Lodge David
TERAPIA
Przełożyła Zuzanna Naczyńska
DOM WYDAWNICZY REBIS POZNAŃ 2008
Tytuł oryginału Therapy
Copyright © David Lodge, 1995 All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznan 2008
Redaktor Katarzyna Razniewska
Opracowanie graficzne serii i projekt okladki Lucyna Talejko-Kwiatkowska
Mr Bleaney from Philip Larkin's The Whitsun Weddings, is quoted by permission of Faber & Faber Ltd.
Too Young (Lippman/Dee) is quoted by permission; copyright © Jefferson Music Inc., USA, 1951;
copyright renewed 1979 by Aria Music Company, USA, Campbell Connolly & Co. Ltd, 8-9 Frith Street,
London W1
Wydanie I
ISBN 978-83-7510-249-9
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49,60-171 Poznań tel.
061-867-47-08,061-867-81-40; fax 061-867-37-74 e-mail:
[email protected] www.rebis.com.pl Skład:
AKAPIT, Poznań, tel. 061-879-38-88
Wiele osób służyło mi pomocą przy zbieraniu materiałów do tej powieści oraz jej pisaniu, odpowiadając
na moje pytania i/lub czytając i komentując tekst. Jestem szczególnie wdzięczny Marie Andrews,
Bernardowi i Anne Bergonzi, Izakowi Win-kelowi Holmowi, Michaelowi Paulowi i Martinowi Shardlow.
Akcja powieści rozgrywa się, jak to zwykle bywa, w miejscach prawdziwych i zmyślonych, ale postaci i ich
działania są całkowicie fikcyjne, może z wyjątkiem wspomnianego nawiasowo w części czwartej
autora-prezentera reportażu telewizyjnego.
D. L.
Terapia. Leczenie fizycznych lub psychicznych zaburzeń i chorób.
Collins English Dictionary
„Wiesz co, Soren? Wszystko jest z tobą w porządku oprócz tego głupiego zwyczaju garbienia pleców.
Wyprostuj się tylko i wstań, a będzie po twojej chorobie".
Christian Lund, wuj Sorena Kierkegaarda
Pisanie jest formą terapii".
Graham Greene
-c.
CZĘŚĆ PIERWSZA
UWAGA, start.
Poniedziałek rano, 15 lutego 1993. Dzień jest ciepły i wiewiórki ocknęły się z hibernacji. Bezlistne drzewa
w ogrodzie służą im za coś w rodzaju placu zabaw. Przyglądałem się, jak dwie z nich grają w berka w
kasztanach, które rosną pod oknem mojego gabinetu. Wbiegły spiralnie po pniu i polawirowały wśród
gałęzi, przeleciały pędem po jakimś konarze i dały susa na sąsiednie drzewo, szurnęły na dół głowami do
przodu — w połowie drogi znieruchomiały, uczepiwszy się pomarszczonej kory, jakby miały na łapkach
rzepy — i popruły przez trawnik. Pierwsza usiłowała zgubić drugą, robiąc nagłe zwroty, aż obie dopadły
topoli kanadyjskiej i wyrwały po pniu do góry, ku cienkim, elastycznym gałązkom. Dopiero tam przysiadły
na odpoczynek, kołysząc się delikatnie i mrugając do siebie z zadowoleniem. Czysta rozrywka — nie ulega
kwestii. Brykały, wykorzystując swą zwinność po prostu dla zabawy. Jeśli reinkarnacja istnieje, nie
miałbym nic przeciwko temu, żeby narodzić się ponownie jako wiewiórka. Muszą mieć stawy kolanowe z
hartowanej stali.
Po raz pierwszy poczułem ten ból mniej więcej rok temu. Opuszczałem moje londyńskie mieszkanie w
pośpiechu, żeby zdążyć na pociąg o 18.10 z Euston, i miotałem się między
i
11
>czterema pomieszczeniami, wpychając do aktówki scenariusze i brudną bieliznę, zamykając okna, gasząc
światła, przestawiając regulator centralnego ogrzewania, wylewając do zlewu mleko z kartonów,
spryskując sanilavem muszlę klozetową — jednym słowem, odfajkowując kolejne punkty listy pt. „Zanim
wyjdziesz z domu", którą Sally wypisała dla mnie i przyczepiła do drzwi lodówki magnetycznymi żółtymi
śmieszkami, gdy nagle go poczułem: ostry, przeszywający ból, jakby ktoś wbił mi rozżarzoną igłę w sam
środek prawego kolana, po czym ją wyciągnął. Wydałem przeraźliwy okrzyk i padłem na łóżko (byłem
akurat w sypialni). „Chryste! — powiedziałem zaskoczony, na głos, chociaż do siebie. — Co to, kurwa,
było?"
Ból zostawił po sobie pieczenie, które szybko ustąpiło. Podniosłem się ostrożnie. (A może „ostrorznie"?
Nie, sprawdziłem w słowniku, przez „ż") Podniosłem się ostrożnie, spróbowałem przenieść ciężar ciała na
prawą nogę, zrobiłem parę kroków (swoją drogą, to zabawne słowo, nie ma nic wspólnego z ostrogą,
pochodzi od „ostroża", czyli po dawnemu straż — a zawsze sądziłem, iż wzięło się stąd, że przy
zakładaniu ostróg trzeba być ostrożnym. Nie, żebym kiedykolwiek nosił ostrogi i nie miałem też przodków
— rycerzy). Zrobiłem parę kroków bez żadnych przykrych konsekwencji, wzruszyłem ramionami i
pomyślałem, że był to pewnie jakiś nietypowy nerwoból, w rodzaju tego nagłego, rozdzierającego
skurczu, który chwyta cię czasami w szyi, kiedy się wykręcasz, żeby coś wziąć z tylnego siedzenia
samochodu. Wyszedłem z mieszkania, złapałem pociąg i zapomniałem o całej sprawie.
Jakiś tydzień później, gdy pracowałem w gabinecie przy biurku, zafożyłem nogę na nogę i poczułem go
znowu: nagły, kłujący ból w prawym kolanie. Zatchnąłem się, a potem wypuściłem powietrze z głośnym
„Choleeerajasna!" Odtąd zaczął się pojawiać coraz częściej, choć dalej był nieprzewidywalny. Rzadko
chwytał mnie wtedy, kiedy się go spodziewałem, na
1
przykład podczas gry w golfa czy tenisa, ale mógł mnie złapać tuż po meczu, w klubowym barze, albo
podczas jazdy samochodem do domu, albo gdy siedziałem zupełnie spokojnie w gabinecie lub leżałem w
łóżku. Budziłem się przez niego z krzykiem w środku nocy i Sally myślała, że dręczy mnie jakiś koszmar.
Tymczasem koszmary są chyba jedyną rzeczą, która mi nie dokucza. Cierpię na depresję, stany lękowe,
napady paniki, nocne poty i bezsenność, ale nie miewam koszmarów. Zazwyczaj w ogóle nic mi się nie
śni. Co po prostu oznacza, jak rozumiem, że nie pamiętam moich snów, bo podobno wszyscy śnimy,
kiedy śpimy. Można by powiedzieć, że całą noc miga mi w mózgu nieoglądany program telewizyjny. Kanał
Snów. Szkoda, że nie mogę go nagrać na wideo. Może wtedy dowiedziałbym się, co mi jest. Nie chodzi mi
o moje kolano. Chodzi mi o moją głowę. O mój umysł. O moją duszę.
Uznałem to za trochę niesprawiedliwe, że do wszystkich innych problemów musiał mi jeszcze dojść
tajemniczy ból w kolanie. Oczywiście, jeśli chodzi o zdrowie, mogą się człowiekowi przytrafić gorsze
rzeczy Na przykład: rak, stwardnienie rozsiane, paraliż, rozedma płuc, alzheimer i AIDS. Nie mówiąc o
chorobach, z którymi można się urodzić, jak dys-trofia mięśni, porażenie mózgowe, hemofilia i epilepsja.
Nie mówiąc o wojnie, zarazie i głodzie. Co zabawne, ta świadomość nie czyni bólu w kolanie ani trochę
łatwiejszym do zniesienia.
Być może jest to objaw tak zwanego „wyczerpania współczucia". Media biją nas codziennie po oczach
takimi ilościami ludzkiego cierpienia, że staliśmy się jakby odrętwiali, zużyliśmy wszystkie rezerwy litości,
gniewu i oburzenia i potrafi-
1
przykład podczas gry w golfa czy tenisa, ale mógł mnie złapać tuż po meczu, w klubowym barze, albo
podczas jazdy samochodem do domu, albo gdy siedziałem zupełnie spokojnie w gabinecie lub leżałem w
łóżku. Budziłem się przez niego z krzykiem w środku nocy i Sally myślała, że dręczy mnie jakiś koszmar.
Tymczasem koszmary są chyba jedyną rzeczą, która mi nie dokucza. Cierpię na depresję, stany lękowe,
napady paniki, nocne poty i bezsenność, ale nie miewam koszmarów. Zazwyczaj w ogóle nic mi się nie
śni. Co po prostu oznacza, jak rozumiem, że nie pamiętam moich snów, bo podobno wszyscy śnimy,
kiedy śpimy. Można by powiedzieć, że całą noc miga mi w mózgu nieoglądany program telewizyjny. Kanał
Snów. Szkoda, że nie mogę go nagrać na wideo. Może wtedy dowiedziałbym się, co mi jest. Nie chodzi mi
o moje kolano. Chodzi mi o moją głowę. O mój umysł. O moją duszę.
Uznałem to za trochę niesprawiedliwe, że do wszystkich innych problemów musiał mi jeszcze dojść
tajemniczy ból w kolanie. Oczywiście, jeśli chodzi o zdrowie, mogą się człowiekowi przytrafić gorsze
rzeczy. Na przykład: rak, stwardnienie rozsiane, paraliż, rozedma płuc, alzheimer i AIDS. Nie mówiąc o
chorobach, z którymi można się urodzić, jak dys-trofia mięśni, porażenie mózgowe, hemofilia i epilepsja.
Nie mówiąc o wojnie, zarazie i głodzie. Co zabawne, ta świadomość nie czyni bólu w kolanie ani trochę
łatwiejszym do zniesienia.
Być może jest to objaw tak zwanego „wyczerpania współczucia". Media biją nas codziennie po oczach
takimi ilościami ludzkiego cierpienia, że staliśmy się jakby odrętwiali, zużyliśmy wszystkie rezerwy litości,
gniewu i oburzenia i potrafi-
my myśleć wyłącznie o bólu w naszym własnym kolanie. Nie osiągnąłem jeszcze tego stadium, nie do
końca, ale rozumiem, w czym rzecz. Dostaję pocztą mnóstwo próśb o wsparcie. Sądzę, że organizacje
dobroczynne przekazują sobie nazwiska i adresy: wystarczy, że złożysz datek jednej z nich, a zanim się
obejrzysz, koperty przelatują ci przez skrzynkę tak szybko, że nie nadążasz ich podnosić. OXFAM*,
CAFOD**, UNICEF, Pomoc Dzieciom, Królewski Instytut Ociemniałych, Czerwony Krzyż, Fundacja
Onkologiczna, Dystrofia Mięśni, Schronienie i tak dalej, i tak dalej. Wszystkie zawierają wydrukowane na
papierze makulaturowym formularze i ulotki z nieostrymi, czarno-białymi zdjęciami głodujących
Murzyniątek o kończynach jak patyki i głowach jak u starców albo dzieci na wózkach inwalidzkich, albo
przerażonych uchodźców, albo beznogich kalek o kulach. Jak można położyć tamę tej fali ludzkich
nieszczęść? Powiem wam, co ja robię. Deklaruję się na tysiąc funtów rocznie w pewnej organizacji, która
przysyła mi specjalną książeczkę czekową do składania darowizn na wybrane cele. Uzyskuję też zwrot
podatku od tych pieniędzy, co podbija sumę do tysiąca czterystu funtów. Tak więc każdego roku rozdaję
tysiąc czterysta funciaków w małych działkach: pięćdziesiąt funtów na głodujące dzieci w Somalii,
trzydzieści na ofiary gwałtu w Bośni, czterdzieści pięć na studnię w Bangladeszu, dwadzieścia pięć na
ośrodek leczenia narkomanów w Basildonie, trzydzieści na badania nad AIDS i tak dalej. Przypomina to
próbę wytarcia oceanu paczką chusteczek higienicznych, ale zapobiega wyczerpaniu współczucia.
Oczywiście byłoby mnie stać na dużo hojniejsze datki. Przy moich obecnych dochodach mógłbym rozdać
dziesięć tysię-
* Oxford Committee for Famine Relief — Oksfordzki Komitet do Walki z Głodem (wszystkie przypisy
pochodzą od tłumaczki).
** Catholic Fund for Overseas Development — Katolicki Fundusz Pomocy Krajom Rozwijającym się.
14
cy rocznie bez specjalnego bólu. Jeśli o to chodzi, mógłbym rozdać wszystko, lecz dalej byłaby to tylko
paczka chusteczek higienicznych. Więc zatrzymuję większość pieniędzy dla siebie i wydaję je, między
innymi, na prywatne leczenie mojego kolana.
Najpierw poszedłem do internisty. Zalecił fizykoterapię. Fizykoterapeuta po jakimś czasie zalecił wizytę u
ortopedy. Ortopeda zalecił artroskopię. Jest to wymyślny zabieg mikro-chirurgiczny z użyciem
supernowoczesnej technologii. Lekarz wtłacza ci do kolana wodę, żeby stworzyć tam coś w rodzaju studia
telewizyjnego, a potem wbija w nie trzy cienkie jak igła przyrządy. Jeden ma na końcu kamerę, drugi służy
do cięcia, a trzeci jest pompą do odsysania śmieci. Są tak cieniutkie, że gołym okiem ledwo je rozróżniasz,
a lekarz nie musi później zakładać żadnych szwów. Kręcąc twoim stawem kolanowym we wszystkie
strony i patrząc w monitor, ustala, co jest nie w porządku, a potem wycina naderwaną chrząstkę czy
tkankę, czy ostry kawałek kości, czy co tam powoduje kłopoty. Słyszałem, że niektórzy pacjenci dostają
tylko znieczulenie miejscowe i oglądają całą operację na monitorze, ale ja nie miałem na to ochoty i
powiedziałem, że nie mam. Nizar uśmiechnął się uspokajająco. (Tak się nazywa mój ortopeda, Nizar.
Pochodzi z Bliskiego Wschodu, z Libanu albo Syrii czy któregoś z tych krajów, i podobno nie zamierza tam
wracać.) Powiedział, że zastosuje znieczulenie ogólne, ale da mi do domu kasetę wideo z zabiegiem. I
wcale nie żartował. Wiedziałem, że kręci się teraz na wideo śluby, chrzty i urlopy, ale nie przypuszczałem,
że ta moda objęła już operacje. Można by pewnie montować małe filmiki i zapraszać znajomych na
wspólne oglądanie przy winie i serach. „To mój wyrostek, wycięli mi go w osiemdziesiątym czwartym, a
może w piątym... Fajne, co? A to mój za-
bieg na otwartym sercu, oj, kamera trochę skacze... Następna będzie histerektomia Dorothy..." [Uwaga:
pomysł do wykorzystania w Sąsiadach?] Powiedziałem Nizarowi: „Mógłby pan na boku wypożyczać
kasety ludziom, którzy sami nie mieli żadnych operacji". Roześmiał się. Był bardzo pewny artroskopii.
„Dziewięćdziesiąt pięć procent pacjentów odzyskuje pełną sprawność narządu" — stwierdził. Ale ktoś
musi być w tych pechowych pięciu procentach.
Poddałem się operacji w Szpitalu Ogólnym w Rummidge. Jako pacjent prywatny normalnie poszedłbym
do Abbey, kliniki BU PA* usytuowanej w pobliżu boiska do krykieta, ale akurat mieli tam mały zastój —
odnawiali jedną z sal operacyjnych czy coś i Nizar powiedział, że może zająć się mną wcześniej, jeśli pójdę
do Ogólnego, gdzie pracuje jeden dzień w tygodniu dla NHS-u**. Obiecał, że dostanę pokój
jednoosobowy, a w grę wchodziła tylko jedna noc, więc się zgodziłem. Chciałem to mieć za sobą jak
najszybciej.
Gdy tylko taksówka przywiozła mnie do Ogólnego, o godzinie dziewiątej pewnego zimowego ranka,
zacząłem żałować, że nie zaczekałem na łóżko w Abbey. Ogólny jest wielkim, ponurym wiktoriańskim
gmachem, na zewnątrz pokrytym sczerniałą cegłą, wewnątrz brudnozieloną i brudnokremową farbą.
Poczekalnia była już pełna ludzi. Siedzieli zgarbieni na profilowanych plastikowych krzesłach i emanowała
z nich ta aura rezygnacji, która nieodmiennie kojarzy mi się ze szpitalami NHS-u. Jeden mężczyzna miał na
głowie bandaż przesiąknięty krwią. Jakieś niemowlę darło się wniebogłosy.
* British United Provident Association — Brytyjskie Zjednoczone Towarzystwo Ubezpieczeń i
Reasekuracji.
** National Health Service — Państwowa Służba Zdrowia, brytyjski system bezpłatnego lecznictwa.
Nizar dał mi strzępek papieru milimetrowego, na którym nabazgrał swoje nazwisko oraz datę i godzinę
mojego przyjęcia. Takie skierowanie do szpitala wydało mi się wręcz śmieszne, ale rejestratorka je uznała
i kazała mi pójść na oddział na trzecie piętro. Pojechałem windą i zostałem obsztorcowany przez groźnie
wyglądającą pielęgniarkę, która wsiadła na pierwszym i zwróciła mi uwagę, że z windy może korzystać
wyłącznie personel. „Dokąd pan jedzie?" — spytała ostrym tonem. „Na oddział 3} — odparłem. — Mam
mieć drobną operację. U doktora Nizara". „Aha — powiedziała z lekką drwiną w głosie — jest pan jego
prywatnym pacjentem, tak?" Odniosłem wrażenie, iż nie pochwala leczenia prywatnych pacjentów w
szpitalach NHS-u. „Będę tu tylko jedną noc" — oznajmiłem pojednawczo. Parsknęła szczekliwym
śmiechem, co mnie zaalarmowało, i słusznie. Okazało się bowiem, że jest przełożoną oddziału 3J. Czasem
się zastanawiam, czy to nie ona zaaranżowała gehennę, którą przeszedłem w ciągu następnej półtorej
godziny.
Przed wejściem na oddział stał rząd czarnych plastikowych krzeseł. Siedziałem tam dobre dwadzieścia
minut, aż przyszła jakaś chuda, mizerna, młoda Azjatka w białym lekarskim fartuchu. Zanotowała moje
dane, spytała, czy jestem na coś uczulony, i przywiązała mi do przegubu identyfikator z nazwiskiem.
Potem zaprowadziła mnie do małego, dwuosobowego pokoju. Na jednym z łóżek, twarzą do ściany, leżał
mężczyzna w pasiastej piżamie. Miałem już zaprotestować, że obiecano mi jedynkę, gdy odwrócił się, aby
na nas spojrzeć, i zobaczyłem, że jest Murzynem, prawdopodobnie z Jamajki. Nie chcąc wyjść na rasistę,
ugryzłem się w język. Lekarka kazała mi zdjąć ubranie i włożyć szpitalną koszulę, leżącą na wolnym łóżku,
jedną z tych, które mają rozcięcie na plecach. Poleciła mi również odpiąć protezy kończyn oraz wyjąć
sztuczną szczękę, szklane oczy i wszelkie inne akcesoria tego typu, w które
mogłem być wyposażony, po czym wyszła. Rozebrałem się i włożyłem koszulę. Jamajczyk obserwował
mnie zazdrośnie. Powiedział, że przyjęto go przed trzema dniami, na operację przepukliny, i od tamtej
pory nikt się nim nie zainteresował. Najwyraźniej wpadł w jakąś czarną dziurę w systemie.
Siedziałem w koszuli na brzegu łóżka, czując, że podwiewa mnie przeciąg. Jamajczyk znów odwrócił się
twarzą do ściany i chyba zapadł w drzemkę, bo od czasu do czasu stękał i pojękiwał. Młoda lekarka
Azjatka wróciła do pokoju i porównała nazwisko na moim identyfikatorze ze swoimi notatkami, jakby
mnie nigdy przedtem nie widziała. Ponownie zapytała, czy jestem na coś uczulony. W szybkim tempie
traciłem zaufanie do tego szpitala. „Ten człowiek mówi, że jest tu od trzech dni i nikt nie zwraca na niego
uwagi" — powiedziałem. „Przynajmniej może sobie pospać — odrzekła lekarka. — Mnie się to nie udało
od trzydziestu sześciu godzin". Znów wyszła z pokoju. Czas płynął bardzo powoli. Przez zakurzoną szybę
świeciło blade zimowe słońce. Przyglądałem się, jak cień futryny pełznie po płytkach podłogi. Potem
pielęgniarka i sanitariusz z wózkiem przyszli mnie zabrać na salę operacyjną. Sanitariusz był miejscowym
chłopakiem o bladej, beznamiętnej twarzy karciarza, a pielęgniarka hożą irlandzką dziewczyną, której
wykrochmalony mundurek wydawał się o numer za mały, przez co wyglądała trochę wyzywająco.
Sanitariusz rzucił mi na przywitanie zwyczajowe lokalne „W porząsiu?" i kazał wskoczyć na wózek.
Powiedziałem: „Mógłbym pójść sam, no wie pan, w szlafroku. Właściwie nic mnie nie boli". Ściśle biorąc,
od ponad tygodnia nie poczułem w kolanie nawet jednego ukłucia, co jest dość typowe dla takich
przypadłości: jak tylko zaczniesz się leczyć, symptomy znikają. „Nie, muszę pana zawieźć — odparł. —
Przepisy". Przytrzymując poły koszuli jak edwardiańska dama turniurę, wspiąłem się na wózek i
położyłem. Pielęgniarka chciała wiedzieć, czy się denerwuję.
„A powinienem?" — spytałem. Zachichotała i nic nie odrzekła. Sanitariusz spojrzał na mój identyfikator.
„Passmore, zgadza się. Amputacja prawej nogi, tak?" „Nie! — wrzasnąłem, podrywając się z
przerażeniem. — To drobna operacja kolana". „On tylko pana podpuszcza — powiedziała pielęgniarka. —
Przestań, Tom". „Tylko żartowałem" — potwierdził Tom z kamienną twarzą. Przykryli mnie kocem i
wetknąwszy jego brzegi pod materac, przygwoździli mi ręce do boków. „Żeby się pan nie poobijał, jak
będziemy przejeżdżać przez wahadłowe drzwi" — wyjaśnił Tom. Jamajczyk się obudził i wsparty na łokciu
obserwował mój odjazd. „Na razie" — powiedziałem. Już go więcej nie zobaczyłem.
Leżąc na wózku na wznak, bez poduszki pod głową, czujesz się dziwnie bezbronny. Nie wiesz, gdzie jesteś
ani dokąd cię wiozą. Widzisz tylko sufit, a sufity w Szpitalu Ogólnym nie przedstawiały miłego widoku:
popękany tynk, odpadająca farba, pajęczyny w kątach i zdechłe muchy w kloszach lamp. Miałem
wrażenie, że pokonujemy całe mile korytarzy. „Jedziemy trasą widokową — odezwał się zza mojej głowy
Tom. — Winda osobowa jest popsuta. Musimy zwieźć pana do podziemi windą gospodarczą i przejechać
do drugiego skrzydła, a potem wjechać na górę inną windą i wrócić". Winda gospodarcza była
przepaścista, słabo oświetlona, przesycona zapachem gotowanej kapusty i prania. Gdy przepychali mnie
przez próg, koła wózka zaczepiły się o coś i dłuższą chwilę patrzyłem w szparę między kabiną i szybem, na
czarne, ociekające smarem kable i rowkowane koła przedpotopowego mechanizmu dźwigowego.
Poczułem się jak na planie jednego z tych „artystycznych" filmów, w których wszystkie ujęcia są kręcone
pod nienaturalnym kątem.
Tom zasunął ze szczękiem harmonijkowe drzwi, pielęgniarka wcisnęła guzik i winda ruszyła powoli w dół
z niemiłosiernym zgrzytaniem i jęczeniem. Jej sufit był jeszcze bardziej
przygnębiający niż sufity korytarzy. Moi towarzysze, niewidoczni dla mnie, prowadzili luźną rozmowę.
„Masz fajki?" — zapytała pielęgniarka. „Nie — odparł Tom. -7 Rzuciłem palenie, w zeszły wtorek".
„Dlaczego?" „Szkodzi na zdrowie". „To co teraz robisz?" „Uprawiam dużo seksu" — stwierdził Tom
bezbarwnym głosem. Pielęgniarka zachichotała. „Ale zdradzę ci pewną tajemnicę — ciągnął. —
Pochowałem papierosy w całym szpitalu, na wypadek gdyby mnie przycisnęło. Jeden jest w
podziemiach". „Jaki?" „Benson. Jak chcesz, możesz go sobie wziąć". „Fajnie — odparła pielęgniarka. —
Dzięki". Winda szarpnęła i się zatrzymała.
Powietrze w podziemiach było gorące i suche z powodu...