcze pomagają przy zakupach. Bez nich jadłabym spleśniałe pomidory, sery i dżemy, nakładała na włosy – zamiast odżywki – drogi krem przeciwzmarszczkowy, wychodziła na spotkania w wyplamionym ubraniu. I w ogóle byłabym zaniedbaną staruszką. Któregoś dnia wkroczyła Teresa z nożyczkami w garści. – Masz spotkanie z przyjaciółkami, ale nie możesz pójść do ludzi z takimi włosami – zakomunikowała i zabrała się za strzyżenie. Siedziałam potulnie, ale umierałam ze strachu. Tymczasem Teresa zrobiła to znakomicie. Widzisz więc, w jakim sąsiedzkim luksusie żyję. W nowym miejscu i wśród obcych nie byłoby mi tak dobrze. Całuję Cię niedzielnie. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Siedzę i śmieję się z tego, co potrafi zrobić z nami wyobraźnia. Jest piękny majowy dzień, a ja prowadzę samochód przez świątecznie-weekendowo pustą Warszawę. Jest tak pusto, że zapiera dech w piersiach. Brak korków sprawia, że w człowieku budzi się gorączkowe myślenie, jak ten niezwykły fakt wykorzystać. Dokąd dotrzeć, kiedy Warszawa jest pusta? Co zwiedzić? Eureka! Mam! Pokazać swojej Przyjaciółce Myszce, która świeżo przeniosła się do nas z Białegostoku, świąteczną iluminację w Alejach Ujazdowskich, na Nowym Świecie i Krakowskim Przedmieściu! Pojechać natychmiast, bo za chwilę może już być za późno! Za chwilę może już być tłok! Spytasz, jaką iluminację? Jak to jaką? Oczywiście, że bożonarodzeniowo-noworoczną! Właśnie jest maj. I niech mi ktoś powie, że nagły brak korków w mieście nie może doprowadzić do zaburzeń umysłowych! Tak bardzo śmieję się z siebie, że muszę zatrzymać samochód, a przy okazji próbuję ustawić właściwą godzinę na samochodowym zegarze; owszem, zatrzymuję się, z ustawieniem godziny nie odnoszę jednak sukcesów – nieoczekiwanie włącza się radio. Prowadzę samochód czterdzieści kilka lat i nigdy nie używam radia. Ale ono kpi sobie z tego. Gwałtowna, radosna muzyka prawie wyrywa do tańca. Próbuję wyłączyć, ale jak się okazuje – nie potrafię. I dzięki Bogu! Od teraz już zawsze będzie mnie cieszyło radio! Całuję Cię mocno: majowo i bożonarodzeniowo, wielkanocnie i noworocznie. I życzę nam, żebyśmy dostały wesołych zaburzeń równowagi wewnętrznej z powodu braku korków w mieście! Marysia
Moja kochana Elżbieto! Jak znam życie, nie raz zdarza Ci się odpowiadać na pytanie: Jak się żyje bez mężczyzny? Choć w gruncie rzeczy jest to raczej pytanie: Jak się żyje bez miłości do mężczyzny? Pewnie gdybyśmy na to pytanie odpowiadały sobie wcześniej, byłoby tak, jak powiedział św. Paweł: – Jeśli miłości bym nie miał, stałbym się jak miedź brzęcząca albo cymbał brzmiący. Dobrze więc, że odpowiadamy na nie dopiero teraz. Ergo: żaba i mężczyźni. Nie to, żebyśmy przestały się nimi interesować ani doceniać ich... hm... pewnych właściwości. Nie to. Nie to też, że w tym wieku tracimy potencjał emocjonalny. Bo nie; jeszcze na kilku by wystarczyło. Przeszkadza nam lustro, a w nim własna fizyczność. Więc problem mężczyzn odcinamy, a raczej – odcinamy się od problemu. Z pełną świadomością, że już do niego nie wrócimy. Czy nie szkoda? Obie wiemy, że tak. Ale również wiemy, że takie są nieubłagane reguły gry. Zwłaszcza gdy wcześniej odchodzi twój wieloletni partner. Na szczęście życie niesie nowe obowiązki, nowe sprawy, kolejne potyczki, czasami przygody. Czyli – jak to się mówi w literaturze – nieoczekiwane zwroty akcji. Całuję. Marysia PS Jeśli już zeszło na fizyczność. Minęło sześć lat od śmierci Andrzeja, a dopiero teraz mogę np. włożyć jego okulary. Naturalnie, że ścisk w gardle pozostaje. Jego radiowe felietony jestem w stanie czytać w komputerze albo wydrukowane na kartce papieru, ale od tego, żebym – tych samych – mogła wysłuchać z radiowej taśmy nagranej jego głosem – stale dzielą mnie lata świetlne. Fizyczność. M.
Droga Marysiu, czy zauważyłaś, że przestały do nas podchodzić na skwerku dzieci z pytaniem o godzinę? Po prostu nie mają już takiej potrzeby, bo każdy siedmiolatek ma w kieszeni komórkę, a ona wie wszystko. Bez komórki nie ma życia, podobnie jak bez komputera, laptopa, odtwarzacza MP3, MP4, tableta i tysiąca innych elektronicznych gadżetów, których nazw nie znam, a jeśli nawet znam, to nie wiem, jak się je pisze. Ja sama też uległam tej modzie i jestem posiadaczką gadającej komórki, gadającego komputera, gadającego urządzenia do odczytywania kolorów i odtwarzacza audiobooków. Na moim stole leży ileś bardzo podobnego kształtu urządzeń z przyciskami, z których każde służy czemuś innemu, tylko jak w tej mnogości się połapać? Usiłuję uruchomić telewizor, naciskam pilota, a tu nic. Więc schodzę po Andrzeja, żeby ratował. Andrzej przerywa jedzenie ulubionej kapusty, pnie się do mojego mieszkania tylko po to, żeby nacisnąć guziczek. Okazuje się, że to, co ja naciskałam, było pilotem od czegoś innego. Najtrudniej jednak jest mi się dogadać z „kolorynką” – jest ambitna i rozpoznaje sto pięćdziesiąt kolorów, a ja jestem na to za głupia. Mówi mi, że bluzka jest żółtobrązowozielona i mam się domyślić, że chodzi jej o khaki. Gram jednak w zadowolenie, że nie kupiłam sobie trzy razy droższego aparaciku do rozpoznawania ponad dwóch tysięcy barw. Wielokrotnie miałam okazję się przekonać, że elektronika jest ważnym elementem życia towarzyskiego. Męscy przedstawiciele młodego pokolenia są gotowi urwać się z pracy albo opuścić pub, żeby wpaść do cioci, czyli do mnie, bo zawiesił się jej komputer, a tygodniami by nie przyszli do wybitej w siarczysty mróz szyby balkonowej. Wczoraj odwiedziły mnie trzy przyjaciółki. Z jedną nie widziałam się trzynaście lat. I wiesz, o czym gadałyśmy przez pół godziny? O komórkach! Oglądałyśmy, która ma jaką, czy Renaty jest łatwiejsza w obsłudze niż Basi, a Basi niż Miki. Wszystkie pobiła moja, gadająca. Całuję Cię elektronicznie. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Nie pisałam, bo na pewno świetnie sobie wyobrażasz, co się dzieje, kiedy córka rodzi dziecko. A tymczasem Staś ma już dwa tygodnie. Nie do uwierzenia, że jeszcze tak niedawno nie było go na świecie. Jest zdrowy i piękny. Ale to już wiesz. A ja patrzę, jak Agatka przechodzi przez wszystkie lęki („Czy sobie poradzę?”) i wszystkie zachwyty nad tym prawdziwym cudem świata, który się urodził. Boi się o niego, ale równocześnie ma głębokie przekonanie, że tylko oni z Piotrem, jego tatą, są w stanie uchronić Stasia przed wszystkim, co złe. Patrzę na nich oboje i wiem, że tak będzie. Macierzyństwo. Coś, co w całości nie jest przekładalne na żaden język świata, choć jest zrozumiałe we wszystkich. Nie widziałam Stasia jeden dzień i już za nim tęsknię. Babciostwo. To są dopiero dziwy. Moja starsza wnuczka, Alicja, rodziła się 1600 kilometrów ode mnie i w chwili, gdy tu, w Warszawie odbywała się moja wielka, osobista tragedia. Staś urodził się tu i kiedy jestem w pełnej wewnętrznej równowadze. Narodziny wnuków – poza moim wielkim i bezwarunkowym uczuciem do nich obojga – łączy przekonanie, że obraz każdego z nich siedział we mnie od zawsze. Może od czasu, kiedy jestem dorosła? A może jeszcze dłużej? I że był to obraz taki, jakim każdy z nich jest. Z tymi buziami, włosami, noskami, a nawet z tymi charakterami. Dziwy. Nikt nie ma na to wyjaśnienia. Nawet natura. Wtedy nie wiedziałam nic o ich potencjalnych ojcach; ba! nawet nie byłam pewna, czy moje córki w ogóle będą miały dzieci, a one (moje przyszłe wnuki) we mnie jednak siedziały. Dziwy. Piszę Ci o tym, bo mnie samą zaskoczyło takie spostrzeżenie, zwłaszcza że nigdy ani przez chwilę, do dnia, w którym moje wnuki przyszły na świat, nie próbowałam sobie wyobrazić, jakie będą. Ale stało się tak, jak gdyby akt ich urodzenia wyjął ze mnie ich obraz. Ciekawe, ile jeszcze tak pięknych obrazów wyjmą ze mnie moje córki. Całuję Cię.
Droga Marysiu! Jak wiesz, prowadzę dom otwarty dla przyjaciół. Każdy, kto ma ochotę, może wpaść, wziąć prysznic, napić się kawy, przenocować. I dobrze mi z tym. W zeszłym tygodniu zadzwonił Józio z Krakowa i zapowiedział przyjazd w sobotę. Ucieszyłam się niezmiernie, bo nie widzieliśmy się ponad dziesięć lat. Przygotowałam jedzonko, zmieniłam pościel po poprzednim gościu i czekam. Dzwoni telefon, radosny głos Krystyny z Częstochowy informuje mnie, że są już na obrzeżach Warszawy i za godzinę całą rodziną zjawią się u mnie. No cóż, dom otwarty, to dom otwarty. Nie wiedziałam, czy są głodni, czy przydrożnie nakarmieni, czy zamierzają u mnie nocować. W ogóle nic nie wiedziałam. W takich sytuacjach moja babcia mówiła: – Niech się samo robi. Najpierw pojawili się częstochowianie w sile pięciu osób. Najedzeni, chcieli tylko herbaty. Zapowiedzieli, że nocować będą dwie osoby. Później pojawił się Józio. Głodny. Częstochowa poszła w miasto, więc mogłam pierogami z kapustą obdzielić Józia i siebie. Spędziliśmy pełne wspomnień popołudnie. Gdy rozmowa zaczęła z lekka przygasać, wróciła Krystyna z Danielem, dwunastoletnim wnukiem. Zrobili sobie sami kolację i elektrycznie nadmuchali materac do spania. Materac ma prawie cztery metry kwadratowe i zajął całą wolną przestrzeń pokojo-kuchni. Tym sposobem jedno pomieszczenie zostało wyeliminowane, ponieważ nie sposób było wejść bez nastąpienia śpiącemu na głowę. To mnie nawet ucieszyło; w sposób naturalny został zablokowany dostęp do czajnika i lodówki. W niedzielę koło południa Józio wyjechał, informując na odjezdnym, że chciał przed śmiercią odwiedzić starą przyjaciółkę, to znaczy mnie. Nie sprecyzował jednak o czyją śmierć mu chodzi – jego czy moją. Niech się samo robi... – pomyślałam. W drugim rzucie wyjechała Częstochowa. Po gościach pozostały Józiowej roboty nalewka i wino głogowo-różane, częstochowskie mielone kotlety, pomidory, ogórki, tudzież truskawki. Gdy zapanowała błoga cisza, nalałam sobie wina i z kieliszkiem w ręku ciepło pomyślałam, jak to dobrze mieć dom otwarty dla serdecznych przyjaciół. Zresztą o tym nie muszę Cię przekonywać. Całuję. Twoja E.
Droga Marysiu, jak pamiętasz, pisałam Ci w którymś z listów, że zawsze byłam opóźniona w rozwoju. Ostatnio doszłam jednak do wniosku, że nareszcie dojrzałam i idę w parze z doświadczeniem życiowym. Kiedy siedzę nad filiżanką świeżo zaparzonej kawy, mam wrażenie, że już wiem, jak się zachować w każdej sytuacji, i wiem, jakie błędy popełniałam w przeszłości. Ponosi mnie pycha i mam przeogromną potrzebę podzielenia się tą wiedzą z młodszym i najmłodszym pokoleniem, żeby uchronić je od przykrych niespodzianek losu. Ale w moim otoczeniu nie ma nijakiego zapotrzebowania na te mądrości. Popadam w nieznośne belferstwo, a moje słuchaczki proponują, żebym to wszystko spisała, one zaś z przyjemnością przeczytają, gdy będą miały czas. Czyli na emeryturze. Ogarnia mnie zniechęcenie i przechodzimy do bardziej interesującego je tematu, czyli randek i flirtów. Gdy moi goście wychodzą, nadal kiszę się z tą swoją mądrością, aż do chwili kiedy powinnam podjąć decyzję o pisaniu. Wtedy się okazuje, że jak byłam niedojrzała, tak nadal jestem. Może więc nie warto szukać w swoim otoczeniu uczniów? Twoja E. PS Na razie zamknęłam znajomość z Pawłem, ale klucza nie wyrzuciłam. Nie wiem, co zaważyło na zerwaniu tej znajomości. Najłatwiej kogoś skreślić po wsze czasy, tyle że w życiu nie wszystko jest proste – o czym wielokrotnie miałam okazję się przekonać. Może więc kiedyś do niego zatelefonuję lub wyślę niezobowiązującą wiadomość. Zobaczę. E.
Kochana moja Elżbieto, kiedy napisałaś o tym, że udało Ci się wreszcie dojrzeć, przypomniały mi się moje zmagania z tym tematem i powszechnie znana modlitwa, którą zawsze trzymam pod ręką, żeby w razie wątpliwości móc do niej zajrzeć. Podaję Ci ją poniżej, bo na pewno byłoby Ci ją trudniej znaleźć niż mnie. Kocham ją za wspaniałą autoironię i cudowne poczucie humoru nie byle kogo, bo samego Świętego Tomasza z Akwinu. A teraz tekst tej pięknej, niezwykłej modlitwy znajdującej się na jego grobie w Tuluzie: Panie, Ty wiesz lepiej aniżeli ja sam, że się starzeję i pewnego dnia będę stary. Zachowaj mnie od zgubnego nawyku mniemania, że muszę coś powiedzieć na każdy temat i przy każdej okazji. Odbierz mi chęć prostowania każdemu jego ścieżek. Uczyń mnie poważnym, lecz nie ponurym, czynnym, lecz nie narzucającym się. Szkoda mi nie spożytkować wielkich zasobów mądrości, jakie posiadam, ale Ty, Panie, wiesz, że chciałbym zachować do końca paru przyjaciół. Wyzwól mój umysł od nieskończonego brnięcia w szczegóły i daj mi skrzydeł, bym w lot przechodził do rzeczy. Zamknij mi usta w przedmiocie mych niedomagań i cierpień, w miarę jak ich przybywa, a chęć wyliczania ich staje się z upływem lat coraz słodsza. Nie proszę o łaskę rozkoszowania się opowieściami o cudzych cierpieniach, ale daj mi cierpliwość wysłuchania ich. Nie śmiem prosić Cię o lepszą pamięć, ale proszę Cię o większą pokorę i mniej niezachwianą pewność, gdy moje wspomnienia wydają się sprzeczne z cudzymi. Użycz mi chwalebnego poczucia, że czasami mogę się mylić. Zachowaj mnie miłym dla ludzi, choć z niektórymi z nich doprawdy trudno wytrzymać. Nie chcę być świętym, ale zgryźliwi starcy to jeden ze szczytów osiągnięć szatana. Daj mi zdolność dostrzegania dobrych rzeczy w nieoczekiwanych miejscach i niespodziewanych zalet w ludziach.
Daj mi, Panie, łaskę mówienia im o tym. ...amen. (modlitwa św. Tomasza z Akwinu – tekst z nagrobka w Tuluzie) I to by było na tyle. Całuję Cię bardzo. M.
Droga Elżbieto! Trzecie papiloty? Po „Bigosie w papilotach”, „Żabie w papilotach” teraz „Romans w papilotach”? Dziwy! Bo czy ktoś kiedyś słyszał, żeby romansować, będąc w papilotach? Nobody! Never! Ale czy żabę w papilotach ktoś widział? Nikt! A my tak! Więc, droga Elżbieto, w drogę! Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, gdy przychodziłam do swojej Matki i zastawałam Ją wtuloną w róg kanapy, brali mnie diabli. Wizytę zaczynałam od wyrzutów, że siedzi i nic nie robi, a przecież by mogła... Tu zwykle następowała długa lista spraw, którymi moja blisko dziewięćdziesięcioletnia Matka mogłaby się zająć. Ja mówiłam, a Ona patrzyła na mnie spłoszona i jakby zawstydzona. Jakże byłam okrutna! Zdaję sobie z tego sprawę dopiero dziś, gdy moja kanapa stała się jednym z bardziej lubianych sprzętów w domu, a przecież do tamtego wieku Mamy sporo mi jeszcze brakuje. Po porannej kawie lubię uciec pod miękki kocyk i w cieple podumać nad zawiłościami tego świata. Jest mi wtedy bardzo dobrze. Trochę także podrzemię i, co gorsza, nie uważam tego czasu za stracony. Refleksje nad destrukcyjnym działaniem kanapy nachodzą mnie późnym wieczorem w łóżku. Obiecuję sobie wtedy, że jutro zacznę dzień inaczej: żadna kanapa, żadne dumanie, tylko praca u podstaw. Jak zapewne się domyślasz, rankiem następnego dnia znowu jestem na kanapie. Jeśli jednak jakimś cudem uda mi się uniknąć pułapki kanapy i zabiorę się do robienia czegokolwiek, na przykład włączę pralkę lub zacznę do Ciebie pisać, mój nastrój znacznie się poprawia. Jestem pełna pomysłów i ani mi w głowie bezczynne rozmyślania. Daleka jestem od wywalenia kanapy ze swojego życia – jest mi niezbędna jak powietrze. Może kiedyś... Nie dziś, nie! Wszystko w odpowiednim czasie. I nie od samego rana. Tylko jak do tego się przekonać? Całuję, Twoja E.
Droga moja Elżbieto! Proszę Cię, abyś – najlepiej nigdy – nie pozbywała się ludzkich słabości. Nie chodzi już o to, że gdybym ja – wiedziona Twoim przykładem – miała się pozbyć swoich, stałabym się gołym i bosym cieniem pogodnego człowieka. Wszak dobrze wiesz, że cała jestem ulepiona ze słabości. Weźmy na przykład prysznic – jeden z najlepszych wynalazków ludzkości. Zawsze, gdy pod nim stajesz, myślisz z zachwytem o przyrodzie, która daje wodę, o perfumeriach, które dają mydła, o wielkości duszy samego prysznica, który od ciebie niczego nie oczekuje, a daje wolność, leniwe stanie i niewyobrażalną fizyczną przyjemność. Użyjesz szamponu do włosów, żelu pod prysznic, płynu do higieny intymnej... I stoisz. Woda na ciebie leci, a ty – jak gdyby nigdy nic – tylko myślisz o niebieskich migdałach. Znów użyjesz szamponu do włosów, żelu pod prysznic, płynu do higieny intymnej... Znów woda na ciebie leci, a niebieskie migdały powiększają się do rozmiaru świeżych kokosów. I stoisz. Jak cielę. Użyjesz do włosów płynu do higieny intymnej, a resztę skąpiesz w szamponie. Woda na ciebie leci, a na kokosowych palmach siedzą kolibry i mówią do siebie tak, jak nie mówią nawet wróbelki i sikorki. Woda leci, lecz instynkt ci nakazuje wykonać jakąś pracę. A tu kolibry... kolibry... kolibry... Znów płyn do higieny intymnej na głowę, a szampon na resztę ciała... Instynkt. Nagi instynkt. PS 1 Przeczytałam ten list przed kliknięciem wyślij i złapałam się za głowę: dlaczego sterczę i sterczę pod tym prysznicem? Dla niebieskich migdałów? Dla kilku kolibrów? Dla kokosowych palm? Może dla tego pięknego świata, który oczyszcza mnie z codziennych strachów przed zalewem złych, tragicznych informacji, przed własną bezsilnością wobec tego, co uważam za nieprawe, i w ogóle przed tym, co każdego z nas po ludzku przewraca i nie pozwala mu się podnieść? Nagi instynkt samoobrony? Dzięki ci, ludzkości, za wynalezienie prysznica! Pozbyć się czegoś takiego i stać pod wodą bez przyjemności? Pozbyć się dumania na kanapie? W życiu! PS 2 Obie wiemy, że starość ma kilka uciążliwych defektów, ale ma też trochę takich radości, jakich nie masz w żadnym innym wieku; na przykład to – jak mawiała Stefania
Grodzieńska – że już nic nie muszę. Nie muszę wygłaszać poglądów i nie muszę ich nie wygłaszać, nie muszę być śliczna, ani dobrze wypaść, nie muszę wypowiadać złotych myśli – ba! – w ogóle mogę z zachwytem pomilczeć. Nie muszę również nie mieć słabości i świecić przykładem. Natomiast mogę – bezgłośnie sobie chichocąc – prawdziwie współczuć tym, którzy muszą (lub też jeszcze muszą): – mieć pogląd na każdy temat (i go wygłosić) – mówić dużo i bez przerwy, ze strachu przed ciszą – muszą być zawsze ubrani, jak należy – muszą poczekać, aż zostaną w towarzystwie docenieni, a zwłaszcza – muszą mieć rację! Biedacy! PS 3 Nie zdążyłam się pochwalić: kupiłam sobie nowe przepiękne leginsy. Są w kolorze głębokiej oliwkowej zieleni, a na nogawkach mają nieznane mi, bordowe kwiaty. Więcej kwiatów jest na lewej, bo wzór jest asymetryczny. Jak to dobrze, że nie mam dziś czterdziestu lat i nie jestem na stanowisku, bo nie wypadałoby mi ich włożyć. Dobrze też, że nie mam pięćdziesięciu ani sześćdziesięciu, bo miałabym obawy, czy aby nie jestem na nie za stara. Co innego, gdy mam siedemdziesiąt pięć lat i „nic nie muszę”. Dawno żaden ciuch nie sprawił mi takiej radości. Po prostu nie mogę nimi się nacieszyć! Całuję Cię i przepraszam za tyle PS-ów. Chyba rozsadza mnie zachwyt nad wiekiem, M.
Kochana Marysiu, przeczytałam z radością Twój list o tym, że już niczego nie musimy. Z tej radości poszłam zaparzyć sobie kawę. Po drodze potknęłam się o krzesło z poskładaną do prasowania bielizną pościelową. Muszę wreszcie tym się zająć. Coś więc jednak muszę... Wyprasowałam i pomyślałam, że muszę zmienić obleczenie, bo o ile można spać w nieuprasowanej pościeli, o tyle trudno w brudnej. Z prześcieradłem i powłoczką na poduszkę poszło mi łatwo. Schody zaczęły się przy ciężkiej kołdrze. Nijak nie mogłam sobie z nią poradzić. Po prostu zabrakło siły. W końcu poprosiłam o pomoc młodszą ode mnie o ćwierć wieku sąsiadkę. Załatwiła sprawę obleczenia w dwie minuty. A swoją drogą, czy ta głupia kołdra musiała w ciągu ostatniego roku aż tak utyć? I jeszcze jedno pytanie: dlaczego trudno jest kupić kopertę taką, jak kiedyś bywały, czyli z dziurą pośrodku. Były wprawdzie trudniejsze do uprasowania, ale znacznie łatwiejsze w użyciu, zwłaszcza dla kogoś nieco (!) starszego. Historia z kołdrą zmusiła mnie do zrewidowania poglądu na to, co muszę, a czego nie. Nie muszę jechać latem do Zakopanego, skoro najlepiej mi w domu. Nie muszę już kupować sobie butów na szpilkach, bo najlepiej czuję się na płaskich obcasach. Nie muszę prowadzić jałowych sporów politycznych ani tracić czasu na spotkania z głupimi ludźmi... Listę mam długą i nie muszę Cię nią zanudzać. Muszę natomiast dbać o przyjaciół, utrzymywać w porządku siebie i dom, tudzież pielęgnować umysł, żeby jak najdłużej cieszyć się życiem i nie być ciężarem dla otoczenia. Na razie mi to jakoś wychodzi. Całuję Cię najserdeczniej, Twoja E.
Kochana moja Elżbieto! Od jakiegoś czasu mam potrzebę opowiedzenia Ci dość intrygującej ludzkiej historii, którą usłyszałam od pewnej kobiety. Jest to historia miłości. Nie spodziewałam się po sobie, że słuchanie tej opowieści tak mnie wciągnie. Po śmierci Andrzeja definitywnie zamknęłam tę część emocji. Definitywnie? Coś mi się wydaje, że nie doceniłam siły ludzkich uczuć. Pisać o miłości. Pisać o miłości? Czy to znaczy: opisać romans? Nigdy nie robiłam czegoś takiego. Bardzo się boję, że nie potrafię. Czy się zgadzasz, żebym – co pewien czas – przysyłała Ci fragmenty tego pisania, bo dobrze kiedy to czyta i ocenia ktoś przytomny i patrzący na rzecz z boku. Pozostająca w nieoczekiwanych emocjach, Marysia. PS Bohaterką (i narratorką) opowieści jest blisko pięćdziesięcioletnia kobieta – wykształcona, rozgarnięta, ciekawa świata, używająca mózgu i serca. Taka, której może się zdarzyć wszystko. Napisz pilnie, czy przypadkiem nie zwariowałam i czy mogę Ci przysłać pierwszy kawałek. Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, to świetny pomysł z tym opisaniem romansu. Pisz. Bardzo Cię proszę – PISZ. Ciekawa jestem, jak się rozwiążą życiowe problemy Twojej bohaterki. W moim bliskim otoczeniu przewijają się stadka wspaniałych, samotnych kobiet w wieku pięćdziesiąt plus. Owe panie – wszystkie wykształcone, zadbane, mądre i finansowo niezależne – dręczy tylko samotność. Próbują szukać bliskiej istoty na portalach randkowych, lecz skutek jest mizerny. Kilka spotkań, jakiś wspólny wyjazd i znajomość się rozłazi. Tak jak rozlazło się pierwsze małżeństwo. Obok tych wspaniałych samic, niejako w tle, rysują się postaci pań brzydszych, głupszych, biedniejszych, za to z uregulowanym życiem osobistym. Pewien mój znajomy kobieciarz utrzymuje, że te pierwsze mają w mózgu za dużo szarych komórek, a mężczyźni tego nie lubią. Moim zdaniem jest akurat na odwrót. Te mniej atrakcyjne panie biorą życie takim, jakie jest z pewną dozą samokrytycyzmu. Stąd bardziej realnie. Twoja bohaterka – jeśli dobrze zrozumiałam – jest przedstawicielką tych wspaniałych. Będę śledziła jej losy z ogromnym zainteresowaniem. Obiecuję. A teraz z innej beczki. Mam już dosyć tegorocznej zimy. Bez mrozu i śniegu. Zastanawiam się, czy moje zimowe, paradne płaszcze kiedykolwiek znajdą się jeszcze na moim grzbiecie. Wyrzucić szkoda, trzymać dalej śmierdzące naftaliną – bez sensu. Oderwij się na chwilę od opisywania romansu i doradź, co mam zrobić. Całuję Cię, Twoja E.
Elżuniu! Paradne płaszcze wyrzuć na balkon. Zobaczymy, co los przyniesie. Wysyłam Ci pierwszy kawałek opowieści. Mam sporą tremę przed tym, czy potrafię opowiedzieć historię tak, jak sama ją usłyszałam. Spróbuję. Mój dwuletni wnuk Staś powiedziałby w tym momencie: – Babciu! Raz, dwa, trzy: start! A gdyby mi coś nie wyszło dodałby: – Babciu, poradzisz sobie! Albo tak, jak teraz się często mawia: – Babciu, dasz radę. Zobaczymy, czy rzeczywiście dam radę. Marysia. PS Aha! Pomyślałam, że tę opowieść będę Ci pisała kursywą, bo wiem, że Twój mówiący komputer za każdym razem uprzedzi Cię o zmianie czcionki. Co Ty na to? Jeszcze raz – Marysia. Uwaga! Raz, dwa, trzy: start!
Od dłuższego czasu Alicja myślała o zaangażowaniu się w działalność społeczną. To miałby być wolontariat. Wiedziała, co chciałaby robić, ale przeszkadzały obawy, jak sobie poradzi, zwłaszcza z organizacją grupy wolontariuszy. Nigdy przedtem nie robiła podobnych rzeczy, nie angażowała się w podobne sprawy. Z nieoczekiwaną propozycją przyszli Zuza i Łukasz, którzy postanowili poznać Alicję z kimś, kto zna na wskroś te zagadnienia. Zaprosili ją więc do siebie. Kiedy wchodziła do mieszkania Zuzi i Łukasza, przy stole siedziały już cztery osoby: Tomasz Kwaśny z towarzyszącą mu młodszą o jakieś dziesięć lat kobietą oraz oboje gospodarze. Ona była piąta. Aha, więc to ten gość, którego miała poznać i ewentualnie skorzystać z jego pomocy, pomyślała Alicja, zaglądając z przedpokoju do jadalnego. Jak mawiała jej przyjaciółka Magda: „Z wierzchu wyglądał normalnie”. Miał ze sto siedemdziesiąt osiem centymetrów wzrostu, na oko sześćdziesiąt lat, lekko siwiejące włosy i nieco rysujący się brzuch. Ale przecież nie dla urody go zaproszono. Jeszcze zdejmowała płaszcz w przedpokoju, gdy przy stole stawiano kropkę po jakimś ważnym zdaniu o Afryce. Nie zapamiętała, czy sześćdziesięciolatek właśnie stamtąd wrócił, czy też tam właśnie się wybierał. Ostatnio nie wsłuchiwała się szczególnie w to, co ktoś opowiadał o tym, co robi. Sama nie mogła nadążyć za tym, co miała do zrobienia. Lubiła dom Łukaszów. Rozmowy, jakie odbywały się przy ich stole, zawsze coś nowego wnosiły, człowiek czegoś ciekawego się dowiadywał. Ludzie o szerokich zainteresowaniach, wielu pasjach, którymi potrafili się dzielić. Nawet na dzisiejszym spotkaniu obowiązywał określony temat, został również wyznaczony cel, a dzięki niemu Alicja miała szansę wydobyć z ich gościa niemałą wiedzę o uruchamianiu społecznych działań i szukaniu dla nich sponsorów. Był dziennikarzem, trochę pisarzem. Alicja słuchała go uważnie, zwłaszcza że lubiła ten sposób relacjonowania spraw: bez świętego ognia w oczach, bez ekscytowania się własnymi sukcesami – konkretnie, pragmatycznie, rzeczowo. I tak właściwie się dowiedziała, co chciała wiedzieć. Kolacja była udana. Ten dobór elementów – dobrej kuchni i dobrego towarzystwa – stanowił zawsze mocną stronę domu Zuzy i Łukasza. – I oczywiście wtedy należy sprawie szczególnie się przyjrzeć – kończąc kwestię, powiedział siwiejący sześćdziesięciokilkulatek... Zaskoczyło Alicję, że Kwaśny za długo zatrzymał na niej spojrzenie. Właściwie tak długo patrzył, że była zmuszona spuścić wzrok. Ludziom patrzącym znad okularów to pewnie się zdarza, pomyślała.
Droga Marysiu, demografowie biją na alarm, że niedługo będziemy społeczeństwem głodnych starców, bo nikt nie zarobi na nasze emerytury, a tymczasem w moim otoczeniu sypnęło dziećmi. Urodziły się trzy dziewczynki i siedmiu chłopców. Czyżby groziła nam wojna? Ale nie o wojnie chcę dziś z Tobą porozmawiać, lecz o zmianach obyczajowych. Połowa dzieci jest owocem związków sakramentalnych, druga połowa – partnerskich. I co? I nic. Status rodziców nie robi żadnego wrażenia. Jeszcze nie tak dawno, za czasów mojego dzieciństwa, o nieślubnych dzieciach dorośli mówili szeptem, żeby nie gorszyć podsłuchujących wnuczek czy córeczek. W domu moich dziadków o takich wstydliwych wypadkach dorośli rozmawiali po francusku. Efekt był taki, że na lekcjach francuskiego znałam wyrazy, których dziecko z dobrego domu znać nie powinno. Naiwnością jest przecież sądzić, że sześciolatka nie połapie się, o czym mówią starsi... Gdy trochę podrosłam, obce języki wyszły z użycia, a nieślubne potomstwo nazywało się dziećmi miłości. I znowu mętlik w mojej małej głowie. Piotruś nie ma tatusia i jest dzieckiem miłości, a ja, która mam, kim jestem? Dzieckiem wzajemnej niechęci rodziców? Biorąc pod uwagę, że moi rodzice byli już po rozwodzie, ta wersja była wielce prawdopodobna. W dodatku babcia utrzymywała, że owoce miłości są zazwyczaj bardzo udane, tak pod względem urody, jak i inteligencji. Po takich deklaracjach babci stawałam przed lustrem i robiło mi się smutno. Dalsze nauki dotyczące dzieci pobierałam już na podwórku pod trzepakiem. Teraz, kiedy wiem na ten temat wszystko, ogromnie cieszy fakt, że starsze pokolenie nie wyczynia już takich łamańców w kontaktach z przedszkolakami. Wszystkie dzieci są równe, a co łączy mamusię i tatusia nie powinno mieć większego znaczenia. Smutno mi tylko, że postanowienia rodziców wynikają nie tyle z ich emocji, co są wymuszone względami ekonomicznymi. Korzystniej jest być samotną matką, bo łatwiej jest o żłobek czy przedszkole, a i pieniądze dodatkowe można od państwa wyciągnąć, niż żyć w stadle związanym węzłem małżeńskim. Odwiedziłam z pół tuzina niemowlaków i byłam zachwycona tatusiami. Przewijają, karmią, wywożą na spacer i wszystko to robią z uśmiechem i poczuciem misji. Nie wyobrażam sobie mojego dziadka, profesora Uniwersytetu Jagiellońskiego w takiej roli! Dada, tak go nazywałam, po pięciu latach mieszkania w jednym miejscu, nie wiedział, gdzie jest w domu spiżarnia, a co dopiero mówić o opiece nad niemowlęciem. Zainteresowanie mojego ojca ograniczało się do bujania wózkiem i to nie za długo. Gdy skończyłam półtora roku tatuś odszedł bo – jak stwierdził – nie nadawał się do rodzinnego życia. Całuję najserdeczniej, Twoja E.
Kochana Elżbieto, po dzisiejszych tatusiach sama widzisz, jak bardzo zmieniają się obyczaje. I chwała Bogu! Nie boję się wpływu i skutków tych zmian. Zastanawiam się, jak z tym poradzą sobie kobiety. Mam to przećwiczone. Na licznych przyjaciółkach. W opowieści, którą Ci przytaczam, najbardziej boję się opisania męskiego bohatera. Nic nie wiem o mężczyznach. Mimo że mężczyzn, z którymi byłam związana, traktowałam z ogromną czułością i uwagą, lecz ciągle nic o nich nie wiem. Zazdroszczę Flaubertowi takiej znajomości płci przeciwnej, że mógł powiedzieć: Pani Bovary to ja. Tej wiedzy nie można znaleźć w Googlach! Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, zawsze sądziłam, że na czym jak na czym, ale na psychice męskiej znasz się doskonale, a ja jestem ciemna niczym ta tabaka w rogu. No cóż, jeszcze jedno nieporozumienie. Tym niemniej chętnie podzielę się z Tobą refleksjami na temat panów w wieku późno dojrzałym. Jak wynika z moich obserwacji, bywa, że są to twory gnuśne, leniwe i nieodpowiedzialne. Dodaj do tego jeszcze ogromną drażliwość i rozhisteryzowanie na punkcie własnego zdrowia. Im mają wyższy iloraz inteligencji, przynajmniej we własnym mniemaniu, tym gorzej. Tego stanu nie da się zmienić. Przez lata pracowała nad takim osobnikiem mamusia, później kolejne narzeczone i żony i skoro im się nie powiodło, to na pewno nie uda się najwspanialszej pani w stosownym wieku. Dlatego też przezorne kobiety powinny się zastanowić nad wyborem partnera o kilka lat młodszego od siebie. Znam sporo takich przypadków znakomicie rokujących na przyszłość. Tego życzę bohaterce Twojego romansu. Całuję, Twoja E. PS Przed kilkudziesięciu laty któraś z moich ciotek mawiała, że kobieta tak długo liczy się w towarzystwie, jak długo stoi za nią mężczyzna. Zostawiam Cię przeto z przeświadczeniem, że przestałyśmy się liczyć. Jeśli jednak ciocia miała rację, to jakim cudem mamy tak dużo przyjaciół płci obojga? Czy możesz mi to wyjaśnić? E.
Kochana Elżbieto! Piszesz: ...przed kilkudziesięciu laty któraś z moich ciotek mawiała... oraz że my obie, funkcjonując bez mężczyzn w licznych towarzystwach, nie potwierdzamy reguł starannie wypracowanych przez nasze ciocie, babcie, a nawet rodziców. W jaki sposób miałybyśmy je potwierdzać? Po dziesiątkach lat dawno minionych? U progu lat sześćdziesiątych ubiegłego wieku poznałam pewną młodą, bardzo ładną dziewczynę, która dość odbiegała wyglądem od swojego studenckiego otoczenia. Była – jakby to powiedzieć – trochę archaiczna. Była córką profesora politechniki i jego ukochanym, jedynym dzieckiem, bieda więc czy oszczędności nie wchodziły w rachubę. W grę natomiast wchodziła opinia jej mamy, która wymuszała na ukochanej córeczce noszenie takich fryzur oraz ubrań, w jakich było dobrze mamusi przed wojną (przypominam: w latach 1939–1945), kiedy to poznała się z tatusiem! Może więc dobrze się stało, że pewne reguły codziennych zachowań traktujemy przede wszystkim jako świadectwo odleglejszego obyczaju. Podobnie rzecz będzie się miała z naszymi listami – jeśli w ogóle ktoś kiedyś je znajdzie. Okażą się zapisem i rejestracją aktualnej nam codzienności. Gdybym miała marzyć o tym, co chciałabym, żeby w takim zapisie naszego pokolenia mogło się znaleźć, byłby to opis tego, jacy byliśmy eleganccy. A jeszcze lepiej: jacy wytworni w relacjach między sobą. Jak pięknym językiem się posługiwaliśmy w codziennych kontaktach i jak uważaliśmy, żeby nie urazić cudzej godności. Chyba musisz mnie puknąć w głowę, bo znów daję się ponieść fantazji. Całuję, Marysia. PS To jeszcze nie koniec – dopisuję kawałek pewnej refleksji o mężczyznach: Mężczyźni są znacznie biedniejsi od nas, jeśli chodzi o samowypełnianie się życia. Nasze uporczywe kobiece codzienne obowiązki (pranie, sprzątanie, gotowanie, dbanie o najbliższych), które często wywołują w nas bunt, okazują się całkiem zdrową esencją życia. W latach sześćdziesiątych poprzedniego wieku pewien pan obdarzony wielkim poczuciem humoru tak mówił o podziale obowiązków w swoim domu: – Moja żona zajmuje się tymi mniejszymi sprawami: żeby w domu było co jeść, żeby był porządek, żeby dzieci były zdrowe i dobrze wychowane. Do mnie należą sprawy ważniejsze, na przykład konflikt w Zatoce Świń, skutki trzęsienia ziemi na Alasce, rewolucja kulturalna w Chinach. Ja go świetnie rozumiem, bo rzeczywiście gdzie tam kobiecie do Zatoki Świń? Znowu całuję, Marysia.
Droga Marysiu, setki razy obiecywałam sobie, że powstrzymam się od jakichkolwiek krytycznych uwag pod adresem dorastających dzieci swoich znajomych. Każda taka rozmowa kończyła się bowiem stwierdzeniem strony przeciwnej, że nie mam dzieci, nie wiem więc, co mówię. To szczera prawda. Nie zaznałam uroków macierzyństwa, ale też nie zaznałam przyjemności posiadania willi z ogrodem, samochodu, bycia śpiewaczką czy malarką i wielu innych. Czy to ma znaczyć, że nie mam prawa wypowiadać się na tematy, które bezpośrednio mnie nie dotyczą? Bzdura. Wracając do dzieci. Wpadła do mnie na kawę Kinga i w połowie wizyty rozmowa zeszła na trudy prowadzenia domu w dzisiejszych zabieganych czasach. Kinga pracuje zawodowo – podobnie jej mąż. Oboje dobrze zarabiają, ale wszystko odbywa się kosztem domu. Nieopatrznie zapytałam, czy nie powinni złożyć części obowiązków na barki dwóch studiujących córek, no i się zaczęło. Dowiedziałam się, że panny są zajęte nauką i dobrze, jeśli znajdą chwilę na sprzątanie własnych porozrzucanych ciuchów i wyprowadzenie od czasu do czasu psa na spacer. Rozmowa skończyła się jak zawsze – nie mam dzieci i nie wiem, co mówię. Po wyjściu Kingi zrobiłam sobie drugą kawę i zapadłam w swoją PRL-owską młodość. Też studiowałam, mieszkałam z ojcem w pokoju z kuchnią, miałam psa i ani mi przez głowę nie przeleciało, że jestem zwolniona z obowiązków domowych. Nie było Ukrainek, które by przyszły do gruntownych porządków, a nawet gdyby były – nie było pieniędzy na taką pomoc. Ja to ja, wszystkie żyłyśmy w socjalistycznym niedostatku, ale moja babcia? Była wychowanką instytutu dla szlachetnie urodzonych panien białostockiej filii Instytutu Smolnego w Petersburgu. Nie uczęszczały tam biedulki, lecz panny z zamożnych domów. Na jej maturalnym świadectwie, obok matematyki, fizyki, chemii i języków obcych są stopnie z gotowania, szycia i sprzątania. Na co im była potrzebna ta wiedza? To proste: żeby znały wartość pracy i wiedziały, czego mogą, a czego nie mogą wymagać od służby. Tak było w zaborze rosyjskim pod koniec dziewiętnastego wieku i nijak to się ma do wychowania młodzieży w wolnej Polsce dwudziestego pierwszego wieku. Ale nie mam dzieci, nie powinnam więc się wypowiadać. Chyba, że mówię do Ciebie. Całuję, Twoja E.
Kochana Elżbieto, Twoje refleksje o obowiązkach, w których każdy z nas uczestniczył w swoim rodzinnym domu, zbiegły się z oglądaniem przeze mnie ostatniego filmu Andrzeja Wajdy „Powidoki”. Film dotyczy końcowych lat życia wielkiego malarza Władysława Strzemińskiego. Chcę Ci napisać o miejscu, w którym historia Strzemińskiego się toczy. Dzieciństwo i młodość spędziłam w Łodzi obok największego wtedy w Europie muzeum sztuki nowoczesnej. Muzeum powstało dzięki zdobytym i zgromadzonym w latach trzydziestych dwudziestego wieku przez Strzemińskiego i jego żonę Katarzynę Kobro awangardowym dziełom ich przyjaciół z różnych stron świata. Było to niepojęcie wielkie studium ludzkiego zaangażowania. Niepojęcie wielkie! Blisko tego niezwykłego dzieła ich życia, każde z nich umierało w nędzy i samotności. Chcę Ci napisać, ale nie o idei, dla której wielki Wajda zrobił ten film, lecz o tym, jak geniusz plastyczny Wajdy ponownie uruchomił we mnie obrazy tamtego czasu – obrazy mojego dzieciństwa. Film dzieje się – jak już wspomniałam – w Łodzi w latach 1948-1952 i kończy ze śmiercią Strzemińskiego. Siedem lat po wojnie. Nasi rówieśnicy mieli wtedy jedenaście, dwanaście lat. Boże, jakaż to była bieda! Dzieci z kluczami na szyi i listą domowych obowiązków do wykonania po powrocie ze szkoły. W nagrodę grało się potem zrobioną przez siebie szmacianą piłką, na betonowym podwórku – studni. Rzadko w całych butach, natomiast często wypchanych gazetami i czym się dało. Kto z nas dziś o tym pamięta? I o tym, że lista codziennych obowiązków zostawianych do wykonania – czasami zupełnie małym dzieciom – była czymś najbardziej naturalnym pod słońcem? A rodzice, jak to rodzice: pracowali od świtu do nocy, żeby stworzyć względnie godne warunki życia. To przypomniał mi Twój list i wielki film Wajdy. Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, wystawiłam na balkon ogrodowe fotele i siedzę w krótkich rękawach, a mamy dopiero pierwszą dekadę kwietnia. Nie pamiętam, żeby kiedyś było tak ciepło. Nie ma przedwiośnia, ani jesieni. Są tylko dwie pory roku. Ma to swoje odbicie w ciuchach. Moja szafa pełna jest bezużytecznych płaszczy i ciepłych kostiumów, a skrzynia w korytarzu się nie domyka, bo tyle w niej butów nienoszonych latami. Powinnam to wszystko wywalić, ale ciągle się waham – wyrzucę i co? Panu Bogu się odmieni, sypnie śniegiem na przedwiośniu, zmrozi jesienne liście, a ja nie będę miała, co na siebie włożyć. W tym moim rozumowaniu tracę rozsądek.Korzystają na tym mole. Już zaczynają fruwać. Złapałam się na tym, że użyłam słowa kostium. Podejrzewam, że dla młodego pokolenia jest to nazwa obca. Inaczej było za mojej młodości, o pokoleniu mamy i babci nie mówiąc. W tamtych czasach każda szanująca się kobieta miała kostium, w którym wychodziła na ulicę w cieplejsze wiosenne dni. Na nogi wkładało się półbuty. Były też jesionki. Kto o nich dziś pamięta? Z zimowych botów przeskakujemy w mokasyny, z nich zaś w sandały i klapki – najczęściej japonki. Z letnich sukienek – w różnej maści kurtki, a dalej w nadmuchane płaszcze. Powiedz więc sama, jaki sens ma wystawianie do śmietnika torby z wyczyszczonymi i porządnie poskładanymi ubraniami, skoro nikomu się nie przydadzą, nawet bezdomnym spod Hali Mirowskiej? Żadnego nie ma sensu. Tak więc mój problem z porządkami w szafie nadal pozostaje nierozwiązany, o czym Ci uprzejmie donoszę. Twoja E.
Ten wieczór był wprawdzie bardzo ładny, ale w Alicji wywołał nieoczekiwany niepokój. Chyba powinnam więcej spać, a mniej się śpieszyć, pomyślała. Mniej się śpieszyć na pewno.
– To robota głupiego, tak pędzić i pędzić, żeby potem nie móc cieszyć się takim wieczorem – powiedziała do siebie karcąco. Niepokój jednak trwał. Nie lubiła tego; to utrudniało spokojne myślenie, a zwłaszcza teraz było nad czym myśleć. Projekt wolontariatu 50 PLUS wymagał nie tylko stworzenia nowych struktur, lecz także wypełnienia ich dobrze przemyślaną treścią. W jaki sposób wciągnąć jak największą liczbę uczestników do działania? Co zrobić, żeby cieszyli się z tego, co robią? Do jakich placówek się przymierzyć? I najważniejsze: Czy to nie jest rzucanie się z motyką na słońce? Co będzie, jeśli sobie nie poradzi? Ilu osobom sprawi zawód? Czy ma siłę, aby rzecz doprowadzić do końca? A może to w ogóle nie jest do zrobienia? Może głupio to wymyśliła? Tak. To chyba nie może się udać. Nie może! Lepiej pięć razy pomyśleć, niż zawieść zaufanie. Szczególnie gdy chodzi o działania społeczne. Raz kogoś zniechęcisz i drugi raz do tego nie wróci. Teraz jednak nie zacznie. Może w ogóle do tego się nie nadaje? W końcu tylu jest mądrzejszych, którzy nie podjęli się tego zadania. Tak, przemyślę to jeszcze pięć, może nawet dziesięć razy. I może jednak zrezygnuję, zastanawiała się. Powiem, że to nie jest sprawa braku odwagi, lecz poczucie odpowiedzialności. Tak. Właśnie odpowiedzialności. Sama się zdziwiła, kiedy usłyszała swój chichot. – A nie o własne lenistwo ci przypadkiem chodzi? Jasne! Również o to. W środę nieoczekiwanie zadzwonił Tomasz. – Przepraszam, że pozwoliłem sobie wziąć od Łukaszów pani numer telefonu, ale pomyślałem, że może będzie pani miała wątpliwości, czy sobie poradzi z tym projektem, czy to w ogóle może się udać, czy jednak jeszcze raz się zastanowić, czy w ogóle nie zrezygnować? No tak, właściwie tylko brakowało tekstu o lenistwie. – Chciałem wesprzeć i dodać otuchy – mówił kojącym tonem. Głupia sprawa: od śmierci męża nikt nie dodawał Alicji otuchy w takich sprawach. W końcu podjęcie się tego przedsięwzięcia było wyłącznie jej wyborem. Sama chciała. Pomoc Tomasza nie była jednak tym samym, co korzystanie ze wsparcia przyjaciół, gdy już się wydawało, że Alicja nie powstanie po upadku. Słysząc go, dziwnie ciepło robiło się jej na duchu. – Świetnie wiem – mówił łagodnie – ile człowiek ma wątpliwości, nim podejmie decyzję. On? Wątpliwości? Niemożliwe. Niemożliwe, żeby on jakikolwiek projekt zaczynał od zera. Może by się nie zaangażował w mój projekt – myślała Alicja – wystarczyłoby jednak, żeby mnie wsparł. – Przed tymi – kontynuował – które zaczynałem od zera, nieraz chciało mi się uciec. Mam prośbę, czy miałaby pani chwilę, żeby wysłuchać w piątek, w radiu, rozmowy o książce z moimi reportażami? Zależy mi na pani opinii. – Jasne, nie widzę przeszkód – powiedziała natychmiast, jednocześnie w myślach stwierdzając, że Tomasz ma dobry głos – radiowy – i miło, że znalazł czas i się zainteresował cudzą sprawą, mimo że był – jak jej się wydawało – tuż przed wylotem na dłuższy czas z kraju.
Kochana Elżbieto! To będzie list o moich marzeniach wyjazdowych. Te, o których napiszę, są całkowicie nierealne. Uważam się za całkiem niezłego specjalistę od marzeń realnych i nierealnych, marzmy więc! Dokąd by tu pojechać, gdyby się miało pieniądze i warunki? Osobiście nie miałabym teraz potrzeby się upierać, żeby to był na przykład Bliski Wschód albo Afryka. Poza wszystkim w naszym wieku nie musimy się upierać przy opuszczaniu Europy. Nawet w marzeniach. Zresztą obie trochę świata zwiedziłyśmy, jest więc nam łatwiej pomarzyć. Może lepiej leżeć i marzyć o Moście Świętego Anioła w Rzymie? Czy o Galerii Uffizi we Florencji? Albo o Moście Złotników? Albo o porcie w Pireusie? Albo o Muzeum Chagalla w Nicei? Może jednak o wiedeńskim Muzeum Secesji? Albo...? Wiem – trzeba inaczej. Nie można porządnie marzyć w bałaganie. Wyznaczę sobie dni. W poniedziałek to, we wtorek tamto i tak dalej. Ale naprawdę nie ma w tym odpowiedzi na pytanie: dokąd cię goni najbardziej na świecie? Tak najbardziej, najbardziej. Ja wiem, dokąd mnie ciągnie. To nie jest nic dużego i znanego. To malutka francuska osada nad Morzem Śródziemnym, kilka kilometrów od Perpignan. Nasza polskoszwajcarska przyjaciółka miała tam letnie mieszkanie, które kupili kiedyś z mężem również po to, żeby cieszyć się nim na starość. Nie zdążyli. Pierwszy nie zdążył on, ona – chociaż też już jej nie ma – w moich wspomnieniach pozostanie zawsze częścią tamtego miejsca. Jechaliśmy do nich trzydzieści sześć godzin autobusem i pewnie nigdy nie zrozumiem, dzięki czemu wysiadaliśmy całkiem świeży i radośni. W końcu przecież nie byliśmy tacy młodzi – oboje z Andrzejem dochodziliśmy siedemdziesiątki. Pewnie zapytasz, co tam było na tyle niezwykłego, że na hasło, dokąd się wybrać, pada zawsze najpierw to właśnie miejsce? Teoretycznie nic. Ot, normalna rybacka wioska. Również w wakacyjnym trybie życia nic szczególnego: kąpiele, spacery, gotowanie, patrzenie na morze, długie rodaków opowieści przy winie, Andrzeja rozmowy z miejscowymi na targu (po angielsku i niemiecku, bo nie znaliśmy francuskiego), o kiełbasie, rybach, pogodzie, życiu, czyli o tym, o czym ludzie rozmawiają z sobą wszędzie, zawsze i od wieków. Czy wysoki status tego miejsca w mojej wyobraźni mógł powstać dzięki temu, że było to dwa i pół tysiąca kilometrów od miejsca naszych codziennych obowiązków, zmartwień, kłopotów? Czy może dzięki temu, że dla Francuzów jest bardziej naturalne, że dwoje ludzi w wieku nieodwracalnie dojrzałym, spacerując po mieście czy plaży, nie ukrywa oznak radości ze swojego towarzystwa – czyli ludziom takim jak my, którzy lubią do siebie się przytulać, jest łatwiej? Może... To jest moja Arkadia. Gdybym jej nie miała, musiałabym ją sobie wymyślić. Gdy życie mi doskwiera, zamykam oczy, wsiadam do autobusu i jadę przez wszystkie krajobrazy, żeby dojechać do małej osady koło Perpignan. Tam biorę kapcie i z... Andrzejem – popatrz minęły lata od Jego śmierci, a mi Go stale brakuje – idziemy brzegiem morza, na targ, żeby kupić wino, kiełbasę i owoce, pogadać z ludźmi i powoli, powoli wrócić do domu naszej przyjaciółki.
A jak Ty sobie radzisz, gdy życie Ci doskwiera? Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, z zazdrością przeczytałam Twój list o planowanych i wyimaginowanych wyjazdach z Warszawy, a nawet z Polski. Ze mną jest inaczej. Gdy tylko za oknem ukaże się lato, nachodzą mnie złe myśli o bliskich. Mam pretensje, oczywiście głęboko skrywane, że nie zapraszają mnie na działki i nie proponują wspólnych wyjazdów gdziekolwiek. Ten stan trwa dopóty, dopóki ktoś nie wpadnie na pomysł złożenia mi stosownej propozycji wyjazdowej. Wtedy wpadam w popłoch, jak z tego się wykręcić. Każda perspektywa mnie przeraża. Zaraz Ci wyjaśnię, dlaczego. Wszędzie trzeba mnie zawieść i z powrotem dostarczyć do domu. Z wyjazdem nie mam problemu, gorzej z powrotem. Nie mogę tego uczynić, kiedy chcę, bo jestem uzależniona od swoich gospodarzy. Gdybym nie była ślepa, sprawa wyglądałaby dużo prościej. W każdym nowym miejscu ogromnie dużo czasu zajmuje mi opanowanie terenu. Muszę się nauczyć, gdzie jest łazienka, gdzie kuchnia, w którym miejscu stoi czajnik elektryczny, na której półce jest szklanka, a na której herbata. Jest tego za dużo na mój rozum, a gdy wreszcie jako tako opanuję sytuację, zbliża się pora powrotu. W moim domu teoretycznie wszystko jest mi przyjazne. Piszę teoretycznie, bo czasami się gubię i nie wiem, z której strony mam okno i gdzie są drzwi do łazienki. Tak więc moje myśli o podróżach są zgoła inne od Twoich, co nie zmienia faktu, że chętnie wypiłabym kawę na Polach Elizejskich, w miłym towarzystwie, najchętniej Twoim. Nie składasz mi jednak takiej propozycji. No cóż, trudno. Póki co zostanę w domu. Całuję Cię najserdeczniej, Twoja E. PS Przyszło mi do głowy, że moją próżność zaspokaja sam fakt zaproszenia. Wszystko jedno na co, wyjazd, wesele, chrzciny. A czy z tego skorzystam, to już inna historia. Najważniejsze, że mam wybór. E.
Droga Marysiu, jest mi bardzo smutno. Przed chwilą zadzwoniła do mnie Elka z informacją, że od pierwszego maja likwidują swoją księgarenkę. Z tym zamiarem nosili się od dłuższego już czasu, bo nie wytrzymują konkurencji ani z dużymi księgarniami sieciowymi, ani z Internetem. Księgarnię prowadzą ponad ćwierć wieku. Zarabiali w niej grosze. Ot, tyle, żeby opłacić niezbędne koszty i mieć na skromne utrzymanie. Z każdym rokiem było trudniej, ale kochali to, co robią. A całe nasze osiedle kochało ich. Nasza mała osiedlowa księgarnia była miejscem, gdzie zawsze można było wpaść po drodze na zakupy w Hali Mirowskiej, wypić kawę i pogadać o wszystkim. Czasami się posprzeczać na tematy światopoglądowe, poszperać na półkach z książkami, zamówić na jutro w tej chwili niezbędną pozycję wydawniczą. Dla mnie księgarnia Eli i Bogusia była nie do przecenienia. Mogłam dojść do niej sama ze swoją białą laską, a gdy miałam gorszy dzień – poprosić Bogdana, żeby wyszedł mi na spotkanie lub po prostu zatelefonować z prośbą o odłożenie książki lub audiobooka, o którym przed chwilą usłyszałam w radiu. Teraz przestanę już bywać w księgarniach, bo wszelkie molochy mnie przerażają. Jestem w nich anonimową osobą z ulicy, u Bogusiów – przyjaciółką, której upodobania znają jak własną kieszeń. Utyskujemy nad spadkiem czytelnictwa; panowie prezydenci i panie prezydentowe czytają, siedząc na ławkach w parkach, wybrane pozycje literatury polskiej, a jednocześnie spokojnie patrzymy na zarzynanie ostatnich autentycznych placówek kultury słowa drukowanego. Okropność. Po upadku mojej księgarni sytuacja Bogusiów będzie nie do pozazdroszczenia. Oboje są w wieku tuż przedemerytalnym. Kto ich zatrudni? Zostawiam Cię z tą refleksją. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Likwidacja księgarni Bogusiów, to bardzo, bardzo smutna sprawa. Zwłaszcza że bankructwa małych księgarni idą w dziesiątki. Nie czytamy! Nie czytamy. A jeśli nawet czytamy – to wstyd powiedzieć, jak mało. I to są takie momenty, gdy mi się tęskni do czasów słusznie minionych, a nawet chce mi się zakrzyknąć: komuno, wróć! Dotyczy to znacznie większej uwagi, jaką przywiązywaliśmy wtedy do kultury: kultury dnia codziennego, a także kultury relacji międzyludzkich. Po książki staliśmy w kolejkach. Dziwne to, prawda? Mówimy wszak o przaśnym świecie utkanym z braków, niedostatków i rozlewającej się szarości. Wrażliwość na kulturę dnia codziennego w takim otoczeniu? Wydaje się to mało prawdopodobne. A jednak! Może to, że czas, gdy nasze pokolenie wchodziło w życie, był czasem powojennym, gdy wszyscy – bez względu na pochodzenie – byliśmy biedni? Może to, że również przedtem nie byliśmy społeczeństwem zamożnym? A może to, że wiele osób dostało szansę na zmianę pozycji społecznej? Może to wszystko razem sprawiło wielką potrzebę, żeby zmierzać do tych, którzy wiedzą więcej, więcej osiągnęli i można od nich czegoś się nauczyć. Stanowią autorytet, a jeśli nie autorytet, to przynajmniej wzór zachowania. Dotyczyło to zarówno znajomości prostego savoir-vivre’u, jak i obowiązku znajomości aktualnego życia kulturalnego. Pierwszym narzędziem w tym dążeniu była książka. I czytanie. Snobizm? Owszem. Niezwykle pozytywny snobizm, na kulturę, sztukę, wiedzę, a także snobizm na przekonanie, że życie może być nie tylko lepsze, ale i bardziej eleganckie. I dążenie do tego, żeby tak było. Niektórym to się udawało bardziej, niektórym mniej. Niektórzy mieli do tego bliżej, niektórzy dalej. Jak to w życiu. Ale taka potrzeba wisiała w powietrzu i była udziałem wielu osób. Wyższą półką tego snobizmu stały się potem: słuchanie Wolnej Europy, czytanie książek wydawanych w podziemiu, szukanie przecieków z Paryskiej Kultury, zachłanność na informacje z powstałych po 13 grudnia 1981 r. ośrodków Solidarności w różnych krajach Europy. Czy nie tak to było? Czy nie jest więc przypadkiem mój sentymentalnie snobistyczny powrót do przeszłości? Całuję mocno, Marysia.
Zadzwonił w sobotę. Była przygotowana do merytorycznej rozmowy, a starannie sprecyzowane wnioski leżały spisane na kartce tuż przy telefonie. – Czy moglibyśmy to omówić przy kawie, a jeszcze lepiej, podczas obiadu? Zgodziła się łatwo, bo przecież tak czy tak obiad było trzeba kiedyś zjeść, a dla siebie samej nie zawsze miała ochotę gotować. Na obiad przyszedł sam. Nie zapytała o panią, która towarzyszyła mu u Łukaszów. Nic jej do tego. W końcu to krótka jednorazowa i jednotematyczna znajomość. Spisane na kartce wnioski z wywiadu, o którego posłuchanie poprosił, rozbawiły go, ale i wzruszyły. – Wiedziałem, kogo poprosić – skomentował. Przy kawie zapytał o wolontariat. – Właściwie dlaczego to robisz? – Powody są banalne, aż głupio o tym mówić. Nie mam w tej chwili żadnych szczególnych spraw do załatwienia, a mam jeszcze pewien potencjał, który może się komuś przydać. Mam nadzieję, że znajdzie się kilka osób, które radzą sobie gorzej ode mnie – powiedziała z lekkim uśmiechem – A obowiązki domowe? – Jestem sama i taki stan przewiduję na dłużej; szkoda na nie marnować czas, za szybko biegnie. – Wiem od Łukaszów o śmierci twojego męża. Przepraszam, to były głupie pytania. Obiecuję, że więcej takich nie będzie. Zaczęty o szesnastej obiad przeciągnął się do dwudziestej drugiej. Wstawali od stołu jak para świetnych, wieloletnich przyjaciół. – Zamówię ci taksówkę – powiedziała. – A nie wolałabyś zamówić sobie partnera na spokojny wieczorny spacer? – Może... – Jestem do dyspozycji. Znów to o sekundę za długie spojrzenie – zauważyła. – Tak jak u Łukaszów. Chyba ludzie, którzy noszą okulary, po prostu tak mają. – Co mi najbardziej doskwiera w czasie długich podróży? – powtórzył pytanie Alicji, które zadała mu zaledwie chwilę wcześniej. – To samo, co w Warszawie: samotność. Wprawdzie jest trochę mniej odczuwalna, bo nowi ludzie, nowe okoliczności, ale jest – odpowiedział, a Alicja nie skomentowała. Temat był jej dobrze znany. – W moim wieku trudno znaleźć kogoś, kogo interesuje to samo, co ciebie – mówił dalej – i kto słucha tego, o czym mówisz, równocześnie kogo ty chcesz słuchać. I jeszcze jedno: kto ma na to czas i cierpliwość.
Kochana moja! W pewnym poczytnym tygodniku ukazał się artykuł o wieku jako wstydliwej chorobie. W kwestii wieku wszyscy wiemy, że najlepiej być młodym, szczęśliwym i bogatym. I w takim stanie dotrwać do jak najpóźniejszej starości, co najmniej do setki... Chwała Bogu, sprawę swojego wieku mam nie tylko przemyślaną, ale też szczęśliwie z problemem jestem ułożona i jako człowiek, i jako kobieta; po prostu cieszę się, że dobry Pan Bóg był łaskaw pozwolić mi dożyć do lat siedemdziesięciu pięciu i, mam nadzieję, że jest to na razie tylko siedemdziesiąt pięć. Na razie! Też więc najpierw miałam artykułu nie czytać, potem jednak zdecydowałam, że sprawdzę, jak sobie z problemem radzą inni. I złapałam się za głowę! W artykule wypowiadają się kobiety, które są nie tylko piękne i mądre, są też znane z niezwykłych dokonań zawodowych, społecznych i pracy na rzecz innych – osoby więc wyjątkowe, nadzwyczajne, niepospolite i nieprzeciętne, a dzięki swoim wielkim i nietuzinkowym zasługom łatwo rozpoznawalne. Dlatego od czasu do czasu słyszą: – Boże, to pani jeszcze żyje? – Ależ pani była kiedyś szczupła i piękna. – Co to z pani się zrobiło! – To naprawdę pani? Okazało się, że gdybym problemem wieku przejęła się wcześniej, mogłabym popaść w ciężkie kompleksy, bo jeśli celebrytki słyszą takie rzeczy, to czego możemy się spodziewać my, najzwyklejsze zjadaczki chleba? Strach pomyśleć! Człowiek mógłby się dowiedzieć o sobie takich rzeczy... Strach pomyśleć! W ogóle strach myśleć, jak jesteśmy wobec siebie eleganccy. Całuję Cię ze szczególną serdecznością, Marysia.
Alicja siedziała obłożona kartkami, na których wypisała pytania potrzebne do rozwinięcia projektu wolontariatu 50 PLUS. Kiedy stawała do konkursu, nie zdawała sobie sprawy, że z całego kraju nadejdzie aż tyle zgłoszeń – przysłano ponad czterysta projektów! Szanse na przejście choćby do drugiego etapu były niewielkie, ale kiedy się powiedziało „a”, trzeba być przygotowanym, że ktoś zapyta o „b”. Bo przy tak ostrej konkurencji, myślała Alicja, do „c” na pewno nie dojdę. Najważniejsze jest meritum: cel, odbiorca, no i kto wykona. Rozwinięcie tych tematów stopniowo znajdowało się na kartkach. Projekt nabierał ciała. Przez chwilę Alicji zrobiło się przykro, że pewnie nigdy nie będzie miała okazji o nim opowiedzieć szerszemu gronu. Przy takiej konkurencji było to bardzo prawdopodobne. Zadzwonił telefon. Tomasz. – Co robisz? – Udaję, że myślę. – Czy mogę udawać z tobą? – OK, wpadaj! Wszedł z butelką wina nieoczekiwanie szybko. Przytulili się do siebie jak dwoje dobrze się rozumiejących przyjaciół, których cieszy, że wspólnie spędzą czas. – Dobrze pachniesz – powiedział. – Co to za perfumy? – Nie powiem, żebyś przy jakiejś okazji nie czuł się w obowiązku gorączkowo ich poszukiwać – zażartowała. – A mogę jeszcze raz powąchać? – Powąchać możesz. Przytulił ją i całkowicie nieoczekiwanie pocałował w szyję. Dłuższa chwila milczenia. – Co chcesz pić poza winem? – Poproszę o kawę. Co to za kartki? – Spisuję argumenty na wypadek, gdybym przeszła do drugiego etapu tego konkursu na wolontariat, o którym rozmawialiśmy. Ale nie sądzę, żebym miała okazję je wykorzystać. – Przejście do drugiego etapu masz jak w banku. Na jakie pytania szukasz jeszcze odpowiedzi? – Na tak zwane techniczne, to jest: gdzie na przykład usytuować „zarząd” takiego przedsięwzięcia? – Widzisz, jaki jestem pożyteczny – stwierdził po trzech godzinach siedzenia nad papierami i już szykując się do wyjścia. Była ciekawa, co zrobi z zapachem perfum. Przyciągnął ją i przesunął ustami po szyi. Dziwne jest to wszystko, pomyślała wracając do swoich kartek.
Droga Marysiu, przekonałam się na własnej skórze, że w pokoleniu pięćdziesięciolatków, z niewielkim odchyleniami w górę i w dół, jest spore zapotrzebowanie na ciocie, najchętniej przyszywane. Do tej konstatacji doszłam po telefonie od swojego chrześniaka. Ćwierć wieku się nie odzywał, bo był na mnie o coś nadęty, a później było mu głupio. Dopiero gdy stracił dziadków, rodziców i siostrę, odczuł potrzebę rodzinnego zakotwiczenia. Spędziliśmy razem kilka godzin na dobrej rozmowie. Zaproponowałam, żeby mówił do mnie po imieniu. Nic głupszego nie mogłam wymyślić. Jemu potrzebna była nie jakaś tam Elżbieta, lecz ciocia, czyli ktoś z pokolenia o jeden szczebelek wyższego. Potrzebę posiadania cioci mają nie tylko podstarzałe sieroty, ale również ci, których los jeszcze tak boleśnie nie doświadczył. Owa ciocia powinna być o pokolenie starsza, przyszywana, samorządna i niezależna. Dobra ciotka tym się różni od rodziców, że niczego nie oczekuje, niczego nie wymaga, nie jest absorbująca, za to umie słuchać. A co najważniejsze – nie wypomina błędów i grzechów młodości. Zwierzają się ze wszystkiego w sposób bardzo bezpośredni, albowiem dobra ciotka nie ma wieku ani płci. Co ciekawe, zapotrzebowanie na ciotkę bardziej dotyczy przyszywanych siostrzeńców niż siostrzenic. To potwierdzałoby teorię, że w gruncie rzeczy mężczyźni w pewnym wieku są nieporównywalnie bardziej samotni od kobiet. Wspólne bytowanie niesie również korzyści dla mnie. Jestem na bieżąco ze sportem – wiem, ile goli strzelił Lewandowski, że Radwańska wysoko zaszła w Australii, a Małysz przeskoczył samego siebie. Mam więc czym błysnąć w innym towarzystwie. Poza tym przed wyjściem siostrzeńca zawsze wygłaszam sakramentalne zdanie – nie zamkniesz za sobą drzwi, jeśli nie wyrzucisz śmieci, nie naprawisz kontaktu i nie wyregulujesz telewizora. Minus jest jeden: dobra ciotka musi być do dyspozycji przez całą dobę, ponieważ nigdy nie wiadomo, co się wydarzy. Całuję Cię bardzo serdecznie, Twoja E.
Kochana Elżbieto! Będziesz pewnie ze mnie się śmiała, gdy Ci powiem, że co rusz nachodzi mnie pytanie, jak będą żyły nasze dzieci, kiedy już odchowają swoje dzieci – ergo: gdy już nie będą miały podstawowych obowiązków do wykonania. Na co poświęcą ten czas, który zrobi im się wolny i kiedy rytm własnego życia będą mogły ułożyć bardziej w zgodzie z osobistymi potrzebami? Pewnie nie rzucą się tak, jak my rzuciliśmy się po odzyskaniu wolności (u progu lat dziewięćdziesiątych) na łapczywe oglądanie świata, bo świat mają już w małym palcu właściwie od urodzenia, nie będą również musiały gwałtownie uzupełniać podstawowych przedmiotów codziennego użycia, bo i te towarzyszą im od zawsze. W gruncie rzeczy jest to więc pytanie o to, w jaki sposób technologiczny rozwój świata wpłynie na ich życie wewnętrzne. Na razie jest tak, że możliwości ludzkiego mózgu wydają się nie mieć ograniczeń i niemal każdego dnia powstają niewyobrażalne wytwory nowych technologii. W jakim tempie za tymi zmianami będą podążały nasze uczucia i emocje, te najbardziej twórcze i najpotrzebniejsze części człowieka, prawdziwa sól życia i jego motor? Nasze dzieci za trzydzieści, czterdzieści lat... Czy będą czytały książki? A jeśli nie, to co będzie otwierało im wszystkie pozatechniczne światy? Co będzie uruchamiało ich fantazję? W jaki sposób będą dostawały opowieść o innych ludziach? Jak będą wyglądały ich relacje na przykład z nieco dalszą rodziną? Czy będą mieli czas i chęci, żeby z sobą się spotykać, czy też informacje o sobie będą czerpali z Facebooka, Twittera czy innych Googli? Czy, jak i o co rozszerzą zakres przyjemności? Czy, żeby przeżyć prawdziwe emocje, będą musiały uprawiać sporty ekstremalne? Czy na przykład stać je będzie na takie szafowanie własnym czasem, jak bezczelne leniwe lenistwo i myślenie o niebieskich migdałach, czyli coś takiego, co mi się zdarza dość często i co jest niezwykle przyjemne? Czy czas poświęcony na wyobraźnię i marzenia będą uważały za stracony? Jakie będą ich marzenia? Krótko mówiąc: czy świat nowych technologii wzbogaci wewnętrzne życie człowieka, czy raczej je ograniczy (jak widzisz nie używam słowa zuboży)? I tak oto, zasypuję nas pytaniami prawie jak Staś Pytalski z wiersza Jana Brzechwy, co... ...gdy tylko się obudzi, Pytaniami dręczy ludzi. W którym miejscu zaczyna się kula? Co gotują na deser dla króla? Ile kroków jest stąd do Powiśla? O czym myślałby stół, gdyby myślał? ...itd, itd, itp. Chcesz wiedzieć, co łączy pytania Stasia Pytalskiego i moje? To, że odpowiedzi na te pytania na pewno nie znajdziesz w Googlach! Całuję Cię bardzo, Marysia.
Kochana moja Elżbieto! Z wiekiem coraz trudniej znoszę ciążę. Zwłaszcza od połowy. Wiem, że to wiesz, bo niemal na bieżąco oglądasz moje załamania. Gdy Agatka chodziła w ciąży ze Stasiem, bardzo się bałam. Teraz boję się jeszcze bardziej. Boję się o Nią, o dziecko, o wszystko. To nie tylko dlatego, że zrobiłam się jeszcze starsza, ale też dlatego, że po urodzinach Stasia wróciła mi pamięć rodzenia i odświeżyła się wyobraźnia.Dochodzi jeszcze strach o poród. Jasne, że się modlę. Więcej – przekupuję Pana Boga. Nic nie powie, ale mogę się założyć, że się uśmiecha. Dobrze wie, co to znaczy strach o innych. Zwłaszcza Matka Boska zna to uczucie. Urodziła syna. Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, przełom lipca i sierpnia 2016 roku przesiedziałam intensywnie skupiona przed telewizorem. Żadnej drzemki, żadnego słuchania mimochodem przy zmywaniu naczyń. Światowe Dni Młodzieży i wizytę papieża przeżywałam radośnie, śmierć Kardynała – w smutku. Z papieżem Franciszkiem jechałam tramwajem na krakowskie Błonia znajomymi ulicami – najpierw Straszewskiego, później skręt na lewo, w ulicę Piłsudskiego, skrzyżowanie z Alejami Trzech Wieszczów i już Błonia. Z Kardynałem Franciszkiem Macharskim przebyłam znajomymi ulicami drogę z klasztoru Albertynek do Pałacu Arcybiskupów, do kościoła Franciszkanów i dalej na Wawel. Czułam, że jestem w swoim znajomym i przyjaznym mieście. Jak wiesz, po powstaniu warszawskim wylądowałam z Dziadkami w Krakowie. Tam skończyłam szkołę podstawową i liceum. Muszę Ci się przyznać, że w tamtych latach Kraków nie był moim miastem. Tęskniłam za Warszawą i marzyłam o powrocie. Marzenie spełniło się po maturze. Wróciłam. Zrujnowana Warszawa też nie była do końca moja. Wszystko, co zapamiętałam z lat okupacji, zamieniło się w gruzowisko. Moja miłość do miasta odbudowywała się z na nowo wznoszonymi domami często w stylu bierutowskim. Gdy po kilkudziesięciu latach przyzwyczaiłam się do takiej Warszawy, nadeszła pora wieżowców. Nie ma już CDT-u zamienionego jeszcze za komuny na Smyka, nie ma Sezamu, ani Hotelu Warszawa, ani iluś tam pomników socjalizmu. Gdybym jakimś cudem odzyskała wzrok, znalazłabym się w zupełnie nie znanym mi mieście. Z Krakowem jest inaczej. Tam wszystko jest na swoim miejscu, przynajmniej w obrębie Plant. Nie tak dawno temu, już w czasach białej laski, oprowadziłam po Krakowie swojego przyjaciela. Wiedziałam, na którym przystanku wysiąść z tramwaju, w którą przecznicę skręcić, żeby dojść do Rynku, a nawet gdzie się wysiusiać w Sukiennicach. Bądź teraz mądra i powiedz, które miasto – Kraków czy Warszawa – jest moim? A może oba, jak cała Polska? Całuję Cię, Twoja E.
Kochana Elżbieto, nie pamiętam, czy kiedyś rozmawiałyśmy o pewnym nieoczekiwanie ważnym miejscu mojego osiedla. Czy rozmawiałyśmy kiedykolwiek o dojeździe do śmietnika? Generalnie osiedle, na którym mieszkam, może się poszczycić niezwykle piękną i bujną roślinnością – drzewami, z których niektóre dochodzą wręcz do dziewiątego i dziesiątego piętra. Mało komu zdarza się mieszkać w środku miasta wśród takiej zieleni. Mamy szczęście. Od kiedy po drugiej stronie ulicy powstał ogromny zespół rehabilitacyjny, straciliśmy jednakże możliwość znalezienia miejsca do zaparkowania. Nigdy nie było z tym szczególnie dobrze, ale teraz zrobiło się beznadziejnie. Oczywiście nie zmienia to naszego zachwytu dla nowoczesności, funkcjonalności i pięknej architektury nowego obiektu, ale samochodu nie zaparkujesz. Nawet w pionie! W tej sytuacji jedynym miejscem zawsze regulaminowo wolnym jest dojazd do śmietnika. Jeśli więc ktoś ma po ciebie przyjechać (przyjaciel, rodzina, taksówka), czeka pod śmietnikiem. Jeśli ktoś cię przywiózł (przyjaciel, rodzina, taksówka), zostawia cię pod śmietnikiem. Tu pobierasz pożegnalne uściski i romantyczne deklaracje (do zobaczenia, najdroższa, kiedy znów znajdę miejsce do zaparkowania), a także życzenia pełne czułości (śpij dobrze, kochanie, wrócę jak pozbędę się samochodu) i nierzadko gorące pocałunki. Trochę śmierdzi, no i – co tu dużo mówić – elegancko nie jest. Życie. Samo życie! Nie można mieć wszystkiego. Za to ma to swoje nieoczekiwanie dobre strony, bo niejednemu kojarzy się z czymś ważnym i miłym, co zdarzyło mu się właśnie w samochodzie, a konkretnie pod śmietnikiem. I przechodząc tu każdego dnia może o tym pomyśleć. Dla mnie tym wspomnieniem sprzed wielu lat będzie samochód, który czeka, żeby zabrać mnie i Andrzeja na nasz ślub. Całuję Cię, Marysia.
W czwartek zadzwoniła mama – nie czuła się najlepiej. Alicja wsiadła więc do samochodu i pojechała do Zduńskiej Woli. Do niedzieli była wolna. Wolałaby jechać pociągiem, ale pomyślała, że auto może się przydać. Nie wiedziała przecież, jak to jest tak naprawdę ze starszą panią. Starszą panią! Koń by się uśmiał! Mama wprawdzie dochodziła osiemdziesiątki, ale – jak to się mówi – daj nam Boże taką osiemdziesiątkę! Szczupła, schludna pani podparta laseczką, ciekawa świata i otwarta na wiele rzeczy. – Córeczko, nie myślałam, że od razu przyjedziesz, ale nawet nie wiesz, jak bardzo się cieszę. Od kiedy Alicja widziała ją po raz ostatni, mama zeszczuplała i zmizerniała, pomyślała więc, że chociaż przez te kilka dni postara się stworzyć jej maksymalny komfort, będzie gotowała, prała, sprzątała, czyściła... Postanowiła również, że najdelikatniej jak potrafi, wróci do tematu przeprowadzki mamy do Warszawy. Mama zawsze mówiła: – Mnie i starych drzew się nie przesadza. Tu są moje lary i penaty. Tu zostanę. Tomasz dzwonił codziennie, kiedy więc w sobotę rano na monitorze telefonu zobaczyła „Tomasz dzwoni”, rozsiadła się wygodnie, żeby dłużej porozmawiać. – Jestem w pociągu, który za godzinę będzie w Zduńskiej Woli. Czy mógłbym wpaść do pań na kawę? – Gdzie jesteś? W pociągu? Godzinę przed Zduńską Wolą? Czy masz tu sprawy do załatwienia? Ktoś na ciebie będzie czekał? – Nie, nikt. Jadę do ciebie. – Za godzinę będę na dworcu – powiedziała zdumiona nieoczekiwaną sytuacją. Zdumienie nie opuściło również Alicji, gdy zobaczyła Tomasza wysiadającego z dwoma bukietami. – Wiozłeś je z Warszawy? – Przecież nie znam Zduńskiej Woli, mógłbym nie znaleźć tu kwiaciarni. – Nic nie rozumiem... Dziś sobota, a ja jutro wracam do domu... Przyjechałeś do Zduńskiej Woli, żeby wypić kawę? – Nie! Przyjechałem, żeby z tobą się spotkać... Właściwie... Żeby cię zobaczyć. Nie chciałem czekać do poniedziałku. I kiedy tak szli pod rękę i ona pokazywała mu miasto, on powiedział po cichu, tylko do jej ucha: – Tęskniłem za tobą. Chyba bardzo, bardzo... Mamę też ucieszyła ta nieoczekiwana wizyta. Alicja patrzyła, z jaką łatwością Tomasz poruszał się w maminym świecie i z jakim zaangażowaniem jej słuchał. Od pewnego czasu z uwagą obserwowała jego umiejętność funkcjonowania w każdym miejscu, w jakim się znalazł. Wspomniała w myślach, co mówił o samotności, i nie potrafiła tego sobie wytłumaczyć. On? Tak łatwo kontaktujący się ze światem i dobrze rozumiejący to, co ludzie mają do powiedzenia? Skąd ta samotność? Niechęć do wzięcia na siebie obowiązków? Odpowiedzialności? Wszechogarniające poczucie wolności? Ale wtedy by się nie skarżył! Dziwne. Tomasz miał zaplanowany powrót ostatnim tego dnia pociągiem, ale wobec perspektywy wspólnej niedzielnej jazdy autem, zamówił pokój w hotelu. Jazda również była niespodzianką. Cieszyli się jak dwoje nastolatków, którym rodzice pożyczyli samochód na pierwszy w życiu samodzielny przejazd. W Warszawie zostawiała go pod domem, a wówczas przyszła chwila spoważnienia. – Dziękuję ci za... za wszystko – powiedział i o chwilę za długo popatrzył na nią znad okularów. Była za stara, żeby nie wiedzieć, co to znaczy. Wiedzieli to oboje.
Droga Marysiu, przy okazji robienia wiosennych porządków w komputerze, przeczytałam kilka swoich listów sprzed lat. I doszłam do wniosku, że dziś albo bym ich nie napisała, albo napisała inaczej. Złagodniałam i moje widzenie świata i bliźnich nie jest już takie czarno-białe. Pomyślisz, że lepiej późno niż wcale. Między innymi to moje złagodnienie dotyczy relacji z bratanicami. Jak okiem sięgnąć wstecz, zawsze miałam do nich jakieś pretensje. Nie mówią: proszę, dziękuję. Trzymają łokcie na stole, bawią się nożem i widelcem, mlaszczą i ciamkają. Inaczej mówiąc: odbijałam sobie na nich wszystko, co wycierpiałam od dziadków, mamy, ojca i ojczyma. Byłam tak przejęta belferską misją, że nawet moja mama, a ich babcia, uznała, że przesadzam. Dziewczyny odwiedzały mnie z duszą na ramieniu, niepewne tego, co wredna ciotka nowego wymyśli. Minęły lata, panny powychodziły za mąż, a ciocia nadal o coś się czepiała, co zresztą znalazło wyraz w moich listach do Ciebie. Gdy je powtórnie przeczytałam, zrobiło mi się wstyd. Pomyślałam, że powinnam dziewczyny przeprosić za wszystkie podłości wychowawcze. I właśnie wtedy przyszła Agnieszka. Przy kawie wyznała, że rozmawiały z Anią o mnie i obie doszły zgodnie do wniosku, że okropna ciocia była jedyną osobą w rodzinie, od której nauczyły się pewnych zasad savoir-vivre’u. I są mi za to wdzięczne. Zrozumiały to, gdy do furii zaczęły je doprowadzać własne dzieci. Tak więc koło się zamknęło. W każdym pokoleniu musi być, jak widać, przynajmniej jedna paskudna ciotka. Tyle że to już nie będę ja, bo złagodniałam i nie mam ochoty nikogo pouczać. A tak na marginesie: zauważyłaś, że babcie ma się tylko dwie, a wszystkie ciociobabcie są po prostu ciociami? Całuję Cię, Twoja E.
Kochana Elżbieto! Zgadzam się z opinią Agnieszki i Ani. Kiedyś dziwiłam się ludziom, którzy mówili: W naszych czasach to (albo tamto) nie byłoby możliwe. Dziś robię dokładnie to samo i jeszcze myślę (bardzo, bardzo po cichutku), że nie było wtedy takie głupie to, że pewne rzeczy nie były możliwe. Czy wyobrażasz sobie, że powiedziałabyś do kogoś, że jest trzy poziomy niżej od Ciebie, tak jak to ostatnio zrobił znany polityk? Kiedy dzieci były małe, a ja pracowałam, zdarzało się, że korzystałam z pomocy domowych, ale nie wyobrażam, żeby mi to mogło przejść przez gardło wobec którejkolwiek. Wydawało mi się też, że trudno jest aspirować do dennego poziomu debat niektórych naszych polityków. Tak mi się wydawało, aż pewna pani – krytyk literacki – i pewien pan – kandydat do znanej literackiej nagrody – publicznie ujawnili szczegóły ich osobistego konfliktu. Z wszystkimi finansowymi i łóżkowymi detalami. Koszmar. Wygląda to tak, jakbyśmy wszyscy po trochu zaczynali wariować. I to nie to, że jestem święta1), bo – jak mało kto – nie jestem, ale to, czego często się nasłuchamy, to dno. Tak wychodzi brak ciotki. Sama widzisz, że powinni Cię wypożyczać prawie jak narodowy skarb. Całuję, Marysia. PS 1)Kiedyś
przeżyłam coś takiego: w samo południe, na ulicy, gdzie od długiego czasu prowadziłam firmę (firemkę), facet wyrwał mi torebkę. Goniłam go, wymyślając najgorszymi słowami. Ulica znieruchomiała. Pani Maria i takie słowa? Nikt się nie spodziewał, że je znam. Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko tyle, że do tego momentu ja też nie wiedziałam, że je znam. M.
Nie zadzwonił ani w poniedziałek, ani we wtorek. Alicja wiedziała, że on się boi. Boi się tego, co wydaje się nieuchronne. Alicja też się bała. Może po prostu oboje za dużo wiemy o życiu? Poczekam, pomyślała. Tomasz zadzwonił w środę wieczorem. – Jutro jadę na tydzień do Poznania, muszę popracować z wydawcą. Zobaczyłem na portalu twojego konkursu, że drugi etap masz już za sobą. A nie mówiłem, że tak będzie? Gratuluję. Trzymaj się! Do usłyszenia. Powiedział: na tydzień? W jednej chwili jej świat zrobił się szary, a nadchodzący tydzień beznadziejnie beznadziejny. Położy się do łóżka i popatrzy w sufit. Ruszanie się jest bez sensu. Nagle uświadomiła sobie, że może on znalazł inne wyjście z tego strachu, że widocznie postanowił całą tę historię przenieść w swoim życiu na plan, który nazywała „nieożywionym”. Błagam Cię, nie rób mi tego, Panie Boże! Nie rób mi tego! poprosiła. Zadzwonił w piątek po południu. – Wszystko w porządku? – zapytała. – W porządku, tylko tak strasznie za tobą tęsknię... Nie zdążyła odłożyć słuchawki, kiedy świat odzyskał kolor i ruch. Tęskni! Tęskni!, krzyknęła do siebie w duchu. W jednej chwili wiedziała, co będzie jutro, pojutrze, popojutrze i po wielu następnych pojutrzach. Chyba z pięć razy podskoczyła i otworzyła drzwi szafy w takim tempie, jakby to były drzwi ruszającego pośpiesznego pociągu. mam wszystko wiele sznurów korali korali koloru koralowego rząd różnobarwnych chust, chustek i szali które dosięgłyby stąd aż do Zgierza sterty kolczyków, klipsów, bransoletek wszystko to czeka żeby mi się przydać wszystko. mam wszystko półki uginają się od butów a wieszaki od bluzek, spódnic, spodni wszystko. mam wszystko wszystko mam? miałam? mam? stoję i myślę że to moje wszystko nie jest dość dobre żeby się ubrać dla ciebie W sobotę zadzwoniła do Tomka – Wszystko w porządku? – zapytał. – Tak, w porządku. Jestem w pociągu, za godzinę wysiądę w Poznaniu. – W pociąąąągu? Za godzinę jestem po ciebie na dworcu. Pierwszy raz nie musiała zadawać sobie pytań. Powitanie było bardzo długie i bardzo czułe. – Nie marzyłem, że coś takiego zrobisz – i zaraz dodał: – Jedziemy prosto do hotelu; zamówiłem już posiłek do numeru. I tak pozostało. Nie było potrzeby opuszczania pokoju, aż do jej wyjazdu w poniedziałek. Tomasz musiał pozostać do środy.
Kochana Elżbieto! Wiem na pewno, że w dniu, w którym się rodziłam, Stwórca był w dobrym humorze i rozdawał rzeczy znacznie ułatwiające życie. Dawał optymizm, wiarę w drugiego człowieka, sporą porcję radosnej naiwności i wielką porcję zachwytu istnienia. Osobnikom urodzonym w takim dniu – w swojej szczodrobliwości – dodawał przytomnego Anioła Stróża, który – zachowując własne poczucie humoru (taki anioł musi je mieć w największym stopniu) – puka w głowę osobnika obdarzonego cielęcym zachwytem i taktownie sprowadza go na właściwą drogę, na szczęście, cały czas trzymając się azymutu według Agnieszki Osieckiej: i tylko taką mnie ścieżką poprowadź, gdzie śmieją się śmiechy w ciemności i gdzie muzyka gra, muzyka gra... nie daj mi Boże, broń Boże skosztować tak zwanej życiowej mądrości, dopóki życie trwa, póki życie trwa... Kiedy zaś osobnik, przedmiot anielskiej troski, jest smutny, zdołowany, ma kłopot ze znalezieniem wyjścia z trudnej sytuacji, Anioł Stróż mówi: – Spokojnie, poszukaj właściwej perspektywy, spójrz na to inaczej, zrób sobie przerwę w tym napięciu. Pofrunę i przyniosę ci trochę humoru ze szkolnych zeszytów albo z policyjnych raportów, albo z dowcipów o blondynkach. I przynosi. I to jest to! Posłuchaj:
(z policyjnych raportów) ...patrolując ulicę, zauważyliśmy dwóch podejrzanych osobników. Zapytaliśmy się grzecznie „a wy tu co?”, a oni odpowiedzieli nam wulgarnie „a my tu nic”. ...był to pies marki wilczur... ...pies powąchał ślad i rzygał jak kot ...podjedź pod domy towarowe, tam czai się nasza obserwacja i biją ich chuligani. Trzeba im pomóc! ...niech jakiś wolny radiowóz pojedzie do parku. Lata tam jakaś goła baba. Tylko nie pojedźcie tak, jak ostatnio, wszyscy naraz!
Albo inne, prosto z życia: ...pan Mietek spod trójki nie ma matury, a za piwo zreperuje nawet prom kosmiczny... ...jeżeli trzeci dzień nie chce ci się pracować, to znaczy, że to już środa... ...kochanie, jubiler już był zamknięty. Kupiłem ci jogurt... ...jeśli masz piękną żonę, superbrykę, nie masz kłopotów z urzędem podatkowym i prokuratorem, a kiedy wychodzisz na ulicę świeci słońce i wszyscy do ciebie się uśmiechają, narkotykom powiedz: NIE!
Nie wiem jak Tobie, ale mnie już zdecydowanie lepiej! Marysia.
Droga Marysiu, czy zauważyłaś, że pewne słowa, dotychczas rzadko używane, nagle zaczynają robić zawrotną karierę? Przez lata spacerowałam po Krakowskim Przedmieściu, wpadałam do kawiarenek na Trakcie Królewskim, siadywałam na skwerku przy wizytkach i było mi z tym dobrze. Gdy rozpoczęła się dyskusja, gdzie ma stanąć pomnik Lecha Kaczyńskiego, okazało się, że wszystkie miejsca, które mają imiona, nazywają się obecnie przestrzenią publiczną. A więc koniec z włóczeniem się po Krakowskim, teraz poruszam się w przestrzeni publicznej, co średnio mnie bawi, ale urzeka dziennikarzy, polityków i inne znane osoby. Modnym określeniem stał się również mainstream. Jest mainstreamowa prasa, są rozgłośnie radiowe i telewizyjne – trzeba się tego trzymać, ale po angielsku. Ostatnimi czasy furorę robi suwerenność pod wszelkimi postaciami. Mamy suwerenne prawa, naród jest suwerenem, a ja suwerenką, jeśli tak się to słowo odmienia. Z tymi nowościami już się oswoiłam, ale wtedy pojawił się rympał. Panowie w telewizorze opowiadają, że jacyś demonstranci weszli do Sejmu na rympał, ktoś coś zrobił na rympał i tak dalej. Długo nie wiedziałam, co to znaczy, bo słowniki mi w tym nie pomogły. Dopiero wczoraj Leszek wyjaśnił, że na rympał równa się na chama. Trochę mnie zdziwiło, że takie określenia pojawiają się w telewizyjnych dysputach uczonych mężów, ale widać taki mamy klimat... I nie ma czemu się dziwić, skoro aktorki, łowczynie młodych talentów estradowych, mówią laureatom, że śpiewali zaje... No cóż, nie wszyscy wiedzą, co mówią. Szkoda. Całuję najserdeczniej, Twoja E.
Kochana Elżbieto, jak wiesz, zdarza mi się odwiedzać wystawy malarstwa i czasami opowiadam Ci o nich, a że nie jestem w tej dziedzinie fachowcem, moje opisy tego, co zobaczyłam, są więc zwykle dość krótkie. Tyle, żeby Twoja wyobraźnia mogła się odwołać do Twojej wiedzy oraz pamięci z czasu, kiedy widziałaś. Tym razem będzie trudniej, w grę wejdą różne style, a także różne wątki i wiele refleksji przeniesionych przez malarkę na papier i płótno. Spróbuję, żeby dla Ciebie była to równie wciągająca historia, jak dla mnie była ona fascynująca. Byłam na wystawie Marii Lassnig, austriackiej malarki żyjącej w latach 1919–2014. Popatrz, żyła 95 lat i do roku przed śmiercią tworzyła obrazy. Cały czas malowała swój autoportret, choć ja bym to nazwała raczej autoportretem życia, jej życia, a może wręcz życia kobiety? Zostawiła dziesiątki obrazów tworzonych według symboli, intelektualnych skrótów, sytuacyjnych obserwacji. Wyobraź sobie malarza, który kiedy chce coś wyrazić, bierze szeroki pędzel umoczony w farbie i nakreśla kontur opowieści; obraz staje się jak gdyby malarskim rysunkiem. Nie ma tła ani wypełnienia, jego idea jest więc czytelna, poza tym, że jest zawarta również w podpisie. Równocześnie ta szeroka kreska, która cię prowadzi przez obraz, jest namalowana tak po mistrzowsku, że nie możesz uwierzyć, aby ktoś mógł tak perfekcyjnie wyrazić myśl. Po prostu arcydzieło Krytycy sztuki mówią, że w ciągu 70 lat twórczości pani Lassnig uczestniczyła w wielu kierunkach malarskich, że był to surrealizm, informel, kubizm, taszyzm i inne. Na pewno mają rację, bo się na tym znają. Ja Ci opisuję efekt. A ten jest niezwykły, mistrzowska kreska i mocno zestawione kolory dobrze wyrażają myślową i emocjonalną zawartość tego, co się ogląda. Ja się czułam tak, jak gdybym oglądała wielką księgę; wielką księgę życia kobiety. Ta księga, wyrażająca malarskim językiem świadomość ciała, prowadzi równocześnie dyskusję o miejscu kobiety w świecie, społeczeństwie, o ludzkich słabościach i potknięciach, a także o pewnym bilansie życia, którego dokonuje się z wiekiem. Towarzyszą temu zmieniające się autoportrety. Bardzo chciałabym Ci to lepiej opowiedzieć, ale nie potrafię. Za mała jestem wobec tej genialnej kobiety, która stworzyła nowoczesną malarską opowieść o życiu. Opowieść uniwersalną; z całą jej fizycznością, emocjonalnością i refleksjami. Może, kiedy się zobaczymy i będziesz mi zadawała pytania, lepiej się sprawdzę. Mój język jest bezradny wobec tej wielkości. Do zobaczenia, Marysia.
Droga Marysiu, moja mama, jeszcze przed II wojną światową, ukończyła na SGGW ogrodnictwo. Bo kochała kwiatki, a tak naprawdę miała wyjść za mąż za swojego kuzyna, właściciela majątku na Wileńszczyźnie. Młoda panna widziała siebie w roli dziedziczki w pięknym parku. Z zaplanowanego wówczas małżeństwa wyszły nici i zakochana para spotkała się ponownie dopiero po wojnie, pobrali się i mamusia wylądowała wprawdzie na wsi, ale nie własnej, lecz PGR-owskiej, gdzie zamiast kwiatków hodowała ziemniaki, kury i świnie. Ale nie narzekała. Lubiła wiejskie życie u boku ukochanego mężczyzny. Jakież było moje zdziwienie, gdy – będąc już w podeszłym bardzo wieku – powiedziała mi, że gdyby jeszcze raz musiała decydować, co miałaby studiować, wybrałaby meteorologię. Żadne roślinki, tylko chmurki, słonka, deszcze i śniegi... Przypomniała mi się ta historia, bo napadła mnie chęć oceny własnych wyborów zawodowych i wyobraź sobie, że od dłuższego czasu najbardziej interesuje mnie język polski i najchętniej studiowałabym polonistykę. Przy czym nie jakąś tam literaturę, lecz gramatykę, stylistykę i takie tam nudziarstwa. Na stare lata odkryłam w sobie misję walki o poprawną polszczyznę. Poprawiam wszystko i wszystkich. Swoją drogą, otoczenie bez przerwy daje mi ku temu preteksty, a ja nie mogę się powstrzymać od cierpkich uwag. Język polski do najłatwiejszych nie należy. Nie widzę w nim nijakiej logiki i uporządkowania. Czy w takiej sytuacji można się dziwić, że ludzie, którzy nim się posługują, są tacy, jacy są? Rozmawiałam niedawno z trzynastoletnią panną, która w tym roku wybiera się do gimnazjum. Ku mojemu zdziwieniu dziewczynka już teraz musi dokonać wyboru, do jakiej zapisze się klasy. Matematycznej, humanistycznej, przyrodniczej, a może językowej? Czy nie sądzisz, że za wcześnie na podejmowanie podobnych decyzji na całe życie? Cóż taka smarkula może wiedzieć o swoich zainteresowaniach za lat sześć, w przededniu matury? Nic. Jedynym kryterium jakim się kieruje, jest fakt, że do klasy przyrodniczej idzie jej przyjaciółka. Ale może znowu zaczynam się głupio czepiać i nie doceniam zmian w poziomie intelektualnym młodego pokolenia... Całuję Cię w roku dwa tysiące siedemnastym, a nie w dwutysięcznym siedemnastym. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Znów mi się cisną na usta słowa genialnego poety: szlachetne zdrowie, nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz. Tym razem nie o zdrowie jednak mi chodzi, lecz o codzienność. Codzienność kochałam od zawsze, a następujące po sobie dni traktowałam jak powtarzające się niedziele. Nawet w różnych trudnych czasach towarzyszyło mi misterium codzienności. Pamiętasz, pisałam Ci o tym, że dziś, kiedy jestem na emeryturze, wstaję rano, wykonuję czynności, które średnio cywilizowany egzemplarz o tej porze wykonuje, czytam, sprawdzam co w kraju, co na świecie; słucham komentarzy publicystów, potem wkładam wielki, kuchenny fartuch odziedziczony po Mamie, do jednej ręki biorę dużą patelnię, do drugiej odnośną łopatkę i zaczynam wielkie misterium codzienności. Teraz, gdy mam czas, wstyd się przyznać, ale cieszy mnie wszystko: możliwość zrobienia bez pośpiechu czegoś do zjedzenia, podlanie kwiatków, myślenie, co by tu nowego wprowadzić do domu, jak racjonalnie odkurzyć. Jeśli jestem w domu sama – po cichu, rumieniąc się ze wstydu – sobie podśpiewuję. To śmieszne, w tej celebracji każdego drobiazgu stale się śpieszę, żeby... żeby zdążyć celebrować coś następnego: wytarcie kurzu, zmycie podłogi... Ekstaza... Prawie stan narkotycznego upojenia. Widocznie Pan Bóg wyznaczył mnie do rzeczy małych, jestem bowiem uzależniona od codzienności. Życie przynosi mi atrakcje i, żeby były, nie wiem jak pozytywne, cieszę się, że po nich nastąpi rytmicznie powtarzający się dzień po dniu, nawet dzień jak co dzień, nawet to, co inni nazywają straszliwą nudą. Tak było. Tak myślałam kiedyś. Myślałam, że tak będzie zawsze, ale: nikt się nie dowie, jako smakujesz, aż się zepsujesz. Dziś wszystko stało się inne, a każdego dnia dzieje się w naszym kraju coś takiego, co wywołuje – najłagodniej mówiąc – zdumienie i niedowierzanie. Niestety, fakty, które to sprawiają, nie są pozytywne, a ich natężenie przekracza możliwości emocjonalne przeciętnego człowieka. Fakty, o których mówimy, nie tylko we mnie wywołują lęk i zaniepokojenie; stąd też wielotysięczne protesty społeczne na ulicach. Przestałam lubić codzienność. Zaczęłam czekać na niedzielę. Że może nic się nie wydarzy. Nic takiego, co pozbawia człowieka poczucia bezpieczeństwa, a nawet wywołuje w nim strach, nierzadko i przerażenie. Nie masz tego samego? Bardzo mi brakuje utraconego mistycyzmu codzienności. Była to piękna darowana bezpłatnie radość z każdego dnia. Wierzę, że dobre wróci. Przecież nie zrobiliśmy niczego złego. Przecież naprawdę się staraliśmy, żeby naszym dzieciom zostawić trochę lepszy świat. I sądziliśmy, że to nam się udało. Więc za co? Całuję Cię, Marysia.
Droga Marysiu, czy możesz powiedzieć, do czego wrzucasz makaron, żeby go odcedzić? Bo ja do durszlaka, choć wiem, że to germanizm. Nic jednak innego nie przychodzi mi do głowy. Sitko? Jakoś nie pasuje. Przetak? Tym bardziej. Pozostanę więc przy durszlaku i zaraz Ci wyjaśnię, skąd do mnie te wątpliwości lingwistyczne przyszły. Dwa dni temu zaprosiłam na obiad Pawła. Menu nie było wyszukane: ryba, ziemniaki, surówka z selera, kawa lub herbata. Paweł już od progu oznajmił, że on wszystko przygotuje i poda, a do mnie będzie należało zmywanie. Zgodziłam się. W końcu prosta robota: odsmażyć rybę i ziemniaki, i nalać herbatę. Po jego wyjściu zabrałam się do zmywania. Zastałam zlew wypełniony po brzegi. Postanowiłam uruchomić zmywarkę. Z trudem pomieściłam wszystkie talerze, szklanki, sztućce i miseczki. Zabrakło miejsca dla dwóch durszlaków. Powiedz, na co mu były te urządzenia, w dodatku dwa, skoro nie było co odcedzać? Dlaczego do dwóch herbat niezbędne były cztery szklanki i cztery łyżeczki, choć żadne z nas nie słodzi, a do pokrojenia koperku trzy deski? Dziwne. Niestety, na taki podział ról będę skazana, ponieważ do zmywania Paweł się nie nadaje – myje talerze z jednej strony i mokre wkłada do szafki. Tak więc najlepiej jest wykorzystywać jego umiejętności do przynoszenia zakupów z targu, do czego nie bardzo się kwapi. Już po napisaniu tych kilku zdań, zrobiło mi się głupio. Zamiast się cieszyć, że jest ktoś, kto chce podać mi obiad i razem zjeść, czepiam się drobiazgów. Ale ja to robię tylko wobec Ciebie. Przy moich dobroczyńcach jestem pełna uśmiechów i zadowolenia z ich działalności w mojej kuchni. Mam nadzieję, że mnie nie wydasz. Całuję, Twoja E.
Droga Marysiu, zaprzyjaźniony ze mną pan, rozwiedziony singiel w podeszłym wieku, powiedział przy winie, że jego życie wyglądałoby inaczej, gdyby ze mną swego czasu się ożenił. Ponoć dlatego, że nie jestem marudna. Nic bardziej bałamutnego! Nie jestem marudna, bo on nie jest moim mężem ani nawet partnerem życiowym. Każde z nas żyje swoim życiem, spotykamy się, gdy mamy na to ochotę, i nie ingerujemy we własne sprawy. W każdym razie ja nie ingeruję w jego. Gdybyśmy byli stadłem, podejrzewam, natychmiast uruchomiłabym w sobie listę pouczeń, przypomnień, dobrych rad, nie mówiąc już o nieznośnej nadopiekuńczości. Nie staraj się zaprzeczać, bo wiem, co piszę. Przez kilka dziesiątków lat dźwigałam na plecach worek ciężki od poczucia odpowiedzialności za matkę, teściową, męża, brata i bratanice. Wydawało mi się, że jestem jedyną osobą na świecie, która wie, jacy powinni być, i czego im brakuje. Jak się domyślasz – sukcesów nie odniosłam. Były za to niesnaski i moje poczucie niedocenienia. Dobrze, że na naukę nigdy nie jest za późno. Uwolniłam się od własnego zarozumialstwa z korzyścią dla siebie i bliźnich. Mam tu na myśli również Ciebie, moja przyjaciółko. Twoja E.
Kochana Elżbieto! Wczoraj w nocy uruchomiłam komputer, żeby odpowiedzieć na listowe zaległości. Fajnie: noc, głęboka cisza, nic się nie dzieje, wszyscy śpią (...i matka śpi, i ojciec śpi, i dziecko śpi, i też tam śni... – jak strawestowałoby się Starszych Panów). Gdyby nie dźwięk starannie pracującej lodówki, byłaby to supercisza! Choć... Jeśli dobrze by się wsłuchać, być może usłyszałoby się, jak na chudych nóżkach z rozpostartymi palcami, niby cichutko, a przecież słyszalnie, do komputera wchodzą reklamy: Na przykład Artur pyta mnie, czy mam kłopoty z erekcją, czyli z utrzymaniem wzwodu. Przykro jest odpowiedzieć człowiekowi, który chce ci pomóc: Nie! Nie mam kłopotów. Powiem więcej: w ogóle nie mam członka! Pójdę dalej. Nawet gdyby w moim łóżku znalazł się jakiś członek i miał brak wzwodu, to i tak z tym problemem nie doleciałabym do skądinąd chętnego Artura. Musiałabym poradzić sobie sama. Jest godzina pierwsza trzydzieści. Pewne biuro proponuje mi gotówkę dla mojej firmy – dwieście pięćdziesiąt tysięcy złotych bez dokumentów z ZUS-u i US. Jak na tę nocną godzinę, całkiem nieźle. Co z tego, kiedy nie tylko nie mam erekcji, nie mam wzwodu ani członka, ale nie mam też firmy. Nie mam firmy! Jest godzina pierwsza czterdzieści pięć. Job test każe mi sprawdzić, jaki zawód do mnie pasuje... Nie mam erekcji, nie mam wzwodu, nawet członka nie mam... i firmy też nie mam. Jest pierwsza czterdzieści pięć. Jaki zawód może do mnie pasować? Wyłącznie zawód miłosny. Jak tu żyć, jak żyć? Dobrze, że jeszcze nie zdążyłam całkowicie popaść w depresję, bo na monitorze pokazał się serwis SeksRandki – nowy serwis towarzyski przeznaczony właśnie dla Ciebie (dla Ciebie, czyli dla mnie, a w domyśle jest jeszcze „specjalne” ergo: przeznaczony specjalnie dla mnie!). Jest godzina druga dwadzieścia pięć. Czy mój mózg sprawdzi się w serwisie towarzyskim, do którego zgłosiło się już tysiąc dwustu jedenastu panów? Czy nie zawiodę twórców świeżo powstałego serwisu? Jeśli więc nie odejdę od reklam w komputerze, zostanę z poczuciem wielkiego osobistego nieudacznictwa. Gołym okiem widać, że do niczego się nie nadaję, choć tyle mam propozycji. Co zrobić, żeby nie wpaść w depresję? Odpisz szybko. Marysia.
W Warszawie czekało na nią wiele różnych spraw, w tym zaproszenie na spotkanie przed komisją konkursową dla tych, którzy mają szansę na wejście do finału i – jeśli dobrze pójdzie – zrealizowanie swojego projektu na wolontariat 50 PLUS. Wiele wcześniej rzuconych hasłowo pomysłów powinna solidnie przemyśleć, żeby mogła o nich mówić w sposób konkretny i możliwy do wykonania. Wróciła do swoich kartek z notatkami. Tym razem nie miała wątpliwości, że sobie poradzi i że zadanie, które przed sobą postawiła, jest jasne, proste, a co najważniejsze – pożyteczne. Czyżby Tomasz? Tak. Oczywiście, to za sprawą Tomasza! Choć przecież o tym nie rozmawiali. Wiele rzeczy wydało się nagle dziecinnie łatwe. Na przykład przeniesienie mamy do Warszawy... Jak było można nie umieć jej przekonać do przeprowadzki i zostawić starszą panią samej sobie w Zduńskiej Woli? Wiedziała, jak się nazywa ta łatwość skakania po górach. To była miłość. Od pewnego czasu podejrzewała u siebie ten stan. A może było tak od początku? Od kiedy się zorientowała, jak bardzo on się jej podoba? I jak dobrze czuje się w jego towarzystwie? I że nagle zaczęła odzyskiwać zarzucony kiedyś kawałek siebie? W radiu jakiś mężczyzna śpiewał: I am crazy loving you... Zaczęła tańczyć. Finał konkursu mogła potraktować jako sukces: znalazła się wśród trzydziestu pięciu projektów wybranych do realizacji. Natychmiast zabrała się do pracy. Ekipę montowała spośród przyjaciół i znajomych, a na swoje biuro, a także miejsce spotkań wolontariuszy, wybrała własne mieszkanie, ponieważ tylko ono nie generowało dodatkowych problemów i dodatkowego inwestowania czasu. Tomasz zadzwonił, żeby powiedzieć, że dłużej już nie wytrzyma jej braku czasu. – W piątek zabieram cię do Lublina, wrócimy w poniedziałek. – I bardzo, bardzo cicho dodał: – Coraz trudniej jest mi być bez ciebie. Ucho. Coś niezwykłego musi się mieścić w tym narządzie, bo gdyby Tomasz powiedział – nawet najciszej na świecie – że wyjeżdżają za trzy minuty, już za dwie byłaby z walizką na dole. W małym lubelskim pensjonacie poprosili o wszystkie posiłki do pokoju. Gdy po trzech dniach opuszczali miasto, śmiali się z siebie i ze starannie przygotowanej listy zabytków do zwiedzenia. Oboje napisali na niej: Do realizacji w przyszłości. Wtedy też postanowili, że na następny weekendowy wyjazd poszukają miejsca bliżej Warszawy.
Droga Marysiu, Ledwo nauczyłam się obsługi telewizyjnego pilota, zrozumiałam, który przycisk do czego i przestałam go mylić z telefonem komórkowym, gdy zatelefonował pan z firmy obsługującej te urządzenia. Miał dla mnie propozycję nie do odrzucenia w postaci światłowodów. W jednym pakiecie będzie telewizja, Internet, telefon komórkowy i stacjonarny, w dodatku za niższą cenę. Oczywiście zgodziłam się, bo lubię iść z duchem czasu. Przyszli monterzy i się zaczęło. Wywiercili dziurę w ścianie, zainstalowali dwa urządzenia, z których jedno nazywa się dekoderem, ale nie wiem które, i zostawili dwa piloty. Każdy jest do czegoś innego, trzeba je używać w odpowiedniej kolejności i nie naciskać zbyt mocno, bo wariują. Sama rozumiesz, nie jestem w stanie zapamiętać, co mam robić, nie widzę, co się dzieje na ekranie, wiem tylko, że telewizor nie działa. Jedynym ratunkiem jest mój sąsiad, Andrzej. On nigdy nie zawodzi nawet wówczas, gdy wyciągam go z wanny lub odrywam od komputera. Zbiegam więc do niego piętro niżej. On przychodzi. Coś włączy, coś wyłączy i znów jestem połączona ze światem. Andrzej wychodzi i przychodzi Leszek. Bierze pilota i zaczyna skakać po kanałach. Po chwili coś naciska mimochodem i problem zaczyna się od początku. Znowu lecę po Andrzeja... łagodnego, serdecznego, a nade wszystko nieskończenie cierpliwego dla tak marudnej osoby jak ja. Ciekawa jestem, jak długo wytrzyma? Zawracam mu głowę setkami, na pozór drobnych spraw, dla mnie jednak niesłychanie ważnych. Jego żona Teresa cierpliwie znosi moją częstą obecność w ich domu i jeszcze częstuje gorącą zupą lub kieliszkiem nalewki własnej roboty. Mieli rację Starsi Panowie Dwaj, śpiewając, jak dobrze mieć sąsiada... Całuję Cię serdecznie, Twoja E.
Kochana Elżbieto! Dzwonię do Myszki, którą znasz; telefon odbiera jej wnuk. Nasza rozmowa brzmi następująco: – Dzień dobry, tu Hugo. Przepraszam, babcia nie może podejść do telefonu, ponieważ jest w łazience. – OK, zadzwonię za pół godziny. Przepraszam, nie przedstawiłam się, mówi Maria... – Wiem, wiem, widziałem... Po pół godzinie dociera do mnie słowo: widziałem. O matko! Jak to? Co on widział? Wnuk Mojej Przyjaciółki jest dwunastoletnim nie tylko znakomicie wychowanym, ale i świetnie wyedukowanym młodym człowiekiem; potrafi sobie poradzić praktycznie z wszystkim, z powszechnie używaną elektroniką zwłaszcza. To, co dla mnie jest wielką, permanentną przygodą paraumysłową i – w moim wykonaniu – paratechniczną, dla Hugo jest wiedzą, którą chyba posiadł w łonie, skądinąd bardzo wykształconej matki. O, Matko! Co on widział? Na pewno byłam ubrana, ale już ten włos permanentnie zjeżony (ze zdumienia! ze zdumienia!), a na twarzy ślady nieustannego bicia się z myślami. Biedne dziecko! Dlaczego nie przejrzę się w lusterku, nim podejdę do telefonu? ile razy naraziłam ludzi na takie widoki? I kiedy? Na pewno zawsze, gdy ktoś uruchamiał w smartfonie opcję wideo lub dowolną inną z dziesiątków, które mam, a z których nie korzystam. Ta piekielna własna ignorancja i chroniczne nieuctwo! Zdesperowana dzwonię do Myszki i opowiadam o zarzutach, jakie mam wobec siebie. Że Hugo widział... – Oczywiście, że widział – mówi Moja Przyjaciółka – bo było napisane: dzwoni Maria. Od prawie dwudziestu pięciu lat używam telefonów z monitorami, na których jest n a p i s a n e, że dzwoni Ten lub Ten, w 99,99% wiem więc, kto dzwoni. Dlaczego tym razem wpadłam w panikę? Prawdopodobnie podświadomie zadziałał kompleks ignoranta technicznego wobec faktu, że po drugiej stronie telefonu może być, na przykład, przyszły budowniczy promów kosmicznych. I mózg przestał działać. A kiedy mózg nie działa... budzi się skleroza! W tej sprawie jesteśmy zgodne, prawda? Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, krążę po domu i gdy sobie przypomnę wczorajszy wieczór, ryczę ze śmiechu. Ale po kolei. Wczoraj była rocznica śmierci Jurka i późnym popołudniem wybrałam się z Agnieszką na cmentarz. Zapaliłyśmy świeczkę, zrobiłyśmy porządek na grobie i wolnym krokiem podążałyśmy ku wyjściu. Szarzało coraz bardziej, jak to we wrześniu. Gdy doszłyśmy do bramy, było już dość ciemno. Bramę zastałyśmy zamkniętą na łańcuch i wielką kłódkę. Budka wartownika była pusta. Wokół żywej duszy. Poszłyśmy w stronę kościoła, bo a nuż jest nabożeństwo i wyjdziemy przez kościół. Ale nie było. Agnieszka wdrapała się na jakiś grobowiec przy murze, żeby sprawdzić, czy uda się nam zeskoczyć na ulicę. Było jednak za wysoko, zwłaszcza dla mnie. Atmosfera stała się nerwowa. Na szczęście miałyśmy komórki, pierwszy więc telefon wykonałyśmy do Pawła. Powiedział, że zaraz przyjedzie z drabiną. Wyobraziłam sobie siebie, mocno starszą panią z białą laską, pokonującą cmentarny mur, i pomysł wydał mi się niedorzeczny. Drugi telefon, tym razem do Leszka. Najpierw wpadł w popłoch, że jestem sama, a później przytomnie podał numer do straży miejskiej. Agnieszka, coraz bardziej zdenerwowana, opowiedziała dyżurnemu strażnikowi, że jest na cmentarzu ze staruszką chorą na serce, w dodatku niewidomą, która zaraz opuści ze strachu ziemski padół. Przyznam Ci się, że nie mogłam powstrzymać śmiechu. Dyżurny obiecał zaraz przysłać straż miejską pod warunkiem, że dotrzemy do głównej bramy. Jakim cudem doszłyśmy do niej po omacku, do dziś nie pojmuję. Po kilku minutach straż przyjechała, tyle że niewiele z tego wyniknęło. Nie znali numeru telefonu wartowników cmentarnych, nie mieli też żadnych narzędzi do przecięcia kraty lub kłódki. Obiecali próbę kontaktu z proboszczem, a gdy się nie powiedzie – przyjadą z drabiną. I odjechali. Dochodziła dwudziesta druga, kiedy to z głębi cmentarza dały się słyszeć męskie głosy. Nie wiedziałyśmy, co robić. Uciekać? Rzucić się na szyję wybawcom? Panowie okazali się być cmentarnymi ochroniarzami. Zaproponowali nam gorącą herbatę i wypuścili z pułapki. A swoją drogą czy nie warto byłoby odświeżyć zapomniany obyczaj, że tuż przed zamknięciem bramy cmentarza lub parku miejscowy stróż uderza w gong? Przyznasz jednak, że przygoda była śmieszna. Twoja E.
Droga Marysiu, w rozmowach z moim babskim otoczeniem dominują, oczywiście poza zdrowiem i polityką, utyskiwania na mężów i wnuki. Nie mam ani męża, ani wnuków, mój udział w tych rozhoworach jest więc dość ograniczony. Siedzę i słucham. Problem dotyczy jednej kwestii – zagospodarowania wolnego czasu przez płeć męską. Panowie najczęściej układają się na kanapie przed telewizorem i pilotem przerzucają kanały. Dzieci też pstrykają, tyle że w klawiaturę komputera lub bawią się komórką. Co jakiś czas sięgają do lodówki po małe co nieco i z powrotem zanurzają się w wirtualnym świecie. Słucham tych wynurzeń i myślę: Komuno, wróć. Bo ileż zdrowszy dla tężyzny fizycznej był ówczesny świat! Na powracających z pracy lub szkoły domowników czekały nie cierpiące zwłoki zadania. Przede wszystkim wyprawa do sklepu. Bo może już przywieźli chleb, rzucili masło, albo, co daj Boże, mięso lub kiełbasę. Siatka do ręki, portmonetka, kartki na cukier i jazda z domu. A przed sklepem kolejka, więc życie towarzyskie. Można się pokłócić o to, kto przed kim stoi, pogadać o ostatnim meczu, poflirtować. W sklepie samo życie, a w domu – nuda. Nie było komputerów, telefonów i pilotów. Bo na co komu pilot, skoro w telewizorze były dostępne dwa programy? Domowe życie towarzyskie też było w tamtych czasach ciekawsze. Mało kto miał telefon, przeto wizyty były na ogół niezapowiedziane. Ot, wpadało się do siebie i tyle. Przyznaj sama, czy w PRL-owskich latach życie domowe nie było barwniejsze? Całuję z komsomolskim pozdrowieniem, Twoja E.
Nie słyszała go przez dwa dni. Nie dzwonił i nie odbierał telefonów. Jakby się zapadł pod ziemię. Gdyby jakiś czas temu nie zapytała go, czy nie ma wobec nikogo żadnych zobowiązań i nie usłyszała, że absolutnie żadnych, pewnie w takich chwilach wpadałaby w panikę, zwłaszcza że podobne sytuacje już się zdarzały. Nie potrafiła sobie tego wytłumaczyć; pewna radość i nienasyconość w czasie ich wspólnych pobytów nie dawała żadnego wyjaśnienia nagłego znikania, czy może wręcz ucieczki. Najpierw więc zdumienie, potem strach, czy może coś mu się stało. Zadzwonił trzeciego dnia po południu. Gdy zapytała, czy coś się stało, powiedział szybko: – Nie! Miałem pewien problem, ale zapomnijmy o tym. Pomógł jej zorganizować niektóre szczegóły techniczne w sprawach wolontariatu, nawet wziął nieoczekiwany udział w telefonicznym przekonywaniu mamy Alicji do przeprowadzki do Warszawy. – A gdybym się zdecydowała, to co zrobicie, jeśli kiedyś postanowicie zamieszkać razem? – niespodziewanie dla całego świata zapytała pewnego dnia mama. – To proste – odrzekł – zamieszkamy u mnie i będziemy zawsze pod ręką. – Po odłożeniu słuchawki powiedział po cichu: – Mam pewne defekty. Nie wytrzymałabyś ze mną, choć – uśmiechnąwszy się, dodał – mam też kilka zalet. – Nobody’s perfect – skomentowała Alicja. Zapominanie tego, co niedobre, rzeczywiście przychodziło przy nim bardzo łatwo. Łatwo również było czuć się szczęśliwą. Alicja była szczęśliwa.
Kochana Elżbieto! Leżę sobie, patrzę w niebo i myślę. Myślę i myślę. Myślę, że Ziemia powinna być płaska. Wiem, że Twój bardzo sceptyczny umysł natychmiast powie: nie! Ziemia musi być okrągła! A ja bardzo proszę, żebyś chociaż raz mi uwierzyła: Ziemia powinna być płaska! Ile rzeczy byłoby prostszych i łatwiejszych, gdyby Ziemia była płaska. Człowiek szedłby i szedł bardzo daleko, i nogi by go wcale nie bolały. Nie tak jak teraz, gdy idzie góra, dół, góra, dół. Jak to po kuli. I widać też byłoby dalej... I więcej. Jak to na płaskim. Do tego ona się kręci! Zresztą nie wiem, czy sam Pan Bóg widząc, ile jest problemów wokół tego nieustającego kręcenia się Ziemi, nie wolałby, żeby ona była płaska. Wyobraź sobie Stwórcę, który monitoruje każdą sekundę, każdego z ośmiu miliardów mieszkańców naszej planety i wszystkie dziejące się w tej samej chwili wydarzenia. A wszystko to na obiekcie, który mało, że jest kulą, to jeszcze nieustająco się obraca, żeby nie powiedzieć wierci. Taki obiekt nie powinien być kulą, ponieważ stała obserwacja czegoś takiego, nawet Pana Boga może zmęczyć, a co dopiero biednego człowieka. Pan Bóg jest dobry, pewnego dnia może więc chcieć to zmienić. Mówię Ci, Elżbieto: warto, aby Ziemia była płaska. Popatrz, przecież w średniowieczu to nawet się nie kręciła! I komu to przeszkadzało? Czy ludziom było z tym gorzej? No, może mieli trochę problemów z higieną, ale kto nie ma problemów? Pytasz, jaki to ma związek? Odpowiem Ci tak, jak kiedyś się odpowiadało na takie pytania: Ma związek, Związek Radziecki. Całuję Cię. Absolutnie na trzeźwo. Tylko okropnie się nachodziłam. I nogi mnie bolą. Pa! Marysia.
Droga Marysiu, nie masz pojęcia, jaką nieszlachetną frajdę sprawiają mi bratanice, gdy w trakcie rozmowy zapominają czyjeś dobrze im znane imię lub nazwisko. Ja też mam dziury w pamięci kilka razy dziennie, ale kładę to na karb wieku tudzież sklerozy. Tymczasem się okazuje, że młodsi cierpią na to samo, chociaż o sklerozę trudno ich posądzać. Chyba więc winien jest nadmiar informacji, często ze sobą sprzecznych. Oczywiście wiek także ma w tym udział, ale nie wyłączny. Właśnie przypomniała mi się rozmowa z babcią sprzed z górą sześćdziesięciu laty. Mądrzyłam się przed nią wiedzą o nieznanych jej nowinkach technicznych, a na to babcia: – Moja droga, żebyś ty kiedykolwiek wiedziała to wszystko, o czym ja już zdążyłam zapomnieć, byłabyś najmądrzejszą osobą w swoim otoczeniu. W chwilach niepamięci powtarzam alfabet, ale na ogół na nie wiele to się zdaje. Nadal nie pamiętam, jak miał na imię Mickiewicz. Doszłam do wniosku, że najlepiej jest pozostawić sprawę samą sobie. Pamięć wraca po chwili i nieważne, że rozmawiamy już o kimś innym. W przyrodzie musi być równowaga, przeto niepamięć bilansuje się z pamięcią o sprawach bardzo odległych w czasie. Ostatnio coraz częściej pojawiają mi się w głowie obrazki z życia moich zwierząt. Mam w stosunku do nich poczucie winy, że nie zawsze byłam dobrą opiekunką. Ratuje mnie tylko nadzieja, że spotkamy się na tamtym świecie i wybaczą mi moje zaniedbania. Bo one były zawsze dobre i wierne, podczas gdy ja – niekoniecznie. Moja pamięć jest fotograficzna. Przypominają mi się nie tyle wydarzenia, co obrazki z przeszłości. Jakbym oglądała stare, kolorowe fotografie, ale niepożółkłe. Tak więc mówiący coś do mnie dziadek jest ostrzyżony na jeża, w brązowym garniturze, ma w ręku książkę i stoi przy biurku. Innym razem wychodzi na balkon z papierosem w ustach. Dokładnie słyszę i widzę, co kto mówił, wysiadając z samochodu przy takim a takim domu. Był to czarny chevrolet, zdarzenie miało miejsce w Krakowie na ulicy Syrokomli w roku 1950. Czy Ty też masz takie wizje z przeszłości? Całuję Cię najserdeczniej, Twoja E.
Kolejny wspólny wyjazd to był po prostu pensjonat w Świdrze. Niby program pobytu taki sam (łóżko, posiłki do pokoju, rozmowy na ucho – tylko dla dwojga), ale wzbogacony o trzy długie spacery po lesie i nad rzeczką. Przyroda zawsze człowieka wciągnie. – Nie myślałem, że jeszcze mogę być taki szczęśliwy – powiedział, gdy przytuleni wracali do Warszawy. Te weekendowe wyjazdy coraz bardziej przypominały wyprawy dwojga nastolatków, którzy uciekli z domu pod namiot, żeby razem odkryć wszystkie światy i niewiele mówiąc, powiedzieć sobie wszystko. Tylko nienasycenie było dorosłe.
Kochana Elżbieto! Opowiem Ci o pewnej ciekawostce sprzed mojego okna. Tego, przed którym stoją dwa drewniane bociany. Że trawa jest usiana gęsto żółtymi liśćmi, nie będę pisała, bo to wiesz: czujesz je pod stopami. Że posadzone przeze mnie różyczki od dawna bez jednego kwiatka, tylko czekają, żebym je przycięła i otuliła na zimę – możesz się spodziewać. Że krzak bzu też już jest do połowy goły, choć – jak ta nadzieja – zrzuca liście ostatni – nie muszę Ci mówić... Wszystko to wiesz. Nie wiesz tylko o pewnej przepięknej, czerwonej różyczce, która wyrosła na wysokość prawie dwóch metrów, żeby mi manifestacyjnie wejść do okna i niewiarygodną urodą potwierdzić słuszność uporu Mojej Mamy w sadzeniu kwiatów tuż pod oknem. Zawsze przeciwko temu protestowałam, bo normalnie, żeby zobaczyć taki kwiat posadzony bezpośrednio pod oknem, trzeba się przez nie nieźle przewiesić. To Mama ją posadziła i teraz – gdy od wielu lat Mamy już nie ma – tę piękną różę, tak manifestacyjnie wysoko wyrosłą, traktuję jako specjalny znak, znak, że być może akceptuje to, co robię, a może nawet jest z tego dumna? Choć, wobec znanej Maminej surowości, z tą dumą na pewno przesadzam. Ale różyczka jest faktem. Jedyna na całej połaci. Ostatnia, która odchodzi i zawsze pierwsza do tego, żeby zakwitnąć. Co myślisz o tym znaku? Marysia.
Droga Marysiu, nie ma dnia, żebym nie spotykała się w myślach z bliskimi mi Zmarłymi. Nie są to spotkania boleściwe. Wręcz przeciwnie. Przychodzą do mnie nagle, przy porannej kawie, obieraniu ziemniaków i przeróżnych domowych robotach, aby sobie pogadać, coś przypomnieć, rozśmieszyć albo ostrzec przed popełnieniem kolejnej głupoty. Bywa, że o coś się spieramy, nie ma to jednak większego znaczenia. I jest mi z tym dobrze. Czasami dołączają do nich moje zwierzęta. Psy, koty, papużki nierozłączki i rybki w akwarium. Zwierzęta nie są dla mnie tak wyrozumiałe jak ludzie. Wypominają mi różne uchybienia. Brak spacerów, nie takie jedzenie, trzymanie w klatce czy za zimną wodę w akwarium. Ptaszkom starałam się ulżyć. Otworzyłam klatkę, żeby sobie polatały, ale zapomniałam zamknąć okno. Rybkom włożyłam do wody grzałkę i zagadałam się przez telefon. Tym sposobem ugotowałam, biedaczki, wraz z wodorostami... Tego wszystkiego już nie naprawię, mogę jedynie wyrazić skruchę i powiedzieć na swoje usprawiedliwienie, że miałam wówczas dziesięć lat. Słaba pociecha. Zwłaszcza dla rybek. Jedynym miejscem, gdzie nie odwiedzają mnie myśli o tych, co odeszli, są cmentarze. Chodzę na groby, zapalam znicze, kładę kwiat, modlę się, ale bez wewnętrznej potrzeby kontaktu i bliskości. Próbowałam się przed samą sobą i nimi usprawiedliwić, ale mi nie wychodzi. Może dzieje się tak dlatego, że od lat nie bywam na cmentarzu sama. Zawsze z kimś i niekoniecznie wtedy, gdy mam taką przemożną potrzebę. Traktuję cmentarz jak ładny park i to wszystko. Ciepłe myśli o moich najbliższych wracają dopiero po powrocie do domu. Całuję najserdeczniej, Twoja E.
Kochana Elżbieto, miałam Ci tego nie pisać, bo jest to opis z gatunku opisy przyrody, które człowiek w szkolnych lekturach starannie pomijał. Na szczęście będzie to p r a w i e opis przyrody, a jak wiadomo prawie robi ogromną różnicę. Jeśli możesz, przywołaj sobie obraz stawiku, który jest przy moim domu. Tak jak Ci się zachował z czasów resztek Twojego widzenia. Nieduży, mało zarośnięty, uporządkowany. Generalnie, nic nadzwyczajnego, tyle że położony w środku miasta. Uporządkowanie również takie, jakby to zrobił sumienny dozorca, sprzątając, na przykład, pierwsze lepsze podwórko. Ot, norma bez estetycznych ekscesów. I takim pewnie ten stawik pamiętasz. Jakoś z półtora roku temu stawik przeszedł remont. Nie wiem, gdzie na czas remontu podziały się miejscowe kaczki, a także kochające wodę inne ptactwo. Widocznie to, co żywe, postanowiło sobie jakoś poradzić, bo cała stawikowa przyroda jakby się utaiła. Kiedy remont zakończono, okazało się, że na środku naszego stawowego maleństwa powstała wyspa, która – jak cała natura – na wiosnę zaczęła się zielenić. Nagle niewielki stawik pokrył się wyrastającą z wody przepiękną roślinnością, a na brzegach dojrzewało sitowie i prawie dwumetrowe trzciny. Natychmiast kaczki i całe zastępy innego ptactwa znalazły dla siebie domy i nie są to ich dawne, stare domy, lecz prawie pałace, dla wszystkiego, co pływa i fruwa. Staw z kaczą wyspą pośrodku stał się nagle jak gdyby wycięty z najdzikszego kawałka przyrody, naturalnie dzikiej przyrody. Dziwy! Nieoczekiwane, zaskakujące piękno miejsca położonego przecież w środku miasta. Ilekroć człowiek się potknie o zniewalającą i często nieoczekiwaną urodę różnych kawałków naszej planety, przypomina się ten piękny fragment „Listów z fiołkiem” Gałczyńskiego z refleksją nad przemijaniem: ...czy mam zmartwienia? Tak, czasami, niewielkie, tak jak w niebie gwiazdy, właściwie jedno, między nami, że życie ukochałem nazbyt Wiec kiedy przyjdzie dzień przeklęty, że śmierć utopi w czarnym winie wszystkie muzyczne instrumenty, kwiaty i wiersze, i brzoskwinie, to przykro, lecz cóż płacz pomoże, Obywatelu Redaktorze. Czy nie uważasz, Moja Kochana Przyjaciółko, że przy urzekającej urodzie świata, życie wydaje się za krótkie? Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, czy telefonują do Ciebie ludzie z propozycjami kupienia garnków, zbadania słuchu, wzroku, oddechu i różnymi takimi? Bo do mnie tak. Do tej pory nikt jednak nie wpadł na pomysł zbadania stanu mojego umysłu. Szkoda, może bym się skusiła. Właśnie przed chwilą zadzwoniła pani ze znanego ośrodka badania opinii publicznej. Zapytała, czy mogę jej poświęcić siedem minut. Powiedziałam, że mogę, i rozsiadłam się wygodnie w fotelu. I wtedy pani zadała mi bardzo istotne pytanie o wiek, a ściślej, czy mam więcej niż siedemdziesiąt pięć lat. Przyznałam się do PESEL-u i wówczas pani oświadczyła, że nie jest zainteresowana moją opinią o tym, co w moim ukochanym Kraju się dzieje. Przyznam Ci się, zgłupiałam i zapomniałam języka w gębie. Rozumiem, że w każdym takim badaniu obowiązują wartości brzegowe i trudno rozmawiać o konstytucji Rzeczpospolitej z dziesięciolatką, ale z kimś w moim wieku? Zirytowana otworzyłam telewizor, a tam leci program publicystyczny z moimi równolatkami w roli głównej. Wydawało się, że mówią rozsądnie, ale czy to możliwe? W tym matuzalemowym wieku? Pełna wątpliwości przerzuciłam na inną stację. Żywo dyskutujące osoby były w kwiecie wieku. Tyle że gadali głupoty, jakby coś nieodwracalnego rzuciło im się na mózg. Pomyślałam: Jakże często wiek niewiele ma wspólnego ze stanem umysłu i postrzeganiem świata. Profesora Bartoszewskiego słuchałam zawsze z uwagą i Jego podeszły wiek nie miał dla mnie znaczenia. W niezbyt odległym czasie zaczną się przygotowania do wyborów samorządowych, później do parlamentarnych. Głowę daję, że w walce o głosy PESEL nie będzie miał żadnego znaczenia. Wszak każdy kłos – przepraszam: głos – jest na wagę złota. Kłos był za Gierka i odnosił się do żniw. Podobnie jak hasło: „Każdy hektar musi rodzić” – wszelkie skojarzenia są nie na miejscu. Ucałowania, Twoja E.
Kochana Elżbieto! Wracam do Gałczyńskiego: ...więc kiedy przyjdzie dzień przeklęty, że śmierć utopi w czarnym winie wszystkie muzyczne instrumenty, kwiaty i wiersze, i brzoskwinie, to przykro, lecz cóż płacz pomoże, Obywatelu Redaktorze. No i co tu dużo mówić: uświadomiłam sobie, że może to i czas się zbierać, a przynajmniej czas przygotować się do odchodzenia. Tak zwane stosunki międzyludzkie mam w dużym stopniu uporządkowane, pozostają więc przedmioty. Trzeba przygotować rejestr przedmiotów, skąd pochodzą i do kogo należały, żeby dzieci wiedziały, o czym mają zdecydować. Podstawowym kryterium będzie wartość emocjonalna, właściwie więc fundamentalna wiedza o przedmiocie, na przykład: to należało do babci (albo prababci), w tym kałamarzu moczył pióro dziadek (albo pradziadek), a dziadkowie (albo pradziadkowie) siedzieli na tych krzesłach w świetle tego oto żyrandola. Jeśli chodzi zaś o ten, ten, ten i tamten obrazek to malowała je babcia (albo prababcia). Resztę przedmiotów gromadzili przez dwadzieścia lat po prostu rodzice, a po śmierci taty robiła to mama, czyli ja. To były nasze „zabawki” i nie powinny stać się kiedyś obciążeniem dla najbliższych – spokojnie mogą odejść z nami. Widzisz, jak gładko poszło mi wypełnianie zadań człowieka, któremu – jak mówi powiedzenie – bliżej niż dalej? Teraz, gdy obowiązki mam już za sobą, przystąpię do codziennej rzeczywistości, czyli do prania i prasowania, sklarowania kuchni, zmiany obrusa na niemałym stole, wytarcia kurzu... Jaka radość żyć! Znów uderza mądrość poety: ...więc kiedy przyjdzie... to przykro, lecz cóż płacz pomoże, Obywatelu Redaktorze Całuję, Marysia.
Po dwóch dniach, kiedy nie było z nim kontaktu, zdecydowała się go odwiedzić. Miała klucze od jego mieszkania, ale postanowiła ich nie używać, póki nie będzie pewna, że takie jest jego życzenie. Za drzwiami mieszkania była cisza. Zapukała. Nic. Uruchomiła dzwonek. Nic. Zadzwoniła raz, drugi i trzeci. Nic. Pomyślała chwilę, potem powolutku zaczęła schodzić schodami i kiedy dochodziła do półpięterka, zza drzwi rozległ się cichy głos Tomasza. – Wiem, że to ty, Alicjo, nie chcę, żebyś wchodziła. To był bełkot. Bełkot. Bezszelestnie wróciła pod drzwi. Cisza. Bardzo długa cisza. Nie wiedziała, co zrobić. Po długim czasie do jej uszu doszło zza drzwi: – Jest mi bardzo źle. – Czy jesteś sam? – zapytała. – Sam. – Nie wejdę, jeśli tego nie chcesz. – Nie chcę. Chcę być sam. Znów długi czas pod drzwiami. Cisza. Wreszcie drzwi się otworzyły na szerokość szpary. Znów bezruch. Cisza. Nie ruszał się. Serce biło jej jak młotem. Nie mówiąc ani słowa, weszła do przedpokoju. Kątem oka zobaczyła, że schował się w sypialni, za przymkniętymi drzwiami. Chce, żebym była, ale nie chce, żebym go widziała, pomyślała. Nic nie mówiąc, weszła do drugiego pokoju, który nazywali dużym. Od chwili, gdy stojąc na klatce schodowej, usłyszała bełkot, nie wiedziała, czego może się spodziewać. Zrozumiała – że wszystkiego. W pokoju panował nieopisany bałagan. Puste butelki po wódce mieszały się z rozrzuconymi ubraniami i brudnymi talerzami pozostawionymi na stole. Powoli próbowała ogarnąć sytuację. Postanowiła przygotować dużo picia. W szafce znalazła miód. Usłyszała, że Tomasz, obijając się o meble, idzie do łazienki. Przez szparę w drzwiach to, co zobaczyła, było smutne. To był smutny widok. Jej mężczyzna, mężczyzna, którego kochała, wyglądał jak człowiek wyciągnięty spod śmietnika. Wrócił na tapczan. Alicja zachowywała się jak myszka. W absolutnej ciszy weszła do sypialni. Leżał odwrócony do niej tyłem. Spał. Przyniosła wodę z miodem i usiadła na tapczanie. Oddychał nierówno z długimi momentami bezdechu. Noc mijała w kompletnej ciszy i przerażeniu. Siedziała i myślała: Co mogę zrobić? Co teraz będzie? W pewnym momencie Tomasz powiedział bardzo się starając, żeby to, co mówi, było wyraźne: – Kocham cię, nawet nie wiesz, jak bardzo cię kocham.
Droga Marysiu, po odebraniu kilku telefonów w sprawach medycznych, odbyciu kilku rozmów o polityce i wysłuchaniu wiadomości w telewizorze, ogarnia mnie nieprzeparta chęć ucieczki, gdzie pieprz rośnie albo jeszcze dalej. Nowa Zelandia lub Samoa odpadają. Nie mam na taki wypad pieniędzy. Może więc gdzieś w Polsce? Co byś powiedziała na Puszczę Knyszyńską? Albo Szwajcarię Kaszubską? Wiem, że wolałabyś Puszczę Białowieską, ale tam może nas pożreć kornik drukarz albo wyciąć minister środowiska. Zostańmy przeto przy jakiejś puszczy nieznanej. W naszym szałasie nie byłoby telewizora, radia ani telefonu. Żywiłybyśmy się darami natury popijanymi wodą ze strumyka. Naokoło spokój i cisza informacyjna. Sęk w tym, że po jakimś czasie, czegoś by nam zabrakło i trzeba by było się wybrać po zakupy. A przed miejscowym sklepem rozpolitykowany tłum! Więc może lepiej zostać w domu, nie odbierać telefonów, wyłączyć radio i telewizor, a zakupy robić przez Internet? Zastanowię się nad tą frapującą wizją, najpierw jednak zadzwonię do kilku kum, wysłucham w radiu prognozy pogody i obejrzę „Szkło kontaktowe”. Do zobaczenia na targu. Twoja E.
Kochana Elżbieto, nie miej złudzeń! Nigdzie nie udałoby nam się uciec. Polityka, w którą jesteśmy wciągnięci, stała się sprawą dla nas zbyt ważną. I żadne Samoa – nawet gdyby było nas na to stać – nikogo od tego nie uwolni. Możemy się nie interesować polityką, ale jak to ktoś ładnie powiedział: ona zainteresuje się nami. Zwłaszcza że akurat w naszym kraju jest to temat najważniejszy, bo dotyczy kształtu demokracji, w której będziemy żyli. Demokracja. W czasach komuny nasze ciche, bardzo osobiste – żeby nie powiedzieć – intymne marzenie. Wydaje się, że wtedy każdy z nas wykształcił w sobie taki malutki kącik poświęcony demokracji. Jedni otwierają go częściej, inni rzadziej. Szczególnie naiwnym (na przykład mnie, a wiem, Tobie też) wydaje się, że wszyscy o niej myślą tak samo, choć niekoniecznie to samo. Na przykład zakładasz, że Twoi rodacy żyjący w tym samym miejscu i w tym samym czasie – i mający to samo doświadczenie życiowe i historyczne, chociażby to z lat 1945-1989 ubiegłego wieku – noszą w sobie taką samą potrzebę demokracji i taki sam jej model. W tym przekonaniu trwasz od dawna i dopiero trzeba wyjątkowo mocnej zmiany, żebyś zobaczyła, że jest wiele osób, które myślą inaczej niż Ty. Do tej pory wyobrażałaś sobie, że to wyjątki. Dziś wiesz, że nie jest to mała grupa. A przecież od tylu lat jesteśmy szczęśliwi i dumni z wielkiej drogi do demokracji, jaką w ostatnim ćwierćwieczu przebyła nasza ojczyzna. Ale też, być może tak bardzo rozpierało nas szczęście, że nie widzieliśmy tych, którzy sobie nie radzili i najzwyczajniej w świecie potrzebowali pomocy. Zresztą mało kto z nas umiałby wtedy jej udzielić. Nie mieliśmy doświadczeń i dla większości uczenie się demokracji było drogą nową i wcale nie najłatwiejszą. Wiedzieliśmy jednak, że jest to jedyna droga do tego lepszego, bardziej ludzkiego świata. Nie było wzorców radzenia sobie. Każdy musiał tam się dostać na własną rękę. Generalnie byliśmy dosyć biedni. Bo i z czego mieliśmy być zamożni? Mój Tata często mawiał: – Ani cebulki, ani w co wkroić! Prawda. Tak startowaliśmy do tego nowego, lepszego życia. Czy to już wtedy nasza ojczyzna zaczęła nam się dzielić na dwa światy? Niestety, nie potrafimy z sobą rozmawiać. Nie tylko o demokracji. Nie mamy doświadczeń w nienapastliwej wymianie myśli. Tak nam się złożyło. Dlatego jest nam trudniej niż tym nacjom, które demokrację praktykują długo. Nie ma rady – musimy przez to przejść! Dla mnie uczenie się demokracji to jest uczenie się empatii. I wiem, że to jedna z lepszych umiejętności, jakich warto się nauczyć. Nie każdemu udało się ją wynieść z domu. Podobnie jest z poczuciem wolności. I z szacunkiem dla prawa do wolności dla innych. Szczęśliwi ci z nas, którzy umieli się cieszyć z tego, co dobrego i wielkiego nam się wydarzyło i ile udało się zbudować od 1989 roku. Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, nie wiem, czy wiesz, że moje wczesne dorastanie odbywało się w środowisku, które dziś nazwano by multi-kulti? Działo się to na poniemieckich ziemiach odzyskanych, w stacji hodowli roślin blisko Słupska. W tej małej wsi mieszkali dom w dom Niemcy, którym nie udało się wyjechać zaraz po zakończeniu wojny, Ukraińcy i Łemkowie wywiezieni z Podkarpacia w ramach akcji Wisła, Polacy, którzy przyjechali tam za chlebem z biednej Kielecczyzny i jedna rodzina z Białorusi. Stacją kierowali byli ziemianie, pozbawieni swoich majątków przez reformę rolną. Tak więc w kilkunastu chałupach mieszkało pięć narodowości wyznających pięć religii. Katolicką, ewangelicką, prawosławną, grekokatolicką i świadkowie Jehowy. Przyznasz, że przedziwny konglomerat języków, wyznań, sympatii i kultur. Szefowie stacji wydawali pracownikom dyspozycje w trzech językach: polskim, niemieckim i rosyjskim. Dożynki odbywały się też wielojęzycznie i zgodnie z tradycją każdej nacji. Najstarsza Łemkini została sekretarzem partii, co nie przeszkadzało jej prosić katolickiego księdza o odprawienie mszy w intencji powrotu pańszczyzny. Bo za pana żyło się na wsi łatwiej... A moja mama prosiła głuchoniemego ogrodnika Niemca żeby: machen troszeczkę haken, co w tłumaczeniu na polski oznaczało polecenie wykopania chwastów na drodze do laboratorium. Mimo dość zasadniczych różnic życie uczuciowe i towarzyskie kwitło. W każdą sobotę w dawnej pałacowej sali balowej odbywały się tańce przy akordeonie. Tańczyli wszyscy ze wszystkimi, a później młodzi spacerowali po pałacowym parku. Wkrótce przyszła pora na mieszane śluby i chrzciny. Na te uroczystości przychodziła cała wieś, łącznie z kierownictwem. I nikt się nie zastanawiał, kto jest kim i skąd się wziął. Powiesz, że przedstawiam Ci idylliczny obraz powojennej wsi. Może i tak, wszak wspomnienia z młodości są na ogół piękne. Ale moja mama z ojczymem przeżyli tam prawie ćwierć wieku i nie pamiętali, żeby kiedykolwiek dochodziło do niesnasek na tle religijnym bądź narodowościowym. Były sąsiedzkie nieporozumienia, że czyjeś gęsi weszły komuś w szkodę, ale nigdy o sprawy wagi zasadniczej. I powiem Ci szczerze: nie rozumiem tych wszystkich lęków przed zalewem Polski przez różne kultury. Myślę, że sami potrafimy się skutecznie wykańczać. Całuję Cię najserdeczniej, Twoja E.
Kochana Elżbieto! Dokonałam sensacyjnego odkrycia, mianowicie: nigdy nie zdarzyło nam się dzielić ze sobą strachem! Zważ to sobie: w dziesiątkach listów, które wymieniłyśmy, było o dużych, średnich i małych radościach, dużych, średnich i małych smuteczkach, o naszych rodzicach, dzieciach, wnukach, przyszłych prawnukach, o tych, których kochałyśmy i tych, których nie kochałyśmy, o domowych zwierzętach i ich odchodzeniu, o tłumie (dzięki Ci, Panie) naszych przyjaciół i o samotności, o zabytkach i najbardziej równinnych równinach, o książkach, o malarstwie, o rzeźbie. O wszystkim. Nigdy zaś o strachu. Nigdy. Nigdy nie dzieliłyśmy się ze sobą strachem. Dziwne, prawda? A przecież to on towarzyszy każdego dnia ludzkiemu losowi. Strach o dzieci, wnuki, mężów, żony, krewnych, przyjaciół, znajomych, o nasze zdrowie i o to, czy sobie poradzimy, nie sprawiając nikomu kłopotów. Ot, nasz strach codzienny. Wiemy, że jest i że dotyczy każdego. Nie epatujemy nim. I pewnie dlatego nigdy o nim nie pisałyśmy. A teraz doszedł inny: strach przed pewnymi, małobezpiecznymi sytuacjami i warunkami w różnych miejscach naszego pięknego globu, a też niezupełnie spokojna sytuacja w naszym kraju: liczne zmiany i niekończące się społeczne podziały. Trudne i niebezpieczne. Okropne! Życzmy sobie, żeby nigdy nie było potrzeby powrotu do tego tematu. Całuję Cię, Marysia.
Kochana Elżbieto, na trzecim roku studiów, czyli w latach 1960-1961, literaturę dwudziestolecia międzywojennego wykładał nam pewien świetny profesor. Mógł mieć wtedy czterdzieści kilka, może z pięćdziesiąt lat. Ilekroć potykaliśmy się o własną ignorancję, brak wyobraźni lub niezrozumienie istoty rzeczy, profesor patrzył na nas z rozbrajającą wyrozumiałością i mawiał: – Proszę się nie martwić, prawdziwy humanista zaczyna się po czterdziestce. – I dodawał, że trzeba nad tym pracować. Większość z nas urodziła się na początku wojny; byliśmy młodzi i głupi i nie rozumieliśmy, dlaczego trzeba dożyć czterdziestki, żeby zrozumieć tak proste prawdy jak to, że nic, co ludzkie ma ci nie być obce, że obowiązuje cię tolerancja, szacunek i zrozumienie drugiego człowieka. Pewnego dnia (oczywiście po czterdziestce) szczególnie mocno uświadomiłam sobie codzienną wagę prostych prawd. Wtedy pomyślałam o naszym profesorze. Okazało się, że w 1968 roku wyjechał z kraju. Był Żydem. Nie wiedzieliśmy o tym. Przykrość, strata i ściśnięcie gardła. W moim środowisku nikt dotąd nie zajmował się cudzym pochodzeniem. Po latach zrozumiałam, jak wielką miał klasę, gdy ze spokojem i łagodnością rozmawiał z nami o humanizmie, nie tylko w filozofii, etyce i literaturze. Pomyślałam też, że strasznie trudno jest ocalić w sobie ten głęboki humanizm, gdy się przeżyło czasy tak wielkiej pogardy, jaką niosła II wojna światowa. Zwłaszcza kiedy jest się Żydem. Całuję Cię, Marysia. PS To chyba gwałtowny wzrost różnych, niebezpiecznych populizmów sprawia, że teraz często o tym myślę. Kiedyś napisałam do Ciebie list, którego Ci nie wysłałam. Brzmiał następująco:
Kochana Elżbieto, w naszej, od ponad ćwierć wieku z zachwytem przez nas odzyskanej demokratycznej Ojczyźnie, są rzeczy, których nie lubię. Czasami czuję się jak ktoś, kogo na czymś przyłapią i nikt go nie obroni. Po prawdzie nie do końca wiem, na czym miałabym być przyłapana, ale uczucia czającej się niepewności i zagrożenia trwają. Z czego to się bierze? Może z niewesołych doświadczeń w czasie załatwiania spraw w różnych urzędach? Z narastającej biurokracji? A może z obserwacji, że w sprawach – urząd kontra obywatel – sprawy niezwykle rzadko kończą się dobrze dla obywatela. Może jeszcze nie czuję się tak, jak gdyby już się zaczynał „Proces” Kafki, ale załatwianie wielu spraw w normalnych urzędach wciąga człowieka w ich duszną i bezduszną atmosferę. W naszej demokratycznej Ojczyźnie bardzo nie lubię też pseudowolności słowa, która pozwala obrzucić drugiego człowieka obelgami, błotem i pomówieniami z bezczelnym, cynicznym oczekiwaniem, aż ofiara się sama przed sądem oczyści. Być może więc w kraju, który kochamy, a który w relatywnie krótkim czasie przeszedł wspaniałą drogę, powinniśmy przejść do następnego etapu, etapu starań o jakość, o jakość naszego życia codziennego, o jakość naszej osobistej ogłady i wreszcie o poziom naszej kultury. Być może jest to czas sprzeciwu wobec bylejakości i czas niezgody na bezkarność pewnych zachowań? To był koniec tego listu. Wiem, dlaczego go nie wysłałam. Drażnił mnie z jednej strony idealistyczną naiwnością, a z drugiej pewną czepliwością mojej postawy. Zarzucałam sobie czepianie się rzeczy małych wobec tych wielkich, które udało nam się osiągnąć. I z których naprawdę powinniśmy być dumni. A jak Ty to widzisz z dzisiejszej perspektywy? Całuję, Marysia.
Minęło kilka dni, nim się odezwał. – Mam problem, który muszę rozwiązać. – Czy mogę ci w czymś pomóc? – zapytała Alicja. – Nie! Nie! Muszę to zrobić sam. Zadzwonię. Dni mijały, telefon milczał, a ona czuła się jak człowiek, który siedzi w pociągu jadącym ku nieuchronnej katastrofie. Była bezradna i bezbronna. Pierwszy raz od długiego czasu zaczęła brać środki uspokajające. Do pracy, która przedtem ją cieszyła, wstawała często z trudem. I na pewno myśl o niej nigdy nie budziła radości. Boże, ile to już takich dni minęło? Dwadzieścia? Trzydzieści? Czterdzieści? Jak to było u Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej? Nie widziałam cię już od miesiąca I nic. Jestem może bledsza, trochę śpiąca Trochę bardziej milcząca Lecz widać można żyć bez powietrza. Alicja wyglądała marnie – lepiej więc, żeby nie oglądała się w lustrze. A do tego z dnia na dzień było coraz gorzej. Od dawna patrzyła bez nadziei na stale milczący telefon. Postanowiła rozszerzyć wiedzę o uzależnieniach w ogóle, a o uzależnieniu od alkoholu szczególnie. Zobaczyła rozmiary tragedii zawieszonej nad człowiekiem, którego ta choroba dotknie. Zdobyła wiedzę o trudnościach wychodzenia z nałogu i także wiedzę o tragediach wynikających z niemożności wyjścia. Jeśli czas, którego Tomasz potrzebował, był mu właśnie potrzebny na odcięcie się od alkoholu, to z kolei czas poświęcony przez nią na zdobycie wiedzy o tym uzależnieniu sprawił, że straciła wiarę w cokolwiek. To było zderzenie z wielką lodową górą. Wszystko stało się niepokonywalne. Środki uspokajające przestały pomagać w conocnym płakaniu w poduszkę.
Kochana Elżbieto! Krzysztof Kolumb ma dwie wielkie zasługi dla ludzkości: pierwszą związaną z odkryciem Ameryki, drugą związaną z jajkiem. Dzisiejsza, nie najłatwiejsza sytuacja na świecie, prowokuje sporo osób do stawiania diagnoz i wypisywania recept. Jeśli chodzi o odkrycie Ameryki, to dla wielu z nas mających geopolitykę w małym palcu nic to! Po prostu – każdy by to zrobił. We krwi mamy przecież ambicję, waleczność i wielką wiarę we własne siły (zwłaszcza w sprawczą moc naszego języka). – Gdybym tam był, już dawno bym... odkrył Amerykę (Indie, Chiny lub co tam jeszcze państwo sobie winszują). – Gdybym tam był, już dawno... zmieniłbym rząd (w Rosji, Korei Płn., Syrii, i gdzie tam jeszcze państwo sobie winszują). – A nie mówiłem, że trzeba było! Mówiąc krótko: odkrycie Ameryki to nic. Rzeczą bez porównania ważniejszą było postawienie jajka. Poza pewnym głupim Jasiem ze starohiszpańskiej opowiastki ludowej – autorstwo w sprawie jajka nie ma konkurencji. Należy do Kolumba. I za to jajko kocham Kolumba! Dziesiątki, żeby nie powiedzieć setki razy, gdy stawałam przed problemem nie do rozwiązania, myślałam o tym, co na to Kolumb? Jak postawiłby nierozwiązywalne, moje osobiste jajko? Wiem, że się powtarzam, ale naprawdę kocham Kolumba za jajko. Co mi tam Ameryka! W końcu – jeśli nie Kolumb – ktoś (a może nawet każdy) by ją odkrył. Ale postawić jajko, to jest coś! Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, każdy dobry uczynek będzie ukarany. Nawet przez rośliny... Dwadzieścia lat temu dostałam na nowe mieszkanie niewielką jukę w zwykłej doniczce jakich wiele. Nie mogę powiedzieć, że mnie zachwyciła i doniczka, i roślinka, ale stała na oknie i sobie rosła. Gdy przestała się mieścić na parapecie, postanowiłam się z nią rozstać. Nikt jednak nie miał na biedaczkę ochoty, a ona cierpliwie dalej rosła. W końcu Kasia zgodziła się ją przyjąć do ogrodu. Umówiłam się z Magdą, że nas odwiezie. Wyciągnęłam więc jukę z doniczki i wtedy się okazało, że jest za duża, żebym mogła ją znieść i zapakować do samochodu. Nie miałam wyjścia: pocięłam jukę na cztery kawałki i każdy umieściłam w słoiku z wodą. Po tygodniu przypomniałam sobie o roślinach, które zdążyły już wypuścić malutkie korzonki. Zrobiło mi się ogromnie żal tych roślinek, bo przecież nie zasłużyły na to, aby je wyrzucać z domu do jakiegoś tam ogrodu. Wybrałam się więc do sklepu ogrodniczego, kupiłam trzy doniczki plus worek ziemi i zasadziłam biedactwa. W tej chwili mam cztery juki nie mieszczące się na parapecie, podlewam je starannie, wynoszę latem na balkon i zastanawiam się, co dalej. Jeśli zrobię sobie powtórkę z historii i każdą potnę na cztery kawałki, będę miała w domu szesnaście doniczek, czyli zamieszkam w palmiarni. Jeśli wywiozę je z domu – zjedzą mnie wyrzuty sumienia. Bo w końcu w czym mi zawiniła przyniesiona przed laty juka? Całuję Cię serdecznie, pozostająca w niepewności E.
Kochana Elżbieto! Zauważyłaś, jak bardzo jesteśmy zajęci, gdy jest upał? My – czyli posiadający licznych przyjaciół. My – ludzie w wieku nieodwracalnie dojrzałym, którzy mają siedzieć w domu, bo jest upał. Moje mieszkanie jest chłodne, wyobrażam więc sobie, czego to ja nie zrobię w tym dniu, kiedy żar leje się z nieba. Dzwoni córka: – Mamusiu, wiesz, że dzisiaj będzie upał. Broń Boże nie wychodź. Ja: – Wiem, kochanie. Będę w domu. Córka: – Zadzwonię później. Ja: – Dzięki, spokojnie, będzie dobrze! Po chwili dzwoni Anka: – Dobrze, że nie wychodzisz, bo straszny upał. Nie wiem, co z Ewą, dzwonię do niej i dzwonię, a tam nikt nie odbiera, a przecież ona się wczoraj źle czuła i powinna być w domu. Ja: – Też będę dzwoniła. Na razie. Nie zdążyłam zadzwonić, bo odezwała się Marysia; ma problem, bo nie może złapać kontaktu z Hanią, która jest sama na wsi, a tu taki upał... Postanowiłyśmy dzwonić tam na zmianę. Tymczasem zgłosiła się Ewa, która poszła do sąsiadki, bardzo starszej pani, żeby sprawdzić, czy jej czegoś potrzeba, bo: – Wiesz, straszny upał i nie powinna wychodzić z domu... Następnie Grażyna, Jaga, Beata i Danusia szukały Ali, Krysi, Teresy i Uli. Pod wieczór wszystkie się odnalazłyśmy – zdrowe i całe, choć dość zmęczone poszukiwaniami. Najlepiej upał zniosła Hania, która siedziała w cieniu drzew kiedyś posadzonych z – dziś już, niestety, nieżyjącym – mężem wśród starannie wypielęgnowanych, przepięknych kwiatów, a telefon zostawiła w domu, bo... kto by dzwonił w taki upał! Gdy zadzwoniła córka, żeby sprawdzić, jak się czuję, odpowiedziałam, że bardzo dobrze, przecież wiesz, jak chłodne jest moje mieszkanie. Wszak nie będę dziecku opowiadała, ile wysiłku wymaga od ludzi w moim wieku taki upał! Całuję Cię, Marysia.
Droga Marysiu, od czasu do czasu zdarza mi się zjeść ze znajomymi obiad w restauracji. Jest to dla mnie duża przyjemność, bo nie jestem tego dnia skazana na samotne jedzenie tego, co sobie ugotuję, muszę odpowiednio się ubrać, umyć głowę, umalować i co najważniejsze – wyjść z domu. Same plusy. Z reguły wybieramy restauracje o dobrej renomie, ale nie przesadnie drogie. W miarę czytania mi na głos menu mam coraz większy mętlik w głowie. Nic z tych cudzoziemskich nazw nie rozumiem, a nie zabrałam ze sobą słownika wyrazów obcych, bo kto z taką książką chodzi do restauracji? Żadnego schabowego, brizolu czy klusek kładzionych, żadnej swojsko brzmiącej kartoflanki nie uświadczysz. Zupełnie jak w piosence Młynarskiego o socjalistycznej stołówce dla dyrektorów, gdzie kartoflanka nazywała się potato soup lub, z francuska, pommes de terre creme. Gdy już mi się wydawało, że zrozumiałam, iż placki po cygańsku to normalne placki kartoflane polane gulaszem, w innej restauracji takie same nazywają się plackami po węgiersku, a jeszcze w innej – plackami zbójnickimi. O nazwach potraw anglo i francusko brzmiących Ci nie wspomnę. Nawet gdybym je zapamiętała i tak nie wiem, jak je się pisze. Zupełna wariacja, lecz ile w niej elegancji... Tak czy owak, miło jest poznawać nowe smaki. Czy jadłaś kiedyś jarmuż? Bo ja nie. Za moich czasów służył do ozdabiania półmisków. Teraz go się zjada, w dodatku ze smakiem. Albo różne rodzaje pieprzu? Szczerze współczuję tym, którzy są na różnych dietach. Jak może być coś dobrego bez glutenu, laktozy, cukru, białka i soli? Ale widać może, skoro są na takie jadło amatorzy. Moja mama twierdziła, że wszystko, co jej smakuje, nie może szkodzić. I w tym przekonaniu przeżyła dziewięćdziesiąt cztery lata, ciesząc się dobrym zdrowiem. Staram się ją naśladować. Ucałowania, Twoja E.
Wreszcie Tomasz zadzwonił. Alicja nie pamiętała, kiedy tak bardzo łomotało jej serce. – Mógłbym przyjść? Co za głupie pytanie, pomyślała, przecież od tak dawna na to czeka! – Jasne! – Czy o siedemnastej? Będzie dobrze? – zapytał. Każda godzina będzie dobra, żeby wreszcie cię zobaczyć, powiedziała sobie w duchu. – Oczywiście! Wszedł punktualnie z wielkim bukietem czerwonych róż. Dobry znak, pomyślała Alicja. – Przyszedłem się pożegnać. – Wyjeżdżasz? – zapytała zaskoczona. – Nie, będę na miejscu, ale muszę uporządkować swoje sprawy. – Mogę ci w tym pomóc? – Nikt mi nie może pomóc, nawet ty. Muszę to zrobić sam. Gdy ciebie nie było w moim życiu, wydawało się, że jakoś sobie poradzę, że uda mi się to ukryć. Teraz wiesz. Nie chcę o tym mówić. Długa, koszmarna cisza. Alicja poczuła, że płyną jej łzy. Głupia, cholerna, mała dziewczynka, która nawet tego nie potrafi opanować, pomyślała z wściekłością o sobie. Tomasz wyjął z kieszeni wielką chustkę do nosa i starannie wytarł jej łzy. – Kupiłem dla ciebie pierścionek, a dzień, w którym uznam, że mogę ci go wręczyć, będzie pięknym dniem w moim życiu. Pomysł z pierścionkiem nie był do niego podobny; oceniłby go jako zbyt tandetny. Gdyby mieli szansę na dalsze, wspólne życie, żaden pierścionek nie byłby im potrzebny. Kwiaty i pierścionek. Za dużo w życiu widziała, żeby nie rozumieć, co to znaczy. To był koniec. Ładnie opakowany koniec. Pociąg pędzący od wielu dni ku nieuchronnej katastrofie wyskoczył z szyn i z potwornym hukiem rozbił się o ścianę budynku. Dziura. Wielka czarna dziura.
Droga Marysiu, właśnie sobie uświadomiłam, że minęło dziesięć lat mojego niewidzenia. Nie był to czas dla mnie łatwy, ale myślałam, że będzie gorzej. Najtrudniejsze było stopniowe tracenie wzroku. Jednego dnia widziałam schody, drugiego – nie. Trzeciego znowu coś widziałam i pojawiała się nadzieja, że może nie jest aż tak źle. To było bardzo wyczerpujące. Ale minęło, gdy definitywnie przestałam widzieć. Straciłam wprawdzie kontakt z niektórymi przedmiotami, nie straciłam jednak z ludźmi. Wręcz przeciwnie. Odwiedza mnie więcej znajomych niż kiedyś, bo mam dla nich czas. Wyostrzyły mi się inne zmysły. Czy możesz sobie wyobrazić, że obutą nogą jestem w stanie wyczuć na podłodze malutką pastylkę lekarstwa, która właśnie wypadła mi z ręki? Kiedyś bym ją rozgniotła na proszek, a teraz podnoszę i łykam. Czysta oszczędność. Dawnymi czasy widziałam, że jestem w łazience, teraz słyszę pogłos i nie muszę zapalać światła. Kolejna oszczędność. Wymieniać mogę długo. Jestem też bardziej wyczulona na ludzkie głosy, szczególnie płynące z telewizora lub radia. Każdą złą dykcję prezenterów i aktorów wyłapuję bezbłędnie, co doprowadza mnie do białej gorączki. Najbardziej brakuje mi książek, prasy i robienia samodzielnie zakupów. Marzy mi się pójście samej do butiku po jakiś nowy ciuch lub szminkę. Niestety, jest to dla mnie nieosiągalne. Muszę polegać na opinii przyjaciółek, w czym jest mi ładnie, a wolałabym na sobie. Ubieram się więc w stare stroje, bo jeszcze je pamiętam. Może Cię to zdziwi, ale nie spotkałam się jak dotąd z żadnym przejawem chamstwa czy nieżyczliwości ze strony bliźnich, czy to na ulicy, czy gdziekolwiek. Nawet gdy stuknę kogoś laską na zatłoczonym targu, słyszę: przepraszam, choć wina leży po mojej stronie. W tramwaju zawsze znajduje się ktoś, kto ustępuje mi miejsca. Pan Wojtek, właściciel straganu z warzywami na moim targu, zawsze chce mnie obsłużyć poza kolejką i nie przyjmuje do wiadomości, że ja tylko nie widzę, ale nogi mam sprawne i mogę postać. Nie jest więc nasze społeczeństwo takie nieczułe, jak na pierwszy rzut oka może się wydawać. Jeśli czuję się dyskryminowana, to tylko przez telewizję, zarówno komercyjną, jak i publiczną. Wprawdzie na początku jakiegoś programu publicystycznego zawsze podają nazwiska uczestników, na tym jednak koniec. Słucham i muszę się domyślać, kto akurat mówi, jakby nie można było podać kto. Podobnie rzecz się ma z numerami telefonów do studia. Są napisane na ekranie, co osobie niewidzącej lub słabo widzącej jest to jak psu na budę. Za co mam płacić abonament? Całuję Cię najserdeczniej, Twoja E.
Kochana Elżbieto, wchodząc do mieszkania moich dzieci, zawsze z zachwytem patrzę na estetyczną czystość, funkcjonalność i elegancję tych wnętrz. Też bym tak chciała. Tymczasem wracam do siebie i ogarnia mnie bezgraniczne zdumienie: jak to się stało, że ja, która nie mam manii posiadacza, zgromadziłam tyle przedmiotów? Znasz dobrze te czterdzieści kilka metrów mojego mieszkania. Jest funkcjonalne i dobrze zorganizowane. Na przykład: każda rodzinna osoba z ostatnich dwóch pokoleń ma u mnie swoje pudło, do którego zbierałam jej skarby. Każde pudło jest podpisane. Są w nich rzeczy różne: kartki, dokumenty, karteczki, zdjęcia, rysunki... Krótko mówiąc – to, co zwykle matki zbierają. W pudełkach wnuków są między innymi gazety z dnia ich urodzin. Dwa pawlacze z obrazami Mamy, jeden z twórczością córek... Czyli życie. Ten świat zamknięty w pudełkach lub znajdujący się na pawlaczach jest światem uporządkowanym i niejako historycznym. Zaglądam do niego czasami, czyli bardzo rzadko. Jest też drugi świat – ten drugi, w części wiszący na ścianach lub postawiony na czymkolwiek, to świat, z którym rozmawiam codziennie i z którym kontakt jest dla mnie równie naturalny jak zjedzenie śniadania, ale też za każdym razem równie niezwykły, jakbym po raz pierwszy znalazła się w tajemniczym ogrodzie lub uruchomiła niechcącym dotknięciem nową aplikację w smartfonie. Spojrzeniem na obraz lub bibelot uruchamiam pamięć, wyobraźnię i emocje. To pozwala mi również zachować kontakt z tymi, których już nie ma. Świat wiszący na ścianach jest świadectwem historii, ale i życia, które stale się zmienia. Dom wypełniają przedmioty gromadzone według zasady, którą ktoś kiedyś sklasyfikował jako zasadę trzech „p”: pamiątki, przydatność, piękno. Każde z tych rygorów jest oczywiście względne i nieodwracalnie subiektywne – najbardziej może przydatność i piękno. Bo o ile można jeszcze wytłumaczyć przydatnością obecność globusów w każdym pokoju, o tyle wielość ptaków może wywoływać zdumienie. Ptaki są z drewna, papier mâché, gliny i czegoś tam jeszcze. Niektóre są dość wyrafinowane w formie, a niektóre zupełnie naiwne. Wszystkie zajmują w domu dość eksponowane miejsca, chociaż nie są pamiątkami. Są z wyboru. Patrzę na to, co mnie otacza, i się zastanawiam, jak będą wyglądały za dwadzieścia, trzydzieści lat – dziś estetycznie czyste, wręcz wyrafinowanie ascetyczne – mieszkania moich dzieci. Ile zgromadzą swoich globusów, ptaków, obrazów i innych ludzkich słabości? I czy, kiedy będą wracały od swoich dzieci, też pomyślą, że chciałyby mieć tak ascetyczne mieszkania jak mają one? Jeśli tak, nieźle się uśmieję, siedząc na jakiejś chmurce. Całuję Cię, Marysia.
Kochana Elżbieto! Co rusz mi się zdarza, że w chwilę po tym, kiedy na list do Ciebie kliknę wyślij, uświadamiam sobie, o czym zapomniałam napisać. Tym razem w liście o domu zapomniałam o rzeczy najważniejszej i najcenniejszej: kryptonim – rodowe srebra! Już widzę Twoją minę: rodowe srebra? Że skąd mi to przyszło do głowy? No dobrze! Może nie srebra. Może nazwijmy to rodowym skarbem. Myślę o pewnych cechach charakteru Mojej nieżyjącej Mamy. Nie żyje od wielu lat, ale mam stale uczucie Jej niemal codziennej obecności. W tej drobnej szczupłej, bardzo ładnej kobiecie siedział niezwykły duch, dynamiczny i ekspresyjny. Ochrzaniała nas za wszystko, ale robiła to z ogromnym wdziękiem i poczuciem humoru. Pewnie nieraz miała uczucie, że wiele rzeczy zrobiłaby znacznie lepiej. Przy Jej pracowitości i dobrym zorganizowaniu z całą pewnością tak by było. Wielka osobowość i dzielny człowiek, który wiele rzeczy potrafił zbudować. To nie to, że Jej obrazy wiszą na ścianach, ani to, że mam pewne przedmioty z początków małżeństwa rodziców. To Ona sama jest stale obecna w moim domu. Niedługo dojdę do osiemdziesiątki, a Mama – gdzieś tam z góry – bez przerwy wnosi poprawki: – Zrób to, zrób tamto, to napraw, tamto przesuń. Jak to w życiu. Myślę, że po cichu sama z tego się śmieje. A mnie jest dobrze z tym kontaktem. To są właśnie moje rodowe dobra. Całuję, Marysia. PS Ostatnio na zawieszce pewnej biżuterii zobaczyłam napis: Dziecku powinniśmy dać dwie rzeczy – korzenie i skrzydła. Ładne, prawda?
Droga Marysiu, z ogromnym rozrzewnieniem wycieram kurz z blisko stuletniej maszyny do pisania swojego dziadka. Do dziś mam w uszach tamten stukot wychodzący spod jego palców, gdy pisał historyczne książki i artykuły. Minęły lata i ja na tej maszynie pisałam swoje teksty do gazety. Dziś maszyna służy wyłącznie jako staroświecka ozdoba. Nawet gdybym chciała coś na niej napisać, nie dałabym rady, bo skąd miałabym wziąć odpowiednią dla niej taśmę? Teraz takich rzeczy już się nie produkuje. Na moim biurku króluje gadający komputer, bez którego nie mogłabym z Tobą korespondować. Jest mi niezbędny jak dziadkowi jego maszyna. Zżyłam się z nim, choć nie wykorzystuję wszystkich jego możliwości. Mimo że mam połączenie z Internetem, służy mi wyłącznie jako maszyna do pisania i skrzynka pocztowa, rzadko jako źródło informacji encyklopedycznych. Jakoś nie pociągają mnie blogi, facebooki i fora dyskusyjne. Odczuwam przed nimi atawistyczny lęk. Nie chcę się nigdzie logować ani wymyślać hasła. Udział w takich gremiach traktuję jak zamach na prywatność. Pewno nie mam racji, ale obawa jest silniejsza od rozumu. Prawdę mówiąc i tak wiem, co się w Internecie dzieje, gdyż moje kumy zdają mi dokładne relacje z tego, co przeczytały. Najczęściej są pełne oburzenia na płynącą z monitora nienawiść do wszystkich, którzy są innego zdania w kwestiach politycznych. No cóż, taki mamy klimat... Do pogadania sobie od serca potrzebny mi jest kontakt z żywym człowiekiem. Bez pośrednictwa dodatkowych urządzeń technicznych, nawet najnowszej generacji. Ale o to coraz trudniej. Bo albo pogoda nie taka, albo różne niedomagania nie pozwalają opuścić cieplutkich pieleszy. Bywa, że krążę po domu wypełniona tęsknotą za znajomym ludzkim głosem. W takich momentach sięgam po komórkę. Dobrze, że je wymyślono. Bez komórki nie wyobrażam sobie życia. Daje mi poczucie bezpieczeństwa. Mieszkam sama i jestem w wieku, w którym w każdej chwili może mi się przydarzyć coś złego. Naciśnięcie odpowiedniego przycisku pozwoli powiadomić bliskich, że z ukochaną ciocią coś jest nie tak. Doszło do tego, że nie kupuję sobie żadnego ciucha bez kieszeni, w której mogłabym nosić owo urządzenie. W towarzystwie komórki jem, śpię i robię różne inne rzeczy, z kąpielą włącznie. No widzisz, miał być list o dziadku i jego maszynie do pisania, a skończyło się na nowoczesności. Musimy się spotkać i wreszcie pogadać przy dobrej kawie, ciastku i nalewce z czarnej porzeczki autorstwa Teresy. E.
Kochana Elżbieto, czy uważasz, że kilka rzeczy w naszym świecie codziennym zmieniło się na gorsze? Na przykład powszednia rzeczywistość ujawnia nam ogromną liczbę ludzi potężnie sfrustrowanych. Wiem, powiesz przytomnie, że oni byli zawsze. Pewnie masz rację, ale zgodzisz się, że nigdy nie występowali w aż takiej liczbie. Słownik Kopalińskiego definiuje zjawisko frustracji jako stan przykrego napięcia psychicznego, spowodowany niezaspokojeniem potrzeb lub niemożnością osiągnięcia celu. Moim zdaniem, aż tylu biednych, niezaspokojonych, niespełnionych naprawdę nie było, bo na pewno taki fakt zarejestrowalibyśmy, zwłaszcza, że osobnik o tym typie emocji stara się skupić na sobie uwagę, na ogół manifestując jad i niechęć wobec świata, który nie kwapił się go docenić. I pewnie, gdyby nie upublicznianie tego stanu, nie wiedzielibyśmy, jak bardzo wzrosło to zjawisko. Skąd się wzięło tylu niedowartościowanych, niespełnionych ludzi szerzących destrukcję, a następnie dających w kość nie tylko najbliższemu otoczeniu, ale nierzadko i sporym częściom społeczeństwa? Dlaczego nie doskwierało nam to wcześniej? Być może wtedy zasady kultury nakazywały, aby stany osobistej agresji traktować jako stany należące do intymnej – żeby nie powiedzieć wstydliwej – sfery człowieka? Co dziś uwolniło nas od dyscypliny wobec siebie? Może za swoje frustracje lubimy po prostu szukać winy nie w sobie, lecz w innych? Oczywiście winy za to, czego sami nie zrobiliśmy. Potem już pozostaje tylko: na kogo wypadnie nasza sfrustrowana agresja – na tego bęc! Całuję Cię, Marysia. PS Nie warto zapominać o tym, że każdy z nas do końca swoich dni pozostaje sam na sam, z dwoma rzeczami: własnym zdrowiem i swoim charakterem; a z tym ostatnim, często nie łatwo wytrzymać.
Droga Marysiu, opowiadała mi mama, że w dwudziestoleciu międzywojennym panie domu rozkładały na meblach karteczki z prośbą o unikanie rozmów na tematy polityczne. Któregoś dnia spróbowałam zrobić to samo, ale skutek był, co najwyżej, mierny. Mało kto przeczytał prośbę, a jeszcze mniej się dostosowało. Widać taki mamy klimat... Nie wiem, co nas opętało, że staliśmy się tak monotematyczni. Byłam wczoraj na imieninach zaprzyjaźnionego Jerzego. Towarzystwo znające się od lat i w pewnym sensie zżyte. Po zdawkowej wymianie uprzejmości, pytaniach o zdrowie i edukację wnuków rozmowa zeszła na politykę. No i się zaczęło. Podniesione głosy, mówienie per wy, poddawanie w wątpliwość sprawności intelektualnej interlokutorów i potoki niegrzeczności. Nawet dobre wino nie poprawiło atmosfery. Dopiero wyjście najzagorzalszych adwersarzy sprowadziło rozmowę na spokojne tory. A miało być miło. Przyłapałam się w tej chwili na całkowitym braku logiki. Pyskuję na bliźnich, że są rozpolitykowani, a ja co robię? Zamiast pisać o wiośnie, szparagach i importowanych, kwaśnych truskawkach, które są na targu, rozwijam zakazane tematy. Ale chyba tak być musi. Nie mogę, z przyczyn ode mnie niezależnych, czytać gazet, co dałoby mi możliwość selekcji tematów, słucham więc jak leci wiadomości w telewizji. I czasami mam wrażenie, że jestem schizofreniczką. Oglądam dwie przeciwstawne sobie stacje informacyjne i jakbym żyła w dwóch różnych Polskach. Która jest prawdziwa? Ot i już mamy zarzewie awantury towarzyskiej. Całuję z partyjnym pozdrowieniem, E.
Droga Marysiu, ledwo skończyłam poprzedni list, a już przydarzyła mi się kolejna historia. Otóż przed kilkoma dniami kupiłam sobie pastę do zębów, jak zapewniała sprzedawczyni, wspaniałą nowość w dodatku w dobrej, promocyjnej cenie. Wczoraj po nią sięgnęłam. Z ogromnym trudem dała się wycisnąć na szczoteczkę i z jeszcze większym trudem rozprowadzić po zębach. Smak też miała, delikatnie mówiąc, trudny do zaakceptowania. Pomyślałam, że nigdy więcej takiej nie kupię, ale najpierw muszę wiedzieć, jak się nazywa i jakiej jest firmy. W tym celu udałam się do mojej sąsiadki. Hania obejrzała tubkę. – Dlaczego myłaś zęby farbą do włosów? – zapytała spokojnie. – Dlatego, że pomyliły mi się tubki – odparłam tak rozbawiona, jak i wściekła na swoje gapiostwo. Tego samego dnia wzięłam wieczorem prysznic, wysmarowałam ciało balsamem i ubrana w szlafrok zasiadłam w fotelu przed telewizorem. A tu nagle dzwoni domofon. Ki czort o tak późnej porze? Męski głos poinformował, że Daniel. Znam jednego trzydziestolatka, niewidomego Daniela. Tyle że głos nie Danielowy, a i pora nie taka. Otworzyłam drzwi, facet rzuca mi się na szyję, ja jemu też, choć nadal głos mi nie pasuje i nie mogę się domacać u niego białej laski. Poczułam się głupio. Na czyjej szyi wiszę i z kim się całuję? Człowiek mówi, że za chwilę przyjdzie tatuś, a ja nadal nie wiem, o kogo chodzi. Po chwili pojawia się tatuś i kamień spada mi z serca. To mój przyjaciel Reza, Irańczyk, z szesnastoletnim synem Danielem, który właśnie przeszedł mutację i mówi już jak stary. Widzisz, jakie to figle sprawia człowiekowi niewidzenie. Ale nie narzekam, bo przynajmniej jest śmiesznie. Całuję Cię, Twoja E.
Droga Marysiu, w ramach wiosennych porządków wywaliłam z szafy wszystkie ciuchy i teraz stoję bezradnie nad tą kupą, nie bardzo wiedząc, co począć. Zrobiłam sobie już trzecią przerwę na myślenie i dalej nic. Mierzę spódnicę po spódnicy, ale do każdej muszę albo utyć, albo schudnąć. I tak od dziesięciu lat. Najrozsądniej byłoby je wyrzucić, nie czekając, aż zostaną zżarte przez mole. Sama jednak wiesz, jak trudna to decyzja. Już kiedyś taką podjęłam, żeby później, pod osłoną nocy, zabrać rzeczy ze śmietnika i przynieść z powrotem do domu. Obrastam w niepotrzebne ciuchy, szafy pękają i nie mam, co na siebie włożyć. Główną przyczyną nie jest jednak moje babskie niezdecydowanie, lecz ślepota. Zapomniałam już, co jakiego jest koloru, do czego więc pasuje. Moja mądra maszynka do odczytywania barw nie do końca się sprawdza. Dla niej kolor biały i popielaty są jasnoszare. Ciemny brązowy i czarny – czarne. Trudno co chwilę biegać do sąsiadki z prośbą o pomoc. Co jakiś czas udaje mi się namówić którąś kumę, aby poświęciła popołudnie na szperanie w moich ubraniach. Nie może to być jednak przypadkowa osoba, lecz taka, która w kwestii strojów i stylu myśli podobnie jak ja. Nie jestem przyzwyczajona do chodzenia cały dzień w szlafroku. Dlatego ubieram się w jeden z dwóch mundurków – czarna spódnica lub dżinsy i do tego jakaś góra. Przyznasz jednak, że to nieco monotonne, nawet nudne. Bardzo bym chciała pójść do jakiegoś sklepu i kupić sobie coś nowego na kark. Ale to nierealne. Nie dlatego, że nie mam z kim się wybrać, ale dlatego że chciałabym na własne oczy zobaczyć na co wydałam ciężkie pieniądze. Zrobiłam czwartą przerwę na kawę i uświadomiłam sobie, że już kiedyś zawracałam Ci głowę moimi problemami ubraniowymi. Musisz to jednak wytrzymać, bo sprawa jest jak Lenin – wiecznie żywa. Zwłaszcza na wiosnę. W trakcie przetrząsania szafy znalazłam na dnie torbę z poplamionymi obrusami. Musiałam je kiedyś odłożyć do prania i zapomniałam. Napisz mi, co z tym fantem zrobić. A może nic nie robić i wyrzucić? Całuję Cię w pierwszym dniu wiosny, Twoja E.
Kochana moja Elżbieto! Podaję Ci metodę najprostszą z możliwych.Rzeczy, co do których masz wątpliwości, czy chcesz je dalej trzymać, układasz na kupkę bez zbytnich deliberacji w rodzaju: A może jednak? Może się przyda? Może niech jeszcze poleży? Żadnych pytań ani wątpliwości! Co ma się zachować, samo się obroni. To pierwsza kupka: nazwijmy ją – A. Na drugiej – B. – kładziesz jesionki, palta, kurtki nawet takie, które „dwadzieścia lat były dobre i nagle miałabyś je wyrzucić?”. Teraz włączasz muzykę z genialnym chórem niewolników z opery Nabucco Verdiego i towarzysząc rytmowi chóru, wyrzucasz – sztuka po sztuce – rzeczy z pierwszej kupki do wcześniej przygotowanych toreb. Przejdźmy do kupki trzeciej – C. – konfekcja ciężka – z przepiękną pieśnią burłaków znad Wołgi: eej uchniem, eej uchniem... I kontynuujesz dzieło! Gdy kupka ma się ku końcowi, włączasz Marsz Radeckiego J. Straussa (ojca) i radośnie oddajesz się zasłużonemu triumfalizmowi. Ja tu zwykle tańczę. Po zastosowaniu mojej metody poczujesz się dumna z towarzyszenia chórowi niewolników z opery samego Verdiego, osobistemu udziałowi w triumfie marszałka Radeckiego w bitwie pod Custozą, a także w ciężkiej pracy burłaków nad Wołgą. Jeśli się zorientujesz, że kupki się skończyły, a muzyka trwa nadal – otworzysz szafę i lekkim ruchem dorzucisz jeszcze niejedno ubranie do rzeczy odrzuconych. Tak będzie. Sama zobaczysz. Mam to wielokrotnie sprawdzone. A kiedy już wszystko opróżnisz, zobaczysz, że nie masz, co na siebie włożyć. A czy przedtem miałaś? Całuję, Marysia. PS Na początku przyszłego tygodnia pojedziemy do świetnego butiku ze znakomitą właścicielką. Obie opowiemy Ci szczegółowo o każdym ciuchu. I nakupimy sobie zupełnie nowych. To się nam należy!
Droga Marysiu, nie odpisałaś, co powinnam zrobić z poplamionymi obrusami. Spodziewałam się tego, bo niby skąd masz wiedzieć? Skończyła się era praczek, które na ten temat wiedziały wszystko. Jeszcze na początku lat pięćdziesiątych co kilka miesięcy w domu dziadków zjawiała się praczka. Jej przyjście oznaczało całkowitą reorganizację życia domowego przez najbliższe dni. Do kuchni wjeżdżała wielka balia, która blokowała dostęp do wszystkiego, co potrzebne, wyżymaczka przykręcana do balii i blaszana tara. Na kuchennym stole leżało szare mydło, torba z bielidłem, mąka kartoflana na krochmal i wsypana do szmatki farbka. Na kuchni węglowej pojawiał się olbrzymi kocioł do gotowania bielizny, a wannę w łazience wypełniały namoczone brudy. Domownicy jedli suchy prowiant albo szli do baru mlecznego. Do czegoś gorącego miała prawo jedynie praczka. Najczęściej była to kapusta z kiełbasą. Moja rola w tym przedsięwzięciu polegała na pomocy przy rozciąganiu i składaniu pościeli przed odniesieniem jej do magla. Po skończonym praniu babcia układała w szafie wykrochmaloną, pachnącą pościel i obrusy, na których nie było najmniejszej plamki. Dziurawa bielizna lądowała w worku i czekała na przyjście szwaczki. Szwaczka była drugą po praczce bardzo ważną osobą w moim rodzinnym domu. Zjawiała się raz w roku i przez tydzień łatała, skracała, zwężała wszystko, co było potrzebne. Maszyna do szycia marki Singer terkotała od rana do wieczora. W latach okupacji, ze względu na godzinę policyjną, pani Stasia nocowała u nas w domu i do późnej nocy opowiadała mi bajki, czym zaskarbiała sobie dozgonną wdzięczność mojej mamy. Widzisz, jakie to wspomnienia obudziły we mnie poplamione obrusy, z którymi nie potrafię się rozstać? Nie wiem, ile bym dała za zainstalowanie się u mnie w domu zaprzyjaźnionej praczki i szwaczki. Ale tamte czasy już nie wrócą. Całuję Cię znad pralki i nieprzyszytego guzika, Twoja E.
Praca i wolontariat. Wolontariat i praca. I znowu: praca i wolontariat. Wolontariat i praca. Cały czas w biegu, żeby zapomnieć. Brakowało jej wszystkiego, co miało związek z Tomaszem: rozmów i ciszy, powierzania sobie na ucho sekretów i głośnego komentowania świata, radosnego chichotu, możliwości nieoczekiwanego otarcia się o siebie i oczekiwanego przytulenia. Wszędzie szukała jego zapachu. Wieczne nienasycenie zamieniło się w katastrofę. Próba wyrzucenia Tomasza z pamięci napotkała silny opór organizmu. Nawet uporczywe przywoływanie koszmarnego widoku pijanego człowieka jak spod śmietnika, nic nie zmieniało. Nic. Dwukrotnie wyczytała notatki o jego spotkaniach z czytelnikami. Pomyślała, że ma czas dla wszystkich, tylko nie dla niej. Notatki wycięła z gazety i masochistycznie położyła przy komputerze. Równocześnie całe jego zachowanie nie było do niego podobne. Dlaczego nie podejmuje żadnego kontaktu? Czy stało się coś, co ten kontakt uniemożliwiło? To, co przeżyli, było dla każdego z nich zbyt silne, żeby nagle przestało istnieć. Nie mogła zrozumieć, dlaczego zostało jej to odebrane. Dlaczego Tomasz z tego zrezygnował? Czy mogła coś zrobić, żeby tego nie stracić? Tak mijały miesiące. Po dwóch miesiącach mama dała się namówić na przeprowadzkę do Warszawy. Na próbę. Najpierw na rok. Potem zobaczymy. Odtąd Alicji było lepiej. Przykładała się do tego, żeby mama polubiła życie tutaj, praca i wolontariat zostały więc wzbogacone o pokazywanie Warszawy, kina, teatry, galerie, bywanie u przyjaciół i zapraszanie gości. Znów mijały miesiące. Zaczęła myśleć o zasypywaniu tej czarnej dziury, w której się znalazła po rozstaniu z Tomaszem. Wolontariat się rozrastał, wciągał coraz więcej osób i dawał coraz więcej radości. Mama wydawała się oswajać w sobie pomysł pozostania w Warszawie. Była spokojna i pogodna. Nigdy nie zapytała o Tomasza. Może obawiała się sprawienia jej przykrości? Czy rzeczywiście można żyć bez powietrza?, pomyślała pewnego dnia Alicja.
Kochana Elżbieto, gwałtownie zachciało mi się zobaczyć wystawę malarstwa. Gorączkowo przeglądam dzisiejszy program wystaw – muzea pomijam, jest za mało czasu. Po liczbie propozycji – już się cieszę – dochodzę do wniosku, że jesteśmy narodem twórczym i kreatywnym, dlatego wystaw jest dużo. Niestety, do większości z nich nie dorosłam. Wielokrotnie się okazywało, że moje umysłowe (jak widzisz, nie piszę: intelektualne) przygotowanie nie pozwala na sprostanie oczekiwaniu twórcy obrazu, rzeźby lub instalacji wobec odbiorcy. Do wielu rzeczy mam chyba zbyt małe oprzyrządowanie umysłowe i wiedzę, chociaż wiele dobrych chęci. Typowe dyletanctwo. Dzieciństwo i młodość spędziłam dwieście metrów od Muzeum Sztuki w Łodzi, drugiego najstarszego muzeum sztuki nowoczesnej na świecie i wtedy jednego z najlepszych muzeów sztuki nowoczesnej w Europie. Bywałam tam bardzo często. I na wykładach profesora Wallisa. A jednak to nie wystarcza; rozumiem rolę sztuki konceptualnej, ale – wstyd się przyznać – do pewnych rodzajów sztuki mam cierpliwość tylko wtedy, kiedy wyobraźnia twórcy przekłada ją na taką formę, która się do mnie przylepia. Nie przystaje, nie przemawia, nie trafia, nie przekonuje, ale się przylepia. Przylepność nie jest związana ze szczególnym rodzajem sztuki. Może do mnie się przylepić coś absolutnie awangardowego albo mały, skromny obrazek naiwny. Decyduje wielkość i wyobraźnia twórcy. Sztuka przylepna! Najwyższy rodzaj sztuki, jaki znam. Wychodzę z muzeum i poruszam się między przylepionymi przylepnymi obrazami niemal z ich blejtramami i ramami. I to one wyznaczają mój następny krok do lepszego świata. Taki prezent od ich twórców. Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, wielu moich znajomych nie rozumie jakim cudem, nie widząc, mogę być zagorzałą kibicką skoków narciarskich. Mogę i jestem. Gdy przychodzi pora skoków, nieważne letnich czy zimowych, choć wolę te na śniegu od tych na igelicie, włączam telewizor, nie odbieram telefonów i chłonę to, co na ekranie. Wdzięczna jestem telewizji, że jest, a jeszcze bardziej, że jej nie było w czasach mojej krakowsko-zakopiańskiej młodości. Nikt nie miał w domu telewizora, bo wówczas jeszcze nie było w Polsce telewizji, więc wolny czas trzeba było jakoś zagospodarować. Zimą narty i łyżwy, latem pływanie. Święta i ferie szkolne spędzałam w Zakopanem. A skoro Zakopane, to oglądanie na żywo konkursów skoków. Dzięki temu mogłam obejrzeć wyczyny na Wielkiej Krokwi Stanisława Marusarza, Jana Kuli i wielu innych mistrzów tego sportu. Gdy nadeszła era transmisji telewizyjnych, doskonaliłam swoją sportową wiedzę. Wiem, jak skoczkowie prowadzą narty, co znaczy wiatr pod narty, a co w plecy, jak wygląda telemark i jakie są zasady punktowania. Cała ta wiedza jest teraz, jak znalazł. Nie muszę widzieć, żeby sobie wyobrazić, jak wygląda elegancki skok Kamila Stocha czy perfekcja Japończyków. Po prostu czuję to i się nie mylę. Jak więc widzisz, oczy nie są konieczne w przeżywaniu emocji sportowych nawet przez taką dyletantkę jak ja. Swoją drogą ogromnie mi brakuje jazdy na nartach. Nigdy nie jeździłam bardzo dobrze, ale zawsze skutecznie. Za to mój Mąż jeździł doskonale, lecz nauczyciel był z Niego marny. Po kilku gorszących awanturach na stoku pobierałam nauki u pana Zygmunta Dulskiego, który – jak pomnik przyrody – trwał latami na Kalatówkach od pierwszego do ostatniego śniegu. Chciałabym powrócić w tamte czasy... Uściski, Twoja E.
Kochana Elżbieto, kiedyś mnie zastanowiło, dlaczego spośród różnych nurtów artystycznych najbardziej interesują mnie dwa, oba z przeciwstawnych biegunów: sztuka awangardowa lub – na innym biegunie – prymitywne malarstwo naiwne. Wreszcie doszłam. Zawsze podmiotem tego zachwytu i zdumienia jest to samo: osoba wyrażająca swoje przeżycie. Twórca. I jego ja. Tak jest w malarstwie, rzeźbie, pisaniu, muzyce... Czasami jest to również świat nasz, czasami dla nas nowy, ale zawsze animatorem tego świata jest jego twórca. W gruncie rzeczy najbardziej ze wszystkiego fascynuje mnie bogactwo wewnętrznego świata człowieka, dopiero potem jego dzieło. Chociażby wyobraźnia ludowego artysty, który pędzlem, nożykiem czy dłutem dzieli się z nami swoją niezwykłą planetą, pełną zdumiewających roślin, baśniowych zwierząt i najbardziej nieoczekiwanych kolorów. Lub siła wewnętrznej fantazji awangardowego artysty, który potrafi kolorową plamą tak uruchomić wyobraźnię odbiorcy, że pozostawia go (czyli mnie) w stanie zachwytu, zadziwienia lub grozy – w nastroju niezwykłych i nieprzewidywalnych emocji. Przy pomocy jednej kolorystycznej plamy. Twórczy potencjał człowieka. Magia i czary. Czary i magia. Ludzkie JA – animator całego procesu, jego podmiot, narzędzie i opowiadacz. No i tak to jest, że gdzie by się nie zajrzało, wszędzie czar człowieka. Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, styczeń Anno Domini 2017 wlecze mi się markotnie. Połowa znajomych zagrypiona, druga połowa czeka, kiedy zachoruje. Tak więc, na wszelki wypadek, staram się nie odbierać telefonów, bo rozmowy są monotematyczne. Coś jednak trzeba robić, dlatego włączam telewizor. A tam kronika wypadków, zawirowania polityczne i smog. Wypadki mnie przerażają, klasa polityczna zniesmacza brakiem klasy, a smogu się boję. Najchętniej przesiedziałabym zimę na piecu jak babuszka w wierszu Puszkina. Ale nie mam pieca, a na kaloryferze się nie mieszczę, dlatego z radością przyjęłam zaproszenie na obiad do jednej z przyjaciółek, która słynie ze świetnej kuchni i jednocześnie z zaniżonej samooceny. Od zupy do deseru – zamiast rozkoszować się świetnymi potrawami – słuchałam jej uwag, że wszystko jest nie tak, bo powinno być więcej pieprzu, mniej ziela angielskiego, a zamiast śmietany śmietanka. Pod koniec tych wywodów straciłam poczucie rzeczywistości i nie umiem Ci powiedzieć, czy obiad był dobry, czy spaskudzony. Na szczęście przy kawie zaczęłyśmy wreszcie normalną rozmowę jak za dawnych czasów, bez wszechobecnej polityki. Przyznam się, że coraz bardziej tęsknię za dobrą rozmową w dobrym towarzystwie. O dobre towarzystwo nie jest trudno, przecież innego nie mamy, z dobrą rozmową jest jednak gorzej. Wszyscy są przytłoczeni rzeczywistością i zaniepokojeni wizją przyszłości. Gdzie się podziała nasza lekkość bytu? Z tym pytaniem Cię zostawiam i serdecznie całuję. Twoja E.
Kochana moja Elżbieto! No i mamy, a właściwie mam. Obchodzę 76 urodziny. Jestem z siebie dumna. Kto by się spodziewał, że tak daleko zajdę. Mówię: zajdę, ale myślę: dobiegnę. Tak daleko i szczęśliwie. Stale jeszcze dobrze mi w tym biegu. O swojej przeszłości dziś myślę tak: przepracowałam najmniej 47 lat życia w różnych zawodach; najmniej 47, bo nie wliczam tu pewnych działań społecznych, które mnie angażowały. Takie są fakty. Naprawdę moim prawdziwym zawodem wykonywanym w dorosłym życiu było kochanie. Chronologicznie rzecz biorąc: kochanie męża, dzieci, drugiego męża, wnuków, przyjaciół. Kochanie bez ograniczeń. Bardzo, bardzo angażujące. Ba! Czasami wręcz, całkowicie wyczerpujące. Aż dziwne, że w ogóle miałam siły i czas na pracę. Może, w gruncie rzeczy w rubryce zawód wykonywany powinnam wpisywać kochanie bliskich? Na to mi wygląda. Intensywność tych uczuć nie wydaje się zmniejszać na starość. Wiem też, że dopóki zostaną we mnie choćby resztki tego oleju, który smaruje mi serce i mózg – kochanie pozostanie głównym motorem mojego życia. Trawestując profesora Bartoszewskiego: Warto mi było kochać! Sobie i Swoim bliskim życzę zdrowia i szczęścia. Ile się tylko da! Najlepszego! Całuję Cię mocno, moja Kochana Przyjaciółko, Marysia. PS Pewnie myślisz: tandeta! Zgadzam się z Tobą, a nawet mogę to rozszerzyć o słowo kicz. Tandeta i kicz. Na usprawiedliwienie mogę powiedzieć, że ten sposób na życie przyniósł mi wcale niemało szczęścia. Jeszcze raz całuję, M.
Droga Marysiu, nie sądziłam, że ukończenie osiemdziesięciu lat do tego stopnia popsuje mi humor. Spodziewałam się, że kiedyś to nastąpi, a jednak... W mojej rodzinie nie było tradycji hucznego obchodzenia urodzin. Z dzieciństwa pamiętam kakao z pianką i placek z truskawkami na podwieczorek. Starsze pokolenie, być może wychylało kieliszek czegoś mocniejszego i na tym koniec. Obecnie częściej obchodzi się urodziny niż imieniny, na mój jubileusz pojawiły się więc bratanice z tortem i świeczkami. Na szczęście miałam wino. Zdmuchnęłam świeczki i zaczęły się życzenia. Żebyś ciociu jeszcze długo była z nami. Obyś długo jeszcze zachowała taką jasność umysłu – mówiły. Innymi słowy obym szybko nie zidiociała lub umarła. Jak widzisz, treść życzeń zmienia się z wiekiem solenizanta. Kiedyś mówiło się o pomyślności, szczęściu, spełnieniu marzeń, a teraz? Takie to refleksje napadły mnie po wyjściu gości i się przestraszyłam. Parszywa osiemdziesiątka. Przez kilka dni tłukłam się po domu jak struta... Nic mnie nie bawiło, na nic nie miałam ochoty. W końcu znudziłam się sobą i postanowiłam skończyć z tym mało zabawnym stanem. Co z tego, że nie ma sensu planowanie przyszłości na najbliższe dwadzieścia lat, skoro teraźniejszość jest mało przewidywalna nawet dla młodych pokoleń? Będę – jeszcze bardziej niż dotychczas – żyła chwilą i robiła tylko to, na co mam ochotę. Żadnego przymusu. Powinnam wprawdzie pójść za Twoim przykładem i zrobić porządek w papierach tudzież fotografiach, ale bez pomocy zaprzyjaźnionych oczu nie jestem w stanie dać sobie z tym radę. Prosiłam moje dziewczyny o pomoc, bo to przecież leży w ich interesie, ale bez skutku. To niby dlaczego ja mam się martwić, że będą miały kłopot? Mam ich przyszłe problemy w nosie. Ale i tak je kocham. Przecież w ich wieku byłam dokładnie taka sama. I przy tym optymistycznym stwierdzeniu pozostańmy. Całuję najserdeczniej, Twoja E.
Kochana Elżbieto! Ledwie Ci to wysłałam, a już odczułam potrzebę rozszerzenia tematu. O talent do zakochiwania się. Zaczynałam studia, gdy miałam siedemnaście lat. Moja rodzina była zachwycona, że się dostałam przy dość silnej konkurencji. I ogromnie ze mnie dumna. Dobre wyniki szkoły średniej pozwalały optymistycznie myśleć o dalszym rozwoju. Naprawdę byli bardzo szczęśliwi. W połowie pierwszego roku, a właściwie dwa dni po osiągnięciu pełnoletności, stawiłam się z pewnym młodym człowiekiem, który do tego momentu występował pod kryptonimem kolega, przed obliczem Rodziców z prośbą o zgodę i błogosławieństwo na nasz ślub. Oboje wyznaliśmy, że spadło na nas uczucie o sile tak wielkiej, że może się mocować z największymi burzami, tajfunami, a także tsunami i innymi życiowymi zawieruchami. Tata w jednej chwili zrobił się kredowy, niemal osunął się na krzesło i z trudem ukrywał nagłe drżenie rąk. Mama wyszła do kuchni pod pozorem przygotowania herbaty. Gdy wróciła (oczywiście bez herbaty) miała zaczerwienione oczy, a w trzęsących się rękach z trudem ukrywała chusteczkę do wycierania łez. Pachniało walerianą. Zdecydowanie nie byli przygotowani na taki rozwój wypadków. Cisza, która nastąpiła, była długa i krępująca. Potem Tata powiedział: – Rozumiemy i szanujemy wasze uczucie, ale pozwólcie nam cieszyć się córką, chociaż do drugiego roku studiów. Tymczasem przygotowujcie grunt pod życie waszej przyszłej rodziny. Grunt pod życie przyszłej rodziny? Dwoje gołych i bosych studentów. Bez szans na cokolwiek. Był to szatański argument, ale żadne z nas nie zdawało sobie z tego sprawy. Na szczęście, naszemu uczuciu nie dane było przetrwać do drugiego roku studiów, też więc żadne z nas nie zdążyło przerwać studiów, aby utrzymać drugiego. Moje następne zaręczyny nastąpiły cztery miesiące później. Szczerze mówiąc, nawet Tobie wstydzę się przyznać, w jakim tempie się zakochiwałam. I za każdym razem aż po grób. Po dwóch pierwszych oświadczynach Rodzice stawali się coraz lepiej przygotowani do tematu. Tylko pierwsze zdanie Ich zgody zawsze brzmiało tak samo: – Rozumiemy i szanujemy wasze uczucie, ale... – i tu zaczynało się przesuwanie w czasie i piętrzenie trudności. Coraz częściej zgoda dotyczyła V roku. Ile tego było? Nikt się nie dowie. Wyszłam za mąż w połowie piątego roku i szczęśliwie ukończyłam studia. Jak widzisz, wszystko się zmieniało, tylko kochanie mi zostało takie samo. Póki co, do siedemdziesiątego szóstego roku życia. Póki co! Całuję, Marysia.
Droga Marysiu, odkąd przestałam czytać, zaczęłam mieć kłopoty z ortografią. Zdarza się, że muszę napisać palcem na udzie wyraz, żeby sobie uzmysłowić przez jakie „u” się pisze. Dzięki temu odkryciu zrozumiałam młode pokolenie. Ono nie czyta, skąd więc ma znać ortografię. Gdy skończyłam jedenaście lat, dziadek zapisał mnie do wypożyczalni książek na krakowskim Podwalu. Chodziłam tam mniej więcej co trzeci dzień po nową książkę. Na pierwszy ogień poszły dzieła Lidii Czarskiej i jej serial o gruzińskiej księżniczce Ninie Dżawacha. Kto dziś pamięta, że była taka autorka? Nikt poza mną. Później były liczne pamiętniki pensjonarek i wreszcie „Dzikuska” Zarzyckiej. Byłabym zapomniała o księdzu Stanisławie Pasławskim i jego trylogii opisującej tajemnice sieroty. Nie była to literatura wysokiego lotu, za to miała młodym czytelniczkom uzmysłowić, że pieniądze nic nie znaczą, a liczą się szlachetność i czysta dusza. Do obowiązkowych lektur z tamtych lat należały jeszcze „Książę i żebrak”, „Mały lord” i kultowa „Ania z Zielonego Wzgórza”. Cała ta literatura nie miała wiele wspólnego z lekturami wymaganymi w szkole. Z nimi byłam trochę na bakier. Tym niemniej wśród nauczycieli i koleżanek uchodziłam za pożeraczkę książek, co mnie uratowało od powtarzania piątej klasy. Byłam marną uczennicą i mama się zastanawiała, czy nie powinnam zimować. Przeciwna temu pomysłowi była jednak wychowawczyni. – Elżunia będzie na większości lekcji się nudziła, a tabliczki mnożenia i tak się nie nauczy – stwierdziła, i tym samym przesądziła sprawę. Miała rację. Szkołę ukończyłam w terminie, a mnożenia nauczyłam się dopiero na studiach. W urokach „Piotrusia Pana”, „Małego księcia” czy „Alicji w krainie czarów” też rozsmakowałam się znacznie, znacznie później. Przed kilkoma laty, wiedziona wspomnieniami młodości, dałam w prezencie pewnej młodej pannie wszystkie siedem części „Ani z Zielonego Wzgórza”. Nie mogłam gorzej trafić! Poza dwoma pierwszymi tomami nigdy do pozostałych nie zajrzała. Stoją na półce i się kurzą. No cóż, każde pokolenie ma swoją literaturę. Co ja wiem o Muminkach, Muppetach, Rumcajsie? Niewiele... O „Gwiezdnych wojnach” już nie wspomnę. Całuję Cię, Twoja E. PS Nadal nie opuszcza mnie słabo skrywana niechęć do wszystkich, którzy chcą ode mnie pożyczać książki. Nie mam argumentów, żeby odmówić, a złość mnie w środku rozsadza. E.
Kochana Elżbieto, piszesz o książkach i uświadamiasz, że moje obecne czytanie to jedno z najpiękniejszych czytań w moim życiu. I to nie dotyczy tylko normalnych książek dla dorosłych, których potrzeba z czasem staje się prawie tak fizyczna, że chciałoby się je zjadać, tak jak zjada się śniadanie, obiad, kolację. Myślę o książkach, które czyta się wnukom. Właśnie wnukom, choć te same czytaliśmy dzieciom. Tyle że wtedy mieliśmy o wiele więcej obowiązków i o wiele mniej czasu, żeby widzieć ogromną mądrość książek dla dzieci. Mądrość i piękno. Staś wkrótce kończy trzy lata. Ma bardzo dużą bibliotekę, ponieważ jego rodzice kupowali książki i czytali mu od zawsze. On sam nie wyobraża sobie, że można iść spać bez czytania. Gdy więc jego rodzice szczęśliwie dopuszczą mnie do dyżuru przy swoim synku, wracam do Brzechwy, Tuwima, Kerna, Gałczyńskiego i innych. I wtedy widzę, jak bardzo zostają w nas te nauki pobrane z tego pięknego, bajkowego zwierzęco-roślinno-warzywnego świata. Dziwnie jakoś podobnego do naszego. Nieprawdaż? Pamiętasz koziołeczka, który się boi stonogi, bo... ma tylko cztery nogi, a stonoga ma ich sto? A siłę mrówki, która, nie mówiąc nikomu ani słówka, chociaż nie była zbyt rosła, wzięła stół i do szkoły zaniosła? A zdumienie kaczek nieboraczek, a w dodatku nieodzianych, które usłyszały od szewca i krawcowej: ...drogie panie, darmo nic się nie dostanie? A ostrzegawcze z „Na straganie” też Brzechwy: ...po co wasze swary głupie wszak i tak...? Czasami nachodzi mnie podejrzenie, że to z tych pozornie błahych książeczek dla małych dzieci bierze się początek tego świata, w którym potem szukamy równości, braterstwa i innych rzeczy wcale nie tak błahych, jakby mogło się wydawać. Całuję Cię, Marysia.
Kochana moja Elżbieto! Pojechali rodzić. Jestem ze Stasiem. Udaję, że wszystko jest normalnie, ale trzęsę się ze strachu. Nad ranem Agatka urodziła synka. Jestem absolutnie szczęśliwa. Jan jest zdrowy i piękny. Ich drugi synek. Nasz kolejny ukochany człowiek. Czeka na niego całkiem niezła rodzina. Urodzenie się Jasia potwierdziło moje wcześniejsze uczucia, że te dzieci i wnuki są z nami od zarania rodziny. Po prostu one w nas siedzą. Akt porodu jest tylko otwarciem drzwi, przez które wchodzą jakby z innego pokoju. Ale naprawdę nosimy je w sobie i są nasze od początku świata. Całuje Cię, bardzo, bardzo szczęśliwa babcia Maria.
Kochana Elżbieto! Jaki jest koniec tej historii? Oczywiście, że żyli długo i szczęśliwie... Wiem, że nie wierzysz w takie łatwe zakończenia, ale ja naprawdę często widuję tych dwoje, gdy idą, trzymając się za ręce. Są bardzo sobą zajęci. I nie ma co im przeszkadzać. Twoja Marysia.
Tak mijały miesiące. Pewnego dnia, kiedy dość zmęczona weszła do domu, niemalże w progu usłyszałam od Mamy: – Masz gościa – i zaraz konspiracyjnym szeptem dodała z odpowiednią miną: – Jest Tomasz. Wrażenie było tak piorunujące, że Alicja nie wpadła na pomysł, żeby się przejrzeć w lustrze. – Przepraszam, że przyszedłem bez uprzedzenia. – To ja przepraszam, że nie uprzedziłam cię, Alusiu, że przyjdzie Tomasz – Mama wtrąciła się wyraźnie zawstydzona, a może tylko odgrywała swoją rolę. – Wiedziałam o tym wcześniej. Rozmawiamy czasem przez telefon. Zostawiam was samych, bo muszę wyjść po bułkę do sklepu. Wtedy Alicja odzyskiwała świadomość. Przed nią stał Tomasz. Jej Tomasz. Nie pytała, z czym przychodzi. Ważne, że był. – Siadaj, proszę – powiedziała. – Nie, najpierw muszę ci coś przypomnieć. Czy pamiętasz, co ci kiedyś powiedziałem o pierścionku, który miał być dla mnie nagrodą, kiedy będę mógł ci go dać? Dziś właśnie jest taki moment. Nie umiem i nie chcę żyć bez ciebie, zrobiłem więc wszystko, żeby móc żyć z tobą. Chcę, żebyś zawsze o tym wiedziała.
KONIEC
Table of Contents Nowości wydawnicze Karta redakcyjna O autorkach Bigos w papilotach Żaba w papilotach Romans w papilotach