Część pierwsza ROZDZIAŁ 1 KRAKÓW, ROK 1890 Wyczerpana porodem kobieta leżała na zmiętym i zakrwawionym barłogu. Jej drobną, bladą twarz pokrywały pase...
19 downloads
23 Views
1MB Size
Część pierwsza
ROZDZIAŁ 1 KRAKÓW, ROK 1890 Wyczerpana porodem kobieta leżała na zmiętym i zakrwawionym barłogu. Jej drobną, bladą twarz pokrywały pasemka przepoconych włosów. Z wysiłkiem podniosła dłoń i odgarnęła je z oczu. – Co teraz będzie z… nią? – szepnęła, spoglądając na zawiniątko ze szmat, z którego wydobywało się ciche kwilenie. Dziecko też było zmęczone kilkudniowym porodem. Akuszerka odwróciła wzrok. Obie wiedziały, co teraz będzie z dzieckiem. To samo, co z innymi, które miały nieszczęście urodzić się w tym domu, a właściwie w jego piwnicach. Gospodarz, pan Franciszek Bernat, szanowany krakowski obywatel oraz właściciel apteki „Pod Złotym Moździerzem”, raczej nie pozwalał, żeby jego bękarty pozostawały przy życiu. Wprawdzie sam od lat bezskutecznie starał się wraz z żoną o potomka, nigdy jednak nie uznałby dziecka z nieprawego łoża. Nocne, wymuszane na siłę uciechy ze służącymi to było coś, czego nie traktował poważnie. Miały służyć zaspokojeniu
żądzy, niczemu więcej. Klementyna Bernatowa, słabego zdrowia i ciągle przy nadziei, nie spełniała oczekiwań męża, a ten potrzeby miał duże. Intymne kontakty z wyczerpaną licznymi ciążami żoną musiał ograniczyć, zgodnie z zaleceniami lekarzy, do niezbędnego minimum. Nie sprawiały mu już zresztą takiej przyjemności jak kiedyś, ale musiał mieć syna. Kogoś, komu mógłby w przyszłości przekazać swoją wiedzę oraz dobrze prosperującą aptekę. Niestety, jak na ironię losu, niemal każda kolejna ciąża małżonki kończyła się jeśli nie poronieniem, to narodzinami martwego dziecka. Teraz wyglądało jednak na to, że Bóg, chociaż połowicznie, ale wysłuchał w końcu jego modłów, ponieważ kilka godzin wcześniej Klementyna urodziła żywą córkę. Tylko Andrzejowa, akuszerka, która odbierała wszystkie porody aptekarzowej, czuła, że i to dziecko nie ma zbyt dużych szans na przeżycie. Maleńka istotka oddychała z wielkim trudem, stękając przy tym niepokojąco. Wyczerpana matka
nawet nie zwróciła na to uwagi, szczęśliwa, że w końcu usłyszała płacz swojego dziecka. – Żyje! – westchnęła z ulgą. – Moje dziecko żyje – dodała jakby z niedowierzaniem. Nie zmartwiła jej usłyszana chwilę później wiadomość, że nie jest to oczekiwany przez męża syn, tylko córka. Była gotowa pokochać każde urodzone w końcu żywe dziecko. Już przepełniała ją, rozbudzona niemal od samego początku ciąży, miłość do tej kruszyny. Andrzejowa nie mogła jednak zapomnieć grymasu niechęci i zawodu, jaki chwilę później pojawił się na twarzy Franciszka Bernata. Nawet nie wszedł do sypialni, żeby obejrzeć córkę. Starsza kobieta po części go rozumiała, ale tylko trochę. Dziecko to przecież dziecko, niezależnie od płci. Ona sama byłaby szczęśliwa, mając córkę, niestety, dobry Bóg nie pobłogosławił jej związku z małżonkiem, świętej pamięci Andrzejem. Może dlatego właśnie wybrała zawód akuszerki, żeby choć cieszyć się narodzinami innych dzieci, pomagać im przychodzić na świat, gdzie czekały na nie kochające matki.
Takie jak ta, leżąca teraz w piwnicznym barłogu i spoglądająca z miłością i niepokojem na czerwoną, pomarszczoną twarz swojej córeczki. – Co będzie z moją maleńką? – powtórzyła ze strachem kobieta. Zaostrzające się rysy jej coraz bledszej twarzy upewniły akuszerkę, że czas biedaczki się kończy. Zbyt młody wiek i ciężki poród zrobiły swoje, a pan nie pozwalał wzywać do służby medyka. Jeśli ci
ludzie mieli przeżyć, to przeżyli, jeśli nie, wola boska. On zaś nie zamierzał tracić pieniędzy na kogoś, kto mógłby potem długo chorować i nie nadawałby się do pracy. Dzieci, urodzone przez służące, były zabierane zaraz po porodzie i tylko stary Wojciech, zaufany sługa pana, wiedział, co się z nimi potem działo. Oficjalnie wiadomo było, że noworodki zanoszono do najbliższej ochronki przy szpitalu, a dokładniej do otwartego przez całą dobę okienka przy furcie, w kuchni jednak szeptano, że pobliska Rudawa przyjęła niejednego aniołka w swoje chłodne objęcia. – Nie wiem. – Andrzejowa bezradnie pokręciła głową. – Naprawdę nie wiem, ale coś wymyślę. Na razie nie powiem panu, że urodziłaś, on sam może do piwnicy nie zejdzie. Kazał się tylko powiadomić, jak już będzie po wszystkim. Coś wymyślę, obiecuję. A ty wytrzymaj jeszcze trochę, moje dziecko. – Jakie piękne… – Położnica z rozjaśnioną twarzą wyciągnęła rękę do czegoś, co mogła teraz zobaczyć tylko ona. – Kocham pierwsze stokrotki…
Andrzejowej żal było młodej, ślicznej dziewczyny, która rok temu zgodziła się na służbę do Bernatów. Zawsze wesoła, z figlarnymi iskierkami w ogromnych, niebieskich oczach, które tak ufnie spoglądały na otaczający ją świat. Jej zaraźliwy śmiech rozchmurzał nawet najbardziej ponure oblicza, rozwiewał wszelkie smutki. Kiedy jednak nagle przestała się uśmiechać i zamiast tego zaczęła płakać po kątach, a w jej oczach w miejsce radości pojawił się strach, nikt nie miał wątpliwości, co się stało. Służba wiedziała, u kogo szuka uciechy ich chutliwy chlebodawca. Ludzie zaciskali pięści w tłumionym gniewie, ale nikt nie mógł nic zrobić. O pracę w Krakowie było ciężko, należało jej pilnować i nie narażać się państwu. Na wsiach żyło się coraz trudniej, kto mógł, uciekał do miasta. Tknięta nagłą myślą Andrzejowa pobiegła do sypialni swojej pani. Rzadko odbierała dwa porody tego samego dnia, w dodatku w jednym domu. Nie byłoby w tym może nic aż tak dziwnego, gdyby nie to, że tylko jedno z
dzieci miało szanse na dalsze życie. Musiała dopilnować tego osobiście. Zaciągnięte ciężkie story niemal zupełnie nie przepuszczały dziennego światła do dusznego pomieszczenia. Zza okna dochodził stukot końskich kopyt na bruku i nawoływanie furmana: „Wio, Baśka, wio!”. W pokoju miarowo tykał stary zegar. Aptekarzowa spała niespokojnym, męczącym snem, w kołysce leżało cicho maleństwo. Zbyt cicho. Andrzejowa podeszła bliżej i zajrzała pod muślinowe zasłony. Znała już ten bezruch, sine usteczka i wpółotwarte oczy. Dziecko nie żyło. – Mamka już przyszła? – Głos dobiegający z małżeńskiego łoża przyprawił starszą kobietę niemal o palpitacje serca. – Nie, proszę pani – odparła Andrzejowa drżącym głosem. Decyzja, którą właśnie podjęła, wymagała odwagi, a ta nie była raczej mocną stroną akuszerki. – Ale z pewnością zaraz ją przyprowadzą. Dzieciątko spokojnie śpi, może się pani nie martwić.
Zamiast odpowiedzi usłyszała tylko ciche pochrapywanie. Położnica znów zapadła w ciężki sen, nieświadoma tragedii. Zegar nadal spokojnie odmierzał czas, jakby w pokoju nic się nie wydarzyło. Zamiana noworodków nastąpiła tak szybko, że nikt się nie zorientował. O tej porze służba pilnowała swoich obowiązków. Zbliżał się obiad, wszystko musiało być gotowe na czas, pan nie znosił żadnych opóźnień. Potrafił natychmiast wyrzucić zbyt powolną kucharkę czy też dziewkę podkuchenną, jeśli był akurat w złym nastroju. Może ktoś nawet widział przemykającą korytarzami ciemnego mieszkania akuszerkę, ale nikogo to nie
zdziwiło. Wiadomo było, że pani domu właśnie urodziła dziecko, a o młodej służącej nikt, oprócz najbliższego otoczenia, nie wiedział. Rosnącego brzucha nie było widać pod szerokimi spódnicami, a kiedy nadszedł jej czas, dziewczyna nagle zniknęła. Jak wszystkie inne przed nią. Niektóre widziano później bez dzieci; wracały na wieś, skąd przyszły. Innych w ogóle nie widywano i nikomu nie przyszło nawet do głowy, żeby o nie pytać. Pozostawiona w piwnicy dziewczyna była już nieprzytomna, straciła zbyt wiele krwi. Andrzejowa włożyła w ramiona położnicy martwą córeczkę Bernatów. Była z siebie dumna. Uratowała czyjeś życie, a przy okazji dała szczęście innej kobiecie. Żebym tylko zdążyła jej powiedzieć, modliła się w myślach, patrząc na leżącą bez świadomości biedaczkę. Niechże ta nieszczęśliwa chociaż umrze spokojna. Niestety, kiedy Franciszek Bernat, ostrożnie pochylając głowę pod niską powałą, zszedł po schodach do piwnicy w towarzystwie swojego
wiernego Wojciecha, zastał wciąż żywą, nieprzytomną dziewczynę z martwym noworodkiem u boku. Nerwowy grymas wykrzywił na moment jego surową twarz, na której pojawiło się coś na kształt współczucia. Widok umierającej tak młodej dziewczyny skruszyłby nawet głaz i Andrzejowa przez chwilę miała nadzieję, że może chociaż ta historia zakończy się inaczej, jednak słabość Bernata nie trwała długo. Wyprostował się, na ile pozwoliła mu na to niska piwnica, przetarł twarz szerokim ruchem ręki i rozejrzał się wokół gospodarskim okiem. Podniósł walające się na ziemi zbutwiałe resztki beczki po winie i cisnął je w kąt. – Posprzątać mi tu! – rzucił gniewnie w ciemną, rozświetloną tylko jedną świeczką przestrzeń. – A tym – mruknął, wskazując Wojciechowi brodą nieruchomy tobołek w objęciach dziewczyny – zajmij się, jak zwykle. I dajcie mi znać, jak ta tutaj już skona. Trzeba ją będzie pochować po bożemu, niech widzą, że dbam o swoich ludzi. Ale nikt z obcych nie może wiedzieć, że rodziła.
Nagle położnica odzyskała przytomność; spojrzała z rozpaczą na dziecko, a potem na stojącego w kącie piwnicy mężczyznę. Po wyrazie jej twarzy widać było, że usłyszała ostatnie polecenia pana, lecz nie zdawała sobie jeszcze sprawy, że leżące obok dziecko nie żyje. Słowa aptekarza były dla jej córki wyrokiem śmierci. Rozpacz ustąpiła miejsca nienawiści. Ostatkiem sił uniosła się na łokciach z posłania. – Przeklinam cię, Franciszku Bernat! – wyszeptała z trudem, patrząc mu prosto w twarz. – Obyś nigdy nie zaznał szczęścia! Przeklinam ciebie i twoje dzieci… We… – głośno złapała oddech – … we wszystkich… Bezlitosna śmierć nie pozwoliła jej dokończyć. Twarz umierającej wykrzywił ostatni spazm, a po chwili jej rysy złagodniały. Leżała teraz cicha i blada, wyglądając jak zmęczone dziecko, którym tak naprawdę jeszcze była.
Poszarzały na twarzy Bernat przez chwilę stał bez ruchu, potem zadrżał, jakby przeszedł go lodowaty dreszcz. Nie patrząc na nikogo, zgarbiony, ciężkim krokiem wyszedł bez słowa z piwnicy. *** Tupot małych nóżek rozlegał się od rana do wieczora w całym mieszkaniu przy ulicy Grodzkiej. Od chwili pojawienia się na świecie małej Wiktorii życie w tym domu nabrało sensu. Niemal wszyscy domownicy, ze służbą włącznie, byli pod urokiem małego, złotowłosego aniołka z dużymi, niebieskimi oczami i wiecznym uśmiechem na buzi. Tylko oschły z natury Franciszek Bernat pozostał niewzruszony.
Wiktoria nie była chłopcem, więc nie poświęcał jej żadnej uwagi. Z niecierpliwością przepędzał dziewczynkę z drogi, kiedy na jego widok wydawała pisk radości i podbiegała, żeby małymi łapkami objąć jego nogi. Aptekarzowa, wbrew zaleceniom lekarzy i radom innych kobiet, zbulwersowanych jej decyzją, sama karmiła piersią córkę przez niemal cały rok. Odprawiała pod byle pretekstem wszystkie mamki. Jedna była za chuda, inna za gruba, jeszcze inna brzydko pachniała. Lecz tak naprawdę pani Klementyna nie chciała się rozstawać z maleństwem na czas dłuższy, niż koniecznie musiała. Przyjmowała pomoc nianiek, ale karmić dziecko pragnęła sama. Za nic nie oddałaby tych chwil bliskości z pachnącym mlekiem niemowlęciem przytulonym do jej piersi. Z miłością przyglądała się drobnej buzi córeczki i wsłuchiwała w pełne skupienia sapanie i mlaskanie dziecka. Kiedy dziewczynka otwierała granatowe oczy i z trudem
jeszcze skupiała wzrok na twarzy matki, ta czuła, jak ogarnia ją całą błogie ciepło. Tak właśnie, według pani aptekarzowej, wyglądało prawdziwe szczęście na ziemi. – Pan nas w końcu pobłogosławił – mówiła z rozjaśnioną twarzą do męża, kiedy ten znów zaczął się pojawiać w jej sypialni. Po ostatnim porodzie długo chorowała, więc dał jej kilka miesięcy spokoju, kiedy jednak wydobrzała nieco, znów rozpoczął starania o syna. Córka miała być dla niej. On potrzebował syna. I niechętnie słuchał o błogosławieństwie Pana. Milkł dziwnie i szybko zmieniał temat, jakby bał się zapeszyć. A przynajmniej tak to sobie tłumaczyła jego żona. Po kolejnym poronieniu zaczął tracić cierpliwość. Odepchnął akuszerkę, która przekazała mu tę wiadomość, i pobiegł do sypialni żony. Wyczerpana
kobieta leżała bez ruchu w dusznym, rzadko wietrzonym pokoju. – Wygląda na to, że Pan pobłogosławił nas tylko tą nędzną córką i na tym poprzestał! – Nachylił się ze złością nad Klementyną. – Mógłby się w końcu bardziej postarać. Cóż mi po córce! – Nie bluźnij, proszę. – Żona spojrzała na niego z przerażeniem. – Nie bluźnij, bo ściągniesz nieszczęście na nas wszystkich. Franciszek Bernat chwycił się oburącz za głowę, jakby zupełnie nie rozumiał słów małżonki. Stał tak, kiwając się w przód i w tył, a w końcu bez słowa wybiegł z sypialni. Ruszył do gabinetu, tam zamknął drzwi na klucz i opadł bez sił na skórzany fotel. W pokoju było dość chłodno mimo rozgrzanego kaflowego pieca. Marzec, wyjątkowo zimny tego roku, przyniósł jeszcze opady śniegu i dotkliwe zimno. Stare mury kamienicy przy Grodzkiej wciąż oddawały chłód, który wniknął w nie podczas srogiej zimy. Duże i wysokie pomieszczenia trudno było ogrzać, chociaż służba podtrzymywała przez całe dni ogień we wszystkich piecach w domu.
Najcieplej było w obszernej, ciemnej kuchni, gdzie koncentrowało się prawie całe życie mieszkańców domu. Tam też plotkowano po cichu o kolejnym poronieniu aptekarzowej. Spoglądano też ukradkiem na zbyt szerokie, zdaniem części domowników, spódnice nowej służącej. Wszystko toczyło się znanym już wszystkim torem. ale Aptekarz wyciągnął przed siebie zgrabiałe nie ręce i przyłożył je do rozgrzanych kafli, był w stanie się ogrzać. Zimno zdawało się go przenikać do szpiku kości. Bernat nie był przesądny, nie mógł jednak umier zapomnieć wyrazu twarzy dziewczyny ającej w piwnicy. Wciąż słyszał dudniące mu w głowie słowa klątwy: „Przeklinam cię, Franciszku Bernat…”. Nigdy przedtem to się tak nie skończyło. Niektóre jego kochanki były nawet zadowolone, że uwolnił je od kłopotu, jakim w ich rodzinnych
domach byłoby nieślubne dziecko. Dostawały niewielką odprawę i wracały na wieś, gdzie zawsze jeszcze mogły znaleźć sobie męża. Tylko jedna, bardziej harda niż pozostałe, nie zgodziła się wziąć specyfiku na spędzenie płodu ani też nie została na służbie do rozwiązania. Jakże ona miała na imię? – zastanowił się aptekarz. Tekla? Nie, chyba nie Tekla. Może Tola? Też nie. O! Hela! Tak, dziewczyna miała na imię Hela, Helena Baranek, przypomniał sobie nagle. To było rok, a może i półtora roku temu. Całkiem niedawno, przed Hanką. Tamta postanowiła wrócić do domu i zażądała od swojego pana sporej odprawy. Bernat do dziś pamiętał tę rozmowę. – Skąd ja mogę wiedzieć, dziewko, że bękart jest mój? Tylko raz cię miałem, to wszystko. – Stare kobiety powiadają – odparła, spuszczając oczy z fałszywą skromnością – że wystarczy nawet raz, żeby kobieta stała się brzemienna. Nie podobała mu się ta dziewczyna, była zbyt harda i bezczelna, on zaś wolał bardziej nieśmiałe i
zalęknione. Lubił, jak się broniły. Opór i strach go podniecały, uległość nie. A ta była uległa. Po tym jednym razie nie chciał jej już więcej. Ale potem przyszła, żądając pieniędzy i grożąc, że jeśli ich nie dostanie, powie wszystkim o jego postępkach. Nie tylko o tym, co robił młodym dziewczynom w swoim domu, ale i co działo się później z ich dziećmi. Nie miał wyjścia, musiał dziewce zapłacić dość dużą sumkę w zamian za milczenie. Był pewien, że za otrzymane pieniądze ta awanturnica spędzi płód u jakiejś znachorki w swojej rodzinnej wsi, dowiedział się jednak, że podobno wyszła za mąż i urodziła syna. To nie był jego prawowity potomek, więc dalsze losy dziewczyny i jej dziecka już go nie obchodziły. Znał wartość i potęgę pieniądza. Załatwił sprawę po swojemu, a więc przestała już dla niego istnieć. Potem była Hanka,
jedyna, która naprawdę przypadła mu do gustu. Taka, jakie lubił. Nieśmiała, wstydliwa, zalękniona, nie zdawała sobie do końca sprawy z tego, co się dzieje. Kiedy powiedziała mu o swoim kłopocie, było już za późno na bezpieczne spędzenie płodu. Nie chciał ryzykować, więc czekał na rozwiązanie, żeby potem załatwić sprawę po swojemu. Lecz tym razem coś poszło nie tak. Dziewczyna nie dość, że urodziła martwe dziecko, to i sama przy tym zmarła. Ale wcześniej zdążyła go jeszcze przekląć. „Przeklinam cię, Franciszku Bernat”. Słowa klątwy znów zabrzmiały w jego głowie.
ROZDZIAŁ 2 Znowu nie potrafiłaś donosić mojego syna! – Franciszek Bernat z wściekłością zacisnął pięści, stojąc nad łóżkiem żony. – Niech cię diabli! – Przepraszam! – jęknęła w odpowiedzi. – Przepraszam… – Co mi z twojego przepraszania. Nawet nie udajesz, że ci przykro. Nie widzę żadnych łez. Gdybyś cały czas leżała w łóżku, jak ci zalecił doktor, nie straciłabyś tego dziecka. Mam cię już dość! Klementyna Bernatowa zamknęła oczy, żeby nie widzieć czerwonej z wściekłości twarzy męża. Zamiast łez czuła na twarzy kropelki jego śliny. Nie płakała, to prawda, ale zabrakło jej już łez na opłakiwanie kolejnego dziecka. Nawet jeśli miało ono wielkość palca albo wręcz było tylko krwawym strzępem, dla niej nadal pozostawało dzieckiem. Synem, którego wciąż nie mogła dać Franciszkowi. Nie miała do niego żalu o te przykre słowa, ponieważ czuła, że to jej wina, kara za grzechy. W tym
przeświadczeniu zresztą utwierdzał ją nieustannie spowiednik, któremu niemal od dnia swojego ślubu zwierzała wszystkie swoje grzeszne myśli i marzenia. „Miłość płciowa istnieje tylko dla wyuzdanych rozpustników, dla ludzi słabych na duchu i ciele!”, grzmiał stary ojciec Bonawentura z kościoła Najświętszej Marii Panny, kiedy wyznawała mu swoją ogromną tęsknotę za pieszczotami męża i przyjemnościami związanymi z obcowaniem z nim w małżeńskim łożu. „A już zwłaszcza niewieście nie przystoją tak grzeszne myśli, jeśli jest ona obyczajnie wychowana, rzecz oczywista”, dodawał, zionąc nieświeżym oddechem z wnętrza ciemnego konfesjonału. Według ojca Bonawentury zmysłowe pożądanie u przyzwoitej kobiety powinno być, jeśli już, to niewielkie, a samą rozkosz, o ile w ogóle takową jest zdolna odczuwać, ma przyjmować tylko z woli męża. Żadnej własnej ochoty. Kobiety w rodzinie przygotowywały ją przed ślubem z Franciszkiem na przykrości i przerażenie
spowodowane działaniami męża podczas nocy poślubnej, Klementyna jednak wspominała to doświadczenie jako zaskakujące, owszem, początkowo nawet bolesne, ale wcale nie przykre. Cierpliwość, czułość i delikatność świeżo poślubionego małżonka podczas kolejnych nocy sprawiły, że pokochała Franciszka całym sercem i w ciągu dnia, wypełniając obowiązki pani domu, marzyła tylko o nadejściu zmroku, a wraz z nim niezwykłych doznań, których przedtem nigdy w życiu nawet nie przeczuwała. Czuła się szczęśliwa, promieniała, zdradzał to blask oczu, sprężysty krok, błyszczące włosy i uśmiech rozmarzenia na widok pojawiającego się w pobliżu męża. On również nie mógł oderwać od niej oczu ani dłoni, które bez przerwy musiały delikatnie muskać przechodzącą małżonkę. Wszystkie te objawy „pomieszania zmysłów” nie uszły czujnemu oku ojca Bonawentury, który był częstym gościem na niedzielnych obiadach u państwa Bernatów, jak również i spowiednikiem obojga małżonków.
– Nadużywanie narządów płciowych, zarówno u kobiet, jak i u mężczyzn – wziął kiedyś na stronę Bernata, tak by Klementyna ich nie słyszała – może doprowadzić do ciężkich chorób, idiotyzmu, a nawet do śmierci. Może też spowodować niemoc płciową oraz bezpłodność. – Niemoc?! – Franciszek przeraził się nie na żarty. – Nie inaczej. Poza tym pożycie małżeńskie ma służyć li tylko prokreacji, a nie płochej przyjemności. A lubieżność płciowa u małżonków to ciężki grzech. Natomiast lubieżność w stosunku do służących nie była zbyt dużym występkiem. W końcu to tylko służące. Poza tym, jak zgodził się ojciec Bonawentura z aptekarzem, mężczyzna musi gdzieś dać upust swoim siłom żywotnym. To było tylko dla zdrowia.
Kiedy Klementyna poroniła pierwsze dziecko w trzecim miesiącu ciąży, Franciszek natychmiast przypomniał sobie przestrogi spowiednika. Żona długo musiała go przekonywać, że to był tylko nieszczęśliwy przypadek. Po prostu potknęła się o wysoki próg w drzwiach sypialni. Dał się przekonać, ale tylko do następnego poronienia, kilka miesięcy później. Wtedy to ostatecznie przestał odwiedzać co noc swoją żonę, ograniczając się do kilku wizyt w miesiącu, i to tylko w celach prokreacyjnych. Zniknęła przyjemność i radość ze wspólnych nocy, zastąpiły je próby spłodzenia potomka. Franciszek stosował się ściśle do zaleceń spowiednika, który nakazywał wstrzymywanie się od uciech alkowy po sprzeczkach i pogniewaniu się małżonków, jak również podczas ciąży, w stanach przygnębienia i w czasie menstruacji żony. Wszystko to bowiem mogło wpłynąć na zdrowie i wygląd przyszłego dziecka. Przyszłego dziedzica nazwiska i apteki, o którym marzył bezustannie.
Z początku brak mu było chętnego ciała Klementyny. Z czasem jego serce stwardniało i narastał coraz większy żal do Boga, a nawet do własnej małżonki, którą też zaczął obwiniać o brak syna. W końcu przecież urodziła córkę. Skoro mogła urodzić dziewczynkę, mogła też i chłopca. Nie potrafił zrozumieć, dlaczego tak się nie działo. Klementyna wyczuwała żal męża, ale nic nie mogła zrobić. Chłopcy, nawet jeśli się rodzili, byli już martwi w chwili przyjścia na świat albo wkrótce umierali. Klementyna czuła się coraz bardziej bezwartościowa jako kobieta. Nie dość, że nie potrafiła urodzić syna, to jeszcze stała się dla męża nieatrakcyjna. Bliskie kontakty z małżonkiem zostały przezeń ograniczone niemal do niezbędnego minimum, tyle tylko, żeby zostawić ją znowu brzemienną i dać kilka tygodni lub miesięcy nadziei. Umęczone ciało tęskniło jednak za bliskością i uniesieniami, dla nich mogłaby nawet łatwiej znieść ból późniejszej porażki. Wiedziała też, że mąż szuka zapomnienia w
ramionach innych kobiet, innym daje to, czego jej tak brakowało. Pogrążała się w coraz większym smutku i melancholii, potęgowanej jeszcze świadomością popełniania grzechu, za który ganił ją ojciec Bonawentura przy każdej spowiedzi. Narodziny Wiktorii dały Klementynie radość; macierzyństwo pozwoliło jej choć częściowo zapomnieć o tęsknocie ciała. Miłość do tego maleństwa wypełniła ją całą i kobieta nie ustawała w dziękczynnych modlitwach do Boga. Po każdym kolejnym poronieniu szybko się podnosiła, bo wiedziała, że jest potrzebna córce. – Miłosierny Bóg zesłał mi tego aniołka na osłodę życia – mówiła do Andrzejowej. – Zlitował się nade mną, niegodną grzesznicą. Dał mi szczęście, na które nie zasługuję. – Nikt bardziej nie zasługuje na szczęście macierzyństwa – zapewniała ją Andrzejowa z dziwnym wyrazem twarzy. – A Wiktoria nie mogłaby mieć lepszej matki. Jestem o tym całkowicie przekonana.
Po tygodniu od poronienia Klementyna zdecydowała się zejść na dół, do apteki, gdzie zwykle pomagała swojemu mężowi w pracy. Leżenie w łóżku, do którego mąż już nie przychodził, było dla niej nieznośne i sprawiało tylko, że pogrążała się w czarnych myślach. Gdyby nie częste odwiedziny córeczki w towarzystwie niani, młodej, uśmiechniętej dziewczyny z Krowodrzy, wpadłaby w melancholię. Mała Wiktoria rozjaśniała swoim szczebiotem wszystkie ponure myśli. – Choć, mamusia, choć! – sepleniła, ciągnąc matkę za rękę. – Choć, pobawimy. Isia cie bawić. Matka, choć jeszcze słaba po niedawnym przejściu, brała małą do łóżka i bawiły się, zaśmiewając się obie, w „kosi kosi łapci”, „tu sroczka kaszkę warzyła” i w „nie ma mamusi”, kiedy zakrywała twarz puchową kołdrą. Tej ostatniej zabawy Wiktoria nie lubiła, bała się, że matka zniknie za kołdrą bezpowrotnie. Klementynę wzruszał widok rozszerzonych strachem niebieskich oczu córki, kiedy w końcu wyłaniała się spod kołdry.
Postanowiła przestać się w to bawić, żeby niepotrzebnie nie denerwować dziecka.
– Nie martw się, moje słoneczko – powiedziała, całując wyginające się w podkówkę usta córeczki. – Mamusia nigdy cię nie zostawi. A teraz – klasnęła w dłonie – ubiorę się i zejdziemy razem na dół do tatusia. Zgoda? – Tak, tak! – Dziewczynka zapomniała natychmiast o niedawnym strachu o matkę i zaczęła podskakiwać w miejscu z radości. – Tata! Mniam mniam! „Mniam mniam” były to uwielbiane przez wszystkie dzieci, nie tylko przez Wiktorię, cukierki, którymi aptekarz częstował wszystkie przychodzące z rodzicami maluchy. – Cukierki, moja ty przekupna niewdzięcznico. Żadne „mniam mniam”. Tak mówią małe dzidziusie, a ty jesteś już dużą dziewczynką. – Potargała jej złote loki pieszczotliwym ruchem. – A teraz biegnij z nianią na dół, ja się szybko ubiorę i zaraz do was przyjdę. Wiktoria natychmiast ruszyła w stronę drzwi i jeszcze przez chwilę słychać było tupanie jej bucików na wypastowanej drewnianej podłodze, a
potem na schodach. Goniły ją nawoływania niani i prośby, żeby poczekała. Od wystygłego już kaflowego pieca powiało chłodem. Po upalnym lecie jesień tego roku przyszła dość szybko i mieszkańcy kamienicy przy Grodzkiej nie zdążyli się jeszcze przestawić na chłody. Według pana domu, który i tak całe dnie spędzał w ciepłej, z uwagi na klientów, aptece, na ogrzewanie prywatnego mieszkania było jeszcze za wcześnie. W dużych i ciemnych, pomimo wysokich okien, pomieszczeniach rozpalano w piecach tylko na chwilę, z rana, żeby „przełamać” zimno. W nocy przed chłodem chroniły grube, puchowe kołdry, szyte na zamówienie. A opał trzeba było oszczędzać na zimę, która, według znawców, zapowiadała się sroga i długa. Aptekarzowa zadrżała gwałtownie. – Boże, zlituj się, uchroń, proszę, to dziecko od złego – szeptała, ubierając się zgrabiałymi z zimna rękami. – Daj jej długie i szczęśliwe życie. Błagam Cię, Panie, jako matka.
Nagłe przeczucie zbliżającego się nieszczęścia zmroziło jej serce, poczuła strach, że mogłaby stracić ukochane dziecko. – Panie Boże – zaczęła się modlić zbielałymi ustami. – Nie pozwól, by stała jej się jakakolwiek krzywda, nie odbieraj mi jej, błagam. Zrobię wszystko, czego ode mnie zażądasz, jestem gotowa na każde poświęcenie, ale ochroń ją, proszę! To moje jedyne dziecko. Odpowiedziała jej cisza, w której słychać było tylko miarowe tykanie starego zegara, tego samego, który w przeszłości beznamiętnie odliczał minuty życia jej dzieci. Teraz jego tykanie przypominało czyjeś ciężkie kroki. Klementyna czuła, że coś nadchodzi. Coś, czego nie da się już uniknąć. *** W aptece panował dość duży ruch. Jesienny chłód sprzyjał przeziębieniom i dolegliwościom reumatycznym, klienci kupowali więc chętnie spirytusowe mikstury do nacierania, syropy przeciwkaszlowe i maści na bóle w kościach. Największym powodzeniem cieszyły się w tym sezonie pigułki na kaszel, specjalnie sprowadzane z
Wiednia. Chociaż prawie wszystkie leki wytwarzane były na miejscu przez Franciszka i jego pomocników, klienci chętnie nabywali wszelkie nowości, zwłaszcza te zagraniczne. Bernat sprowadził ten specyfik właściwie w ramach eksperymentu, był człowiekiem przedsiębiorczym i nie bał się, jak jego koledzy po fachu, żadnych nowinek. Teraz miał dowód, że ów eksperyment się powiódł. – Świat musi iść z postępem – powtarzał przy każdej okazji. – Zbyt duża jest konkurencja, żeby tkwić w miejscu. Klementyna stanęła w progu prywatnego wejścia do apteki i z przyjemnością przyglądała się krzątaninie męża za ladą z ciemnego, orzechowego drewna, na której stała waga, a obok porcelanowe
moździerze i słoje z cukierkami dla dzieci. Leżał tu także zeszyt do zapisywania rachunków. Franciszek wyglądał niezwykle godnie na tle wysokich aptecznych szaf, odziedziczonych jeszcze po ojcu i dziadku. Prowadzenie apteki było rodzinną tradycją i chociaż miał pracowników, lubił obsługiwać osobiście swoich stałych klientów. Zwłaszcza kobiety, którymi zajmował się ze szczególną uwagą, rączki im najuniżeniej całował i pokazywał co ciekawsze nowinki sprowadzane specjalnie, jak je zapewniał, dla nich, z Wiednia. Patrzyła, jak niemal tanecznym krokiem podchodził do wysokich półek ze stojącymi na nich porcelanowymi pojemnikami i gestem sztukmistrza wyjmował stamtąd potrzebne substancje, potem, z tym samym wdziękiem, schylał się do szuflad oznaczonych porcelanowymi, opisanymi po łacinie tabliczkami, a wreszcie z uśmiechem podawał gotowe leki klientkom. Ten właśnie wdzięk i płynność ruchów zachwyciły ją kiedyś, gdy jako młoda dziewczyna weszła tu razem z matką po miksturę na podagrę dla ojca. To była miłość od pierwszego wejrzenia.
Teraz też patrzyła na niego z uczuciem. Wysoki, przystojny, ze starannie przystrzyżonym wąsem, przyciągał spojrzenia kobiet. Była zazdrosna, owszem, ale z drugiej strony cieszyła się, że Franciszek należy tylko do niej. Przelotne zdrady się nie liczyły – i tak zawsze wracał do niej, prawowitej małżonki. Szkoda tylko, że czasy miłosnych uniesień minęły już bezpowrotnie, ustępując miejsca zwykłej rutynie i mechanicznym zabiegom, mającym na celu tylko jedno: spłodzenie syna. – Dobrze się już czujesz, moja duszko? – Franciszek podszedł do niej natychmiast, starając się, żeby wszyscy obecni zauważyli jego troskę. – Jesteś pewna, że nie powinnaś jeszcze zostać w łóżku? – Tak, jestem pewna – odparła chłodno. Nie lubiła tak ostentacyjnego okazywania uczuć. – Nie mogę już leżeć, czuję się tak, jakbym powoli umierała. Muszę wyjść do ludzi, muszę żyć. – Zaraz przygotuję ci specjalną, wzmacniającą mieszankę ziołową. Właśnie nadeszła nowa dostawa z Indii. Jest w niej między innymi pewien składnik,
który z pewnością postawi cię na nogi – zapewnił ją szybko, kierując się w stronę wchodzącego właśnie starszego mężczyzny o grubej szyi, czerwonego na twarzy. Miał już dla niego przygotowane w specjalnym słoju pijawki, odciągające nadmiar złej krwi. Klementynie zrobiło się przykro, że przemawiał do niej tak jak do jednej ze swoich stałych klientek. Zabrakło w jego głosie uczucia, cieplejszego błysku w oku. Czy kiedykolwiek ją kochał? – przyszło jej nagle do głowy. Dźwięk srebrnego dzwoneczka przy drzwiach wejściowych ozdobionych witrażem, przedstawiającym złoty moździerz opleciony kolorowymi, polnymi kwiatami, przerwał te rozmyślania. Do apteki weszła dostojnym krokiem wdowa po profesorze uniwersytetu, pani Kościańska, z córką. Jak zawsze wytworna, w czarnej sukni z trenem i w czarnym kapeluszu. Jej córka również ubrana była ze
skromną elegancją, jak na panienkę z dobrego domu przystało. – Och, kochana pani Bernatowa! – zawołała czcigodna matrona tubalnym głosem, aż obejrzeli się niemal wszyscy klienci apteki. – Jakże się cieszę, widząc już panią w lepszym zdrowiu! Podeszła bliżej i stukając końcem koronkowej parasolki w posadzkę, jakby dla podkreślenia swoich słów, wypytywała przez chwilę Klementynę o samopoczucie. Kiedy już poczuła się usatysfakcjonowana odpowiedziami, nachyliła się w kierunku rozmówczyni i zniżając głos, powiedziała: – Jakie to szczęście, że dziś tu panią zastałam, moja droga, bo do mężczyzny czasami trudno przychodzić z pewnymi sprawami. To takie żenujące. Zawsze uważałam, że w aptekach powinny pracować kobiety. „Pewne sprawy”, jak się okazało, dotyczyły kłopotów młodej dziewczyny, która, zarumieniona ze wstydu, spuszczając skromnie oczy, przysłuchiwała się rozmowie. Klementyna z trudem wydobyła od
obu pań informacje na temat dolegliwości dręczących młodą pannę. – Nie ma powodu do obaw. – Uśmiechnęła się uspokajająco na koniec tego wywodu. – To normalne
u każdej chyba panny. Na szczęście mamy nowy specyfik, sprowadzony niedawno z Wiednia, ale już wypróbowany, więc mogę go z czystym sumieniem polecić szanownym paniom. – Cóż to za cudowny lek? Biorę natychmiast, skoro pani poleca. – To arsenian złota spotęgowanego, doktora Addisona. Klementyna sięgnęła po kartkę dołączoną do ciemnego flakonika i mrużąc lekko oczy, zaczęła czytać półgłosem: – „Leczy anemię, nerwowe słabości, choroby kobiece, a zwłaszcza stosowany jest z dobrym skutkiem przy braku regularnych odpływów miesięcznych u młodych panien”. – Słabości nerwów też? – zainteresowała się żywo pani profesorowa. – To ja i dla siebie wezmę, bo moje nerwy ostatnio w strzępach. Dosłownie w strzępach, powiadam pani. Och, kochana pani Bernatowa, jakie to szczęście, że pani tu jest. Zadowolona klientka to dobra klientka, taką zasadę wyznawał Franciszek Bernat, więc starał się być
wyjątkowo uprzejmy dla pani Kościańskiej, która zwykle składała duże zamówienia. Ale nie lubił tej kobiety, zwłaszcza jej wścibstwa i wiecznych uwag po każdym poronieniu żony. – Pańska żona nie może tak często zachodzić w ciążę, panie Bernat, po prostu nie może. To kiedyś źle się skończy. – Dzisiaj też mu nie darowała. – Doceniam troskę, łaskawa pani… – Nie musiał kończyć; profesorowa zorientowała się sama, że nie powinna kontynuować tego tematu. Chcąc go zmienić, odwróciła się w stronę małej Wiktorii, która korzystając z chwilowej nieuwagi rodziców, wdrapała się na wysoki stołek i w skupieniu segregowała według kolorów wyjęte ze słojów cukierki. – Widzę, że rośnie panu pomocnica! – zawołała, rozbawiona, klaszcząc w dłonie. – To dobrze, bo kobieta w aptece jest bardzo potrzebna. To samo mówiłam przed chwilą pańskiej małżonce. – Miejsce kobiety jest w domu, nie w aptece, szanowna pani. – Bernat uśmiechnął się krzywo i
skłoniwszy się klientce na pożegnanie, podszedł do żony. – Zabieraj stąd tego bachora – syknął ze złością, uważając, żeby nikt postronny go nie usłyszał. Wobec ludzi udawał czułego oraz troskliwego męża i ojca. – Niech jej tu nie widzę, bo nie odpowiadam za siebie… Klementyna skuliła się w sobie, gdyż aż za dobrze znała ten ton. Franciszek zrobił się ostatnio gwałtowny i łatwo go było zdenerwować. Na szczęście suknie do ziemi i długie rękawy zakrywały ślady jego wybuchów. Sama mogła znieść dużo, bała się jednak o córkę i nie mogła pozwolić, żeby małej stała się jakakolwiek krzywda. Pogłębiająca się złość małżonka, oczekującego bez powodzenia narodzin syna, sprawiała, że coraz gorzej znosił widok małej Wiktorii. Traktował małą jak szyderczy uśmiech losu.
Klementyna bez słowa chwyciła dziecko za rękę i powoli, żeby nie wzbudzać zainteresowania obecnych, ruszyła w stronę drzwi prowadzących do mieszkania. Łzy dusiły ją w gardle, bała się odezwać, żeby nie wybuchnąć głośnym płaczem. Ostatnio dość często jej się to zdarzało. – Martwię się o moją biedną żonę. – Aptekarz westchnął przesadnie, dostrzegłszy pytające spojrzenia stałych klientów, zdziwionych, że pani Bernatowa wyszła bez pożegnania. – Ostatnio coraz z nią gorzej. Biedactwo.
ROZDZIAŁ 3 Przywołana z rynku dorożka czekała już przed domem, a siedzący na koźle dorożkarz uchylił grzecznie melonika na widok wychodzącej z bramy Klementyny z małą Wiktorią. – Dokąd szanowna pani aptekarzowa każe? – Do parku Jordana – rzuciła Klementyna, usiłując wygodnie usiąść na ławeczce i jednocześnie starając się zapanować nad podekscytowanym dzieckiem. – Nie musimy się spieszyć, moja córeczka bardzo lubi jazdę dorożką, niechże więc się nacieszy. Mała Wiktoria aż dostała wypieków z wrażenia. Sama nie wiedziała, w którą stronę najpierw patrzeć, czy na konia, potrząsającego długą, zaplecioną w warkoczyki grzywą, czy na dorożkarza w czarnym meloniku i z długim batem, przystrojonym czerwonym chwościkiem na szczycie, czy też na spacerujących po ulicy krakowian. – Oj, będzie miała szanowna pani pociechę z tego dziecka! – zaśmiał się dorożkarz, zacinając konia. – Toż to żywe srebro, wszystkiego ciekawe. Z takich wyrastają wielcy ludzie.
– Oby tak było. – Klementyna z matczyną dumą spojrzała na kręcącą się na siedzeniu córeczkę. – Ale mądra jest nad wiek, to prawda. Ruszyli wolno w kierunku krakowskich Błoń. To tam i do usytuowanego w pobliżu parku Jordana zmierzało dziś wielu mieszkańców miasta. Słoneczna sierpniowa niedziela zachęcała do takich wycieczek. Na ulicach roiło się od dorożek i prywatnych pojazdów, zależnie od stopnia zamożności ich pasażerów. Państwo Bernatowie nie trzymali własnego powozu z woźnicą, Franciszek uważał, że to niepotrzebny wydatek i bardziej się kalkuluje wynajęcie od czasu do czasu dorożki z rynku. Pani aptekarzowa usiadła wygodnie na skórzanym siedzeniu i trzymając mocno Wiktorię za brzeg płaszczyka, pogrążyła się w rozmyślaniach. Od samego rana, od chwili, gdy służąca odsunęła kotary w sypialni, Klementyna czuła się dziwnie lekko i szczęśliwie, chociaż nie miała po temu szczególnych powodów. Dzień był przecież podobny do innych, a jednak coś jakby się zmieniło. Może dlatego też zapragnęła wyrwać się dziś z ponurego
nieco domu przy Grodzkiej i odpocząć gdzieś na łonie przyrody, na łące albo w parku. Wybór padł na park Jordana, ponieważ tam można było posłuchać muzyki w altankowej rotundzie. Klementyna uwielbiała muzykę, nie miała jednak zbyt wiele okazji, by jej słuchać, ponieważ rzadko wychodziła z mężem na koncerty. Franciszek Bernat urodził się z „drewnianym uchem”, jak sam przyznał kiedyś w żartach, i muzyka raczej do niego nie przemawiała. Stukot końskich kopyt na bruku i delikatne kołysanie dorożki niemal uśpiło Klementynę. Przy kolejnym podskoku kół na nierówności ulicy ocknęła się nagle i ze strachem zdała sobie sprawę, że wypuściła brzeg płaszczyka córeczki, która teraz niebezpiecznie wychyliła się w dół, usiłując zajrzeć pod dorożkę. – Boże miłosierny! – krzyknęła i niemal w ostatniej chwili złapała za nogę wiszącą już nad jezdnią dziewczynkę. – Boże! Co ze mnie za matka! – Pani kochana, nie ma co lamentować – uspokoił ją dorożkarz, który odwrócił się gwałtownie, słysząc krzyk. – Nie da się mieć oczu dookoła głowy przy
dzieciach. Wiem coś o tym, bo sam mam ich piątkę. Nic się w końcu nie stało. – Ale to mój jedyny skarb. – Klementyna wciąż jeszcze dygotała ze strachu. – Jej nie może się nic stać! – Każde dziecko jest skarbem, szanowna pani. – Dorożkarz spojrzał za siebie z poważnym wyrazem twarzy. – Każde. Sama się pani kiedyś przekona, jak już będzie miała następne. A tak swoją drogą,
przydałoby się drugie, żeby nie było zbyt dużej różnicy między rodzeństwem. Lepiej się chowają, proszę mi wierzyć. A i pani byłaby trochę spokojniejsza. Klementyna nie zdążyła odpowiedzieć, bo dojeżdżali już do parku. Zresztą i tak nie wiedziałaby co. Kolejne dziecko? To nie takie proste, jak się poczciwemu dorożkarzowi wydawało. Przez chwilę pozazdrościła mu tej piątki dzieci. Jakaż to niesprawiedliwość, pomyślała, że niektóre kobiety mają całą gromadkę, a ona… Ech, upomniała siebie samą w myślach, grzeszę. Panie, wybacz! Do parku wchodziło się przez mostek na Ciepłej Wodzie. Za bramą, po prawej stronie, widać już było „ślimaczka”, czyli wyciętą w murawie ścieżkę, po której szło się w kółko od zewnątrz ku środkowi, a potem odkręcało z powrotem. „Ślimaczek” cieszył się chyba największym powodzeniem u dzieci, sądząc po roześmianej gromadce, usiłującej dokładnie się trzymać pokręconej dróżki. Wiktoria była jeszcze zbyt mała, żeby pojąć, o co chodzi w tej zabawie, ale oczywiście nie mogło jej
tam zabraknąć. Z naburmuszoną minką stała pośrodku koła i nie dawała się nikomu przegonić. W końcu widząc, że nic ciekawego się tu nie dzieje oprócz chodzenia w kółko, sama zrezygnowała i pobiegła dalej. Rozczulona matka ani na chwilę nie spuszczała z niej wzroku. To dziecko ma chyba sprężynki w nogach, zaśmiała się w duchu, widząc podskakującą bez chwili wytchnienia dziewczynkę. Ani przez chwilę nie siądzie toto spokojnie. – Chodź, napijemy się mleka. Klementyna chwyciła w biegu czerwoną z emocji i gorąca córeczkę. Mała już dawno zdjęła letni płaszczyk, w który ubrała ją rano matka. Spocone loki kleiły jej się do czoła. – Nie! – zaprotestowała głośno dziewczynka, wyrywając się gwałtownie. – Nie ciem mlecka! – Ależ chcesz, chcesz. Napijemy się obie, a potem znów się pobawisz. I jak będziesz grzeczna, pójdziemy posłuchać muzyki w tym ładnym domku. – Wskazała ręką na altankę, w której zbierali się już muzycy. – Dobrze, mój skarbie?
Wiktoria zgodziła się w końcu, bo pójście do mleczarni pani Dobrzyńskiej też wydawało się ciekawe. Tyle dzieci i tylu dorosłych piło tam razem mleko. To musiało być zabawne. Mleczarnia znajdowała się niedaleko wejścia, można było więc stamtąd usłyszeć początek koncertu i wrócić na czas. Pyszne mleko, chłodne i świeże, wspaniale gasiło pragnienie. Mnóstwo dzieci z mlecznymi wąsami pod nosem domagało się kolejnej porcji, rzecz zupełnie niespotykana w domu. Świeże powietrze oraz towarzystwo innych malców robiły swoje. Dźwięki strojonych skrzypiec zwabiły miłośników muzyki do altanki. Klementyna wzięła za rękę opierającą się Wiktorię, która zdążyła już nawiązać nowe znajomości przy kubku mleka, i zajęła jedno z wolnych jeszcze krzeseł, ustawionych bezpośrednio na trawie wokół altanki z muzykami.
Przy pierwszych dźwiękach wiedeńskiego walca była już pewna, już wiedziała, skąd ów dziwnie radosny nastrój od samego rana. Niemalże słyszała cichutki głosik płynący z jej wnętrza: „Jestem, mamo”. Jestem. *** Zapach spirytusu denaturowanego i przypiekanych włosów wywołał gwałtowny atak kichania u Wiktorii. – A cóż to za Kichuś tam się chowa? – zaśmiała się Klementyna, widząc w lustrze wyglądającą zza parawanu okrągłą buzię córki.
– To Isia! To Isia! – ucieszyła się dziewczynka i w podskokach podbiegła do matki. Po jej już widziała, że nie zostanie wyproszona z minie sypialni, gdzie mama szykowała się na karnawałowy, wydawany na cele coroczny dobroczynne. W tym roku tańczono na bal „walkę z gruźlicą” w Starym Teatrze. Aptekarz wraz z małżonką, jako jedni z hojniejszych darczyńców, nigdy nie byli pomijani w zaproszeniach na tego rodzaju zabawy. Tym razem, mimo odmiennego stanu żony, Franciszek też nie odmówił, chociaż oświadczył, że będą się raczej tylko przyglądać, bo wszelkie podskoki i zmęczenie mogłyby zaszkodzić jego synowi. Poprzestaną zapewne na rozpoczynającym bal polonezie. Co do tego, że tym razem będzie syn, nie miał najmniejszych nawet wątpliwości. Taką przepowiednię usłyszał od starej Cyganki, która zaczepiła go jakiś czas temu na Floriańskiej. Wprawdzie w połowie wróżby zamilkła i szybko odeszła, nie biorąc nawet zapłaty, ale jemu to
wystarczyło, reszta nie była ważna. Urodzi się syn, tylko to się liczyło. Klementyna niechętnie zgodziła się na wyjście, jako że nie było w dobrym tonie pokazywać się w błogosławionym stanie publicznie, ale mężowi bardzo zależało na tym balu. Franciszek uspokoił żonę, że jeszcze tak bardzo nie widać jej brzemienności i nikt się nie zorientuje. Zgodziła się, bo cóż innego jej pozostało. Teraz wokół pani aptekarzowej uwijała się sprowadzona specjalnie do domu fryzjerka. Najpierw sczesywała w dół długie, piękne włosy klientki, a następnie na umieszczonym na czubku głowy specjalnym kółeczku upinała fryzurę, używając do tego żelazek podgrzewanych na palniku z denaturatem. Kiedy już uzyskała pożądany efekt, wykończyła całość wplecioną we włosy aksamitką, zawiązaną na kokardę. Wiktoria z zachwytem patrzyła na swoją piękną matkę, która w świetle lampy gazowej wyglądała jak wróżka z bajki.
Po fryzurze przyszedł czas na toaletę. Poszczególne części stroju były porozkładane po całym niemal pokoju – suknie i halki wisiały na parawanie pod piecem, na łóżku leżały pończochy, rękawiczki, pantofle i balowe torebki. Klementyna kazała przygotować stroje, które jej najbardziej odpowiadały i w które jeszcze się mieściła. Po poprzednich ciążach już i tak pozostał jej wydatny brzuszek, więc mogła jeszcze wybierać spośród kreacji uszytych w ostatnim czasie. Wybór padł na czarną, koronkową suknię z małym trenem, zakończonym pętelką ze wstążki, za którą można było go trzymać w ręce, żeby nie przeszkadzał w chodzeniu. Odsłoniętą szyję ozdobiła skromnym naszyjnikiem z brylantem, otrzymanym w prezencie od męża z okazji urodzin Wiktorii. Z samych brylantów dostanie, obiecał jej, kiedy w końcu urodzi syna. Całości dopełniły białe, sięgające łokci, skórzane rękawiczki, wachlarz z czarnych strusich piór, czarne, atłasowe pantofelki, ażurowe pończochy i jedwabna, czarna torebka na chusteczkę.
Klementyna, ku zgorszeniu ciotki męża, nie włożyła dziś gorsetu. Obszerna suknia, jedna z kilku specjalnie uszytych na takie właśnie okazje, maskowała jej stan, a nie krępowała ruchów. Ciotka, starsza kobieta, która sznurowała się od najmłodszych lat, chodziła teraz pochylona, nie mogąc się wyprostować, ale wciąż trudno jej było się pogodzić z faktem, że porządna kobieta decyduje się pokazać gdzieś publicznie bez gorsetu. W końcu jednak dała się przekonać, że sznurówka i twarde fiszbiny mogłyby rzeczywiście zaszkodzić dziecku. Sama nigdy nie rodziła, nie była więc pewna, czy w stanie błogosławionym wolno ściskać się sznurówką, czy też nie. Była też zgorszona samym pomysłem wyjścia Klementyny w jej stanie między ludzi, ale Franciszek zupełnie jej nie słuchał. Obchodziło go tylko, jak żona będzie przy nim wyglądała. Nie wtrącał się zupełnie do jej toalet, gdyby jednak się dowiedział, że gorset zaszkodzi jego przyszłemu synowi, pierwszy by tego zakazał.
Teraz czekał niecierpliwie w drzwiach pokoju, ubrany we frak ze sztywną jak z tektury koszulą, której
kołnierzyk miał zagięte rożki, zapinane na spinki z brylancikami. Wiktoria, chociaż oczy jej się już zamykały ze zmęczenia, z podziwem przyglądała się świecącym noskom czarnych lakierków i tuberozie w butonierce ojca. Nadmiar wrażeń zmógł ją wreszcie i zasnęła, a wychodzący na bal rodzice musieli zawołać nianię, która ostrożnie zaniosła małą do łóżka. Matka pocałowała czule na pożegnanie wysokie czółko dziewczynki. Moje cudo! – zachwyciła się po raz kolejny, patrząc na uśpioną córeczkę; mój największy skarb. Nauczona smutnym doświadczeniem, wolała nie myśleć jeszcze o dziecku, które nosiła w łonie. To, że do tej pory ciąża przebiegała bez zakłóceń, jeszcze niczego nie przesądzało. Maleństwo mogło umrzeć nawet kilka dni po urodzeniu, co zdarzyło się już tyle razy w przeszłości. Jedynie Wiktorii udało się przeżyć i za ten właśnie cud Klementyna nieustająco dziękowała Bogu w swoich codziennych modlitwach. – Chodźże już w końcu – burknął mąż, poprawiając sztywny, drapiący go w szyję
kołnierzyk. – Spóźnimy się przez ciebie, a wiesz, ile znakomitości zapowiedziało swoją obecność na balu. Hrabiostwo… – Wiem – przerwała mu szybko, żeby znów nie zaczął wymieniać wszystkich spodziewanych gości. Nudzili ją ci ludzie z wyższych sfer, jemu natomiast ogromnie imponowali. Długo przeżywał każde takie spotkanie, choćby nawet nie zdołał zamienić ani słowa z żadnym liczącym się gościem, oprócz pozdrowienia i ewentualnego pożegnania, jeśli akurat znalazł się w tym czasie przy wyjściu. – Już jestem gotowa – powiedziała Klementyna zmęczonym głosem – chodźmy. Po polonezie znane osobistości zaczęły wychodzić, zostawiwszy wcześniej hojne datki, i dopiero wtedy mogła się zacząć prawdziwa zabawa. Klementyna usiadła na jednej z wielu kanap, w otoczeniu starszych matron, które nie mogły już tańczyć, i z prawdziwą przyjemnością przyglądała się zabawie. Orkiestra grała kadryla, kotyliona i
mazura, panowie zmieniali pogniecione kołnierzyki, zwłaszcza po żywiołowych polkach i mazurkach. – Szanowny małżonek pani świetnie się bawi – zauważyła złośliwie jedna z siedzących na kanapie kobiet. No cóż, pomyślała z rozdrażnieniem Klementyna, on przecież nie jest w stanie błogosławionym. – Niech chociaż on się wybawi – odpowiedziała grzecznie, nie chcąc zadzierać z największą plotkarką w mieście. – Ja dzisiaj jestem trochę niedysponowana. To prawda, było jej trochę przykro, ponieważ w domu ustalili, że żadne z nich nie będzie dziś tańczyło. Poza polonezem, rzecz jasna, w którym po prostu wziąć udział wypadało. Ale na miejscu Franciszek zmienił zdanie. Po kilku wizytach w dobrze zaopatrzonym bufecie nagle doszedł do wniosku, że nic się w końcu nie stanie, jeśli pobawi się bez żony. Najpierw, oczywiście, uzyskał od niej głośną zgodę. Tak żeby słyszało ją jak najwięcej osób. Obiecał Klementynie, że będzie obtańcowywał tylko te damy, których karneciki są najmniej zapełnione.
To miał być taki dobry uczynek z jego strony. A żona ze znużeniem przyglądała się jego popisom. Nie uszło jej uwagi, że jej mąż niemal nie spuszczał wzroku z pięknej kobiety, towarzyszącej znanemu krakowskiemu portreciście, Stanisławowi Tumowiczowi. Plotkowano o niej na wszystkich balach, że to podobno artystka i malarz znalazł ją w jakimś kabarecie podczas swoich studiów w Paryżu. Niestety, nikt nie wiedział niczego konkretnego. Żadna z szanujących się krakowskich matron nie zaprosiłaby tych dwojga do siebie na wieczorek, jednak na publiczne bale zapraszani byli chętnie. Portrety i akty, zwłaszcza te, do których pozowała artyście owa muza, sprzedawały się bardzo dobrze, co dawało gwarancję, że i datki na cele dobroczynne będą duże. Dziecko tego wieczoru było wyjątkowo niespokojne, Klementyna czuła jego ruchy niemal w całym
brzuchu. Poszukała wzrokiem męża, który na chwilę zniknął jej z oczu. Miała ochotę wrócić już do domu i położyć się do łóżka. Czuła, że robi jej się słabo. Franciszka nie było nigdzie w sali, najwyraźniej wybrał się z innymi panami na cygaro. Klementyna wstała z trudem i wyszła na szerokie schody, gdzie nie było tak duszno, jako że na dole pozostawiono otwarte drzwi wejściowe. Na półpiętrze siedzieli komitetowi, którzy odbierali wcześniej zaproszenia i opłaty, rozdawali też paniom karneciki. Kawalerowie, chcący zatańczyć z wybraną panną, wpisywali swoje nazwisko przy wskazanym tańcu. Teraz było tam sporo uczestników balu, tak jak Klementyna szukających ochłody w ogromnym foyer. Nagle wśród kłębiącego się tłumu zauważyła znajomą sylwetkę. Franciszek rozmawiał z kimś ukrytym częściowo za filarem. Z całej jego postawy, ze sposobu, w jaki poruszał rękami i pochylał głowę, wynikało, że rozmawia z kobietą. Zapewne ładną. Klementyna nie była nawet specjalnie zdziwiona, kiedy zza filaru wyłoniła się podana do pocałunku
smukła dłoń, a za nią cała postać Zoi, owej przyjaciółki malarza. Jak ma na imię piękna brunetka, dowiedziała się chwilę wcześniej od pań, plotkujących zawzięcie na czerwonej, pluszowej kanapie. – Każe się nazywać Zoja, a to po prostu Zofia. – Dama z ogrodem na głowie prychnęła lekceważąco. Tylko wystający spod kwiatów rąbek materiału zdradzał, że pod ową misterną konstrukcją kryje się kapelusz. Klementynie zrobiło się przykro, jak zwykle, gdy odkrywała następną kochankę męża, ale nie czuła niepokoju. Franciszek, znudzony kolejnymi podbojami, wracał zawsze do niej, żony. Za bardzo cenił sobie rodzinne, uporządkowane życie, żeby je komplikować zbyt długo trwającymi romansami. Tak będzie i tym razem, pomyślała z rezygnacją i nagle aż syknęła z bólu. Dziecko wymierzyło jej kilka mocniejszych już kopniaków, jeden po drugim. Klementyna uśmiechnęła się do siebie, natychmiast zapominając o mężu.
Może temu maleństwu jednak się uda? Wydawało się bardzo ruchliwe i zdrowe. Oby tak było. Klementyna wzniosła oczy w górę w niemej prośbie. Franciszek zauważył żonę stojącą u szczytu szerokich schodów. Zmarszczył brwi ze zniecierpliwieniem, ale szybko się opanował i grzecznie pożegnał pannę Zoję. Przyjemność przyjemnością, ale o obowiązkach nie wypadało zapominać. – Źle się czujesz, moja duszko? – spytał ciepło, biorąc małżonkę pod ramię. Ują swoją troskliwością, więc przyznała szczerze, że ł ją chętnie wróciłaby już do domu. Upał i zaduc sali balowej, a zwłaszcza nieznośny hałas, hw wywołały gwałtowną migrenę. Bała się też o dziecko, tego wieczoru wyraźnie pobudzone. W domu Franciszek nie musiał już udawać troskliwego męża. Zostawił Klementynę przed drzwiami jej sypialni i nawet nie mówiąc „dobranoc”, odszedł z roztargnionym wyrazem twarzy. Był zły, że tak wcześnie musieli wyjść z balu. Gdzie tam jeszcze było do rana, do kończącego zabawę białego mazura. Gdyby nie to, że sam był
zaniepokojony o kondycję mającego się narodzić syna, zmusiłby Klementynę do pozostania. Cóż mi po takiej żonie, pomyślał ze złością. Kula u nogi, nic więcej. Żeby chociaż urodziła w końcu szczęśliwie, potem się zastanowię, co dalej. Jest słabego zdrowia, cierpi na melancholię, nie pozwolę przecież, żeby taka kobieta wychowywała mojego spadkobiercę. Trzeba będzie pomyśleć o jakimś zakładzie dla chorych na nerwy. Wystarczy opłacić odpowiednio lekarzy i nie stanie jej się żadna krzywda. Usnął, mając przed oczami obraz pewnej młodej damy i jej wiele obiecującego spojrzenia. Znał
kobiety na tyle, żeby umieć odczytywać wysyłane przez nie sygnały. A już wsunięte mu dyskretnie w dłoń bileciki z wyraźnie napisanym adresem odczytywał zupełnie bezbłędnie. Po chwilowym zagrożeniu przedwczesnym porodem stan Klementyny wrócił do normy. Resztę czasu pozostałego do rozwiązania spędziła w łóżku, ciesząc się odwiedzinami małej Wiktorii, opieką służby i akuszerki, czuwającej nad zdrowiem pani aptekarzowej. Franciszek ograniczał się tylko do wysłuchania raportów Andrzejowej, która stała się jednocześnie najbliższą przyjaciółką jego żony. Poza tym mało bywał w domu. Całe dnie spędzał w aptece, noce nie wiadomo gdzie. Klementyna podejrzewała, co robi jej mąż, ale przestała się już tym przejmować. Najważniejsze było teraz mające się narodzić dziecko i jego spokój.
ROZDZIAŁ 4 Mała Wiktoria wyrwała się z rąk opiekunki i co sił w tłuściutkich nóżkach pobiegła do pokoju matki. – Mama! Ciem do mamy! Wyrywała się rozpaczliwie goniącej ją kobiecie. Zasapana niania nie mogła sobie dać rady z pełną energii dziewczynką. Rozpieszczona przez matkę i niemal wszystkich domowników, Wiktoria wiedziała, że zawsze w końcu dopnie swego. Tylko ojciec, który wciąż nie mógł się pogodzić z faktem, że jego jedyne dziecko nie jest synem, zachowywał dystans. Wprawdzie cieszyło go, kiedy wszyscy mówili, jak bardzo mała jest do niego podobna, nawet bardziej niż do matki, ale więcej w tym było dumy „stworzyciela” niż ojcowskiej miłości. Od chwili narodzin Wiktorii jego małżonka zdążyła już dwukrotnie poronić, teraz jednak, mimo drobnych komplikacji, dotrwała do końca ciąży i wszyscy mieli nadzieję, że tym razem urodzi syna i małżonek da w końcu spokój umęczonej kobiecie. Poród zaczął się kilka godzin temu.
– Moje kochanie! – Twarz Klementyny rozjaśniła się na widok wpadającej do pokoju córki. – Moje serduszko maleńkie. Chodź do mamusi. Mała, nagle przestraszona dziwną atmosferą w sypialni, przytuliła się niepewnie do wyciągniętej w jej kierunku ręki. Z niepokojem wpatrywała się w zmienioną twarz matki. – Choć zie mną. – Wykrzywiła usta w podkówkę. – Choć, wśtawaj! – Słonko moje – Klementyna poczuła nadchodzący znowu skurcz – mamusia urodzi ci aniołka, zobaczysz. Malutkiego, pięknego dzidziusia. Będziesz się nim opiekować? Jak grzeczna starsza siostrzyczka? Ból stał się nie do zniesienia. Rodząca z wysiłkiem powstrzymywała cisnący się na jej usta krzyk. – Zabierzcie ją stąd, proszę – jęknęła, niezgrabnie gładząc jasne włoski córki. – Zabierzcie. Nie chcę, żeby widziała… Nieludzki ryk zmieszał się z krzykami dziewczynki, wierzgającej i wyrywającej się z rąk niani. Poród był wyjątkowo ciężki. Kiedy dziecko
pojawiło się na świecie, Klementyna, zamiast odetchnąć z ulgą, że w końcu urodziła upragnionego synka, zaczęła znowu krzyczeć z bólu. Tym razem był znacznie silniejszy niż poprzedni. – Na Boga! – krzyknęła zaskoczona Andrzejowa. – Tam jest jeszcze jedno… Drugie dziecko było źle ułożone i akuszerka, mimo wielu starań, nie mogła sobie poradzić z naprowadzeniem główki w dół. Wezwany natychmiast lekarz wydobył maleństwo, nie bez trudności, dopiero po kilkunastu minutach. Niestety, drugi chłopiec wydawał się martwy. – Nic z niego nie będzie. – Doktor szorstkim ruchem podał akuszerce sine, bezwładne ciałko i zajął się tracącą siły matką. – Nieee! – Klementyna z wysiłkiem uniosła się z posłania. – Ratujcie mojego syna, błagam! – Ma pani drugiego, zdrowego – usiłował ją pocieszać lekarz, ale kobieta zdawała się go nie słyszeć. Ostatkiem sił, jak tonąca, błagalnym gestem chwyciła lekarza za ręce. – Ratujcie…
Tymczasem Andrzejowa robiła wszystko, co w jej mocy, żeby pobudzić noworodka do życia. W końcu, po oczyszczeniu dróg oddechowych ze śluzu i delikatnym masażu połączonym z dmuchaniem w maleńkie nozdrza, dziecko drgnęło, nabrało powietrza i cicho zakwiliło. Sina barwa skóry powoli zaczęła się zmieniać w różową. – Żyje! – krzyknęła, uradowana, podnosząc dziecko do góry. – Żyje, moja kochana pani! Nie wiadomo, czy jej słowa dotarły do położnicy, ale sądząc po szczęśliwym uśmiechu na jej
rozpogodzonej twarzy – tak. Klementyna odeszła cicho, tak cicho, że nawet lekarz nie zdążył zauważyć, kiedy przestała oddychać. Nie pozostało mu nic innego, jak tylko stwierdzić zgon na skutek, prawdopodobnie, wewnętrznego krwotoku spowodowanego skomplikowanym porodem. Przez świetlicę żałobną, urządzoną w jednym z pokoi mieszkania przy Grodzkiej, przewinęło się w ciągu trzech dni mnóstwo osób. Jedni powodowani byli zwykłą ciekawością, inni chcieli pożegnać lubianą przez wszystkich aptekarzową. Na środku wyłożonego kirem pomieszczenia stał katafalk z otwartą trumną, otoczoną kwiatami i świecami. W dekoracjach przeważały czerń i srebro, Franciszek Bernat postarał się, żeby cała ceremonia odbyła się z przepychem. Na dole, w bramie, witał przybywających mistrz ceremonii w czarno-srebrnej liberii ze srebrnymi galonami i w napoleońskim kapeluszu. Przechadzał się z powagą, trzymając w ręce laskę zakończoną
srebrną kulką i wzbudzając strach wśród okolicznych dzieci. Pod koniec trzeciego dnia pod bramę kamienicy podjechał strojny karawan zaprzężony w kare konie z pióropuszami na łbach. Siedzący wysoko na koźle woźnica ubrany był w czarną czapę, przyozdobioną podobnym jak u koni pióropuszem. Kiedy trumna znalazła się już w środku, czterech żałobników, każdy z zapaloną latarnią w ręce, ustawiło się na wszystkich narożnikach pojazdu. Ksiądz, w czarnym, ozdobionym srebrem ornacie, stanął na czele orszaku złożonego z pogrążonych w żałobie członków rodziny i przyjaciół zmarłej. Poprzedzony niesionym przez kościelnego krzyżem, kondukt ruszył powoli w stronę cmentarza Rakowickiego. Na pogrzeb Klementyny Bernatowej przyszło niemal pół miasta. Wszyscy znali i lubili tę cichą, łagodną kobietę, która czasami pomagała mężowi w aptece. Dla każdego miała dobre słowo, dzieci zawsze mogły liczyć na wciśnięty im ukradkiem do rączki cukierek, klientki zwierzały jej się ze swoich
kłopotów i chorób. Znała się jak nikt inny na ziołach, wiedziała, co polecić choremu, zanim ten wybierze się w końcu do lekarza. Wszyscy też współczuli jej z powodu tylu nieudanych ciąż, a teraz szczerze płakali, kiedy w końcu urodziła bliźniaki, dwóch zdrowych synów, ale nie zdążyła się nimi nacieszyć. – To było do przewidzenia – syknęła elegancko ubrana kobieta do swojej sąsiadki i zaraz obie rozejrzały się wokoło, spłoszone, czy aby jakiś szpieg Bernata nie podsłuchuje ich rozmowy. Nie opłacało się zadzierać z zamożnym i ustosunkowanym aptekarzem. Do jego apteki na Grodzkiej przychodzili różni ludzie. I nie wszyscy po leki czy maści. Mówiono, że można tam kupić wszystko – od leku ratującego życie do trucizny usuwającej niewygodnych krewnych. Nie, zdecydowanie nie warto było zadzierać z Franciszkiem Bernatem. – Tak – potwierdziła równie cicho sąsiadka elegantki. – To było do przewidzenia, że on uśmierci kiedyś tę biedną kobietę. Ile razy można rodzić, rok po roku? Ostatnio biedaczka wyglądała już jak cień.
– Może teraz, kiedy ma już upragnionych synów, nie unieszczęśliwi jakiejś następnej małżeństwem ze sobą. Chociaż dziewkom ze służby pewnie nadal nie przepuści. Nieszczęsne dziewczyny. Mówią też, że… Kobieta umilkła nagle, pochwyciwszy spojrzenie Wojciecha, zaufanego sługi aptekarza. Ludzie bali się tego ponurego mężczyzny, bo nigdy nie było wiadomo, co usłyszał, a potem powtórzył swojemu panu, i co się stało z tymi, którym zdarzyło się powiedzieć coś niestosownego. Różne plotki krążyły na jego temat, ale kobiety nie miały zamiaru żadnej z nich sprawdzać. Odsunęły się od siebie i pochyliwszy głowy, zaczęły szeptać modlitwy za duszę zmarłej. Orkiestra zagrała marsza żałobnego Chopina, ksiądz wychwalał zalety nieboszczki, przypominał jej dobro i słodycz, polecał opiece boskiej i użalał się nad biednym wdowcem, który, cały w czerni, stał teraz z opuszczoną nisko głową, jakby płakał. Ale ci, którzy go znali bliżej, wiedzieli, że ów człowiek nie potrafił płakać. Nikt jednak nawet nie
przypuszczał, że ten ubrany w żałobny strój mężczyzna czuje jedynie ulgę. Od dawna miał dość żony, a teraz, kiedy już z nawiązką wypełniła swój obowiązek, mogła odejść. Wprawdzie będzie musiał powierzyć chłopców niańkom, obcym kobietom, ale i tak nie zostawiłby ich matce. Dawno uznał, że Klementyna była zbyt niezrównoważona, zbyt słaba, żeby wychowywać jego synów. Na szczęście obaj malcy wyglądali na zdrowych, chociaż młodszy urodził się po niepokojąco długim odstępie czasu po swoim bracie, został wręcz wypchnięty z łona matki, i wydawało się, że nie przeżyje. Wszystko jednak zakończyło się pomyślnie i aptekarz miał nadzieję, że trudne przyjście na świat nie odbije się na zdrowiu chłopca. Teraz tylko synowie się liczyli. Żona spełniła swój obowiązek, Wiktoria była jedynie bezwartościową córką. Andrzejowa pomyślała o umierającej w piwnicy tego domu Hance. Czyżby klątwa właśnie zaczęła działać? Zamieniając dzieci, akuszerka sądziła, że zapewni Wiktorii dobre życie, lecz teraz nie była już o tym przekonana. Opieka niechętnego ojca i
przekleństwo rzucone nieopatrznie przez prawdziwą matkę nie wróżyły dziecku zbyt dobrze. Uwagę Bernata odwróciła na moment biegająca między grobami córka. Wiktoria, ubrana w marynarski płaszczyk, ze złoconymi guzikami z wytłoczoną kotwicą, i w za duży kapelusik, ozdobiony czarną na znak żałoby wstążką, wyraźnie się już nudziła. Nie wiedziała, gdzie zniknęła jej ukochana mama, była pewna, że zastanie ją po powrocie do domu z tego dziwnego miejsca, gdzie wszyscy płakali i się smucili. A przecież było tu tak pięknie. Ukryte wśród gałęzi drzew ptaki śpiewały, słońce wyszło zza chmur i osuszało szybko krople deszczu wiszące na licznych kwiatach w wazonach. Niektóre z nich rosły bezpośrednio na kopczykach z ziemi, przypominających duże kretowiska, o wiele większe niż te, jakie widywała w parku podczas spacerów z nianią. Mama opowiadała jej często o Calineczce, małej dziewczynce, którą chciał poślubić kret. Właśnie tę bajkę Wiktoria lubiła najbardziej. Zawsze pytała wtedy, czy ona też jest taka ładna jak Calineczka i
czy ją również będzie chciał poślubić kret. Mama przytulała ją ze śmiechem i zapewniała, że jej córeczka jest o wiele ładniejsza od dziewczynki z bajki oraz że nigdy nie dopuści do żadnego ślubu z kretem. Że nie ma się czego bać, bo mama nie pozwoli, żeby stała jej się jakaś krzywda. A teraz mama zniknęła. Wiktorii zrobiło się przykro i smutno. Już miała się rozpłakać, kiedy nagle zauważyła śliczną panią z długimi, złotymi włosami, siedzącą na jednym z takich krecich kopców. Pani uśmiechnęła się do niej i skinęła ręką, jakby prosząc, żeby dziewczynka podeszła bliżej. – Jak się nazywasz, kochanie? – spytała cicho. – Isia Belnatówna – odrzekła mała, prostując się z dumą. – Kochana Isia Belnatówna – dodała szybko, żeby pani nie pomyślała, że mogłoby być inaczej. – Śliczne imię. Lubisz kwiatki? – Lubię. – A nazbierasz mi trochę stokrotek, bo sama nie mogę się stąd ruszyć?
– Noo – potwierdziła Wiktoria ochoczo i natychmiast pobiegła na trawę między grobami, gdzie rosło mnóstwo stokrotek. Po chwili wróciła z małym bukiecikiem i położyła go obok miłej pani. Kwiatki, urwane niemal przy samych główkach, rozsypały się po skromnym grobie z prostym krzyżem i napisem na tabliczce: „Hanka Szczygieł, lat 17, zasnęła w Panu 13 czerwca 1890 roku. Panie, świeć nad jej duszą”. – Gdzie ty chodzisz?! – Rozgniewany ojciec szarpnął dziewczynkę za rękę i pociągnął za sobą. Pogrzeb dobiegł końca, żałobnicy rozchodzili się powoli. – Pani plosiła, zebym jej nazbielała stoklotków – sepleniła Wiktoria, płacząc i oglądając się za siebie. – O tamta!
– Jaka znowu pani? Co ty bredzisz? Nikogo tam nie ma. – Jest! Jest! Ja ciem do pani! Franciszek Bernat, walczący teraz z rozszlochaną córką, nie pamiętał już, kto leżał we wskazywanym przez dziecko grobie. Nie zapomniała jednak stojąca obok nich Andrzejowa. Pamiętała również o klątwie. Szybko przeżegnała się z zabobonnym strachem. – Miej ją w swojej opiece. – Z pobladłych ust kobiety popłynęła cicha, żarliwa modlitwa. – To twoja córeczka. Pamiętaj o tym, Haniu. Nie krzywdź własnego dziecka. Ani ona, ani nikt z uczestniczących w pogrzebie żałobników nie miał wątpliwości, że tego właśnie dnia skończyło się szczęśliwe dzieciństwo małej Wiktorii.
ROZDZIAŁ 5 Wszyscy obawiali się przełomu wieku, chociaż w gazetach uspokajano, że w nadchodzącym tysiąc dziewięćsetnym roku wciąż jeszcze będzie wiek dziewiętnasty. Ludzie jednak wiedzieli swoje i wróżyli kataklizmy, a nawet koniec świata. W ostatni dzień tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego dziewiątego roku krakowskie kościoły były pełne już od jedenastej wieczorem. Ulicami podążały do świątyń tłumy mieszkańców i cechy krakowskie ze swoją starszyzną i chorągwiami. Nawet ci, którzy świętowali w domach nadejście nowego roku, przerywali zabawę i ruszali do najbliższego kościoła, żeby tam modlić się o spokój i pomyślność własną, swoich bliskich oraz ojczyzny. Wiktoria wraz z ojcem, jego nową żoną i dwójką braci również wybrała się do kościoła na noworoczną mszę. Do jej obowiązków należała, jak zwykle, opieka nad chłopcami i dopilnowanie, żeby ciepło się ubrali, chociaż tego dnia, po mroźnym Bożym Narodzeniu, temperatura była wyjątkowo łagodna.
Przed południem wybrała się z chłopcami na kopiec Kościuszki, skąd widać było brunatną mgłę nad Krakowem. Z mgły, jak z brudnej wody, wyłaniały się tylko wieże kościołów, wieża ratuszowa i Wawel. Poza samym miastem powietrze było krystalicznie czyste, pozwalało zobaczyć ośnieżone szczyty Tatr. To właśnie ta ciemna mgła nad Krakowem przerażała zabobonnych ludzi, którzy widzieli w niej zapowiedź rychłych nieszczęść w nadchodzącym dwudziestym wieku. Wiktoria lubiła samotne wyprawy z braćmi, bez wiecznie niezadowolonego ojca i niechętnej dzieciom macochy. Aptekarz nadal traktował córkę jak zło konieczne, z bliźniaków kochał tylko Adama i z nim wiązał największe nadzieje. Młodszy o kilkanaście minut Stefan był lekko opóźniony w rozwoju. Już od najmłodszych lat robił wszystko wolniej, później nauczył się chodzić i mówić, a potem wymagał ciągłej, troskliwej opieki. Wiktorię wzruszał łagodny uśmiech brata i właśnie Stefankowi poświęcała więcej uwagi. Zajmowała się
nim z całego, spragnionego miłości serca, a chłopiec odpłacał jej przywiązaniem i taką samą miłością. Bał się macochy, a także opiekunki, surowej Niemki Helgi, karcącej dzieci z sadystyczną przyjemnością, oraz ojca, który na widok mniej udanego syna wykrzywiał twarz w nieprzyjemnym grymasie i przepędzał chłopca ze swojej drogi, jak kiedyś małą Wiktorię. Malec od najmłodszych lat uciekał do siostry, by ukryć się w jej bezpiecznych ramionach. Pozbawiona matki dziewczynka musiała szybko dorosnąć i w miarę swoich możliwości zająć się braćmi. Ojciec dość szybko ożenił się z Zoją, byłą przyjaciółką krakowskiego malarza, mającą na swoim koncie niejeden skandal. Służba szeptała po kątach, że panowie nawet pojedynkowali się o nią w Lasku Wolskim, ale ponieważ pojedynki były zakazane i nielegalne, nikt o tym głośno nie mówił. Jakkolwiek było, wygrać musiał Franciszek Bernat, bo to on został mężem próżnej i chciwej Zoi, zupełnie nieprzygotowanej do roli pani domu. Już na wstępie zaznaczyła, że nie ma zamiaru zajmować się cudzymi dziećmi, a swoich też nie
chciała mieć. Bernat zatrudnił więc do opieki nad synami mamki i niańki. O małą Wiktorię nikt się specjalnie nie troszczył, ale i ona nie sprawiała nikomu większych kłopotów. Zaszyta całymi dniami w kącie apteki, bawiła się, niby to sprzedając leki wyimaginowanym klientom. Wychodziła, kiedy poczuła głód, często jednak zdarzało się, że służba znajdowała ją śpiącą gdzieś między aptecznymi regałami. Kiedy chłopcy trochę podrośli, do domu przyszła sucha i ascetyczna Helga, Niemka w nieokreślonym wieku. Bernat nie zadawał sobie trudu, żeby ją kontrolować, zadowalając się jedynie codziennymi meldunkami, z których zawsze wynikało, że wszystko w porządku. Zajęty ciągłymi zabawami i zagranicznymi wojażami z młodą żoną, zaniedbywał dom i aptekę, którą
powierzył swoim pracownikom. Helgę zwolniono, kiedy o mało nie zatłukła na śmierć Stefanka za to, że zmoczył w nocy łóżko. Wykorzystała nieobecność chlebodawców, którzy bawili w tym czasie nad morzem, i czując się zupełnie bezkarna, pobiła chłopca niemal do nieprzytomności. Tym razem służba nie dała się zastraszyć i zaalarmowana krzykami dzieci kucharka pobiegła w nocy po doktora Lewandowskiego, przyjaciela państwa. Ten, widząc zakrwawione i leżące bez czucia dziecko, nie miał wątpliwości co do przyczyn obrażeń. – Ach, panie doktorze! – Helga z udawaną troską podbiegła do małego i chwyciła go za rękę. – Biedaczek spadł z łóżka, a kiedy przybiegłam, leżał już we krwi na podłodze. Prawda, Isiu? – Niby to czułym gestem objęła przestraszoną dziewczynkę, szczypiąc ją przy tym boleśnie w plecy. „Spróbuj się tylko odezwać” – brzmiała niewypowiedziana groźba.
Lekarz zauważył grymas bólu na twarzy dziewczynki i nie dał wiary jej nieśmiałemu zapewnieniu, że tak właśnie było. Obejrzał dokładnie wszystkie dzieci i u każdego z nich zauważył stare ślady po biciu. Zastraszone przez opiekunkę, nikomu się nie skarżyły, zresztą nikt nie miał czasu, żeby wysłuchiwać ich żali. A Helga biła do krwi całą trójkę za najmniejsze przewinienia, jednak tak, żeby nie było widać razów. Poranionych pleców ani pośladków nikt poza nią nie oglądał, czuła się więc zupełnie bezkarna. Liczne siniaki i skaleczenia zawsze tłumaczone były żywym usposobieniem wychowanków. Najbardziej znęcała się nad Stefankiem i Wiktorią, Adama z niezrozumiałych z początku powodów oszczędzała. Dopiero po jakimś czasie dziewczynka zauważyła przypadkiem dziwną scenę w sypialni chłopców. Adam, który tego dnia nabroił i należała mu się kara, siedział zapłakany na kolanach Helgi z głową na siłę przyciśniętą do obnażonych piersi kobiety. Wiktoria wycofała się cicho z pokoju; zrozumiała
tylko, że w ten właśnie sposób karany był jeden z jej braci. Chciała o tym powiedzieć ojcu, ale Franciszek odprawił ją niecierpliwym gestem. Macocha, do której w końcu zwróciła się dziewczynka, zagroziła jej karą za zmyślanie „niewydarzonych rzeczy”. – Ty wstrętna, kłamliwa dziewucho! – krzyczała na nią, czerwieniejąc ze złości. – Co za brudy przychodzą ci do głowy! Nie wiesz, że to grzech tak kłamać? Kiedy sprowadzeni pilnym telegramem przez lekarza Bernatowie wrócili do Krakowa, po wysłuchaniu relacji przyjaciela Franciszek wpadł w szał. Adam, czując się już bezpiecznie, również poskarżył się na metody „karania” go przez Helgę. To przeważyło. Może bicie Stefanka i Wiktorii nie obeszłoby tak bardzo pana Franciszka, ale ohydne praktyki w stosunku do jego faworyzowanego syna były nie do wybaczenia. Niemka została z hukiem wyrzucona, a jej chlebodawca postarał się, żeby już nikt nigdy nie zatrudnił jej do opieki nad dziećmi.
Służba widziała potem pobitą, utykającą Helgę, jak w pośpiechu opuściła z walizką dom przy Grodzkiej. Nikt jej nie współczuł, wszyscy odetchnęli z ulgą. Teraz to dziesięcioletnia Wiktoria przejęła opiekę nad swoimi o trzy lata młodszymi braćmi. Do niej należało pilnowanie ich przy lekcjach i odprowadzanie rano do szkoły, tak żeby mogła zdążyć potem na własne zajęcia. Po południu, jeśli Wiktoria miała dłużej lekcje, chłopców odbierała służąca. *** Duszny zapach rzadko wietrzonych, wilgotnych palt i futer w połączeniu z dymem świec wypełniał cały kościół Mariacki. Wiktoria otrząsnęła się ze wspomnień i przywołała samą siebie do porządku. W świątyni powinno się skupić na modlitwie, a nie na luźnych rozmyślaniach. A miała się o co modlić: o spokój duszy ukochanej matki, której prawie nie pamiętała, ale której tak bardzo jej brakowało,
o zdrowie dla chłopców, zwłaszcza dla Stefanka, i o to, żeby ojciec pokochał ją tak, jak ona go kochała. Tyle tylko chciała dla siebie. Uklękła, z pokorą pochylając głowę. Długie, splecione po obu stronach głowy warkocze spłynęły niemal do ziemi. Dziewczynka wyrastała na prawdziwą piękność, nawet ojciec musiał to niechętnie przyznać. Nieraz się zastanawiał, po kim odziedziczyła taką urodę, ale ponieważ miała jego rysy twarzy, a sam siebie zaliczał do przystojnych mężczyzn, uznał w końcu, że po nim. Jedynie włosy, według niego, miała po matce, jako że Klementyna była blondynką. Z nastaniem północy w rzęsiście oświetlonej bazylice rozbrzmiała muzyka organowa i śpiew wiernych. Wszyscy składali sobie życzenia ze łzami w oczach, koniec świata nie nastąpił. Nawet wzruszony Bernat uściskał wszystkie swoje dzieci, życząc im pomyślności. Nadszedł nowy, tysiąc dziewięćsetny rok. Po wyjściu z kościoła rodzina Bernatów zmieszała się z tłumem rozradowanych krakowian zgromadzonych na rynku. Większość z nich
spieszyła na przerwane zabawy sylwestrowe, inni zaś do łóżek. Dzieci, wyjątkowo ożywione i zachwycone radosnym nastrojem, wcale nie chciały wracać do domów, uciekały zaniepokojonym rodzicom, korzystając z mroku na ulicach. Nieliczne gazowe latarnie, które paliły się poza rynkiem, tylko w niewielkim stopniu rozjaśniały ciemności. – Adam! – Wiktoria, trzymająca za rękę Stefanka, zauważyła nagle, że zniknął drugi brat. – Wracaj natychmiast! – I jak go pilnowałaś, niezdaro?! – Podniosły nastrój prysł; zdenerwowany ojciec zacisnął ostrzegawczo pięść, ale widząc w oczach dziewczynki przestrach, opuścił rękę. – No leć go szukać! Jeszcze gdzieś zginie w tych ciemnościach. Ciągnąc za sobą przestraszonego i pochlipującego Stefanka, pobiegła w stronę opustoszałego już placu Mariackiego. Z doświadczenia wiedziała, że brat lubił chować się za murami kościoła albo w bramie prowadzącej na Mały Rynek. Stamtąd właśnie, z owej bramy, rozległ się nagle pełen rozpaczy kobiecy głos: – Ratunku! Łapać złodzieja! Na pomoc!
Rozpaczliwy krzyk kobiety zmieszał się z tupotem drobnych stóp na bruku. Zdyszany Adam wpadł wprost w objęcia przestraszonej Wiktorii. – Adaśku, nic ci się nie stało? – Gwałtownym ruchem przygarnęła go do siebie, sprawdzając po omacku głowę i plecy chłopca. – Mogłeś wpaść na tego rzezimieszka. Mój Boże… Do dzieci podbiegł zwabiony krzykami Bernat. On również porwał syna w ramiona. – Zabiję cię – odwrócił się w stronę Wiktorii, tuląc mocno chłopca do siebie – jeśli jeszcze raz stracisz go z oczu. Pasy z ciebie zedrę. Ale… – zawahał się na chwilę – co to jest, do diabła? Wyciągnął zza pleców chłopca sakiewkę z przetartym rzemykiem i pełen niedowierzania, rozejrzał się wokoło. – Kto ci to podrzucił? Mów natychmiast kto! – Ojcze… ja nie chciałem. To tylko tak… dla żartu… – Dla żartu ukradłeś tej kobiecie sakiewkę?... – Pan Franciszek wyprostował się powoli i w oszołomieniu kręcąc głową, przetarł zmęczonym gestem czoło. – Mój syn… złodziejem?...
Krzyki słychać było teraz coraz bliżej. Po pościgu za złodziejem na Małym Rynku kobieta wróciła do bramy, w której została okradziona. Widząc grupkę ludzi na placu Mariackim, ruszyła w ich stronę. – Okradli! Wszystko zabrali! O Jezusiku, co ja teraz pocznę?! – zawodziła głośno. Bernat odetchnął głęboko i zawołał, starając się zapanować nad głosem: – Tutaj, szanowna pani! Tutaj!
Kobieta podbiegła czym prędzej i poznając aptekarza, znów zaczęła lamentować. – Okraaa… – Mam pani własność – przerwał jej szybko. – Złodziejaszek wpadł prosto na mnie i zdążyłem mu wyrwać łup. Okradziona, zażywna niewiasta w wyliniałym futrze, na moment straciła głos. Przez długą chwilę wpatrywała się w Bernata, a kiedy dotarł do niej sens wypowiadanych przez aptekarza słów, rzuciła się, by całować mu ręce. – Ależ, co też pani szanowna… – Zmieszany Franciszek z trudem wyrywał dłonie z jej uścisków. – To normalne. Przypadek, że akurat tędy przechodziłem. – Niech Bóg ma w opiece pana aptekarza i jego słodkie dzieci. – Kobieta łkała między jednym pocałunkiem a drugim. – Miałam tu ostatnie pieniądze na życie. Zawsze chowam je pod spódnicę, ale dzisiaj sakiewka mi wypadła, a złodziej natychmiast ją porwał. Uratował pan moją rodzinę od głodu…
Kiedy w końcu Bernatowi udało się od niej uwolnić, ruszył w stronę Grodzkiej, nie oglądając się na idące za nim dzieci. Zoja, która w milczeniu przyglądała się z boku całej tej scenie, nie odważyła się do niego podejść. Miała władzę nad mężem, ale wiedziała też, kiedy raczej nie należy mu wchodzić w drogę. Śledztwo i przeszukanie przez ojca pokoju chłopców ujawniło zaginione w ciągu ostatnich miesięcy srebrne przedmioty, za którą to kradzież winiono i zwalniano kolejne służące. Znalazł się też sznur pereł, które Franciszek podarował młodej żonie w dniu ich ślubu. Posądzona o zabranie ich dziewczyna usiłowała popełnić samobójstwo, skacząc do Wisły, ale na szczęście ktoś ją zauważył z brzegu i wyciągnął. Została jednak wyrzucona z pracy z dnia na dzień. Zdruzgotany aptekarz zastanawiał się teraz, czy też słusznie zrobił, zwalniając jednego z pomocników, podejrzanego o kradzież pieniędzy z kasy.
– Dlaczego? – Wpatrywał się w stojącego przed nim siedmiolatka o twarzy anioła. – Powiedz mi dlaczego. – Bo lubię mieć. – Winowajca wzruszył ramionami, jakby zdziwiony tym pytaniem. – Bawię się w Ali Babę i czterdziestu rozbójników. I to ja mam jaskinię pełną skarbów. – Bawi cię, kiedy zabierasz innym ich własność tak, żeby tego nie zauważyli? Że jesteś taki sprytny? – spytał z gorzkim uśmiechem Franciszek. – O tak! – Adam podniósł głowę, uradowany, że ojciec w końcu pojął, o co chodzi. – A teraz ta sakiewka jej wypadła i to ja byłem szybszy. – Zejdź mi z oczu. – Bernat ukrył twarz w dłoniach. – Chcę zostać sam. Stojąca przy drzwiach Wiktoria chwyciła opierającego się chłopca za rękę i wyprowadziła z pokoju. Bała się, że ojciec straci swój pozorny spokój i zbije Adama na kwaśne jabłko. Wciąż nie mogła uwierzyć, że jeden z jej ukochanych braci mógł
zrobić coś złego. To tylko zabawa, powtarzała sobie uparcie w myślach, to była tylko zabawa. Niestety, ojciec winowajcy wiedział, że to nie była tylko zwykła zabawa. Rozpoznał u syna złe cechy własnego brata, straconego w młodym wieku za zabójstwo i rabunek. Mało kto o tym pamiętał, jednak Franciszek nie zapomniał procesu, który oglądał razem z rodziną, i późniejszej egzekucji. Brat dość wcześnie uciekł z domu i zmienił nazwisko, więc nikt nie łączył przestępcy z szacowną rodziną aptekarzy. Ale Franciszek pamiętał. Tamten również od najmłodszych lat objawiał zbrodnicze skłonności. – Za co się tak na mnie mścisz?! – Wyciągnął pięść w kierunku nieba. – Za co?
ROZDZIAŁ 6 Wiktoria przybiegła do ojca, wymachując płachtą najnowszego wydania „Czasu”. – Tatku, spójrz! – Podsunęła mu pod nos gazetę. – Sebald ma zamiar zniszczyć część fotografii ze swojego zakładu, musimy tam iść, żeby nasza nie przepadła! Pan Franciszek rzucił okiem na ogłoszenie. Mam zaszczyt zawiadomić Szan. Publiczność, że znaczna część klisz fotograficznych wykonanych przez śp. W. Rzewuskiego i przeze mnie zostanie z powodu braku miejsca zniszczona. Kto więc życzy sobie nabyć jaką dawniejszą fotografię, zechce odnośne zamówienie jak najrychlej odesłać. Józef Sebald Wprawdzie Bernatowie robili sobie wspólne zdjęcie z całą rodziną zaledwie tydzień temu, ale trudno było przewidzieć, które fotografie zostaną przeznaczone do zniszczenia. Aptekarz postanowił odebrać swoją jak najszybciej. Pamiętna wyprawa do fotografa była ogromnym przeżyciem dla dzieci pana Franciszka. Podeszli do piętrowego budynku z szerokim podjazdem.
Chłopcom podobała się już klamka u drzwi, w kształcie trójnogu z aparatem fotograficznym, jak na taki zakład przystało. Wiktorię zachwyciło wnętrze. Począwszy od sieni z mozaikową posadzką i marmurowymi schodami, oświetlonej oknem z purpurowego, cieniowanego szkła, poprzez salon, gdzie klienci oczekiwali na swoją kolej, aż po samo atelier. Szklany dach, wsparty na żelaznych słupach, i grota utworzona z ogromnych głazów, na której szczyt wchodziło się po schodkowej ścieżce, ozdobionej poręczą z korzeni świerkowych, zapierały dech w piersiach. Spomiędzy kwiatów wychylał się amorek z napiętym łukiem, poniżej tryskała fontanna, a w małej sadzawce pływały złote rybki. Druga część pracowni przedstawiała wytwornie urządzony salon. To tam, na pięknym, stylowym fotelu, fotograf usadził Franciszka, w sztywnej pozie, z kapeluszem na kolanie. Surowego spojrzenia spod krzaczastych brwi nie złagodziło nawet piękne otoczenie i obecność młodej żony Bernata. Zoja stała obok, w ciemnoniebieskiej, podkreślającej jej szczupłą kibić
sukni z wysokim kołnierzem; na głowie miała strojny kapelusz. Wiktoria, ze splecionymi po obu stronach głowy jasnymi warkoczami, ubrana w szkolny mundurek z marynarskim kołnierzem, opierała jedną rękę o postument, gdzie leżał album na zdjęcia. Adam siedział w niedbałej pozie na wolnym kolanie ojca i najwyraźniej machał nogą, co zostało uwiecznione na fotografii jako niewyraźna smuga. Stefanek, jak zwykle, trzymał się spódnicy siostry. Obaj chłopcy mieli na sobie swoje najlepsze ubranka z krótkimi spodenkami, spod których wystawały otarte i poobijane kolana. Dzieciom trudno było wyjść z tego pięknego miejsca, wszystko je zachwycało. Zoi najbardziej spodobał się ogród dla gości, z mnóstwem kolorowych kwiatów i ozdobnymi krzewami. Żałowała, że jej męża nie stać ani na taki dom, ani na ogród. Teraz to wszystko miało zostać zniszczone, gdyż następca Walerego Rzewuskiego przenosił się do własnego domu przy ulicy Batorego.
Franciszek zdążył wykupić na czas swoje fotografie. Okazało się także, że była tam również klisza ze zdjęciem jego pierwszej żony. Klementyna zrobiła je jeszcze na początku ich małżeństwa jako młoda, szczęśliwa mężatka. Wziął i tę, na pamiątkę dla dzieci, ale nawet nie zdążył im pokazać fotografii, gdyż, niestety, zaginęła kilka dni później. Aptekarz podejrzewał zazdrosną żonę o zniszczenie zdjęcia i nawet mu to pochlebiało. Zoja, oczywiście, nigdy się nie przyznała do tego czynu. Wiktoria kończyła prywatną szkołę żeńską prowadzoną przez zakonnice jako jedna z najlepszych uczennic. Nauczyciele chwalili dziewczynkę i przekonywali Franciszka, że powinien zainwestować w jej dalsze kształcenie.
– To wybitnie zdolna uczennica – tłumaczyła mu dyrektorka szkoły. – Szkoda, żeby zmarnowały się jej zdolności. – I cóż dziewczynie po wykształceniu – opierał się aptekarz. – Najwyżej zostanie nauczycielką albo guwernantką w jakiejś rodzinie. Wielka mi kariera. Mnie córka potrzebna do prowadzenia domu, nie mam pieniędzy na głupoty. Już i tak mnóstwo wydałem na waszą szkołę. Nikt mi nie zarzuci, że nie zapewniłem dziecku dobrego wykształcenia. Ale dalej płacić nie mam zamiaru. – Powinna się kształcić – nie ustępowała siostra dyrektorka, puszczając mimo uszu jego pogardliwe uwagi o nauczycielkach. – Najpierw jakieś dobre gimnazjum, potem może studia farmaceutyczne? I tak od dziecka siedzi w aptece i z tego, co słyszałam, dzielnie tam panu pomaga. – No tak, trochę pomaga, ale kto to widział, żeby w aptece pracowała kobieta – burczał, niezadowolony. – Poza tym studia to męska rzecz. Nie ma mowy. Coraz bardziej jednak docierał do niego fakt, że jego plany przekazania apteki synom stają się coraz
mniej realne. Adam był zdolny, ale zupełnie nie chciał się uczyć. Wyrzucany z kolejnych szkół za bójki i drobne kradzieże, przyjmowany był do innych tylko ze względu na bogatego ojca. Gdyby nie prezenty i inne „drobne dowody wdzięczności”, żadna już nie zdecydowałaby się go przyjąć. Co do Stefana, chłopiec zupełnie nie radził sobie z nauką. Był opóźniony w stosunku do rówieśników, z trudem nauczył się pisać i czytać, a już rachunki i zapamiętywanie lekcji przedstawiały dla niego trudność nie do pokonania. Za namową rozkładających bezradnie ręce nauczycieli Bernat zabrał syna ze szkoły i oddał do terminu, do znajomego stolarza. Chłopiec czuł się tam bardzo dobrze. Od najmłodszych lat lubił dłubać w drewnie, więc nawet zatrudnianie go przez majstrową do porządków, pielęgnowania ogrodu i pilnowania dzieci przyjmował z anielską wręcz cierpliwością i takim samym uśmiechem. Wolał te zajęcia niż szkołę, gdzie popychano go, szturchano i wymyślano mu od kretynów. Znaleźli się i tacy, wśród nich
nawet nauczyciele, którzy twierdzili, że chłopiec powinien przebywać w specjalnym zakładzie. Teraz czuł się szczęśliwy. Między codziennymi obowiązkami mógł się zająć struganiem pięknych zabawek i ozdób z drewna. Nawet ojciec musiał w końcu pochwalić Stefanka, kiedy ten przyniósł mu własnoręcznie wytoczoną i ozdobioną wymyślnymi głowicami kolumienkę do jednej z aptecznych szaf. Jedynym dzieckiem, które chciało się uczyć i miało ku temu prawdziwe zdolności, była wiecznie głodna wiedzy Wiktoria. Już dawno przeczytała wszystkie książki z biblioteki ojca, później, za namową nauczycielki, zapisała się do wypożyczalni. Nie chciała kończyć nauki na szkole powszechnej, marzyła, by uczyć się dalej. Poszła kiedyś z przyjaciółką na ulicę Szewską, gdzie mieściło się wymarzone przez nią gimnazjum żeńskie, i z zazdrością przyglądała się wchodzącym na piętro starszym dziewczętom. Wydawały jej się takie dorosłe i mądre. – Po co ci ta nauka? – dziwiła się Zoja, żona ojca. – I tak wyjdziesz za mąż i zajmiesz się domem. Do
tego nauki niepotrzebne. Wystarczy, żebyś umiała czytać, pisać i rachować. – A ciocia żadnych szkół nie kończyła? – Wiktoria spojrzała na nią, zdziwiona. Zoja, która, mimo nalegań męża, nie zgodziła się, żeby dzieci mówiły do niej „mamo”, bo to miało ją postarzać, podniosła dumnie głowę. – Kończyłam renomowaną pensję pani Szarłatowskiej na ulicy Szczepańskiej. Rodzice oddali mnie tam dość wcześnie. Nie cackali się z dziećmi jak teraz. – Jak to oddali? – Po prostu. Panienki miały tam naukę, wyżywienie i mieszkanie. Do domów chodziło się tylko w niedzielę i święta. I trzeba było sobie na to zasłużyć. Wiktoria ciekawa była życia na takiej pensji, ale macocha straciła nagle humor i ochotę do rozmowy. – Idź ty lepiej do apteki pomóc ojcu, zamiast mi tu głowę zawracać. Skaranie boskie z tym leniem! –
I wypchnęła dziewczynkę z pokoju. Po jej wyjściu usiadła przy toaletce. Z lustra spojrzała na nią piękna kobieta o dużych, czarnych oczach okolonych długimi rzęsami, z lekko zmęczoną twarzą i czarnymi włosami, w których, mimo dokładnej inspekcji, nie można było jeszcze dostrzec ani śladu siwizny. Czyżby pojawiły się jakieś zmarszczki? – zaniepokojona, nachyliła się w stronę swojego odbicia. Naciągnęła skórę na policzkach, pogładziła idealny podbródek, przetarła czoło i uspokojona, zaczęła poprawiać fryzurę. Po chwili odłożyła szczotkę do włosów i sięgnęła po flakonik perfum, które kupił jej mąż podczas ostatniego pobytu w Paryżu. Teraz nie wyjeżdżali już tak często. Franciszek krzyczał, że pieniądze topnieją jak pierwszy śnieg i trzeba ograniczać wydatki. A co ją to obchodziło? Kiedy prosił, by za niego wyszła, obiecywał jej góry złota, miał spełniać każdą zachciankę, a teraz? Przecież nie godziła się ani na służbę u niego, ani do pomocy w aptece, ani tym bardziej na niańkę. Miała już dość życia u boku starzejącego się męża, dość
tego wielkiego domu z ciemnymi, zimnymi i pełnymi przeciągów pokojami. I tych bachorów. Jeden syn kretyn, drugi ma zadatki na złoczyńcę i jeszcze ta przemądrzała dziewucha, której się marzą nauki. Ona, Zoja, nie miała takich możliwości, chociaż też ciągnęło ją do świata. Wzdrygnęła się na samo wspomnienie dusznej, przepełnionej sali, w której musiała sypiać z innymi panienkami na pensji. Zimą, nad ranem, zanim weszła służąca z rozżarzonymi węglami na łopatce, panowała tam lodowata wilgoć. Do ubikacji, która jak w każdym krakowskim domu mieściła się na zewnątrz, trzeba było chodzić w nocy przez długi ganek. Za używanie ustawionych rzędem nocników groziły kary, czego żadna z dziewcząt nie mogła pojąć. Korzystały więc z jednego po cichu, a rano któraś z uczennic, wybierana po kolei, opróżniała go tak, żeby nikt się nie zorientował. Wspomniała też poranne msze w kościele Świętej Anny, gdzie trzeba było godzinami
klęczeć na kamiennej posadzce. A teraz, pomyślała z niechęcią, pannicom marzą się studia, i to najchętniej zagraniczne. Co za czasy! Ze złością odsunęła od siebie perfumy, strącając przy tym słoiczek z kremem do twarzy na podłogę. Rozbił się na drobne kawałki, a tłusty krem rozbryznął się dookoła, brudząc nóżki ozdobnej toaletki i drogi, wełniany dywan. Poirytowana Zoja zadzwoniła na służącą. – Posprzątaj mi tu! – zażądała głosem nieznoszącym sprzeciwu, kiedy dziewczyna pojawiła się niemal natychmiast. – A na drugi raz, jak ścierasz kurze, nie ustawiaj słoiczków tak blisko krawędzi. Dziś ci daruję, ale następnym razem tak łatwo nie będzie, pamiętaj! Dziewczyna skuliła się ze strachu i bez słowa rzuciła do pracy. Wszyscy znali wybuchy złości pani aptekarzowej i nikt nie chciał jej się narażać. Kiedy miała zły humor, potrafiła wyrzucić służącą za byle co, za samo podejrzenie, że coś zostało zrobione nie tak. W domu stale ginęły jakieś rzeczy i chociaż
każdy wiedział, czyja to sprawka, zawsze obwiniano służbę. Nikt nie miał odwagi oskarżyć głośno Adama, syna chlebodawcy. Jego też służący się bali, bo potrafił być okrutny. Z przyjemnością dręczył zwierzęta i ludzi, jeśli tylko miał po temu sposobność. Zoja stanęła przy oknie i w zamyśleniu przyglądała się życiu na ulicy. Patrzyła na przejeżdżające dorożki z kiwającymi się na kozłach woźnicami i wytwornymi kobietami w wielkich kapeluszach, siedzącymi obok swoich wysztywnionych mężów. Widziała biegające dzieci i spacerujące ze służącymi damy, wóz strażacki pędzący do pożaru albo wypadku – wszystko to wzmagało w niej tęsknotę za swobodą, za prawdziwym życiem. Czuła się jak w więzieniu. Nie tak wyobrażała sobie życie z Bernatem. Popełniła błąd. Już ciekawiej
było z biednym, ale pełnym fantazji malarzem. Westchnęła i spojrzała na zegar. Jeszcze tylko kilka godzin i będzie mogła się wyrwać z tego przypominającego grobowiec domu. Uśmiechnęła się do siebie, zadowolona. Mąż wie tylko, że co środę wybiera się po południu do przyjaciółki, a ona… Poczuła rozkoszny dreszczyk. Należy jej się trochę przyjemności. Nie miała żadnych wyrzutów sumienia. – Och, panienko! – zawołał z ulgą pomocnik aptekarza na widok wchodzącej do pracowni Wiktorii. – Jakie to szczęście, że panienka już jest. Mamy kłopot. – A gdzie tatko? – Rozejrzała się, zdziwiona i zaskoczona. – Przecież powinien tu być. Nie powinno tak się zdarzyć, żeby w aptece zostali sami pomocnicy. Konieczna była obecność starszego prowizora, ojca Wiktorii. To aptekarz odpowiadał za wszystkie wydawane leki. To on powinien stać za
„lożą”, miejsce pomocników było na zapleczu i w pracowni. – No był, był… ale musiał gdzieś pilnie wyjść. – Chłopak uciekł spojrzeniem w bok, najwyraźniej wiedział, dokąd poszedł jego pracodawca, ale miał przykazane zachować tajemnicę. Wiktoria postanowiła nie wnikać. – Dobrze, mów, co to za kłopot. – Był tu ten nowy lekarz i kazał sporządzić na popołudnie wyciąg z czegoś, czego nie znam! – Chłopak był bliski płaczu. – Proszę, niech panienka spojrzy na tę receptę. – Decoctum corticis condurango – przeczytała powoli na głos. – Nie mam pojęcia… – No właśnie, a pana pryncypała po południu nie będzie. Pewnie przyjdzie dopiero przed zamknięciem, a to będzie za późno. Wyrzuci mnie… – Pociągnął nosem. – Spokojnie, nie obawiaj się. Poradzimy sobie. Z receptą w dłoni zaczęła chodzić wzdłuż aptecznych szaf, odczytując łacińskie nazwy na białych, emaliowanych tabliczkach.
– Nic z tego – chlipnął znów Antek. – Już szukałem. Nie ma. – Musi być. Coś mi ta nazwa mówi. Zaraz, zaraz… No tak! – wykrzyknęła, zadowolona. – Przecież ojciec sprowadził niedawno ten korzeń. Powinien być jeszcze na zapleczu. Wiktoria lubiła zapach aptecznego zaplecza i poddasza, na którym suszyły się zioła. Kojarzył jej się z dzieciństwem, bo tam chowała się najczęściej przed Helgą, tam mogła się bawić do woli i marzyć o dalekich podróżach do miejsc, gdzie te rośliny dojrzewały. Szybko nauczyła się czytać i z przyjemnością odszukiwała łacińskie nazwy w zielniku i w książkach poświęconych ziołom. Niemal od razu znalazła pudła z ostatniej dostawy, jeszcze nieotwierane przez ojca. Tak, była też kora Condurango, rośliny z Ameryki Południowej, uprawianej też w Afryce. – Jest! – Weszła z powrotem do apteki, trzymając w dłoni jedną ze znalezionych paczuszek. – Znalazłam!
– Co znalazłaś? – Głos, który rozległ się tuż za jej plecami, nie należał do Antka. Pomocnik bezskutecznie dawał Wiktorii jakieś rozpaczliwe znaki, ale uradowana ze znalezienia potrzebnego składnika dziewczyna nie zwracała na nic uwagi. Odwróciła się zaskoczona w stronę ojca. – Znalazłam Cortex Condurango, ojcze… Był potrzebny do sporządzenia leku na popołudnie, a w szafach go nie było. – Skąd wiedziałaś, że tam jest? – Pamiętam, jak tatko składał zamówienie, a ponieważ ta nazwa wydawała mi się egzotyczna i obca, więc sprawdziłam w książkach i… – Wiesz przynajmniej, do czego służy? – Franciszek z dziwną miną przyglądał się córce, jakby widział ją po raz pierwszy.
– Tak! – ucieszyła się Wiktoria. – Napary i wyciągi z kory tej rośliny stosuje się przy chorobach żołądka i wątroby. Wyczytałam ostatnio w gazecie, że podobno leczy też raka żołądka. A ten doktor właśnie jest bardzo nowoczesny i stosuje najnowsze metody. Tak słyszałam… – dodała już mniej pewnym głosem, nie wiedząc, jak rozumieć milczenie ojca. Bernat wziął od niej paczuszkę z korą i podał pomocnikowi. – Masz podane proporcje? – Mam, panie pryncypale. – To bierz się do roboty, a nie stój tu jak słup soli. Wstyd, żebyś nie wiedział, co mamy w aptece. Dziewczyna wie lepiej od ciebie. Wstyd. Wiktoria stała w bezruchu, czekając, aż i na nią posypią się gromy, ale nieoczekiwanie ojciec uśmiechnął się pod wąsem i udając, że zmiata jakiś niewidoczny pył z kontuaru, rzucił niedbale: – Sprawiłaś się, brawo. Zaskoczyłaś mnie, a niech to… – Roześmiał się nagle. Wychodząc z apteki, odwrócił się raz jeszcze do zdumionej, oniemiałej
córki. – Możesz iść do tego swojego gimnazjum. Kto wie, może rzeczywiście będę miał z ciebie jakiś pożytek. Uradowana Wiktoria ocknęła się w końcu i podbiegła do ojca, usiłując pocałować go w rękę. – Przestań! – Wyrwał gwałtownie dłoń. – Jeśli chcesz się odwdzięczyć, pomóż mi rozpakować towar na zapleczu – dodał łagodniejszym już tonem. – Trzeba będzie wszystko rozłożyć i opisać. – Ależ z radością, tatku! – Wiktoria miała łzy w oczach. Po raz pierwszy w życiu ojciec poprosił ją o pomoc przy lekach, ba, zauważył ją i nawet pochwalił. Jej serce przepełniała ogromna radość i miłość. Po raz pierwszy od dawna czuła się naprawdę szczęśliwa.
ROZDZIAŁ 7 Dziewczęta powoli schodziły ze schodów, jak na gimnazjalistki przystało. Nie wypadało zbiegać ani zjeżdżać po wyślizganej przez lata poręczy. Tak mogli robić tylko chłopcy w szkole powszechnej. Wiktoria z przyjemnością wsłuchiwała się w skrzypienie drewnianych stopni, wdychała ledwo uchwytny zapach pokostu, którym dozorca pielęgnował stare, pociemniałe drewno. Od pierwszego dnia godziny spędzone w wymarzonym gimnazjum dla dziewcząt były dla niej pasmem nieustannych zachwytów. Po długim namyśle i za zgodą ojca Wiktoria wybrała jednak niedawno utworzone gimnazjum żeńskie przy ulicy Franciszkańskiej 1. Było bliżej domu i, jak powiadano, zatrudniono tam najlepszych nauczycieli. Bernat, chcąc sobie powetować zawód, jaki sprawili mu synowie, i przy okazji zaimponować znajomym, wybierał dla córki najlepsze szkoły. Wiktorię traktował jako swoją wizytówkę – stać go na prywatną naukę dla dziecka, co miało być
sygnałem dla innych, że apteka przynosi dochody, a on sam radzi sobie świetnie. Ku nieskrywanej satysfakcji Franciszka córka bez trudu zdała egzamin wstępny. Z religii, jako że przez zakonnice, ukończyła szkołę przygotowana była dob Płynne prowadzoną bardzo rze. czytanie polskiego i i rozumienie niemieckiego nie żadn trudnośc tekstu z języka sprawiało jej ych i, a już z zadaniami z rachunków poradziła sobie najszybciej w grupie zdających kandydatek. Wszystko to napawało dziewczynę ogromną radością. Już nie mogła się doczekać pierwszego dnia w szkole i nigdy przedtem wakacje nie wydawały jej się takie długie i nudne. Tym bardziej że spędzała je w większości w mieście, pomagając ojcu w aptece. Franciszek dość szybko się przyzwyczaił, że córka jest na każde zawołanie i potrafi zrobić niemal wszystko, o co ją się poprosi, toteż stał się na powrót nieprzyjemny i oschły. Uznał, że tak właśnie ma być, i nie widział w zachowaniu Wiktorii niczego nadzwyczajnego.
– Małpę też można wielu rzeczy nauczyć – odpowiadał, wzruszając ramionami, kiedy któryś z klientów chwalił jego córkę. – Wielkie mi mecyje. Tajemnicą poliszynela było, że stary Bernat ma kłopoty małżeńskie. Ten i ów opowiadał po cichu, że młodą aptekarzową widywano w towarzystwie innych mężczyzn. Wydawało się, że tylko sam zainteresowany o tym nie wiedział. Służba szeptała po kątach, lecz kiedy wchodził chlebodawca albo jego córka, rozmowy milkły. Wszystkim żal było dziewczyny, wiedzieli, że zły humor ojca na niej odbija się najbardziej. Aptekarz winił ją za wszelkie nieszczęścia w domu. Za swoje kłopoty z żoną, która zaczęła się źle czuć, mając tuż obok prawdziwą piękność, na jaką wyrastała Wiktoria. Za złe zachowanie Adama i nieporadność Stefanka, uważał bowiem, że dziewczyna za bardzo rozpieściła młodszych braci, dlatego on nie mógł sobie teraz poradzić z synami. Sam nie potrafił nikomu okazać serca i wszelkie objawy uczucia u innych traktował jako oznaki słabości. Wiktoria coraz częściej chodziła przygarbiona, starając się zajmować swoją osobą jak
najmniej miejsca i nie rzucać się za bardzo ojcu w oczy. Szkoła była teraz jej wybawieniem i największą radością. – Chodź na chwilę do mnie, coś ci pokażę! – Zosia, nowa koleżanka Wiktorii, pociągnęła ją za rękę. Wyszły obie z ciemnej i chłodnej bramy na zalaną słońcem ulicę i ruszyły wzdłuż budynku szkolnego aż na Bracką. Dom, w którym mieszkała Zosia, znajdował się tuż za rogiem. – Ale blisko masz do szkoły, jeszcze bliżej niż ja. – Wiktoria była w tak radosnym nastroju, że wszystko ją cieszyło. Nawet miejsce zamieszkania koleżanki. Pokój był wysoki i ciemny, mimo ogromnego okna, ale przyjemnie urządzony. Wiktoria, zajmująca teraz skromny pokoik po matce, rozglądała się wokoło z nieukrywaną zazdrością. Och, jakżeby chciała mieć taki piękny sekretarzyk inkrustowany drewnem. Na jego blacie mogłaby pisać
wypracowania i rysować rośliny, którymi ozdabiała niekiedy paczuszki ziół sprzedawanych w aptece. Klientom bardzo się ten pomysł spodobał i coraz częściej prosili o takie właśnie torebeczki z ziołami. Sprzedaż ich wyraźnie wzrosła, co nie uszło uwagi nawet ojca Wiktorii, chociaż nigdy jej nie pochwalił. Teraz wręcz sam wymagał, żeby rysowała więcej. I ten wygodny fotel… Wiktoria niemal się zapadła w miękki mebel obity czerwonym aksamitem. W kącie pokoju stały zapomniane przez właścicielkę zabawki – domek dla lalek, koń na biegunach, niedościgłe marzenie Wiktorii i jej braci, oraz wózek z lalką w środku. – Wiesz – przyznała się nieśmiało Zosia – czasami jeszcze się tym wszystkim bawię. Szkoda mi to wydać, chociaż rodzice chcieliby, żebym oddała te rzeczy biednym dzieciom. Wiktoria nigdy nie miała takich zabawek. Ojciec uważał, że to wyrzucanie pieniędzy w błoto i rozpieszczanie dzieci. Adam sam znajdował sobie jakieś zajęcie, Stefanek strugał z drewna koniki i szabelki, a Wiktoria zamykała się w świecie książek.
Ale chętnie pobawiłaby się takimi ślicznościami. Z czcią dotknęła złotych włosów lalki leżącej w wózku na wysokich kołach. – Możesz do mnie przychodzić tak często, jak tylko chcesz. – Zosia pochwyciła tęskne spojrzenie koleżanki. – Możemy się razem bawić w wolnych chwilach. Wiktoria wiedziała, że raczej nic z tego nie będzie, bo każdą wolną chwilę spędzała w aptece, ale jeszcze za wcześnie było na takie rozmowy. Z Zosią znały się dopiero od kilku dni. Po raz pierwszy spotkały się, gdy zapisywano je do szkoły. Obie przyszły ze swoimi ojcami. Bernatowi mimo wszystko imponowało, że jego córka będzie chodziła do renomowanego gimnazjum dla dziewcząt, chętnie więc załatwił wszystkie formalności sam. Dziewczęta od razu przypadły sobie do gustu i już na uroczystej mszy w kościele Franciszkanów, inaugurującej nowy rok szkolny, usiadły obok siebie, jednakowo przejęte. Nazajutrz, w szkole, było oczywiste, że usiądą też razem w jednej ławce.
– Widzisz to okno naprzeciwko? – Zosia odsunęła nicianą firankę. – To z zaciągniętymi kotarami. – Dlaczego są zaciągnięte, przecież musi być tam całkiem ciemno? – zdziwiła się Wiktoria. – Ktoś tam w ogóle mieszka? – Tak. Jakiś mężczyzna, podobno malarz, bo nieraz, kiedy odsunie zasłony, widać sztalugi i obrazy. Ale najciekawsze jest to, że co jakiś czas przychodzi do niego kobieta w woalce i wtedy zaciągają kotary… – Skoro to malarz, to może jego modelka i on ją maluje? – Po ciemku? Ależ ty jesteś naiwna! – Zosia się roześmiała. – Myślisz, że...? – Wiktorię zaintrygowała ta historia. Dziewczynka poczuła się jak detektyw z jednej z ulubionych powieści. – I co się dzieje potem? – Po godzinie albo i dłużej kobieta wychodzi. Sama, on jej nie odprowadza. – Czyli jest teraz u niego, bo okno zasłonięte? – Na to wygląda. Niedługo powinna wyjść, jak chcesz, możemy na nią zaczekać na dole. Udamy, że
spotkałyśmy się przypadkiem. I tak nas nie zna, więc nawet nie zauważy, że się jej przyglądamy. Na ulicy o tej porze ruch był jeszcze niewielki. Dopiero późnym popołudniem, po zamknięciu ostatnich bud na Rynku Głównym, boczne uliczki zapełniały się wracającymi z targu przekupkami z koszami i węzełkami, w których niosły niesprzedane jaja, owoce i jarzyny. Jak w każdy dzień targowy, teraz na rynku kwitło życie. Dziewczęta stanęły obok bramy, skąd według Zosi powinna niebawem wyjść owa tajemnicza nieznajoma, i z udawaną uwagą oglądały wystawę zakładu zegarmistrzowskiego. Zakapturzony mnich wysunął się ze swojego domku w ogromnym zegarze, wiadomy znak, że będzie pogodnie. Wiktorię zawsze zastanawiało, na jakiej zasadzie działają takie barometry. Spytała nawet o to kiedyś ojca, ale zbył ją zniecierpliwionym machnięciem dłoni.
W bramie obok rozległo się stukanie damskich bucików na bruku. Echo odbijało się od ścian. – Idzie! – Podekscytowana Zosia trąciła zapatrzoną w wystawę Wiktorię. Niestety, z bramy wyszła tęga kobieta prowadząca na smyczy małego pieska. Rozejrzała się wokół i ruszyła w stronę rynku. W drugiej ręce kurczowo trzymała małą torebkę, przyciskając ją do boku. Wiktoria przypomniała sobie scenę sprzed kościoła Mariackiego sprzed kilku lat i ze smutkiem pomyślała, że to ze strachu przed takimi chłopcami jak jej brat ta kobieta jest taka ostrożna. Dziewczynka nagle straciła humor. Znów zastukały obcasy. Tym razem były to kroki dwojga osób. Zaciekawione przyjaciółki spojrzały w stronę bramy, skąd wyłoniła się tajemnicza, zawoalowana kobieta. W cieniu, tuż za nią, krył się mężczyzna, z którym przed chwilą się pożegnała. – Do następnego razu, kochanie. Już tęsknię. Kobieta poprawiła woalkę i nagle zamarła na widok Wiktorii. Jej również zabrakło tchu. Znała ów kapelusz i woalkę. Znała też ten strój i
charakterystyczne pochylenie głowy. Zdenerwowana kobieta wyminęła obie dziewczyny i niemal pobiegła przed siebie. – Widziałaś? – Zosia była pod wrażeniem. – Uciekała, jakby ją ktoś gonił. Wiktoria pobladła nagle; stała, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. – Co z tobą? – zainteresowała się w końcu koleżanka. – Tak się przejęłaś tą lafiryndą? – Znam ją – wyszeptała niemal bezgłośnie. – Znam ją. – Skąd ją znasz? Przecież miała zasłoniętą twarz, nie możesz jej znać. – To… to moja macocha. Nie mam żadnych wątpliwości. Rozpoznała mnie. Zosia aż przysiadła na murku. – O Boziu kochana… I co teraz? Co ja najlepszego narobiłam… Jeszcze przed wejściem do domu Wiktoria usłyszała krzyki. Przez moment pomyślała, że być może ojciec dowiedział się w jakiś sposób o zdradzie Zoi i robi jej teraz awanturę. Nie była pewna, czy czuje z tego powodu ulgę, czy też strach. Reakcje
ojca były raczej przewidywalne, jednak taka sytuacja zdarzyła się po raz pierwszy. Zwykle to on był stroną zdradzającą. Awantura dotyczyła jednak Stefanka, którego stolarz nie chciał już dalej trzymać na praktyce. Jako oficjalny powód podał brak postępów ucznia, nieoficjalnie natomiast Bernat dowiedział się, że Stefanek za bardzo interesował się dorastającą córką majstra. Chłopiec umysłowo odbiegał znacznie od swoich rówieśników, fizycznie natomiast rozwijał się zdecydowanie szybciej od nich. – Zamknę tego pomyleńca w przytułku! – ryczał wściekły aptekarz. – Za co mnie Pan Bóg tak pokarał, za co?! Wiktoria chciała przemknąć niepostrzeżenie do swojego pokoju, ale Zoja wypatrzyła kulącą się w drzwiach pasierbicę. Ku zdumieniu dziewczynki nie zawołała jej jednak do salonu, tylko podeszła do płaczącego chłopca i niezdarnymi ruchami zaczęła go gładzić po plecach. – Nie płacz już, coś wymyślimy. Tatko tylko tak straszy, przecież nie odda swojego synka do żadnego zakładu.
– Nie straszę! Mam dość tego matoła. Nie chcę go w domu, obrzydzenie mnie ogarnia na jego widok! – Ależ, kochanie – zwróciła się teraz do męża. – Przestań, bo jeszcze sobie zaszkodzisz. Zajmiemy się nim, ja ci pomogę. To nie jego wina, że się taki urodził. Wiktoria, nie czekając na dalszy rozwój wypadków, pobiegła na palcach do swojego pokoju. Niepokoiło ją dziwne zachowanie macochy, która nigdy nie ukrywała niechęci do całej ich trójki, a do Stefanka w szczególności. Dziewczyna podejrzewała jakiś podstęp i długo nie musiała czekać na odpowiedź. Drzwi od jej pokoju skrzypnęły cicho i do środka wsunęła się Zoja, z dziwnym wyrazem twarzy. – Chcesz, żeby twojego pomylonego brata zamknęli u czubków? – spytała, z satysfakcją obserwując
popłoch pasierbicy. – Piśnij tylko słowo, a tak właśnie się stanie. Zrozumiałaś? Wiktoria wiedziała doskonale, o jakie to słowo chodzi Zoi. – No co, ogłuchłaś? – Macocha podeszła bliżej i pchnęła ją na łóżko. – Tak, ciociu, zrozumiałam. – Z zaciśniętego gardła Wiktorii wydobył się nienaturalny skrzek. Odchrząknęła i powtórzyła już głośniej i wyraźniej: – Zrozumiałam. – No i nie zapomnij, że to ja mam tu decydujący głos. Jeśli zechcę, twój brat wyląduje w zakładzie dla obłąkanych, z którego nie wyjdzie do końca życia. I chyba nie chcesz wiedzieć, co się tam dzieje z tymi nieszczęśnikami… Wiktoria nie chciała wiedzieć. Jedyne, o czym teraz marzyła, to żeby macocha wyszła z jej pokoju. Bała się jej strasznych oczu i złości bijącej z całej postawy. Nie miała wątpliwości, że tę kobietę stać na
najgorsze. Nie chciała się o tym przekonać. Była gotowa zgodzić się na wszystko, byle tylko tamta zostawiła Stefanka w spokoju. I ją również. Zresztą i tak nie miała zamiaru mówić ojcu, co zobaczyła dzisiaj na Brackiej. Wiedziała doskonale, czyim słowom dałby wiarę. – Pamiętaj. Nie waż się pisnąć… – Zoja zatrzymała się jeszcze przy drzwiach, pogroziła jej palcem, po czym wyszła, zamykając je za sobą starannie. Atmosfera w domu wyraźnie się poprawiła. Bernat nie mógł się nachwalić dobroci serca swojej „duszki”, bez przerwy powtarzał dzieciom, jakie to szczęście, w postaci Zoi, ich spotkało. Wiktoria unikała triumfującego spojrzenia macochy, bojąc się, że nieopatrznie czymś się zdradzi. Stefanek schodził wszystkim z oczu. Wieczorem przyszedł do siostry, jak zawsze, kiedy chciał się komuś wyżalić. Wiktoria była jedyną osobą, która go rozumiała i na którą mógł liczyć. Adam wstydził się brata i w ogóle z nim nie
rozmawiał, a jeśli tylko miał okazję, dokuczał mu i dręczył biedaka. – Ja przecież nic złego nie zrobiłem – chlipnął chłopiec, przytulając się do Wiktorii. – Dałem jej tylko wiatraczek, który specjalnie dla niej wystrugałem. No i… – zawahał się na chwilę. – No i ona pocałowała mnie w policzek. Przecież to nic złego, prawda? – Nic złego, kochanie, nic złego. – Objęła mocno brata, nie mogąc znieść bólu w jego głosie. Kołysała go jak małe dziecko. – Teraz nie będę jej mógł widywać. Ani wąchać. Ona tak pięknie pachnie. Jak… – zastanowił się, pociągając nosem. – Jak świeże wiórki z sosnowego drewna. Tak słodziutko. Nie wiedziała, co mu odpowiedzieć. Czuła, że ten dobry chłopiec o szczerym i kochającym sercu nigdy nie znajdzie szczęścia. Ludzie zawsze będą na niego patrzyli przez pryzmat jego upośledzenia. Żaden ojciec nie zgodzi się oddać mu córki.
Poczuła, że łzy spływają jej po twarzy i kapią na jasną czuprynę brata. Wytarła mokry policzek o głowę chłopca, nie wypuszczając go z objęć. Musiała się wypłakać.
ROZDZIAŁ 8 Wiktoria lubiła pomagać ojcu w aptece. Atmosfera tajemniczości i zapachy ziół sprawiały, że czuła się tutaj bezpiecznie i u siebie. W domu unikała spotkań z macochą, widywały się tylko przy posiłkach z całą rodziną, a wtedy Zoja musiała udawać życzliwą. Od pamiętnej rozmowy minęło już trochę czasu i widać było, że kobieta stara się ograniczyć wizyty na Brackiej, odbiło się to jednak na jej zachowaniu. Stała się jeszcze bardziej nerwowa i okrutna w stosunku do służby i pasierbów, chociaż Wiktorię traktowała z odrobiną lęku i niepewności. Jakby się bała, że jej tajemnica prędzej czy później wyjdzie jednak na jaw. Najbardziej dokuczała Stefankowi, wymyślając dla niego coraz to nowe kary za najmniejsze nawet przewinienia. Aptekarz zupełnie się nie wtrącał, los syna był mu coraz bardziej obojętny. Czasami wydawało się, że wolałby, aby chłopiec umarł. Wiktoria coraz częściej zabierała Stefanka ze sobą do apteki. – Od dzisiaj – powiedziała pewnego dnia, wręczając bratu miotłę – będziesz moim
pomocnikiem. Ktoś musi tu zadbać o porządek, a nikt nie zrobi tego lepiej od ciebie. Pan Franciszek obawiał się wprawdzie, że chłopiec może narobić szkód, potłucze cenne szkło i jeszcze cenniejsze moździerze, sprowadzane niedawno z Wiednia, ale ku jego zaskoczeniu syn okazał się nad podziw dokładny i uważny. Apteka lśniła czystością, na zapleczu nie uświadczyło się nawet odrobiny kurzu, a od lat zalegający po kątach pył ze sproszkowanych ziół znikł bezpowrotnie. – Zawsze marzyłem, żeby mój syn pracował w aptece – wzdychał ojciec i dodawał gorzko: – Ale żeby w takiej roli? Z miotłą i szufelką… – Jestem z ciebie dumna – powtarzała Wiktoria, czochrając pieszczotliwie czuprynę brata. Adam coraz rzadziej przebywał w domu, nawet uwielbiana do tej pory siostra miała na niego coraz mniejszy wpływ. Zrobił się hardy i opryskliwy, częściej wagarował, niż siedział na lekcjach, włóczył się gdzieś po mieście w podejrzanym towarzystwie. Ojciec czekał tylko, aż chłopak skończy szkołę powszechną, i już znalazł mu męskie gimnazjum z dala od domu.
Pan Franciszek miał nadzieję, że gimnazjum z internatem będzie go w stanie lepiej wychować niż dom. Co do tego, że mimo wagarowania skończy szkołę, nie było żadnych wątpliwości. Każda szkoła w Krakowie chętnie pozbyłaby się tak trudnego ucznia, nawet kosztem przymykania oczu na regulamin. – Ucieknę stamtąd! – odgrażał się Adam. – Ucieknę do Wiednia i tam nikt mnie nie znajdzie. Nie mam zamiaru chodzić do żadnego gimnazjum. – Musisz zdobyć jakieś wykształcenie. – Wiktoria nie dawała za wygraną. – Z czego się tam utrzymasz bez żadnego zawodu? – A co tobie dają te szkoły? Harujesz w aptece, ślęczysz nad książkami. Co z tego masz? Zarabiasz jakieś pieniądze? – Jeszcze nie – odpowiadała spokojnie. – Ale kiedyś będę miała i zawód, i pieniądze. – Kiedyś, kiedyś… – przedrzeźniał ją. – Ja już teraz mam pieniądze. Szkoła mi do tego niepotrzebna. Nie zamierzam czekać na żadne „kiedyś”.
Wiktoria bała się pytać, skąd pochodzą te pieniądze. Rozmowy z bratem kończyły się najczęściej krzykiem i trzaskaniem drzwiami. Adam znikał wtedy na całe dnie i wracał, jak już wszyscy spali. Próby utemperowania wybryków syna pasem skończyły się, kiedy chłopiec po raz pierwszy podniósł na ojca rękę. Bernat przeżył szok. Zaczął się bać swojego coraz silniejszego syna i z niecierpliwością wyczekiwał dnia, kiedy będzie go mógł wysłać do szkoły z internatem poza Krakowem. Apteka zaczęła podupadać, nieliczni klienci
przychodzili coraz rzadziej, zniechęceni burkliwym zachowaniem właściciela i coraz mniejszym asortymentem leków. Franciszek przestał się starać, coraz bardziej zaniedbywał i dom, i interesy. Wiktoria natomiast starała się, jak mogła, i ludzie przychodzili już głównie dla niej, lecz i to nie mogło trwać wiecznie. Klienci powoli przenosili się do konkurencji. – Wynoś się stąd, ale już! – Krzyki aptekarza słychać było aż na ulicy. Wiktoria, wracająca właśnie ze szkoły, zderzyła się w drzwiach apteki z małą, chudą dziewczynką. – Kredyt umarł! – wrzeszczał nadal Bernat, wybiegając chwiejnym krokiem na ulicę. – Nie ma nic za darmo. Wynocha! Zaskoczeni przechodnie przystawali, starając się zrozumieć, o co chodzi. Ten i ów postukał się znaczącym gestem w głowę, ktoś skomentował półgłosem, inny zaśmiał się urągliwie. Wiktoria czuła, jak policzki palą ją ze wstydu. Wiedziała, z czego się śmieją tamci. Już dawno zauważyła, że w podejrzanym tempie znikają zasoby sprowadzanych
z Węgier i Austrii win, na których sporządzano ziołowe nalewki. Zapach unoszący się wokół ojca aż nazbyt wyraźnie zdradzał ową tajemnicę. – Co się stało? – spytała małą, która schowała się za nią, instynktownie czując, że ze strony Wiktorii nic jej nie grozi. – Dziadziuś jest chory, a my nie mamy pieniędzy na lekarza – chlipnęła dziewczynka. – Chciałam… chciałam… ale pan aptekarz… – Rozpłakała się rozpaczliwie. – Przyjdź później. – Wiktoria poklepała ją po ramieniu. – Tylko sprawdź najpierw, czy jestem sama. Może coś poradzimy. Mała pojawiła się późnym popołudniem, kiedy Bernat zostawił aptekę pod opieką Wiktorii i pomocnika, a sam poszedł położyć się na moment. W razie pilnych spraw mieli go wołać. Chwilę później Wiktoria zauważyła wymykającą się z domu Zoję. Westchnęła ciężko i wróciła do swoich zajęć. – Mów teraz, o co chodzi. – Wpuściła rozglądającą się ze strachem dziewczynkę.
– Nazywam się Joasia Kasperkówna. – Na początek mała dygnęła grzecznie, a potem, gubiąc z przejęcia końcówki, opowiedziała Wiktorii o chorobie dziadka. – I ta znachorka, co nam sprzedawała komarze sadło, teraz już nie chce, bo nie mamy pieniędzy. No to pomyślałam, że może tu dostanę na kredyt, jak w sklepiku. Mama zawsze oddaje, jak tylko coś zarobi na szyciu – dokończyła, błagalnie patrząc Wiktorii w oczy. – Komarze sadło? – Dziewczyna z niedowierzaniem spojrzała na dziecko. – Znachorka sprzedawała wam komarze sadło? W innej sytuacji pewnie zaczęłaby się śmiać, ale teraz nie było jej wcale do śmiechu. Znała przypadki wykorzystywania naiwności prostych ludzi przez znachorów i „zamawiające” chorobę babki. Za swoje oszukańcze zabiegi potrafili zedrzeć ostatni grosz z tych biedaków. – Tak, panienko. Mówiła, że tylko to pomoże dziadziusiowi, chociaż rana dalej się jątrzy i wcale nie chce się goić. A teraz to już chyba nawet robaki się wdały.
Wiktoria kazała małej poczekać i zniknęła na chwilę na zapleczu. Poprosiła pomocnika Antka, by zamknął aptekę, a sama zaczęła wkładać potrzebne medykamenty do koszyka. Wiedziała mniej więcej, z czym może mieć do czynienia. Ludzie kupujący leki często pokazywali swoje rany aptekarzowi, nawet jeśli wcześniej oglądał je lekarz. Chcieli w ten sposób potwierdzić diagnozę medyka. Wyjątkowo ciepły październik sprawił, że mimo zachodzącego już słońca wciąż było duszno. Na ulicach unoszący się z otwartych okien zapach przygotowywanych kolacji mieszał się z wonią końskiego potu i łajna. Trzeba było uważać, żeby nie wejść w parujące jeszcze „jabłka”. O tej porze roku sporo gospodarzy z okolicznych wsi sprzedawało prosto z wozów sosnowe szczapki na podpałkę do pieców. Mijany przez dziewczęta młody węglarz błysnął białymi zębami, ostro kontrastującymi z jego czarną
od węglowego pyłu twarzą. Ogromny kosz na jego plecach przechylił się niebezpiecznie w przód, gdy chłopak ukłonił się głęboko przed Wiktorią. Kilka drobnych bryłek potoczyło się na chodnik. Węglarz przychodził czasami do apteki, dziewczyna odpowiedziała mu więc uśmiechem na powitanie. Przyzwyczajona była do pozdrowień na ulicy, chociaż czasami zdarzało się, że nie rozpoznawała witających ją ludzi. W większości byli to klienci, czasami jednak zaczepiali ją całkiem obcy mężczyźni, odpowiadała wtedy powściągliwym skinieniem głowy. Nie zdawała sobie jeszcze sprawy ze swojej urody, wolała na wszelki wypadek założyć, że to klienci ojca, których nie pamiętała. Joasia skręciła w ulicę Świętego Krzyża. Wąska uliczka, brukowana kamieniem wapiennym, sprawiała przygnębiające wrażenie. Domy z otwartymi na zewnątrz oknami wyglądały, jakby wyciągały ręce w niemym wołaniu o pomoc. W powietrzu unosił się pył ze ścieranego przez wozy i końskie kopyta bruku. Jesienią i wczesną wiosną pył
ten zamieniał się w błoto, przez które trudno było przejść suchą stopą. Wiktoria znała tę uliczkę, kilka lat wcześniej przebiegała tamtędy codziennie, aby wraz z innymi dziećmi obserwować, jak wyburzano kościół i budynki szpitalne przy placu Świętego Ducha, a później budowano tam teatr miejski. – To tu. – Joasia skręciła w ciemną i wilgotną sień budynku i poprowadziła Wiktorię na podwórze, do stojącej z boku oficyny. Jedyne okno wspólnej dla całej rodziny izby dawało mało światła. Wiktoria musiała przez chwilę poczekać, aż jej wzrok przyzwyczai się do panującego tam półmroku, potem zaczęła dostrzegać zarysy mebli i pieca, na którego blasze gotowała się skromna kolacja. Sądząc po zapachu, kapusta. W najdalszym kącie, na wąskim łóżku leżał starszy mężczyzna z zawiniętą w szmaty nogą. Jęczał przy każdym oddechu. – Ale my nie mamy pieniędzy, panienko. – Szczupła, wymizerowana kobieta z trudem podniosła się z taboretu przysuniętego do okna, przy którym cerowała jakieś ubranie. – Po co… – Spojrzała z przyganą na córkę.
– Nie szkodzi, droga pani, ja nie chcę pieniędzy. – Wiktoria przerwała jej w pół słowa. – Nie wiem też, czy potrafię pomóc, ale proszę mi pozwolić spróbować. Mam tu trochę leków – pokazała na koszyk – może coś zaradzimy. Smród z odwijanej ze szmat nogi buchnął ze zdwojoną siłą, chociaż już był wyczuwalny przy wejściu do izby. Wiktoria z przerażeniem zauważyła wijące się w zanieczyszczonej ranie czerwono-białe robaki. Z trudem opanowała mdłości. – Proszę przynieść miskę z gorącą wodą i mydło – zwróciła się do kobiety, starając się nie oddychać przez nos. – Musimy to najpierw oczyścić. Na blasze stał już wielki gar z gorącą wodą, prawdopodobnie grzejący się na wieczorne mycie, mydło znalazło się równie szybko. – Oj, pani, jak to boli i wierci! – jęknął staruszek. – Te robaki zjadają mnie żywcem. – Zaraz się ich pozbędziemy, spokojnie. Wiktoria pewnymi ruchami obmywała mydlaną wodą ranę, starając się nie patrzeć na wpadające do miski robaki. Wodę trzeba było zmienić jeszcze dwa razy, zanim dziewczyna mogła oczyścić ranę gazą
zamoczoną w roztworze karbolu. Na zakończenie posypała ranę jodoformem i zabandażowała czystą gazą. – Skończone. – Wyprostowała się i wierzchem dłoni otarła czoło. – Powinno trochę ulżyć. Za dwa dni przyjdę zmienić opatrunek. Staruszek wpatrywał się w nią jak w anioła. Po raz pierwszy od dawna noga prawie go nie bolała. – Święta panienko. – Odetchnął z ulgą. – Czuję się jak nowo narodzony. Już mnie tak nie wierci. Święta panienko…
Nie wiadomo było, czy się modlił, czy zwracał w ten sposób do zarumienionej z zadowolenia dziewczyny. Z nieśmiałym uśmiechem zapakowała gazę i leki w czystą szmatkę i zostawiła matce Joasi. – Proszę to dobrze schować – poleciła. – Przyda się, jak przyjdę następnym razem. – Naprawdę panienka ma zamiar jeszcze raz przyjść do mojego ojca? – Kobieta spojrzała na nią niepewnie. – Taki kłopot… – Jeśli pani pozwoli. Będę przychodziła tak długo, jak będzie potrzeba. Najlepszy byłby tu doktor, ale może i ja choć trochę pomogę. – Doktor? – Tamta zaśmiała się gorzko i niemal bez sił opadła na taboret. – Do takich jak my lekarz nie przychodzi. Nie mamy pieniędzy. Wiktorię zaniepokoiła jej bladość i wyraźne osłabienie. Widać było, że nie tylko staruszek wymagał pomocy lekarza. – Co się dzieje? – spytała ostrożnie. – Słabo pani? Może od tego zapachu. – Spojrzała w stronę łóżka, na którym leżał spokojny już ojciec kobiety. Wydawał się spać.
– A tam. – Matka Joasi lekceważąco machnęła wymizerowaną ręką. – Kobiece przypadłości i tyle. „Kobiecymi przypadłościami” okazały się długotrwałe i obfite krwawienia, wręcz krwotoki, pozbawiające biedaczkę sił. – Nie mogę nic jeść, czuję, że już mi niedużo zostało, a tu stary ojciec i dziecko. Jak oni sobie poradzą? – Załamała ręce. – Nawet już szyć nie mogę, bo brak mi sił. – A mąż? – Wiktoria miała wrażenie, że wtrąca się w nie swoje sprawy, ale to było pierwsze pytanie, które jej się nasunęło. – Zginął rok temu. Wpadł pod rozpędzoną dorożkę na Kolejowej. Pewnie komuś spieszyło się na pociąg. Nawet się nie zatrzymali… Matka Joasi zamyśliła się, ale zaraz zerwała się z krzesła. – Ja tu panienki nawet niczym nie poczęstowałam. A panienka tyle dobrego dla nas… Może zostanie z nami na kolację? – Nie szkodzi, innym razem. – Wiktoria uśmiechnęła się uspokajająco. – Kolacja czeka na
mnie w domu, więc dziękuję za zaproszenie. Do zobaczenia za dwa dni. Była już trochę głodna, ale czuła, że kolacja tych trojga i bez niej będzie skromna. Poza tym wpadł jej do głowy pewien pomysł i postanowiła działać natychmiast. Jeszcze przed kolacją. Wyszła z oficyny, żegnana gorącymi podziękowaniami kobiety i jej ojca, który wcale nie spał, tylko w milczeniu rozkoszował się ulgą, jaką mu sprawiły zabiegi Wiktorii. Na podwórzu minęła Joasię bawiącą się z kotkiem. Wcześniej matka kazała małej wyjść z domu, gdyż nie chciała przy dziecku opowiadać o swoich kłopotach. Wiktoria pomachała dziewczynce z daleka dłonią i szybkim krokiem ruszyła do zaprzyjaźnionej apteki państwa Adamskich. Nieraz już korzystała z rad i pomocy starszego małżeństwa, prowadzącego tę małą aptekę przy Floriańskiej. Zwłaszcza bezdzietna żona aptekarza darzyła dziewczynę ogromną sympatią i traktowała niemal jak córkę. Ta zaś wiedziała, że zawsze, kiedy ojciec gdzieś wyszedł albo trudno było się z nim
porozumieć, mogła przyjść do nich z każdym kłopotem. Zdarzało się, że nie umiała odczytać recepty albo nie potrafiła znaleźć potrzebnego składnika. Czasami też pytała o radę, jak przygotować zapisany przez lekarza specyfik. To od nich, a nie od niecierpliwego Franciszka, nauczyła się najwięcej. – Mój Boże – wzdychała nieraz pani Adamska, patrząc na pracującą Wiktorię. – Czemu nas, w swojej łaskawości, nie obdarzyłeś takim dzieckiem? Dźwięk dzwoneczka przy drzwiach poderwał małżonków siedzących w głębi pomieszczenia. Józef Adamski przeglądał księgi, a jego żona ucierała coś w moździerzu, zaglądając co chwilę w leżącą przed nią kartkę.
– Witaj, dziecko, co za niespodzianka! – ucieszyli się na widok Wiktorii. – Co cię do nas sprowadza? Co u pana Franciszka? Wiktoria nie miała przed nimi tajemnic, opowiedziała więc o podupadającej aptece, starając się jednak nie obciążać winą ojca. – Biedak, życie mu się pogmatwało. Chyba nie radzi sobie z sytuacją. Małżonkowie wymienili dyskretne spojrzenia ponad jej głową. Wszyscy wiedzieli o kłopotach Bernata, mało było jednak osób, które potrafiłyby mu współczuć. Zdaniem wielu zasłużył sobie na taki los. – Ale tym razem przyszłam z czymś zupełnie innym. – Opowiedziała o chorym staruszku i jego osłabionej krwotokami córce. Stary aptekarz słuchał uważnie, na przemian potakując albo z niedowierzaniem kręcąc głową. Kiedy skończyła, milczał przez dłuższą chwilę, w zamyśleniu skubiąc dolną wargę. – Sam nie zaleciłbym niczego innego, gdyby to do mnie się zwrócili – pochwalił ją wreszcie. Jego żona, która przez cały ten czas nie wypuszczała chusteczki
z dłoni, ocierała łzy wzruszenia. – Skąd wiedziałaś, co robić? – Widywałam nieraz takie rany u chorych, którzy przychodzili do naszej apteki. Zapamiętałam, co tatko im sprzedawał i co zalecał. Najgorsze były te robaki. – Wzdrygnęła się ze wstrętem. – Dobrze, że je usunęłaś, bo to dla chorego straszliwa męczarnia, ale przynajmniej oczyściły ranę z gnijącej tkanki. Tylko że to akurat najboleśniejszy rodzaj terapii. – A co z tą krwawiącą kobietą? Jak można jej pomóc? – Mój ty aniele – rozczuliła się aptekarzowa. – Wszystkim chciałabyś pomóc. – Obawiam się, że bez lekarza niewiele da się zrobić. – Pan Adamski pokręcił głową. – Ale rozumiem, że nie stać jej na wizytę. – Nie stać. – Wiktoria posmutniała. – To wdowa ze starym, chorym ojcem i małą córką. Podobno szyje, ale jest teraz zbyt słaba, żeby zarabiać. Aptekarz zanotował coś na kartce i po uważnym przeczytaniu podał ją dziewczynie.
– Masz tu środki, które lekarze najczęściej przepisują w przypadkach krwawień, osłabienia i blednicy. Mam nadzieję, że to choć trochę pomoże. Zobacz tylko, czy macie wszystko u siebie. Wiktoria przebiegła wzrokiem receptę. – Nie mamy chyba sporyszu, skończył się, ale zamówiony. Nie jestem też pewna co do tego korzenia ratanii. – Radix Ratanhiae – poprawił ją z uśmiechem. – Musisz używać łacińskich nazw, żeby móc prawidłowo odczytywać recepty. – Ależ ja je znam – speszyła się. – Nie wątpię, ale ćwicz stale. Zatem daj tej kobiecie cztery proszki sporyszu po trzy gramy, dwa razy dziennie. Pamiętaj tylko, że sporysz jest trucizną i można go podawać jedynie w ściśle określonych dozach. Nie przekrocz dopuszczalnej dawki, broń Boże. Dziewczyna z powagą skinęła głową. Aptekarz wiedział, że dziewczyna zna zagrożenie, ale wolał jej o tym przypomnieć. Wrócił do recepty.
– Jeśli do jutra nie będziecie go mieli, możesz przyjść do nas. Następnie Tinctura ferri pomati. – Spojrzał na nią pytająco. – Nalewka jabłczana kwaśnego żelaza – wyrecytowała natychmiast. – Brawo. Trzy razy dziennie po dwadzieścia, trzydzieści kropli. Decoctum Radix Ratanhiae już znasz – tyle samo kropli wyciągu, też trzy razy. Podrapał się po głowie, wstał i wyjął coś z szuflady za plecami.
– Korzeń ratanii jest bardzo drogi, możecie go nie mieć. Masz tu od nas trochę, tylko używaj z rozsądkiem. Też się trochę przysłużymy – dodał z uśmiechem, kiedy dziewczyna zaczęła gorąco dziękować. – I do tego Elixir acidum Halleri, trzy razy po dwadzieścia pięć kropli. – Eliksir Hallera? – Wiktoria się zamyśliła. – To taki, który jest przechowywany w szklanych butelkach z docieranym korkiem? – Tak. A wiesz, co to takiego? – Nie. – Zaczerwieniła się. – Wiem tylko, że mamy go na pewno. – Nie musisz się wstydzić, moje dziecko. I tak wiesz więcej niż niejeden pomocnik apteczny. Uczysz się cały czas. Eliksir Hallera to jedna część kwasu siarczanego z trzema częściami alkoholu. Podawany przy krwawieniach kobiecych i z przewodu pokarmowego. Rozpuszczany w wodzie, rzecz jasna.
– Jak ja się państwu odwdzięczę za pomoc? – Wiktoria miała łzy w oczach. – Nie rezygnując z nauki – odpowiedział całkiem poważnie Adamski. – Jestem pewien, że rozmawiam z przyszłą właścicielką apteki „Pod Złotym Moździerzem”.
ROZDZIAŁ 9 Dziewczyna jeszcze przez tydzień przychodziła do wdowy Kasperkowej, ale rana na nodze staruszka goiła się bez powikłań, Wiktoria nauczyła więc kobietę zmieniać opatrunki i kazała się zgłosić, gdyby nastąpiło pogorszenie. Sama Kasperkowa też czuła się już lepiej, krwotoki były coraz słabsze i rzadziej się zdarzały, obie miały więc nadzieję, że dolegliwości wkrótce ustaną. Kobieta nabrała nieco sił i znów zaczęła szyć dla ludzi. Tymczasem mądra córka aptekarza zyskiwała coraz większe uznanie, szczególnie wśród ludzi ubogich, do czego z pewnością przyczyniła się wdzięczna matka Joasi. Wprawdzie na prośbę Wiktorii nie rozgłaszała, że dziewczyna pomogła jej za darmo, gdyż obie słusznie się obawiały, że przy takiej rekomendacji apteka pana Franciszka długo się nie utrzyma. Wystarczyła jednak wiadomość, że dziewczyna umie poradzić tym, których nie stać na lekarza. Wiktoria była wszakże ostrożna, bała się, by nie uznano jej za znachorkę. Powtarzała też ciągle, że tylko doradza to, co lekarze przepisują w takich
przypadkach. Lecz jeśli tylko kogoś stać było na wizytę, odsyłała chorych do doktorów. Często zdarzało jej się odmówić pomocy, nie ze złej woli, tylko po prostu z niewiedzy. Zyskała tym sobie i wrogów, i przyjaciół. Na szczęście tych drugich było znacznie więcej. Ku zadowoleniu Franciszka Bernata w aptece zaczęło się pojawiać coraz więcej ludzi. On sam też ocknął się nieco z apatii i znów zaczął przychodzić do pracy. – Panienki Wiktorii ni ma? – Do apteki wszedł starszy mężczyzna, mnąc czapkę w ręku, i rozejrzał się niepewnie. – Córka w szkole, ale ja panu mogę pomóc. Czego potrzeba? – Zaskoczony Bernat aż wyszedł zza lady. – E tam, pan aptykorz nie bedzie wiedzioł. To ja przyjde inną razą. I zanim właściciel ochłonął, mężczyzna zdążył już wyjść na ulicę. – Widziałeś ty? – Bernat odwrócił się w stronę Antka, nie mogąc wciąż uwierzyć, że to się dzieje naprawdę. – Zlekceważył mnie, kmiotek, jakbym był nikim. Coś podobnego…
– Bo to… – Chłopak zaczął się jąkać. – Bo to oni, proszę pana pryncypała, tak od dawna. Stale tylko pytają o panienkę Wiktorię. – Jak to stale? Od kiedy? – No od… tego… od czasu, jak pan pryncypał był… tego… no, chory. – Pomocnik skręcał się i jąkał, cały czas spoglądając uważnie na zmieniającą barwę twarz aptekarza. W myślach wybierał już najkrótszą drogę do drzwi. Jego chlebodawca znany był ze swojej gwałtowności. – Co im za różnica, kto sprzedaje leki? – Bernat nadal nie mógł zrozumieć. – A bo panienka Wiktoria – Antek uśmiechnął się na sam dźwięk jej imienia – nie tylko sprzeda leki, ale i każdemu dobrze doradzi. I wszyscy opowiadają jej o swoich chorobach, a ona każdziutkiego wysłucha do końca. Chociaż niektórzy to tak rozwlekle i nieskładnie opowiadają, że ja tam bym nie zdzierżył. A ona nic, tylko słucha i do gadania dalej zachęca. – Bzdury jakieś! – Aptekarz przerwał mu gwałtownie. – To nie konfesjonał, tylko porządna apteka. Już ja sobie z nią sam pogadam. A ty –
wycelował palec w Antka – czego tu jeszcze stoisz jak słup soli? Opłatki z proszkami przygotowane? Szkło i flaszki wymyte? No już, ruszaj się, durniu, bo wyrzucę na zbity pysk. Antkowi nie trzeba było dwa razy powtarzać. Czmychnął na zaplecze, jakby miał sprężyny w nogach. Po chwili słychać było tylko pluskanie wody i dźwięczne pobrzękiwanie szkła. Po powrocie ze szkoły Wiktoria zjadła resztki obiadu w kuchni i pobiegła do apteki. Ojciec przywitał ją niechętnym spojrzeniem.
– Słuchaj no – zaczął powoli i z namysłem. – Nie podoba mi się, że udajesz tu jakąś uzdrowicielkę przed prostymi ludźmi. Kto ci na to pozwolił? Może jeszcze rozdajesz leki za darmo, co? – Ależ nie… Ja im tylko sprzedaję te medykamenty, które tatko sam zwykle zaleca. I które lekarze przepisują. Nic więcej. Rozdawanie leków za darmo pominęła milczeniem. – Nie znasz się na tym, więc mi się tu nie wymądrzaj. Jesteś na to za głupia. Trzeba tylko, żeby coś się komuś stało i przez ciebie stracimy klientów. Wiktoria nie bardzo wiedziała, co na to odpowiedzieć. Zdawała sobie sprawę, że ojciec ma rację. Nie miała wykształcenia; nic oprócz chęci pomagania biedakom jej nie usprawiedliwiało. Ale mimo wszystko nie powinien odzywać się do niej tym tonem. Coraz bardziej jej to przeszkadzało. Podniosła hardo głowę. – Przychodzą, opowiadają mi o swoich chorobach, a skoro wiem, co można zastosować w takim
przypadku, dlaczego nie miałabym im doradzić? Nie widzę w tym nic złego. – Zabraniam ci popisywania się przed ludźmi i już! Mało jeszcze wiesz i nigdy wystarczająco wiedzieć nie będziesz. Kobiety nie są w stanie się tego nauczyć, bo mają mniejszy mózg niż mężczyźni – zakończył swoim ulubionym stwierdzeniem. Wiktoria nabrała tchu, żeby coś powiedzieć, ale ojciec przerwał jej, zanim się odezwała. – Dość tej dyskusji. A teraz idź na zaplecze i posprzątaj tam, jak należy. Ten gamoń, twój brat, miał to zrobić, ale gdzieś zniknął. Pewnie znowu włóczy się gdzieś nad Wisłą i struga te swoje głupie zabawki. Skaranie boskie z wami wszystkimi! – Jak to zniknął? – zaniepokoiła się Wiktoria, lecz w tym samym momencie dzwonek zawieszony nad drzwiami apteki zapowiedział wejście klientów. – Dzień dobry. O, jest nasza panienka! – Usłyszała znajomy głos. W drzwiach stała Zuzanna Kasperkowa, jedną ręką podtrzymując ojca, w drugiej niosła kosz przykryty białym płótnem. Staruszek uśmiechnął się
bezzębnymi ustami i utykając lekko, podszedł do Bernata. – Rączki pana aptekarza całuję za taką córkę. – Usiłował objąć go za nogi. Zaskoczony Franciszek powstrzymał go w ostatniej chwili. – Nie rozumiem, za co? – Gdyby nie panna Wiktoria, niech Bóg jej da zdrowie i długie życie, to tego mojego kulasa – poklepał się po nodze – dawno już by robaki zjadły. A mnie razem z nim. Zawinął nogawkę spodni i pokazał zabliźnioną już niemal ranę. Ogromna dziura wyglądała jeszcze jak czerwony krater, ale miejscami blizny powoli bladły i, co najważniejsze, były suche. – Oj, naprawdę! – Ucieszona Wiktoria nachyliła się nad nogą. – Wygląda pięknie. – Pięknie? – Jej ojciec zaśmiał się nerwowo. – Ta noga wygląda okropnie, powinniście pójść do lekarza. – To pan aptekarz powinien był ją zobaczyć wcześniej. – Staruszek opuścił nogawkę spodni i uśmiechnął się z wyraźną satysfakcją. – Gdyby nie
panienka Wiktoria, już bym gryzł ziemię razem z tymi robakami, co mnie toczyły. Bernat z niedowierzaniem wysłuchał opowieści o zabiegach wykonywanych przez Wiktorię. Kiedy jeszcze córka staruszka dorzuciła swoją historię, aptekarz usiadł ze zdumienia, wyszukawszy ręką stołek za sobą. – No to my w podzięce – Kasperkowa wyciągnęła przed siebie kosz – przynieśliśmy trochę jajek. Brat przywiózł wczoraj ze wsi. Świeżutkie. Po krótkiej przepychance i zapewnieniach gości, że nie wyjdą, jeśli dziewczyna nie przyjmie
podarunku, zawstydzona Wiktoria wzięła kosz i wyszła do kuchni, żeby przełożyć jajka. – I pani też wyzdrowiała? – Bernat wciąż nie mógł uwierzyć. – Tak, panie. Jeszcze słaba jestem, ale krwotoki już minęły. I apetyt wrócił. Kiedy staruszek i jego córka wyszli, dziękując jeszcze stokrotnie i kłaniając się do samych drzwi, pan Franciszek z trudem opanował uśmiech zadowolenia. – No, toś mnie znowu zaskoczyła. A co takiego dałaś tej kobiecie? I skąd wiedziałaś, co jej pomoże? Wiktoria opowiedziała ojcu o swojej wizycie u Adamskich na Floriańskiej. – Tatki wtedy nie było – dodała przezornie, zanim zdążył zapytać, dlaczego do niego z tym nie przyszła. Później pokazała kartkę z zapisanymi przez zaprzyjaźnionego aptekarza środkami. – Hmm… – mruknął, rzucając na nią okiem. – Zaleciłbym to samo. Dokładnie. Zarumieniona Wiktoria aż pękała z dumy. Czuła, że ojciec jest z niej zadowolony i czeka ją pochwała.
– No, nieźle, nieźle… Chyba będzie jeszcze z ciebie pociecha. – Z uśmiechem oddał jej kartkę. – Jak tylko skończysz gimnazjum, będziesz tu ze mną pracowała. Przydasz mi się, nie trzeba będzie zatrudniać pomocnika. Wezmę tylko jakiegoś ucznia, jak zwykle. Uczniom, którzy przed przystąpieniem do egzaminów musieli odbyć roczną praktykę, nie trzeba było płacić. – Ale, ale, proszę tatki, ja chciałabym jeszcze na studia… – Spojrzała na niego błagalnie. – Ojcze… – Na studia?! Chyba całkiem ci się w głowie poprzewracało. Nie mam pieniędzy. Możesz zdać egzamin na pomocnika aptekarskiego, wystarczy ci w zupełności. Poza tym kobiety nie studiują. – Studiują, znam… – Nie obchodzi mnie to. Tobie ma wystarczyć wiedza, którą już masz. Poza tym nauczysz się przy mnie jeszcze więcej i inne nauki do niczego nie będą ci potrzebne. – Studia! Też coś. – Parsknął lekceważąco, zamykając temat. Wiktoria wiedziała, że to koniec rozmowy. Ale do skończenia gimnazjum zostały jej jeszcze dwa lata,
miała więc nadzieję, że w tym czasie wydarzy się jakiś cud i ojciec zmieni zdanie. Tymczasem przypomniała sobie, że Stefanek gdzieś przepadł, i poszła go szukać. Niestety, nigdzie go nie było. Ani nad Wisłą, gdzie najchętniej przebywał, ani na podwórzu u sąsiadów. Zbliżała się pora kolacji, kiedy całą rodziną zasiadali do stołu, pomyślała więc, że głód ściągnie brata do domu. Uśmiechnęła się na samo wspomnienie jego łakomstwa. A dzisiaj miał być przecież jego ulubiony pasztet z królika. Wszyscy wiedzieli, że kucharka przygotowywała go już od wczoraj. Zapachy roznosiły się po całym mieszkaniu, a Stefanka trudno było wygonić z kuchni. Węszył jak najlepszy pies gończy. Kiedy jednak wszyscy zasiedli już do stołu i kucharka podała pasztet, chłopca nadal nie było. – Gdzie Stefanek? – Dziewczyna spojrzała z niepokojem na ojca. Zoja, która kilkanaście minut temu zdyszana wpadła do domu, niemal zderzając się z Wiktorią w drzwiach, zrobiła dziwną minę.
– Oj! – Podskoczyła na krześle. Zrobiła się nagle czerwona jak piwonia. – Zapomniałam… Zamknęłam go w piwnicy dziś rano, bo wyjadał pasztet ze spiżarni. Złodziej jeden. Wiktoria odsunęła z hałasem krzesło od stołu. – Co takiego? Zamknęła go ciocia na cały dzień w piwnicy? – No tak, rzeczywiście, zapomniałam. Ale wkładał do pasztetu swoje brudne paluchy, przecież tak nie można, takie rzeczy należy tępić, prawda, kochanie? – Macocha spojrzała na męża, szukając u niego poparcia. Wiktoria nie czekała na odpowiedź ojca. Rzuciła serwetkę na stół i popędziła do piwnicy. Drzwi były
zamknięte, a klucz tkwił w zamku. Przekręciła go i zdyszana wbiegła na schody prowadzące w dół. Kiedy drżącymi rękami zapaliła łojówkę od przygotowanych tam zapałek, przez moment widziała w półmroku tylko nisko sklepioną piwnicę z szeregiem półek na wino wzdłuż ściany. Nagle w kącie, na wiązce siana, coś się poruszyło. – Stefanek? – zawołała cicho. – Stefanek, to ty? – Już nie będę. Naprawdę już nie będę – rozległ się niewyraźny głos chłopca. Wiktoria podbiegła do skulonego na podłodze brata. Obejmował rękami kolana i wyraźnie bał się podnieść głowę. – Ciociu, nie… – To ja, Stefanku. – Wiktoria odłożyła łojówkę na półkę i ujęła twarz brata w obie dłonie. Zmusiła go, żeby na nią popatrzył. – To ja, nie bój się już, kochanie. Poznał siostrę i dopiero teraz rozszlochał się żałośnie. – Bałem się… oj, jak się bałem. – Wstrząsany spazmami, z trudem wypowiadał słowa. – Tutaj tak ciemno i strasznie. Coś po mnie chodziło… A ja
tylko chciałem odłamać jeden maleńki, maluteńki kawałek, bo tak ładnie pachniał… Wiktoria objęła go i przytuliła do siebie. Kołysała Stefanka jak małe dziecko. – Ciii… już wszystko w porządku. Już się skończyło. Nie płacz. Na schodach do piwnicy rozległy się ciężkie kroki. Bardziej ciekawy niż zaniepokojony Franciszek zszedł na dół z lampą w ręce. – No i co tam? – zawołał. – Żyje winowajca? – Ojcze – Wiktoria wypuściła brata z objęć i wstała z klęczek – tak przecież nie można, ona nie powinna była. To okrutne. – Stało mu się coś? Nie. – Nachylił się nad synem i wykrzywił ze wstrętem. – Fuj, sfajdał się w portki ze strachu. Zabierz go natychmiast na górę i niech mu przygotują kąpiel. Obrzydliwe. – Ale on się bał. Poza tym cały dzień bez jedzenia i w ciemności. – Nie dawała za wygraną, ale ojciec nie wyglądał na przejętego. Raczej na poirytowanego. – Na drugi raz bardziej niż ciemności będzie się bał podkradać jedzenie. Dostał nauczkę, na jaką sobie zasłużył.
Wiktoria zacisnęła pięści. Była już na tyle dorosła, żeby zdawać sobie sprawę, że nie tak powinno wyglądać życie rodzinne w „porządnym”, jak to zwykle podkreślał ojciec, domu. – To okrutne, co mówisz. Oboje nie macie serca. Objęła Stefanka wpół i nie zwracając uwagi na osłupiałego Franciszka, ruszyła w stronę schodów. Nie odwróciła się nawet wtedy, gdy krzyknął coś za nimi. Zabrzmiało to jak pogróżka, ale rozgniewana Wiktoria przestała już zwracać na niego uwagę. Najważniejszy dla niej był teraz półprzytomny ze strachu brat. Wraz ze służącą zdjęła ze strychu drewnianą wannę i obie napełniły ją w kuchni gorącą wodą z pieca. Przyniosła ze swojego pokoju schowane tam na specjalną okazję pachnące mydło, które kiedyś dostała od macochy, w jednej z rzadkich chwil łaskawości Zoi. Kiedy ściągnęła brudne ubranie z brata i pomogła mu wejść do wanny, zauważyła na jego plecach sinoczerwone ślady. – Co to jest? – spytała, dotykając ich palcem. Chłopiec syknął z bólu i
skulił się jak od uderzenia. – Ciocia zbiła mnie pogrzebaczem – powiedział cicho i jakby ze wstydem. – Zasłużyłem… – Nikt nie zasługuje na takie traktowanie. – Wiktoria z trudem pohamowała wściekłość. Na plecach Stefanka wyraźnie było widać pięć podłużnych śladów nabiegłych krwią. – Ona cię nie uderzyła raz, ona waliła w ciebie jak w bęben. O mój Boże…
Kiedy zostawiła już czystego, przebranego i nakarmionego Stefanka w pokoju chłopców, jak furia ruszyła do sypialni macochy. Gdy otworzyły się drzwi, Zoja drgnęła nerwowo. Wiktoria nie zawracała sobie głowy pukaniem. – Słuchaj no… – Dziewczyna szukała odpowiedniego słowa, określenie „ciocia” nie pasowało w tej sytuacji. – Słuchaj no ty… wywłoko! Jeśli jeszcze raz dotkniesz choć małym palcem mojego brata, wyjawię ojcu twoją tajemnicę. Ostrzegam! Tamta aż otworzyła usta ze zdumienia. Ta grzeczna, potulna do tej pory dziewczyna, jej pasierbica, miała czelność podnosić na nią głos i ją obrażać? – Wywłoko?!... Nie pozwalaj sobie za wiele! – usiłowała zakrzyczeć Wiktorię, ale ta nie dopuściła macochy do głosu. Zbyt długo milczała i znosiła jej zachowanie. – Pobiłaś tego chłopca pogrzebaczem. Do krwi! – Nie pobiłam, sam się na niego przewrócił. – Pięć razy się przewrócił na ten sam pogrzebacz?! – Wiktoria podniosła głos niemal do krzyku. –
Pobiłaś go i zamknęłaś w ciemnej piwnicy na cały dzień, a sama pobiegłaś do tego swojego pacykarza jak goniąca się suka. Wszyscy już o tym wiedzą. Wszyscy, oprócz mojego ojca! – Milcz! Nic ci do tego, gdzie ja chodzę, dziadówko. Nie twoja sprawa! – Zoja hardo uniosła brodę do góry. Próbowała się zaśmiać, ale z jej ust wydobył się tylko nienaturalny skrzek. – Możesz sobie gadać ojcu, co ci się żywnie podoba. Ten stary dureń i tak uwierzy tylko mnie. Jest tak zaślepiony… Zamilkła nagle w połowie zdania, wpatrując się z przerażeniem w coś za plecami dziewczyny. Roztrzęsiona Wiktoria podążyła za jej spojrzeniem. W uchylonych drzwiach stał ojciec z nieodgadnionym wyrazem twarzy. – Czy to prawda? Sztywnym krokiem wyminął córkę i ruszył w kierunku żony. Poruszał się jak maszyna, nawet głos miał zmieniony. – Pytam, czy to prawda. Przez kilka dni wszyscy domownicy schodzili z drogi panu, który i tak większość czasu spędzał
zamknięty w swoim gabinecie na piętrze. Zoja również się nie pokazywała, służąca nosiła jej jedzenie do sypialni. Szeptano po kątach, że pani została pobita przez męża i dlatego leży cały czas w łóżku. Wiktoria chodziła do szkoły, a popołudniami pracowała w aptece. Miała coś na kształt wyrzutów sumienia. Macocha w końcu się doigrała, ale dziewczyna wolałaby, żeby ojciec sam odkrył jej zdradę. Ile razy jednak spojrzała na Stefanka, który od tamtego pamiętnego dnia zamknął się w sobie, a w nocy budził się z krzykiem, stawiając cały dom na nogi, wyrzuty mijały. Czuła, że sprawiedliwości stało się zadość. Nawet Adam, chociaż sam często dokuczał bratu, teraz odgrażał się, że ukarze macochę, kiedy ta w końcu wyjdzie ze swojego pokoju. Po dwóch tygodniach, wczesnym rankiem, gdy wszyscy jeszcze spali, Zoja wymknęła się z domu, zabierając ze sobą pieniądze i kosztowności. Nie tylko biżuterię kupioną jej przez męża, ale i wszystkie cenne drobiazgi, które jej wpadły w ręce.
Na rogu ulicy czekał na nią powóz z zasłoniętymi szybami. Nikt nie wiedział, w jaki sposób zdołała zorganizować ucieczkę, nie ruszając się z domu. Musiała mieć pomocnicę albo pomocnika, podejrzenie padło więc na służącą, u której znaleziono dość znaczną sumę pieniędzy. Ponieważ nie umiała wytłumaczyć, skąd się wzięły, została wyrzucona z pracy. Wieczorem tego samego dnia Bernat wszedł do pokoju córki. – Gdyby nie ty, ona by nie odeszła. – Nienawiść w jego oczach sprawiła, że Wiktoria zadrżała i skuliła się jak od uderzenia. – To wszystko twoja wina. Szkoda, że nie umarłaś po urodzeniu. Akurat ty jedna musiałaś zostać przy życiu… Odwrócił się i wyszedł z pokoju tak cicho, jak przedtem do niego wszedł.
ROZDZIAŁ 10 Procesja z kościoła Dominikanów weszła w ulicę Grodzką. Jak zwykle w dzień Matki Boskiej Różańcowej, po zmroku, Wiktoria zapaliła świeczkę w oknie. Światełka zapłonęły też we wszystkich niemal oknach pobliskich kamienic, stwarzając wrażenie magii i tajemniczości. Dziewczyna bardzo lubiła to święto. Dawniej chodzili na procesję całą rodziną, teraz, po ucieczce Zoi, ojciec zamknął się w sobie i niewiele przebywał z dziećmi. Nawet jeśli zdarzyło im się usiąść razem do posiłku, milczał. Nie interesowały go ich postępy w nauce, a na prośbę o nowe ubranie czy przybory szkolne bez słowa wyjmował pieniądze. Wiktoria bardzo cierpiała, wiedziała, że pośrednio przyczyniła się do takiego stanu rzeczy i że ojciec nigdy jej nie wybaczy. Zoja była chyba jedyną kobietą, którą naprawdę kochał i na której mu zależało. Dzieci coraz bardziej go drażniły. Do otwartego okna dolatywał już śpiew wiernych. Dziewczyna wychyliła się jeszcze bardziej, żeby zobaczyć idących księży, zakonników, kupców, przedstawicieli różnych bractw ze świętymi
obrazami i feretronami na ramionach oraz falujący, barwny tłum, w którym zauważyła Zosię, swoją przyjaciółkę. Zosia była z rodzicami, dawała znaki, żeby Wiktoria zeszła na dół i przyłączyła się do procesji, ale Franciszek nie pozwalał córce wychodzić z domu samej po zmroku. Wprawdzie ojciec położył się już spać, ale zakaz był zakazem. Zrobiło jej się smutno, bo wiedziała, że później, kiedy zrobi się już zupełnie ciemno, nad kościołem rozbłysną, jak co roku, sztuczne ognie. – Chciałbym obejrzeć fajerwerki. – Stefanek, który wraz z Wiktorią oglądał z okna procesję, pociągnął siostrę za rękaw. – No chodźmy razem. Chodźmy. Adam może iść, to my też. Adam miał za nic zakazy ojca i zniknął zaraz po kolacji. Krzyknął tylko w biegu, że umówił się z kolegami na pokazy Mędrzykowskiego, znanego wszystkim pirotechnika od sztucznych ogni, i tyle go widzieli. Nawet nie czekał na odpowiedź, a tym bardziej na zgodę. Wiktoria zaczęła się wahać. Z jednej strony przyzwyczajona była do posłuszeństwa, z drugiej
natomiast wiedziała, że ojca i tak nie obchodzi, co się z nią dzieje. Zbyt często dawał jej to do zrozumienia. Zresztą nawet nie zauważy ich wyjścia. Sądząc po wcześniejszych odgłosach dochodzących z jego pokoju, znów był pijany. Od dłuższego już czasu topił w alkoholu swoje smutki i rozczarowanie życiem. – Dobrze – szepnęła, jakby ktoś inny oprócz Stefanka mógł ją usłyszeć. – Idź się ubrać cieplej, bo w nocy będzie już zimno. Pójdziemy, tylko to musi być nasza tajemnica. – Oj, tak! Tajemnica. – Chłopiec aż podskoczył z radości. Uwielbiał tajemnice. Na placu przed kościołem Dominikanów zgromadziło się już mnóstwo ludzi. Wszyscy z przejęciem czekali na sztuczne ognie, największą atrakcję, nie tylko dla dzieci. Pokazy fajerwerków wzbudzały zawsze wielkie zainteresowanie, za każdym razem było coś innego, a kolorowe obrazy aż zapierały dech w piersiach. Wiktoria, trzymając Stefanka za rękę, przecisnęła się przez tłum, żeby jak najlepiej widzieć. Wprawdzie z okna mieliby najlepszy widok, jednak
w domu nie byłoby takiej atmosfery jak tu, na placu. Wciąż jeszcze czuła wyrzuty sumienia, ale przyjemny dreszczyk emocji sprawił, że szybko o nich zapomniała. Na czarnym niemal niebie nad kościołem z sykiem i hukiem rozbłysły pierwsze ognie. Czerwone, niebieskie i zielone pióropusze rozpryskiwały się jedne po drugich ku głośnej radości zgromadzonych ludzi, a potem spadały w postaci złocistej kaskady gdzieś za kościołem. Twarze widzów mieniły się kolorami, przez plac przetaczały się okrzyki zachwytu i zdumienia. Pirotechnik i tym razem nie zawiódł. Kiedy pokaz się skończył, wszyscy uważali, że trwał zbyt krótko.
– Szkoda. Wracajmy do domu. – Wiktoria pociągnęła ociągającego się brata za rękę. – Nie! – Zaparł się w miejscu. – Ja chcę jeszcze! Nie chcę do domu! Stojący niedaleko chłopak w podartych spodniach zwrócił na nich uwagę. – Patrzcie – zawołał do swoich kolegów, wskazując na Stefanka – ten przygłup chce się jeszcze bawić. Może my się z nim zabawimy, co? Odpowiedział mu rechot rozbawionych kompanów. – Czemu nie? Z panienką też się możemy pobawić. – Zaczęli się trącać porozumiewawczo w bok. Wiktoria poczuła nagły przypływ strachu. Na placu zostało już niewiele osób. Wszyscy sąsiedzi z kamienicy też rozeszli się do domów. Z nadzieją rozejrzała się wokół, szukając Adama, ale oprócz otaczającej ich coraz ciaśniej grupy wyrostków nie było prawie nikogo. W myślach wytyczała drogę ucieczki, wiedziała jednak, że niezdający sobie sprawy z zagrożenia Stefan nie zerwie się do biegu wraz z nią. Czuła, jak zaczynają jej się pocić zaciśnięte mocno dłonie.
– Zejdźcie mi z drogi! – krzyknęła głośno. Modliła się, żeby choć jedno z zamkniętych już okien sąsiadów otworzyło się, żeby ktoś przyszedł im z pomocą. Niestety, nikt nie reagował. Tamci przewyższali ją o głowę, z pewnością byli starsi od bliźniaków. Wiedziała, że tacy są najgroźniejsi. Boże, dlaczego nie posłuchałam ojca, dlaczego? – przemknęło jej przez myśl. Tymczasem najwyższy z napastników szarpnął Wiktorię za rękę i przyciągnął dziewczynę z całej siły do siebie, aż na moment straciła równowagę. – Pal diabli przygłupa – zawołał – panna lepsza! No, daj buziaka. Wiem, że masz ochotę. No! – A może zabawisz się ze mną? – Za plecami Wiktorii rozległ się obcy głos. Z cienia wyszedł wysoki, potężnie zbudowany chłopak z grubym kijem w ręce. – No, chodź, cwaniaczku. W grupce napastników zapanowało poruszenie. Żaden z nich nie był przygotowany do walki, nowo przybyły natomiast miał w ręce groźną broń, pewnie znalezioną chwilę wcześniej na ulicy. Popatrzyli spłoszeni po sobie i przezornie cofnęli się o krok.
– A ty co się wtrącasz? Zabawy starczy dla wszystkich. – Szef bandy nie zamierzał zrezygnować. Wyciągnął znów ręce po Wiktorię i nagle w mgnieniu oka leżał na bruku. Nikt nawet nie zauważył błyskawicznego ruchu przeciwnika. Żaden ze stojących obok wyrostków nie chciał być następny, nie interesował ich nawet leżący i jęczący z bólu kompan. Zniknęli jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Zbieraj się. – Nieznajomy trącił kijem powalonego chłopaka. – Szybko, bo przyłożę z drugiej strony. A następnym razem baw się raczej w towarzystwie tych tchórzy, z którymi tu przyszedłeś. Wiktoria stała jak wrośnięta w ziemię. Z osłupieniem patrzyła, jak napastnik zbiera się z ziemi i utykając, znika w ciemnościach ulicy. Natomiast zachwycony całą sytuacją Stefanek podskakiwał w miejscu i klaskał z radości w dłonie. – Odprowadzę panienkę do domu – zaproponował tymczasem nieznajomy wybawca. – Proszę prowadzić.
Jak zahipnotyzowana ruszyła przed siebie, nie mogąc wykrztusić ani słowa. Kiedy doszli już do bramy domu, przyjrzała się swojemu towarzyszowi w świetle wiszącej na wysięgniku lampy gazowej. Chłopak był wysoki, dobrze zbudowany, miał ciemne włosy i pociągłą twarz o pięknych rysach. – Dziękuję panu bardzo – wyjąkała w końcu. – Gdyby nie pan… – To było bardzo nierozważne ze strony panienki – mruknął, zażenowany jej podziękowaniami. – Tak. – Wzdrygnęła się na samo wspomnienie. – Jeszcze raz gorąco dziękuję, panie… – Filip. – Ukłonił się z szacunkiem. – A ja mam na imię Wiktoria. – Poczuła, że zalewa ją fala gorąca. Miała nadzieję, że jest zbyt
ciemno, żeby on mógł to zauważyć. – A to mój brat, Stefanek. – Trąciła chłopca w bok, żeby się ukłonił. Pożegnali się przed bramą i Wiktoria wraz z bratem pobiegli szybko po schodach na górę. Miała nadzieję, że ojciec wciąż śpi; uspokoiła się, słysząc donośne chrapanie pod jego drzwiami. Po cichutku nakazała Stefankowi, by poszedł do swojego pokoju, a potem umyła się szybko w kuchni, gdzie na piecu stał gar z jeszcze ciepłą wodą, i też położyła się do łóżka. Długo nie mogła zasnąć, mając przed oczami twarz Filipa i słysząc w myślach jego głos. Kiedy w końcu nad ranem zmorzył ją sen, śniła o swoim wybawcy i przeżywała całe to wydarzenie na nowo. Ale nie czuła już strachu. Wręcz przeciwnie, przepełniało ją uczucie spokoju i bezpieczeństwa. – No coś ty! – Podekscytowana Zosia nie mogła się doczekać końca lekcji i relacji ze spotkania z tajemniczym wybawcą, o którym ledwie zdążyła jej napomknąć Wiktoria, zanim nauczycielka weszła do klasy.
– Panienki… – Surowa stara panna ze ściągniętymi w ciasny węzeł mysimi włosami ostrzegawczo zastukała w pulpit. – A chociaż ładny był? – Zosia nie dawała za wygraną. W odpowiedzi Wiktoria uśmiechnęła się, rozmarzona. Jeszcze nigdy ich ulubiona lekcja francuskiego nie ciągnęła się tak długo. Żadna z dziewcząt nie potrafiła się skupić. Jedna chciała znać wszystkie szczegóły, druga nie mogła się wręcz doczekać, kiedy o nich opowie. – J’étais, tu étais, il était, nous étions, vous étiez, ils étaient – powtarzały mechanicznie na głos za nauczycielką. Po lekcjach pobiegły obie nad Rudawę i tam, siedząc na brzegu rzeczki, jeszcze raz z przejęciem omawiały wydarzenia z poprzedniego wieczoru. – A co on robi? – chciała wiedzieć Zosia. – Nie mam pojęcia. Powiedział tylko, że ma na imię Filip, a potem sobie poszedł. Nie zdążyłam go o nic wypytać.
– Może przyjdzie do apteki? Musiał zauważyć, że tam jest apteka. – A skąd miałby wiedzieć, że to nasza? Nie mówiłam mu przecież. Wie tylko, że mieszkam w tej kamienicy, to wszystko. Myślisz, że jeszcze przyjdzie? – Wiktoria spojrzała z nadzieją na przyjaciółkę. – Jak nie przyjdzie, to znaczy, że on nie dla ciebie i nie masz czego żałować. – Łatwo ci powiedzieć – odparła z westchnieniem Wiktoria. Filip pojawił się w aptece jeszcze tego samego dnia po południu. Wiktoria z wrażenia omal nie wypuściła z rąk słoja ze spirytusem. Chłopak był tak samo zaskoczony. – To panienka tu pracuje? Wiktorii zrobiło się przez moment przykro, że wcale jej nie szukał, a do apteki wszedł przypadkiem. – Pomagam ojcu. To nasza apteka – powiedziała chłodno, z dumą podnosząc głowę. – Czym mogę służyć?
– Już teraz niczym. – Zaśmiał się, a jej aż ciepło się zrobiło na sercu od tego uśmiechu. – Przyszedłem, żeby zapytać, czy nie znają czasem takiej ładnej panienki, która gdzieś tu mieszka. Wczoraj wieczorem zgubiła zapinkę do włosów, chciałem oddać. Zaczerwieniona Wiktoria spojrzała na wyciągniętą dłoń chłopca. Rzeczywiście, duża, ozdobna zapinka mogła należeć do niej. – Dziękuję bardzo, ale nawet nie zauważyłam zguby. To miło z pana strony. Sztywne formułki, sztuczna wymiana uprzejmości. Nie o takiej rozmowie marzyła wczoraj przed snem. Chciała go zapytać o tyle rzeczy, a teraz, kiedy nadarzyła się okazja, dyskutują o spince do włosów. Filip też czuł się jak na przedstawieniu. Uroda dziewczyny odebrała mu mowę. Już wczoraj wieczorem
Wiktoria wydawała mu się piękna, ale teraz, w blasku dnia, była jeszcze ładniejsza. I tak ślicznie się zaczerwieniła na jego widok. Dopiero dziś zauważył, że ma niebieskie oczy. Wczoraj wydawały się czarne i o takich właśnie marzył przed snem. Teraz doszedł do wniosku, że podobałaby mu się, nawet gdyby miała oczy czerwone, żółte czy jakiekolwiek inne. Ale niebieskie były zdecydowanie najpiękniejsze. Zapadła krępująca cisza. Żadne z nich nie wiedziało, co powiedzieć, kwestia zapinki była raczej zamknięta. – Przepraszam. – Pierwszy ocknął się Filip. – Powinienem chyba dokonać pełnej prezentacji. Wczoraj zaniedbałem… Wiktoria skinęła głową, jakby łaskawie udzielała mu pozwolenia. Zorientowała się szybko iz rozbrajającym uśmiechem powiedziała: – Wczoraj okoliczności były raczej niesprzyjające. Ja też powinnam się przedstawić, Wiktoria Bernatówna, córka aptekarza. – Dygnęła lekko. – A ja jestem Filip Michalski, syn kowala. Pochodzę z Mogiły, ale teraz mieszkam i uczę się w
Krakowie. Pierwszy raz widzę kobietę w aptece. – Nie mógł się powstrzymać. – Co na to ludzie? – Większość naszych klientów się przyzwyczaiła, bo przychodziłam do ojca już jako dziecko, ale niektórzy odeszli. Nie mają chyba zaufania do kobiety aptekarki – przyznała Wiktoria i zaraz szybko dodała: – Ale ja tu tylko pomagam. W aptece nie było ruchu, więc mogli spokojnie porozmawiać. Pomocnik Antek przygotowywał maści na zapleczu, uczeń pracował przy recepturze, a ojciec, jak zwykle, spał. Już niemal po chwili mieli wrażenie, że znają się od zawsze. Filip okazał się starszy o rok od Wiktorii, był jedynakiem. Lepszy kontakt miał z ojcem, który okazywał mu więcej miłości i serca. Wiktoria nie opowiadała zbyt dużo o swoich stosunkach z ojcem, Filip jednak umiał czytać między wierszami i wyczuł, że dziewczyna nie ma łatwego życia. Kiedy dowiedział się, że Wiktoria marzy o studiach farmaceutycznych, ucieszył się.
– O, to będziemy się uczyć na tym samym uniwersytecie, bo ja się wybieram w przyszłym roku na medycynę. Został mi jeszcze tylko rok nauki. – A mnie dwa. – Wiktorii podobał się coraz bardziej. No i to, w jaki sposób na nią patrzył, przyprawiało ją o nieznane dotąd dreszcze. – Byłoby wspaniale, ale nie wiem, czy ojciec pozwoli. – Westchnęła ze smutkiem. – Cały czas uważa, że wystarczy, jak zdam egzamin na pomocnika aptekarskiego i będę mu nadal pomagała, tyle że z uprawnieniami. Pomyślała, zaskoczona, że zna tego chłopca zaledwie od poprzedniego dnia, a już zdążyła mu opowiedzieć niemal całe swoje życie. I plany na przyszłość. Uśmiechnęła się do siebie. Jeszcze z nikim nie czuła się tak dobrze. Czyżby to miała być ta druga połówka jabłka, o której kiedyś opowiadała niania? Zawsze podobała jej się ta historia, teraz uwierzyła, że może tak być naprawdę. – Znudziłem panią. – Filip błędnie odczytał jej milczenie. Speszyła się i szybko powiedziała:
– Nie, wcale nie! Tak tylko się zamyśliłam. Muszę zaraz zamykać. – Oj, ale się zasiedziałem. – Szybko zerwał się z miejsca. – Dobrze, że nie było dużego ruchu, bo miałbym wyrzuty sumienia, że pani przeszkadzam. – Nie przeszkadza pan, ale teraz już naprawdę muszę zamykać. – Mogę tu przyjść jutro rano? – Rano jestem w szkole. – Zaśmiała się, uradowana, że chłopak znowu chce się z nią zobaczyć. – Ale po południu będę na pewno. Filip, odchodząc, spytał o adres gimnazjum i obiecał, że będzie na nią czekał po lekcjach. – Odprowadzę panią do domu, żeby nic złego po drodze się nie wydarzyło – zażartował i wybiegł
lekko z apteki. Miał ochotę śpiewać głośno i podskakiwać jak małe dziecko. Już dawno nie czuł się tak cudownie. Życie naprawdę jest piękne. Następnego dnia w szkole Wiktoria zupełnie nie mogła się skupić. Z niecierpliwością wyczekiwała końca lekcji. – Przedstawisz mi go? – Zosia też była podekscytowana. – Najpierw pokażę ci go z daleka, a jak będziemy się dłużej spotykać, to cię przedstawię. Nie chcę zapeszyć. – Wiktoria przeżegnała się szybko. – Boję się, że coś się stanie i on już więcej nie przyjdzie. – No dobrze – mruknęła zawiedziona przyjaciółka. – Trudno, poczekam. Wprawdzie nie rozumiem, dlaczego miałoby się coś stać, ale niech ci będzie. – Sama nie wiem. Czasami mam wrażenie, że ktoś mnie przeklął. Wszystko dookoła jest jakieś takie… – Wiktoria nie mogła znaleźć słów. – Jak już coś dobrego mnie spotka, to zaraz się psuje.
– Przesadzasz. Nie myślałam, że jesteś taka przesądna. Głupiaś i tyle – zaśmiała się Zosia, ale Wiktoria czuła dziwny niepokój. Jeszcze nigdy na nikim tak jej nie zależało i nigdy nie miała tak silnego przeczucia, że zamiast szczęścia spotka ją coś złego. Otrząsnęła się z czarnych myśli. Stanowczo za dużo czytam historii o nieszczęśliwych miłościach, zganiła samą siebie w myślach. Filip czekał po drugiej stronie ulicy, pod kościołem Franciszkanów. Nie wiedział nawet, że przed chwilą przyjaciółki oglądały go z góry przez okno. – Jaki ładny… ojejku! – Zosia aż jęknęła z zachwytu. – Ty to masz szczęście… Pożegnały się na ulicy i Wiktoria podeszła do Filipa, udając, że nie zauważa zazdrosnych spojrzeń koleżanek z klasy. Miała wrażenie, że unosi się w powietrzu z radości. Dzień był piękny, słoneczny. Powietrze zdawało się lśnić, jakby unosiły się w nim drobiny złota. Największy jednak blask bił od zielonych oczu Filipa.
– Nie możemy iść razem przez miasto. – Wiktoria zatrzymała się w przyzwoitej odległości. – Nie wypada. Zaraz mnie wszyscy wezmą na języki. Serce jej się wyrywało do Filipa, ale zdążyła już zauważyć czujne spojrzenie wychodzącej z bramy nauczycielki. Starała się, żeby to spotkanie wyglądało na przypadkowe i nic nieznaczące. Nie wypadało, żeby młoda dziewczyna rozmawiała z nieznajomym mężczyzną na ulicy lub, co gorsza, spacerowała z nim sam na sam. Wprawdzie Wiktoria nauczyła się już ignorować niektóre opinie ludzi, zwłaszcza tych, którzy mieli jej za złe pracę w aptece, ale spotkanie sam na sam z mężczyzną na ulicy to inna sprawa. Tutaj chodziło o jej dobre imię. – Nie pomyślałem o tym, przepraszam. – Filip natychmiast zrozumiał i ukłonił jej się, na pozór obojętnie. On też zauważył spoglądającą na nich nauczycielkę. – Chciałem panią tylko zobaczyć… – – Przepras muszę teraz iść na cmentarz szepnę dygają zam, Rakowicki, do mamy ła, c mu na pożegnani e. Odwróciła się i szybkim krokiem
przeszła na drugą stronę ulicy. – Kim był ten młody człowiek, panno Wiktorio? oczu Drgnęła, głos nauczycielki. Pani lorgno zawies słysząc Krasnowolska podniosła do n zone na długim łańcuszku i spojrzała srogo na uczennicę. W koronkowej bluzce z wysokim kołnierzykiem na fiszbinach i długiej, ciemnej sukni bez rękawów wyglądała niezwykle dostojnie. – Ach, ten pan? – Wiktoria starała się, żeby jej głos zabrzmiał obojętnie, chociaż bijące mocno serce zatykało jej niemal dech w piersiach. – To nasz klient. Spotkał mnie przypadkiem i pytał, czy mikstura, którą wczoraj u nas zamówił, już jest gotowa. Miała wyrzuty sumienia, że kłamstwo tak gładko przeszło jej przez usta, lecz to wyjaśnienie pierwsze
przyszło jej do głowy. Przecież mogło tak być, pocieszała się. Nauczycielka pomruczała jeszcze coś pod nosem, niezupełnie przekonana, ale widząc, że młody człowiek odszedł w drugą stronę, dała spokój. Skinęła głową na pożegnanie i ruszyła przed siebie. Mały, czarny kapelusik na czubku głowy kołysał się lekko w rytm jej kroków. Wiktoria siłą powstrzymywała chęć zerknięcia za siebie. Chciała jeszcze raz spojrzeć na Filipa. Tyle godzin czekania, żeby go zobaczyć tylko przez moment? To niesprawiedliwe. Schyliła się, udając, że zapina guzik przy buciku, i dyskretnie zerknęła na ulicę za sobą. Niestety, oprócz kilku nieznajomych osób, wędrujących dostojnie trotuarem, i kilku wozów, przejeżdżających ze stukotem końskich kopyt, nikogo interesującego nie zauważyła. Koleżanki dawno już poszły do swoich domów, Filip zniknął. Pewnie się obraził, uznała, zasmucona. Już nigdy więcej do mnie nie przyjdzie.
Kiedy jednak doszła do cmentarza, zobaczyła młodzieńca przy wejściu. Musiał biec, żeby tam zdążyć przed nią. Wiktorię zalała fala gorąca, a serce znów rozszalało się w piersi. Usiłując się nie uśmiechać, podeszła do niego, marszcząc czoło w udawanym zaskoczeniu. – A co pan tu robi? – Czekam na panią – odparł z łobuzerskim uśmiechem. – Mam tylko nadzieję, że tu żadna ciekawska sąsiadka ani sroga nauczycielka mnie nie zauważy. Wiktoria ostrożnie rozejrzała się wokół, ale oprócz porządkującej grób staruszki i stróża zmiatającego z alejek czerwono-złote liście nikogo innego nie było. Czuła się jak spiskowiec i miała z tego powodu wyrzuty sumienia, jednak nie na tyle duże, żeby nie cieszyć się z widoku Filipa. Kupiła dwa skromne bukieciki kwiatów od babuleńki, zakutanej po sam nos w grubą, mimo ciepłego popołudnia, chustę. Wiktoria znała kobietę z widzenia, wiedziała, że starowinka utrzymuje się z tych kwiatów zrywanych na łąkach i trawnikach. – Dlaczego dwa? – spytał Filip.
– Bo jeden daję mamie, a drugi kładę na grobie nieznanej młodej dziewczyny, która leży pochowana w pobliżu. Nie wiem, czemu to robię, ale zawsze mnie tam ciągnie. Była taka młoda, biedactwo. I zmarła tego samego dnia, kiedy ja się urodziłam. Może dlatego jest mi taka bliska. Wiktoria lubiła spacery po cmentarzu, zwłaszcza jesienią, kiedy złote i czerwone liście szeleściły pod stopami, a ciszę zakłócał tylko śpiew ptaków i biegające wśród drzew rude wiewiórki. To tu, nad grobem matki, mogła się wyżalić, dać upust smutkowi i tęsknocie, bo mama zawsze jej wysłuchała. Ojciec nigdy nie miał czasu, a od odejścia Zoi całkiem zamknął się w sobie i unikał córki, winiąc ją za wszystko. Zauważał ją tylko wtedy, gdy trzeba było pomóc w aptece. Wiedział, że może jej zaufać we wszystkim, ale już nigdy jej nie chwalił. Uważał, że po prostu tak ma być. Dzisiaj chciała opowiedzieć matce o Filipie, ale już nie musiała. Stali przecież oboje nad jej grobem. Widziała go.
Mamo, chyba się zakochałam, poznaj Filipa, zwróciła się bezgłośnie do Klementyny. – Poznałem pani mamę. – Chłopak jakby czytał w jej myślach. – Czuję się zaszczycony. Musiała być bardzo dobra. – Niewiele ją pamiętam, ale czasami przypominam sobie chwile, kiedy ktoś mnie przytulał i całował. Byłam taka szczęśliwa. To musiała być mama, bo nikt inny… – przerwała, czując łzy pod powiekami. Filip z ogromną ochotą przytuliłby tę śliczną dziewczynę o dużych, smutnych oczach, lecz nie miał śmiałości. Bał się, że ją spłoszy, że mogłaby źle odczytać jego intencje. Wzbudzała w nim nieznaną dotąd czułość i chęć, by otoczyć ją opieką. Nigdy do tej pory nie czuł się tak jak przy Wiktorii. Ścisnęło go coś w gardle i musiał odchrząknąć, zanim spytał pozornie pewnym głosem: – Ojciec nie będzie się niepokoił, że pani tak późno wraca ze szkoły? – Oj! – Zerwała się. – Racja, nie mówiłam mu, że pójdę dziś na cmentarz. Musimy się zbierać.
Jeszcze tylko zajrzę na grób tej dziewczyny i zostawię kwiaty. To niedaleko. Grób Hanki był skromny, ale zadbany, najwidoczniej ktoś z rodziny przychodził tutaj od czasu do czasu. Wiktoria położyła kwiatki, dodała jeszcze kilka stokrotek zerwanych po drodze w trawie. – Mam takie mgliste wspomnienie z przeszłości – powiedziała z zawstydzonym uśmiechem. – To musiało być na pogrzebie mamy, chociaż miałam wtedy niewiele ponad trzy lata. Pamiętam jednak, że zbierałam tu stokrotki na prośbę jakiejś pięknej pani i kładłam na tym właśnie grobie. To tylko taki przebłysk, ale pamiętam doskonale. Między grobami szła w ich stronę starsza kobieta w czerni, okryta zniszczoną chustą. Wpatrywała się uważnie pod nogi, żeby się nie potknąć. Wiktoria miała ochotę podejść i ją poprowadzić, ale kobieta zatrzymała się przy grobie Hanki i wbiła zdumiony wzrok w dziewczynę. – Wszelki duch Pana Boga chwali! – wyszeptała, robiąc znak krzyża na piersi.– Hanusia!...
Młodzi popatrzyli po sobie, zdziwieni i zaskoczeni. Wiktoria wzruszyła lekko ramionami, nic nie rozumiejąc. – Przepraszam panienkę. – Kobieta już nieco ochłonęła, choć nadal była blada i ledwo trzymała się na nogach. Filip pomógł jej usiąść na ławeczce przy sąsiednim grobie. – Przepraszam, ale panienka jest tak podobna do mojej córki, że pomyślałam… – Mam na imię Wiktoria. Wiktoria Bernatówna. – Bernatówna? Od tego Bernata, aptekarza? – Nieznajoma podniosła głowę i przyjrzała się dokładniej dziewczynie. – Zna pani mojego ojca? – Znam. Moja Hanulka pracowała u niego jako służąca. Kiedy umarła, nieboga, pan aptekarz wyprawił jej pogrzeb na swój koszt, bo nie było nas stać. Dobry pan z niego. – Dlaczego umarła? – Nie wiem, nikt nam nie powiedział. Musi jakieś kobiece choroby, tak myślę, bo jakem ją widziała w trumnie, to wyglądała na zniszczoną, jakby krew straciła. U nas w rodzinie kobiety umierały od takich krwotoków, to pewnie i ona.
Młodzi odprowadzili matkę Hanki do bramy cmentarza i pożegnali się, gdy kobieta zapewniła ich, że da sobie sama radę. – Dam, kochani, dam. Zaraz po mnie przyjedzie syn furką i razem wrócimy do domu. Mieszkamy niedaleko Krakowa. Jak to dobrze, że panienkę spotkałam – rozrzewniła się znowu. – Jakbym moją Anusię, Panie świeć nad jej duszą, widziała. Takusieńka sama, mój Boże! – Ojcze, na co zmarła Hanka Szczygieł, służąca, która tu kiedyś pracowała? Bernat zastygł z łyżką w połowie drogi do ust. Ostatnio przy kolacji panowała cisza i dawno już nie rozmawiano przy stole. Ale nie tylko to nagłe odezwanie córki go zaskoczyło. Zaniepokoił go dociekliwy ton, jakim zadała pytanie. – A co ci znowu przyszło do głowy? Myślisz, że ja pamiętam każdą służącą? Umarła, to umarła, nie wiem dlaczego i na co. Czemu pytasz? – Spotkałam dziś na cmentarzu jej matkę. Mówiła, że ojciec ją pochował na własny koszt i nadal jest za to wdzięczna.
– A tak, już pamiętam – mruknął niechętnie. – To była zła dziewczyna, czarownica. Nie mówmy o niej. Pochowałem, bo nie mieli pieniędzy, a ja zawsze dbam o swoich ludzi. W sercu poczuł jednak ukłucie lęku. Scena z piwnicy sprzed kilkunastu lat stanęła przed nim jak żywa, a w głowie wciąż brzmiało echo słów umierającej dziewczyny: „Przeklinam cię, Franciszku Bernat. Przeklinam cię!”.
ROZDZIAŁ 11 W rodzinie Bernatów w końcu zaczęło się dobrze układać. Mimo najczarniejszych prognoz i dwukrotnego powtarzania klasy Adam w ostatnim roku szkoły wziął się do nauki i nadrobił prawie wszystkie zaległości. Zrobiłby wszystko, byle tylko ojciec nie odsyłał go do innego miasta, do szkoły z internatem. Obiecał, że będzie się dobrze sprawował, i wyraził chęć pójścia do gimnazjum. Ojciec zgodził się po krótkim wahaniu, spodziewane korzyści ostatecznie przeważyły. Nie trzeba będzie płacić za internat czy stancję w obcym mieście, a poza tym w Krakowie bardziej miałby chłopaka na oku. Poczuł też nikłą nadzieję, że może uda się wykształcić syna i w przyszłości przekazać mu rodzinny interes. Wprawdzie Adam, w przeciwieństwie do Wiktorii, nie wykazywał najmniejszego zainteresowania apteką, ale Franciszek uznał, że skoro chłopak zaczął się uczyć, równie dobrze może jeszcze odkryć w sobie powołanie do tego zawodu.
Wiktoria, widząc wybiegającego w pośpiechu brata, przypomniała sobie, jak pierwszy raz wychodził do gimnazjum, niemal dokładnie rok temu. Ta scena stanęła jej teraz przed oczami. – Brawo, Adasiu! – Zwichrzyła mu wtedy czuprynę. – Jestem z ciebie taka dumna. – E tam… – Zmieszany chłopak wywinął się spod jej ręki. – Nie chciałem wyjeżdżać nie wiadomo gdzie. Tu mam kolegów. I ciebie – dodał po chwili wahania. – Poza tym chcę zostać bogatym bankierem, a do tego podobno trzeba skończyć dobre szkoły. Ta nauka to nawet nie taka straszna. Jakiekolwiek były powody tej nagłej przemiany, Wiktoria cieszyła się, bo sama też nie wyobrażała sobie rozstania z którymkolwiek z braci. Z przyjemnością patrzyła na lekko stremowanego i usztywnionego w nowym mundurze Adama, wybierającego się pierwszy raz do nowej szkoły. Wyglądał bardzo poważnie w czarnych spodniach i granatowej bluzie z naszytym na niej srebrnym paskiem. Do tego czapka, wysoka, z lakierowanym daszkiem, która tym tylko różniła się zwykle od
oficerskiej, że zamiast złotego „bączka” z inicjałami cesarza miała srebrną literę „C” lub „R”, okoloną wieńcem laurowych liści. – Dasz przymierzyć czapkę? – Stefanek nieśmiało spojrzał na brata. – Tylko na chwilę. Adam skrzywił się niechętnie. – No, nie wiem. Pobrudzisz tylko swoimi łapami. – Nie pobrudzę. No jak bum-cyk-cyk! Dajże! – Dobra. – Adamowi zrobiło się żal brata. – Ale tylko na chwilę. Wiktorii też było żal Stefanka. Wyraźnie zazdrościł bratu nowej szkoły i pięknego munduru, wszystkim wiadomo było jednak, że sam nigdy tego nie doświadczy. Już i tak fakt, że chłopak nauczył się czytać i pisać, był prawdziwym osiągnięciem. – Nie martw się, braciszku. – Wiktoria przygarnęła go do siebie. – Tobie też kupimy kiedyś czapkę z daszkiem i będziesz ją nosił na co dzień. Jak jakiś pan student. Wyprawiła Adama do szkoły i chociaż miała wielką ochotę odprowadzić go aż pod samą bramę, nie odważyła się jednak.
– Tylko żebyś mnie czasem nie odprowadzała – uprzedził ją już z rana, szykując się do szkoły. – Chybabym się ze wstydu spalił przed nowymi kolegami. W tym roku też się upewnił, czy nie przyjdzie jej czasem coś podobnego do głowy, przeżegnała go więc tylko krzyżem na drogę i pobiegła do swojej szkoły, już lekko spóźniona. Udało jej się wpaść do klasy tuż przed wejściem nauczyciela. Bardzo jej zależało, żeby zrobić dobre wrażenie zachowaniem i nauką, ponieważ ten rok, po raz drugi w historii szkoły, miał się zakończyć upragnioną maturą, po której można się było starać o przyjęcie na studia. Wiktoria cały czas nie traciła nadziei, że stanie się jakiś cud
i ojciec zgodzi się na jej dalszą naukę. Wszyscy bardzo się cieszyli, kiedy prywatne gimnazjum żeńskie Heleny Strażyńskiej otrzymało prawa szkoły publicznej, a co za tym szło, uczennice uzyskały prawo zdawania matury. W klasie Wiktorii część dziewcząt marzyła o studiach, jako że Uniwersytet Jagielloński bez przeszkód przyjmował już kobiety. Wprawdzie straszono je, że niektórzy profesorowie nadal jeszcze nie zgadzają się na obecność studentek na swoich wykładach, ale nikogo to specjalnie nie zrażało. „Przeciwności są po to, żeby je pokonywać”, zwykła mawiać opiekunka ich klasy. Bardzo dopingowała swoje uczennice do dalszej nauki. Tylko kilka z nich zamierzało zaraz po maturze wyjść za mąż, reszta myślała o studiach, jeśli nie w Krakowie, to za granicą. Przeważnie w Szwajcarii albo we Francji, na Sorbonie. Wiktoria i Zosia marzyły o studiach farmaceutycznych. Każda z nich miała już za sobą obowiązkowy staż, Wiktoria u ojca, Zosia u swojego wuja na przedmieściu. Obie chętnie spędzały czas w
aptece, ucząc się przy okazji przyszłego zawodu. Większe doświadczenie miała jednak Wiktoria, dla której apteka od zawsze była drugim domem. Trochę się martwiły, czy wiadomości Zosi wystarczą, by przyjęto ją na pierwszy rok studiów. Obie nie wyobrażały sobie rozstania. Filip, niestety, nie dostał się na studia medyczne, musiał więc podjąć pracę w szpitalu Świętego Łazarza, żeby nabrać doświadczenia i próbować znów za rok. – Nabieram doświadczenia, myjąc podłogi i wynosząc kubły po chorych – śmiał się gorzko, zawiedziony nieudanym startem na uniwersytet. – Ale nie ustąpię. Zostanę lekarzem, choćbym miał i dziesięć razy próbować. Młodzi spędzali coraz więcej czasu ze sobą. Filip przychodził niemal codziennie do apteki, wcześniej poprosiwszy ojca Wiktorii o pozwolenie. Tłumaczył, że jako przyszły lekarz chciałby się nauczyć jak najwięcej o lekach i sposobach ich przygotowania. Bernat, zadowolony, że przy okazji ma darmową pomoc, nie zabraniał mu wizyt. Chłopak na ogół siedział w materialni i przyglądał się pracy
pomocników oraz Wiktorii, która zaglądała tam częściej, niż było konieczne. Pomocnik i uczeń robili porozumiewawcze miny, ale nie odważyli się niczego komentować. Tylko Bernat nie zauważał więzi łączącej jego córkę z młodym kandydatem na lekarza. A Wiktoria czuła się szczęśliwa jak nigdy w życiu. Z niecierpliwością czekała na Filipa w aptece, uważała, że gdy się pojawiał, nawet dzwoneczek zawieszony nad drzwiami dźwięczał jakoś inaczej. Często też chodziła do szpitala, by przyglądać się pracy chłopaka. Ciekawa była, jak działa szpitalna apteka, porównywała ją z apteką ojca. Bardzo często to porównanie wypadało na korzyść ich rodzinnego interesu. Ale też niejednokrotnie mogła się czegoś nowego nauczyć i później wykorzystać te nowinki w codziennej praktyce. Sale pełne chorych przygnębiały ją i smuciły, a widok małych dzieci doprowadzał niemal do łez. – Nie wszystkie z nich są chore – uspokajał ją Filip. – Te najmniejsze, które tu widzisz, to podrzutki. – Podrzutki?! – Przeraziła się. – Jak to?
– Nigdy nie słyszałaś o noworodkach podrzuconych do szpitala albo zostawionych na schodach kościołów? Starsza kobieta, która przewijała jedno z maleństw, odwróciła się, zdziwiona. – A gdzież to się panienka uchowała? Ale zawsze lepiej podrzucić, niż utopić w rzece jak kocięta. – Nie wierzę, że ktoś mógłby coś takiego zrobić. – Wiktoria aż zamarła ze zgrozy. – To przecież potworne. – A potworne, potworne – zgodziła się kobieta. – Panienko, ja tu już ponad dwadzieścia lat pracuję i niejedno widziałam, niejedno słyszałam. Był taki jeden potwór, aptekarz czy adwokat z Grodzkiej albo Floriańskiej, już nie pamiętam. W każdym razie jakiś wielki pan. Robił młodym służącym dzieci i kazał potem biedactwa podrzucać tutaj. Tyle wiem, ale niektóre – rozejrzała się wokół siebie i zniżyła głos –
podobno w Rudawie były topione, bo bliżej. Ponoć nawet czasami dziewczyny umierały przy takim porodzie. Tak, tak… Ale cóż to się panience stało? Wiktoria nagle zbladła jak ściana i osunęła się na ziemię, zanim ktokolwiek zdążył zareagować. – Jakież to panienki teraz wrażliwe, kto by pomyślał. – Lekarz, którego wezwano na pomoc, pokręcił głową. – Takie nie powinny w ogóle przychodzić do szpitala, bo to nie cyrk, a chorzy nie małpy, żeby ich oglądać. Na szczęście do Wiktorii z trudem cokolwiek docierało. Kiedy tylko doszła trochę do siebie, Filip wyprowadził ją na zewnątrz, żeby odetchnęła świeżym powietrzem. Z ulgą zauważył, że powoli wracają jej kolory. – Co się stało, Isiu? Może jesteś chora? Mów, co ci jest. Od niedawna przeszli ze sztywnej formy „pani”, „pan” na ty i oboje cieszyli się jak dzieci nowym brzmieniem słów. Można było w nie wkładać całe uczucie, które przepełniało ich bez reszty. Byli w sobie zakochani tak mocno, jak mocna bywa pierwsza miłość.
– Nie, nie jestem chora, tylko to takie… takie straszne. – Oczy Wiktorii znów napełniły się łzami. – Wyobraziłam sobie te biedne dzieci wrzucane… Nie, nie mogę… Filip miał wielką ochotę przytulić ukochaną i pocieszyć, ale przecież byli na ulicy. I tak płacząca młoda kobieta zwracała już uwagę przechodniów. Spoglądali na nią ze współczuciem, sądząc pewnie, że w szpitalu umiera ktoś jej bliski. – Poza tym – Wiktoria otarła oczy białą, muślinową chusteczką z koronkowym brzegiem – słyszałeś, co mówiła ta kobieta? Że to był ktoś z Grodzkiej… – Z Grodzkiej albo z Floriańskiej, przecież nie była pewna – uściślił Filip. – Chyba nie pomyślałaś o ojcu? Przecież pan Franciszek wychowuje swoje dzieci, ciebie i braci. To nie mógł być on. – Mam nadzieję – szepnęła cicho, jakby do siebie. – Mam nadzieję. Nie odważyła się powiedzieć Filipowi, że jej podejrzenia mogą być jednak uzasadnione. Teraz z całą wyrazistością powróciły do niej echa cichych rozmów służby w kuchni i fragmenty plotek, których
sensu w dzieciństwie nie pojmowała. Postanowiła odszukać tamtych ludzi i dowiedzieć się więcej. Ojciec nie zatrudniał już tylu osób, co kiedyś, tak naprawdę została tylko kobieta, która od lat zajmowała się domem i gotowaniem. Reszta odeszła albo została zwolniona po zniknięciu Zoi. Franciszek uznał, że dla niego i dzieci wystarczy jedna osoba do gospodarstwa. W domu wciąż pracowała stara kucharka i to ją postanowiła Wiktoria przepytać przy najbliższej okazji. – I jak tam było dzisiaj? – Jedynie Wiktoria interesowała się postępami Adama. Ojciec rzucał tylko zdawkowe pytania podczas wspólnych posiłków, ale kiedy syn zaczynał opowiadać o szkole bardziej szczegółowo, widać było, że słucha go nieuważnie. Przerywał w nieoczekiwanym momencie, z roztargnieniem kiwał głową i kazał kończyć jedzenie. – Trochę się dzisiaj spóźniłem… – Adam z miną winowajcy spojrzał na siostrę. – Spóźniłeś się?! Dlaczego?
– No tak, bo jak szedłem do tej szkoły, to na ulicy przewrócił się koń, a dorożkarz, zamiast mu pomóc wstać, okładał go batem, aż wreszcie jakiś pan… – Koń się przewrócił? – Stefanek z zazdrością spojrzał na brata. Ten to dopiero miał przygody. Kiedyś był nawet świadkiem, jak z pędzącego wozu strażackiego spadł jakiś oficer i rozbił sobie głowę na bruku ulicy. Nawet w gazecie później o tym pisali. A jemu, Stefankowi, nigdy nie przydarzyło się nic aż tak interesującego. – Noo… Jechał, jechał i nagle buch! – Adam, dla lepszego efektu, podniósł głos. – Dobrze, już dobrze – przerwała mu Wiktoria – lepiej opowiadaj mi o szkole. – Mamy nowego profesora od geometrii. Bardzo groźny, ale lubi się śmiać, to chyba wesoły. Wyśmiał
jednego chłopaka, który nie mógł sobie przypomnieć, jak się nazywa. No i potem przeczytał nam nudny regulamin, ten sam, co w zeszłym roku, i powiedział, czego się będziemy uczyli. A na koniec poszliśmy wszyscy czwórkami do kościoła – dodał już z mniejszym entuzjazmem. – A co to, nie lubisz już chodzić do kościoła? – Wiktoria zmrużyła oko i trąciła brata w bok. – Nie, no lubię, ale… Ale myślałem, że chociaż w tym roku przejdziemy tak przez całe miasto, a tu kościół po drugiej stronie ulicy. Dziewczyna uśmiechnęła się w duchu do siebie. No tak, znów miał, biedak, nadzieję, że całe miasto będzie ich oglądać, podziwiać mundury i błyszczące srebrem kołnierze, a tu taka krótka parada. – Chyba nie myślałeś, że w czasie wakacji przeniosą kościół za miasto? – No nie, ale moglibyśmy pójść przecież do innego. Tyle kościołów w Krakowie, a my musimy chodzić akurat do tego pod szkołą. – Ja też mam kościół po drugiej stronie ulicy, naprzeciwko mojej szkoły, i nie płaczę – zganiła go
niby to na poważnie, ale tak naprawdę cieszyła się z tej odmiany Adama. Nigdy nie wątpiła, że brat w końcu się zmieni i wydorośleje. Coraz mniej było na niego skarg, przestał się też włóczyć z podejrzanymi chłopakami z sąsiedztwa. Wszystko zapowiadało się dobrze. Aż za dobrze, pomyślała nagle i przeżegnała się z lękiem. – No to ja już pędzę. – Adam odstawił swój talerz do miski i wytarł usta wierzchem dłoni. – Kolega obiecał mi coś pokazać nad Wisłą. Nie czekając na reakcję siostry, wybiegł z kuchni. Nie chciał słuchać nieustannych napomnień Wiktorii, żeby uważał na siebie i nie zrobił niczego głupiego. Był już prawie dorosły i nie głupoty mu były w głowie. Postanowił ukończyć gimnazjum bez repetowania. Czesne zbyt dużo kosztowało, żeby ojciec zgodził się płacić za powtarzanie klasy. A do terminu nigdzie nie chciał iść, widział, jak stolarz wykorzystywał Stefana. O nie, głupot to on już robić nie zamierzał.
Nie mógł się jednak przyznać, że kolega obiecał mu pokazać rewolwer, który kupił niedawno za korony zaoszczędzone podczas wakacyjnej pracy na dworcu. Może nawet pozwoli mu trochę postrzelać? Pójdą do kamieniołomów, tam huk wystrzału nikogo nie zdziwi. Tamten kolega od początku imponował Adamowi. Był silny, lepiej od niego strzelał z klucza i pozwalał mu od czasu do czasu „pobujać” ojcowe gołębie. A teraz jeszcze powiedział mu w sekrecie, że wstąpił do jakiejś tajemniczej, młodzieżowej organizacji, której nazwy na razie nie mógł zdradzić. Była tajna i tylko członkowie o niej wiedzieli. – Jak się sprawdzisz, to i ciebie wciągnę – obiecał Adamowi. – Każdy patriota powinien do niej należeć, żeby walczyć z zaborcą. Brzmiało to groźnie i tajemniczo; Adam bardzo chciał się sprawdzić, chociaż nie bardzo wiedział, na czym miałoby to polegać. Najbardziej jednak nęciło go strzelanie z prawdziwej broni. Skoro ma kiedyś walczyć, musi przecież umieć strzelać, uspokajał sam siebie. Wiktoria westchnęła i zaczęła zbierać brudne talerze. Na brzegu gorącej jeszcze blachy kuchennej
stały już przygotowane przez kucharkę garnki z obiadem dla pana domu. Dzieci przeważnie zanosiły ojcu jeszcze ciepłe jedzenie do apteki. Bernat przychodził zwykle tylko na kolację, po zamknięciu interesu. Wyjątek stanowiły niedzielne obiady, które jadł razem z dziećmi. Nikt nie lubił tych wspólnych posiłków. Franciszek milczał ponuro albo, co gorsza, robił jakieś nieprzyjemne uwagi, toteż atmosfera przy stole była ciężka, każdy czekał, kiedy ojciec skończy i będzie można wstać od stołu. Kolację jadano w kuchni, trwała też znacznie krócej. – Nie martw się. – Wiktoria pogładziła smutnego Stefanka po ręce. – Zaniesiemy ojcu obiad, a potem pójdziesz ze mną do sklepu po naftę, bo widzę, że już się skończyła. Ktoś przecież musi mi pomóc ją przynieść.
Stefankowi aż zaświeciły się oczy z radości. – A kupisz mi makagigi? Ten wyrośnięty ponad wiek chłopiec wciąż był jeszcze dużym dzieckiem. Słodkie kostki z miodu i orzechów poprawiały mu nawet najgorszy nastrój. Natychmiast zapomniał o koledze Adama, który „miał mu coś pokazać”, i zaczął się szykować do wyjścia. Bardzo lubił spacery z siostrą po mieście. Ona jedna miała czas zatrzymać się z nim przed wystawami sklepów, pozwalała, by przyglądał się koniom i dorożkom na rynku, nie pospieszała jak ojciec, kiedy już mu się zdarzyło wyjść gdzieś z dziećmi. I tak ciekawie opowiadała o rycerzach, którzy kiedyś jeździli na koniach po tych ulicach, i o prawdziwych królach mieszkających na zamku wawelskim. – Hola, hola! – zaśmiała się Wiktoria. – Najpierw pomożesz mi tu posprzątać, a potem pójdziemy.
Stefanek zgodziłby się na wszystko, mając nadzieję na daleką wyprawę aż do dzielnicy żydowskiej, gdzie sprzedawano naftę taniej. Było tam znacznie ciekawiej niż w okolicy apteki. Sam nie mógł się zapuszczać tak daleko, bo mógłby zginąć. Już raz mu się to zdarzyło. Nie umiał policjantowi podać adresu, gdyż nie mógł go zapamiętać. Na szczęście powiedział o aptece ojca i w końcu jakoś przyprowadzono go do domu. Od tamtej chwili miał zakaz wychodzenia do miasta bez opieki, na szczęście Wiktoria często zabierała go ze sobą. Kochał bardzo swoją siostrę. Przytulił ją teraz z całej siły, aż pisnęła, zaskoczona. – Udusisz mnie! Jesteś już za silny na takie uściski. – Ale bo ja cię bardzo kocham. – Głos mu się załamał. – Ja ciebie też, braciszku. Bardzo.
ROZDZIAŁ 12 Wąska uliczka w żydowskiej dzielnicy była zastawiona wozami i ręcznymi wózkami, na których siedzieli obdarci przewoźnicy, skracając sobie czas oczekiwania na kurs grą w karty i kłócąc się przy tym niemiłosiernie. Stare Żydówki, w rudych perukach lub chustkach zawiązanych z tyłu, zachwalały swój towar w bramach domów i na chodnikach. Sprzedawały gotowany groch posypany pieprzem, bób, kiszone jabłka, słodkie makagigi i makaroniki z kokosowej mąki, jeszcze przyklejone do papieru do pieczenia. Z piwnic wynoszono worki z kawą, kakao, korzeniami i południowymi owocami. Egzotyczny aromat mieszał się z zapachem solonych śledzi w beczkach i marynowanych rolmopsów. Wiktoria zatrzymała się tylko na chwilę, żeby kupić Stefankowi obiecane łakocie, i mimo jego protestów ruszyła dalej, w stronę sklepu z naftą. Już dość czasu stracili po drodze, kiedy chłopiec przystawał niemal przed każdą wystawą. Najdłużej gapił się w witrynę sklepu z zabawkami.
– Popatrz. – Wskazał palcem drewnianego pajaca na wystawie. – Też bym takiego umiał wystrugać. – Wiem, kochanie. Jestem pewna, że zrobiłbyś nawet ładniejszego. Wiktoria powiedziała to całkiem szczerze. Zły los wynagrodził Stefankowi, choć częściowo, wszystkie inne braki, chłopiec miał prawdziwy talent do prac w drewnie, z którego potrafił wyczarować istne cuda. Nawet ojciec niechętnie musiał przyznać, że dzieła jego syna są naprawdę udane; zdarzało mu się nawet pochwalić zdolnościami Stefanka w kręgu znajomych. – Podobałby ci się taki pajac? – Gdybyś to ty go zrobił, na pewno. – To ja zrobię najpiękniejszego pajaca, specjalnie dla ciebie – obiecał Stefanek, pokazując w szerokim uśmiechu zęby poklejone makagigami. Do małego, ciemnego sklepiku schodziło się po wąskich, wydeptanych przez pokolenia schodkach. Wnętrze wypełnione było żelaznymi beczkami z naftą, na kołkach wisiały pęki knotów i szkiełka do lamp. Zafascynowany Stefanek śledził każdy ruch
właścicielki. Kobieta wzięła od Wiktorii bańkę, postawiła na obitej blachą cynkową ladzie, włożyła do naczynia lejek i ostrożnie napełniła je naftą z jednej z beczek. I chociaż nie uroniła przy tym ani jednej kropli, dla porządku przetarła jeszcze kontuar szmatą. Towarzyszył temu nieustający potok słów i pytań, którymi zasypywała Wiktorię. Jak się ma ojciec, jak idzie interes, czy Adam chodzi do nowej szkoły, i jak jej, Wiktorii, idzie nauka. – Panienka się nie gniewa za te pytania. – Żydówka gestykulowała żywo, jakby chciała odepchnąć ewentualne posądzenie o wścibstwo. – Znam całą waszą rodzinę od lat, nawet pamiętam matkę panienki, więc pytam jak o swoich. – A pamięta pani Hankę Szczygieł, służącą w naszym domu? Wprawdzie to było wiele lat temu, ale może pani sobie coś przypomina? – nieoczekiwanie spytała dziewczyna. – A co panienka Wiktoria chciałaby wiedzieć? – Sklepikarka zerknęła na nią niespokojnie. – Coś tam pamiętam, reszty nie. – Jakiej reszty?
– Eee… – Kobieta się speszyła. – Jakiej reszty? Czy ja powiedziałam: reszty? Nie, to musiało mi się tak jakoś powiedzieć. Nic nie wiem o żadnej reszcie. Nic. Wiktoria westchnęła w duchu. Ta kobieta zareagowała niemal identycznie jak stara kucharka w domu. Obie wyraźnie się spłoszyły, słysząc pytanie o Hankę. I obie się wypierały, jakoby cokolwiek wiedziały o zmarłej służącej. Coś w tym musiało być i Wiktoria jeszcze bardziej zapragnęła poznać prawdę o tajemniczej śmierci dziewczyny. Nie bardzo wiedziała, gdzie i od kogo mogłaby zdobyć informacje, ale nie zamierzała zrezygnować. Wyczuwała jakąś mroczną tajemnicę. Po wąskiej uliczce przetoczył się z głośnym dzwonieniem tramwaj. Stefanek spojrzał prosząco
na siostrę, ale ta pokręciła przecząco głową. – Innym razem. Dziś nie mam pieniędzy, ale kiedyś pojedziemy sobie nim na Błonia. Obiecuję. Tramwaj zniknął za rogiem, sypiąc, ku radości zebranych na ulicy dzieci, iskrami ze sterczącego z dachu pręta, który przesuwał się na rolce po wiszących w górze przewodach elektrycznych. – Musimy jeszcze kupić chleb i to ty go poniesiesz, dobrze? Wiktoria wiedziała, jak pocieszyć brata. Dźwiganie dużego, czterokilogramowego bochenka wymagało wprawdzie dużo siły, ale słodki zapach świeżo upieczonego chleba wynagradzał wszystkie trudy. Czasami był tak gorący, że aż trudno było go nieść. Za to jaką przyjemnością było potem żucie chrupiącej, pachnącej zbożem i kminkiem skórki. Ten, kto przyniósł chleb, dostawał pierwszy kawałek, czyli piętkę, i miał najwięcej przypieczonego przysmaku. Po powrocie do domu Wiktoria poszła do apteki, by pomóc ojcu, ale Franciszek, wyjątkowo w dobrym humorze, zwolnił ją na całe popołudnie.
– Idź sobie odpocząć. – Machnął ręką na jej widok. – Ostatnio za bardzo się przepracowujesz. Apteka, szkoła, tak nie można. Przecież w tym roku matura. Zaskoczona dziewczyna nie wiedziała, co odpowiedzieć, skinęła więc tylko głową w podziękowaniu i pobiegła do siebie na górę. Ucieszyła się z wolnego czasu, ponieważ Filip dzisiaj miał zostać dłużej w szpitalu, więc nie mógł przyjść do apteki, a bez niego żadne zajęcie już nie miało sensu. Wiktoria położyła się ostrożnie na łóżku, tak żeby nie pognieść kapy, i sięgnęła po leżącą obok, na nocnej szafce, książkę. Wprawdzie ta szafka od zawsze nazywana była u nich w domu nakastlikiem, ale odkąd w szkole zaczęła się cicha walka z germańsko-galicyjskim zachwaszczeniem języka, Wiktoria starała się przy każdej okazji używać tylko polskich nazw. Tak więc nakastlik stał się po prostu szafką nocną i zwykle leżała na niej jakaś książka. Tym razem jednak nawet ukochany przez dziewczynę Juliusz Verne nie zdołał oderwać jej myśli od tajemniczej śmierci młodej służącej przed laty. Zegar ścienny po
matce tykał nieznośnie, nie pozwalając się skupić. Wiktoria odłożyła książkę z powrotem na szafkę i słysząc krzątającą się w kuchni staruszkę, wyszła z pokoju. – Pamiętacie ludzi, którzy tu pracowali, jak byłam mała? – spytała na pozór niewinnie, wchodząc. – Lubię takie opowieści z dawnych lat – dodała szybko, widząc zaskoczenie na twarzy starej kucharki. – A co tu opowiadać! – Kobieta wzruszyła ramionami, przestawiając z hałasem garnek na kuchni. Szykowała już powoli gorącą kolację dla pana i dzieci. – Ja byłam do gotowania i zawsze jakaś młoda służąca do pani aptekarzowej. Wcześniej tej pierwszej, panienki matki, a potem tej drugiej – dodała z wyraźną niechęcią. – Woźnicy pan nie trzymał, bo jak potrzebowali gdzieś jechać, to się wołało fiakra z rynku. I tyle. Przetarła spocone od gorąca czoło i odsunęła się od rozgrzanej do czerwoności blachy.
– A! – przypomniała sobie. – W tamtych czasach pan miał jeszcze służącego. Taki chłop do wszystkiego, co to i naprawił, co trzeba, i dźwigał ciężkie skrzynie do apteki i robił różne takie… inne rzeczy. Ale on już dawno nie żyje, zadźgali go nożem w karczmie na Zwierzyńcu. No i często bywała tu akuszerka, Andrzejowa – dodała szybko, jakby nie chciała dopuścić, by Wiktoria zaczęła ją wypytywać o te „inne rzeczy” wykonywane przez służącego. – Bo pani matka często rodziła i stale potrzebowała pomocy. Przy poronieniach też. – To mama rodziła w domu? – Oczywiście! – Kucharka była niemal oburzona tak niestosownym pytaniem. – Każda szanująca się kobieta rodzi w domu. Do szpitala idzie tylko biedota i lafiryndy z ulicy. – A co się potem działo z tymi urodzonymi dziećmi? – Jak to co? Biedactwa rodziły się martwe albo umierały po kilku godzinach, więc były po
chrześcijańsku chowane na cmentarzu. Dużo tam tych biednych aniołków, oj, dużo. – Westchnęła ciężko. – A ta Andrzejowa pewnie też już dawno umarła? – E tam! – Poczciwa kobieta nie wyczuła podstępu. – Żyje, chociaż już porodów nie odbiera. Widziałam ją niedawno na targu. Mieszka na Mikołajskiej, ostatnio nawet jej pomogłam zanieść kosz z zakupami, bo biedaczka już słaba. I powspominałyśmy dawne czasy przy okazji. Teraz to nie mam tu do kogo gęby otworzyć – pożaliła się. – Gdyby nie panienka, tobym w tym domu całkiem chyba zapomniała, jak się mówi. Wiktoria zorientowała się, że więcej ze staruszki nie wyciągnie. Nawet jeśli kucharka znała jakiekolwiek tajemnice tego domu, za bardzo zależało jej na pracy, żeby je zdradzać. A dziewczyna była coraz bardziej przekonana, że jest tu jakaś tajemnica. Postanowiła skorzystać z nieoczekiwanego wolnego popołudnia i wybrać się na poszukiwanie akuszerki. Skoro tak często bywała w ich domu, powinna coś wiedzieć o śmierci tamtej młodej służącej.
Rynek Główny po południu wydawał się niemal pusty. Tylko w dni targowe i podczas kościelnych uroczystości prawie nie dało się tędy przejść. Najprzyjemniejsze były wiejskie śluby, wzrok przechodniów przyciągały barwnie przystrojone wozy i mieniące się kolorami stroje państwa młodych oraz weselników. Grające głośno kapele płoszyły stada gołębi i dorożkarskie konie. Bywały też wspaniałe pogrzeby. Pogrzeb sławnego malarza, Stanisława Wyspiańskiego, zgromadził na tym rynku chyba najwięcej ludzi w ostatnich czasach i stał się wręcz manifestacją narodową. Tak przynajmniej zapamiętała tę uroczystość Wiktoria. W grudniu minie rok, a wydaje się, jakby to całkiem niedawno było, pomyślała ze zdziwieniem. Poszli na ten pogrzeb wszyscy, całą rodziną, bo niemal nie do pomyślenia było, żeby jakikolwiek Polak mieszkający w Krakowie nie uczestniczył w tak ważnej ceremonii. Chłopcom, rzecz jasna, najbardziej podobał się wysoki, okryty kirem katafalk, ustawiony na wysokiej platformie zaprzężonej w cztery czarne konie. Próbowali nawet robić zakłady, czy trumna
zsunie się z niego podczas jazdy, czy też nie, ale bolesne wykręcenie uszu przez ojca położyło kres tym spekulacjom. Po mszy żałobnej w bazylice Mariackiej kondukt powoli ruszył zatłoczonymi ulicami aż do klasztoru Na Skałce, gdzie malarz został pochowany. Wiktoria pamiętała ścisk i zamieszanie, ale też miała poczucie uczestniczenia w ważnym i wyjątkowym wydarzeniu. Przez kilka następnych dni w szkole prawie nie rozmawiano na żaden inny temat. Wiktoria przeszła przez plac Mariacki, bramkę obok kościoła Świętej Barbary i przez Mały Rynek do ulicy Mikołajskiej. Nieliczni przechodnie nie wyglądali na tutejszych mieszkańców, nie miała więc kogo zapytać o akuszerkę. Teraz dopiero zdała sobie sprawę, jak mało ma informacji o tej kobiecie. Nie znała nawet jej nazwiska, wiedziała tylko tyle, że mąż kobiety miał na imię Andrzej. Zza zakrętu dało się słyszeć jakieś szuranie, a po chwili wyłonił się stróż, który zamiatał brzozową miotłą trotuar przed bramą jednej z kamienic. Ucieszona Wiktoria podeszła do wąsatego
mężczyzny o groźnym spojrzeniu. Kto jak kto, ale on powinien znać tutejszych mieszkańców. – Andrzejowa? Akuszerka? – upewnił się, spoglądając znacząco na brzuch dziewczyny. Wiktoria zmieszała się pod jego spojrzeniem. – Nie, ja nie szukam pomocy – zareagowała odruchowo, zła na samą siebie, że tłumaczy się temu człowiekowi, jakby rzeczywiście miała coś na sumieniu. – To znajoma mojej matki. – Taa… każda tak mówi. A czemu to matka jej nie szuka, hę? – Stróż mrugnął domyślnie okiem, nie przerywając zamiatania. – Może dlatego, że nie żyje od kilkunastu lat – odparła niezbyt grzecznie, gdyż takie zachowanie budziło w niej natychmiastowy sprzeciw. – Zna pan Andrzejową czy nie? Bo jak nie, to szkoda naszego czasu.
Mężczyzna spojrzał na nią uważniej, dostrzegł jej zaczerwienioną ze złości twarz i zmitygował się nieco. – Po co się tak zaraz denerwować? Złość piękności szkodzi. Znam, znam. Mieszka tu, na pierwszym, pod trójką. – Wskazał ręką bramę za sobą. Podziękowała chłodno, wyminęła uśmiechającego się domyślnie stróża i weszła do ciemnej sieni. Drewniane schody zatrzeszczały pod jej ciężarem, w głębi rozległo się piskliwe szczekanie małego pieska. Dziewczyna ostrożnie stawiała kroki na nierównych stopniach, kiedy nagle spod jej nóg czmychnął z dzikim wrzaskiem wyleniały kot. Przerażona Wiktoria miała wrażenie, że stanęło jej serce. Drżącą ręką zastukała do drzwi. Andrzejowa była drobną, lekko przygarbioną staruszką o białych jak mleko włosach, upiętych w mały kok na czubku głowy. – Panienka Wiktoria! – Niebieskie oczy kobiety uśmiechnęły się na widok przybyłej. – Niezbadane są wyroki boskie… – To pani mnie zna?
– Święty Boże, jakbym miała nie znać? Przecież przyjmowałam panienkę na ten świat. Proszę, proszę, nie będziemy tak stać w progu. – Odsunęła się od drzwi, pozwalając jej przejść. Zaskoczona Wiktoria ruszyła przez wąski korytarzyk do małego, ale urządzonego ze smakiem, pokoju. – Ale to przecież było tak dawno temu, a ja dorosłam. Wszystkie dzieci tak pani pamięta? – Nie mogła wyjść ze zdumienia. – Nie, nie wszystkie. Tylko te szczególne. – Andrzejowa z niemal matczyną dumą przyglądała się pięknej dziewczynie. – Szczególne? – No… – Starsza kobieta się zmieszała. – Szczególne, urodzone po wielu niepowodzeniach. Jak panienka właśnie. I takie właśnie obserwuję przez lata, aż dorosną. Cieszy mnie, że choć trochę do ich życia się przyczyniłam. – Aha. – Wiktoria znała historię licznych porodów matki, przyjęła więc to tłumaczenie bez zastrzeżeń. – Usiądź tu, dziecko drogie. – Andrzejowa podsunęła jej wygodny fotel z koronkową serwetką
na oparciu. – Upiekłam dziś placek ze śliwkami, zaraz cię poczęstuję. Tak się cieszę. Nie masz mi za złe, że tak do ciebie mówię? – zaniepokoiła się. – Ale jesteś jak jedno z moich dzieci, których dobry Bóg mi nie dał. Może chciał, żebym lepiej pomagała innym. Z ust staruszki płynęły potokiem słowa, trudno było jej przerwać, więc Wiktoria poprzestała tylko na kiwaniu albo przeczącym kręceniu głową. Widok dziewczyny wyraźnie sprawił akuszerce prawdziwą radość. Wypytywała o szkołę i plany na przyszłość. – Studia na aptekarkę? – Aż klasnęła w dłonie z radości. – Nie znam żadnej kobiety, która poszła na studia. Co za radość! Wiktoria roześmiała się serdecznie. – Jest pani chyba jedyną osobą, która tak przyjmuje wiadomość o moich planach. Ojciec, niestety, nie chce się zgodzić – dodała z nagłym smutkiem. – Nie wiem, czy uda mi się go przekonać. Trudno się z nim rozmawia. Czasami mam wrażenie, że nas nie kocha. Spojrzenie Andrzejowej stwardniało, dłonie bezwiednie zacisnęły się w pięści.
– Nie martw się, moja kochana. Coś tam wymyślimy, pomogę ci go przekonać. Tak – powiedziała cicho, jakby tylko do siebie – myślę, że dałabym radę go przekonać… Wiktoria myślała już o czym innym. – Jaka była moja mama? Proszę mi o niej opowiedzieć. – Była bardzo piękną kobietą. – Andrzejowa zastanawiała się przez chwilę nad odpowiedzią. Chciała
opisać obie matki Wiktorii – tę, która ją urodziła, i tę, która wychowywała przez kilka lat. – Piękną i bardzo dobrą. I nieszczęśliwą, niestety. Uznała, że wiernie opisuje je obie. Wspomnienie umierającej Anusi sprawiło, że znów poczuła rozpacz i bezsilność, jak wtedy, w piwnicy domu Bernata. Przez chwilę miała ochotę powiedzieć Wiktorii całą prawdę, ale doszła do wniosku, że jeszcze nie czas. W końcu Bernat wychował córkę, kształci ją, krzywdy wielkiej nie robi. Nie chciała burzyć świata dziewczyny. Może kiedyś. A może zabierze tę sprawę ze sobą do grobu. Jeszcze nie była pewna. Od lat zastanawiała się nad tym i nadal nie wiedziała, czy wyjawić Wiktorii tajemnicę jej pochodzenia, czy też nie. – Dlaczego była nieszczęśliwa? – Wiktoria przerwała jej rozmyślania. – No cóż – Andrzejowa zmieszała się na chwilę. – Znasz, dziecko, swojego ojca. Nie chciałabym mówić o nim źle, ale sama rozumiesz… – Kochała mnie? – Padło cichutkie pytanie.
Andrzejowa, tłumiąc łzy, mocno objęła dziewczynę. – Nad życie – zapewniła ją z całą stanowczością. – Kochała cię nad życie. Nie było dnia, żeby nie dziękowała Bogu za cud twoich narodzin. Wiktoria nie pamiętała, kiedy ktoś ostatnio ją obejmował. Poczuła radość i spokój. I żal, że wcześniej nie spotkała tej życzliwej i serdecznej kobiety. O ileż łatwiejsze byłoby życie, gdyby miała w pobliżu kogoś takiego. Kogoś, do kogo można by przyjść w chwilach smutku po radę i pocieszenie. Z przyjemnością słuchała opowieści starej akuszerki o swoim krótkim szczęśliwym dzieciństwie, gdy żyła matka. Śmiała się, kiedy tamta powtarzała jej pierwsze zabawne powiedzonka, kiedy opowiadała, jak maleńka Isia biegała po całym mieszkaniu, szukając swojej „mamusi kochanego”. Andrzejowa często bywała w ich domu, właściwie nawet przyjaźniła się z matką dziewczynki, znała więc prawie wszystkie szczegóły z ich rodzinnego życia. – A potem zmarła, biedaczka, wydając na świat twoich braci – ze smutkiem zakończyła swoją opowieść.
– Była pani przy tym porodzie? – Byłam przy wszystkich, ale ten okazał się wyjątkowo trudny. Jeden z twoich braci był źle ułożony, trzeba go było odwracać i chyba twojej mamie pękła przy tym macica. Już zresztą osłabiona po tylu porodach. Zapadła cisza. Wiktoria usiłowała sobie wyobrazić tę scenę, współczując mamie, Andrzejowa przeżywała tamto wszystko na nowo. – Nikt jej już nie mógł uratować – rozłożyła bezradnie ręce. – Nikt. – A mnie urodziła bez trudu? Staruszka drgnęła nerwowo. – I tak, i nie – odpowiedziała. – Ale nie mówmy już o tym. Ważne, że żyjesz. Przez te opowieści Wiktoria omal nie zapomniała, z czym tu przyszła. Sięgnęła po kolejny kawałek ciasta i niosąc go do ust, zapytała nagle: – Pamięta pani może Hankę Szczygieł? Podobno była u nas służącą. Zaskoczona akuszerka upuściła filiżankę z herbatą na fotel.
– Ależ ze mnie niezdara! – zawołała, podrywając się z miejsca. Przez chwilę starannie wycierała mokrą plamę szmatką. – To starość. Ale o co pytałaś? A, o Hanię. – Chciała zyskać nieco na czasie. Nie spodziewała się tego pytania, nie miała pojęcia, skąd i czego zdołała się już dowiedzieć Wiktoria. – Tak, znałam ją. A dlaczego pytasz? Wiktoria opowiedziała jej o spotkaniu z matką Hanki i o swoim mglistym wspomnieniu z pogrzebu matki, kiedy zbierała stokrotki dla jakiejś „pięknej pani”.
– Poza tym – dodała dziewczyna – zmarła w tym samym dniu, w którym ja się urodziłam, więc jest mi w jakiś sposób bliska. Nawet nie wiesz, jak bardzo bliska… – Andrzejowa wciąż jeszcze była oszołomiona. – Na co tak naprawdę zmarła? – zapytała w końcu Wiktoria. – Nie pamiętam dokładnie… – Proszę powiedzieć prawdę, nie oszczędzać mnie – przerwała jej łagodnie Wiktoria. – Doszły do mnie różne plotki, więc zniosę wszystko. Sama nie wiem dlaczego, ale muszę wiedzieć. Wszyscy udają, że nie pamiętają tej biednej dziewczyny. Coś się za tym musi kryć. Andrzejowa biła się z myślami. Nie wiedziała, ile może wyjawić córce Hanki, czuła jednak, że jest coś winna tamtej biedaczce. Nie mogła, nieszczęsna, tak po prostu zniknąć w ludzkiej niepamięci. – Zmarła przy porodzie. Taka właśnie jest prawda. Wiktoria ze spokojem przyjęła jej słowa, ale bladość jej twarzy świadczyła o wrażeniu, jakie wywarła na niej ta wiadomość.
– Tak podejrzewałam – odrzekła z westchnieniem, obejmując głowę dłońmi. – Czy to… czy to było dziecko mojego ojca? Wyraz twarzy akuszerki wystarczył za odpowiedź. Rozmowa stawała się coraz trudniejsza. Wiktoria szukała w myśli właściwych słów. – Co się stało z tym dzieckiem? – spytała w końcu z goryczą. – Zaniesiono je do szpitala, zostawiono w kościele czy też wrzucono do Rudawy? Jezu miłosierny, skąd ona tyle wie? – pomyślała zaskoczona kobieta, jednak odpowiedziała opanowanym już głosem: – Nie, akurat to dziecko zmarło wkrótce po przyjściu na świat. Tuż przed nią. – Chwała Bogu. Ale to znaczy, że wszystko, co słyszałam na temat ojca i jego służących, jest prawdą. Tak? – Tak. – Andrzejowa opuściła bezradnie ramiona. – To prawda, jednak nie potępiaj zbyt pochopnie własnego ojca. Utrzymuje cię, kształci i na pewno kocha na swój sposób. Za tamto odpowie przed Bogiem, nie do nas należy osądzanie innych.
Wiktoria nic nie mówiła. Czuła coś w rodzaju ulgi, a jednocześnie wiedziała, że od tej chwili nic już nie będzie takie samo. Nagle stała się jak gdyby bardziej dorosła. Jeszcze nie wiedziała, co zrobi z nowo odkrytą prawdą. Czy wyjawi kiedyś ojcu, że poznała jego mroczną tajemnicę? – Dziękuję, że mi pani o tym powiedziała. – Wstała z fotela i objęła przygnębioną kobietę. Andrzejowa nie była do końca pewna, czy postąpiła właściwie. – Musiałam to wiedzieć i nie spoczęłabym, póki nie dotarłabym do sedna. To znacznie lepsze niż domyślanie się, co mogło być, bo człowiek wyobraża sobie same najstraszniejsze rzeczy. Dobrze, że znam całą prawdę. Nie znasz całej prawdy; Andrzejowa zdecydowała, że jednak nie powie jej wszystkiego. Ta dziewczyna dość się nacierpiała. Prawda niczego nie zmieni. Nie poprawi życia Wiktorii, może je tylko bardziej skomplikować. Dopóki Bernat opiekuje się córką i jej nie krzywdzi, nikt nie ma prawa burzyć względnego spokoju tego domu. – Odwiedzaj mnie czasem, moje dziecko – poprosiła na pożegnanie. – Jeśli mogłabym ci w
czymś pomóc, nie wahaj się tu przyjść. Jesteś mi bardzo bliska, jak córka, której nigdy nie miałam. Wiktoria obiecała, że będzie do niej zaglądać, i zrobiła to z całym przekonaniem. W tym domu po raz pierwszy poczuła atmosferę miłości i spokoju, jaką może stworzyć tylko matka. To było coś, czego brakowało w całym jej życiu. Nie chciała z tego zrezygnować. Z ciężkim sercem wracała do domu. Jak zdoła ukryć przed ojcem uczucia, które nią teraz targały? Jak będzie z nim rozmawiać, udając, że nic się nie wydarzyło? Za każdym razem, kiedy go spotka, będzie
myślała o pozbawionych życia noworodkach i skrzywdzonych kobietach. Matkę też w końcu zamęczył ciągłymi staraniami o syna. Znów poczuła niechęć do tego surowego i oschłego człowieka, do którego tak trudno było jej się zbliżyć przez całe dotychczasowe życie. Ale w domu nie było okazji do rozmowy o jej sprawach; Wiktoria szybko zapomniała o wizycie u Andrzejowej i tym, co tam usłyszała. W jadalni siedział już ojciec ze Stefankiem, stół był nakryty do kolacji. Na widok córki zdenerwowany Bernat zerwał się z krzesła. – Gdzieś ty chodziła?! – krzyknął, wzburzony. – Myślałem, że i ty zniknęłaś! – Jak to zniknęłam? A kto zniknął? – Adam. Wiktoria po raz pierwszy widziała ojca w takim stanie. – Nie pojawił się na kolacji, zamiast niego przyszedł tu policjant. – Policjant? Po co?
Bała się tego, co usłyszy. Czuła, że znów wydarzyło się coś złego. Coś, czego podświadomie cały czas oczekiwała, mimo że ostatnimi czasy w zachowaniu brata zaszła wyraźna poprawa. Pewnie znów się z kimś pobił albo, co gorsza, kogoś okradł, pomyślała z rozpaczą. – Szukają go. Ktoś zabił strażnika w kamieniołomach. Podobno Adam i jego kolega strzelali tam z prawdziwej broni. Teraz obaj uciekli, tamten chłopak też nie wrócił do domu. – Jeśli zrobili to oni, to na pewno był nieszczęśliwy wypadek. – Wiktoria poczuła, jak całe jej ciało ogarnia drżenie. Zęby zaczęły jej szczękać, nogi osłabły i musiała szybko usiąść, żeby nie opaść na podłogę. To nie mogła być prawda! – Nie żyje człowiek, rozumiesz?! Nieważne, czy to wypadek, czy zabili go z rozmysłem. Wszyscy już o tym mówią. Mój syn zabił człowieka! Zerwał się z krzesła i rwąc włosy z głowy, wybiegł z kuchni.
– Nie mam już syna! – Jego głos odbijał się echem od wysokich ścian ponurego korytarza. – Mój syn umarł! Nie ma go! Precz!
ROZDZIAŁ 13 Nastały trudne dni. Bernat zamknął aptekę na kilka dni, nie był w stanie pracować i znosić oskarżycielskich spojrzeń przychodzących tam ludzi. Nie wychodził ze swojego pokoju, kucharka zanosiła mu jedzenie i zabierała je prawie nietknięte. Stefanek popłakiwał po kątach, a Wiktoria szukała Adama we wszystkich możliwych miejscach. Wypytywała znajomych, ale brat jakby zapadł się pod ziemię. Nikt go nie widział, tak jak nie widziano kolegi, z którym podobno tamtego dnia strzelał w kamieniołomach. Po kilku dniach od wypadku, wieczorem, zgłosił się do niej nieznany chłopak. – Ja od Adama. – Powitał ją, szurając nogą. – Mam tu list od niego. Wiktoria mocno chwyciła go za rękę, jakby się obawiała, że posłaniec zaraz ucieknie. Było to bardzo prawdopodobne, gdyż dostrzegła jego spłoszone spojrzenie i nerwowe ruchy. – Zapraszam do kuchni. – Niemal siłą wciągnęła nieznajomego do środka. – Przeczytam list, a ty coś zjesz przez ten czas. Akurat skończyliśmy kolację i zostało dużo jedzenia.
Chłopak przełknął ślinę; jego wychudzona twarz pozwalała przypuszczać, że w domu raczej się nie przelewa. Chwilę się wahał, bardziej dla zasady, ale głód przeważył. Ostrożnie wszedł do korytarza, rozglądając się na boki. – Wolę, żebyś poczekał – zaczęła mu tłumaczyć – bo od razu odpiszę bratu, a ty zaniesiesz odpowiedź. Może tak być? – Nie może. – Chłopak z trudem przełknął ogromny kęs chleba ze smalcem, omal się nie zadławił. Łzy stanęły mu w oczach, zaczął gwałtownie kasłać. – A to dlaczego? – Wiktoria spojrzała na niego ze zdziwieniem i urazą. – Bo go nie ma – wychrypiał z trudem. Osunęła się bezwładnie na krzesło. To jasne, Adam odebrał sobie życie po tamtej tragedii. Nie miała siły pytać o szczegóły, nie była pewna, czy zdoła je znieść. List musiał być zatem pożegnalny... Na szczęście posłaniec zorientował się, że źle zrozumiała jego słowa. – Nie, nie! – Zaczął wymachiwać rękami, wykrztuszając przy tym ostatnie okruchy chleba. –
On żyje, tylko wyjechał. Nie ma go w Krakowie, dlatego nie mogę przekazać odpowiedzi. Fala ulgi sprawiła, że dziewczyna osłabła jeszcze bardziej. Obawiała się, że za chwilę straci przytomność i niczego się nie dowie. Z całej siły wbiła paznokcie w zaciśnięte dłonie. Ból sprawił, że krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach. – Gdzie wyjechał? I za co? Przecież nie miał ani pieniędzy, ani do kogo uciec. – Uciekli obaj do Wiednia. Mam tam stryja, dałem im adres. Zaprowadziłem ich na dworzec, to wiem na pewno, że wyjechali. Opowiedział jej, jak po wypadku nieszczęśni sprawcy przybiegli do niego, bo mieszkał najbliżej kamieniołomów. Przenocował ich, bez wiedzy rodziców, w szopie na narzędzia, a rano obaj przedostali się ukradkiem do swoich domów po najpotrzebniejsze rzeczy na drogę. Wyjechali pierwszym pociągiem osobowym do Wiednia. – Nie mieli na pospieszny – wyjaśnił. – Osobowy jedzie dłużej, ale też można dojechać. Jak ich
odprowadziłem, to widziałem, że przedział był prawie pusty, mogli więc spokojnie się wyłożyć na ławkach i przespać całą podróż. Wiktoria z niedowierzaniem słuchała jego relacji. Wciąż nie mogło do niej dotrzeć, że brat wyjechał aż tak daleko i już nigdy więcej go nie zobaczy. Gdyby chłopcy od razu zawiadomili kogokolwiek, być może udałoby się ich wybronić. Niestety uciekli, a strażnik zmarł z powodu wykrwawienia. Gdyby więc obaj zostali w Krakowie, z pewnością rozszarpałby ich żądny zemsty tłum.
– Jak to się stało? – spytała cicho. – Opowiadali coś? – Mówili, że to był wypadek. Strzelali do skały, kiedy ten człowiek nagle zza niej wyszedł. Musiał się skradać, bo go nie widzieli. Chyba dostał rykoszetem. – A skąd Adam miał pieniądze? – Nie wiem, pewnie napisał w tym liście. – Spłoszone spojrzenie wskazywało, że chłopak go czytał. Wiktoria drżącymi rękami sięgnęła po wymiętą kartkę. Na widok znajomego pisma poczuła łzy pod powiekami. Kochana moja siostruniu! W pierwszych słowach mego listu pragnę cię pszeprosić za wszystko, co złego zrobiłem tobie. Nie byłem dobrym bratem, wiem, ale kocham cię najmocniej na świecie. Wybacz mi wszystko. Nie mogła czytać dalej, bo nagle litery zaczęły jej się rozmazywać przed oczami. Przez chwilę wycierała łzy chusteczką, ale niewiele to dało. Musiała poczekać, aż nieco ochłonie.
To naprawdę nie była nasza wina. Mój kolega Włodek kupił sobie rewolwer i chciał go razem ze mną wypróbować w kamieniołomach. Strzelał właśnie, kiedy strarznik wyszedł nagle zza skałki. Rzuciłem się, żeby zatszymać strzał, ale potkłem sie o kamień i wpadłem na Włodka całym ciałem. Strzelił w tym samym momencie i chyba trafił w tamtego człowieka bo on upadł od razu i zalał się krwią. Gdybym Włodka nie powstrzymywał, to może by strzelił obok, bo i tak nie umiał trafić do celu i hybiał za każdym razem. A może kula odbiła się od skały. To moja wina, ale on nacisnął na spust. Obaj jesteśmy winni, obaj zabiliśmy strarznika. Musimy uciekać. Staszek, który ci ten list przyniesie, pszenocował nas i dał adres do swojego stryja we Wiedniu. Wiktoria z rozrzewnieniem patrzyła na błędy ortograficzne. Zawsze karciła brata za pomyłki w pisowni, tym razem darowałaby mu wszystkie niedociągnięcia, gdyby tylko był w domu. I gdyby tamta tragedia mogła się nie wydarzyć. Ale stało się i już nic nie mogło tego zmienić. A teraz moja kochana Isiu wybacz mi co ci zrobiłem na koniec. Byłem w domu pod waszą
nieobecność z ojcem i wziąłem kilka rzeczy na drogę. Zabrałem ci pszy tym pieńćdziesiąt marek z tych, co to sobie odkładałaś na stódia. Muszę mieć coś ze sobą, zanim zarobie. Stryj Staszka ma warsztat stolarski we Wiedniu i może nas zatrudni jako uczniuw, to będę miał pieniądze. Przysięgam, że oddam wszystko z nadwiąską. I będę do ciebie pisał jak tylko się da. Tfuj kochający brat Adam Nawet nie zauważyła braku pieniędzy. Teraz to wszystko było nieważne i nawet się tak bardzo nie przejęła. I tak już wcześniej postanowiła pracować podczas wakacji u bogatego kupca, ucząc jego córkę, która musiała nadrobić zaległości. Z wielkim trudem udało jej się przejść do następnej klasy, ale ojciec bał się, że w przyszłym roku mogłaby już nie dać sobie rady, i zaproponował Wiktorii to zajęcie. Pieniądze nie były więc teraz ważne. Chciała napisać biednemu Adamowi, że go rozumie i w ogóle nie ma mu tego za złe. I że gdyby tylko poprosił, bez wahania dałaby mu swoje oszczędności. Ale dotarło do niej, że musiałby jej wyjawić swoje plany, a wtedy zrobiłaby wszystko, żeby go zatrzymać. Nie, nie miał wyboru.
– Nie dość, że zabójca, to jeszcze złodziej – skwitował krótko ojciec, kiedy Wiktoria dała mu do przeczytania list. – Własną siostrę okradł. – Nie okradł, ojcze, tylko pożyczył. Przecież przeprosił i obiecał zwrócić. Nie miał innego wyjścia. Franciszek z zawziętym wyrazem twarzy oddał jej list. – Zawsze go broniłaś, a to nicpoń i ladaco. Nie chcę więcej o nim słyszeć. Dla mnie Adam umarł. Jedyną osobą, która podtrzymywała Wiktorię na duchu w tych ciężkich chwilach, był Filip. Spotykali się coraz częściej. Nie wystarczał im już czas spędzany w aptece, korzystali z każdej nadarzającej się okazji. Podobnie jak Filip do apteki, Wiktoria przychodziła teraz coraz częściej do szpitala, w którym
odbywał praktykę. Dawno już zapomniała, że celem owych wizyt miało być zdobywanie wiedzy o szpitalnych aptekach. Czasami też w niedzielę udawało im się pójść we dwójkę na cmentarz albo na Błonia. Najbardziej jednak lubili koncerty w parku, gdzie mogli bez wzbudzania plotek siedzieć obok siebie na przysuniętych blisko krzesełkach w altance. Wiktoria czuła bijące od Filipa ciepło, które przyprawiało ją niemal o zawrót głowy. On zaś przeżywał prawdziwe męki, nie mogąc wziąć ukochanej w ramiona, wtulić się w jej gęste włosy i całować aż do utraty tchu. Jedyne, na co mógł sobie pozwolić, to udając, że chce jej coś powiedzieć, szeptać Wiktorii prosto do ucha uwagi o muzykach, a przy okazji wdychać zapach dziewczyny. A ona nie słyszała muzyki; szum krwi i głośne uderzenia pulsu zagłuszały wszystkie inne dźwięki. Już teraz się martwiła, co będzie zimą, kiedy koncerty się skończą. Oddałaby wiele, by móc przebywać tak blisko ukochanego. Koncert, na który dziś się wybrali, był już chyba ostatni tej jesieni.
– Nie martw się, Isiu. – Filip dotknął czubkami palców jej twarzy. – Adam tam zmężnieje, to będzie dla niego dobra szkoła życia. Poradzi sobie. – Tak, szkoła… – westchnęła. – Już tak dobrze mu szło, zaczął się uczyć i na pewno skończyłby gimnazjum. Potem może jakieś studia, a teraz co? Wszystko przepadło. – Myślisz, że już nigdy nie wróci do domu? – Znając zawzięty charakter i upór ojca, myślę, że Adam nie ma po co tu wracać. I zdaje sobie z tego sprawę. Głos Wiktorii załamał się, łzy spłynęły po jej policzkach tak nagle, że nie zdążyła ich ukryć. – Isiu, nie płacz, bo serce mi pęknie. – Filip ujął jej dłoń i z uczuciem podniósł do ust. To był pierwszy pocałunek, na jaki sobie pozwolił. Zapach jej skóry pozbawił go tchu, nie przeszkadzała mu ani wyraźnie wyczuwalna woń chemikaliów, ani plamy po odczynnikach na palcach. Nie widział tego i nie czuł. Najsilniejszy był w tym wszystkim zapach Wiktorii, słodki i jedyny w swoim rodzaju. – Isiu – nie wytrzymał. – Kocham cię. Kocham jak szalony, od pierwszego dnia, kiedy cię zobaczyłem.
Wiktoria miała wrażenie, że śni. Tyle razy marzyła o takim wyznaniu, wtulona w poduszkę, a teraz usłyszała je z ust Filipa. Nie chciała się budzić. – A ty, najdroższa? – Spojrzał na nią z nadzieją. – A czy ty też choć trochę mnie kochasz? – Bardzo. – Zaczerwieniła się i spuściła oczy. – Bardzo cię kocham, Filipie. Nawet nie zauważyli, że koncert dawno już się skończył, a słuchacze poszli do domów. Zostali sami w zapadającym zmroku. Z daleka dobiegł do nich dzwonek dozorcy, przypominający spacerowiczom, że pora opuścić park. Jeszcze chwila, a stróż pojawi się na jednej ze ścieżek i przegoni ich ze srogim wyrazem twarzy. Zerwali się ze śmiechem i jak dwójka rozbrykanych dzieci pobiegli w stronę bramy. Na ulicach zapalano już gazowe lampy, pomiędzy Barbakanem a Bramą Floriańską stała ciemna dorożka z fiakrem drzemiącym na koźle. W ciepłym blasku lamp, przesianym przez liście drzew, Kraków był najcudowniejszym na świecie, magicznym miejscem. Wiktoria chłonęła ten widok szeroko otwartymi z emocji oczami. Miała przy sobie
ukochanego, dookoła było tak pięknie. Gdyby nie wyjazd brata, niczego więcej nie brakowałoby jej do szczęścia. Filip odprowadził ją do domu. Po drodze snuli plany na przyszłość, niedawne wyznanie przerwało niewidoczną tamę i teraz bez skrępowania mogli już mówić o wspólnym życiu. Oboje byli pewni swojej wielkiej miłości. – Kiedy już skończymy studia, pobierzemy się i sprowadzimy Adama do siebie – marzył Filip. – Nie chcę, żebyś była nieszczęśliwa. Może otworzę praktykę w Mogile, mamy tam dom. Wystarczy też miejsca
na aptekę. – Byłoby cudownie. – Wiktoria westchnęła znowu. – Obawiam się tylko, że ojciec nie pozwoli mi pójść na uniwersytet. Cały czas odgraża się, że zaraz po maturze wyśle mnie na kurs dla pomocników aptekarskich i będę pracowała u niego jak do tej pory. Tyle że już z dokumentem. – Nie martw się na zapas. Mamy jeszcze trochę czasu. A jak się nie uda, zostaniesz panią doktorową – zaśmiał się. – Nie chcę być tylko panią doktorową. – Uniosła buńczucznie brodę. – Chcę skończyć studia. Teraz kobiety nie muszą już wyjeżdżać za granicę, mogą się uczyć tu, na naszym uniwersytecie. I ja mam taki zamiar. – No tak. – Filip objął ją delikatnie. – Już chyba wiem, po kim odziedziczyłaś upór. – A ty jesteś absolutnie pewien, że przyjmą cię na te twoje studia? I że zostaniesz doktorem, a ja panią doktorową?
– No wiesz… – Chłopak spojrzał na nią z urazą, ale zauważył figlarne iskierki w oczach Wiktorii i natychmiast się rozpogodził. – Tak samo pewien jak ty, że cię przyjmą, panno przemądrzalska. Z radości mógłby całować przechodniów. Najpiękniejsza dziewczyna na świecie odwzajemniała jego uczucia i zgodziła się zostać kiedyś jego żoną. Czegoż więcej można się spodziewać od życia? Postanowił jeszcze nie dzielić się tą radością z rodzicami. Wolał poczekać, tym bardziej że doszły go słuchy, iż matka znalazła już dla niego kandydatkę na żonę, pustą i głupią córkę bogatych sąsiadów. Dziewczyna nigdy nie przeczytała żadnej książki, tłumacząc się „słabym zdrowiem” i bólem oczu. Zdrowie miała tylko do strojów i tańców. Nie brakowało jej na żadnej wiejskiej zabawie, wprawdzie bardziej się udzielała na straganach, niż tańczyła, ale nie opuściła żadnej okazji, by pokazać się w nowych sukniach i pantofelkach. Drażnił go jej
śmiech, brzmiący jak rżenie klaczy. I nieprzyjemny, trudny do zniesienia zapach potu. Wyglądało na to, że dziewczyna używała mydła tylko od wielkiego dzwonu. To nie to, co Wiktoria; spojrzał z miłością na jasną głowę idącej obok niego ukochanej. Ta dbała o czystość, nawet z lekką przesadą, jak uważała kiedyś Zoja, zadowalająca się tylko przetarciem mokrą szmatką najważniejszych części ciała przed snem. Wiktoria nie tylko dbała o własną higienę, stworzyła też specjalny płyn przeciw potowi, który stał się najczęściej sprzedawanym specyfikiem w aptece ojca. Skład spirytusowej mieszanki ziół z wyraźnie wyczuwalną cytrynową nutą trzymała w tajemnicy. Marzyło jej się wytwarzanie w przyszłości własnych kremów i płynów do pielęgnacji ciała. Może nawet i perfum. Filip był bardzo dumny ze swojej ukochanej i nawet nie wyobrażał sobie, że mógłby poślubić jakąkolwiek inną dziewczynę. Ojciec może dałby się przekonać,
natomiast zawsze surowa i oschła matka na pewno będzie się sprzeciwiać. Dlatego też na razie postanowił trzymać swoje plany w tajemnicy. Studia przede wszystkim. Wiedział, że ukochana na niego poczeka, podobnie jak on na nią. Byli sobie przeznaczeni i nikt ani nic nie mogło ich rozdzielić. – O czym myślisz? – Wiktoria podniosła głowę i spojrzała na niego z miłością. W słabym świetle lampy gazowej, wiszącej nad bramą domu, oczy Filipa wydawały się czarne. – O tym, jak bardzo cię kocham. I o tym, jakim cudem udało mi się do tej pory żyć bez ciebie.
ROZDZIAŁ 14 Śledztwo w sprawie zabójstwa strażnika kamieniołomów po jakimś czasie zamknięto z powodu niewykrycia sprawcy. Wprawdzie podejrzenie z początku padło na Adama i jego kolegę, lecz tak naprawdę nikt ich tam nie widział. Brakowało świadków i samych podejrzanych. Bernat, który miał dobre stosunki z policjantami, zdołał ich przekonać, że syn po prostu uciekł z domu i jak się okazało, już od dawna to planował. A ze strzelaniną w kamieniołomach nie miał nic wspólnego. Życie w mieście toczyło się dalej swoim torem. Ulica Grodzka zmieniała się z dnia na dzień. Stare, zagrażające bezpieczeństwu kamienice burzono albo przebudowywano, korzystając z ustawy zwalniającej takie domy z podatku. Dzięki temu zmienił się też wygląd sklepów – stare, przypominające drewniane szafy portale zastąpiły kamienne, które nie dość, że były solidniejsze, to współgrając z fasadami, sprawiały milsze dla oka wrażenie.
Wiktoria z prawdziwą przyjemnością przyglądała się nowym wejściom do swoich ulubionych sklepów – tego z haftami szwajcarskimi oraz magazynu odzieżowego Henryka Schwarza, kilka domów dalej. Znała te sklepy, chociaż sama nie przejmowała się zbytnio strojami ani ozdobami. W czasach, kiedy Zoja miewała lepszy nastrój, zabierała tam ze sobą pasierbicę na zakupy. Ciekawe, co u niej, pomyślała nagle. Zdarzyło się to po raz pierwszy od pamiętnej ucieczki żony ojca. Nikt za nią nie tęsknił, a już najmniej Wiktoria. Nikt też nie był ciekaw jej dalszych losów, teraz jednak widok znanych sklepów przypomniał dziewczynie macochę. Słyszała od kucharki, że Zoja podobno wyjechała z Krakowa ze swoim kochankiem. Mówiono, że do Paryża, nikt jednak nie miał pewności. Zniknęła, i bardzo dobrze. W Krakowie nie miała już czego szukać. Wprawdzie mało było prawdopodobne, żeby Bernat ścigał niewierną małżonkę za kradzież biżuterii i pieniędzy, ale z całą pewnością mógłby chcieć ją odzyskać. Nie potrafił się pogodzić z jej stratą. Tylko że najprawdopodobniej Zoja nie chciałaby już do
niego wrócić, czym jeszcze bardziej by go unieszczęśliwiła. Wiktorii przez moment zrobiło się żal ojca. Teraz, kiedy sama była zakochana, lepiej rozumiała jego ból. Nawet nie umiała sobie wyobrazić, co by czuła, gdyby nagle straciła Filipa. O czym ja myślę! – zganiła samą siebie. W aptece, jak każdej jesieni, panował wzmożony ruch. Wiktoria szybko się przebrała i przyszła pomóc ojcu, który stał już na ostatnich nogach, jak sam stwierdził. – W końcu raczyłaś się pojawić – burknął na powitanie. – Już myślałem, że dzisiaj sam tu będę musiał siedzieć. – Dopiero wróciłam ze szkoły – odpowiedziała z lekką urazą. Od rozmowy z Andrzejową trudno jej było opanować niechęć do niego. – Tyle co zjadłam coś w pośpiechu i zaraz tu przyszłam. Poszedł do domu, przykazawszy, żeby w razie czego go wołać. Wiedział jednak, że córka poradzi sobie ze wszystkim, a on może się spokojnie położyć i odpocząć. Od kilku dni zastanawiał się poważnie, czy jednak nie pozwolić Wiktorii na te jej studia.
Wiedział, że bez większych trudności przyjmowano już na uniwersytet kobiety, a te, które studiowały, miały bardzo dobrą opinię. Powiadano, że nawet są pilniejsze od mężczyzn i poważniej niż oni traktują naukę. Może to i nie taki zły pomysł? Miałbym wykształconą córkę, cóż to za renoma dla apteki! Trzeba będzie gruntownie to przemyśleć, postanowił, zanim zapadł w krótką drzemkę. Nawet nie zauważył zmiany nastroju córki, zresztą nigdy nie zaprzątał sobie głowy takimi błahostkami. Dziecko ma obowiązek słuchać rodziców, a jego życzenia czy odczucia nikogo nie obchodzą. Zwłaszcza Franciszka Bernata. W drzwiach apteki stanął Filip. Twarz miał szarą ze zmęczenia, był po ciężkiej nocy w szpitalu, przepełnionym teraz z powodu licznych przypadków szkarlatyny. Zaniepokojeni krakowianie z obawą śledzili doniesienia ze Lwowa, gdzie wybuchła epidemia tej choroby i powoli rozprzestrzeniała się
na inne miasta. Komisja sanitarna wydała jednak opinię, że w Krakowie epidemii nie ma, w związku z czym nie trzeba wprowadzać żadnych rozporządzeń. Nie uspokoiło to mieszkańców, wręcz przeciwnie, wzmogło strach i przeświadczenie, że władze lekceważą niebezpieczeństwo. Ze szpitala dochodziły wieści o coraz to liczniejszych przypadkach śmierci z powodu tej choroby. – Powinieneś był zostać w domu i odpocząć. – Wiktoria spojrzała z troską na bladego Filipa. – Przecież tu nic takiego się nie dzieje. – Musiałem cię zobaczyć. – Ukradkiem ścisnął jej dłoń. – Tak najlepiej wypoczywam. Szkoda życia na sen. Ucieszyła ją ta odpowiedź. Sama też czekała z niecierpliwością, kiedy go wreszcie zobaczy. Każdy dźwięk dzwonka przy drzwiach sprawiał, że serce jej drżało, a chwilę później czuła rozczarowanie, że to tylko kolejny klient. Kiedy wreszcie pojawiał się ten, na którego czekała, oblewały ją fale gorąca i była przekonana, że wszyscy wokół to widzą. Widział jednak tylko Filip, któremu takie powitanie
wynagradzało wszystko. Nawet największe zmęczenie. – Tym bardziej że jutro niedziela i się nie zobaczymy – dodał. Wiktoria uśmiechnęła się ciepło. – Przyjdę do ciebie do szpitala. Zobaczymy się, a przy okazji może trochę pomogę. Rozmowę młodych przerwała kobieta z dzieckiem na ręce. Z jej czerwonych od niewyspania oczu bił strach pomieszany z rozpaczą. – Ratuj, panienko! Ratuj moje dziecko! Wiktoria szybko podbiegła do młodej matki. Wystarczył jeden rzut oka, żeby się zorientować, na co choruje niemowlę zawinięte w sprany kocyk. Charakterystyczna wysypka i malinowoczerwony język maleństwa mówiły same za siebie. – Powinna pani natychmiast iść z dzieckiem do doktora! To z pewnością szkarlatyna. Kilka kobiet z dziećmi natychmiast zbiło się w ciasną grupkę, jak najdalej od matki i niemowlęcia. – Koniecznie, bo dziecko może zarazić inne. Wiktoria spojrzała na Filipa, zrozumieli się bez słów. Tej matki nie stać na doktorów, to było widać z
daleka. Musiała jak najszybciej znaleźć się z dzieckiem w szpitalu, ale sama nie mogła sobie teraz poradzić. – Chodźmy! – Filip objął ją delikatnie ramieniem i skierował w stronę drzwi. – Ja panią zaprowadzę. Wieczorem, przed zamknięciem apteki, zajrzał jeszcze na chwilę. – Nie mogłem wrócić wcześniej – usprawiedliwiał się zmęczonym głosem przed Wiktorią. – Kiedy tam przyszliśmy, zmarło kolejne dziecko. Musieliśmy trochę poczekać, bo doktorzy byli zbyt zajęci. Matka zmarłego chłopczyka wpadła w rozpacz, trudno ją było uspokoić. Wróciła do domu i połknęła siarkę zeskrobaną z zapałek. Współlokatorka natychmiast pobiegła na pogotowie i przywieźli do nas samobójczynię w ciężkim stanie. Nie wiem, czy da się ją odratować, bo ta biedaczka najwyraźniej nie chce żyć. – Biedna – szepnęła Wiktoria. – A co z dzieckiem kobiety, którą stąd zabrałeś? – Nie jest tak źle, jak by się na początku wydawało. Myślę, że będzie żyło. Napatrzyłem się dość na dzieci ze szkarlatyną, potrafię ocenić, czy któreś
zdoła przeżyć, czy nie. Mam nadzieję, że się nie mylę. Pomocnik i uczeń dawno już wyszli, ojciec się nie pojawił, by zamknąć aptekę, Wiktoria musiała więc zrobić to sama. A raczej z pomocą Filipa. Sprawdzili dokładnie, czy wszystko zostało odstawione na swoje miejsce i czy szafa z truciznami i spirytusem jest dobrze zamknięta. Od czasu włamania do magazynu kilka miesięcy wcześniej Bernat wzmógł czujność. Zamówił u znajomego ślusarza pancerną szafę i teraz trzymał w niej niebezpieczne substancje. Podobno włamanie było dziełem znanego policji morfinisty, ale aptekarz nie chciał kusić losu. Nie bez znaczenia były też straty materialne, jakie wtedy
poniósł. Ostatnia lampa została już zgaszona i stanęli przy drzwiach. Z ulicy przez witrażową szybę wpadał blask lampy gazowej, rzucając kolorowe refleksy na ich twarze. Powietrze jakby znieruchomiało; w oczach Wiktorii pojawił się złoty błysk. Filip nachylił się nad nią i delikatnie, jakby była z najcieńszej porcelany, dotknął ustami jej warg. Ogarnęła ją taka błogość, iż obawiała się, że za chwilę straci przytomność. Objęła Filipa wpół, bojąc się, że upadnie. Kiedy poczuła bicie jego serca tuż przy swoim, z nieznaną sobie żarliwością zaczęła oddawać pocałunki. Zniknęła apteka, zniknęło wszystko dookoła, liczył się tylko Filip i jego gorące usta. Nagle przez szum w uszach usłyszała skrzypienie drzwi na zapleczu i zdjęta strachem, odsunęła się od ukochanego. Złodzieje? – przemknęło jej przez myśl. Filip rozejrzał się wokół na wpół przytomnym wzrokiem. – Co się dzieje? – spytał, drżąc jeszcze z emocji. – Kto tam jest?
– To ja się pytam, co tu się dzieje? – Usłyszeli pełen wściekłości głos Franciszka stojącego z lampą w ręce. Jeden rzut oka na młodych wyjaśnił wszystko. – Mam nadzieję, moja córko, że mi to wytłumaczysz dokładnie w domu. A pana żegnam. – Ojcze, my się kochamy – tłumaczyła chwilę później Wiktoria ze łzami w oczach. – To uczciwy chłopak, chce się ze mną ożenić. – Uczciwy chłopak obściskuje dziewczynę po ciemku? I to w moim domu?! – Zamykaliśmy aptekę… To się tak jakoś… samo stało. Naprawdę. – Nie ma nic „samo” i nie ma przypadku. Kto wie, co się wydarzy następnym razem? Pod moim dachem?! Zabraniam ci spotykać się z tym łotrem. Wiktoria stała przed ojcem, zdruzgotana. Wcale nie czuła wyrzutów sumienia, jedynie żal i złość, że tak zareagował i sprowadził wszystko do brudnego występku. Cóż złego w tym, że się pocałowali? Przecież są dorośli. Zacisnęła pięści, oczy jej pociemniały z gniewu, uniosła hardo podbródek.
– Nie zrobiłam niczego, czego mogłabym się wstydzić. Kocham Filipa i mam zamiar nadal się z nim spotykać. Nie możesz mi tego zabronić. To mój przyszły mąż. – To się jeszcze okaże! – Bernat aż się zatrząsł z oburzenia. – Bez mojej zgody nie wyjdziesz za niego! – Wyjdę, z twoją zgodą czy bez niej, ojcze. Wolałabym ją mieć, ale jeśli nie, zrobię to, nawet gdybyś miał mnie wyrzucić z domu. I wyszła z pokoju, zostawiając oniemiałego ze zdumienia ojca. Sprzeciwiła mu się! Po raz pierwszy w życiu Wiktoria mu się sprzeciwiła. Tego nie mógł znieść. Czuł, że traci władzę w tym domu. Opadł ciężko na fotel i ukrył twarz w dłoniach. Z kuchni dobiegły stłumione głosy kobiece. Jeden z nich należał do kucharki, a drugi, młodziutki, brzmiał obco, na pewno nie była to Wiktoria. Po chwili aptekarz uświadomił sobie, że tą drugą osobą musiała być wnuczka kucharki, nabierająca już przyjemnych dla oka, okrągłych kształtów, dziesięcioletnia dziewczynka. Taka, jakie lubił. Widywał ją dość często, gdy odwiedzała babkę.
Usłyszał, że mała żegna się i wychodzi na korytarz. Otworzył cicho drzwi i sprawdziwszy, czy nie widać go z kuchni, kiwnął na dziewczynkę, podnosząc jednocześnie palec drugiej ręki do ust. – Pst! Chodź tu, coś ci pokażę – szepnął. W pierwszej chwili drgnęła, przestraszona, ale widząc znajomą twarz, uspokoiła się natychmiast. Z ufnym uśmiechem weszła do pokoju pana Bernata. Nieraz dostawała od niego cukierki w aptece, lubiła go, chociaż miał dziwne oczy. Właśnie takie jak teraz. Spoglądał na nią jak kot na spacerującą po stole
muchę. Jakby chciał się na nią rzucić. Zawahała się i zerknęła na drzwi, chcąc wyjść, ale aptekarz chwycił ją wpół i zamknął jej usta swoją wielką dłonią. – Piśnij tylko, a uduszę. Zrozumiałaś? – szepnął, z przyjemnością obserwując rozszerzające się z przerażenia oczy dziewczynki. To lubił. A jednak miał władzę. Stłumione przez poduszkę krzyki podnieciły go jeszcze bardziej. Znów poczuł się mężczyzną. Jeszcze nigdy żadna dorosła kobieta nie dała mu takiej satysfakcji jak to dziecko. To było to. Potężny spazm wygiął jego ciało w łuk, z ust wydobył się głośny jęk. O tak, to było właśnie to. Kiedy skończył, zdziwiła go nagła uległość ofiary. W chwili, gdy zdjął z jej twarzy poduszkę, zrozumiał, skąd ten spokój. Z bladej, dziecięcej twarzy spoglądały na niego nieruchome, wytrzeszczone oczy. Z otwartych jak do krzyku ust nie wydobył się żaden głos. Przerażony Bernat osunął się na kolana, nie mogąc uwierzyć temu, co
widzi. Znowu wszystko wymknęło mu się spod kontroli. Nie tak miało być, nie chciał jej stracić, mógłby przecież odpowiednimi prezentami uzyskać milczenie dziewczynki, mieć ją tylko dla siebie. Uciekła mu! Opanował się szybko i zaczął gorączkowo myśleć. Nikt nie może wiedzieć, co tu się stało. Już i tak od lat ludzie o nim plotkowali. Nie był głupi, zdawał sobie z tego sprawę. Teraz jednak nie chodziło tylko o przypuszczenia i domysły. Tym razem mu się nie uda, jeśli nie zacznie działać. I to natychmiast.
ROZDZIAŁ 15 Wiktoria wybrała się ze Stefankiem na poranną mszę. Poszli sami, ojciec wymówił się bólem głowy. Źle się czuł i postanowił zostać w tę niedzielę w łóżku. Rzeczywiście wyglądał źle, oczy miał podpuchnięte i zaczerwienione, ręce mu się trzęsły jak w febrze. Wczorajszego wieczoru obudziły ją stłumione jęki dochodzące z jego pokoju, ale ponieważ często zachowywał się tak, wypiwszy zbyt wiele wina, specjalnie jej to nie zaniepokoiło. Potem gdzieś wychodził, słyszała jego ciężkie, choć przytłumione, kroki na korytarzu. I stękanie, jakby coś dźwigał. Poruszał się, a więc nic poważnego mu się nie stało. Nieraz po pijanemu wychodził gdzieś z domu w nocy. Dorobił sobie klucz od bramy, żeby nie budzić stróża. Wiktoria nigdy nie miała odwagi pytać ojca o cel tych nocnych wypraw. Po powrocie z mszy zostawiła Stefanka samego w domu z jego ulubionymi kawałkami drewna, z których strugał przepiękne rzeczy, a sama wybrała się do szpitala. Filip pracował tam tego dnia,
obiecała, że zajrzy i trochę mu pomoże. Nie miała ochoty siedzieć w domu z ojcem. Już od drzwi uderzył ją zapach choroby i śmierci, charakterystyczny dla szpitali. Nie przeszkadzał jej, była do niego przyzwyczajona. Do apteki, oprócz bogatych pacjentów, przychodzili też biedacy z zaniedbanymi ranami, ciężko chorzy. Nie wszystkich stać było na doktorów, dla większości z tych ludzi aptekarz był często ostatnią deską ratunku. Nieraz rozpoznawała ich potem na szpitalnych łóżkach. Szpital był dla nich ostatnią przystanią, niestety najczęściej szli tam, kiedy było już za późno. – Jesteś, kochana! – Filip oderwał się od łóżka chorego, któremu chwilę przedtem pomagał skorzystać z kubła. – Opróżnię to i już do ciebie przychodzę. Co z ojcem? – spytał z niepokojem po powrocie. – Nie zrobił ci żadnej krzywdy, broń Boże? Poprzedniego wieczoru rozwścieczony ojciec Wiktorii nie chciał słuchać żadnych wyjaśnień ani przeprosin. Chłopak czuł się winien. Nie powinien był jej całować, ale też nie żałował ani sekundy z
tego pocałunku. Miał tylko pretensje do siebie, że naraził ukochaną na nieprzyjemności. Postanowił wybrać się do Franciszka Bernata i oficjalnie poprosić go o rękę córki. Ze ślubem można poczekać, ale oświadczyć się chciał już teraz. I tak mieli przed sobą długi okres narzeczeństwa, jak wymagały tego zwyczaje. – Nie – uspokoiła go. – Był wzburzony, co można zrozumieć, ale mam nadzieję, że mu przejdzie. Trzeba mu dać trochę czasu. Ojciec jest porywczy, musi ochłonąć. – W przyszłą niedzielę wybiorę się do niego i poproszę o twoją rękę i błogosławieństwo. Zaręczymy się jeszcze przed studiami. Musieli odłożyć rozmowę na później, bo nagle z sali obok rozległo się zwierzęce niemal wycie. Przy łóżku szamoczącej się kobiety stał już doktor, bezskutecznie usiłując ją uspokoić. – Dajcie mi umrzeć! – wołała zachrypłym od krzyku głosem. – Zostawcie mnie! Wiktoria i Filip przybiegli na pomoc. Filip chwycił chorą za ramiona, gdy młody lekarz usiłował zrobić jej zastrzyk w ramię.
– Zoja?!… – Wiktoria z osłupieniem wpatrywała się w zmienione, ale znajome rysy chorej. – To znaczy… – poprawiła się – …ciocia Zoja? Kobieta spojrzała nieprzytomnym wzrokiem, błysk rozpoznania pojawił się w jej oczach dopiero po kilku sekundach. Miejsce bólu i rozpaczy na jej twarzy zajęła nienawiść. – Tak, to ja. Cieszysz się, żmijo, prawda? – Jezu… – jęknęła Wiktoria. – Dlaczego miałabym się cieszyć? Co się stało? Zastrzyk zaczął działać, chora uspokajała się z minuty na minutę. Zamknęła oczy, jakby nie chciała nikogo widzieć, zwłaszcza Wiktorii. Zostawili ją w spokoju. Dziewczyna nie mogła ochłonąć z wrażenia. Nigdy nie spodziewałaby się Zoi w takim miejscu, tym
bardziej w Krakowie. Miała przecież być w Paryżu, ze swoim kochankiem. – Co jej się stało? Czemu tu jest? – To właśnie o niej wczoraj ci opowiadałem – wyjaśnił Filip. – Znasz ją? – Tak, to żona mojego ojca. To ta, która straciła dziecko i chciała popełnić samobójstwo? W odpowiedzi pokiwał głową. – Na szczęście współlokatorka dość szybko zauważyła, co się dzieje, i sprowadziła pomoc. W szpitalu zrobiono jej natychmiast płukanie żołądka, ale biedaczka nie chce żyć. Wpadła w szał, kiedy odzyskała przytomność. Jak to żona twojego ojca? – Dopiero teraz dotarł do niego sens słów Wiktorii. – Nigdy jej nie spotkałem w aptece. Nie wychodziła z domu? – Nie, nie mieszka z nami. Uciekła od ojca, ale opowiem ci o tym innym razem. Do Wiktorii podszedł lekarz, który chwilę wcześniej próbował uspokoić Zoję.
– Pacjentka chce z panią porozmawiać. Mówi, że to ważne. Filip ze zdziwieniem podniósł brwi i spojrzał na Wiktorię pytająco. – Pójdziesz do niej? Wydawała się agresywna. Wolałbym… Uspokoiła go ruchem dłoni. Chciał z nią iść, ale poprosiła, żeby zostawił je same. To sprawa rodzinna, między macochą a nią. Podejrzewała, że Zoja będzie chciała się spotkać z mężem. Nie myliła się. – Zawiadomisz go, że tu jestem? – spytała słabym głosem. Agresja i wzburzenie minęły, prawdopodobnie pod wpływem zastrzyku. Pozostały apatia i obojętność. Oczy Zoi były puste, obojętne. – To zależy, czy… ciocia sobie tego życzy. – Wiktoria zawahała się, zanim znów nazwała ją ciocią, ale żal jej się zrobiło tej nieszczęśliwej kobiety. Dawne urazy znikły, zastąpiło je współczucie. – Życzę sobie. – Oczy Zoi na moment stwardniały i nabrały życia. – Owszem, życzę sobie. Niech tu
przyjdzie, mam mu coś bardzo ważnego do powiedzenia. Wiktoria upewniła się, że nie będzie już potrzebna, i pobiegła do domu, po ojca. Miała przeczucie, że powinna się spieszyć. Zoja wyglądała źle, trucizna, mimo że dość szybko wypłukana z żołądka, chyba zdążyła już poczynić szkody w organizmie. Nie wiadomo, co Zoja jeszcze połknęła, oprócz siarki zeskrobanej z zapałek. Ledwie zauważalny na razie żółty kolor jej oczu niczego dobrego nie wróżył. W domu panowało poruszenie. Okazało się, że zaginęła wnuczka kucharki, dziesięcioletnia Anielka. Stefanek płakał, chociaż nie do końca zdawał sobie sprawę z tego, co się dzieje, ale był wrażliwy i zawsze się wzruszał na widok cudzych łez. Bernat niezdarnie usiłował pocieszać załamaną staruszkę. – Na pewno się znajdzie. Może poszła do jakiejś koleżanki? – Gdzie tam. Po nocy? – Kucharka wycierała oczy dużą chustką do nosa. – Czuję tu – uderzyła się w
pierś – że stało jej się coś złego. To dobre dziecko, nigdy nie sprawiała nam żadnych kłopotów. Matka dziewczynki myślała, że Anielka została na noc u babki, co nieraz już się zdarzało, więc podniosła alarm, dopiero kiedy córka nie wróciła rano. Zawiadomiona natychmiast policja rozpoczęła poszukiwania. Ustalono, że Anielka wyszła od babci późnym wieczorem, co potwierdziła sama kucharka oraz Franciszek Bernat, który widział ją przez okno. Była sama, ale aptekarz miał wrażenie, że szedł za nią jakiś mężczyzna. – Wtedy wydawało mi się to normalne, przecież to ulica – tłumaczył policjantowi – ale teraz, kiedy się nad tym zastanowię, wygląda mi to podejrzanie. Wiktoria stała na środku kuchni, nie mogąc uwierzyć w to, co słyszy. Ta śliczna, rezolutna dziewczynka miałaby paść ofiarą jakiegoś szaleńca? To przecież niemożliwe. Nie wiedziała, jak pocieszać zapłakaną kobietę. Czuła, że jej samej łzy stanęły w oczach. Roztrzęsiony ojciec miotał się z kąta w kąt, nie mogąc się skupić na żadnej czynności, wszystko wypadało mu z rąk. Wiktoria nawet nie
przypuszczała, że aż tak mógł się przejąć cudzym nieszczęściem.
Ma dobre serce, tylko dlaczego je ukrywa? – pomyślała ze smutkiem. Trudno jej było go zrozumieć. Przeżywał zaginięcie obcego dziecka, a przyjął obojętnie ucieczkę własnego syna. Nigdy nikomu nie okazywał uczucia, ale kochał Zoję i cierpiał po jej odejściu. Nie znała innego człowieka tak pełnego sprzeczności jak jej własny ojciec. O, właśnie, Zoja! Przypomniała sobie, po co wróciła do domu. Miała powiedzieć mu o chorej żonie i namówić go do odwiedzenia jej w szpitalu. Jeśli ojciec zdecydowałby się zobaczyć z Zoją, musi to zrobić natychmiast, Wiktoria miała przeczucie, że dni macochy są już policzone. – Ojcze – zaczęła ostrożnie – musimy porozmawiać. – O czym?! – Bernat żachnął się gwałtownie. – Nic więcej nie wiem! Wszystko powiedziałem policjantowi. To bezczelność z twojej strony! Wiktoria spojrzała na niego, zdumiona. – Ależ… – Żadne „ależ”. – Ruszył z wściekłością w stronę drzwi.
– Zoja jest w szpitalu! – krzyknęła za nim. Zatrzymał się tak nagle, jakby ktoś rzucił nań czar i przemienił go w skałę. Po dłuższej chwili odwrócił się powoli i z niedowierzaniem spojrzał na córkę. – Coś ty powiedziała? W jakim szpitalu? Tu, w mieście? – Tak, ojcze. Jest w szpitalu Świętego Łazarza i chce cię widzieć. Franciszek wyglądał, jakby dostał obuchem w głowę. Na jego twarzy malowały się różne uczucia – wściekłość łączyła się z rozpaczą, ulga z niedowierzaniem. Potrząsnął głową, jakby chciał odpędzić natrętne myśli. – Niech sobie będzie – syknął przez zaciśnięte zęby. – Nigdzie nie pójdę. – Ojcze. – Wiktoria złapała go za rękę i spojrzała mu twardo w oczy. – Ona umiera. Z trudem nadążała za nim na ulicy. Kiedy zasapani wbiegli do szpitala, Wiktoria miała mokre od potu włosy. Musieli poczekać, bo przy łóżku chorej zebrało się całe konsylium. Wszyscy mieli poważne miny, kiwali głowami, jakby już coś wiedzieli i zgadzali się ze sobą co do ostatecznej diagnozy.
– Państwo z rodziny? – Podszedł do nich najstarszy z lekarzy, zapewne profesor, w drucianych, okrągłych okularach na nosie. – Ttt… tak, to moja żona – potwierdził drżącym głosem Franciszek. – Niestety, nie mam dla pana dobrych wieści. Żona się truła, wiedział pan o tym? Aptekarz spojrzał na niego, zdumiony, a potem przeniósł wzrok na Wiktorię, która wzruszyła bezradnie ramionami. Nie miała czasu, żeby mu o tym opowiedzieć. – No cóż, widzę, że pan nie wiedział. Otóż truła się i prawdopodobnie uszkodziła wątrobę. Obawiam się, że to nieodwracalne i lada chwila wpadnie w śpiączkę, więc jeśli chcecie się z nią pożegnać, to… – Zoja! – ryknął Bernat i odepchnąwszy mężczyznę, rzucił się w stronę łóżka chorej. Stojący tam medycy usiłowali go powstrzymać, ale profesor pokręcił głową, więc się odsunęli. Po chwili, gdy ich przełożony odszedł, przecierając w zamyśleniu okulary, reszta personelu także wycofała się do swoich obowiązków.
– Zoja, kochana, co z tobą?! – Bernat na klęczkach przypadł do ręki żony i zaczął ją całować. Kobieta z trudem otworzyła oczy. – A, jesteś wreszcie. – Musiał się nachylić, żeby słyszeć jej słaby głos. – Mam ci coś ważnego do powiedzenia. – Coś ty zrobiła, serce moje?! Co zrobiłaś?! Dlaczego? Po żółtej twarzy kobiety przebiegł skurcz bólu. – Dlaczego? Nie powiedziano ci, że nasz synek umarł?
– Jak to?! – Bernat aż się wyprostował. – Przecież my nie mieliśmy żadnego syna. – Mieliśmy. Kiedy mnie wyrzuciłeś z domu… – z trudem łapała oddech – …spodziewałam się dziecka. Naszego dziecka. – Jezuuu… Przecież cię nie wyrzuciłem. Sama uciekłaś. – Miałam zostać, żebyś mnie dalej bił? Żebym je straciła? Moje największe szczęście? Franciszek ochłonął nieco i z nagłą podejrzliwością spojrzał na Zoję. – Zawsze mówiłaś, że nie chcesz dzieci. Zresztą skąd mam mieć pewność, że to moje dziecko? Przecież zdradzałaś mnie z tym… malarskim śmieciem. Uciekłaś z nim do Paryża. Cudze dziecko by sobie brał na kark? Zoja uśmiechnęła się gorzko. Zauważyła stojącą z tyłu za ojcem Wiktorię, która chciała się usunąć, żeby ich nie krępować. – Zostań. – Wyciągnęła do niej rękę. – Zostań, trzeba, żebyś lepiej poznała swojego ojca. Niejedno mogłabym ci opowiedzieć, ale… – zmęczona,
nabrała tchu i dokończyła szeptem: – …ale już chyba nie zdążę. Franciszek podniósł się z klęczek. Patrzył na umierającą, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. – Skąd ta pewność, że to było moje dziecko? – powtórzył ostrzejszym tonem. Nie obchodziło go, że córka jest świadkiem ich rozmowy. – Nie wierzę ci. – Bo Stach nie mógł mieć dzieci… wyznał mi to… choroba z dzieciństwa… – Zoja mówiła z coraz większym trudem. – Ale mimo wszystko wziął cię ze sobą do Paryża – upierał się Bernat. Z trudem pokręciła przecząco głową. – Nie. Pojechał sam, a ja wróciłam na wieś, do rodziców, żeby tam urodzić dziecko. Naszego syna – podkreśliła z mocą. – Dlaczego mi nie powiedziałaś? – Wysłuchałbyś mnie? Uwierzyłbyś wtedy, skoro nawet teraz nie wierzysz? Nie sądzę. Zamknęła oczy, a po chwili je otworzyła i spojrzała na Wiktorię. Wycelowała w nią oskarżycielsko palec.
– Wtedy nawet nie dałeś mi się wytłumaczyć, uwierzyłeś jej bez słowa. Nigdy mnie nie lubiła, robiła wszystko, żeby pozbyć się mnie z domu. Skatowałeś mnie tak, że o mało nie straciłam dziecka… – Mówiła wolno, robiąc długie przerwy między zdaniami. – Miałam czekać, aż mnie zabijesz? To wszystko przez jej oskarżenia! – Nie, to nieprawda! – Wiktoria z trudem opanowała drżenie. – Sama byłaś sobie winna. Nie zdradziłabym cię, gdybyś mnie wtedy nie sprowokowała. Żałowałam tego, ale było już za późno. Zoja pominęła wzgardliwym milczeniem jej słowa. Zwróciła się znów do męża. Mówiła coraz ciszej, widać było, że traci siły. – Był taki śliczny. Podobny do ciebie. I mądry. Przy każdym zdaniu Bernat kulił się, jakby go smagała batem. – Miał dopiero rok, a już mówił i chodził. Wszyscy byli przekonani, że wyrośnie na kogoś wielkiego. Nie był zwyczajnym dzieckiem, o nie. – Co… co się z nim stało?
– Zachorował na szkarlatynę. I umarł kilka dni temu. Na moich rękach. Mój malutki syneczek. Wstrząsnął nią gwałtowny szloch. – Gdybyś wtedy nie uciekła, może udałoby mi się go uratować! Zabiłaś mojego syna! – Bernat wybuchnął płaczem, aż zwrócił na siebie uwagę innych chorych. Patrzyli na niego ze współczuciem; widać było, że ten mężczyzna cierpi.
– Wynoście się stąd oboje! – Zoja jakby odzyskała na moment siły i z trudem uniosła się na łokciach. – Chciałam tylko, żebyś wiedział, co straciłeś. A teraz precz stąd! Nienawidzę was. Zmarła jeszcze tej samej nocy. Załamany Bernat odnalazł ciało synka w szpitalnej kostnicy i pochował oboje razem, w jednej trumnie, w rodzinnym grobowcu. Sam ułożył piękne jak aniołek dziecko z blond lokami w ramionach matki. W ciągu tych kilku dni postarzał się gwałtownie. Od śmierci Zoi nie odezwał się ani słowem do Wiktorii, która nie mogła sobie poradzić z poczuciem winy. Nawet Filip nie potrafił wydobyć jej z przygnębienia. Rozmowa z ojcem na temat ich zaręczyn została przesunięta na czas nieokreślony.
ROZDZIAŁ 16 Po tygodniu bezskutecznych poszukiwań odnaleziono w końcu ciało biednej Anielki. Bawiący się nad Rudawą chłopcy zauważyli jakiś dziwny kształt w krzakach, porastających wysoki brzeg rzeki. Po bliższych oględzinach okazało się, że są to mocno już zmienione zwłoki zaginionej dziewczynki. Sprowadzona przez policję matka z trudem rozpoznała własną córkę, wskazywały na to raczej jej włosy i ubranie. Miała tylko jeden zapinany na guziki trzewiczek, drugiego nie było, musiał zostać na dnie rzeki. Niestety, ciało było już w takim stanie, że nie dało się ustalić przyczyny śmierci, śledczy założyli więc, że doszło do nieszczęśliwego wypadku. Wszystko wskazywało na to, że dziewczynka, potknąwszy się po ciemku na brzegu rzeki, wpadła do wody i utonęła. Załamana babka Anielki nie była w stanie pracować dłużej u Bernatów. Obwiniała siebie o śmierć wnuczki, mówiła, że gdyby wysłała dziewczynkę do domu wcześniej, nic złego by się nie przytrafiło. Spóźniona Anielka prawdopodobnie
chciała skrócić sobie drogę do domu i wybrała ścieżkę biegnącą nad Rudawą. – Dlaczego tak długo ją przetrzymywałam? – rozpaczała kobieta. – Biedactwo, musiało później iść skrótem, żeby szybciej być w domu. To wszystko moja wina! Mimo zapewnień Bernata, że praca będzie na nią cały czas czekała, podczas gdy ona może wziąć wolne na tak długo, jak zechce, odmówiła. Postanowiła zamieszkać z córką i pomóc jej żyć dalej. – Nie da sobie rady beze mnie – tłumaczyła się zgaszonym głosem. – Anielka była jej darem bożym. Wyczekiwanym od lat dzieckiem, prawdziwym cudem. Teraz nie ma już dla kogo żyć. Teraz mam tylko ją i jej muszę poświęcić swoje życie. Bernat dał jej dużą odprawę i pomógł przy pogrzebie małej. Kobieta była wzruszona. – Taki dobry pan – powtarzała wszystkim dookoła. – Sam niedawno przeżył tragedię, a myśli o innych. Anioł, nie człowiek. A zatem nie mieli kucharki i Wiktorii przybyło teraz obowiązków. Nikt nie chciał u nich pracować i
wtedy, ku zaskoczeniu wszystkich, Stefanek okazał się świetnym kucharzem. Jedynie zakupy musiał robić w towarzystwie siostry. Bał się wychodzić sam z domu, nie znał też wartości pieniądza i łatwo go było oszukać. Natomiast gotował lepiej od niejednej kucharki. Instynktownie dobierał smaki, wymyślał nowe potrawy, a nawet te podawane w domu aptekarza od lat były w jego wykonaniu smaczniejsze niż kiedykolwiek. Chłopak miał wyjątkowy dar, nie tylko do strugania w drewnie, ale i kucharski. Nawet Franciszek musiał to przyznać i chętnie teraz chwalił potrawy Stefanka. Zawsze lubił dobrze i smacznie zjeść. Z mniejszym zapałem szukał więc nowej kucharki, chociaż nie mógł pozwolić, żeby jego upośledzony syn zajmował się kuchnią. Przecież to wstyd przed ludźmi. To była tylko przejściowa sytuacja. – Co za pomieszanie z poplątaniem – mruczał często. – Chłopak zajmuje się dziewczyńskimi sprawami, dziewczyna chce być aptekarzem, a na gospodarstwie mało się zna.
O Adamie w ogóle nie wspominał, chociaż w każdym liście do Wiktorii chłopak pozdrawiał ojca i bezskutecznie czekał na jakieś słowo od niego. Bernat był nieprzejednany. – Mam tylko jednego syna, jakikolwiek on jest – powtarzał z ponurym uporem. – Tamten rzezimieszek nie zasłużył, żeby mieć rodzinę. Nie chcę mieć z nim nic wspólnego. Nieszczęsny uciekinier tęsknił za domem, zwłaszcza za siostrą, ale zdawał sobie sprawę, że nie ma już powrotu. Jakże chętnie oddałby wszystko, by móc cofnąć czas. Gdyby wtedy wiedział to, co teraz, nigdy nie dałby się namówić na strzelanie w kamieniołomach. Zwłaszcza że tamtego dnia coś jakby go przed tym ostrzegało. W nocy miał koszmarny sen, w którym uciekał gdzieś, przerażony, słyszał zaniepokojone głosy mijanych po drodze ludzi. Rano, przed wyjściem, nie mógł znaleźć butów, a kiedy
już spotkał się z kolegą w umówionym miejscu, okazało się, że tamten zostawił naboje do rewolweru w domu i musieli wrócić. Nie przysiadł na chwilę, a Wiktoria zawsze mu mówiła, że jak się po coś wraca do domu, to trzeba na chwilę przysiąść, żeby odegnać pech. Adam śmiał się z tego, ale chyba miała rację. Pomyślał, że gdyby kolega nie zapomniał wtedy nabojów, poszliby do kamieniołomów wcześniej i mogliby się nie natknąć na strażnika, bo byłby gdzie indziej. Gdyby, gdyby… Wszystko to wypisywał w długich, pełnych tęsknoty epistołach. Wiodło mu się nieźle, właściciel zakładu stolarskiego okazał się przyzwoitym człowiekiem i dobrze traktował swoich uczniów. Od niedawna zaczęli już trochę zarabiać na swoje utrzymanie. Mieszkali w przybudówce, obok domu majstra, ale było im tam dobrze. Nie narzekali. Jedyne, co im doskwierało, to tęsknota za bliskimi. I za Krakowem. Wiedeń jest ładny, ale gdzie mu tam do Krakowa – pisał Adam. – Wszystko tu jakieś inne. Może by Stefanek chciał tu przyjechać, on jest taki zdolny w
stolarce, to by tu zrobił karierę. Ja bym mu pomugł przecież. Co będzie robił za babę w domu i gotował? On ma fach w rękach. I miałbym kogoś bliskiego. Wiktoria opisywała bratu wszystko, co działo się w domu, Adam wiedział więc o talencie kulinarnym Stefanka i o nieszczęściu, jakie dotknęło rodzinę kucharki. Z początku bał się podawać adres zwrotny i listy szły przez kolegę, który pomógł im uciec. Później jednak zorientował się, że ojciec wcale nie ma zamiaru go szukać, więc już zupełnie otwarcie wysyłał korespondencję na adres domowy, chociaż zwrotny, wiedeński, znała tylko Wiktoria. Chłopiec bał się, że policja tak łatwo nie umorzy śledztwa i może chcieć go przesłuchać w tej sprawie. W końcu on i kolega byli pierwszymi i jedynymi podejrzanymi. Już sam nie wiem czy bym nie wolał, żeby mnie złapali i wsadzili do więzienia w Krakowie. Tylko nie do Świętego Michała. Tego więzienia przy Senackiej bali się wszyscy. Było ponure, nawet jak na więzienie. Ponure i wilgotne. Po Krakowie chodziły słuchy o straszliwych chłostach, drewnianych pryczach i
ogromnych kamieniach, do których przykuwano więźniów, o okratowanych oknach i kominach. Mówiono też, że przed laty podczas jednego z remontów odkryto zamurowaną wnękę ze stojącym wewnątrz szkieletem mężczyzny z kajdanami na rękach i nogach. Ten szkielet najbardziej pobudzał wyobraźnię mieszkańców Krakowa, a szczególnie chłopców. Co takiego zrobił ów nieszczęśnik, że umarł w tak okrutny sposób? I czy pochowano go żywego, czy martwego? Nie, tam Adam nie chciałby trafić. Dlatego też ukrywał swój wiedeński adres. Wiktoria niechętnie myślała o wysłaniu Stefanka do Wiednia. Nie była pewna, czy Adam potrafiłby się nim należycie zaopiekować, poza tym straciłaby ostatnią przyjazną duszę w domu. Od pamiętnych tragicznych wydarzeń Franciszek jeszcze bardziej zamknął się w sobie, do córki odzywał się tylko, gdy musiał, Stefanka tolerował jedynie ze względu na kuchnię. Dziewczyna w nocy nieraz słyszała z pokoju ojca jęki i płacz. Znów gdzieś wychodził po kryjomu, kiedy cały dom spał, i wracał nad ranem.
Chętnie by mu pomogła, ale nie miała pojęcia jak. Mimo niechęci, jaką doń odczuwała, zwyczajnie, po ludzku, żal jej było tego załamanego ostatnim nieszczęściem człowieka. Musiała się też z nim rozmówić w kwestii studiów. Matura zbliżała się wielkimi krokami, był już najwyższy czas, żeby zacząć starania o przyjęcie na uniwersytet. Chciała wiedzieć, czy ojciec wyrazi zgodę na studia. Od tego zależała jej przyszłość. – Ojcze – zaczęła nieśmiało podczas wspólnej kolacji. – Niedługo matura i zaraz po niej powinnam się zapisać na uniwersytet, ale potrzebuję twojej zgody. – Zastanowię się. Najpierw zdaj. – Odsunął krzesło od stołu i wstał na znak, że kolacja i rozmowa dobiegły końca. Myślał już o tym od pewnego czasu. Wprawdzie z początku martwił się, kto przejmie obowiązki
w domu po odejściu kucharki, ale problem nieoczekiwanie sam się rozwiązał. Stefan bardzo dobrze sobie radził i z gotowaniem, i ze sprzątaniem. Ktoś musiał jednak w przyszłości przejąć aptekę i byłoby lepiej, żeby została w rękach rodziny. Kto wie, może córka się do tego nada. Skoro nie ma synów… Twarz ściągnęła mu się z bólu na wspomnienie zmarłego synka, jego i Zoi. Dlaczego nie powiedziała mu o swoim stanie? Dlaczego pozbawiła go tak długo wyczekiwanego potomka, jego nadziei na przyszłość? Na pewno miałby z niego radość i pożytek. Niech ją piekło pochłonie! Zacisnął pięści z wściekłości. Czuł, że sam mógłby zrobić jej coś złego, gdyby przeżyła. Zabiła mojego syna. Dla takich, którzy zabijają czyjeś ukochane dzieci, nie ma litości. Czas mijał niepostrzeżenie. Dopiero niedawno zima skuła lodem Wisłę i Rudawę, zasypała śniegiem krakowskie ulice, a już czuło się w powietrzu nadchodzącą odwilż. Dorożkarze zamienili sanie na
dorożki i brnęli w topniejącej śniegowej brei, rozchlapując ją kołami pojazdów na przechodniów. Wiktoria poświęcała cały swój czas na naukę, wizyty w szpitalu, w którym pracował Filip, pomoc ojcu w aptece i prywatne lekcje, dawane dzieciom z sąsiedztwa. Nie chciała być całkowicie zależna od ojca, musiała mieć jakieś oszczędności na wydatki związane z planowanymi studiami. Na rozrywki zupełnie nie miała czasu. Rzadko zdarzało jej się pójść na wystawę, koncert czy do fotoplastykonu przy ulicy Szczepańskiej. Ten ostatni był ulubioną rozrywką Stefanka, zafascynowanego zdjęciami z egzotycznych miejsc. Siadał z przejęciem na drewnianym, skrzypiącym krześle i patrzył w otwory, za którymi tajemnicza maszyneria z klekotem i stukaniem przesuwała obrazki. Najbardziej lubił te z Beduinami na koniach, piramidami w tle i jeszcze te z Murzynami o groźnych minach, uzbrojonymi w ostre dzidy. Byli też Indianie i stada bizonów na preriach. Wszystko to, o czym czytała mu nieraz przed snem Isia. Teraz
mógł porównać swoje wyobrażenia z rzeczywistością, która na tych zdjęciach była o wiele bardziej interesująca. Wiktoria, chociaż miała mało czasu, nie potrafiła odmówić bratu tej przyjemności. Filip złożył już podanie o przyjęcie na Uniwersytet Jagielloński i z obawą czekał na odpowiedź. Tym razem miał wymaganą praktykę w szpitalu i potrafił uzasadnić swoją decyzję. Napisał, że chciałby w przyszłości walczyć z takimi chorobami jak szkarlatyna, która coraz bardziej dziesiątkowała dzieci w Krakowie. Komisja sanitarna nadal nie ogłaszała stanu epidemii, tłumacząc się faktem, że liczba zachorowań powoli się już zmniejsza. – Nie mogę już patrzeć na rozpacz matek – żalił się czasami Wiktorii podczas spotkań. – Musi się znaleźć sposób na tę chorobę, musi. Kiedy pomyślę, że kiedyś nasze dziecko mogłoby… Wiktoria zamykała mu usta dłonią. Nie chciała takich rozmów, twierdziła, że to tylko niepotrzebne wywoływanie nieszczęścia. – Mój ty przesądny głuptasku – Filip śmiał się z jej reakcji. – Taka mądra, rozsądna panna, wybiera się
na uniwersytet, a zabobonna i przesądna jak prosta kobieta ze wsi. – Jedno nie ma nic wspólnego z drugim – burczała, niezadowolona. – Już ja tam wolę uważać. Licho nie śpi. Filip nie rozmawiał jeszcze z jej ojcem. Franciszek nie życzył sobie jego wizyt w domu i na każdą prośbę córki odpowiadał odmownie. Zawziął się jeszcze bardziej, kiedy się dowiedział, że chłopak pochodzi z chłopskiej rodziny z Mogiły i wprawdzie jego ojciec jest bogatym kowalem, ale matka to prosta kobieta. Wiktoria nie przekonała go nawet tym, że jego przyszły zięć zostanie kiedyś doktorem, a ktoś taki przydałby się w rodzinnej aptece. Zdziwiła ją ta reakcja, nigdy by nie przypuszczała, że ojciec będzie aż tak przywiązywał wagę do różnic klasowych. – Nie chcę go tu widzieć i nie jestem ciekaw, co ma mi do powiedzenia – powtarzał z uporem. – A jeśli chce prosić o twoją rękę, to tym bardziej. Nie zgadzam się. Wiktoria zacisnęła powieki, bo do oczu napłynęły jej łzy buntu i bezsilności. Ojciec tak właśnie
kończył każdą niemal rozmowę. Nie zamierzał wysłuchiwać niczyich argumentów ani poglądów. Miało być tak, jak postanowił, Wiktoria nie miała nadziei, że go przekona. Jedyne, co jej pozostawało, to sprzeciwić się jego woli i postawić na swoim. Oczywiście wtedy musiałaby zerwać stosunki z ojcem i odejść z domu – była na to przygotowana. Nikt nie rozdzieli jej z Filipem. Nawet Franciszek Bernat. Młodzi spotykali się tak często, jak to tylko było możliwe. Kradzione chwile sam na sam, jeśli takie się zdarzyły, wypełniały gorące pocałunki aż do utraty tchu. Filip zaglądał w oczy Wiktorii, jakby chciał zajrzeć w głąb jej duszy. – Będziesz mnie zawsze kochała? – pytał z niepokojem. – Zawsze, cokolwiek by się wydarzyło? Zapewniała go, że nic nie jest w stanie zniszczyć jej miłości. Jeśli będzie trzeba, ucieknie z nim nawet na koniec świata. Tam, gdzie nikt ani nic ich nie rozdzieli. Ojciec ma nad nią władzę tylko w swoim domu. Nie wyobrażała sobie życia bez Filipa i
tylko nadzieja, że kiedyś będą razem, podtrzymywała ją na duchu w trudnych chwilach. – A ty? – chciała wiedzieć. – Ty też zawsze będziesz mnie kochał? Nie wyrzekniesz się mnie? – Prędzej wyrzeknę się siebie, najdroższa moja. W szpitalu nie było zbyt wielu okazji do takich rozmów we dwoje. W przepełnionych salach leżało mnóstwo chorych, ciągle brakowało personelu medycznego, toteż każda para rąk była na wagę złota. Wszyscy już się przyzwyczaili do młodych i chętnych do pomocy ochotników. Zwłaszcza Wiktoria była wręcz oblegana przez chore kobiety i dzieci. Tym ostatnim opowiadała bajki, by odegnać strach przed bólem, a często i przed śmiercią. Sama nie potrafiła zliczyć, ilu przerażonym biedactwom, zwłaszcza sierotom z ulicy, pomagała przejść na drugą stronę. Trzymała je za małe rączki aż do samego końca, opowiadając cichym, kojącym głosem o cudownym życiu, które tam na nie czeka. Uśmiech na twarzy umierającego dziecka był dla niej jedyną pociechą. Z trudem dochodziła do siebie po tak dramatycznych przeżyciach, ale nie chciała
zrezygnować. Wiedziała, że jest komuś potrzebna i nie może się nad sobą rozczulać. Coraz częściej też odwiedzała teraz starą akuszerkę. Chwile spędzone w domu tej serdecznej, mądrej kobiety dawały jej siłę do życia. Zawsze potrzebowała ciepła i miłości, teraz dostawała je od tych dwóch, bliskich jej sercu osób. Andrzejową pokochała jak własną matkę, mogła do niej przyjść z każdym kłopotem, każdym smutkiem. Staruszka podtrzymywała ją na duchu i dawała dobre rady jak matka, której Wiktorii tak brakowało. – Nie martw się ojcem, dziecinko – pocieszała ją akuszerka. – Na pewno zmieni zdanie, to uparty człowiek i chce przynajmniej mieć poczucie, że o wszystkim decyduje. Musi mieć czas, sam dojdzie do wniosku, że medyk w rodzinie aptekarzy to cenny nabytek. Tylko głupiec by z niego zrezygnował. Wiktoria jednak nie była tego taka pewna. – Czasami wątpię już, czy ojciec kiedykolwiek zmieni zdanie. Jeśli raz coś postanowi, nie ustąpi, choćby po to, żeby nikt nie mógł mu zarzucić słabości. Naprawdę nie potrafię zrozumieć, dlaczego tak nie lubi Filipa. Za to, że pocałował mnie wtedy w
aptece? Przecież to niedorzeczne. Kochamy się, chcemy wziąć ślub. To był tylko niewinny pocałunek, nic więcej. Andrzejową ogarnęły nagle złe przeczucia; bała się, że dziecko, któremu uratowała życie i za które teraz czuła się odpowiedzialna, nie będzie szczęśliwe w miłości. Nad tym uczuciem wisiał jakiś cień, zagrażało mu coś, czego jeszcze nie umiała określić. – Muszę już wracać. – Wiktoria zapięła guziki zimowego palta, owinęła się szczelnie wełnianą chustą i objęła staruszkę na pożegnanie. – Biedny Stefanek siedzi sam w domu i pewnie już czeka na mnie z kolacją. Muszę iść. Do zobaczenia, zostańcie z Bogiem. Andrzejowa śledziła przez okno smukłą postać dziewczyny, kulącej się pod naporem zimnego wiatru i śniegu. Zima znów wróciła do miasta, ale były to już ostatnie dni jej panowania. W marcu jak w garncu.
Kiedy Wiktoria zniknęła za rogiem pustej ulicy, akuszerka utkwiła niewidzący wzrok w coraz gęściejszych płatkach śniegu, wirujących za szybą. Z ust starej kobiety popłynęła cicha, żarliwa ni to modlitwa, ni to zaklęcie: – Anusiu, miej litość nad własnym dzieckiem. Nie karz jej za błędy ojca. Zdejmij klątwę choćby ze swojej córki. Błagam.
ROZDZIAŁ 17 Nadszedł maj, na Plantach zakwitły kasztany. Drzewa wyglądały, jakby zapalono na nich tysiące małych świeczek. Widok, który co roku zachwycał Wiktorię, tym razem powodował nieprzyjemny ucisk w żołądku – zbliżał się czas matury. Wprawdzie uczyła się dobrze i była pewna swojej wiedzy, ale zawsze pozostawał jakiś cień niepewności. Strach przed nieznanym ma ogromne oczy. Poza tym wciąż nie była pewna, czy ojciec zgodzi się na jej studia. Nadal uparcie odmawiał odpowiedzi na to pytanie. W dodatku każda wzmianka o Filipie wywoływała u niego wybuch złości. Wiktoria z ciężkim sercem czekała, co będzie dalej. W noc poprzedzającą egzaminy niemal nie zmrużyła oka. Słyszała, jak ojciec chodzi po mieszkaniu, chyba też się denerwował. A przynajmniej taką miała nadzieję. Jedynie Stefankowi nic nie mogło zakłócić odpoczynku, zawsze spał jak małe dziecko, z uśmiechem na swojej łagodnej twarzy. Rano wstał wcześnie i
przygotował siostrze śniadanie, chociaż ze zdenerwowania nie mogła niczego przełknąć. – Jedz, jedz – namawiał. – Bo zasłabniesz i będą cię musieli wynieść. Tego „wyniesienia” bał się najbardziej. Kiedyś sam stracił przytomność w sklepie i został wyniesiony na ulicę. Kazano mu tam czekać, aż ktoś zawiadomi Wiktorię, żeby zabrała go do domu. Wtedy to musiał obiecać siostrze, że już nigdy, przenigdy sam nigdzie nie wyjdzie. – A jak zjesz, to ci dam niespodziankę… Wiktoria spodziewała się jakiegoś ładnego kamienia albo kawałka kolorowego szkła na szczęście, ale ku swemu zaskoczeniu i radości w tekturowym pudełku, przewiązanym cienkim sznurkiem, znalazła drewnianego pajaca. – Pamiętasz, jak obiecałem ci kiedyś, że zrobię go dla ciebie? – spytał, uradowany, zobaczywszy zaskoczoną minę siostry. – No to masz. Dla ciebie, żeby ci przyniósł dzisiaj szczęście. – Och, Stefanku… – Wiktoria z trudem powstrzymywała łzy wzruszenia. – Ten pajac jest śliczny, najpiękniejszy na świecie. I z pewnością
przyniesie mi szczęście. Nie tylko dzisiaj, ale zawsze będzie je przynosił. Rozpłakała się na dobre. Pajac rzeczywiście był piękny i starannie wykonany, jak każde dzieło Stefana. Chłopiec pomalował kolorowymi farbami twarz i ubranie kukiełki, która, gdy pociągało się za sznurek, machała rękami i nogami. Na czubku głowy pajaca tkwił zawadiacko przekrzywiony kapelusik, również z drewna. Wszystkie łączenia zostały wykonane bardzo dokładnie, z wielką starannością, toteż zabawka była nawet piękniejsza od tej, którą kiedyś widzieli razem na wystawie sklepowej. – To będzie mój talizman – oznajmiła Wiktoria, chowając pajaca do woreczka z przyborami do pisania. Zjadła śniadanie, żeby nie sprawiać bratu przykrości, przywitała się z ojcem, który zszedł do kuchni, zaspany i w złym humorze jak zwykle rano, i pobiegła do sypialni, żeby się przebrać do szkoły. Włożyła przyciasny już mundurek z marynarskim kołnierzem, splotła włosy w dwa warkocze rozdzielone równym przedziałkiem i wyszła z domu.
Ulicami spieszyli zdenerwowani maturzyści z rulonami kolorowych bibuł w dłoniach. Każda szkoła miała inny kolor bibuły służącej do osuszania atramentu na kartkach. Po tym można było poznać, kto jest z jakiego gimnazjum. Przechodnie pozdrawiali młodzież, życząc zdającym połamania stalówek. Dzień matur zaczynał się od uroczystych mszy, Wiktoria poszła więc prosto do kościoła Franciszkanów, gdzie spotkała już zdenerwowane koleżanki. – O mamusiu, chyba umrę ze strachu – szepnęła Zosia, klękając obok Wiktorii. – Zupełnie nie mogę się skupić na nabożeństwie.
Maturę w tym roku zdawało osiem uczennic, rozsadzono je więc po całej sali. Każda z nich siedziała osobno, na pulpicie ławki nie mogło się znajdować nic, co nie było związane z egzaminem. Wiktoria sprawdziła, czy w kałamarzu jest wystarczająca ilość atramentu, dotknęła przez woreczek pajaca od Stefanka, przeżegnała się i sięgnęła po arkusz z tematami z języka polskiego. Nauczycielka rozdała je dziewczętom chwilę wcześniej, ale dopiero na dany przez nią znak można było po nie sięgnąć. Rzuciła okiem na tematy i bez wahania wybrała drugi: „Próżno myśl geniuszu świat cały pozłaca, Na każdym szczeblu życia rzeczywistość czeka (Kordian II, 83). Rozważyć i wysnuć wnioski”. Tak, to dla niej temat. Najbardziej lubiła wypracowania, w których mogła się wykazać własnymi przemyśleniami. Kiedy dwie godziny później oddawała swoją pracę, była raczej zadowolona. Zresztą polskiego się nie bała, bardziej obawiała się egzaminu z łaciny i greki.
– Jaki temat wybrałaś? – spytała Zosię, kiedy wychodziły już na zalaną słońcem ulicę. – Pierwszy, „Miłość ojczyzny w literaturze niepodległej Polski”. A ty? – Wahałam się nad kazaniami Skargi, ale w końcu wybrałam drugi, kordianowski. – Odważna jesteś – zaśmiała się przyjaciółka. – Dla mnie był za trudny. Oj, żeby tak jutro na grece trafić na Iliadę… – Noo… Też bym chciała. Dziewczęta pobiegły do Maurizia na ciastka. Czuły się dorosłe, ludzie przyglądali im się z uśmiechem, każdy wiedział, że ma przed sobą maturzystki. Nie wszystkim się to podobało, zdarzały się starsze matrony, krzywiące nosy na „upadek obyczajów”, większość jednak popierała „nowe” i życzyła dziewczętom powodzenia. Do kawiarni wpadł zdyszany Filip. – Wszędzie cię szukam! – zawołał, opadając na krzesło obok Wiktorii. – I jak poszło? O, przepraszam – zreflektował się szybko i wstał, by ukłonić się Zosi. – Z wrażenia zapomniałem się przywitać.
– Wszystko darowane. – Ze śmiechem machnęła ręką. – Jest pan usprawiedliwiony. – No to jak paniom poszło dzisiaj? – Chyba dobrze… – zaczęła Wiktoria. – Jej na pewno dobrze – przerwała Zosia. – A mnie, mam nadzieję, też. Dziewczyna z życzliwością patrzyła na zakochanych. Wydawało się, że widzą tylko siebie nawzajem, świat wokół nich jakby nie istniał. Gdyby teraz odeszła od stolika, prawdopodobnie nawet by tego nie zauważyli. Miała przed sobą miłość, jaka w życiu się nie zdarza, o jakiej można przeczytać tylko w książkach. Poczuła lekkie ukłucie zazdrości. – Hmm… – delikatnie dała znać, że tu jest. – No tak – Filip ochłonął pierwszy. – To w takim razie ja stawiam dziś ciastka. Może zamówimy coś jeszcze? Gorącą czekoladę? Na egzamin z greki Wiktoria wybierała się już znacznie spokojniejsza, a kiedy zobaczyła temat, omal nie klasnęła w dłonie z uciechy. Iliada Homera, „Pieśń VI”, i ulubione wersy z pożegnania Andromachy z Hektorem. Płakała za każdym razem, gdy to czytała:
Zaprawdę by lepiej mi było / Skryć się pod ziemie, gdy ciebie mi braknie, bo wtedy pociechy / Żadnej nie będzie, gdy ty przeznaczenia swego dokonasz, / Tylko żałoba…* Tym razem jednak odebrała te słowa zupełnie inaczej. Tak jakby były skierowane bezpośrednio do niej. Poczuła irracjonalny, zabobonny lęk, ale szybko go opanowała, skupiając się na tekście. Z łaciny poszło jej trochę gorzej, chociaż ostatecznie też sobie poradziła. Cicero nigdy nie należał do jej ulubionych filozofów i mówców, tymczasem przyszło jej się zmierzyć z fragmentami jego dzieła De officiis, czyli „O powinnościach”.
Była dobrej myśli i teraz czekała tylko na wyniki egzaminów. Filip został przyjęty na studia medyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim, chciała więc jak najszybciej także zostać studentką. Kiedy okazało się w końcu, że zdała maturę z wyróżnieniem, ojciec nie miał już żadnych argumentów przeciwko jej zamiarom. Maskując swoje zadowolenie z sukcesu córki, zgodził się, żeby złożyła podanie o przyjęcie na uniwersytet. – Zobaczymy, jak ci pójdzie – powiedział, kiedy piszcząc z radości, skoczyła, żeby go uściskać. – I zostaw mnie, bo udusisz! Czuł jednak satysfakcję i zadowolenie. Jego dziecko miało studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, wcześniej rzecz zupełnie nie do pomyślenia. Był coraz bardziej dumny z Wiktorii. Wprawdzie kobiety chcące zdobyć zawód aptekarki musiały, z braku samodzielnego wydziału farmacji, starać się o przyjęcie na filozofię, ale to tylko podnosiło, według Franciszka, rangę takiego wykształcenia. Aptekarka i filozofka. Jego córka.
– No to teraz wybieram się do twojego ojca, żeby prosić o twoją rękę. – Filip chwycił Wiktorię wpół i zakręcił z nią kółko. – Nie obchodzi mnie, czy sobie tego życzy, czy też nie. Żebym nawet miał rozbić obóz pod jego drzwiami, nie ustąpię, dopóki nie odejdę z pozwoleniem. Wizytę zaplanowano na najbliższą niedzielę, zaraz po mszy. Filip wkroczył do mieszkania Bernata z bukietem kwiatów, odświętnie ubrany. Aptekarz po długim wahaniu zaprosił chłopaka do swojego gabinetu. Chciał z nim porozmawiać sam na sam. Wiktoria nie mogła sobie znaleźć miejsca, usiłowała nawet podsłuchiwać, ale grube drzwi nie przepuszczały prawie żadnych dźwięków. Słychać było tylko szmer głosów, podnoszący się stopniowo do krzyku. Pełna najgorszych przeczuć, usunęła się do kuchni i tam, skubiąc skórkę chleba, żeby czymś zająć ręce, czekała. Drzwi od gabinetu otworzyły się nagle i stanął w nich blady Filip. Spojrzał nieprzytomnym wzrokiem
na Wiktorię, złapał się za głowę i jak oszalały wybiegł z domu. Dziewczyna ruszyła za nim, ale znikł w bocznej uliczce. Niczego nie rozumiejąc, wróciła do domu i zapukała do pokoju ojca. – Ojcze – spytała drżącym głosem – co tu się stało? Dlaczego Filip wybiegł tak nagle i tak wzburzony? Bernat siedział przy stoliku z twarzą ukrytą w dłoniach. Z początku wydawało się, że nie słyszy słów córki. – Sprawdziły się moje podejrzenia – odpowiedział w końcu głuchym głosem. – Jakie?! Podniósł głowę i z bólem spojrzał na córkę. – Jego matka pracowała kiedyś u mnie jako służąca. To było dość dawno temu. – I cóż z tego? Co to ma do rzeczy? – Wiktoria podniosła głos do krzyku. – Wiem, że jego rodzice są prostymi ludźmi, ale mnie to nie przeszkadza. Nie sądziłam, że ojciec przywiązuje taką wagę do pochodzenia ludzi. To śmieszne…
Wstał nagle, wyprostował się i nie patrząc na nią, wymamrotał coś pod nosem. Z trudem usłyszała jego słowa. – Co takiego?! Nie wierzę… Przecież to jakaś bzdura! – Rozłożyła ręce i rozejrzała się wokół, jakby szukała świadków, którzy ją poprą. Bernat cichym głosem powtórzył swoje wyznanie: – Niestety, Filip jest twoim bratem. * Przeł. Paweł Popiel.
Część druga
ROZDZIAŁ 1 Wydział Filozoficzny c.k. Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie Nr 78. Do szanownej Pani Wiktorii Bernat w Krakowie… Grono Profesorów tegoż Wydziału, chcąc Pani dać możność kształcenia się w zawodzie aptekarskim, uchwaliło na posiedzeniu… w myśl powołanego reskryptu pozwolić Pani uczęszczać w charakterze hospitantki na następujące wykłady… Wiktoria bez emocji patrzyła na pismo z uniwersytetu, podsunięte jej przez ojca. Wzruszyła ramionami, oddała mu papier i z powrotem odwróciła się do ściany. Życie straciło dla niej sens pewnego majowego popołudnia i nic nie mogło jej teraz pocieszyć. Nawet wymarzona zgoda władz uniwersyteckich na jej studia. Nie chciała tego czytać. Po wyjeździe, a właściwie ucieczce, Filipa do Paryża przestała się czymkolwiek interesować. Nie wchodziła nawet do apteki, żeby nie spotykać tam ojca, posiłki przynosił jej zatroskany Stefanek. Cały czas spędzała w swoim pokoju albo na cmentarzu, gdzie bez obawy, że ktoś ją zobaczy, wypłakiwała się nad grobem matki.
Nie mogła nawet pożalić się Andrzejowej – staruszka czuła się coraz gorzej i każdy wstrząs mógł ją zabić, a tego już Wiktoria by nie zniosła. Ta kobieta była dla niej jak matka, u niej czuła się jak w domu, bezpiecznie i dobrze. Nie chciała jej obarczać swoimi smutkami. Powiedziała tylko, że jej ukochany wyjechał na studia do Paryża. I tyle. Nie mogła nikomu się przyznać, że Filip okazał się jej bratem. Postanowiła, że ta ponura tajemnica powinna zostać na zawsze w murach ich domu. Bernat też cierpiał na swój sposób. Teraz, kiedy w końcu zaczął być dumny z córki i wiązał z nią nadzieję na przyszłość, wszystko się zawaliło. Czuł, że Wiktoria mu nie wybaczy. Sam też nie mógł sobie darować, że pozwolił wtedy odejść ciężarnej służącej. Inne bez protestów pozbywały się płodów czy później noworodków, niektóre umierały przy porodzie, a ta jedna odeszła, biorąc ze sobą pokaźną „odprawę”. Groziła ujawnieniem jego mrocznych tajemnic, nie miał więc innego wyjścia.
Już w chwili, kiedy się dowiedział, że Filip pochodzi z Mogiły, coś go tknęło. A kiedy chłopak podczas ich rozmowy wymienił nazwisko panieńskie matki, Franciszek miał już pewność. Matką Filipa była Helena Baranek, dziewczyna, która odeszła stąd z brzuchem i z pieniędzmi. Miała spędzić płód u jakiejś wiejskiej babki, ale Bernat usłyszał potem, że wyszła za mąż i jednak urodziła to dziecko. Nawet nie wiedział, że to chłopiec. Nie interesowało go to. A teraz… Tylu młodych mężczyzn chodzi po tym świecie, a Wiktoria musiała wybrać właśnie tego. Jego bękarta. Filip spotkał się z Wiktorią kilka dni po rozmowie z jej ojcem. Wcześniej zniknął gdzieś i nikt nie mógł go znaleźć. Musiał przemyśleć to, czego się dowiedział, i podjąć jakieś decyzje. Było jasne, że nie może już marzyć o wspólnej przyszłości z… własną siostrą. Nie wyobrażał też sobie, że miałby zostać w Krakowie, studiować na tym samym uniwersytecie i co dzień spotykać ukochaną, rozmawiać z nią, jakby nic się nie wydarzyło. Całkiem złamałoby mu to serce.
– Postanowiłem wyjechać do Paryża – oznajmił drżącym głosem, z trudem opanowując pragnienie, by ją przytulić. Była taka bezbronna i nieszczęśliwa. – Tam będę studiował, tu nie mógłbym. – Zabierz mnie ze sobą – prosiła, szlochając rozpaczliwie. – Tam nikt nas nie zna, będziemy razem. Kocham cię i nic tego nie może zmienić. Nie nakażę nagle sercu… – Ja też cię kocham nad życie – przerwał jej łagodnie – ale jesteśmy rodzeństwem. Nie możemy… – Nie był w stanie mówić dalej. Głos mu się załamał. – A może to nieprawda? Rozmawiałeś z rodzicami? Może to jakaś pomyłka? Filip spojrzał na nią ze smutkiem.
– I jak sobie wyobrażasz taką rozmowę? Spytam własną matkę, czy była kochanką twojego ojca? A co z moim ojcem, który wierzy, że jestem jego synem? Wiktoria z rezygnacją przyznała mu rację. Nie mieli prawa niszczyć spokoju jego rodziców. Wystarczyło już, że jej rodzina przeżywała tragedię. Ale rozpaczliwie szukała wyjścia z tej sytuacji. Jakiegoś zaklęcia, które odmieniłoby ich życie. Cudu, który by sprawił, że to wszystko okaże się nieprawdą, a oni będą mogli się pobrać i żyć długo i szczęśliwie. Czy to aż tak dużo, okrutny Boże? – pytała w modlitwach, które coraz częściej przypominały monologi pełne żalu i pretensji. Ale On milczał. Atmosfera w domu stała się nie do zniesienia. Bernat unikał córki, a ona jego. Znów przestali się spotykać na wspólnych posiłkach, zaczęli jadać osobno. Wiktoria nie wyobrażała sobie, że mogłaby siedzieć naprzeciwko ojca przy stole i rozmawiać o błahostkach. Teraz interesował ją jedynie własny ból. Pojawiły się też niepokojące dolegliwości, spowodowane prawdopodobnie ciągłym napięciem.
Nie mogła oddychać, czuła, że się dusi. W nocy łapał ją bolesny bezdech. Miała wrażenie, że wciągane z wysiłkiem powietrze nie dociera do płuc. Ziewała bez przerwy, ale to też nie pomagało. Rozciągane na siłę mięśnie i żebra bolały przy każdym płytkim oddechu. Nie przejmowała się tym zbytnio, chciała umrzeć. Im więcej czasu minęło od wyjazdu Filipa, tym jej rozpacz była większa. Wydawało jej się często, że widzi na ulicy znajomą sylwetkę – podbiegała z bijącym sercem, ale zamiast ukochanego odwracał się ku niej zdumiony obcy mężczyzna. Miała nadzieję, że Filip chociaż napisze do niej list. Niestety, najwyraźniej postanowił zakończyć ich znajomość definitywnie. Jak sam powiedział: „Zaboli tylko na początku. Nie ma sensu grzebać w tej ranie bez przerwy”. Zbliżał się początek roku akademickiego, ale Wiktoria nie miała siły, żeby myśleć o nauce i normalnym życiu. Postanowiła zrezygnować ze studiów. Na nic się zdały perswazje ojca i znajomych. Nawet Zosia, która również dostała się
na uniwersytet, nie była w stanie przekonać przyjaciółki do zmiany zdania. – Myślisz, że Filip byłby zadowolony, gdyby się dowiedział, że zrezygnowałaś? – pytała, nie wiedząc już, jakich użyć argumentów. – Jemu jest to obojętne. Gdyby mnie naprawdę kochał, nie zostawiłby mnie tu samej. – Przecież… – Wiem, co chcesz powiedzieć, nie kończ. Ale Filip nie jest moim bratem, czułabym to przecież. Nigdy w to nie uwierzę. To jakaś koszmarna pomyłka. – To chociaż spróbuj się czegoś więcej dowiedzieć. – Zosia czuła, że pojawiło się jakieś pęknięcie w murze, którym otoczyła się Wiktoria. – Odszukaj jego rodzinę i popytaj. – Nie, obiecałam mu to przed wyjazdem. Jego ojciec nigdy nie może się dowiedzieć, że Filip nie jest jego synem. Sytuacja wydawała się beznadziejna. Zosia szczerze współczuła przyjaciółce i zupełnie nie miała pojęcia, jak jej pomóc.
– A gdyby tak porozmawiać tylko z matką Filipa? – przyszło jej nagle do głowy. – Można to przecież zrobić w tajemnicy przed jej mężem. Jedynie ona naprawdę wie, kim był ojciec jej dziecka. Jeśli potwierdzi, to trudno, lecz nie zaszkodzi spróbować. – Tak myślisz? – Wiktoria podniosła na przyjaciółkę spłakane, zaczerwienione oczy. – Może to i jakiś pomysł. Filipowi nie wypadało wypytywać własnej matki, ale ja nie muszę mieć żadnych skrupułów. I nie mam nic do stracenia. Wciągnęła z wysiłkiem powietrze szeroko otwartymi ustami, ale znów utkwiło gdzieś w połowie drogi do płuc. Napięcie spowodowało, że zaczęła się dusić. Oparła obie ręce o brzeg stołu i naciskając
na nie całym ciężarem ciała, spróbowała powoli i spokojnie oddychać przez nos. Nie może poddać się rozpaczy, nie może teraz umrzeć, bo ma coś jeszcze do zrobienia. Poczuła przypływ siły, zaciśnięte jak obręcze mięśnie klatki piersiowej rozluźniły się nagle i po raz pierwszy od dłuższego czasu zaczerpnęła swobodnie powietrza. Wraz z nim przyszła ulga i nadzieja. Dziewczyna otrząsnęła się z rozpaczy i postanowiła zacząć działać. Przecież nie obiecywała Filipowi, że zostawi w spokoju jego matkę. Chodzi tylko o to, żeby ojciec o niczym się nie dowiedział. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? – Wybiorę się do niej razem z tobą, jeśli chcesz – obiecała Zosia, zadowolona, że udało jej się wyrwać przyjaciółkę z przygnębienia. – Ale na razie skupmy się na studiach. Tamto nie ucieknie. Musisz też jakoś się ogarnąć, bo nie wiem, czy matce Filipa spodobałaby się taka chuda, ponura dziewczyna z twarzą zapuchniętą od płaczu i czerwonymi oczami. Obie wybuchnęły śmiechem. – Co ja bym bez ciebie zrobiła! – Wiktoria ze łzami w oczach objęła przyjaciółkę.
Wprawdzie już od kilku lat kobiety miały prawo studiować na Uniwersytecie Jagiellońskim, ale ich obecność wciąż jeszcze budziła zaciekawienie, sensację, a czasami nawet niechęć. Zdarzało się, że gdy wchodziły do sali wykładowej, niezadowoleni studenci – mężczyźni – na ich powitanie szurali nogami, lecz na szczęście były to odosobnione przypadki. Inni koledzy traktowali dziewczęta przyjaźnie, a nawet z pewną galanterią, i szybko poradzili sobie z „szuraczami”. Jeden z profesorów, pamiętający jeszcze wypadki obrzucania pierwszych studentek zgniłymi jajami, posuwał swoją ostrożność do tego stopnia, że nie pozwalał kobietom wchodzić samym do audytorium. Musiały czekać na niego w gabinecie i razem szli do sali. To on podczas pierwszego wykładu usunął kilku studentów z pierwszej ławki i opatrzył ją kartką z napisem: „Miejsca dla pań”. Wiktoria była zachwycona studiami. Zawsze lubiła się uczyć, więc teraz mogła się poświęcić tylko temu zajęciu. Ból z powodu rozstania z Filipem nie minął, z czasem jednak stał się jakby lekko przytłumiony.
Żyła wciąż nadzieją na rozmowę z jego matką, wierzyła, że to spotkanie wszystko zmieni. To niemożliwe, żeby Filip był jej bratem. Czuła, że to nieprawda. Im bardziej jednak czekała na tę rozmowę, tym bardziej jej się obawiała i wciąż przesuwała termin. Póki nie miała pewności, wszystko było możliwe. Spotkanie z matką Filipa mogło ją uszczęśliwić, lecz również mogło ją pogrążyć w jeszcze większej rozpaczy. Większej, bo teraz jeszcze miała nadzieję. Jeśli się okaże, że Filip rzeczywiście jest synem jej ojca, owa nadzieja zostanie pogrzebana na zawsze. Nauka pochłonęła ją bez reszty. Wykłady i seminaria zajmowały prawie cały dzień, ale Wiktoria nie narzekała. Dzięki temu nie miała czasu na użalanie się nad sobą i ponure myśli. Wymarzone studia okazały się balsamem na jej udręczoną duszę. Była wdzięczna Zosi, że ta namówiła ją do ich rozpoczęcia. Sytuacja w domu się ustabilizowała, chociaż żal Wiktorii do ojca nie minął. Zdawała sobie sprawę, że to niedorzeczne, bo ojciec nie mógł przecież odpowiadać za to, że zakochała się we
własnym bracie. Niemniej jednak to jego grzechy młodości złamały jej życie. Rozmawiała z nim chłodno, nie miała już czasu, żeby pomagać mu w aptece, ale Franciszek sam zabrał się teraz do pracy. Przestał pić i nie wychodził już nocami na poszukiwanie przygodnych miłostek, o których nikt oprócz niego nie wiedział. Czuł jednak, że pewnego dnia jego drugie życie może wyjść na jaw. Przerażała go wizja, że zostanie zatrzymany i osądzony. Miał zbyt dużo na sumieniu, nie tylko śmierć nieszczęsnej Anielki. Obecnie, kiedy Wiktoria zaczęła się uczyć na uniwersytecie, musiał dbać o rodzinny interes, gdyż miał komu zostawić aptekę. Musiała to być jednak dobrze prosperująca apteka, nie mógł stracić teraz klientów. Wiktoria była zadowolona z tej odmiany. Ojciec się uspokoił, widać było, że dręczą go wyrzuty sumienia i stara się, jak może. Znalazł też w końcu nową
kucharkę,
odciążony,
Stefanek
został
więc
trochę
chociaż nadal chętnie pomagał w gotowaniu. Podobało mu się to zajęcie niemal na równi ze struganiem w drewnie. Pajacyk, którego Wiktoria dostała od brata, wisiał w jej pokoju nad łóżkiem, tak żeby zawsze mogła go widzieć. Rozbawiał ją i rozczulał widok machającej rękami i nogami figurki. Gdyby nie Stefanek, wyprowadziłaby się z domu ojca, jednak nie mogła zostawić brata samego. Czuła się za niego w dalszym ciągu odpowiedzialna. Musiała też zostać w domu, na wypadek gdyby Adam zechciał kiedyś wrócić. Musiał wiedzieć, że ktoś tu na niego czeka, że ten dom nadal jest jego domem. – Jak to? Już panie skończyły? A toż ja nic innego nie mam do roboty, tylko wam analizy przygotowywać bez przerwy? – wykrzyknął zdziwiony asystent, kiedy Wiktoria zatrzymała go w biegu z pustą tacą. Ledwie zdążył roznieść próbki wszystkim studentom w sali, Wiktoria i Zosia miały już swoje zrobione i prosiły o następne. Reakcje chemiczne, znane z apteki, nie sprawiały dziewczętom żadnych
trudności. W pracowni chemicznej Collegium Chemicum wychodziła ich wyższość nad medykami i przyrodnikami, którzy wcześniej niewiele mieli z chemią do czynienia. Bardzo często już sam wygląd otrzymanej próbki naprowadzał je na przypuszczenie, co to jest. Barwa, zapach, a czasami także smak i wygląd kryształków dawały dziewczętom pewność. Pracownia chemiczna, urządzona w długiej sali na parterze, z wysokimi oknami, była ich ulubionym miejscem na uniwersytecie. W kącie stała wielka „kapa”, czyli oszklona kamera z silnie ciągnącym powietrze kominem, używana do pracy z lotnymi, cuchnącymi lub trującymi substancjami. Ustawione w kilku rzędach stoliki z szafkami zawierały wszystko, co tylko było potrzebne do wykonywania analiz – odczynniki, szklane kolbki, dmuchawki, druciki platynowe i palniki bunsenowskie na gaz. Dziewczęta najchętniej nie wychodziłyby stamtąd, niestety, nie tylko zajęcia z chemii obowiązywały je podczas studiów. Biegały więc do amfiteatralnie zbudowanej sali na wykłady z zoologii, botaniki
ogólnej i morfologii roślin. Jeszcze do niedawna kobiety nie miały wstępu na wykłady z zoologii, na szczęście ten zakaz został zniesiony przez profesora, kiedy ten się przekonał, że kobiety są pilnymi słuchaczkami i nieraz lepiej przykładają się do nauki niż mężczyźni. Najmniej lubiane przez wszystkich studentów były zajęcia z mineralogii z krystalografią, bardzo ważną dziedziną zarówno dla farmaceutów, jak i dla innych wydziałów. Wszyscy, oprócz Wiktorii, uważali ten przedmiot za nudny i nieciekawie prowadzony, jej jednak sprawiał ogromną przyjemność, ponieważ sama miała w domu dość spory zbiór minerałów i interesowała się nimi od dawna. Chętnie zatem przeglądała zbiory Instytutu Mineralogicznego w Collegium Minus, odnajdując nieznane jej do tej pory okazy. Interesowało ją ich pochodzenie i skład; czasami zachwycała się jakimś minerałem tylko ze względu na jego piękny kształt i kolor. – A koleżanka to w kamieniołomach powinna pracować, a nie męczyć piękną główkę na studiach –
zażartował kiedyś jeden ze studentów, robiąc zabawne miny do kolegów. – Pod warunkiem, że kolega mi użyczy swojego dowcipu do łupania kamieni – odparowała dziewczyna ku uciesze zgromadzonych. Wiktoria wciąż była głodna wiedzy. Po ukończeniu swojego kierunku miała zamiar studiować medycynę. Postarała się więc o prywatną zgodę od niebojącego się obecności kobiet na uczelni profesora, by móc uczęszczać na jego wykłady z anatomii człowieka oraz na zajęcia w prosektorium. Jednak gdyby nie ambicja, uciekłaby z tych zajęć niemal na samym początku. Trudno było się przyzwyczaić do niesamowitych i makabrycznych widoków w ogromnej, pustej sali, gdzie stały stoły, na których leżały ludzkie ciała w różnych stopniach rozkładu. Zajęcia odbywały się wieczorami, przy słabym oświetleniu, co jeszcze potęgowało ów nastrój. Trupi zaduch i wyziewy formaliny, używanej do preparowania zwłok, Wiktoria czuła jeszcze długo w domu, nie była w stanie zmyć tej woni ze skóry.
Ale wytrzymywała, chociaż niektórzy koledzy uciekali od stołu sekcyjnego, targani gwałtownymi
torsjami. Poruszał ją jedynie widok martwych dzieci – wtedy z trudem wytrzymywała do końca sekcji, a potem długo chorowała w domu. Martwe twarzyczki maluchów prześladowały ją potem w snach. Piękna i mądra dziewczyna stale budziła zainteresowanie kolegów. Szybko przekonali się jednak, że jest niedostępna i mężczyzn trzyma na dystans. Owszem, rozmawiała z nimi grzecznie, żartowała, ale na każdy bardziej poufały gest reagowała gwałtownie i stanowczo. Wyraźnie dawała do zrozumienia, że nie życzy sobie żadnych bliższych znajomości. Podejrzewano – i całkiem słusznie – jakiś zawód miłosny, ale to jeszcze bardziej intrygowało młodych ludzi. Każdy chciał być tym, który wyrwie śliczną pannę z rozpaczy i sprawi, że to właśnie jego Wiktoria pokocha na zawsze. Ona jednak nie potrafiła zapomnieć o Filipie. Śnił jej się niemal co noc, czuła jego dotyk, zapach, słyszała łagodny, najmilszy na świecie głos. We śnie
ukochany nie był jej bratem i mogli wziąć ślub. Budziła się z twarzą mokrą od łez, przybita i zniechęcona. Po co żyć, skoro nie ma przy niej Filipa, jej jedynej miłości? Coraz częściej przesuwała termin wizyty u jego matki. Bała się tego, co mogłaby od niej usłyszeć. – Może wybrałybyśmy się tam w najbliższy piątek? Wcześnie kończymy zajęcia, mogłybyśmy zdążyć – zaproponowała Zosia, kiedy wychodziły razem z popołudniowych zajęć. Planty zasypane były już złotymi liśćmi i błyszczącymi kasztanami. Dzieci miały uciechę, dozorcy zaś przybyło mnóstwo pracy. Uwijał się z surową miną, machając brzozową miotłą po alejkach, czym wzbudzał strach w malcach. – Eee… już w ten piątek? – Wiktoria drgnęła, zaskoczona. – No nie wiem. Mam tyle… – Przestań! – Zosia przerwała jej stanowczo. – Jak długo można to odwlekać? Czy nie lepsza jest pewność od tej niepewności?
– Ale dopóki nie znam odpowiedzi jego matki, Filip nie jest moim bratem… – Tak dłużej nie można, bo zwariujesz. Jakakolwiek byłaby ta prawda, lepiej ją poznać. – Nie znamy przecież jego adresu… – Iluż może być kowali w jednej wsi. No nie żartuj. – Chyba masz rację. – Wiktoria westchnęła ciężko. – Miejmy już to za sobą.
ROZDZIAŁ 2 Na dworcu kolejowym panował wyjątkowo duży ruch. Grupa podróżnych wybierających się do Częstochowy miotała się po peronie z miejsca na miejsce. W ostatniej chwili zmieniono tor, z którego odjeżdżał ich pociąg. Ludzie biegali, przepychając się i depcząc innych po drodze. Każdy chciał zająć jak najlepsze miejsce w przedziale, więc przy drzwiach wagonu zrobił się zator, przez który nikt nie mógł się przebić. Dopiero interwencja konduktora rozładowała nieco tłok. Wiktoria przyglądała się z fascynacją buchającej parą lokomotywie. Zawsze lubiła pociągi. Pamiętała jakąś podróż z dzieciństwa, gdzieś do krewnych ojca na wieś, której nazwy już nie mogła sobie przypomnieć. Ojciec zerwał z nimi stosunki zaraz po ślubie z Zoją. Podobno rodzina nie potrafiła zaakceptować jego drugiej żony. Podróż trwała długo, całą noc, i najbardziej utkwiły w pamięci Wiktorii miarowy, usypiający stukot kół i zapach dymu węglowego, który wdzierał się do przedziałów i osadzał na twarzach podróżnych.
– Uwaga, uwaga! Pociąg osobowy do Mogiły przez Czyżyny odjedzie z toru pierwszego przy peronie drugim – ogłosił zawiadowca przez megafon. – To nasz! Zosia złapała Wiktorię za rękę i obie pobiegły na peron drugi. Niemal w chwili, gdy wsiadały do wagonu, zawiadowca dał znak gwizdkiem, pociąg szarpnął i z hałasem ruszył powoli po torach. Chwilę później opuścił miasto. Za oknem zaczęły się pojawiać wiejskie zabudowania, małe ogródki, pola i zagajniki. Wiktoria na moment zapomniała o celu podróży i cieszyła się jak dziecko, obserwując przesuwające się za szybą obrazy. Kobiety przy studniach na małych podwórkach, schylone wieśniaczki pracujące przy wykopkach, szczekające psy przy budach, wszystko to zostawało za nimi. Jadący drogą wóz z kilkoma mężczyznami też po chwili należał już do przeszłości. Wiktoria zastanawiała się, o czym tamci mówili, dokąd jechali i co miało się stać później. Te wszystkie obrazki wyglądały jak zdjęcia, które tak lubiła oglądać. Zawsze fascynowały ją fotografie,
postacie ludzkie i ich myśli, które zostały utrwalone na zdjęciach. Podobnie było z mijanymi przez nią ludźmi. Na moment pojawiali się w jej życiu, ich drogi się krzyżowały, a chwilę później znikali, niektórzy na zawsze, ze swoimi marzeniami, planami i troskami. W Czyżynach wysiadło kilka osób, kilka innych wsiadło. Kobieta z pustą bańką po mleku i koszem na plecach, zawiniętym w białe płótno, prawdopodobnie wracała z targu. Miała ogorzałą od słońca i wiatru twarz. Widać było, że jest zmęczona. Po chwili zamknęła oczy i oparła się o siedzenie w przedziale, korzystając z momentu wytchnienia. Kiedy już dotrze na miejsce, czekać będą na nią codzienne obowiązki: kolacja dla rodziny, wieczorne dojenie krów i wszystkie roboty domowe, na które nigdy nie ma dość czasu. Ciekawe, czy ma kogoś, kto jej pomaga, myślała Wiktoria, przyglądając się dyskretnie kobiecie. Wieśniaczka zerwała się nagle, niespokojnie zerknęła przez okno pociągu i uspokojona zamknęła oczy. Jeszcze czas. Jeszcze może odpoczywać.
Biały, niewielki budynek, z zadaszoną poczekalnią dla podróżnych obok, wyglądał niepozornie. Gdyby nie napis „Mogiła” na świeżo bielonej ścianie, można by pomyśleć, że to dom mieszkalny. Po lewej stronie widać było krzyże pobliskiego cmentarza, po prawej wiejskie zabudowania. Wiktoria i Zosia zeskoczyły z wysokich schodów wagonu na poprzerastany trawą peron. Siedzące przy torach dzieci przyglądały im się z zaciekawieniem. Kilku podróżnych, w tym kobieta z koszem, poszło już w stronę budynków i tylko one dwie stały zdezorientowane, rozglądając się na wszystkie strony. – Wiecie, gdzie tu mieszka kowal? – zagadnęła dzieci Wiktoria. – Michalski? – upewnił się mały chłopiec w za dużym kapeluszu i spodniach na szelkach. Wyglądał
na najbardziej rezolutnego. – A jest tu jeszcze jakiś inny? – E tam, ni ma przecież innego. – Mały roześmiał się, jakby Wiktoria powiedziała jakiś dobry żart. – To co za różnica… – mruknęła pod nosem i głośno spytała: – To wiecie, gdzie mieszka ten Michalski, kowal? – Wiemy – przytaknął poważnie chłopiec, a reszta mu zawtórowała. Wszyscy wiedzieli. Oprócz Wiktorii i Zosi. – Powiecie nam? – A po co wam on? – To tajemnica – Wiktoria zniżyła głos, przyłożyła palec do ust i obejrzała się za siebie, jakby w obawie, że ktoś ją może podsłuchać. – Nikomu nie możemy jej zdradzić. No tak, tajemnica tłumaczyła wszystko. Nawet najmniejszy z grupki chłopców z przejęcia przestał dłubać w nosie. Spojrzeli na nieznajome z szacunkiem i zrozumieniem. Zaimponowały im tą tajemnicą. Nawet nie będą pytać, może samo się wyda.
– Tam. – Chłopiec w kapeluszu machnął ręką przed siebie. – Za tym domem na prawo, a potem cały czas prosto i już usłyszą stukanie z kuźni. – Nie! – sprzeciwił się ten, który dłubał w nosie. – Bliżej im będzie, jak pójdą tędy. Tylko że tu trza miedzą iść trochę. – Głupiś. – Starszy trzepnął go w głowę. – Miedzą? Żeby ich stary Socha psami poszczuł? Pewnie i o to małemu chodziło, zawsze to jakieś urozmaicenie, ale stanęło w końcu na tym, że pójdą drogą wskazaną przez wyrostka w kapeluszu. Zawinięte w chusty kobiety z uczepionymi długich spódnic dziećmi przyglądały się ciekawie „miastowym” pannom. Nawet krowa, pasąca się w rowie, podniosła łeb i odprowadzała je przez chwilę wilgotnym spojrzeniem. Kiedy skręciły za skromną chatą ogrodzoną chruścianym płotem, usłyszały metaliczne walenie młotem w kowadło. Kuźnię widać było z drogi. Obok stał okazały dom, zapewne własność kowala. Wiktoria i Zosia skierowały się prosto do furtki, prowadzącej do zadbanego ogródka.
Na progu niemal od razu pojawiła się wysoka kobieta z nieprzyjemnym wyrazem twarzy. – Jak coś mają do sprzedania, to ja nie kupuję – oznajmiła natychmiast, nie reagując na grzeczne powitanie. – My chciałyśmy z panią porozmawiać. – Zbita z tropu Wiktoria z trudem wydobyła z siebie głos. – A o czym to? Ja ich nie znam. – Forma zwracania się do nich w trzeciej osobie nie świadczyła bynajmniej o szacunku. Kobieta z góry była niechętnie nastawiona do gości. – O Filipie, pani synu. Tamta już miała zniknąć z powrotem w domu i zrobiła nawet półobrót, kiedy nieoczekiwanie zamarła. Zastanawiała się chwilę, a w końcu mruknęła: – No dobrze. Niech wejdą. Tylko nogi wycierać, żeby mi ziemi na pokoje nie naniosły. Onieśmielone dziewczęta weszły „na pokoje”, które okazały się typową wiejską izbą „od parady”, czyli zamkniętą przez większą część roku, a otwieraną tylko dla gości. Widać było, że gospodyni dba o porządek, mimo to w powietrzu wisiał ledwie
wyczuwalny zapach wilgoci i stęchlizny. Wiszące na ścianach, pociemniane święte obrazy w starych ramach sprawiały przygnębiające wrażenie. Za jednym z nich tkwił zasuszony pęk ziół i polnych kwiatów. Gospodyni wskazała dziewczętom miejsca przy stole, sama też usiadła na brzegu niewygodnego krzesła i poprawiła nienagannie ułożoną szydełkową serwetę. – Co wiedzą o Filipie? Gdzie on jest? Szybko okazało się, że matka niewiele wie na temat syna. O tym, że wyjechał studiować do Paryża, dowiedziała się dopiero od nich.
– Wpadł tu kiedyś jak burza, spakował się i powiedział tylko, że wyjeżdża. Nawet nie chciał rozmawiać – rozżaliła się. – I że da znać. Ale do tej pory się nie odezwał. Martwimy się o niego z mężem. Wiktoria nie wiedziała, jak zacząć rozmowę. Sprawa była wyjątkowo delikatna. – Miał zacząć studia w Krakowie – ciągnęła tymczasem kowalowa. – Taka byłam z niego dumna, pierwszy doktor w rodzinie, a tymczasem… – Wyciągnęła z rękawa chusteczkę do nosa i otarła oczy. – A one to pewnie koleżanki ze studiów, tak? Wiedzą, gdzie on teraz jest? Pewnie mu jakaś lafirynda zawróciła w głowie. Mówić mi tu zaraz! Przenosiła podejrzliwe spojrzenie z jednej dziewczyny na drugą. Wiktoria bardzo się starała wykrzesać w sobie ciepłe uczucia dla matki Filipa, ale nie potrafiła. W tej kobiecie o ponurym wejrzeniu było coś, co ją odpychało. Nabrała powietrza do płuc i szybko, żeby się nie rozmyślić, powiedziała: – Nazywam się Wiktoria Bernatówna, jestem córką aptekarza z Grodzkiej. A to moja przyjaciółka, Zofia…
– Kto… co… kim pani jest?!… – Matka Filipa wyglądała, jakby ją miała trafić apopleksja. Kiedy odzyskała oddech, wysyczała, spoglądając z niepokojem na drzwi: – Nie chcę mieć z panią ani jej ojcem nic wspólnego. Proszę natychmiast stąd wyjść! Wiktoria nie miała jednak nic do stracenia. Pokręciła przecząco głową. – Nie ruszę się stąd, dopóki nie odpowie mi pani na jedno pytanie. To dla mnie i dla pani syna bardzo ważne. Popatrzyła w rozbiegane oczy kobiety. Nagle dotarło do niej, że matka Filipa boi się, żeby do pokoju nie wszedł mąż i nie usłyszał ich rozmowy. I właściwie już wiedziała, jaka będzie odpowiedź. Zachowanie żony kowala nie pozostawiało żadnych wątpliwości. Mimo wszystko musiała to usłyszeć głośno. – Przysięgam, że ta rozmowa zostanie tylko między nami – obiecała. – Nikt, oprócz pani, mojej przyjaciółki i mnie, o niczym się nie dowie. Zwłaszcza pani mąż.
– O co chodzi? – Kowalowa wyglądała, jakby uszło z niej powietrze. – Niech pani pyta. – Czy Filip jest synem mojego ojca? – Co?!… Kto tak twierdzi? – Mój ojciec, Franciszek Bernat. Utrzymuje, że pracowała pani u niego jako służąca i odeszła, bo spodziewała się dziecka. I że tym dzieckiem był Filip. Czy to prawda? Cisza, jaka zapadła po słowach Wiktorii, niemal raniła uszy. Do wnętrza zimnego pokoju, ze szczelnie zamkniętymi oknami, nie dochodził żaden hałas z zewnątrz. Nie słychać było nawet odgłosów z kuźni. – Po co pani to wiedzieć? Kto jej dał prawo wtrącać się w czyjeś życie i co to w ogóle za pytania? To bezczelność! – Kowalowa odzyskała pewność siebie. – Filip i ja kochamy się. Chcieliśmy się pobrać, ale jeśli mój ojciec mówi prawdę, to… – Wiktorii załamał się głos. – Mój syn ma już narzeczoną, to jakaś pomyłka. Wynocha z mojego domu!
– Ale czy on jest moim bratem? – Wiktoria nie dawała za wygraną. Informacja o narzeczonej nie zrobiła na niej wrażenia. Wiedziała od Filipa, że matka ma już swoje plany w stosunku do niego. – Czy pani zupełnie nie ma serca?! – Zosia nie wytrzymała. – Tak trudno odpowiedzieć na to pytanie? A może wzięła pani od ojca Wiktorii pieniądze, a to nie było jego dziecko? O to właśnie chodzi?! Kobieta zbladła jak ściana, odsunęła z hałasem krzesło i drżącą ręką wskazała na drzwi wyjściowe, w których nagle stanął jej mąż. Kowal miał miłą twarz i ciepłe, niebieskie oczy ukryte w pajęczynie zmarszczek. Był chudy i żylasty, ale miał potężne bary, niezbędne w jego zawodzie. Wyglądał na przyjemnie zaskoczonego.
– O, mamy gości! – zawołał, uradowany. – Tak tu siedzicie przy pustym stole? To może ja coś zaraz przyniosę. – Nie ma potrzeby, one właśnie wychodzą. Kowalowa lekko pchnęła stojącą bliżej Wiktorię w stronę drzwi. – Odprowadzę. W milczeniu szły do furtki. Zosia sapała z wściekłości, Wiktoria nie była w stanie wydobyć z siebie głosu. Zaciskała zęby, żeby się nie rozpłakać, aż rozbolały ją szczęki. Matka Filipa pierwsza przerwała ciszę: – Łatwo oceniać innych, oj, jak łatwo. Pani ojciec to łotr i diabeł wcielony. Zniewolił mnie, zmuszał do różnych rzeczy. Dlatego odeszłam. A pieniądze wzięłam, bo mi się za to wszystko należały. Nie chciałam być taka głupia jak inne. Zawahała się, jakby chciała jeszcze coś dodać, ale nagle zmieniła zdanie. W jej oczach błysnęła nienawiść. – A jej ojca niech piekło pochłonie! Tam jego miejsce. Z trzaskiem zamknęła za nimi furtkę.
Wiktoria miała wrażenie, że ziemia usuwa jej się spod nóg. Ojciec miał jednak rację, Filip był jego synem. Jego i tej zimnej, surowej kobiety. – Co za jędza! – Zosia wciąż jeszcze nie mogła ochłonąć. – I pomyśleć tylko, że to matka twojego delikatnego Filipa. – Może niepotrzebnie powiedziałaś jej o tych pieniądzach – westchnęła zrezygnowana Wiktoria. Już nie mogła powstrzymać łez, które strumieniem popłynęły po jej twarzy. – Zdenerwowała się i wyrzuciła nas, a już myślałam, że coś powie, przyzna się, że on jednak nie jest synem mojego ojca. Teraz już przepadło. – Przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać. Może i nie powinnam była… Zapadła cisza. Dziewczęta ruszyły w stronę wyłaniającego się zza drzew opactwa cystersów. Do odjazdu pociągu miały jeszcze sporo czasu, postanowiły więc skorzystać z okazji i wybrać się do słynnej kaplicy z cudownym krzyżem, znanym z licznych łask. Wiktoria nasłuchała się opowieści ludzi o cudach, które miały się tam zdarzyć.
Sąsiadka zawiozła kiedyś umierającą córkę przed święty krucyfiks i dziecko po kilku dniach wyzdrowiało. Inna kobieta prosiła o odnalezienie swojego zaginionego ojca i ten w niedługim czasie wrócił do domu. Było tych opowieści znacznie więcej, nie we wszystkie wierzyła, ale postanowiła teraz prosić w swojej sprawie. – Tylko cud może nas uratować – szepnęła cicho do siebie. – Tylko cud. Już sam spokój i cisza panujące w kościele miały zbawienny wpływ na Wiktorię. Sączące się przez kolorowe witraże światło nadawało świątyni atmosferę tajemniczości. W takim miejscu wszystko wydawało się piękniejsze, łatwiejsze i możliwe. Dziewczęta podeszły do misternie kutej w roślinne motywy kraty, oddzielającej kaplicę z cudownym krzyżem od głównej nawy. Zachwyciły się złotymi gronami, wiszącymi między czerwonymi kwiatami i zielonymi liśćmi z metalu. Krata była otwarta, mogły więc wejść do środka. Między złoconymi kolumnami, opasanymi rzeźbionymi winoroślami, wisiał krzyż z postacią Chrystusa Miłosiernego,
przesłonięty czarną tkaniną na znak żałoby narodowej. Wokół krzyża znajdowały się, ledwo widoczne teraz, dziękczynne wota pozostawione przez wiernych wdzięcznych za doznane łaski. Dwa anioły z narzędziami Męki Pańskiej, umieszczone po obu stronach kolumn, strzegły cudownego krucyfiksu. Wiktoria poczuła, jak spływa na nią nieziemski spokój. Uklękła na przykrytym wzorzystym kobiercem stopniu u stóp krzyża, pochyliła głowę i zaczęła się cicho modlić.
ROZDZIAŁ 3 Andrzejowa była coraz słabsza i Wiktoria z niepokojem obserwowała, jak z energicznej do tej pory kobiety powoli wycieka życie. Już nawet najprostsze czynności sprawiały jej kłopot, dziewczyna starała się więc przychodzić do niej jak najczęściej. Robiła zakupy, przygotowywała posiłki i rozmawiała ze spragnioną towarzystwa staruszką. – Co cię trapi, moja kochana? Niewiele mogło umknąć jej uważnemu spojrzeniu. Już dawno dostrzegła, że jej ukochane dziecko, bo tak zawsze myślała o Wiktorii, ma jakieś zmartwienie. – Powiedz, może ci ulży albo razem znajdziemy jakieś wyjście. – Z tej sytuacji nie ma wyjścia. – Wiktoria poczuła piekące łzy pod powiekami. Zapragnęła nagle zwierzyć się staruszce z długo skrywanego bólu. Początkowo nie chciała jej martwić, ale Andrzejowa i tak się martwiła, nie wiedząc, o co chodzi. – Z każdej sytuacji jest jakieś wyjście. Spróbuj.
– Filip wcale nie wyjechał ot, tak sobie do Paryża – wyznała w końcu. – On uciekł przede mną. Ale nie to jest najgorsze… – Jak to uciekł? – oburzyła się akuszerka. – Przed tobą?! Nic z tego nie rozumiem. – Ja też nie rozumiem. Czasami mam wrażenie, że ktoś mnie przeklął. Naprawdę. Andrzejowa drgnęła, lecz nie dała po sobie poznać, jakie wrażenie zrobiły na niej słowa dziewczyny. Wiktoria nawet nie podejrzewała, jak bliska była prawdy. A może właśnie coś przeczuwała? – Cóż może być jeszcze gorszego w tej sytuacji? Nie wyobrażam sobie... – powiedziała ostrożnie staruszka. – Może być… – Wiktoria zawahała się, nie wiedząc, jakimi słowami wyznać prawdę. Każde z nich było ostateczne, pozbawiało ją złudzeń, zamykało na zawsze prawo do tej miłości. – Filip jest moim bratem – oznajmiła wreszcie. Opowiedziała Andrzejowej, w jakich okolicznościach wyszło na jaw pochodzenie Filipa, o reakcji ojca, który nie wypierał się wcale popełnionego czynu, i o swojej wizycie u matki
ukochanego. Andrzejowa słuchała z kamienną twarzą, nie przerywając dziewczynie. Kiedy Wiktoria skończyła, staruszka długo siedziała w swoim fotelu, przyciskając palce do skroni, jakby chciała powstrzymać natłok myśli. – Niestety, to bardzo prawdopodobne – odezwała się w końcu cichym głosem. – Ale i nie ma też całkowitej pewności. Pamiętam doskonale tę dziewuchę. Była harda i wyrachowana. I zdolna do oszustwa. Wiktoria spojrzała na staruszkę z otuchą. – Nie, kochana moja, nie chcę ci dawać złudnych nadziei. – Akuszerka pokręciła głową. – Mówię tylko, że akurat w jej przypadku można by mieć wątpliwości. Ale tylko wątpliwości. – Ojciec twierdzi, że to jego syn. Jego bękart, jak ciągle powtarza z lekceważeniem. – Takie rzeczy wie na pewno tylko matka. Mogła oszukać twojego ojca, żeby wyciągnąć pieniądze od człowieka, który niejedno miał na sumieniu. Wiedziała, jak go podejść. Sytuacja wydawała się bez wyjścia. Jeśli Hela Baranek oszukała Bernata, tym bardziej nie przyzna
się teraz do tego. Za wszelką cenę będzie się starała trwać przy swoim kłamstwie. Chociaż z drugiej strony może Filip rzeczywiście jest synem aptekarza? Andrzejowa sama nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Czuła coraz większą wściekłość na człowieka, który tylu osobom skomplikował życie. Niektórym zniszczył je naprawdę, innym, jak własnej córce, złamał serce. Bękartowi, którego przyszło mu wychowywać. Co za ironia losu…
– Ojciec powinien wybrać się do niej sam i zmusić tę kobietę, żeby powiedziała prawdę. – Andrzejowa zacisnęła dłonie. – Chodzi przecież o szczęście zarówno twoje, jak i Filipa. Wiktoria bezradnym ruchem rozłożyła ręce. – Nie będzie walczył o szczęście bękarta. Znam go dobrze. – To o twoje, przecież jesteś jego córką. – Myślę, że moje szczęście równie mało go obchodzi. – Jak to? Przecież utrzymywał cię, posyłał do szkoły, teraz opłaca twoje studia. Kocha cię... Wiktoria zaśmiała się gorzko. – Nie wiem, czy to akurat jest dowodem miłości do mnie. Chce po prostu mieć komu zostawić aptekę. Nigdy nie traktował mnie jak córki, zawsze byłam tylko kimś, kto opiekował się braćmi, pomagał w aptece. Zwykłym popychadłem. Nie sądzę, żeby mnie kiedykolwiek kochał. Zacisnęła powieki i bezwiednie podniosła głos; drżącą z gniewu dłonią otarła płynące z oczu łzy.
– Stale powtarzał, że przeklina dzień, w którym się urodziłam zamiast oczekiwanego syna. Że żałuje, że wtedy nie umarłam, jak inne jego dzieci. Andrzejowa chwyciła Wiktorię mocno za ręce i przytuliła do siebie. – Nie płacz, dziecko. Szkoda łez. Ojciec taki już jest, surowy i oschły, ale myślę, że na swój sposób cię kocha. Wcale nie była tego taka pewna. O Bernacie miała jak najgorsze zdanie, ale nie chciała teraz dokładać Wiktorii cierpień, odkrywając przed nią prawdę o jej pochodzeniu. Kiedyś jednak musi wyjawić tę tajemnicę. Przede wszystkim winna jest to Hance, prawdziwej matce dziewczyny. Tylko jeszcze nie teraz. Kiedyś… Minęło pierwsze półrocze studiów. Dziewczęta, mimo że zostały przyjęte na Uniwersytet Jagielloński, znów musiały składać podania z prośbą o przyjęcie na kolejne półrocze. Uzyskały je bez trudu. Obie uczyły się bardzo dobrze, Wiktoria w nauce znalazła ucieczkę od bólu i szarej rzeczywistości.
Natomiast ojciec coraz trudniej znosił jej ciągły smutek i przygnębienie. – Zaczynam mieć tego dość! – wykrzyknął nagle, kiedy wszyscy siedzieli przy niedzielnym obiedzie. To był jedyny posiłek, który teraz jadali we troje. – Ileż można się mazać i myśleć o nic niewartym chłopaku! – Ojcze – zaprotestowała Wiktoria. – To bardzo wartościowy człowiek. Studiuje medycynę, będzie lekarzem. Dobry, wrażliwy… – Ale bękart – przerwał jej ze złością Bernat. – Bękarty od urodzenia są upośledzone i nic dobrego nie może z nich wyrosnąć. – To twój syn, ojcze. – Mój bękart, nie syn! Masz o nim zapomnieć i zająć się tym, z czego będziesz miała kiedyś chleb. Płacz nic ci nie pomoże. W kuchni zapadła cisza. Przestraszony Stefanek dostał czkawki i Wiktoria podała mu coś do popicia. – Jak tak dalej pójdzie – ciągnął ojciec – to skończysz, jak mogła skończyć twoja matka. Gdyby nie umarła przy porodzie, zamknąłbym ją w
zakładzie dla obłąkanych, bo tylko tam się już nadawała. A ty zaczynasz zdradzać te same objawy. Lepiej uważaj, wariatki na pewno nie będę utrzymywał. Dziewczyna zmartwiała. Pierwszy raz usłyszała o tym, że ojciec miał zamiar zamknąć matkę w zakładzie. On sam chyba pożałował swojej szczerości, bo nagle zmienił ton i mruknął, speszony: – Martwię się o ciebie, córko. To wszystko. Nie bierz do serca tego, co powiedziałem. Wiktoria wbiła wzrok w talerz i zacisnęła pod stołem pięści. Zdała sobie sprawę, że zaczyna nienawidzić ojca. W milczeniu skończyli obiad. Wiktoria pozmywała naczynia, wróciła do swojego pokoju i rozłożyła
notatki z wykładów na stole. Zwykle przepisywała je na czysto po każdym wykładzie podczas trzygodzinnej przerwy między zajęciami. Nie stać jej było na drogie litografowane skrypty dla studentów. Wczoraj jednak wykorzystała ten czas, żeby zrobić zakupy Andrzejowej i przygotować jej spóźniony obiad. Chciała do niej zajrzeć wieczorem jeszcze raz, jednak ojciec poprosił, by pomogła mu w aptece. Tak rzadko już tam przychodziła, że nie mogła odmówić. Martwiła się jednak o staruszkę, która już w ogóle nie opuszczała domu. Zatem w niedzielne popołudnie uporała się szybko z notatkami i pobiegła do Andrzejowej. Przygotowany wczoraj obiad stał nietknięty na wystygłym piecu. W mieszkaniu było zimno. Przestraszona Wiktoria podbiegła do łóżka akuszerki, ale z ulgą stwierdziła, że ta śpi tylko. Napaliła pod kuchnią i podgrzała jedzenie. Tłusty rosół z kury powinien dodać staruszce sił. Kiedy był już wystarczająco gorący, obudziła Andrzejową. – O, to ty, mój aniele! – Chora z wysiłkiem otworzyła oczy i uśmiechnęła się na widok pochylonej nad nią dziewczyny. – Czyżbym już
umarła i znalazła się w niebie? – zażartowała słabym głosem. – Gdyby w niebie miały być takie niewydarzone i bezwolne istoty jak ja, to byłoby tam zbyt nudno – zaśmiała się Wiktoria. – Nie wolno ci umrzeć, ciociu. – Przytuliła policzek do wysuszonej, drobnej dłoni. – Cóż ja bym tu poczęła bez ciebie? – Dasz sobie radę, dasz. Jesteś silna. – Nie taka silna, jak by się wydawało. Poza tym jeśli rzeczywiście wdałam się usposobieniem w matkę, nie mogę być silna. – A któż ci to powiedział? Pewnie ojciec? – Andrzejowa aż usiadła na łóżku, co natychmiast skwapliwie zostało wykorzystane przez dziewczynę. Podsunęła staruszce miseczkę z bulionem pod brodę i podała łyżkę. – Tak, on – przyznała. – Powiedział mi dziś, że matka była obłąkana i że zamknąłby ją w zakładzie, gdyby nie umarła, wydając na świat chłopców. I że ja zaczynam zdradzać podobne objawy, więc prędzej czy później sama tam skończę. Jest wściekły, że nie mogę zapomnieć o Filipie.
Andrzejowa gwałtownie odsunęła miseczkę i z nagłą energią odrzuciła pierzynę. – No nie, tego już za wiele! – krzyknęła, wstając z łóżka. Zachwiała się, ale szybko oparła dłoń na drewnianej poręczy i odzyskała równowagę, zanim Wiktoria zdołała jej pomóc. – Tego już naprawdę za dużo. Musimy porozmawiać. – Możemy rozmawiać, kiedy będziesz jadła. – Wiktoria znów próbowała nakłonić ją do jedzenia, ale kobieta niecierpliwym ruchem odsunęła jej rękę. – Zjem później. To zbyt ważna sprawa, żeby mówić i jeść. Wiktoria z zaskoczeniem obserwowała nagłe ożywienie jeszcze przed chwilą bezsilnej staruszki. Podświadomie obawiała się tej rozmowy, czuła, że nie będzie ona przyjemna. Podejrzewała, że dowie się więcej przykrych rzeczy na temat matki, którą pamiętała zaledwie jak przez mgłę. Tymczasem Andrzejowa usiadła w głębokim fotelu, otuliła się wełnianą chustą i ręką wskazała Wiktorii fotel naprzeciwko siebie. – Od lat biłam się z myślami i do końca nie byłam pewna, czy powiedzieć ci prawdę o twojej matce
– zaczęła z namysłem. – Ale teraz widzę, że muszę to zrobić. Jesteś wystarczająco silna, żeby znieść prawdę. Przede wszystkim… – W zamyśleniu opuściła głowę na piersi. Przez moment wyglądało na to, że zasnęła w połowie zdania. Za oknem przejechał z hałasem wóz. Końskie kopyta stukały głośno o bruk, koła podskakiwały na kamieniach. Po chwili stukot ucichł. Ciszę przerwały głośne nawoływania węglarza sprzedającego swój towar, odpowiedziało mu miarowe tykanie starego zegara w pokoju. Na wpół żywa mucha tłukła się w kącie okna. Wiktoria
poczuła ciarki na plecach, ale nie miała odwagi się odezwać. – Przede wszystkim… – Andrzejowa ocknęła się i podjęła wcześniej rozpoczęte zdanie. – Klementyna Bernatowa nie była twoją prawdziwą matką. – Jak to?!… – Wiktoria spojrzała na nią ze zdumieniem i niedowierzaniem. Staruszka zdawała się jej nie słyszeć. Myślami przebywała w innym czasie. Stanęły jej przed oczami tragiczne wydarzenia sprzed wielu lat. – Wydawała na świat słabe dzieci, które albo rodziły się martwe, albo wkrótce umierały. Nie inaczej było z córką urodzoną trzynastego czerwca tysiąc osiemset dziewięćdziesiątego roku. – Przecież to dzień moich urodzin! Nie rozumiem… – Tak, bo ty też się wtedy urodziłaś. Tyle tylko, że córka Bernata przyszła na świat w sypialni małżeńskiej, a ty w piwnicy, na barłogu, jako córka aptekarza i młodziutkiej służącej. Niemal dziecka. – Hanki Szczygieł… – Tak, to właśnie ona była twoją matką. Z góry byłaś skazana na śmierć, ponieważ Bernat
natychmiast pozbywał się swoich nieślubnych dzieci. Raz tylko popełnił błąd, wyrzucając matkę Filipa, będącą przy nadziei, i pozwalając, by urodziła. To był błąd, jego zdaniem, oczywiście. Dzięki temu jednak dziecko przeżyło. – A dzięki czemu ja przeżyłam? – Wiktoria zadrżała, przeszedł ją dreszcz. Przeczuwała już, jaką usłyszy odpowiedź. Andrzejowa zawahała się przez chwilę, szukając odpowiednich słów, w końcu jednak podniosła hardo głowę. – Dzięki temu, że zamieniłam noworodki – oświadczyła z dumą. Wiktoria siedziała, oszołomiona, nie mogąc wykrztusić słowa. Długo trwało, nim zdołała wydobyć głos ze ściśniętej krtani. – A czy… czy moja… to znaczy czy Klementyna Bernatowa wiedziała o tej zamianie? – Śmiało możesz nadal nazywać ją swoją mamą. – Akuszerka rzuciła jej surowe spojrzenie. – Kochała cię nad życie. Była najlepszą matką na świecie. Ale nie, nie wiedziała o tym, co zrobiłam. Nikt nie wiedział oprócz mnie.
– Czyli Hanka też nie? – Niestety, nie zdążyłam biedaczce powiedzieć. Kiedy przyszłam z martwym noworodkiem, była już nieprzytomna. Ułożyłam dziecko w jej ramionach i czekałam, aż Hanka się ocknie. Kiedy jednak zaczęła odzyskiwać przytomność, do piwnicy wszedł Bernat ze swoim sługą. To on był katem, który pozbywał się dzieci. Twój ojciec nie brudził sobie rąk. – Jezuuu… – Wiktoria ukryła twarz w dłoniach. – To potworne. Nie mogę wprost uwierzyć. Andrzejowa nadal miała wątpliwości, czy postąpiła słusznie, wyjawiając tę tajemnicę Wiktorii, ale myśl, że Bernat mógłby zamknąć córkę w zakładzie dla obłąkanych, podsyciła jej gniew. Znający wielu ludzi aptekarz był zdolny do takiego postępku i zrobiłby to bez wahania, gdyby doszedł kiedyś do wniosku, że ten krok w jakiś sposób mu się opłaci. – Ale to jeszcze nie wszystko. – Akuszerka postanowiła powiedzieć całą prawdę. – Nie?… – Wiktoria podniosła głowę i spojrzała na nią z niedowierzaniem. Nie wyobrażała sobie nic gorszego niż to, co usłyszała przed chwilą.
– Kiedy Hanka ocknęła się na chwilę, tuż przed swoją śmiercią, trzymała w ramionach noworodka. Nie wiedziała jednak, że to martwa córka Klementyny. Jak już wspomniałam, nie zdążyłam jej powiedzieć o zamianie. Była pewna, że to jej córeczka, która żyje. Usłyszała, jak dawał polecenie służącemu, żeby się zajął dzieckiem „jak zwykle”. Czuła też, że sama umiera. I wtedy… Przerwała na chwilę, czując powracającą słabość. Gniew tylko na krótko dodał jej siły. Odetchnęła
głęboko i cicho dokończyła zdanie: – I wtedy go przeklęła. Jego i wszystkich jego potomków, nie wiedząc, że przy okazji przeklina również ciebie. I twoje dzieci w przyszłości… Wiktoria jęknęła, wciąż patrząc z osłupieniem na staruszkę. Ta tymczasem mówiła zmęczonym głosem: – Nie mogłam jej powiedzieć, że żyjesz i jesteś bezpieczna, bo stał obok. Byłabyś wówczas w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Kiedy twoja druga matka, Klementyna, zmarła, chciałam zostać waszą nianią, ale Bernat się nie zgodził. Słyszałam, jak Hanka rzuciła na niego klątwę, pewnie nie chciał, żeby moja obecność mu o tym przypominała. – Nie obawiałaś się, ciociu, o swoje życie? Przecież byłaś świadkiem śmierci Hanki, a pewnie i innych kobiet w tym domu. Ojciec mógł się bać, że pójdziesz z tym na policję. – Kto by mi tam uwierzył, dziecko… – Andrzejowa uśmiechnęła się ze smutkiem. – Twój ojciec zawsze był szanowanym człowiekiem, dobrze znał wszystkich ważnych tego miasta. Nawet sobie nie wyobrażasz, ilu ludzi robiło podejrzane interesy z
aptekarzem, który miał dostęp nie tylko do leków, ale i do trucizn. I który nie miał żadnych skrupułów. Nikt nawet nie próbowałby iść ze skargą na niego, bo skończyłoby się to źle dla skarżącego. Był pewny siebie i lekceważył takich biedaków jak ja. Wiktoria słuchała w milczeniu, przetrawiając opowieść akuszerki. Wszystko to spadło na nią jak grom z jasnego nieba. – Miałam rację z tym przekleństwem – szepnęła w końcu, bardziej do siebie niż do Andrzejowej. – Czułam to. Czułam, że ktoś nas przeklął. Mnie i moich braci. Staruszka przyglądała się jej ze współczuciem, a jednocześnie i z ulgą. – Oto cała prawda, moje dziecko. Nareszcie spadł mi ciężar z serca i mogę spokojnie umierać. Gdyby ojciec ci nie groził, może i nigdy bym nie wyjawiła tej tajemnicy. Ale znam go i wiem, że jest zdolny do najgorszego, jeśli tylko w jakiś sposób mu się to opłaci. Poza tym – dodała – należało się to też twojej matce, Hance. Nie powinna zostać zapomniana.
– Mój Boże… – wykrzyknęła nagle Wiktoria, podnosząc palce do ust. – Czyli widziałam na cmentarzu swoją własną babcię? Opowiedziała Andrzejowej o spotkaniu z kobietą, która wzięła ją za Hankę, swoją córkę. – Tak, to musiała być jej matka, a twoja babka. Ucieszyłaby się, gdyby wiedziała, że jej wnuczka żyje. – Zatem powinnam ją odszukać. Na razie jednak muszę to wszystko przemyśleć w spokoju. Tyle się zmieniło w moim życiu w ciągu ostatniej godziny. Boże… Staruszka ze zrozumieniem pokiwała głową. – To prawda, masz rację, przemyśl to wszystko. Ale nie podejmuj żadnych pochopnych decyzji. Chodzi mi o twojego ojca. Dobrze się zastanów, czy chcesz mu o tym wszystkim powiedzieć. On jest naprawdę nieobliczalny i groźny. Wiktoria była już przy drzwiach, kiedy jeszcze usłyszała cichy głos Andrzejowej. – Co do klątwy, nie przejmuj się nią aż tak bardzo. Może ci być tylko trochę trudniej niż innym, ale pamiętaj, że miałaś dwie kochające matki. Obie teraz
z dumą patrzą na ciebie z góry. Jesteś mądra i silna, jak tylko może być kobieta. Hanka z pewnością stara się złagodzić skutki swojego przekleństwa, Klementyna zaś czuwa, żeby ci się nie stała krzywda. Masz szczęście, moje dziecko. Po powrocie do domu Wiktoria długo nie mogła usnąć. Przewracała się na łóżku z boku na bok, myśląc, co ma teraz zrobić z wiedzą o swoim pochodzeniu. Znała opinię ojca co do bękartów, ale nie bała się, że mógłby wyrzucić ją z domu, w którym tak niewiele dobrego ją spotkało. Chętnie sama opuściłaby to miejsce natychmiast, wiedziała jednak, że wtedy
Stefanek byłby zdany tylko na siebie. Ojciec nie zająłby się synem, którym gardził i którego się wstydził przed ludźmi. Musiała najpierw znaleźć dom dla siebie i brata. Odejdą stąd oboje, jednak trzeba to wcześniej mądrze zaplanować. W nocnej ciszy słyszała co godzinę uderzenia zegara na ratuszu. Wiatr z północy zawsze przynosił głosy od strony rynku. I zmiany. Wiktoria czuła, że czekają ją zmiany w życiu.
ROZDZIAŁ 4 Niedługo po tej rozmowie Andrzejowa zmarła. Zupełnie jakby tylko czekała, aż zrzuci ciężar z serca. Wiktoria rozpaczała na jej pogrzebie, płakała jak po bardzo bliskiej osobie, chociaż znały się niedługo. Zawdzięczała jej życie, dzięki niej miała, choć na krótko, matkę, która naprawdę ją kochała. Żal do ojca się pogłębiał. Gdyby nie on, być może mieliby wszyscy szczęśliwe dzieciństwo pod opieką tej dobrej i kochającej kobiety. Uboga staruszka nie pozostawiła wiele po sobie, ale swoje najcenniejsze rzeczy zapisała Wiktorii. Była to przepiękna zastawa stołowa, używana chyba tylko od święta. Delikatny komplet obiadowy, w różowe kwiatuszki i postaci pasterek w zwiewnych sukienkach, należał do jej matki. Andrzejowa opowiadała Wiktorii, że matka dostała go od bogatych krewnych w prezencie ślubnym, lecz prawie nigdy nie używała w obawie przed zniszczeniem. Brakowało tylko jednego talerza, nikt nie wiedział, kiedy i kto go stłukł. Własnością Wiktorii stał się również komplet kryształowych kieliszków do wina, które po lekkim
uderzeniu w brzeg wydawały czysty dźwięk, przy każdej sztuce inny. I one też prawdopodobnie nigdy nie były używane. Może tylko przez dawno zmarłego męża Andrzejowej, ale jeśli nawet, to bardzo rzadko. Kobieta wspominała go jako spokojnego, pracowitego i uczciwego człowieka. Z całą pewnością nie nadużywał wina. Jeśli już coś pił, mówiła, to tylko kieliszek złotej benedyktynki jako dodatek do filiżanki mocnej kawy. Wiktoria schowała wszystko do ogromnego, dębowego kredensu w jadalni. Do swojego pokoju zaniosła tylko filiżankę z obtłuczonym uszkiem, tę, w której Andrzejowa piła zwykle kawę, gdy się spotykały. Ten mały kawałek porcelany przypominał jej staruszkę, wieczorami widziała niemal smużkę aromatycznej pary, unoszącą się nad filiżanką. Nie czuła się wtedy taka samotna. Podczas częstszych teraz wizyt na cmentarzu miała nadzieję spotkać swoją babkę, ale chociaż na grobie Hanki zawsze były kwiaty, nigdy nikogo tam nie widziała. Jeśli babka przychodziła, musiała tam bywać w innych godzinach niż Wiktoria.
– Biedna mamo – mówiła dziewczyna nad grobem Hanki. – Moja ty biedna mamusiu. Jesteś mi teraz tak samo bliska jak mama, która mnie pokochała i troszczyła się o mnie. Nie zdążyłaś się dowiedzieć, że ocaliła mnie Andrzejowa, ukochana ciocia. Byłaś taka młodziutka, młodsza niż ja teraz. To straszne. Usiłowała ją sobie wyobrazić. Jeśli wierzyć słowom matki Hanki i samej Andrzejowej, były do siebie podobne. Wiktoria spoglądała w lustro, szukając rysów matki, ale widziała tam jedynie poważną dziewczynę z jasnym warkoczem przerzuconym przez ramię, pełnymi ustami i niebieskimi oczami, wypełnionymi smutkiem i tęsknotą. Uroda Wiktorii nadal nie dawała spokoju kolegom ze studiów. Nie ustawali w staraniach, żeby się zbliżyć do dziewczyny, zaprosić ją na spacer czy choćby tylko odprowadzić po zajęciach do domu. Nadal zbywała ich, osładzając odmowę miłym uśmiechem. Niestety, ten jedyny, z którym mogła być szczęśliwa, wyjechał daleko i nie dawał żadnego znaku życia.
Nawet nie wiedziała, co robił w Paryżu. Czy naprawdę studiował, czy też dał się wciągnąć w towarzystwo młodych, żądnych zabawy artystów, o których tak dużo złego słyszała? Miała nadzieję, że podobnie jak ona na pierwszym miejscu postawił naukę. Miał zadatki na dobrego lekarza, byłaby szkoda, gdyby zaprzepaścił swoje zdolności. Martwiła się o Filipa jak o ukochanego. I jak o brata – ta myśl ją przygnębiła. A zatem chyba gdzieś tam w głębi serca pogodziła się już z faktem, że są tylko rodzeństwem. A przecież to nie mogła być prawda. Po zakończeniu każdego półrocza Wiktoria zdawała kolokwia, czyli prywatne egzaminy z każdego
obowiązującego ją przedmiotu. Po egzaminie przedkładała profesorowi drukowany blankiet, nabywany u portiera uniwersyteckiego, z wypisanym imieniem i nazwiskiem zdającej i nazwą przedmiotu. Profesor wpisywał ocenę, składał swój podpis i przybijał pieczęć zakładu. Wiktoria z przyjemnością czytała teraz tekst takiego dokumentu: Poświadczam, jako pani Wiktoria Bernatówna, hospitantka, w półroczu zimowym 1909/1910 poddała się egzaminowi prywatnemu (colloquium) z zoologii i takowy odbyła z postępem celującym. Dr Kornelski, Profesor Uniw. Jagiell. Lubiła zajęcia z tego przedmiotu, profesor często puszczał na ekran za pomocą latarni magicznej diapozytywy, przedstawiające w powiększeniu budowę drobnoustrojów, morskich zwierząt oraz preparaty mikroskopowe, i zadawał studentom pytania dotyczące przedstawianych obrazów. Wykładów z farmakognozji słuchali zarówno medycy, jak i farmaceuci i Wiktoria czuła wtedy bolesne ukłucie w sercu. Gdyby wszystko potoczyło się inaczej, siedziałaby teraz w jednaj ławce z Filipem, czuła ciepło jego ciała i napawała się
widokiem najpiękniejszego na świecie profilu. A później razem przepytywaliby się i przygotowywali do egzaminu. Gdyby… Ze smutku, choćby tylko na chwilę, mogły ją wyrwać jedynie ćwiczenia mikroskopowe z tego przedmiotu. Tajemniczy świat odkrywany w okularze mikroskopu pochłaniał ją bez reszty. Jednym okiem patrzyła na preparat, drugim na leżący obok papier, na którym rysowała widziany na szkiełku obraz. Z równą ciekawością, jako przyszła aptekarka, wysłuchiwała wykładów o truciznach i ich działaniu na zajęciach z toksykologii. Dzięki intensywnej nauce mogła choć na chwilę zapomnieć o swoich zmartwieniach. Wraz z innymi biegała z wykładu na wykład, na szczęście nie miała daleko, bo budynki uniwersyteckie stały blisko siebie. Kiedy wieczorem wracała do domu, jadła kolację w towarzystwie Stefanka i unikając spotkania z ojcem, czym prędzej zamykała się w swoim pokoju.
Za każdym razem, gdy zdarzyło jej się go zobaczyć, miała ochotę wykrzyczeć mu w oczy całą prawdę, jednak brakowało jej odwagi. Bała się reakcji tego potwora, jak zaczęła go w myślach nazywać. A Franciszek Bernat znów zaczął się wymykać nocami na swoje tajemnicze wyprawy. Wracał nad ranem, starając się nie robić hałasu, ale Wiktoria, która sypiała jak zając pod miedzą, budziła się przy najmniejszym nawet szmerze. Słyszała, jak ojciec szedł po cichu do swojego pokoju, a niedługo potem rozlegało się stamtąd donośne chrapanie. Rano wyglądał na niewyspanego, lecz nie pytała, co było tego przyczyną. Podświadomie czuła, że odpowiedź by jej się nie spodobała. Ojciec zaczął jej się jawić jako ktoś obcy, kogo do tej pory zupełnie nie znała. Budził w niej nieokreślony lęk. Kiedyś, jeszcze przed świtem, tuż po głośniejszym niż zwykle powrocie ojca do domu, Wiktorię wyrwało z łóżka głośne łomotanie do drzwi. Wyjrzała przez ciemne okno i w świetle lampy gazowej nad wejściem zauważyła dwóch
wzburzonych policjantów, a za nimi zaspanego stróża, który usiłował otworzyć bramę trzęsącymi się rękami. Po chwili usłyszała głosy na schodach i pukanie do drzwi sąsiadów na dole. Wiedziała, że za chwilę policjanci pojawią się też w mieszkaniu ojca. – Co się dzieje? Aż podskoczyła ze strachu, słysząc za plecami jego głos. – Nie wiem, coś się chyba stało, bo do sąsiadów na dole przyszła policja. Skulił się w sobie i nerwowymi ruchami zaczął poprawiać poły szlafroka. Wystawały spod niego spodnie, których nie zdążył jeszcze zdjąć. – Co mnie to obchodzi. – Machnął ręką z udawanym spokojem. – Idź spać, to nas nie dotyczy. Jednak po chwili rozległo się głośne pukanie również do drzwi ich mieszkania.
– Nie zauważył pan czegoś niepokojącego? – spytał jeden z policjantów, wchodząc do ciemnego przedpokoju. Drugi przyglądał się podejrzliwie wystającym spod szlafroka spodniom Bernata. – Zawsze pan sypia w spodniach? – spytał, zerkając porozumiewawczo na kolegę. Franciszek zmieszał się, ale szybko odzyskał pewność siebie i odparł zniecierpliwionym tonem: – Jakim prawem zadaje mi pan takie pytania? W moim domu mogę robić, co tylko mi się podoba. Mogę spać nawet w zimowym palcie i butach, a panu nic do tego. Policjanci, którzy mieli nocną służbę, nie znali aptekarza; byli to młodzi chłopcy, zapewne od niedawna pracowali w mieście. Gdyby przyszli tu jego starzy znajomi, nie zadawaliby takich pytań. Bezczelność tych młokosów oburzyła i zaniepokoiła aptekarza. – Oczywiście – skwapliwie potwierdził pierwszy. – Ma pan prawo spać, w czym pan zechce, jednak pojawiły się wyjątkowe okoliczności, które usprawiedliwiają nasze pytanie.
– Jakież to okoliczności, jeśli mogę wiedzieć? A co do spodni – wyjaśnił Bernat – włożyłem je w pośpiechu, słysząc wasze pukanie. To wszystko. Policjanci pominęli milczeniem jego tłumaczenia. Wiktoria zaprosiła ich do kuchni, gdzie paliła się lampa wisząca nad stołem. – No cóż, kilka ulic stąd – zaczął powoli niższy z nich – zamordowano młodą kobietę. Właściwie to jeszcze dziecko. Usłyszeliśmy jej krzyk, ale kiedy przybiegliśmy, było już za późno. – Ale co to ma wspólnego z nami? – Aptekarz powoli odzyskiwał pewność siebie. – Widzieliśmy, jak sprawca wpadł do tej kamienicy. Nie zdążyliśmy go złapać, bo zamknął za sobą drzwi na klucz, więc musiał to być ktoś, kto tu mieszka. – Zabójca wciąż gdzieś tu jest – dopowiedział drugi. – Dlatego musimy przepytać wszystkich mieszkańców. – Proszę, pytajcie. – Bernat rozparł się niedbale na krześle. Policjanci nadal stali na środku kuchni, patrząc na niego uważnie; po chwili bardziej rezolutny z nich,
nieproszony, również usiadł i wyjął notes. Poślinił ołówek i z ręką zawieszoną nad kartką, spojrzał na aptekarza. Wiktoria przycupnęła na brzegu krzesła, starając się opanować lęk. – Gdzie pan był tej nocy? – Padło pierwsze pytanie. – Tam, gdzie każdy porządny obywatel powinien w nocy być. W łóżku. – Bernat spojrzał wyzywająco na młodego policjanta. – Ktoś to może potwierdzić? – Jestem wdowcem, sypiam sam. Ale córka może potwierdzić, że byłem w swoim pokoju. Prawda, córeczko? Wiktoria drgnęła. Ojciec po raz pierwszy w życiu nazwał ją córeczką. Poczuła mdłości. Już wiedziała, że stało się coś bardzo złego. – Tt… tak – powiedziała cicho, nie podnosząc wzroku. – No cóż – śledczy zanotował tę odpowiedź i wstał od stołu – dziękujemy panu, ale to tylko oznacza, że zabójca ukrył się tu gdzieś i może wam zagrażać. Zwłaszcza pańskiej córce. Sądząc po tym, co zrobił tamtej nieszczęsnej dziewczynie, to jakiś szaleniec.
Nie będzie miał pan nam za złe, jak się tu trochę rozejrzymy, prawda? – Nikt tu się nie chowa. – Bernat z hałasem wstał od stołu. – Możecie być tego pewni, panowie. – Chyba nie utrudnia nam pan czynności? – Starszy z nich rzucił mu ostre spojrzenie. – Mamy taki rozkaz i musimy go wypełnić. Zrezygnowanym gestem pokazał im, że mogą czynić swą powinność, ruszyli więc w stronę najbliższego pomieszczenia. Postanowił złożyć skargę na ich zachowanie do swojego znajomego komisarza. Tak się nie traktuje szanowanych obywateli. Co za czasy! Młodzież robi się bezczelna i nie
ma za grosz szacunku dla starszych. – Czyj to pokój? – Mój. – Wiktoria odsunęła się na bok, wpuszczając policjantów do środka. Niewiele tam było sprzętów, więc zajrzeli tylko za łóżko, pozostawione w nieładzie, gdy zerwała się po nagłym przebudzeniu, do szafy i za zasłonkę, za którą stała miednica i dzbanek z wodą do mycia. W pokoju dziewczyny panował idealny porządek. W kącie, przy oknie, na małym stoliku piętrzyła się sterta książek i zeszytów. Przeszli do pokoju Stefanka, którego chyba nawet armaty nie mogłyby zbudzić. Spał, rozciągnięty w poprzek łóżka, z ręką zwisającą za jego krawędź. Wiktoria czułym gestem przełożyła ją z powrotem na pościel. Chłopiec mruknął coś przez sen i obrócił się do ściany, jakby światło niesionej przez siostrę lampy raziło go przez zamknięte powieki. W jego pokoju również nie było zakamarków, w których mógłby się ukryć złoczyńca. Policjant wziął lampę od Wiktorii i schylił się z nią pod łóżko.
Oprócz starych kapci, dawno już zapomnianych przez właściciela, niczego więcej tam nie było. No może jeszcze tylko „koty” z kurzu. Odkąd nie mieli służby, każdy sam dbał o porządek w swoim pokoju. Stefanek, który z natury był raczej schludny, uważał widocznie, że czego nie widać, tego nie trzeba sprzątać. W pokoju pana domu rzucał się w oczy bałagan, jakby właściciel nie dbał specjalnie o porządek albo rozbierał się w pośpiechu. Ciśnięte byle jak ubranie leżało w nieładzie na łóżku i na dwóch fotelach przy piecu. Pościel też była rozrzucona, ale trudno stwierdzić, czy łóżka nie ścielono od rana, czy też właściciel dopiero wstał. Obszerna szafa, jeszcze z czasów małżeńskich aptekarza, czyli obliczona na co najmniej dwie osoby, została gruntownie przeszukana, lecz wśród pachnących naftaliną palt i surdutów niczego tam nie znaleziono. Ani nikogo. Pod ogromnym małżeńskim łożem policjanci znaleźli tylko, wepchnięty głęboko i niewidoczny na pierwszy rzut oka, dziecięcy trzewik, zapinany na guziczki.
– To któregoś z pańskich dzieci? – Policjant sięgnął po leżący przed kaflowym piecem pogrzebacz i wyciągnął bucik na środek pokoju. Bernat drgnął nerwowo, zmarszczył czoło w zamyśleniu i nie patrząc na Wiktorię, odpowiedział, starając się zachować spokój: – Tak, to pewnie córki. Kiedy była mała, przychodziła do naszego łóżka, żeby się pobawić. Musiał jej wtedy spaść. Spojrzała na niego ze zdumieniem i już miała zaprzeczyć, że nigdy, przenigdy nie przychodziła tu się bawić, ale ostre spojrzenie ojca sprawiło, że nic nie powiedziała. Sypialnia rodziców, a później samego ojca, nie była miejscem dziecięcych zabaw. Dzieci nigdy tu nie wpuszczano. Policjanci zaczęli się zbierać do wyjścia. Poprosili, żeby Bernat się do nich zgłosił w razie jakichkolwiek podejrzeń albo gdyby sobie coś przypomniał. – Jak zginęła ta dziewczyna? – spytała opanowanym głosem Wiktoria. Nie miała już żadnych wątpliwości, kto był zabójcą. Chciała tylko wiedzieć, jak to się stało.
– Pewnie zadźgana nożem – mruknął aptekarz, starając się w dalszym ciągu unikać jej wzroku. On też czuł, że córka zaczyna się wszystkiego domyślać. – Nie – odpowiedział niższy z policjantów. – Gdyby tak było, łatwiej znaleźlibyśmy drania po śladach krwi. Została uduszona, ale wcześniej brutalnie… – przerwał i uciekł spojrzeniem w bok. Wiktoria pokiwała głową w milczeniu, jakby te słowa potwierdzały tylko jej podejrzenia. Nabrała głęboko powietrza w płuca, zanim zadała kolejne pytanie:
– Ale mówili panowie, że to było prawie dziecko. Co zatem dziecko robiło tak późno na ulicy, i to samo? – Lepiej panience nie wiedzieć… Niektórzy zwyrodniali rodzice kupczą ciałami swoich córek dla zaspokojenia chuci takich zwyrodnialców jak ten dzisiejszy. Ale złapiemy go. Łotr się nam nie wymknie. Po wyjściu policjantów w mieszkaniu Bernatów zapanowała głucha cisza. Zza okna słychać jeszcze było stukot ich podbitych butów na bruku ulicy, a kiedy ten dźwięk ucichł, milczenie ojca stało się dla niej zbyt ciężkie. – Porozmawiajmy, ojcze. – O czym tu jeszcze rozmawiać? Czas spać, rano czeka nas praca. Pokręciła przecząco głową. – Nie, musimy sobie pewne sprawy wyjaśnić. Słyszałam, jak chwilę przed przyjściem policjantów wróciłeś w pośpiechu do domu. Zupełnie jakby ktoś cię gonił. Wytłumaczysz mi to?
– Nie mam obowiązku tłumaczyć się przed tobą. Twoja bezczelność jest… – Nie spałeś w domu. To nie pierwsza noc, kiedy wracasz skądś nad ranem – nie ustępowała. – Nigdy nie pytałam, ale dzisiejszy wypadek wszystko zmienia. – Jaki wypadek?! Sądzisz, że miałem z tym coś wspólnego? – Tak właśnie sądzę. Gdzie byłeś tej nocy? – Jakim prawem tak się do mnie odzywasz?! I co to za ton, jakbyś zwracała się do kolegi? A gdzie „ojcze”? Zapomniałaś, że jestem twoim ojcem i należy mi się szacunek? – Gdzie byłeś tej nocy, ojcze? – Nie twoja sprawa, ale skoro już tak koniecznie chcesz wiedzieć, poszedłem się przejść. Często wychodzę, kiedy nie mogę spać. Ojciec tłumaczący się przed nią był kimś, kogo przedtem nie znała. Poczuła obrzydzenie, ale i nagły strach. Taka zmiana nie wróżyła niczego dobrego. – A skąd się wziął ten trzewik pod twoim łóżkiem? Wiesz, ojcze, równie dobrze jak ja, że nigdy nie należał do mnie. Boże Przenajświętszy… –
Przerwała nagle, tknięta straszną myślą. – Czy mała Anielka, wnuczka naszej kucharki, nie została czasem znaleziona bez trzewika? Mówiono, że musiał zostać w rzece… – Bzdura! – Bernat poczerwieniał niebezpiecznie. – Skąd bucik z rzeki miałby się znaleźć u mnie? – Nie musiał zostać wyłowiony z rzeki. Anielka była w tym domu w dzień poprzedzający swoje zniknięcie. Mówiłeś, że widziałeś, jak stąd wyszła… – Zerwała się gwałtownie z krzesła i pobiegła do pokoju ojca. Po chwili wróciła z zakurzonym trzewiczkiem w ręce. – Nic nie wskazuje na to, żeby został wyłowiony z rzeki. Skąd ten trzewik pod twoim łóżkiem… ojcze? Bernat dyszał coraz głośniej. Żyły na jego skroni nabrzmiały jak powrozy. – Przestań! Mam dość tego wypytywania! To niesłychane! – Skąd się wziął bucik Anielki pod twoim łóżkiem? Była tu? – Tak, była w moim pokoju. – Trzasnął pięścią w stół, aż zadudniło. – I co z tego? Prowokowała mnie!
Zawsze mnie prowokowała, one wszystkie są takie same. Kręcą tymi swoimi tyłkami, nawijają włosy na palce, uśmiechają się, a potem udają, że nie chcą. Ladacznice! Wiktoria nie czuła nic. Twarz i usta zdrętwiały jej jak na silnym mrozie. Nie była w stanie mówić dalej. – Ta dziewucha wyjątkowo się darła – krzyczał nadal Bernat, pryskając kropelkami śliny na córkę. – Jakby ją zarzynali. Pomyślałby kto, że działa jej się jakaś wielka krzywda. Nie chciałem jej udusić, to był nieszczęśliwy wypadek. Chciałem ją tylko uciszyć. Wiktoria przypomniała sobie tamte jęki i szurania i zrobiło jej się słabo. Słyszała odgłosy zbrodni
i nic nie zrobiła… Chyba nigdy w życiu sobie tego nie wybaczy. Nie chciało jej się wyjść z ciepłego łóżka. Może uratowałaby życie temu dziecku, gdyby wtedy zareagowała? Gdyby nie myślała, że to tylko głos pijanego ojca. Gdyby tylko nie była taka bezwolna i uległa na każdym kroku. Taka tchórzliwa i bez charakteru… Gdyby tak się nie starała zajmować jak najmniej miejsca w tym domu… – A ta dzisiejsza dziewczyna? – Też zaczęła krzyczeć. – Żyłka na jego skroni pulsowała, jakby żyła własnym życiem. – Dlaczego, ojcze? Dlaczego?! Nawet nie czuła łez spływających jej po twarzy. Przecierała oczy bezwiednym ruchem, żeby widzieć, żeby nie stracić z pola widzenia potwora, który był jej ojcem. – Nie wiesz, co to samotność dla mężczyzny pozbawionego żony. Każdy potrzebuje miłości. – Ty to nazywasz miłością? – Jęknęła ze zgrozy. – Małe, niewinne dziewczynki… Jezu miłosierny, ja chyba śnię!
– Każdy lubi co innego. – Bernat zaczął się powoli uspokajać. – Takie małe są najlepsze. Wiktoria zerwała się z miejsca i przyciskając dłoń do ust, wybiegła do kuchni. Tam długo i boleśnie wymiotowała nad wiadrem na zlewki. Ojciec zastał ją klęczącą bez sił przy wiadrze. – No i co? – spytał niemal rozbawionym tonem. – I co teraz zrobisz z tą wiedzą? Wydasz ojca policji? Żałuję Anielki, bo była miłym dzieckiem, ale wszystko stało się tak nagle. Nie planowałem tego, chciałem tylko, żeby była cicho. Natomiast te małe ladacznice z ulicy nie zasługują na współczucie. Dobrze wiedziały, na co się decydują, wychodząc nocą. Zasłużyły na taki los. To były ludzkie śmiecie. Wiktoria wstała z trudem z klęczek i na trzęsących się nogach ruszyła w jego stronę. Był coraz bardziej czerwony na twarzy, żyłka na jego skroni znów zaczęła pulsować. Wycelowała w niego palec. – Jeśli sam nie zgłosisz się rano na policję, ja to zrobię. Jesteś mordercą, potworem i nie może ci to ujść na sucho – powiedziała, starając się za wszelką cenę panować nad sobą.
– Nie zrobię tego! I ty też nigdzie nie pójdziesz. Nie zapominaj, że jesteś moją córką, a ja twoim ojcem. Na ojca się nie donosi. „Czcij ojca swego…”, pamiętasz? Nie doniesiesz na mnie! – Zaśmiał się szyderczo. – Owszem, zrobię to. Jestem twoją bękarcią córką, więc taka lojalność mnie nie dotyczy. Sam mówiłeś, że bękarty od urodzenia są upośledzone umysłowo. Skoro nie zdaję sobie sprawy z tego, co robię, mogę wyjawić twoje zbrodnie. Poprawiła włosy, otarła twarz i spoglądała wyzywająco na ojca. Podjęła już decyzję i nic nie mogło jej sprowadzić z obranej drogi. – Coś ty powiedziała?! Jaki bękart? Jesteś moją prawowitą córką! – Dopiero teraz dotarł do niego sens jej słów. – Jestem córką Hanki, twojej służącej. I twoją przy okazji. Niestety. – Bzdura! – Chciałabym, żeby tak było. Bernat złapał się za głowę, jakby się bał, że pęknie mu czaszka. – To niemożliwe… Dziecko Hanki przecież zmarło. Sam widziałem…
– Nie, to twoje dziecko zmarło wkrótce po porodzie. Jak wszystkie inne wcześniej. Akuszerka zamieniła noworodki, bo wiedziała, co się stanie z dzieckiem Hanki. Chciała też uszczęśliwić twoją żonę, gdyż druga położnica i tak umierała. Nikt o tej zamianie nie wiedział, nawet moja druga matka. – Nieee… to niemożliwe. Powiedz, że to nieprawda. Że tylko chcesz mi dokuczyć… – Dokuczyć? – Wiktoria roześmiała się pogardliwie. – Chciałabym cię zamordować, ale nie zrobię tego. Nie będę sobie brudziła rąk kimś takim jak ty. Zabiłabym potwora, a poszła siedzieć do więzienia
jak za zabicie człowieka. Przeciwnie, chcę, żebyś jeszcze długo żył. Żebyś miał czas na rozmyślania i nigdy nie zapomniał o tym, że przez lata wychowywałeś bękarta, łożyłeś na jego utrzymanie, żywiłeś go. A swoje własne, „prawdziwe” dziecko kazałeś utopić w rzece. Jak ślepego kociaka. Wyszła z kuchni, omijając go jak zapowietrzonego. Brzydziła się nawet oddychać tym samym powietrzem. Bernat coraz silniej ściskał oburącz głowę. Wściekłe pulsowanie rozsadzało mu czaszkę. Nagle poczuł straszliwy ból i przed jego oczami rozbłysły miliony szalonych fajerwerków. Z głuchym łoskotem zwalił się na kamienną posadzkę kuchni.
ROZDZIAŁ 5 Wiktoria zdała egzamin kończący dwuletnie studia farmaceutyczne przy Wydziale Filozoficznym c.k. Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ze wszystkich trzech obowiązujących przedmiotów, fizyki, chemii i botaniki, otrzymała oceny celujące. Wraz z innymi koleżankami została wezwana do Dziekanatu Medycznego Uniwersytetu, gdzie w obecności promotora i dziekana Wydziału Lekarskiego dano im do podpisu rotę ślubowania, a potem wręczono dyplomy magistrów farmacji. Pergamin, drukowany po łacinie, wsunięty był w blaszaną tubę, szerszą z jednego końca, na którym mieściła się odbita na wosku pieczęć Uniwersytetu Jagiellońskiego. Mogła już bez przeszkód objąć aptekę po ojcu, ale nawet to, tak samo jak otrzymany dyplom, nie dawało jej już takiej radości. Apteka, którą trzeba było na jakiś czas zamknąć, gdy właściciel doznał ataku apopleksji, wymagała teraz dużo pracy i starań. Z początku Wiktoria nie była pewna, czy sama sobie poradzi, ale z pomocą przyszła jej Zosia.
Przyjaciółka po ukończeniu studiów nie znalazła żadnej pracy, chętnie zgodziła się więc pracować u Wiktorii, a ta zaproponowała jej spółkę. Zaskoczeni klienci początkowo omijali dziwną aptekę, prowadzoną przez dwie młode kobiety, szybko przekonali się jednak, że nigdzie nie zostaną obsłużeni tak solidnie i z takim wdziękiem. Obie właścicielki potrafiły doradzić, proponowały nowe, sprawdzone leki, a co najważniejsze, u Wiktorii i Zosi można było kupić mieszanki ziół służące do pielęgnacji kobiecej urody. Te ostatnie były dziełem Wiktorii. Drzwi od apteki niemal się nie zamykały. Dzwoneczek zawieszony nad drzwiami oznajmił, że wchodzi kolejny klient. Zmęczona Wiktoria odwróciła wzrok od wyjątkowo nieczytelnie napisanej recepty i znieruchomiała, zaskoczona. Do apteki weszła bowiem matka Filipa. Kobieta rozejrzała się wokół z podziwem i uznaniem, a następnie zbliżyła się niepewnie do Wiktorii.
– Dzień dobry! – Dziewczyna szybko weszła w rolę uprzejmej aptekarki. – Czym mogę pani służyć? – Rozmową. Możemy porozmawiać gdzieś, w jakimś spokojnym miejscu? Do apteki weszli kolejni klienci, co trochę speszyło niespodziewanego gościa. Kobieta zrobiła krok do tyłu, jakby chciała uciec. Zosia, która wyjrzała właśnie z zaplecza, usłyszała ostatnie słowa przybyłej i usiłując nie okazywać jej niechęci, przywitała się, a potem szepnęła przyjaciółce, że ją zastąpi. – Możesz spokojnie wyjść, ja się tu wszystkim zajmę – zapewniła, unosząc w zdziwieniu brwi, ale tak, żeby matka Filipa tego nie zauważyła. Wiktoria odpowiedziała lekkim wzruszeniem ramion i zrobiła minę pokazującą, że również nie wie, o co chodzi. Kiedy znalazły się już w mieszkaniu, zaproponowała kobiecie kawę, lecz tamta pokręciła głową, odmawiając. – Chciałabym już mieć tę rozmowę za sobą – oświadczyła po chwili niezręcznego milczenia. –
Jestem pani winna przeprosiny za moje zachowanie tamtego dnia. – No cóż. – Wiktoria wzruszyła ramionami. – Zaskoczyłyśmy panią w jej własnym domu, zadawałyśmy niedyskretne pytania. Chyba tak bardzo się nie dziwię. Miałam tylko żal, że nie chciała mi pani pomóc. – I wyjawić, że Filip nie jest synem pani ojca? – Uśmiechnęła się gorzko. – Nie miałam odwagi… Wiktoria drgnęła. – Czy to znaczy…? Kobieta spuściła wzrok i nie patrząc jej w oczy, zaczęła szybko mówić, jakby w obawie, że dziewczyna jej przerwie.
– To znaczy, że Filip nie jest pani bratem. Jego ojcem jest mój mąż. Byłam już przy nadziei, kiedy zgodziłam się do pracy w waszym domu. Mój narzeczony nie wiedział jeszcze o dziecku, przekonałam go, że trochę zarobię przed ślubem. Słyszałam, że Bernat daje wysokie odprawy swoim służącym. Zamilkła na chwilę, jakby nie umiała znaleźć odpowiednich słów. Wiktoria starała się nawet nie oddychać, żeby nie spłoszyć swojej rozmówczyni. – Musiałam tylko się postarać i chociaż raz… – ciągnęła żona kowala, uciekając spojrzeniem w bok. – Byłam młoda i głupia, teraz mi wstyd i wszystkiego żałuję, ale nie myślałam, że skomplikuję tym komuś życie. – Boże… – Wiktoria zaczęła się dusić. – Co pani jest? – Matka Filipa zerwała się z krzesła, przestraszona. – Nic, nic. – Dziewczyna machnęła niecierpliwie ręką. – To z emocji. Po prostu jeszcze nie mogę uwierzyć.
– Nie ma pani do mnie żalu? – Mam ochotę panią wyściskać z radości, ale wciąż się boję, że to tylko sen i zaraz się obudzę. – To nie sen, chociaż właśnie we śnie prześladowała mnie pani od dłuższego czasu. Przychodziła pani do mnie niemal noc w noc i żądała, żebym wyznała prawdę. – Naprawdę? To byłam ja? – Tak, chociaż dziwnie ubrana, jakoś tak staroświecko. Ale te same włosy, oczy, twarz. To nie mógł być nikt inny. – Mógł… Wiktoria uświadomiła sobie, kogo opisuje ta kobieta. I chociaż nie znała Hanki, swojej matki, nie miała żadnych wątpliwości, kto we śnie nachodził żonę kowala. – Ale nie mówmy teraz o tym. Jestem taka szczęśliwa, bo przeczucie i serce mnie nie myliły. Filip nie jest moim bratem i tylko to się liczy. Nie mogła usiedzieć w miejscu, miała ochotę wykrzyczeć swoją radość całemu światu. – Czy on też już wie? – spytała nagle.
– Nie. – Kobieta posmutniała. – Odsunął się od nas, nie daje znaku życia, ale wiemy od jednego z jego przyjaciół, że mieszka w Paryżu i studiuje medycynę. Poruszyliśmy z mężem niebo i ziemię, żeby się tego dowiedzieć. – Wyjęła z kieszeni chustkę i otarła nią oczy. – Dla nas ważne jest tylko, że żyje, bo obawialiśmy się… Wiktoria nie była w stanie zadać następnego pytania. Wciąż jeszcze nie mogła w to wszystko uwierzyć, bała się, że to tylko sen, z którego zaraz się obudzi, jak to już nieraz bywało. – Tak. – Matka Filipa jakby czytała w jej myślach. – Mamy jego adres w Paryżu. Ale to od pani powinien się dowiedzieć prawdy, więc nie pisaliśmy jeszcze do niego. Już raz go zawiodłam. Może nie chcieć mnie znać. Z pokoju w głębi mieszkania dobiegły jęki, jakby ciche wycie, stłumione grubymi drzwiami. Matka Filipa spojrzała przestraszona na Wiktorię. – To ojciec – wyjaśniła dziewczyna. – Jakiś czas temu doznał ataku apopleksji, jest teraz częściowo sparaliżowany i nie może mówić. Ma bezwładną prawą rękę i nogę.
Wstała od stołu. – Przepraszam, ale muszę tam zajrzeć i sprawdzić, co się dzieje. Może znów zsunął się z łóżka. Rzuca się niespokojnie przez cały czas. – Mogę pójść z panią? Zaskoczona Wiktoria skinęła przyzwalająco głową. – Jest pani pewna, że chce go jeszcze widzieć?
– Niczego i nigdy nie byłam tak pewna – odpowiedziała twardo kobieta. W zaciemnionym pokoju panował zaduch. W nieruchomym powietrzu, mimo wyraźnych starań Wiktorii, unosił się zapach starości i choroby. Chory leżał wprawdzie w czystej pościeli, ale już widać było na niej ślady „wypadku”, jaki zdarzał mu się często z powodu braku kontroli nad potrzebami fizjologicznymi. Matka Filipa spojrzała na niego z obrzydzeniem i czymś w rodzaju satysfakcji. – Dumny i władczy pan Bernat we własnych odchodach? Szeroko otwarte oko aptekarza rozszerzyło się jeszcze bardziej, ale widać było, że nie rozpoznaje gościa. Z opuszczonego kącika ust ciekła strużka śliny. Jęknął boleśnie, usiłując coś powiedzieć. – Zmieniłam się, prawda? Jestem Hela, z domu Baranek, pańska dawna służąca. Poznaje mnie pan? Tak, ta, którą pan odesłał z brzuchem do domu. Na wykrzywionej twarzy Bernata odmalowało się najpierw zdumienie, później coś na kształt zrozumienia. Jeszcze nie do końca wierzył, ale już
było widać, że słowa kobiety powoli do niego docierają. Zdumienie ustąpiło miejsca obawie. Czego ta żmija jeszcze od niego chce? Przecież załatwili sprawę wiele lat temu. – Wielki pan Bernat. I kto by się spodziewał zastać go kiedyś w gównach. Jakiż to los przewrotny… – drwiła nadal. Wiktoria zmarszczyła gniewnie brwi i wzięła ją za ramię, usiłując delikatnie wyprowadzić z pokoju. – Tak nie można – syknęła. – Nie kopie się leżącego. Nie pozwolę… Kobieta wyrwała się z jej objęć. – Zasłużył na to. Zasłużył całym swoim marnym życiem! Zaraz stąd wyjdę. – Znów odepchnęła ręce Wiktorii. – Mam tylko coś do powiedzenia temu łotrowi. Bernat drżał cały. Z otwartego oka popłynęła łza. – Chcę tylko, żeby pan wiedział, panie Bernat, że pana oszukałam. Filip nie jest pańskim synem, na szczęście dla niego. Dał mi pan pieniądze, bo miał zbyt dużo na sumieniu. Nawet nie starał się pan sprawdzić, czy to może być prawda. Nie jestem dumna z tego, co zrobiłam, o nie. Unieszczęśliwiłam
własnego syna i pańską córkę, ale teraz przyszłam to naprawić. Dla nich jeszcze wszystko może się skończyć dobrze, dla pana już nie. To tyle. Niech cię piekło pochłonie, ty nikczemniku! Ale najpierw niech cię dopadną wszystkie twoje ofiary. Z płaczem wybiegła z pokoju. Wiktoria zostawiła ojca samego i ruszyła za matką Filipa. Znalazła ją w kącie kuchni, skuloną na krześle. Kobieta kiwała się w przód i w tył, wstrząsana szlochem. – Przepraszam, naprawdę przepraszam, ale nie mogłam się powstrzymać. Sama nie jestem bez winy, ale pani ojciec to potwór. Zasłużył na wszystko, co go spotkało. Wiem o wielu jego zbrodniach, jednak będę milczeć, bo to już niczego nie zmieni. Los wystarczająco go pokarał. Mnie też, bo przez swoją chciwość straciłam syna. Ja również sobie na to zasłużyłam. Wiktoria nie wiedziała, co powiedzieć. Stała na środku kuchni jak ogłuszona. Zbyt wiele się teraz wydarzyło, nie mogła tego ogarnąć. – Znajdź go, moja droga. Błagam – poprosiła matka Filipa, wręczając jej kartkę z paryskim
adresem syna. – Znajdź moje dziecko. Swojego ukochanego. Już czas, żeby wszystko zakończyło się szczęśliwie. Wiktoria nie miała wątpliwości, komu zawdzięcza „nawrócenie” matki Filipa. Wiedziała też, że w głębi duszy ta kobieta nie jest aż tak zła, jak można by sądzić. Głupota i strach kazały jej tak długo ukrywać prawdę. W młodości popełniła błąd, ale w końcu się przyznała. Mimo wszystko wymagało to niemałej odwagi. Obiecała jej, że wyruszy do Paryża najszybciej, jak tylko będzie możliwe. Najpierw jednak musi zorganizować opiekę dla ojca i pracę w aptece, a to może zająć trochę czasu. Znalezienie kogoś
odpowiedzialnego, kto by się zajął chorym, nie było prostą sprawą. Opieka nad częściowo sparaliżowanym człowiekiem nie należała do najłatwiejszych. Tym bardziej że aptekarz raczej nie był szczególnie lubiany. Zwłaszcza teraz, gdy wyszły na jaw nowe okoliczności zbrodni popełnionej na młodocianej prostytutce owej pamiętnej nocy. Dociekliwi młodzi policjanci znaleźli kogoś, kto widział mężczyznę zaczepiającego wcześniej dziewczynę, a Bernat pasował do opisu podanego przez świadka. Zdradziły go krzaczaste brwi widoczne spod szerokiego kapelusza, którym się nieudolnie osłaniał, oraz długi, jedwabny szal, prawdopodobne narzędzie zbrodni. Taki sam policjanci zauważyli w pokoju aptekarza podczas oględzin mieszkania. Wprawdzie nikt jeszcze nie udowodnił Franciszkowi winy ponad wszelką wątpliwość, a że sam podejrzany nie był już w stanie ani potwierdzić, ani odeprzeć zarzutów, ludzie zaczęli snuć przypuszczenia. Mało kto wierzył w niewinność aptekarza.
Policjanci nadal szukali mocnych dowodów. Stan zdrowia podejrzanego raczej nie stanowił przeszkody, by go osądzić i skazać. W razie udowodnienia winy czekał go wyrok śmierci, co w opinii ludzi i tak było łagodną karą. Większą stało się dotychczasowe uwięzienie we własnym ciele i rozpamiętywanie swojego życia. Dlatego też nikt specjalnie się nie spieszył z wyjaśnianiem śmierci młodej prostytutki. Poza tym gdyby chodziło o kogoś innego, sprawa na pewno wyglądałaby inaczej. Los ulicznic nie był jednak największym zmartwieniem władz. Bernat miał więc raczej pecha, gdyż z pewnością wolałby teraz wyrok śmierci. – Taka jestem szczęśliwa! – Wiktoria zakończyła opowieść, przerywaną okrzykami niedowierzania Zosi. Jej samej wzruszenie chwilami odbierało mowę. – Wysłuchane zostały wszystkie moje modlitwy. Sama nie wiem, od czego teraz zacząć. Muszę odnaleźć Filipa, muszę! – Zacznij od ochłonięcia – doradziła całkiem rozsądnie przyjaciółka. – Nie nadajesz się dzisiaj do pracy w aptece, w stanie takiego wzburzenia nietrudno o pomyłkę. Ja się tu wszystkim zajmę, a ty
wybierz się na spacer. Idź na cmentarz i podziękuj swojej matce, Hance. Jestem pewna, że to ona czuwała nad wszystkim. – Też mi się tak wydaje. Owa tajemnicza młoda kobieta ze snów matki Filipa to nie mogłam być ja. I nie dlatego, że nic nie pamiętam, bo to nie mój sen. Chodzi o niemodny już dzisiaj ubiór tej młodej kobiety, która tak bardzo mnie przypominała. Pamiętam, jak Andrzejowa mówiła mi, że jestem podobna do Hanki. To znaczy do mojej mamy – dodała miękko. Najpierw Wiktoria poszła do ojca, żeby go nakarmić. Zupełnie o nim zapomniała; po wyjściu matki Filipa natychmiast pobiegła z radosną nowiną do Zosi. Widać było jednak, że Stefanek zajął się chorym pod nieobecność siostry. Ojciec leżał nieruchomo, bezwładna ręka zwisała z łóżka. Dziewczyna pomyślała bez większych emocji, że dostał kolejnego wylewu i nie żyje, ale poruszył się na jej widok. W otwartym oku widać było cierpienie i jakby wołanie o pomoc. – Jestem. – Pochyliła się nad nim i uniosła zwisającą z łóżka rękę. Zajmowała się ojcem na
zmianę ze Stefankiem, który mył go i zmieniał brudne podkłady. Chłopiec uważał, że takie sprawy powinien załatwiać mężczyzna, ponieważ dla młodej kobiety to krępujące. Wiktoria była bratu bardzo wdzięczna. Ten leżący teraz bezwładnie mężczyzna był dla niej kimś, kto potrzebował opieki, i bez względu na okoliczności nie mogła mu jej odmówić. Jednak za każdym razem, ilekroć zbliżała się do jego łóżka, nie potrafiła opanować obrzydzenia. Wyobraźnia podsuwała jej obrazy, o których wolałaby zapomnieć. W takiej sytuacji trudno jej było wykrzesać w sobie współczucie dla tego nieszczęsnego starca, który za swoje grzechy musiał teraz pokutować, sparaliżowany. Była przekonana, że już tysiące razy chciał umrzeć, los jednak pozbawił go tej możliwości. Jako aptekarz znał przecież wystarczającą ilość środków pozwalających na odebranie sobie życia, niestety, nie mógł się ruszyć z łóżka. Nie mógł też nikogo
poprosić o taki specyfik. Stefan już wcześniej umył i przebrał ojca, Wiktoria przyniosła więc z kuchni miseczkę z ciepłą jeszcze zupą. – Jedz, proszę. – Bezskutecznie usiłowała otworzyć łyżką zaciśnięte usta Bernata. – Musisz przecież jeść. On jednak z uporem odmawiał. Odwrócił głowę do ściany i wbił w nią zrezygnowane spojrzenie. Nie chciał żyć, ale nie mógł sam umrzeć. Czuł, że przy troskliwej opiece dzieci może trwać w takim stanie jeszcze przez lata. Cóż za ironia losu. Wszystko w jego życiu poszło nie tak, sam wszystko zniszczył. Nie zasłużył sobie na takie dzieci. Oddałby wiele, gdyby mógł uzyskać teraz od nich wybaczenie, ale zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe. Umrze, nie mając już po temu okazji. Był stracony. Zbrodnicze skłonności, które ujawniły się najwcześniej u jego brata, a później u syna, okazały się najsilniejsze u niego samego.
To właśnie on był największym potworem. Obecnie miał mnóstwo czasu, by zastanawiać się nad całym swoim życiem. Czemu dopiero teraz zdał sobie z tego wszystkiego sprawę? Teraz, kiedy już było za późno? Odwrócił błagalny wzrok w stronę córki. – Ojcze – wbrew sobie samej ogarnęło ją współczucie i smutek – wiem, że to grzech, ale będę się modlić o szybką śmierć dla ciebie. Nie pomogę ci umrzeć, na to nie licz. Ale będę się o to modliła. Tyle mogę teraz dla ciebie zrobić. Bernat zamknął oko z wyraźną ulgą. Nie było to wybaczenie, na które czekał, jednak słowa córki przyniosły mu ukojenie. Rozumiała go, nawet mu współczuła. To i tak więcej, niż mógłby oczekiwać w takiej sytuacji. Wiktoria miała rację. Najbardziej na świecie pragnął teraz śmierci. Bez względu na to, co go czekało po tamtej stronie.
ROZDZIAŁ 6 Na cmentarzu panował spokój. W ciszy słychać było jedynie świergot ptaków. Nieliczne rude wiewiórki, śmigające między drzewami, stawały nagle słupka i okrągłymi jak koraliki oczami wpatrywały się w idącą ścieżką dziewczynę. Nie pomyślała, żeby im przynieść trochę orzeszków. Zwykle coś dostawały, ale to Stefanek zawsze pamiętał o poczęstunku. Tym razem Wiktoria przyszła sama. Ktoś musiał zostać z ojcem. Zresztą potrzebowała chwili samotności, żeby się podzielić radosną nowiną z obiema matkami. Miała też nadzieję, że spotka na cmentarzu kogoś z rodziny Hanki. Matka zmarłej miała prawo wiedzieć o istnieniu wnuczki. Dziewczyna usunęła zwiędłe kwiaty z grobu. Wyglądało na to, że od dłuższego czasu poza nią nikogo tu nie było. Chwilę stała w milczeniu, dziękując matce za pomoc. Nie musiała jej opowiadać o Filipie, Hanka z pewnością o wszystkim wiedziała. Wiktorię przepełniało uczucie
wdzięczności i smutku. Żalu, że nie dane jej było poznać matki. Hanka zdążyła ją zobaczyć, a ona, Wiktoria, choć też musiała wtedy spoglądać w jej twarz, niczego nie pamiętała. Łzy spłynęły po jej policzkach i jak przez mgłę zauważyła, że ktoś się zbliża w jej stronę. Powoli i ostrożnie, tak jak się poruszają starsi ludzie. Nie było wątpliwości, alejką szła matka Hanki. Modlitwy Wiktorii zostały wysłuchane. – Znowu się spotykamy. – Ubrana na czarno staruszka uśmiechnęła się na powitanie do dziewczyny. – A panienka płacze? Dlaczegóż to? – Proszę usiąść. – Wiktoria posadziła ją na niedawno odnowionej drewnianej ławeczce. Zdziwiona kobieta wpatrywała się wyblakłymi oczami w jej twarz. – Mój Boże, Hanula… – Westchnęła ciężko. – Panienka wybaczy, ale nie mogę się powstrzymać. Długo tu nie przychodziłam, bo chorowałam. Ale nie mogłam się doczekać, kiedy wreszcie zobaczę grób córki. I… i miałam nadzieję, że znów tu panienkę spotkam. Nie wiem dlaczego.
– A ja wiem. – Wiktoria położyła rękę na spracowanej dłoni staruszki. Postanowiła dłużej nie zwlekać. – Jestem córką Hanki. Pani wnuczką. Pani serce wiedziało to najwcześniej. Kobieta zbladła i omal nie osunęła się na ziemię. Przerażona dziewczyna zerwała się, żeby jej pomóc, ale staruszka szybko doszła do siebie. Z niespotykaną w jej wieku energią podniosła się z ławki. – Jak to? Nie rozumiem… przecież moja Haneczka nie miała dzieci. – Umarła, wydając mnie na świat. Jestem jej córką. – Ale… ale ostatnio mówiła panienka przecież, że jest córką aptekarza Bernata. – Tak, ale jego żona nie była moją matką. Mój ojciec wykorzystał Hankę. Podobnie jak i inne swoje służące. – Głos Wiktorii stwardniał. Znów ogarnęła ją wściekłość na ojca. – Nie wierzę. – Matka Hanki w oszołomieniu kręciła głową. – I zgodził się wychowywać dziecko Hani? Nic nam nie mówił? – Nie wiedział o tym. Do niedawna o niczym nie miał pojęcia. Tego samego dnia jego żona urodziła dziecko, które natychmiast zmarło, i akuszerka
zamieniła noworodki. Gdyby nie to, mnie również czekałaby śmierć. Oszczędziła staruszce szczegółów. – Jezusie Nazareński! – Do kobiety jakby dopiero teraz dotarł sens słów Wiktorii. – Zepsuł moją małą, niewinną Hanusię… Moją kochaną córeczkę! Dziewczyna stała obok, nie śmiejąc jej przerwać. Obawiała się, że tamta ją odrzuci, wszak ona, Wiktoria, była dzieckiem grzechu. Nie mogła jednak postąpić inaczej. Matka Hanki miała prawo wiedzieć o jej istnieniu. I o tym, dlaczego tak naprawdę zmarła jej córka. Kobieta długo szlochała z twarzą ukrytą w dłoniach. Wiktoria uznała, że powinna zostawić ją samą,
i zaczęła się dyskretnie cofać w stronę ścieżki, ale matka Hanki ocknęła się nagle. Dopiero teraz zauważyła, że dziewczyna zamierza odejść. – Co robisz, moje dziecko? – zawołała, przestraszona. – Chcesz zniknąć, teraz, kiedy Bóg mi cię zesłał w miejsce Hani? Zostań! – Babciu! – Wiktoria podbiegła z płaczem do staruszki i wtuliła się w jej drobne ramiona. – Moja wnuczka! – Kobieta odsuwała ją co chwila, żeby móc jej się lepiej przyjrzeć, i znów obejmowała, jakby się bała, że dziewczyna nagle zniknie. – Moja jedyna wnuczka. Nie puszczę cię, dopóki mi wszystkiego nie opowiesz. Proszę. Usiadły na wygodnej ławce w głównej alei cmentarza i Wiktoria powoli, starając się pomijać drastyczniejsze szczegóły, opowiedziała staruszce, kiedy i w jaki sposób dowiedziała się o swoim pochodzeniu. I o tym, jak zmarła Hanka, rzuciwszy wcześniej klątwę na ojca i jego potomnych. W tym również na nią. – Nie wiedziała, że ja żyję i mam rodzinę – dodała szybko, jakby chciała wytłumaczyć swoją matkę.
– Akuszerka nie zdążyła jej nic powiedzieć, bo kiedy przyniosła martwe dziecko Bernatów, Hanka była już nieprzytomna. Ocknęła się na chwilę, gdy do piwnicy wszedł mój ojciec, ale było już za późno na wyjaśnienia. Sądziła, że dziecko, które trzyma w objęciach, jest jej i że… Bernat pozbędzie się noworodka, jak to już wcześniej robił z innymi. Coraz trudniej było jej nazywać go ojcem, zwłaszcza w takich okolicznościach. – Zabijał własne dzieci? – Przerażona babka spojrzała na nią z niedowierzaniem. – Nie sam, miał od tego zaufanego człowieka, którego podobno wszyscy się bali. Część noworodków topiono w rzece, inne podrzucano do szpitala, gdzie i tak większość szybko umierała. Widziałam panujące tam warunki, niestety. – Jezu… a ja o niczym nie wiedziałam… Moje biedne dziecko! – Kobieta znów zaniosła się płaczem. Wiktoria objęła ją ramieniem i przytuliła do siebie. – Nigdy się nie skarżyła. – Staruszka musiała to z siebie wyrzucić. – Kiedyś jednak powiedziała, że chciałaby stamtąd odejść, ale na nią nakrzyczałam i
kazałam zostać. Myślałam, że to tylko dziewczyńskie fanaberie, a pieniędzy w domu brakowało i praca Hani była dla nas ważna. Co ze mnie za matka… Jakaż ja byłam ślepa! A ona rodziła w piwnicy, jak zwierzę… Matko Przenajświętsza! – Babciu, to niczyja wina, tylko mojego ojca. Teraz pokutuje za wszystkie swoje grzechy. Opowiedziała o apopleksji, w wyniku której ojciec został częściowo sparaliżowany i zależny we wszystkim od innych. – Gdzie teraz jest? Mam nadzieję, że w jakimś przytułku? – W oczach staruszki zapaliły się stalowe błyski. – Nie… w domu. W końcu to mój ojciec. Nie mogłabym inaczej. Zresztą pomaga mi w tej opiece brat. – Ojciec?! To nie ojciec, tylko zwykły buhaj. Mam takiego w zagrodzie, pokrywa krowy, ale nikt nie nazwałby go ojcem. – Babka Wiktorii podniosła głos, zapominając, że jest na cmentarzu. Zorientowała się po chwili, przeżegnała i już ciszej dokończyła: – Ten człowiek nie zasłużył na to, żeby go nazywać ojcem. To potwór, który powinien zgnić
w więzieniu za to, co robił z tymi biednymi dziewczynami. Jesteś dla niego za dobra. – Nienawidzę go, ale nie mogę inaczej. Wychował mnie, wykształcił… – Tak, bo nie wiedział, że jesteś córką służącej. Taką na pewno by się nie zajmował. Wiktoria wiedziała, że to prawda. Nie zdradziła babce jeszcze mroczniejszej tajemnicy ojca. Nie miała odwagi, przynajmniej na razie chciała staruszce oszczędzić tej wiedzy. Słońce zaczęło już zachodzić, staruszka podniosła się z ławki, przypomniawszy sobie, że czeka na nią
syn. Przywiózł ją tutaj wozem, a sam pojechał załatwiać jakieś sprawy w mieście. Teraz jednak dawno już minęła pora, kiedy mieli się spotkać przed bramą cmentarza. – Pewnie już się martwi, co się ze mną stało. – Zaczęła zbierać się do wyjścia, ocierając łzy z twarzy. – Obiecaj, kochanie, że odwiedzisz starą babkę. Poznasz swoją rodzinę, masz wuja, brata Hanuli. O, właśnie tu idzie. Rzeczywiście, na ścieżce pojawił się lekko pochylony mężczyzna. Szedł szybko, wyraźnie zdenerwowany. – Mamo! – zawołał przestraszony na widok staruszki w towarzystwie nieznajomej dziewczyny. – Coś się stało? Mama zasłabła, broń Boże? Pomogła jej pani, prawda? A mówiłem… – Przestań trajkotać. – Matka przerwała mu niecierpliwym ruchem dłoni. – Gorzej niż kwoka. Nic mi nie jest, a zatrzymała mnie tu… – spojrzała ze łzami w oczach na Wiktorię – córka Ani. Moja wnuczka, a twoja siostrzenica.
– Że co? Że jak? – Mężczyzna otworzył usta i z niezbyt mądrą miną spoglądał na obie kobiety. Miał opaloną, ogorzałą twarz z białym paskiem na czole, zapewne od kapelusza, który nosił, pracując w polu. Teraz malowało się na niej zaskoczenie i niedowierzanie. Przenosił spojrzenie z matki na dziewczynę. – Opowiem ci wszystko w domu. To długa historia. Teraz wracajmy, bo pewnie krowy już ryczą, niewydojone. Zasiedziałyśmy się tu trochę. A takie miałam przeczucie, żeby dzisiaj przyjechać na cmentarz, mój Boże! – Rozpłakała się na nowo i mocno przytuliła Wiktorię. – Ale o co tu chodzi? – Mężczyzna nie mógł ochłonąć. – Jaka siostrzenica? Przecież nasza Hanka nie miała męża, a tym bardziej dziecka… – W domu, wszystkiego się dowiesz w domu. – Staruszka poganiała ociągającego się syna. – Cierpliwości. Wszystko w swoim czasie. Ja tak długo czekałam, to i ty możesz choć trochę. –
Uśmiechnęła się z czułością do wzruszonej dziewczyny. Pożegnały się z żalem, Wiktoria musiała obiecać, że odwiedzi babkę w najbliższą niedzielę, i dwa razy powtórzyła adres na dowód, że go dobrze zapamiętała. Oszołomiony jeszcze brat Hanki uściskał niezgrabnie dziewczynę, co rusz starając się dowiedzieć czegoś więcej. Nadal nic nie rozumiał, ale matka była nieugięta. – To długa opowieść, nie czas teraz na nią. Opowiem ci po drodze, jak już taki jesteś niecierpliwy. Mój Boże, trudno mi samej w to wszystko uwierzyć. Uszczęśliwiona Wiktoria pomachała im ręką na pożegnanie i z uśmiechem na ustach ruszyła w stronę grobu Klementyny, swojej drugiej matki. Musiała jej o wszystkim opowiedzieć. Nagle zyskała nową rodzinę. Dawno nie czuła się taka szczęśliwa. Tyle dobrego zdarzyło się ostatnio. Filip nie był jej bratem, odnalazła babcię i wuja, a niedługo odszuka też ukochanego w Paryżu. Wszystko pomyślnie się układało.
Nagle poczuła lekki niepokój, że aż nazbyt pomyślnie. Odrzuciła jednak tę myśl. Kiedyś pech musiał się przecież skończyć, może klątwa przestała już działać. Będzie dobrze, bo musi w końcu być. Mocno w to wierzyła i z taką nadzieją wróciła do domu. Najpierw pobiegła do apteki, żeby zwolnić Zosię i wszystko jej opowiedzieć. – Naprawdę? – Przyjaciółka z radości aż klasnęła w dłonie. – To cudowna wiadomość. Musisz ich jak najszybciej odwiedzić. Widzisz, jak wszystko dobrze się układa? – Dręczy mnie tylko jedna sprawa… – zaczęła niepewnie Wiktoria. – Nigdy nikomu o tym nie mówiłam i dopiero teraz, kiedy opowiadałam babci o ojcu, uświadomiłam sobie, że powinnam to w końcu komuś wyznać. To straszne, nawet nie wiem, jak zacząć. – Najlepiej od początku – uśmiechnęła się Zosia, ale widząc minę przyjaciółki, spoważniała. – To dotyczy ciebie czy ojca?
Wiktoria z trudem opowiedziała jej o straszliwych czynach ojca. Kiedy doszła do usuwanych po cichu noworodków, Zosia usiłowała jej przerwać, ale Wiktoria ją powstrzymała. – Wiem, co chcesz powiedzieć. To tajemnica, którą tak naprawdę wszyscy znają. Tyle tylko wyjawiłam babci, reszty nie dałam rady. Jesteś pierwszą osobą, która to usłyszy, i proszę, poradź mi, co mam teraz zrobić. – Jezus Maria… – jęknęła Zosia po wysłuchaniu całej opowieści. – Ta mała, śliczna Anielka… i te inne, z ulicy… Nie, nie może mi się to pomieścić w głowie. – Powinnam opowiedzieć o tym policji, zgłosić zbrodnię, jestem to winna jego ofiarom, ale nie potrafię. Nie mam w sobie tyle siły. – Rozumiem cię doskonale, ale co by to teraz zmieniło? Twojego ojca już sam los pokarał, ciężej chyba, niż gdyby skazano go na więzienie. Siedzi zamknięty we własnym, nędznym ciele i musi godzić się na to, że pielęgnuje go upośledzony, wzgardzony przezeń syn i nieślubna córka. No nie, stanowczo nie chciałabym być w jego położeniu.
– Ale sprawiedliwość… Winna to jestem rodzinom ofiar. – Ty nic nie jesteś nikomu winna. Myślisz, że babce Anielki pomoże świadomość, że dziewczynkę zabił jej chlebodawca, człowiek, który pomógł przy pogrzebie, dał jej pieniądze i o którym dotąd myśli z wdzięcznością? Nie lepiej, żeby nadal wierzyła, że to był nieszczęśliwy wypadek i biedaczka sama wpadła do wody? Jeśli pozna prawdę, może się obwiniać, że sama ściągnęła wnuczkę do jaskini potwora, że można było tego uniknąć. Nie, to nie jest dobry pomysł moim zdaniem. – Sama nie wiem. Chyba masz rację, ale… – Pomyśl też o Stefanie i o sobie samej. Kiedy wyjawisz prawdę policji, ojciec w tym stanie, w jakim teraz jest, może uniknąć sprawiedliwości, ale wy staniecie się dziećmi mordercy. Naprawdę chcesz żyć z takim piętnem? Ludzie potrafią być okrutni, nie zapominaj o tym. Zniszczą was. I będą ci mieli za złe, że wydałaś własnego ojca.
– To co ja mam robić? Udawać, że nic się nie wydarzyło? Że o niczym nie wiem? Przecież to tak, jakbym kryła mordercę i jego zbrodnie. – Ta zbrodnia i tak wyjdzie na jaw, przecież cały czas prowadzone jest śledztwo. W końcu ludzie się dowiedzą, ale nie od ciebie. A ty zawsze możesz jakoś pomóc rodzinom zamordowanych, założyć towarzystwo dobroczynne, wspierające dzieci ulicy, sama nie wiem co jeszcze. Masz wiele możliwości, żeby odkupić winy ojca. Zosia aż dostała wypieków z przejęcia. – Ten człowiek nie zasługuje na żadne ciepłe uczucia. Omal nie zniszczył ci życia historią z Filipem, dobrze, że chociaż ta kobieta zdecydowała się wyznać prawdę. Przez ojca musiałaś też zrezygnować z dalszych studiów. Dość tych poświęceń. A ogłoszenie światu, że to morderca i łajdak, byłoby właśnie takim niepotrzebnym poświęceniem. Zawsze znajdzie się ktoś, kto cię potępi, i już na zawsze przylgnie do ciebie piętno córki zbrodniarza i wyrodnego dziecka, które wydało własnego ojca. Ludzie są okrutni i nie mają litości.
W końcu Wiktoria przyznała rację przyjaciółce. To prawda, ze względu na stan ojca musiała zrezygnować ze studiowania medycyny. Nie podołałaby wszystkim obowiązkom. Chory wymagał stałej opieki, a w aptece było dużo roboty, mimo że teraz pracowały tam obie. Natomiast pomysł, by pomagać dzieciom, był wspaniały i żałowała, że jej samej wcześniej nie przyszedł do głowy. Już myśl o tym, co można by zrobić, wprawiła Wiktorię w dobry nastrój. Dziękowała opatrzności za mądrą przyjaciółkę. Kiedy kładła się spać, znów poczuła ukłucie niepokoju. Coś jednak było nie tak. Za gładko wszystko szło, a to wcale dobrze nie wróżyło. Złośliwy los nie lubił szczęśliwych zakończeń.
Boże, spraw, żeby nic złego już się nie wydarzyło, proszę! Mamo Klementyno, mamo Hanko, czuwajcie nade mną i nad Filipem… – błagała je obie.
ROZDZIAŁ 7 Wiosenne słońce złociło dachy wokół rynku, ogrzewając promieniami stada siedzących tam gołębi, według legendy, rycerzy księcia Henryka IV Probusa. Zlatywały stamtąd z furkotem i krążyły wokół przechodniów w poszukiwaniu jedzenia. A może czekały na swojego pana, księcia, który miał je odczarować, ale zajęty ucztowaniem i polowaniami, nigdy już do Krakowa nie wrócił? Wiktoria lubiła tę legendę i chętnie opowiadała ją braciom podczas wspólnych spacerów po Krakowie. Poczuła ogromną tęsknotę za Adamem. Brat odzywał się rzadko, był zapracowany i ponoć zakochany, trudno więc się dziwić, że miał już mniej czasu dla siostry. Oddalenie też nie wpływało korzystnie na ich relacje. Wiktoria starała się na bieżąco informować go o wydarzeniach z domu, wiedział więc o chorobie ojca. Nie miała odwagi napisać mu całej prawdy, więc Adam współczuł surowemu, ale kochanemu rodzicowi. Żałował, że nie może przyjechać i pomóc w opiece nad chorym, ale wciąż obawiał się kary za
swój występek sprzed lat. Sprawa śmierci dozorcy kamieniołomów i ukarania zabójców mogła w każdej chwili zostać odgrzebana na nowo. Wiktoria obawiała się jednak, że brat na dobre wrósł w inne środowisko i nie miał już ochoty wracać do Krakowa. Wiedeń stał się dla niego drugim domem, który teraz trudno mu było chyba opuścić. A jeszcze do tego dziewczyna. Wiktoria niewiele wiedziała o ukochanej Adama, poza tym, że jest „wyjątkowa, piękna i dobra”. Tak mogła wyglądać każda dziewczyna w oczach zakochanego chłopaka. Złoty promień zalśnił w trąbce strażaka na wieży mariackiej. Nad miastem popłynęły dźwięki hejnału, odbiły się echem od kamienic, zmieszały z gwarem ulic, a potem ucichły gdzieś na rogatkach i zakurzonych drogach, wiodących do okolicznych wsi. Wiktoria podniosła głowę i z przyjemnością wsłuchiwała się w metaliczny głos trąbki. – Powróżyć, piękna pani! Powróżyć! Obejrzała się, przestraszona, i odruchowo wyrwała ramię z uścisku starej Cyganki. Kolorowo ubrana kobieta z ogromnymi kołami kolczyków w uszach,
wystającymi spod wzorzystej chusty, była jednak nieustępliwa. – Daj, pani, powróżyć, nie bój się. Widzę twoją przyszłość, kochanieńka. – Nie wierzę we wróżby – skłamała Wiktoria, próbując odejść. – Ja mówię tylko prawdę, zatrzymaj się, piękna panienko. Nie pożałujesz. Rozejrzała się bezradnie, ale nie było nikogo, kto by ją uwolnił od natarczywej Cyganki. Westchnęła, zrezygnowana, i wyciągnęła rękę. Im szybciej będzie to miała za sobą, tym lepiej. Inaczej ta kobieta jej nie puści. – Ojojoj! Co za pogmatwane losy, panienko. – Cyganka pokręciła głową, pobrzękując przy tym kolczykami. – Niedobrze, niedobrze… – Nie chcę tego słuchać! – Wiktoria usiłowała wyrwać rękę, ale starucha przytrzymała ją jeszcze mocniej. – Posłuchaj, kochanieńka, bo musisz wiedzieć, jak odegnać klątwę. – Ja… jaką klątwę? – Dziewczynie zadrżał głos. Skąd obca kobieta mogła wiedzieć takie rzeczy?
– Wisi nad tobą i twoją rodziną jakaś klątwa – mruczała Cyganka, wodząc palcem po dłoni Wiktorii. – Ktoś bardzo nieszczęśliwy ją rzucił, ale cierpią niewinni. Oj, niedobrze… – Jak ją pokonać? Co można zrobić? – To trudne, ale zdjąć klątwę może tylko ten, kto wybaczy. – Ale komu i co ma wybaczyć? – Tego nie wiem. Tylko ten, kto naprawdę wybaczy, będzie wiedział komu.
Było to mgliste i zagmatwane. Jak każda wróżba, którą można różnie tłumaczyć. Komu na przykład ona, Wiktoria, miałaby wybaczyć? Matce klątwę rzuconą w chwili śmierci czy też ojcu jego występki? Do matki nie mogła mieć żalu, przeklęła ojca i jego potomnych, nie wiedząc przecież, że jej własna córka przeżyje. Ale ojcu? Wiktoria nie była pewna, czy mogłaby mu kiedykolwiek wybaczyć jego zbrodnie. To zbyt trudne. Zresztą nie jej wybaczenia najbardziej potrzebował. Wyrwała dłoń z rąk Cyganki, ale ta chwyciła ją ponownie długimi jak szpony palcami. – Czekaj, kochana, to jeszcze nie koniec. Wiktoria poczuła ciarki na plecach. Cóż jeszcze zobaczyła ta kobieta? Bała się myśleć, że chodzi o nią i Filipa. Była niemal pewna, że właśnie o to. – Znajdziesz w końcu tego, kogo szukasz. – Cyganka potwierdziła jej domysły. – Znajdziesz, ale najpierw okupisz to cierpieniem. Będziesz jeszcze szczęśliwa, ale coś na zawsze odmieni twoje życie. Bądź ostrożna. Miała już dość. Dała Cygance monetę i do potykaj
niemal biegiem ruszyła w stronę mu ąc się , który na nierównym bruku. Mimo słonecznego Ci wypełz dnia czuła wokół siebie jakiś cień. eń, ł z zakamarków jej duszy, jakby Cyganka tylko pomogła mu się stamtąd wydostać. Co jeszcze złego ją czeka? Czy nie dość tych nieszczęść? – Oj! Najmocniej przepraszam! – Biegnąc, omal nie przewróciła kobiety, która stanęła jej nagle na drodze. – Panienka Wiktoria? – Dziewczyna dostrzegła znajomą twarz. Szybko ją rozpoznała. – Pani Kasperkowa? Uboga wdowa, córka staruszka, któremu Wiktoria wiele lat temu wyleczyła nogę, uśmiechała się do niej, uszczęśliwiona. – Co za spotkanie! Co u panienki słychać, nadal pracuje w aptece? – A tak, pracuję. Teraz to ja ją prowadzę, na spółkę z przyjaciółką. Ojciec jest sparaliżowany, nie może mówić. U was pewnie wszyscy zdrowi, bo dawno pani nie widziałam u siebie?
Kobieta posmutniała. – Tatuś zmarł dwa lata temu, ale z innego powodu niż tamta rana. Noga, Bogu dzięki, całkiem wydobrzała. Zmarł nagle, we śnie. Pewnie na serce, kto by to sprawdzał u takich biedaków jak my. Teraz tylko my same z Joasią zostały. – To ona już pewnie do szkoły poszła? Ile ma lat? – Dziewięć, proszę panienki, ale nie chodzi do szkoły. Nie stać mnie na czesne. Uczę ją sama, w domu. Wiktorii nagle przyszedł do głowy pewien pomysł. – Możemy gdzieś spokojnie porozmawiać? Mam dla pani propozycję, którą chciałabym przedstawić. Były niedaleko od mieszkania Kasperkowej, więc kobieta zaprosiła ją do siebie. – Tylko że nie mam panienki czym poczęstować… Herbata dawno wyszła, pijemy z Joasią rumianek. Może być? – Oczywiście, ja też bardzo go lubię, ale zrobimy po drodze zakupy. Sama chętnie coś zjem, bo jestem głodna. Skrępowana Kasperkowa usiłowała protestować, Wiktoria jednak nie ustąpiła.
– Mamy dużo do omówienia, a jestem głodna i nie będę pani objadać z tego, co w domu. To w końcu ja mam interes do pani. Obładowane zakupami, dotarły do sutereny, w której mieszkała kobieta z córką. Wiktoria ze ściśniętym sercem patrzyła na ciemne i wilgotne pomieszczenie z grzybem na ścianach. Przy małym okienku wychodzącym na podwórze siedziała szczupła, blada dziewczynka z książką w ręce. Matka
nauczyła ją czytać, więc teraz Joasia, gdy tylko mogła, uciekała w świat fantazji. Przywitała się z Wiktorią i z trudem ukrywając podniecenie, przyglądała się wiktuałom kupionym przez gościa. – Zobacz, córeńko. – Kasperkowa wyjmowała herbatę, chleb, wędlinę i mnóstwo innych smakołyków, dawno niewidzianych w tym domu. – Zaraz zrobimy sobie ucztę, dzięki panience Wiktorii. A ta spoglądała na nie ze współczuciem i w myślach wyrzucała sobie, że wcześniej nie zainteresowała się ich losem. Zupełnie zapomniała o tych biedaczkach. To tyle, jeśli chodzi o moją pomoc innym… Westchnęła ciężko. – Mam do pani ogromną prośbę – powiedziała, kiedy siedziały przy czystym stole i kończyły posiłek, który Wiktorii wydawał się skromny, a dla gospodyni i jej córki był prawdziwą ucztą. – Spełnię każdą panienki prośbę – obiecała natychmiast wdowa. – Trzeba coś uszyć? Od panienki pieniędzy nie wezmę.
– Ależ nie! – Wiktoria ze śmiechem machnęła ręką. – Nie chodzi o szycie, a zresztą gdyby nawet, nie szyłabym u pani za darmo. Mam na myśli coś zupełnie innego i jeśli się pani nie zgodzi, zrozumiem. Kobieta spojrzała na nią, zaciekawiona. Cóż takiego mogłaby zrobić dla bogatej panienki biedna wdowa? – Zamierzam wyjechać na jakiś czas do Paryża – zaczęła Wiktoria z namysłem. – Ktoś musi się zająć ojcem przez ten czas i pomyślałam, że może pani by się zgodziła. Wprowadziłybyście się na stałe do naszego mieszkania, jest duże i wszyscy się pomieścimy. Tu nie możecie przecież mieszkać. To nora, siedlisko chorób. Kasperkowa milczała, zaskoczona. – Wiem, że proszę o dużo, bo to ciężka praca przy takim chorym. Naprawdę nie pogniewam się, jeśli pani odmówi. Nie musi pani od razu odpowiadać. – Wiktoria błędnie zrozumiała jej wahanie. – Ależ nie! – Kobieta przerwała jej gwałtownie. – To nie tak! Jakaż to ciężka praca, przecież
opiekowałam się chorym ojcem i dam sobie radę. Nie mogę tylko uwierzyć, że to prawda. To zbyt piękne móc się stąd wynieść i mieszkać jak ludzie. Po prostu nie mogę w to uwierzyć… – Rozpłakała się. – Nie wiem też, czy nie trzeba będzie gotować, bo obawiam się, że kiedy mnie nie będzie, kucharka odejdzie. Już mnie tym straszy od jakiegoś czasu. Ciężko jej się pracuje w domu chorego człowieka, jak mi ostatnio mówiła. – Zawsze lubiłam gotować – zapewniła ją uszczęśliwiona wdowa. – Jeśli tylko miałam z czego – dodała ciszej. – No to ustalone. Wprawdzie jeszcze nie wyjeżdżam, potrzebuję trochę czasu, ale wprowadzać się możecie choćby jutro. Pokój będzie gotowy. Żegnana przez zapłakaną ze szczęścia Kasperkową i piszczącą z radości Joasię, Wiktoria wyszła z sutereny z poczuciem zadowolenia. Wiedziała, że nikt inny nie zaopiekowałby się ojcem lepiej i że przy okazji choć trochę poprawi los wdowy i jej córki. Już postanowiła, że wyśle Joasię do szkoły, ale jeszcze im tych planów nie zdradzała. Najpierw musi
się rozejrzeć za odpowiednią szkołą i przygotować dziewczynce wyprawkę. Dwa dni później Kasperkowa z córką wprowadziła się do kamienicy przy Grodzkiej. Ich skromny dobytek mieścił się zaledwie w dwóch tobołkach, które przyniosły na plecach. Kucharka, jak to było do przewidzenia, chętnie odeszła, biorąc sporą odprawę. Uznała, że teraz, kiedy do domu przybyły dodatkowe osoby, pracowałoby się jej jeszcze gorzej. Kasperkowa niemal z nabożeństwem gładziła wypolerowane do połysku miedziane rondle w kuchni, bała się wręcz dotykać delikatnych serwisów obiadowych i szkła, by czegoś nie potłuc. Natomiast Joasia nie mogła się nacieszyć ogromnym pokojem, w którym zamieszkała razem z mamą. Chociaż mieszkanie Bernatów było raczej ciemne, dziewczynce wydawało się ono, w porównaniu z norą, w której dotychczas
żyły, prawdziwym pałacem. Dla nich obu wszystko było teraz nowe. Wiktoria poradziła im, żeby nie zabierały ze sobą starych pierzyn i poduszek, ponieważ byłoby trudno usunąć zapach pleśni i wilgoci. W domu miała dużo pościeli i koców. Na razie, póki Wiktoria była jeszcze w Krakowie i mogła sama się opiekować ojcem, Kasperkowa zajmowała się tylko zakupami, gotowaniem i sprzątaniem. Pomagała jej w tym chętnie Joasia, a pokoje jeszcze nigdy nie lśniły taką czystością. Wiktoria wręcz musiała je obie powstrzymywać od pracy, ale wdowa tłumaczyła, że sprzątanie takiego pięknego mieszkania to tylko przyjemność i odpoczynek. Zrezygnowana Wiktoria zostawiła ją więc w spokoju. Wyglądało na to, że praca naprawdę uszczęśliwia kobietę. Po raz pierwszy w życiu mogła robić zakupy, nie przejmując się specjalnie pieniędzmi. Mogła, jak wielka pani, targować się na straganach i wybierać nie najtańsze, lecz najlepsze i najświeższe produkty. Okazało się też, że świetnie gotuje, co nawet niezadowolony z poprzedniej
kucharki Stefanek musiał przyznać. Sam zdradził jej swoje niektóre przepisy. – Znalazłam szkołę dla Joasi – oznajmiła pewnego dnia Wiktoria przy obiedzie. – Musimy spisać wszystko, co trzeba będzie kupić. Powinna mieć wyprawkę. – Ale… ale ja nie mam pieniędzy… – Zmartwiona Kasperkowa odwróciła się od kuchni, trzymając chochlę w ręce. – Wszystkim już się zajęłam, proszę się nie martwić. Pracuje pani dużo więcej, niż było na początku ustalone, i nie chce za to dodatkowych pieniędzy, więc zostało mi na opłacenie czesnego. – Mrugnęła w kierunku dziewczynki. – Jezusie… – Kobieta z wrażenia aż przysiadła na brzegu krzesła. – To musi być jakiś sen i zaraz się obudzę. Tyle dobrego panienka… – Lepiej niech się pani nie budzi, bo nie chciałabym stracić takiej wspaniałej gospodyni i kucharki – zażartowała Wiktoria, czując się niezręcznie, jak zawsze w chwili, gdy widziała reakcję wdowy i jej
córki. Nie chciała uchodzić w ich oczach za anioła, wiedziała, że wcale nim nie jest. Pomyślała o nich tylko dlatego, że potrzebowała kogoś do pomocy przy ojcu. Miała sobie za złe, że do tej pory tak bardzo była skupiona tylko na swoich zmartwieniach. Joasi trzeba było sprawić bardzo dużo rzeczy do szkoły. Oprócz kilku, przerabianych dziesiątki razy przez matkę, sukienek i jednego palta na zimę dziewczynka nie miała prawie żadnych ubrań. Wiktoria podarowała jej część swoich, z których już wyrosła, ale nadawały się one tylko na co dzień. Do szkoły postanowiła zaopatrzyć małą w całkiem nową garderobę. Na widok listy potrzebnych rzeczy Kasperkowa załamała ręce. – Boże Przenajświętszy! Przecież to niemożliwe mieć tyle ubrań. To będzie kosztowało majątek, nie mogę się zgodzić. Sama jej przecież mogę uszyć, co trzeba. – To właściwie wyprawka dla dziewcząt, które mają mieszkać w internacie, miejscowe przeważnie mają te wszystkie rzeczy w domu. Ponieważ jednak Joasia ich nie ma, musimy ją wyprawić jak na pensję.
Wiktoria zgodziła się, żeby matka uszyła dziewczynce większość sukienek i spódniczek, pod warunkiem jednak, że kupią nowe materiały i nie będzie to przerabianie starych ubrań. Wyprawa do sklepu pani Marii Prauss przy Rynku Głównym, gdzie sprzedawano najlepsze tkaniny na suknie i bluzki, była dla wszystkich kobiet dużym przeżyciem. Nawet dla Wiktorii, która raczej nie przykładała zbyt dużej wagi do strojów. Jednak dotykanie miękkich wełenek i błyszczących, gładkich jedwabi jej samej też sprawiało przyjemność. Dała się nawet namówić na cieniutką wełenkę w kolorze szafirowym, a Kasperkowa obiecała uszyć z niej suknię. – Zada panienka Wiktoria szyku w tym Paryżu! – Aż oczy jej się śmiały do delikatnej tkaniny. – Już ja się o to postaram. Wyprawka zawierała prawie trzydzieści pozycji, po odliczeniu bielizny pościelowej, kompletu
serwet stołowych, sztućców, koniecznie srebrnych lub platerowanych, i kasetki z przyborami do szycia. Te rzeczy były potrzebne dziewczętom w internacie, a Joasia mieszkała w domu. Gorzej przedstawiała się sytuacja z bielizną osobistą. – Mój Boże, dwanaście koszul dziennych i sześć nocnych?! – Kasperkowa z niedowierzaniem pochyliła się nad listą. – A któż to tyle znosi? – Wodziła palcem po kartce, mamrocząc pod nosem. – Sześć par majtek barchanowych, sześć perkalowych, tyle samo pończoszek letnich i zimowych, kalosze zimowe ciepłe, kalosze letnie… Matko Święta! Dwa kapelusze?… Na szczęście kaftaniki, spódniczki i mundurki mogła uszyć sama. Gorzej z paltem czy futerkiem, ale te Wiktoria obiecała kupić dziewczynce w magazynie odzieżowym przy rynku. Wymagane dwa tuziny chusteczek do nosa Joasia postanowiła własnoręcznie obrębić szydełkową koronką. Widząc ogrom szycia, jaki czekał zapracowaną już matkę
dziewczynki, Wiktoria po długim namyśle kupiła do domu maszynę do szycia Singera. Nie był to mały wydatek, ale doszła do wniosku, że koszty szybko się zwrócą, bo od tej chwili większość ubiorów kobieta będzie mogła szyć w domu. Zarówno dla siebie i córki, jak i dla reszty domowników. Kasperkowa z nabożeństwem gładziła nową, błyszczącą maszynę, ciesząc się nią jak dziecko. Szybkość, z jaką można było na niej szyć, zachwycała wszystkich. Nawet Stefanek spróbował ją uruchomić i udało mu się bez trudu, bo maszyna była łatwa w obsłudze. Wiktoria po raz pierwszy w życiu czuła się szczęśliwa w domu, w którym zapanowała ciepła, rodzinna atmosfera. Cieszyła się, że może pomóc wdowie i jej córce, odkryła, ile radości niesie dawanie. Pełnię szczęścia mąciła jej tylko obawa przed tym, co zastanie w Paryżu. Chociaż nie do końca wierzyła we wróżby, przepowiednia Cyganki tkwiła w jej
sercu jak zadra. A co, jeśli Filip już tam kogoś sobie znalazł? Przecież mógł się związać z inną kobietą, myśląc, że on i Wiktoria nigdy nie będą razem. Wszystko było możliwe. Wypadało do niego wcześniej napisać, ale doszła do wniosku, że tego rodzaju wieści powinno się przekazywać bezpośrednio, patrząc zainteresowanemu w oczy. Wtedy będzie mogła się przekonać, czy ta wiadomość sprawiła mu radość, czy też wywołała zakłopotanie. List nie mógł tego pokazać. Napisać można wszystko, ukrywając swoje prawdziwe uczucia. Postanowiła wybrać się do Paryża zaraz po Wielkanocy. Świąteczne dni chciała jeszcze spędzić w domu, z bratem. Nie wiedziała, co ją czeka w Paryżu i czy w ogóle stamtąd wróci. Przepowiednia Cyganki nie mówiła o tym jednoznacznie. We dwie zajęły się przygotowaniami do Wielkanocy. Wiktoria po raz pierwszy w życiu czuła
świąteczny nastrój, do tej pory nikt tak się nie przejmował przygotowaniami jak Zuzanna Kasperkowa. Dla niej też miały to być wyjątkowe święta. Po raz pierwszy od wielu lat dostatnie i pełne nadziei. W wolnych chwilach Wiktoria przygotowywała Joasię do szkoły. Dziewczynka okazała się zdolna, matka już wcześniej nauczyła ją pisać, czytać i rachować. Wymaganą znajomością katechizmu zajęła się sama Wiktoria, ponieważ wiedziała z własnego doświadczenia, co będzie wymagane na egzaminie wstępnym. Naukę można było podjąć w każdym momencie, pod warunkiem że kandydatka wykaże się odpowiednim przygotowaniem i wiedzą. Zdaniem Wiktorii dziewczynka była bardzo dobrze przygotowana i po świętach spokojnie mogły się starać o przyjęcie jej do szkoły.
Wszystko układało się dobrze. Jeszcze nigdy w domu przy Grodzkiej nie było tak radośnie i rodzinnie.
ROZDZIAŁ 8 Weź osiem funtów mąki pszennej, dwie kopy jaj, cztery funty masła i cztery dziewki. Jedna z nich rozbija jaja, druga niech uciera…”. Wiktoria postanowiła potraktować ów przepis dosłownie. No, może oprócz tych czterech dziewek do pomocy. Wystarczyło aż nadto chętnych pomocników. W domu Bernatów święta zwykle obchodzono raczej skromnie. Owszem, jedzenia nie brakowało, ale nie było w tym wszystkim radości i takiej atmosfery przygotowań jak teraz. Dzieci zwykle wyrzucano z kuchni, żeby się nie plątały pod nogami i nie podjadały z misek, w których kręcono ciasta. Mogły jedynie napawać się zapachami dochodzącymi zza zamkniętych drzwi. Teraz Wiktoria zarządziła wielkie święto z mnóstwem ciast, pieczeni, pasztetów i innych smakołyków, z myślą, że część z nich zaniosą do najbliższej ochronki. Nie żałowała na ten cel pieniędzy, apteka przynosiła bardzo dobry dochód, ona sama też miała jeszcze oszczędności z lekcji, jakich udzielała podczas studiów. Jaja, a nawet
zająca, który kruszał teraz w spiżarni, dostała od babci Szczygłowej. Dziewczyna odwiedziła ją, zgodnie z obietnicą, w niewielkiej wsi nieopodal Krakowa. Uszczęśliwiona staruszka nie mogła się wręcz nacieszyć wnuczką, przedstawiała ją wszystkim dokoła, nie przejmując się nieżyczliwymi sąsiadkami, którym przeszkadzało nieślubne pochodzenie Wiktorii. Dla niej najważniejsze było, że los zesłał jej wnuczkę, a wraz z nią jak gdyby zwrócił córkę. Po tamtej wizycie szybko nastąpiły kolejne. Staruszka również odwiedziła Wiktorię w domu przy Grodzkiej, pękając z dumy, że córka Hanki jest aptekarką po „studyjach”, jak to z upodobaniem podkreślała przy każdej okazji. Nie chciała tylko widzieć Bernata, co było zrozumiałe. Dało się to zorganizować bez trudu, zważywszy na fakt, że chory w ogóle nie opuszczał swojego pokoju, a nawet łóżka. Po ostatnich odwiedzinach u babki Wiktoria wróciła obładowana prezentami na święta. Kosze jaj, koguciki na rosół, kaczki, zając, ziemniaki i mąka –
wszystko to zostało załadowane na furę i przywiezione przez wuja Władysława, który szybko pokochał nieznaną do tej pory siostrzenicę. Wiktoria jeszcze nigdy nie czuła wokół siebie tyle miłości. Żałowała jedynie, że w domu Szczygłów nie ma żadnego zdjęcia jej matki. – A na cóż ci zdjęcie, moje serce. – Babcia przytuliła ją do siebie. – Spójrz tylko w lustro, to ją zobaczysz. Była taksamiuteńka jak ty. Gdzie u nas, na wsi, fotograf! – dodawała. – Owszem, był tu kiedyś jakiś, robił mnóstwo zdjęć, obiecał potem przysłać, ale pewnie zapomniał. Wiktoria zastanawiała się, czy właśnie te fotografie mogły być wśród likwidowanych zasobów pracowni Sebalda. Jeśli nawet, było już za późno, klisze zostały bezpowrotnie zniszczone. Nie musiały robić przed Wielkanocą gruntownych porządków, sprzątanie pani Kasperkowej i Joasi zawsze było „gruntowne”. Należało jedynie przewietrzyć lub uprać leżące od lat w komodach lniane obrusy i serwety. W czasie Wielkiego Tygodnia wszystkie trzy wzięły się do pieczenia i gotowania. Pracy okazało
się tak dużo, że trzeba było zatrudnić do pomocy jeszcze dwie zakonnice z ochronki, dla której przeznaczono część z tych smakołyków. Zgodziły się z radością. Jeszcze nigdy przedtem Wielkanoc w prowadzonym przez nich zakładzie nie zapowiadała się tak obficie. Wiktoria z chęcią wpadała do domu z apteki, żeby zrobić sobie przerwę i nawdychać się znanych z dzieciństwa zapachów. Tym razem mogła wszystkiego próbować, a nawet z dziecięcą radością oblizywała palce, które wkładała do surowego, słodkiego ciasta rosnącego w makutrach. W Wielką Sobotę wieczorem Wiktoria wraz z bratem, Kasperkową i Joasią wybrała się do katedry wawelskiej na uroczystą mszę rezurekcyjną. Ojciec został w domu sam. Wiktoria zamierzała go zabrać
w Niedzielę Wielkanocną do kościoła Mariackiego na rynku. Już wcześniej umówiła dorożkę, która miała ich tam zawieźć i odwieźć z powrotem. Na wzgórze wawelskie ciągnęły tłumy mimo ulewnego deszczu i zimnego, północnego wiatru, który przenikał przez wszystkie warstwy odzieży. Zmarznięci i zmoknięci wierni kulili się pod naporem lodowatych podmuchów, do marszu zagrzewał ich jednak uroczysty, głęboki dźwięk dzwonu Zygmunta. Towarzyszył im również podczas procesji. Po uroczystości wszyscy wrócili czym prędzej do domów, zmoknięci i przemarznięci, ale z nową nadzieją w sercach. Wiktoria też ją miała, choć w głębi serca wciąż czaił się jakiś nieokreślony lęk. Nie potrafiła się go pozbyć, nauczona smutnym doświadczeniem, że jeśli coś może pójść nie tak, to na pewno pójdzie. Skarciła samą siebie w duchu za te czarne myśli. Teraz musi być dobrze, pomyślała z mocą. Musi! W domu Kasperkowa zrobiła wszystkim gorącą herbatę z rumem i wygoniła ich do łóżek.
– Musimy się wygrzać po tej lodowni – zarządziła stanowczym tonem. Ku zadowoleniu Wiktorii kobieta czuła się już w jej domu dobrze i pewnie. Dbała o domowników jak matka. – Nie pamiętam tak zimnej Wielkanocy – dodała, szczękając jeszcze zębami. Około północy nad Krakowem rozpętała się prawdziwa burza. Przeraźliwe świsty słychać było we wszystkich kominach. Wiatr tłukł wściekle o szyby w oknach, łamał drzewa, zrywał z dachów blachę i dachówki. Padający już od popołudnia deszcz ze śniegiem przemienił się w śnieg i rano całe miasto obudziło się przykryte cienką warstwą białego puchu. Śnieg pokrywał połamane gałęzie na Plantach, a także zasypane dachówkami i kawałkami papy ulice. Temperatura znacznie spadła i Wiktoria zastanawiała się, czy w ogóle zabierać ojca do kościoła w taką pogodę. Doszła jednak do wniosku, że może to już ostatnia Wielkanoc w życiu starca, postanowiła więc ubrać go ciepło i wyprowadzić z domu, tym bardziej że na pytanie, czy chce jechać, potakująco skinął głową. Po raz pierwszy od dnia wylewu miał ochotę wyjść z domu. Do tej pory na
każdą propozycję choćby najkrótszego spaceru odmawiał stanowczym ruchem głowy. Nic nie wskazywało na to, że Wielka Niedziela będzie fatalnym dniem dla Bernata i zakończy się tragedią. Żadne znaki na niebie i ziemi tego nie zapowiadały. Wielkanoc w mieszkaniu przy Grodzkiej rozpoczęła się spokojnie, w radosnym, świątecznym nastroju, i nawet przesądna Wiktoria nie miała tego dnia żadnych przeczuć. Kiedy weszła rano do jadalni, po wcześniejszym przygotowaniu ojca do święconego, aż westchnęła z zachwytu. Bogato zastawiony stół był arcydziełem sam w sobie. Po obu stronach baranka stały dwie imponujące baby, dalej, z zachowaniem symetrii, mazurki, strucle, serniki i inne ciasta. Za nimi półmiski z mięsem, szynką, ptactwem i pasztetami. Kolorowe pisanki, wykonane przez dzieci z ochronki, otoczone były wianuszkami kiełbas. Obok stały przyprawy: chrzan, sosy i marynaty. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tak pięknie przygotowanego stołu. Poczuła ogromną
wdzięczność do Kasperkowej, która włożyła całe swoje serce w to świąteczne śniadanie. Wszystko, co zapamiętała z lepszych czasów, mogła teraz wreszcie pokazać w domu Bernata. To też były jej pierwsze takie święta od czasów dzieciństwa. – Dziękuję, dziękuję za wszystko… Czy mogę panią nazywać swoją ciocią? – spytała dziewczyna, ściskając zarumienioną z zadowolenia kobietę. – Ależ nie śmiałabym… – Bardzo proszę… Padły sobie znowu w objęcia. – Ech, kobiety… – Usłyszały za sobą rozbawiony głos Stefanka. Wiktoria otarła łzy i zaczęła się śmiać. Brat po raz pierwszy w życiu zachował się jak mężczyzna, nie
jak dziecko. I miał poczucie humoru. Życie było piękne. Zanim jednak zasiedli do stołu, zabrali kosze z wiktuałami i całą grupą ruszyli do ochronki. Widok uszczęśliwionych dziecięcych twarzyczek sprawił Wiktorii tak ogromną radość, że miała wyrzuty sumienia, iż wcześniej o czymś takim nie pomyślała. Na pożegnanie obiecała maluchom, że będzie o nich pamiętała podczas każdych świąt. Powiedziała też zakonnicom, że mogą się do niej zwracać z każdą sprawą, w której mogłaby jakoś pomóc. Wiktoria zaprosiła też na święcone stróża, ubogiego wdowca, który pierwszy raz od niedawnej śmierci żony miał spędzać Wielkanoc samotnie, jedynie z kilkunastoletnim synem. Chłopiec z początku wstydził się przyjść, ale w końcu, namówiony przez ojca, wszedł do jadalni w znoszonym, lecz czystym ubraniu, nieudolnie starając się nie okazywać emocji na widok bogato zastawionego stołu. Bernat, po raz pierwszy od czasu swojego ataku, wyszedł z pokoju, podtrzymywany przez Stefanka.
Wychudzony, powłóczący nogą mężczyzna, z groteskowo wykrzywioną twarzą i podkurczoną, bezwładną ręką, wzbudził litość domowników. Wiktoria starała się nie myśleć o jego czynach w przeszłości, teraz był tylko nieszczęśliwym, acz sprawiedliwie ukaranym przez los starym człowiekiem. Posadzono go na honorowym miejscu przy stole, tam, gdzie kiedyś miał zwyczaj siadać. Wiktoria ostrożnie karmiła ojca małymi kęsami, żeby się nie zadławił. Z lubością popijał wino z podsuniętego przez córkę kielicha, nie zwracając uwagi, że trunek spływa mu po brodzie i kapie na czysty obrus. Nie widział tego; ze smakiem jadł i pił, nie patrząc na zgromadzonych wokół stołu domowników i gości, jakby zupełnie go nie obchodzili. Joasia, nieprzyzwyczajona do jego widoku, starała się nie zwracać uwagi na wykrzywione usta starca i wypadające z nich kawałki świątecznych potraw, ale nie mogła ukryć obrzydzenia. Matka zauważyła to i rzuciła jej karcące spojrzenie, Wiktoria jednak pokręciła dyskretnie głową, żeby nie robić dziecku
wymówek. Jej reakcja była zupełnie zrozumiała. Dziewczynka nie robiła tego przecież złośliwie. Franciszek przeżuwał z trudem, ale łapczywie. On też od dawna już nie miał w ustach takich smakołyków. Siedział z pochyloną głową, skupiony tylko na jedzeniu. Nagle otworzył oko i spojrzał na siedzącą po drugiej stronie Joasię. Drgnął, zaskoczony. Do tej pory nie widział jeszcze tej małej w swoim domu. W jego oku pojawił się niezdrowy błysk, bezwiednie starał się wyprostować na krześle. I nagle dotarła doń świadomość, że to, co sprawiało mu dotąd największą przyjemność, jest już poza nim. Teraz mógł tylko patrzeć, jak mały chłopiec na ciastka leżące za szybą wystawy sklepowej. Jedzenie przestało go cieszyć, odwrócił głowę i zacisnął wykrzywione usta. Wiktoria jedyna zrozumiała reakcję starca i w jej oczach pojawiły się stalowe błyski. Świąteczny nastrój przy stole został zbrukany. Całe jej współczucie dla ojca ulotniło się nagle. Zawołała brata.
– Stefanku, zaprowadź, proszę, ojca do jego pokoju. Jest już chyba zmęczony, jeść też nie chce. Bernat spojrzał na nią z wdzięcznością, ale udała, że tego nie widzi. Niemal żałowała, że posadziła go przy stole wraz z wszystkimi. Jego reakcję na widok Joasi odebrała jak policzek. Czuła żal do losu, że właśnie teraz, w chwili, gdy wszyscy poczuli się szczęśliwi, a ona niemal zapomniała o zbrodniach ojca, zło wróciło. Zrozumiała, że o tym nigdy nie da się zapomnieć. Coraz trudniej było jej opiekować się człowiekiem, który przez przypadek stał się jej ojcem. Błagała Boga o wybaczenie, bo sama nie potrafiła wybaczyć. Przy stole pozornie nic się nie zmieniło. Rozmowa, przerwana na chwilę potrzebną, by wyprowadzić chorego, toczyła się nadal, jakby nic się nie wydarzyło. Zuzanna Kasperkowa opowiadała właśnie o świętach i związanych z nimi tradycjach w jej rodzinnym domu. Niektóre były naprawdę zabawne, więc wszyscy serdecznie się śmiali. Wiktoria starała się, żeby nikt nie zauważył zmiany jej nastroju.
Wchodzący do kościoła Mariackiego wierni z niedowierzaniem spoglądali na zniedołężniałego
starca, który, podtrzymywany przez bliskich, z trudem zsuwał stopy ze schodków dorożki. Ten i ów zatrzymał się na chwilę, jakby nie wierząc własnym oczom. Wymieniano szeptem ostre uwagi, gdzieniegdzie słychać było gniewne głosy oburzonych ludzi. Wieść o prowadzonym przez policję śledztwie przeciwko Franciszkowi Bernatowi obiegła już całe miasto. Niektórzy zdążyli go już osądzić, zresztą mało kto miał wątpliwości co do winy aptekarza. Wiktoria zawahała się i spojrzała niepewnie na Kasperkową, ale ta pokiwała uspokajająco głową. W kościele nic im nie grozi. To przecież święte miejsce. Bernat, wsparty na ramieniu Stefanka, zbyt był zajęty patrzeniem pod nogi, żeby zauważyć, co się dzieje wokół niego. Dopiero kiedy posadzono go w ławce, którą wcześniej zajmował wraz z rodziną, mógł się rozejrzeć w poszukiwaniu znajomych twarzy. Niestety, ławki przed nim i za nim były puste, a ci, którzy zwykle tam siedzieli, stali teraz z boku, spoglądając na niego z wrogim milczeniem. Nikt go nie pozdrawiał, nikt nie skinął głową na
powitanie, nikt się nie uśmiechnął. Wiktoria poczuła, jak po jej plecach przebiegł nieprzyjemny dreszcz. Jeszcze nigdy nie zetknęła się z tak jawną i niemal namacalną wrogością ludzi. Próbowała się skupić na modlitwie, ale głos księdza dochodził do niej jakby z daleka, zagłuszany gniewnymi pomrukami zgromadzonych. Bernat pochylił nisko głowę i trudno było orzec, czy tak pogrążył się w modłach, czy też chciał w ten sposób ukryć się przed spojrzeniami sąsiadów. Wiktoria z trudem dotrwała do błogosławieństwa na końcu mszy. Żegnając wiernych, ksiądz mówił o wybaczaniu i oczyszczeniu serc ze złych emocji, zwłaszcza w tak radosnym dniu jak Zmartwychwstanie Pańskie. Jednak zacięte twarze zgromadzonych jawnie wskazywały, że niewiele tego dnia do nich trafiało. Rzucili się tłumnie do wyjścia, a rodzina Bernatów musiała poczekać, aż w kościele zrobi się luźniej, aby móc spokojnie przejść z chorym. Wiktoria miała nadzieję, że kiedy wyjdą ostatni ludzie, przed kościołem nie będzie już prawie nikogo, dlatego też nie spieszyła się zbytnio.
Siedziała w ławce, pogrążona w myślach. Nie było jej łatwo się modlić, miała wrażenie, że jej próśb nikt nie wysłuchuje. W czasie wielkanocnej spowiedzi podzieliła się tą myślą z księdzem, lecz zamiast pocieszenia i rady usłyszała tylko słowa potępienia. Z trudem dostała rozgrzeszenie. Kościół był już niemal pusty, Wiktoria wstała i skinęła głową na brata. Stefanek podniósł ojca z ławki i poprowadził go, powłóczącego bezwładną nogą, po wygładzonych przez lata kamieniach posadzki, w stronę wyjścia. Ostre światło na zewnątrz oślepiło ich na moment, lecz zaraz zobaczyli zgromadzony przed kościołem wrogi tłum. Bernat z początku szarpnął się, jakby chciał wrócić do bezpiecznego wnętrza świątyni, po chwili jednak zawisł bezwładnie na ramieniu syna, pochylając nisko głowę. I wtedy rozpętało się prawdziwe piekło. Rozjuszony tłum ruszył w ich kierunku, jakby chciał zetrzeć w proch aptekarza, a przy okazji jego rodzinę.
– Morderca! Zabójca dzieci! Zwyrodnialec! – posypały się wyzwiska, z początku nieśmiało, potem coraz głośniej. – Powiesić go! Wiktoria z przerażeniem popatrzyła za siebie, szukając drogi ucieczki. Twarze tamtych zlały się w jedną dyszącą nienawiścią i pragnieniem zemsty masę. Byli coraz bliżej. Droga do stojącej nieopodal dorożki została odcięta. – Ludzie! Opanujcie się, jesteście w poświęconym miejscu! Ku swojej uldze usłyszała mocny głos księdza, który wyszedł przed kościół. – Jak wam nie wstyd? Ten człowiek nie został jeszcze osądzony, a wy już ferujecie wyroki. Tłum zawrzał, ale przestał na nich napierać. – Jest winien! – zawołała jakaś kobieta, wysuwając się do przodu. – Zabił moje dzieciątko! – I moje! I moje! – dołączyły do niej inne.
Wiktoria z przerażeniem patrzyła na rozkrzyczane kobiety, które nie przejmowały się publicznym potępieniem. Zbyt długo nosiły w sobie poczucie krzywdy. Ich grupka powiększała się z minuty na minutę. Poczuły się silniejsze, gdy tak stały razem. Większość z nich Wiktoria znała, jako że przychodziły do apteki, nie wiedziała jednak, że wcześniej były służącymi w ich domu. Mówiono o nich „latawice”, lecz nie dociekała dlaczego. Teraz już wiedziała. Ojciec nie tylko pozbawił je dzieci, zniszczył im również życie. Żadna z nich nie założyła rodziny. Tłum rozstąpił się nagle, dając przejście poruszającej się z trudem staruszce. Była to ich dawna kucharka, babka małej Anielki. Stanęła tuż przed aptekarzem, usiłując spojrzeć mu prosto w oczy. Nie było to łatwe, gdyż głowę miał opuszczoną na piersi. – Franciszku Bernat – odezwała się drżącym głosem. – Powiedz, że moja Anielka nie zginęła z twojej ręki. Spójrz na mnie… Starzec podniósł hardo głowę. Nawet teraz, złamany chorobą, górował wzrostem nad drobną
kobietą. W pierwszej chwili wydawało się, że chce zaprzeczyć, nagle jednak zmienił zdanie. Jeszcze bardziej skurczył się w sobie i spuścił wzrok, nie mogąc wytrzymać jej oskarżycielskiego spojrzenia. Poddał się. – Zz...zaab… – Jego wykrzywione usta po raz pierwszy od wylewu wymówiły ciche, niewyraźne słowo. – Tt…aa… – Zabił! – ryknął tłum, usłyszawszy to wyznanie. Rozwścieczeni ludzie rzucili się w ślepej furii, by ukarać winowajcę, ale znów zostali powstrzymani przez księdza, który stanął przed Bernatem, rozpościerając obronnym ruchem ramiona. – Jeśli chcecie go zabić, musicie najpierw zabić mnie! Donośny głos wzbił się ponad wrzaski zgromadzonych. Najbardziej zapalczywi zatrzymali się w pół kroku. Ukochany przez wszystkich proboszcz cieszył się ogromnym autorytetem i nikt nie miał odwagi mu się sprzeciwić. – Nie do was należy wymierzanie kary! – wołał dalej duchowny, grożąc im palcem. – Nie wyręczajcie sądu ani Wszechmocnego!
Ludzie rozstąpili się w niechętnym milczeniu, robiąc rodzinie Bernata przejście do stojącej w pobliżu dorożki. Mało kto zwrócił uwagę na leżącą na bruku babkę Anielki, stratowaną przez rozjuszony tłum. Wiktoria i Stefanek z trudem umieścili słaniającego się na nogach ojca w dorożce. Woźnica, który w drodze do kościoła chętnie im pomógł, teraz siedział obojętnie na koźle. Gdyby nie obiecana zapłata, prawdopodobnie odjechałby wcześniej. Dziewczyna pogratulowała sobie w myślach decyzji, że zapłaci za kurs dopiero po powrocie do domu. Gdyby nie to, pozostałoby im wracać na piechotę, już bez opieki księdza. Nie chciała nawet myśleć o tym, co mogłoby im się przytrafić. Postanowiła już nigdy nie wyprowadzać ojca z domu. Przed kamienicą czekał na nich młody policjant, jeden z tych, którzy już wcześniej rozmawiali z Franciszkiem o śmierci młodej prostytutki. Miał tego dnia służbę i wybrał się do Bernatów, robiąc obchód po okolicy. Nie mógł się doczekać ich powrotu z kościoła.
– Znaleźliśmy niezbity dowód na udział pani ojca w tym morderstwie – oznajmił Wiktorii, starając się nie patrzeć jej w oczy. – Dzisiaj święto, ale we wtorek dostaniemy nakaz aresztowania. Proszę się przygotować. Wiedział, że może spokojnie im to powiedzieć, ponieważ na wpół sparaliżowany starzec nigdzie już nie ucieknie. A on przynajmniej mógł zepsuć sprawcy świąteczny nastrój. Wiktoria nawet nie pytała o ten dowód, nie był jej do niczego potrzebny. Z rezygnacją kiwnęła tylko głową i ruszyła w stronę bramy, niemal wlokąc ze Stefankiem coraz bardziej bezwładnego ojca. – Znalazł się świadek! – krzyknął za nią policjant, jakby zdziwiony, że dziewczyna o nic nie pyta. Kiedy za rodziną Bernatów zamknęły się drzwi, policjantowi przyszło na myśl, że może niepotrzebnie
wybrał się z tym dzisiaj, psując im wszystkim święta. Nie żałował zabójcy, ale widok szarej, ściągniętej bólem twarzy córki aptekarza wzbudził w nim wyrzuty sumienia. Ona przecież w niczym nie zawiniła. Nie pomyślał o tym wcześniej, ciesząc się tylko z rozwikłania zagadki. Zgłosiła się do nich pewna kobieta, prostytutka, która widziała Bernata na miejscu zbrodni. Stała nieopodal, w ciemnej bramie, bojąc się ujawnić swoją obecność. Jak wyjaśniła, ten człowiek znany był w kręgach prostytutek z mściwości i żadna z kobiet nie miała odwagi donieść na niego policji. Teraz jednak uznała, że przestał być groźny, i mogła go już bezkarnie wydać. Opowiedziała, że kiedy podczas szamotaniny z dziewczyną spadł mu kapelusz, zobaczyła wyraźnie jego twarz w świetle latarni. Nie miała żadnych wątpliwości, że to Bernat. Wprawdzie nigdy nie korzystał z jej usług, bo była dlań za stara, ale znała go doskonale z apteki. Młody policjant znów przypomniał sobie wyraz twarzy Wiktorii. Podrapał się po głowie i ruszył w dalszy obchód, niespecjalnie z siebie dumny.
Franciszek został sam w swoim pokoju. Dzieci przebrały go i położyły do łóżka bez słowa; żadne z nich nie wiedziało, co można jeszcze powiedzieć w takiej sytuacji. Jego wina została już udowodniona ponad wszelką wątpliwość. Cudem uniknął samosądu przed kościołem, teraz jednak nie uda mu się już ocalić głowy. Od tej pory będzie już tylko czekał na śmierć. Dotarło doń, że się jej boi. Wcześniej czekał na nią z utęsknieniem, kiedy jednak znalazła się już tak blisko, nagle poczuł niemal zwierzęcy strach. Nie chciał umierać. Gdyby tylko mógł cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa, inaczej pokierowałby swoim życiem. Na pewno inaczej. Kiedy jednak pomyślał o młodych dziewczęcych ciałach, znów poczuł znajome ciepło w lędźwiach. Nie, nic nie byłoby inaczej. Niczego by nie zmienił, jego życie wyglądałoby dokładnie tak samo. Tacy jak on nie zmieniają się nigdy – jedyne, czego żałują, to tego, że dali się złapać. Wiedział o tym od dawna, nie musiał sam siebie oszukiwać. Zasłużył na karę. Ale nie chciał jeszcze umierać. Przecież nie powieszą
kaleki, to nieludzkie. Pewnie resztę życia spędzi w więzieniu. Wytrzyma. A jeśli zechcą go jednak powiesić? Niemal czuł, jak szorstki sznur wpija mu się w skórę szyi i dławi oddech, a pozbawione powietrza płuca rozsadzają żebra. Z ust Bernata wydobył się szloch, który z minuty na minutę przemieniał się w przeraźliwe wycie. Nie chciał umierać, do diabła, nie mogą tego zrobić! Jest szanowanym obywatelem tego miasta, jako aptekarz zna mroczne tajemnice tylu wysoko postawionych osób. Mógłby ujawnić ich postępki i kupić sobie w ten sposób wolność. Świadomość, że jednak nie będzie w stanie tego zrobić, doprowadzała go do szału. Wycie potężniało. Masywne oparcie łóżka, wstrząsanego gwałtownymi ruchami chorego, uderzało o ścianę, powodując głuchy łoskot. Wiktoria słyszała odgłosy dobiegające z pokoju ojca, ale nie była w stanie tam wejść. Wyobrażała sobie, co teraz mogło się dziać w jego duszy, spodziewała się tego. Nie miała dla niego słów
pocieszenia, sam sobie musiał poradzić ze swoimi myślami. Wciąż miała przed oczami twarze skrzywdzonych przez niego kobiet. Zwłaszcza twarz kucharki, babci Anielki. Wiedziała, że nigdy nie będzie w stanie tego zapomnieć. Wycie za ścianą ustało, a po chwili rozbrzmiało jeszcze głośniej. Było w nim teraz słychać niemal zwierzęce przerażenie. Wiktoria z trudem powstrzymywała się przed wejściem do pokoju ojca, w końcu jednak ruszyła sprawdzić, co się dzieje. Starzec siedział na łóżku i z obłędem na twarzy wpatrywał się w ciemny kąt pokoju. Podniósł zdrową
rękę i wskazywał nią na coś, co tylko on tam widział. Zwrócił głowę w kierunku córki, jakby chciał ją błagać o pomoc, Wiktoria jednak nie była w stanie się ruszyć. Strach i myśl o tym, co ojciec mógł tam zobaczyć, zupełnie ją sparaliżowały. Chciała uciec z pokoju, lecz nie mogła zrobić ani kroku. Bernat skulił się nagle, jakby się przed kimś bronił, wydał z siebie ostatni, przerażający ryk i z głuchym łoskotem zwalił się na podłogę. Wiktoria ocknęła się z odrętwienia i podbiegła do leżącego bezwładnie ojca. W otwartym szeroko oku wciąż jeszcze widać było przerażenie, ale już nie krzyczał. Nie poruszał się też i nie oddychał. Franciszek Bernat nie żył. * Sprowadzony przez Stefanka doktor mógł już tylko stwierdzić zgon. Według opisywanych przez Wiktorię objawów, a także oglądając ciało zmarłego, uznał z dużym prawdopodobieństwem, że aptekarz zmarł na atak serca. Po wcześniejszym wylewie była
to już tylko kwestia czasu, tłumaczył. Tacy chorzy mają osłabione serce i prędzej czy później tak właśnie umierają. Wypełnił stosowny dokument, wyjął z kieszonki pękaty zegarek na łańcuszku, żeby móc podać dokładną godzinę śmierci, i na koniec złożył swój podpis. – I tak miał szczęście, że jednak umarł w domu. Uścisnął na pożegnanie dłoń Wiktorii i raz jeszcze spojrzał na zmarłego. – Chociaż… – Zawahał się. – Zresztą, to już nieważne… De mortuis nihil nisi bene. Tak, o zmarłych tylko dobrze.
ROZDZIAŁ 9 Na pogrzeb Franciszka Bernata przyszło mnóstwo ludzi, powodowanych raczej ciekawością niż współczuciem i chęcią pożegnania kogoś, kogo się znało. Zjawili się też prawdopodobnie ze względu na Wiktorię, spadkobierczynię i nową właścicielkę apteki „Pod Złotym Moździerzem”. Bernat zostawił testament, spisany, jak można było się zorientować po dacie, w dniu, w którym rozpoczynała studia na Uniwersytecie Jagiellońskim. Ustanowił ją jedyną spadkobierczynią, a tym samym właścicielką apteki, mieszkania i wszystkich oszczędności, jakie miał zostawić. O Stefanku i Adamie nie było nawet wzmianki. Wiktoria zastanawiała się, czy ojciec, gdyby mógł, zmieniłby testament, dowiedziawszy się, że ona nie jest jego prawowitą córką. Była przekonana, że raczej tak, i cieszyła się, że spisał go odpowiednio wcześniej. Najbardziej bowiem zależało jej na aptece. Marzyła od zawsze, że będzie tam pracowała. Kobieta aptekarka była jeszcze nowością w Krakowie, więc ci, którzy nie odważyliby się nigdy
wejść do jej apteki, przyszli teraz na pogrzeb Bernata, żeby zobaczyć z bliska nową właścicielkę. Zastanawiali się, jak ta dziewczyna da sobie radę po śmierci ojca, przekonani byli bowiem, że tylko dzięki jego pomocy mogła do tej pory kierować apteką. Wiktoria, spowita w czerń, stała nad otwartym grobem, przytulając do siebie zapłakanego Stefanka. Sama miała oczy zaczerwienione, ale suche. Śmierć ojca przyjęła z ulgą. Miała nadzieję, że tam, na górze, znajdą się dla niego jakieś okoliczności łagodzące. Sama nie potrafiła ich znaleźć. Nad cmentarzem rozpętała się gwałtowna burza. Silny wiatr i deszcz skróciły ceremonię pogrzebową. Ściana wody sprawiła, że mokre liny zaczęły się wysuwać z rąk grabarzy i nagle, ku przerażeniu zgromadzonych, trumna zakołysała się i runęła całym swoim ciężarem do otwartego grobu. Głuchy huk i trzask zmroziły krew w żyłach zgromadzonych wokół ludzi. Nikt nie miał odwagi zajrzeć w głąb otworu.
Musieli to zrobić sami grabarze. Jeden z nich pochylił się nad grobem i przecierając mokre od deszczu oczy, jęknął ze zgrozą. Wiktoria odsunęła Stefanka na bok i sama podeszła sprawdzić, co tak przeraziło mężczyznę. W dole leżała częściowo rozbita trumna. Źle umocowane wieko odskoczyło podczas upadku, odsłaniając zwłoki, tonące teraz w strugach deszczu. Grabarze musieli na nowo zamknąć trumnę. Kiedy zaczęli zsuwać się do dołu, żałobnicy uciekli w panice. Kobiety biegły, żegnając się z zabobonnym lękiem, mężczyźni udawali, że tylko deszcz wygania ich znad grobu aptekarza. Zostali tylko żądni sensacji gapie i Wiktoria ze Stefankiem. Ksiądz w pośpiechu zakończył ceremonię i kuląc się w lodowatych strugach wody, pobiegł w stronę kaplicy. Po cmentarzu przetoczył się echem potężny grzmot. Piorun uderzył gdzieś całkiem blisko, powietrze było silnie naelektryzowane i Wiktoria czuła, jak podnoszą jej się wszystkie włoski na ciele. Makabryczny pogrzeb dobiegał końca.
Z usypanego naprędce kopczyka mokrej gliny spływały strugi wody, zmywając ułożone na nim kwiaty i zamieniając je w brudne wiechcie. – Teraz będziemy chyba musiały wrócić do dawnego mieszkania – powiedziała ze smutkiem Kasperkowa po powrocie z cmentarza. – Dlaczego to? – Wiktoria odwróciła się ku niej, zaskoczona. Wycierała właśnie mokre włosy dużym ręcznikiem. – No bo pan Bernat nie żyje, więc kim miałabym się opiekować? Przecież po to mnie panienka najęła.
Mimo że Wiktoria nazywała ją ciocią, Kasperkowa nadal nie miała odwagi mówić jej po imieniu. Na to trzeba było jeszcze czasu. – Ciociu kochana! – Wiktoria rzuciła ręcznik na oparcie krzesła, podeszła do kobiety i mocno ją objęła. – Przecież jesteśmy teraz jak rodzina. A cóż bym tu sama ze Stefankiem zrobiła w takim dużym domu? A poza tym kto tu się wszystkim zajmie podczas mojej nieobecności? Uszczęśliwiona wdowa dała się łatwo przekonać. Nie wyobrażała już sobie powrotu do wilgotnej nory, w której mieszkała przed przybyciem do domu Bernatów. Ale gdyby nie miała innego wyjścia, wróciłaby tam, bo dokąd miałaby pójść. Ze zdwojoną energią zabrała się teraz do porządkowania sypialni zmarłego. Wiktoria postanowiła oddać jej ten pokój, gdyż Joasi potrzebny był osobny kąt do nauki. Miała jej sporo, bo pomimo starań matki i Wiktorii musiała nadrobić sporo zaległości. Szkołą była zafascynowana od pierwszego dnia i ku radości Wiktorii szybko się uczyła.
Ogromne łoże Bernata zostało rozebrane i wyrzucone. Wiktoria nie wyobrażała sobie, że ktokolwiek mógłby w nim spać. Wciąż miała w pamięci znaleziony pod ścianą dziewczęcy bucik. Zresztą sama świadomość, że ktoś niedawno zmarł w tym łóżku, mogłaby odebrać sen przyszłemu właścicielowi. Ubrania postanowiła rozdać biednym, ponieważ na nikogo z rodziny nie pasowały. Zmarły był kiedyś wysoki i potężnie zbudowany, natomiast jedyny teraz mężczyzna w rodzinie, Stefanek, choć też słusznego wzrostu, był szczuplejszy. W jednej z kieszeni starego palta Wiktoria namacała jakiś mały, sztywny przedmiot. Palto nie było noszone od dawna i dziewczyna przypomniała sobie, jak ojciec wspominał kiedyś, że trzeba by je komuś oddać. Najwyraźniej zapomniał, więc wisiało nadal, wciśnięte w sam kąt przepastnej szafy. Wyjęła kartonik z kieszeni i odwróciła go frontem do góry. Wprost zamarła z wrażenia. Tajemniczy przedmiot okazał się fotografią młodej, pięknej
kobiety, wykonaną w pracowni Walerego Rzewuskiego. – Ciekawe, kto to – mruknęła do siebie, wpatrując się w zdjęcie. Rysy twarzy kobiety kogoś jej przypominały. Piękne, jasne włosy nieznajomej były upięte na czubku głowy na kształt korony, dwa niesforne kosmyki opadały miękko na czoło. Kobieta spoglądała gdzieś w bok; palec, w zamyśleniu przyłożony do twarzy, podkreślał smutek widoczny w dużych, pięknych oczach. Z podniesionej ręki spływał szeroki, bogato zdobiony rękaw ciemnej sukni, sądząc po fakturze, aksamitnej. Drugą dłoń położyła na brzuchu, odwiecznym ruchem przyszłej matki. Wiktoria przyjrzała się dokładniej zdjęciu. Kobieta została sfotografowana tylko do połowy, ale i tak widać było jej szczupłą dotąd talię. Prawdopodobnie nikt jeszcze nie wiedział o tym, czego ona się już domyślała. Dziewczyna poczuła pod powiekami łzy wzruszenia. Czyżby to było zaginione
zdjęcie jej matki, Klementyny? Ojciec twierdził, że odebrał je z pracowni Sebalda, lecz gdzieś zniknęło. Podejrzewał Zoję, że zabrała zdjęcie, czując nawet zadowolenie z tego objawu zazdrości młodej żony. Skąd zatem znalazło się teraz w kieszeni jego palta? Może odkrył je w rzeczach Zoi po jej ucieczce z domu? A może sam schował? Tylko dlaczego nie pokazał go dzieciom? Niestety, te pytania miały już na zawsze pozostać bez odpowiedzi. – Czyja to fotografia? – Kasperkowa zauważyła zamyślenie Wiktorii, trzymającej w dłoni sztywny kartonik z ozdobnym passe-partout. Pośrodku, w owalnym otworze, umieszczono podobiznę. Pod nią, pośród zawiłych kwiatowych ozdób, widniał półokrągły napis: „W. Rzewuski w Krakowie”. – Nie mam pewności, ale chyba mojej matki Klementyny. – Wiktoria wciąż jeszcze nie mogła w to
uwierzyć. – Ależ tak! – potwierdziła Kasperkowa, zaglądając jej przez ramię. – Jestem pewna, że to ona. Podobna panienka do niej. To dlatego ojciec nie zauważył zamiany noworodków. Uznał, że córka podobna jest i do niego, i do żony, więc nie miał żadnych podejrzeń. Wobec tego Hanka musiała być również podobna do Klementyny Bernatowej. Wyglądało na to, że ojciec gustował w takich właśnie subtelnych blondynkach. Dopiero później stracił głowę dla ciemnowłosej Zoi o ognistym temperamencie. Wiktoria przycisnęła fotografię do policzka. Nareszcie wie, jak wyglądała jej druga matka. Ta kobieta dała jej tyle miłości, ile tylko była w stanie. Pod zamkniętymi powiekami dziewczyny zaczęły się przesuwać strzępy dawno zapomnianych obrazów i wrażeń. Spływające miękko lśniące włosy, łaskoczące jej małą buzię. Roześmiane niebieskie oczy, zapach nieznanych perfum i miękkie ramiona, w których czuła się bezpieczna i szczęśliwa. Nawet uśmiech, ciepły, chociaż smutny.
Teraz już wiedziała, dlaczego kobieta na fotografii wydawała jej się znajoma. Rozpoznała matkę, wygrzebała z zakamarków pamięci jej obraz. W chwili śmierci Klementyny miała niewiele ponad trzy lata, ale to wystarczyło, żeby zachować jakieś wspomnienia. Wiktoria miała wrażenie, że Klementyna czekała tylko na odejście męża, żeby się w końcu ujawnić. Jakby nawet po śmierci wciąż się go bała. W milczeniu dokończyły porządki w pokoju Bernata. Kasperkowa widziała wzruszenie Wiktorii i nie chciała psuć tego nastroju. Wszystkie osobiste rzeczy ojca dziewczyna spakowała z zamiarem oddania ich biednym. Resztą, czyli gruntownym sprzątnięciem samego pokoju, zająć się już miała wdowa z Joasią. Wiktoria nie chciała się wtrącać w jego przyszły kształt. Zadbała tylko o dostarczenie potrzebnych sprzętów, resztę kobieta mogła urządzić według własnego uznania i potrzeb. Na strychu znalazła rzeczy Klementyny, wyniesione kiedyś przez ojca.
Za jego życia dzieci miały zakaz wstępu na poddasze. Teraz więc razem ze Stefankiem buszowali pośród połamanych sprzętów i starych zabawek, rozpoznając ze wzruszeniem dawnych przyjaciół z dzieciństwa. Ku swojej wielkiej radości w przepaścistym kufrze Wiktoria znalazła też ubrania matki. Nie miała serca wyrzucić tych niemodnych już, ale wciąż jeszcze pięknych strojów. Wśród zgromadzonych sukien była i ta, w której zrobiono zdjęcie. W rzeczywistości okazała się nie czarna, tylko ciemnozielona, ze złoconym haftem na brzegach rękawów i wzdłuż zapięcia, z ozdobnymi guzikami z przodu. Wiktoria przytuliła suknię do twarzy w nadziei, że odnajdzie zapach matki, ale oprócz kurzu niczego nie dało się już wyczuć. – Co będziesz tu robił, Stefanku, kiedy ja wyjadę? Wiktoria spojrzała na brata nad stołem. Siedzieli właśnie przy obiedzie i w trójkę, wraz z Zuzanną Kasperkową, omawiali szczegóły podróży do Paryża. – Może jednak wybrałbyś się do Wiednia, do Adama? Wciąż nalega, żebyś go odwiedził.
Adam, który nie mógł przyjechać na pogrzeb ojca, bardzo tęsknił za rodziną. Wiedział o planowanym wyjeździe siostry i martwił się, jak brat da sobie radę sam w Krakowie. W Wiedniu mógłby się nim zaopiekować, załatwić mu pracę w warsztacie stolarskim i dać mieszkanie. – To strasznie daleko – przestraszył się Stefanek. – Nie trafię sam. Przecież nie pozwalasz mi wychodzić samemu z domu. – Tak, kochanie, wiem, ale nie pojechałbyś sam. Wybierzemy się razem do Wiednia. Odwiedzę przy okazji Adama, a potem, jak już się sobą nacieszymy, zostawię cię pod jego opieką i dopiero stamtąd
wyruszę do Paryża. I tak nie ma stąd bezpośredniego pociągu. – Ale zostaniesz ze mną w tym Wiedniu? – Zostanę na kilka dni, a potem pojadę dalej. Nie martw się, jak ci się nie spodoba u Adama, to w drodze powrotnej zabiorę cię do domu. Może tak być? Trudno jej byłoby się z nim rozstać, nie chciała też zostawiać go Kasperkowej, dla której Stefanek był kimś zupełnie obcym. Dla niej był młodszym bratem, którego bardzo kochała, ale inni widzieli w nim ociężałego umysłowo, choć łagodnego i przyjaznego dziewiętnastolatka. Prawie mężczyznę, który jednak nie potrafił sam sobie radzić w świecie. – No dobrze – Stefankowi zaczęła drżeć broda. Nerwowo skubał rzadki wąsik pod nosem. – Wolę być z tobą, ale mogę też zostać na trochę z Adamem. Ale tylko na trochę – zastrzegł się szybko. Plany wyjazdowe pokrzyżowały im coraz liczniejsze przypadki ospy w Krakowie. Trzeba się było obowiązkowo zaszczepić, a szczególnie musieli
to zrobić ci, którzy wybierali się poza granice miasta. Szybko zabrakło surowicy do szczepienia i Wiktoria ze Stefankiem czekali na sprowadzenie szczepionki. Adam, który już wiedział o rychłym przyjeździe rodzeństwa do Wiednia, nie posiadał się z radości. Nie mogę uwieżyć, że was niedługo zobaczę – pisał swoim niewyraźnym, pełnym błędów pismem. – Już nie śpię po nocach i czekam. Wyszykowałem pokój dla Stefanka, tobie, Isiu oddam swuj na ten czas co tu będziesz. Możesz zostać jak długo chcesz, chociaż wiem, że się spieszysz do tego Paryża. Poznacie moją Kasię, mamy zamiar się żenić. Ale jeszcze nie teraz, bo ona musi skończyć szkołę krawiecką. To jeszcze rok ale zleci. Wiktoria też się cieszyła na spotkanie z dawno niewidzianym bratem. Już prawie nie mogła sobie przypomnieć jego twarzy, bo chociaż chłopcy byli bliźniakami, różnili się trochę wyglądem. Adam był podobny do ojca, a Stefanek – teraz wiedziała to już z całą pewnością – bardziej przypominał matkę. Wreszcie oboje zaszczepili się przeciwko ospie i dzięki odpowiedniemu zaświadczeniu mogli już bez
przeszkód opuścić miasto. Załatwianie ostatnich formalności nie zajęło już Wiktorii zbyt wiele czasu. Aptekę spokojnie zostawiła w rękach Zosi, domem miała się zajmować Kasperkowa. Kiedy obładowana podróżnymi kuframi dorożka stanęła przed budynkiem dworca kolejowego, Wiktoria poczuła nagle niezrozumiały strach przed wyjazdem z rodzinnego miasta. Z miejsca, w którym znała niemal wszystkich i którego jeszcze nigdy na tak długo i tak daleko nie opuszczała. Nie wiedziała, co czeka ją w Paryżu, dokąd miała się udać po krótkim pobycie w bezpiecznym, ze względu na obecność Adama, Wiedniu. Mało brakowało, a zrezygnowałaby z tego wyjazdu w ostatniej chwili. Przecież mogła po prostu wysłać list do Filipa i wszystko mu wyjaśnić, biła się z myślami. Sama sobie miała za złe te chwile wahania, w końcu jednak zdecydowała się postawić wszystko na jedną kartę. Czuła się na tyle silna, żeby zawalczyć o własne szczęście. Podniecony Stefanek nie mógł usiedzieć spokojnie w przedziale; wyglądał bez przerwy przez okno,
otwierał i zamykał drzwi i co chwila wypytywał siostrę, kiedy wreszcie ruszą. Ubrana na czarno matrona, która nie czekając na odjazd pociągu, wyjęła już koszyczek z jedzeniem, przyglądała się młodzieńcowi z wyraźną dezaprobatą. Wiktoria uśmiechnęła się w myślach do siebie. Podróż nie będzie łatwa. Szczególnie dla owej jejmości, która z minuty na minutę coraz bardziej przypominała uosobienie świętego oburzenia. Przeciągły gwizdek zawiadowcy dał w końcu sygnał do odjazdu. Pociąg szarpnął, rzucając przestraszonego nieco Stefanka na siedzenie, szczęknęły koła na szynach. Stojące na peronie sylwetki Kasperkowej i Joasi zaczęły się powoli oddalać, a po chwili zniknęły zupełnie w kłębach białej pary. Wiktoria oparła się wygodnie i zamknęła oczy. W jej głowie tłukła się cały czas niepokojąca
przepowiednia Cyganki. „Będziesz szczęśliwa, ale coś na zawsze odmieni twoje życie. Bądź ostrożna”.