Cathleen Schine Trzy kobiety z Westport
1 Gdy Joseph Weissmann rozwiódł się z żoną, miał siedemdziesiąt osiem lat, a o...
11 downloads
18 Views
1MB Size
Cathleen Schine Trzy kobiety z Westport
1 Gdy Joseph Weissmann rozwiódł się z żoną, miał siedemdziesiąt osiem lat, a ona siedemdziesiąt pięć. O swojej decyzji powiadomił ją w kuchni ich mieszkania na dziesiątym piętrze dużego eleganckiego budynku przy Central Park West z przełomu ubiegłego wieku, gdzie na ścianach wciąż lśniły bielą pierwsze kafelki. Joseph, wśród kolegów z pracy znany jako Joe, ale dla żony zawsze „Joseph", użył sformułowania „nieprzezwyciężalne różnice", wywołując na jej twarzy wyraz konsternacji. Nieprzezwyciężalne różnice?, zdziwiła się. Oczywiście, że istnieją między nimi nieprzezwyciężalne różnice. Co to, u licha, ma wspólnego z rozwodem? W wypadku Joego miało niewiele wspólnego z rozwodem. W wypadku Joego, jak w wielu wypadkach, powodem rozwodu była kobieta. Jak się jednak można było spodziewać, nie przedstawił żonie prawdziwego powodu. Nieprzezwyciężalne różnice? Betty była zaskoczona. Przeżyli ze sobą czterdzieści osiem lat. Przyzwyczaiła się do Josepha i była pewna, że Joseph przyzwyczaił się do niej. Ale nie dał się odwieść od swojego zamiaru. Ich wspólna przeszłość stała się już dla niego przeszłością.
R
Joseph był kiedyś przystojnym mężczyzną. Nawet dziś trzymał się prosto, nigdy nie chodził zgarbiony; jego łysa czaszka nie kojarzyła się z utratą włosów, lecz sprawiała wrażenie dystyngowanej, jak gdyby gładka i
L T
lśniąca skóra głowy była szczytem pragnień każdego liczącego się mężczyzny. Miał wąski, dostojnie wydatny nos, a także wąskie oczy, które z wiekiem otaczało coraz więcej fałdek skóry, jak gdyby chroniących tajemnicę. Podobał się kobietom. Na pewno kiedyś podobał się Betty. Spokojny i małomówny, życzył sobie tylko obfitego śniadania przed wyjściem do pracy, dużej szklaneczki szkockiej po powrocie do domu i lekkiej, skromnej kolacji punktualnie o dziewiętnastej trzydzieści.
W ciągu lat Betty powoli zaczęła zapominać, że Joseph się jej podobał. Obfite śniadania wydawały się groteskowe, popołudniowe drinki trąciły obsesją, a lekkie kolacyjki pretensjonalnością. Takie odczucia pojawiły się w trzeciej dekadzie małżeństwa i towarzyszyły jej do czwartej. Potem Betty zauważyła, że zaczyna odnajdować w nawykach Josepha uspokajający rytm, jak noworodek w biciu serca matki. Znów poczuła się zadowolona, nawet zakochana. Wyjechali do Toskanii i stali na wzgórzach Chianti, przyglądając się jaskółkom i rączo nadciągającym stalowoszarym deszczowym chmurom. Wypłynęli w rejs po norweskich fiordach i na Wyspy Galapagos. Przemierzyli pociągami Indie, jeżdżąc od pałacu do pałacu, wyobrażając sobie dawne czasy władzy brytyjskiej i rozkoszując się smakiem delikatnych, wonnych curry. Wszystko to robili razem. I nagle wszystko się skończyło. - Nieprzezwyciężalne różnice - rzekł Joe. - Och, Joseph. Co to ma wspólnego z rozwodem? - Chcę być hojny - oświadczył Joe. Hojny?, pomyślała. Mówił, jakby była pokojówką, którą właśnie postanowił zwolnić. Zamierzał jej zaproponować w charakterze odprawy podwójną pensję?
- Nie możesz dawać mi hojną ręką czegoś, co należy do mnie - odparła. I rozwód ruszył z kopyta jak spienione konie po błotnistym torze. Nieprzezwyciężalne różnice Joego miały na imię Felicity, choć Betty, udając, że nie pamięta, czasem nazywała ją Pleurisy, a częściej Duplicity*. Ale tak było później, gdy Betty zrzekła się mieszkania przy Central Park West. Podczas negocjacji prowadzących do tego kroku Betty i jej córki mogły się jedynie domyślać, przypuszczać i podejrzewać, że istnieje jakaś Felicity, której nigdy oficjalnie im nie przedstawiono.
* Felicity - trafność, szczęście; pleurisy - zapalenie opłucnej; duplicity - obłuda, dwulicowość (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
- Będę hojny dla żony - poinformował Felicity Joe. - W końcu spędziłem z tą kobietą prawie pięćdziesiąt lat. Przy słowach „mojej żonie" Felicity posłała mu piorunujące spojrzenie. Nie zauważył tego jednak, bo słowo „pięćdziesiąt" wzbudziło w nim smutek i konsternację. Przecież to więcej niż pół życia. Co on wyprawia? Był za stary, żeby zaczynać wszystko od nowa. Ale gdy przez myśl przemknęło mu słowo „stary", te dwie ciężkie i ponure sylaby, a zaraz potem „od nowa", pozbył się wątpliwości i wypowiedział słowo „kobieta" ta-
R
kim tonem, jakby Betty była nieuprzejmą, obcą babą w budce do pobierania opłat na autostradzie, wyciągającą do niego rękę o zaniedbanych paznokciach. Wzrok Felicity natychmiast złagodniał.
L T
- Oczywiście, że będziesz hojny - powiedziała. - Jesteś hojnym człowiekiem. Cokolwiek zrobisz, na pewno okażesz szlachetność, Joe. - Ujęła jego dłoń i pocałowała. - A ja ci pomogę - dodała. - Pomogę ci w hojności.
- Naturalnie dam jej mieszkanie - ciągnął Joe. - Nie może być inaczej. Spędziliśmy w nim całe życie. Włożyła w nie mnóstwo pracy. To jej ukochane dziecko.
Felicity widziała ich mieszkanie. W czasopiśmie. Emanowało spokojem i blaskiem Starego Świata. Tak w każdym razie napisano w magazynie. Zdaniem Felicity wnętrze było wielkie i wysmakowane, choć różnym odcieniom écru przydałaby się odrobina koloru, a niektóre meble, stylowe i mniej stylowe, wyglądały na nieco zdezelowane. Chciałaby mieszkać w takim domu. Mimo to przytaknęła: - Naturalnie. Po czym spojrzała w zamyśleniu na Joego, który siedział na kanapie w jej salonie, w bardzo przyzwoitym budynku w Lincoln Towers, z którego kiedyś roztaczał się widok na Hudson. Wstała i popatrzyła przez okno na Trump Towers zasłaniające dziś ten widok. - Kupiłeś mieszkanie za psie pieniądze, prawda? - spytała. Joe się uśmiechnął. - Owszem. I nigdy nie spóźniliśmy się z ani jedną ratą hipoteczną. - Ty nigdy się nie spóźniłeś z ani jedną ratą - poprawiła go Felicity. - Tak, oczywiście. To prawda. - Płaciłeś ze swojej pensji?
- A z czyjej miałbym płacić? - odparł. - Betty nie przepracowała w życiu ani jednego dnia. Nie musiała. Przecież wiesz. Felicity rzeczywiście wiedziała. Sama natomiast przepracowała w życiu wiele dni. - Ale zadatek zapłaciliśmy z jej pieniędzy - dodał Joe. Uważał się za uczciwego człowieka. - Za psi grosz - powiedziała Felicity. - Sam tak mówiłeś. Joe zastanowił się nad tym. - Tak. Pięć tysięcy dolarów zadatku. Wyobrażasz sobie? - A dzisiaj ile jest warte mieszkanie? Trzy miliony? - Och, co najmniej. Felicity milczała, czekając, aż dotrze do niego wymowa tego faktu. - Całkiem niezły zysk jak na zainwestowane pięć tysięcy, nie sądzisz? - zauważył. - Koszty utrzymania są pewnie dzisiaj wysokie. Joe skinął głową. - Takie wielkie stare mieszkanie to naprawdę ciężar - ciągnęła Felicity. - Biedna Betty. Nie zazdroszczę jej. Jeszcze w takim wieku. - Lepiej by było, gdyby znalazła sobie coś mniejszego - powiedział Joe. - Powinniśmy sprzedać mieszkanie i za swoją część kupi coś bardziej realistycznego.
R
- Joe, jesteś naprawdę hojnym człowiekiem - oświadczyła Felicity. - I potrafisz się poświęcić. Wlepił w nią zdumiony wzrok. Wiedział, że jest hojnym, gotowym do poświęceń człowiekiem, ale
L T
przez chwilę nie potrafił pojąć, dlaczego ma o tym świadczyć jego zamiar, by zamiast nie brać ani grosza, zgarnąć połowę zysku ze sprzedaży mieszkania. Nagle Felicity zapytała z niepokojem: - A podatki? Po zapłaceniu podatków z pieniędzy za mieszkanie nie zostanie prawie nic. Biedna Betty. Zauważyła, że już minęła szósta, więc podała mu drinka. - Dla niej to naprawdę będzie ciężar, znacznie większy niż dla ciebie. Masz tyle odliczeń. Ona żadnych. Nie prowadzi interesów. Joe był nie w ciemię bity i lubił myśleć o sobie, że jest hojnym człowiekiem; ale uwielbiał swoje przestronne mieszkanie, z którego Betty zrobiła dla niego wygodne gniazdko, uwielbiał też Felicity. Nie miał wątpliwości, że Betty nie da sobie rady z mieszkaniem. Jak mógłby postąpić tak bezmyślnie, tak gruboskórnie? - I to w jej wieku - mruknęła znowu Felicity, jak gdyby czytając mu w myślach. Mieszkanie znacznie bardziej nadawało się dla niego i Felicity. Była młoda i pełna energii, w przeciwieństwie do niego, ale przyzwyczaił się do swojego domu. Czy rzeczywiście byłoby sprawiedliwe, gdyby dał się wyrzucić na bruk po to, by dać zarobić rządowi? Byłby to fatalny krok. Podatki zrujnowałyby Betty. Byłoby to okrucieństwo. A zatem decyzja zapadła. Joe okaże hojność i zatrzyma mieszkanie. Zanim Betty poznała Josepha Weissmanna, była już raz mężatką. Jej pierwszy mąż zginął młodo i niespodziewanie w wypadku samochodowym, zostawiając ją z dwiema córeczkami, trzyletnią Annie i dwumiesięczną Mirandą. Niecały rok po wypadku w ich życiu pojawił się Joseph. Ożenił się z Betty i mimo że dziewczynki jadły kolację w kuchni, zanim wrócił z pracy i nigdy nie widywały go w soboty, gdy szedł do biura, przyjęły jego nazwisko, mówiły do niego „Josie", uważały go za ojca i kochały jak prawdziwego.
Gdy Annie usłyszała od matki wiadomość o odkryciu przez Josepha nieprzezwyciężalnych różnic po prawie pięćdziesięciu latach małżeństwa, od razu zaczęła ją namawiać, by poszła z nim do neurologa. Czy Josie skarżył się na bóle głowy? Nieodpowiedzialne zachowanie, bóle i zawroty głowy: to na pewno guz mózgu. Czy matka pamięta jej kolegę ze studiów, Olivera? Właśnie na to umarł. Betty powinna go koniecznie zaprowadzić do lekarza jeszcze dziś. Biedny Josie. - To nie jest guz mózgu - odrzekła matka. Joseph od lat nie czuł się tak dobrze. - Przecież wiesz, co to znaczy. Annie niechętnie pogodziła się z tym, co jej siostra Miranda zrozumiała od razu. - Zakochał się - powiedziała Miranda, kiedy Betty zadzwoniła do niej z nowiną. - Obawiam się, że tak - odparła Betty. Kobiety zamilkły. Obie były gorącymi wyznawczyniami miłości. Ta miłość stanowiła herezję. - Co mówiła Annie? - Chce z nim porozmawiać. I zasugerowała mi, żebym wzięła adwokata. - Adwokata? - W głosie Mirandy zabrzmiała nuta dezaprobaty. - A co na to Josie? - Zaproponował, żebyśmy skorzystali z pomocy mediatora. - Nie wierzę, że to się dzieje naprawdę - powiedziała Miranda. Też postanowiła spotkać się z Josiem.
R
- Mam prawo do własnego życia - oznajmił im Joseph, kiedy razem zjawiły się w jego biurze. W jego
L T
oczach jednak błysnęły łzy. - Mam prawo do własnego życia.
Łzy wzruszyły obie kobiety. Obie zgadzały się, że ma prawo do własnego życia, ale z pewnymi zastrzeżeniami: Annie wyjaśniła, że owszem, ma prawo do takiego życia, jakie zawsze prowadził, u boku ich matki; Miranda, o bardziej romantycznej naturze, zauważyła, że choć istotnie należy żyć pełnią życia, Josie nie jest już młody i jego obecne życie jest z pewnością dostatecznie pełne jak na kogoś w jego wieku. - Dla mnie to też trudne - powiedział Joseph. Gestem dziecka przycisnął pięści do oczu. Kobiety otoczyły go ramionami. - Josie, Josie - mówiły łagodnie, uspokajając dystyngowanego mężczyznę w prążkowanym garniturze. Nigdy nie widziały, żeby ich ojczym płakał. Odsunął się, spojrzał na swoje córki, swoje „dziewczynki", i zobaczył, że nie są już dziewczynkami. Miranda wciąż była uroczą, żywą osóbką o roziskrzonych oczach i lśniących jasnobrązowych włosach do ramion, uczesanych niemal tak samo jak w czasach, gdy była nastolatką. Mimo młodego wyglądu w jej rysach pojawił się cień surowości i zdecydowania. Zawsze poważna Annie nigdy nie wyglądała młodo. Jej ciemne oczy chłonęły wszystko, nie zdradzając niczego. W jej włosach Joseph dostrzegł ślad siwizny przy przedziałku. Przyglądała mu się z niepokojem. Co mógł zrobić dla tej smutnej dziewczyny? Kilkadziesiąt lat temu, w młodości, człowiek na jego stanowisku mógłby wręczyć jej parę banknotów i zaproponować, żeby dla poprawienia nastroju kupiła sobie jakiś kapelusz. Wyobraził ją sobie w zawadiacko przekrzywionym aksamitnym toczku. Na myśl o tak niedorzecznej ekstrawagancji miał ochotę nią potrząsnąć. - Będę bardzo hojny dla waszej matki - powiedział. - Możecie być pewne.
Córki wyszły z gabinety, wzburzone i rozczarowane, ale z nadzieją, że przynajmniej matka nie ucierpi materialnie. - Cześć, Felicity - przywitały z wymuszoną wesołością ładną wiceprezeskę, która uruchomiła internetowy serwis firmy cieszący się coraz większym powodzeniem. Nie było sensu obnosić się ze swoim nieszczęściem. Być może wszystko uda się naprawić, zanim Felicity i inni w biurze zdążą się dowiedzieć. - Przynajmniej nie bierzemy adwokatów - powiedziała Miranda. - Adwokaci to pasożytnicze sępy. - Mylisz cechy nieprzyjemnych gatunków. - Robactwo - dodała buńczucznym tonem Miranda. Była agentką literacką i z zasady nie znosiła prawników, ponieważ wtrącali się w sprawy, które nie powinny ich interesować, na przykład umowy z jej klientami, lecz szczególnie przykre doświadczenia z adwokatami miała w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. - Powinni się zajmować własnymi sprawami. - Niestety, rozwód to w pewnym sensie ich sprawa. W każdym razie niektórych. Miranda nigdy się nie rozwodziła. Tylko dlatego, że nigdy nie wyszła za mąż. Zakochiwała się zbyt łatwo, zbyt szybko i zbyt mocno, żeby wychodzić za mąż. Miranda uwielbiała się zakochiwać. Dla tej przyjemności była gotowa cierpieć, ale nie zamierzała z niej rezygnować. W tej chwili kochała się w brzydzącym się pracą graczu giełdowym. Na myśl o nim poczuła dreszczyk zachwytu: w środku nocy w ciemnej sypialni jego
R
nagie plecy pochylały się nad jej komputerem, a blask dużego monitora wydobywał z mroku jego zbolałą minę. Główną przyczyną, którą tłumaczyła swój niezamężny stan, była miłość. Istniał jednak drugi powód.
L T
Ciągle była zajęta, stale wisiała na telefonie, rzucała krótkie polecenia swojej udręczonej asystentce, flirtowała z wydawcą, który miał połknąć haczyk, podnosiła na duchu rozczarowanych autorów. Specjalizowała się w gatunku, który jej siostra Annie nazywała pamiętnikami Małych Zwycięstw. Jej klienci, Potworni Pisarze, jak mówiła o nich nawet sama Miranda, zawsze pokonywali w życiu jakieś koszmarne i makabryczne przeszkody, tak koszmarne i makabryczne, że musieli napisać koszmarną i makabryczną książkę opisującą w najdrobniejszych szczegółach swoje upokorzenia i niedolę. Na końcu książki pojawiała się jakaś miła epifania, a ponieważ nikt, nawet Annie, nie miał nic przeciwko epifanii, książki cieszyły się dużą popularnością i Miranda zbudowała prężną agencję, która wymagała jej stałej uwagi. Dopóki nie dobrali się do niej prawnicy, pomyślała. - Robactwo - powtórzyła. - Ha! Żaden adwokat nigdy nie tknie mojego ciała. Annie milczała. Niechęć Mirandy do małżeństwa stanowiła kość niezgody między siostrami. Annie zawsze twierdziła, że Mirandzie po prostu brak wyobraźni, by wyjść za mąż. - Małżeństwo za bardzo przypomina ci beletrystykę - powiedziała jej kiedyś. - Jest zbyt nieprzewidywalne, zbyt podatne na wpływ poszczególnych postaci. Miranda, uważająca się za nieuleczalną romantyczkę, odparła: - Beletrystyka ma fabułę, niezmienną od zawsze fabułę. Gdzie tu miejsce na nieprzewidywalność? - Bo wszystko zależy od temperamentu, od osobowości, od ślepego trafu i zbiegu okoliczności. Od przypadku. W twoich książkach i wszystkich twoich romansach chodzi o kontrolę, o jej utratę i odzyskanie.
Słysząc tę ocenę gatunku pamiętników i niepojętych dróg serca Miranda kręciła głową, uśmiechała się ze współczuciem dla nieoświeconej starszej siostry i zastanawiając się nad jej zagadkowym uporem, by zawsze ubierać się w tak bure kolory, mówiła: - Chcę być wolna, Annie. I jestem. Potem siostry niezmiennie cytowały sobie nawzajem słowa Louisy May Alcott - „Tak uwielbia książki, że zaćmiły jej umysł" - i przechodziły do innych spraw. W tym momencie, idąc obok siostry, Miranda zastanawiała się, czy Josie chce wolności, wolności od niej i Annie. Oraz oczywiście wolności od ich matki. - To smutne - powiedziała. - Na dodatek adwokaci odmalują to w okropnych barwach. Poczuła wibrowanie telefonu. Kiedy zobaczyła, kto dzwoni, nie odebrała. - Chryste - mruknęła, lecz Annie jej nie słyszała. - I kosztowne - mówiła Annie. - Adwokaci kosztują majątek. Świetnie o tym wiedziała z doświadczenia. Wiele lat temu była mężatką. Na dowód miała dwoje dorosłych dzieci. Ale jej mąż, poważny i ambitny człowiek, okazał się hazardzistą. Annie nie widziała go od rozwodu, czyli od osiemnastu lat, nie utrzymywał też kontaktu z dziećmi. Przed dwoma laty zawiadomiono ją, że zmarł na białaczkę.
R
- Nic nie trwa wiecznie - dodała, myśląc, jak niewarta zachodu jest miłość. - Nie masz za grosz polotu - uznała Miranda.
L T
Siostry szły dalej ulicą, ramię w ramię, traktując się z czułą pobłażliwością, każda z uśmieszkiem wyższości na twarzy.
Wychodząc z gabinetu ojczyma, Annie dziarsko i przyjaźnie przywitała się z Felicity Barrow, choć nigdy jej nie lubiła. Felicity miała okrągłe, za duże, jasnoniebieskie oczy, niczym dziecięcy aktor, który wie, jak należy grać dziecko. Annie szanowała współpracownicę ojczyma. Wiedziała, jak ciężko Felicity pracuje, i ile firma jej zawdzięcza, ale o jej osiągnięciach dowiadywała się od samej Felicity. Nie dlatego, że lubiła się przechwalać. Wręcz przeciwnie. Była skromna do przesady, a przesadą w jej wypadku było wtrącanie do niemal każdej rozmowy aluzji do własnej skromności, umniejszanie swojej roli i podkreślanie swojej niewiedzy, co nieodmiennie skłaniało rozmówcę do protestu. Mimo to w innych okolicznościach Annie zatrzymałaby się na nieco dłuższe powitanie, ponieważ starszy brat Felicity, Frederick Barrow, był znakomitym powieściopisarzem i dzięki bezinteresownemu wstawiennictwu Felicity udało się go namówić na spotkanie w bibliotece, gdzie pracowała Annie. Była to mała prywatna biblioteka założona w dziewiętnastym wieku przez zamożnych kuśnierzy, którzy pragnęli wspierać umiejętność czytania i pisania, i tym samym podnieść świadomość obywatelską wśród ambitnych młodych ludzi początkujących w tym rzemiośle. Biblioteka nie mogła funkcjonować jedynie dzięki skromnym funduszom, które otrzymywała, więc do obowiązków Annie jako wicedyrektorki należała organizacja wieczorów literackich. Spotkania stały się popularną imprezą w części Upper West Side, gdzie znajdowała się biblioteka. Bilet kosztował dwadzieścia pięć dolarów i po niepewnym starcie przez trzy lata z rzędu udawało się zgromadzić na każdym ze spotkań publiczność w liczbie dwustu osób.
Annie miała talent do przekonywania pisarzy, by wzięli udział w wieczorach literackich. Z początku po prostu szukała informacji, kto wydaje nową książkę i w związku z tym prawdopodobnie będzie miał ochotę ją promować. Po kilku latach zaczęła jednak dzielić się zyskiem z autorami, idąc za przykładem organizatorów spotkań w Niemczech, w których kiedyś uczestniczyła. Odnosiła wrażenie, że równiutki zwitek sfatygowanych banknotów podniecał pisarzy bardziej niż czek na honorarium. Przypominali dzieci, które dostają błyszczące monety. Annie nie miała żadnych złudzeń co do autorów. Podziwiała ich, ponieważ tworzyli książki, które budziły jej podziw. Uważała jednak większość z nich za smutnych, zdesperowanych ludzi, którzy nie potrafiliby utrzymać posady i odliczała pieniądze na ich wyciągnięte ręce z taką samą miną, z jaką dawała napiwek portierowi. Ale nawet mimo zachęty w postaci pliku dwudziestodolarówek wizyta pisarza takiego kalibru jak Frederick Barrow w bibliotece Annie należała do rzadkości. Był nie tylko szanowany i bogaty, lecz także zamknięty w sobie i rzadko pojawiał się w miejscach publicznych. Propozycja Felicity została powitana z entuzjazmem. Annie poznała Felicity pewnego wieczoru przed rokiem, gdy weszła do biura, by zrobić ojczymowi niespodziankę i odprowadzić go do domu. Joseph codziennie chodził do domu pieszo, bez względu na pogodę, a Annie czasem lubiła mu towarzyszyć. Mieszkał niedaleko od biura, osiemnaście przecznic, poza tym miała po
R
drodze, a tego dnia był cudowny wiosenny wieczór i z latarni dobiegał piękny śpiew ptaków. Gdy Annie wysiadła z windy, za biurkiem nie było recepcjonistki. Jedyną osobą w pobliżu była Felicity,
L T
wychodząca właśnie z gabinetu Josepha, który przedstawił je sobie. Wtedy Felicity zaproponowała jej udział swojego brata w wieczorze autorskim. Annie, choć podekscytowana tą perspektywą, nie potraktowała jej zbyt poważnie i zupełnie o tym zapomniała. Ale miesiąc później w jej skrzynce pojawił się e-mail od Felicity z numerem telefonu Fredericka Barrowa, adresem oraz obietnicą jego udziału w spotkaniu. Zapowiadał się ogromny sukces. Rozesłali zawiadomienia i zamówiono już sto biletów. Frederick Barrow, mimo że pisał przejmujące, buntownicze książki, okazał się najspokojniejszym człowiekiem, jakiego Annie kiedykolwiek spotkała. Poszli na drinka, aby omówić szczegóły wieczoru autorskiego, drink przeciągnął się do kolacji, a kolacja do kolejnego drinka w barze Bemelman's. Potem szli razem Piątą Aleją, mijając zamknięte muzea i pogrążony w ciemnościach Central Park. Szli i szli wietrzną nocą, cytując Szekspira jak studenci i trzymając się za ręce. Nigdy nie spędziłam tak miłego wieczoru jako bibliotekarka, myślała Annie. Dobry nastrój towarzyszył jej przez wiele tygodni. Potem Frederick Barrow zapisał się do biblioteki i zaczął tam zbierać materiały, co pociągnęło za sobą kolejne lunche, kolacje i znacznie więcej cytatów. Nawet tego dnia, gdy siostry wyszły od płaczącego ojczyma i schroniły się w kawiarni, by napić się herbaty, Annie wybierała się z Frederickiem na kolację. - Na zdjęciach na okładkach jest bardzo przystojny - powiedziała Miranda. - Nie są takie najnowsze. Teraz ma prawie całkiem siwe włosy. Moim zdaniem pisarze powinni aktualizować fotografie. Kiedy wreszcie zamieści nową, czytelnicy przeżyją straszny szok. Pomyślą, że zachorował. - Wielki Boże, Annie. Jej telefon załkał żałośnie. Miranda przeczytała wiadomość, skrzywiła się i zaklęła pod nosem.
- A tak w ogóle to gdzie on mieszka? - spytała, stukając w klawisze komórki. - Co za sukinsyny. Schowała telefon. - No? Gdzie? - Mirandę interesowało, czy Frederick Barrow jest nowojorczykiem. Gdyby mieszkał w San Francisco albo wykładał na Uniwersytecie Iowa, nikomu nic by z tego nie przyszło. - Zeszły rok spędził w Berlinie, tam pierwszy raz się z nim skontaktowałam. - Och, w Berlinie! - Miranda, zachwycona miastem, które uważała za nieskończenie fascynujące, na moment zapomniała, że wolałaby, aby Frederick mieszkał w pobliżu. - Cudownie. - Ale wydaje mi się, że na stałe mieszka w Massachusetts. Chyba na Cape Cod. Kiedy jest w mieście, zatrzymuje się u dzieci. Massachusetts nie było złe. Miranda z aprobatą pokiwała głową. W college'u miała chłopaka, który poszedł na Harvard, podczas gdy ona poszła na Barnard. Miała dobre połączenie kolejowe, a Miranda lubiła pociągi. Pociąg wydawał się szybki, szybszy od samochodu, szybszy nawet od samolotu, a dla Mirandy złudzenie szybkości było niemal tak samo ważne jak sama szybkość. Łatwo się nudziła i niecierpliwiła, lecz odkryła, że ciekawi ją wszystko, co zobaczy w oknie wagonu kolejowego, jak gdyby brudy, rdza i ciemne strony umierających miast były jedynie epizodami śmigającego za szybą, tętniącego życiem świata. W końcu znienawidziła chłopaka z Harvardu, o którym mówiła „Nick ze Scarsdale", ale pociąg nigdy jej nie zawiódł. Nie, to całkiem nieźle, że Frederick Barrow mieszkał w Massachusetts.
R
- Ciągle jest dość przystojny - ciągnęła Annie. - Nosi ładne, staromodne tweedowe marynarki. Powiedziała to poważnym, pełnym ciepła tonem. Miranda parsknęła. - Co? - najeżyła się Annie. - Ha! - Jesteś stuknięta.
L T
- Już ja swoje wiem - odparła Miranda.
Po kilku tygodniach rozpoczęły się mediacje rozwodowe. Betty i Joseph stawili się w biurze, które dziwnym trafem znajdowało się w Chelsea.
- Skąd się dowiedziałeś o tej kobiecie? - spytała Betty. - Ktoś mi ją polecił. - Obskurne to biuro - szepnęła Betty. Zeszli po wąskich schodach zrujnowanej kamienicy do sutereny. Kiedy w Nowym Jorku zaczęli urządzać takie mieszkania, nazywali je angielskimi suterenami. W dziewiętnastym wieku. Zupełnie jak w serialu „Upstairs, Downstairs", nie sądzisz? Pamiętasz, jak Annie wzięła stolarza z ogłoszenia w „Village Voice"? Znalazłeś tę kobietę w ogłoszeniach w „Village Voice", kochanie? Tamte regały okropnie się kiwały. W drzwiach lichego biura ukazała się korpulentna kobieta lichego wzrostu. Miała gęste, kiepsko ostrzyżone szpakowate włosy. Betty zauważyła, że nosi robione na miarę półbuty. - Wróciła na nie moda? - spytała kobiety. - Nosiło się je w latach pięćdziesiątych. Nasz dentysta takie miał.
Mediatorka nawet się nie uśmiechnęła. Wyciągnęła tylko rękę i się przedstawiła. Nazywała się Nina Britsky. Matzoh-punim*, pomyślała Betty ze współczuciem.
* Matzoh-punim (jidysz) - dosłownie: twarz-maca; bezbarwna, nijaka twarz.
Biuro było małe i pełne wypchanych teczek. Właściwie przypominało szafę - szafę na akta wypchaną teczkami. Mediatorka usiadła na skomplikowanym ergonomicznym krześle, opierając stopy o niski stołek na biegunach. Tyle specjalistycznego sprzętu, pomyślała Betty, tylko po to, żeby słuchać, jak się nie zgadzam z Josephem. Otworzywszy laptopa, Nina Britsky zaczęła pisać i mówić równocześnie. Betty niewiele z tego słyszała. Początkowy grad pop-psychologicznych komunałów spod znaku New Age, wygłaszanych schrypniętym głosem z akcentem z Bronksu, był dla Betty znakiem, że najbardziej uprzejmą reakcją będzie ucieczka w świat fantazji. Nina Britsky z szopą włosów nad czołem do złudzenia przypominała szympansa przycupniętego na ergonomicznym krześle: z namysłem zaciskała usta, by po chwili szeroko je otworzyć, ukazując duże zęby. Betty wyobraziła sobie, że znalazła się w ciemnej jaskini szympansów, choć nie przypuszczała, by szympansy sypiały w jaskiniach. Na pewno spały na drzewach. W pomieszczeniu panował jednak prawie taki mrok jak w jaskini. Może istniała jakaś teoria dotycząca roli oświetlenia w mediacjach rozwodowych: jeżeli dwoje ludzi nie będzie się mogło widzieć, łatwiej się rozstaną. Kobieta prawdopodobnie pró-
R
bowała oszczędzać prąd i trudno było mieć jej to za złe. Betty sama właśnie zaczęła wymieniać żarówki na energooszczędne świetlówki. Były takie ładne, powyginane i skręcone jak staromodne żarniki...
L T
- Dobrze, że w grę nie wchodzi opieka nad dziećmi - mówiła kobieta. Z namaszczeniem stukała w klawisze laptopa. - W takich wypadkach może dojść do nieprzyjemnych sytuacji. - W takich wypadkach? - zdziwiła się Betty. - Wydaje mi się, że w każdym wypadku. - W wypadku tej samej płci bywa znacznie gorzej.
- Ale Joseph i ja nie jesteśmy tej samej płci - wyjaśniła łagodnie Betty. Zauważyła, że Joseph kręci się niespokojnie. - Prawda, Joseph? - Miałam na myśli osoby trzecie - powiedziała Nina Britsky. - Nie ma żadnej osoby trzeciej - zapewnił ją pospiesznie Joseph. - A gdyby była, nie przypuszczam, żeby to był mężczyzna - dodała Betty. - Założyłam, że to kobieta - odrzekła Nina Britsky, posyłając Betty znaczące spojrzenie. - Kobieta tej samej płci - uzupełniła, ku jeszcze większej konsternacji Betty. - Przecież w przeciwnym razie nie trafiliby państwo do mnie. Dopiero gdy dostali broszury z zaproszeniem do grupy wsparcia AMOIO - Anonimowych Małżonków Osób Innej Orientacji - i oszołomieni wyszli z biura, Betty spytała Josepha, kto mu polecił ergonomicznego szympansa. - Bo wygląda mi na mediatorkę o raczej wąskiej specjalizacji. - To była katastrofa - rzekł Joseph. - Chodźmy na kolację. - Popatrz na jej wizytówkę: „Dla małżeństw pragnących rozwodu, gdy kobiety pragną kobiet". Brzmi jak ogłoszenie drobne w „Village Voice", nie sądzisz? Może zrobi nam krzywy regał.
Joseph nie mógł powstrzymać wybuchu śmiechu. Betty zawsze potrafiła go rozbawić. - Jesteś taka zabawna - powiedział. Betty wybuchnęła płaczem.
2 Mniej więcej w tym czasie Miranda miała niesławny występ w talk-show Oprah Winfrey. Podczas programu wszystko widziała jak przez mgłę - kiedy prowadzono ją z bufetu, gdzie ze zdenerwowania nie potrafiła niczego przełknąć, gdy przekraczała kable, wchodziła na scenę i siadała na kanapie naprzeciwko rozpromienionej i pewnej siebie kobiety, słysząc burzliwe oklaski, gdy padały pytania i odpowiedzi... Jak mogła do tego dopuścić? Nie sprawdzała historii, jakie opowiadali jej pisarze? Nie widziała? Nie obchodziło jej? Czuła się jak skorumpowany polityk wykręcający się od odpowiedzi na pytania dziennikarzy, jak przestępca, jak jeden z jej skompromitowanych pisarzy. Miranda wiedziała jednak, że rozmawiając z tą kobietą, która wydawała się nierealna, tak była podobna do Oprah, mówiła tylko najgłębszą prawdę. Dlaczego nikt nie rozumiał, gdy próbowała wyjaśniać? Kiedy mówiła, że opowieści pisarzy są z życia wzięte, mimo że kłamliwe?
R
- Bo w prawdziwym życiu ludzie zmyślają - powiedziała do Oprah. Ale Oprah pokręciła swoją ikoniczną głową i Miranda spaliła się ze wstydu.
L T
Potem przez wiele tygodni nie wychodziła ze swojego loftu, nie podnosiła słuchawki, nie odbierała telefonów od klientów, których próbowała bronić, ignorując chór błagalnych głosów na sekretarce: matki, siostry, nawet adwokata, który starał się jej bronić, ponieważ kilku wydawców oskarżyło ją o oszustwo. Leżała w łóżku zagrzebana w pościeli, głośno i płaczliwie zadając samej sobie oraz czterem ścianom pytanie: Dlaczego?!
A potem wyobrażała sobie głos z zaśpiewem jidysz, który w żartach zawsze przypisywała Bogu, głos, który z ironią odpowiadał, wzruszając ramionami i bezradnie rozkładając ręce: A dlaczego nie? Tu Miranda Weissmann - powiedziała automatyczna sekretarka. Mówi twój adwokat - odpowiedziała automatyczna sekretarka - i chciałem cię poinformować, że cały twój majątek został zajęty do rozstrzygnięcia sprawy, czy mogłabyś więc oddzwonić? W prawdziwym życiu ludzie nie oddzwaniają, wytłumaczyła poduszce Miranda. W prawdziwym życiu ludzie dostają szału. Annie i Betty próbowały ją odwiedzić, ale nawet one musiały stać w korytarzu, bezskutecznie łomocząc do drzwi, gdy Annie wołała: - Och, nie bądź taką idiotką. Dopiero kiedy Annie zostawiła wiadomość na sekretarce, opisując w najstraszniejszych szczegółach opłakany stan matki, Miranda uznała, że musi odebrać telefon. - Naprawdę cierpi - powiedziała Annie, gdy Miranda wreszcie podniosła słuchawkę. - Potrzebuje cię. Miranda wzięła prysznic, ubrała się i wyruszyła na górny Manhattan. Chociaż sama przyznawała, że jest wyjątkowo skoncentrowana na sobie, to nikt nigdy nie zarzucił Mirandzie Weissmann egoizmu.
Mieszkanie było na dziesiątym piętrze, na tyle wysoko, by roztaczał się z niego rozległy widok parku, i na tyle nisko, by z okien dojrzeć ludzi. Joseph mawiał, że Central Park to ich podwórko. Ich teren. Gdy dzieci były małe, na próbę zamieszkali z Betty na przedmieściach w Westport w stanie Connecticut. Zgodnie stwierdzili, że na odludziu doskwiera im nuda, więc po roku, gdy wiele innych młodych małżeństw wyjeżdżało z miasta, znaleźli duże mieszkanie na Central Park West i kupili je za psie pieniądze. Tak powiedział Joseph, „psie pieniądze", a Betty wciąż pamiętała dzień, gdy podpisali dokumenty i poszli obejrzeć swój nowy dom. Panowała w nim mdląca atmosfera cudzej starości - szare odciski palców wokół wyłączników światła, brud na oknach i skręcony żółty pasek wiekowego lepu na muchy, oblepiony wiekowymi muchami. Ale dla Betty liczyło się tylko to, że udało im się kupić mieszkanie za psi grosz i promieniała szczęściem, wyglądając pięknie w słabym srebrzystym świetle padającym z ulicy. Dziś oboje krążyli po pokojach jak stare rozdrażnione koty, obserwując się nawzajem i czekając. - Chcesz mnie opuścić - powiedziała pewnego przedpołudnia Betty. - Może więc zechciałbyś opuścić dom? - „Zechciałbyś"? - Myślę, że okoliczności wymagają odwołania się do bardziej oficjalnych form, nie sądzisz? Chyba że chcesz odwołać zerwanie.
R
Bywały chwile, w których Joseph rzeczywiście chciał odwołać zerwanie. Ale nie dziś. Betty zachowywała się nieznośnie. Od rana grała wampa, snuła się w szlafroku, mówiła protekcjonalnym, a równocześnie
L T
melodramatycznym tonem i na domiar złego mimo wczesnej pory wychylała kolejne szklaneczki jednosłodowej whisky.
- To jest trunek do sączenia. Nie do żłopania. - Jestem zrozpaczona.
- Jesteś niepoważna, Betty. Wyglądasz jak postać ze „Straconego weekendu". Niezdrowo jest pałętać się po mieszkaniu i pić.
- Odchodzi ode mnie mąż, z którym byłam pięćdziesiąt lat - oznajmiła. Czterdzieści osiem, poprawił w myśli. Jak gdyby to słysząc, powiedziała: - Drań. Rzuciła w niego szklanką. - No dobrze, Elizabeth Taylor - odrzekł, biorąc z łazienki ręcznik. - Pomyliłeś filmy! - wrzasnęła. - To w ogóle nie jest film, Betty - powiedział Joseph. - W tym sęk. - Drań - powtórzyła. Usiadła na kanapie. Odezwał się dzwonek, ale Betty nie ruszyła się z miejsca, utkwiwszy wzrok w kominku na wprost. Półkę z wysokim lustrem i gipsowymi zdobieniami znalazła dziesiątki lat temu w składzie rupieci. Jak Joseph mógł od niej oczekiwać, że zostawi swój klasycystyczny kominek? Swoje ognisko domowe? W lustrze dostrzegła odbicie własnej ponurej miny. Z obu końców półki spoglądały na nią bliźniacze, pozłacane popiersia niewzruszonych klasycystycznych kobiet. Usłyszała kroki Josepha. Ależ ciężko stąpał. Bardzo będzie jej brakowało tego odgłosu, kiedy odejdzie, kiedy zostanie sama z dwoma białymi drewnianymi popiersiami. Usły-
szała dobiegający z domofonu głos portiera informujący o przybyciu Mirandy. W dzieciństwie Miranda rozmawiała z paniami nad kominkiem, organizując czasem wykwintne podwieczorki dla głów pozbawionych ciał. - Chcesz, żeby cię zobaczyła w takim stanie? - spytał Joe, wróciwszy do salonu. Przez moment Betty przypuszczała, że zwraca się do jednego z popiersi. Wreszcie zrozumiała. - A ty chcesz, żeby cię w ogóle zobaczyła? - odcięła się. Słysząc swój głos, wzdrygnęła się z odrazą. Joseph, miała ochotę powiedzieć. Skończmy się już wygłupiać. Usłyszeli chrobot klucza Mirandy w zamku. Muszę odzyskać ten klucz, pomyślał Joseph. I klucz Annie. Zerknął na żonę. Ubrana w stary biały szlafrok i zwinięta w kłębek na kanapie, wyglądała jak zmięta, porzucona przez kogoś chusteczka higieniczna. Joe skrzywił się na myśl o słowie „porzucona". Nikt tu nikogo nie porzucał. Zamierzał być dla niej hojny. Był hojny. Betty zachowywała się irracjonalnie. To zupełnie nie w jej stylu. Z twarzą zapuchniętą od płaczu nie była nawet do siebie podobna. Gdyby postępowała rozsądnie, wszystko wyglądałoby inaczej: po przeprowadzce do własnego mieszkania byłaby znacznie szczęśliwsza. - Sytuacja staje się paskudna. - Wręcz obrzydliwa. W salonie ukazała się Miranda, podeszła do kanapy i pocałowała matkę. - Aj - mruknęła, pociągając nosem. - Ktoś tu wcześnie zaczął. - Cierpię. Miranda usiadła i otoczyła matkę ramionami.
L T
R
- Moje biedactwo - powiedziała Betty. - Ty też cierpisz, prawda? Już dobrze, dobrze, kochanie. Już dobrze.
Joe popatrzył na obie kobiety poklepujące się uspokajająco po plecach i szepczące do siebie „Już dobrze". Poczuł się niezręcznie jak ogr, stojąc pośrodku pokoju z ogromnym białym ręcznikiem. Ale co takiego zrobił? Czy to zbrodnia się zakochać?
- To bardzo niezdrowa sytuacja - zauważył. Kobiety zignorowały jego uwagę. Rzucił ręcznik na rozlaną whisky i utkwił w nim wzrok. - Twoja matka nigdy nie pije - rzekł. - Musisz z nią porozmawiać, Mirando. Martwię się o nią. Zapadło nieznośne milczenie. W salonie unosiła się woń szkockiej. - Nie jestem ogrem - oświadczył. Nazajutrz Joseph spakował walizki i wyjechał służbowo do Hongkongu. - Pewnie ci ulżyło - powiedziała do matki Annie, gdy rozmawiały przez telefon. Ale Betty nie ulżyło. Była jeszcze nieszczęśliwsza niż przedtem. Do tego doszły problemy z pieniędzmi. Palące, poważne problemy. Niecodzienne, niewytłumaczalne. I niezaprzeczalne. Adwokaci Josepha poinformowali ją, że za radą swoich adwokatów Joseph likwiduje wszystkie karty kredytowe. Wpłaty na wspólne konto bankowe, z którego Betty pokrywała wszystkie domowe wydatki, miały zostać wstrzymane do czasu zawarcia porozumienia. - Myślałam, że pan Weissmann nie chce korzystać z usług adwokatów - powiedziała adwokatom Betty. - Mamy mediatorkę.
Adwokaci odparli, że sądząc po otrzymanym zleceniu, przypuszczają, iż pan Weissmann zmienił zdanie. - Strasznie mi przykro - rzekł Joseph, gdy do niej zadzwonił. - Adwokaci doradzili mi, żeby wziął adwokatów. - Mnie też radzą, żebym wzięła adwokatów? - Znajdziemy sprawiedliwe rozwiązanie. To musi tylko trochę potrwać. Będę dla ciebie hojny, jestem na to przygotowany. - Joseph, zmuszasz mnie do opuszczenia mojego własnego mieszkania. - Może tak byłoby najlepiej. Dopóki nie uporządkujemy swoich spraw. Sam dźwięk jego głosu sprawił, że Betty poczuła się trochę lepiej. Ten głos słyszała codziennie. Po rozmowie czuła się bardziej sobą. - To szaleństwo - uznała Annie, gdy matka wyjaśniła jej sytuację. - Zachowuje się okropnie. A ty nie możesz się wyprowadzić. To abecadło rozwodu. - Mieszkanie jest zapisane na niego, więc formalnie do niego należy. Dlatego musi załatwić tę sprawę formalnie. Potem ustalimy resztę między sobą. Do tego czasu właściwie nie może mi zostawić mieszkania. Formalnie.
R
- Mamo, chyba zdajesz sobie sprawę, że to nie ma sensu. Wiesz o tym, prawda? - I oczywiście nie stać mnie na bieżące wydatki. Masz pojęcie, ile kosztuje utrzymanie takiego miesz-
L T
kania? Na pewno fortunę. Ale właściwie to dokładnie nie wiem. Joseph zawsze się tym zajmował. Zawsze tak troskliwie się mną zajmował... - dodała, wzdychając ze smutkiem, w którym pobrzmiewała jednak nutka wdzięczności i przyjemnych wspomnień.
Annie pomyślała o małym woreczku z pieniędzmi, który jej prababka zawsze nosiła na szyi na czarną godzinę.
- Nie masz niczego własnego? - zapytała.
- Masz na myśli knippl, jaki nosiła moja babcia? Po co? - Na wypadek, gdyby zdarzyło się coś takiego. - Coś takiego miało się wydarzyć trzydzieści lat temu, kiedy poszłyście do college'u, kiedy kobiety były nieprzygotowane na coś takiego. - Ale ty jesteś teraz nieprzygotowana. - Ale to się nie miało teraz wydarzyć - cierpliwie powtórzyła Betty. Wkrótce po wyjeździe Josepha z Betty skontaktował się kuzyn Lou. Kuzyn Lou był eleganckim mężczyzną o różowej twarzy, dla którego być może ukuto określenie „przyjazna dłoń". Po pierwsze, miał nieproporcjonalnie duże dłonie, wyrastające znienacka z rękawów i stale poklepujące po plecach, dotykające policzków i ściskające mniejsze, bezbronne dłonie wielu ludzi, którymi lubił się otaczać. Lou przyjechał do Stanów Zjednoczonych w 1939 roku jako ośmiolatek ewakuowany z Austrii, mając przy sobie tylko puchową kołdrę i egzemplarz pierwszej części „Winnetou" Karola Maya. Wujostwo Betty zaopiekowali się nim na czas wojny, ale został u nich po jej zakończeniu, ponieważ wszyscy jego bliscy zginęli w obozach. Nigdy nie mówił o stracie rodziny. Jedyną osobą z tamtych czasów, o której wspominał, była niejaka Laura Delano Houghteling.
Pani H., jak ją nazywał, była żoną komisarza Urzędu do spraw Imigracji Jamesa Houghtelinga, gdy ośmioletni uchodźca dotarł na Ellis Island. - W tym samym roku Kongres dyskutował nad projektem ustawy - powiedział, mówiąc pierwszy raz małym córkom Weissmannów o pani H. - Wiecie, co to jest Kongres? Przytaknęły, choć miały w pamięci tylko mglisty obraz z plakatu w szkole, przedstawiającego ludzi siedzących w fotelach ustawionych w podkowę. - I co potem, kuzynie Lou? - spytała Annie, dodając: - Nie martw się - bo mimo że ciągle wydawał przyjęcia, kuzyn Lou zawsze wyglądał na trochę zmartwionego. - W tym samym roku - ciągnął kuzyn Lou - ktoś pomyślał, że to byłby dobry pomysł wpuścić do Stanów Zjednoczonych dwadzieścia tysięcy małych uchodźców. Dzieci takich jak ja. Wiecie, że kiedy byłem mały, przypłynąłem tu na statku? Annie znów skinęła głową. Wiedziała o drugiej wojnie światowej. Wiedziała o Holokauście. Widziała przerażający film dokumentalny na Kanale 13. Miranda zaczęła się kołysać na piętach. - Dwadzieścia tysięcy! To mnóstwo dzieci, nie? No więc ci, którzy wpadli na ten pomysł, zapytali Kongres, który zajmuje się takimi rzeczami. Ale Kongres powiedział: nie, nie chcemy tych dwudziestu tysięcy
R
dzieci. Co mielibyśmy zrobić z dwudziestoma tysiącami dzieci? Mamy swoje dzieci! W tym momencie Annie wzięła Mirandę za rękę. A jeżeli Miranda też słyszała o Holokauście? Może dlatego tak się kołysze?
L T
- Swoje dzieci - powtórzyła Annie, starając się go ponaglić.
- Nigdy nie spotkałem pani H., ale mam wrażenie, jakbyśmy byli starymi znajomymi. Pewnego razu pani H. była na jakimś przyjęciu i powiedziała, że kłopot z ustawą Wagnera-Rogersa, tak się nazywał ten projekt, kłopot z przyjęciem dwudziestu tysięcy dzieci polega na tym, że bardzo szybko wyrosną na dwadzieścia tysięcy paskudnych dorosłych!
Miranda zaczęła szlochać, ale nie dlatego, że wiedziała o Holokauście, jak obawiała się Annie, tylko na myśl o tylu paskudnych ludziach. Potem przez tydzień dręczyły ją koszmary, ale nikt nie miał tego za złe kuzynowi Lou. Nie można było mieć niczego za złe kuzynowi Lou. Z czasem opowieść o pani H. stała się dla dziewczynek niecierpliwie oczekiwanym rytuałem, ilekroć odwiedzały kuzyna Lou albo on odwiedzał ich dom. Podczas następnych rozmów Lou milkł na moment, mrużył oczy i zaciskał usta, jak gdyby głęboko się zamyślił. - Pani Houghteling - mówił nagle, wymawiając „h" i „gh" jak twarde, gardłowe „ch" w jidysz, jakby próbował wykrztusić połknięty włos. Dopiero po latach Annie i Miranda dowiedziały się, że nazwisko poprawnie wymawia się „heftling". - Pani Chechtling - wtórowały mu dziewczynki, czując jak to paskudne nazwisko paskudnej osoby cudownie wibruje im w gardłach. Potem kuzyn Lou wzruszał ramionami i mówił: - Musiałem być ślicznym maleństwem. A Miranda i Annie zawsze odpowiadały jak przejęte uczestniczki nabożeństwa: - Wystarczy na ciebie popatrzeć!*
* Fragment piosenki „You Must Have Been a Beautiful Baby" Harry'ego Warrena i Johnny'ego Mercera, wykonywanej m.in. przez Binga Crosby'ego.
Słyszały opowieść tyle razy, że w rodzinie Weissmannów zaczęto używać słowa „chechtlić" na określenie snobistycznego zachowania. - Przestań chechtlić, nadęta ważniaczko - mówiła Miranda, widząc, jak Annie kręci nosem, gdy Miranda usiłowała nosić się w jakimś dziwacznym młodzieżowym stylu. - Jesteś po prostu samolubną burżuazyjną chechtlerką - mówiła Annie, kiedy Miranda kpiła z jej krótkiego okresu maoistowskiego w ósmej klasie. Kuzyn Lou, który nalegał, by wszyscy nazywali go kuzynem Lou, był człowiekiem niezbyt subtelnym, ale szczerym. Zarobił mnóstwo pieniędzy jako deweloper, lecz odnosiło się wrażenie, że w rzeczywistości zajmuje się głównie cateringiem na organizowanych przez siebie tłumnych przyjęciach. Szczerze oddany swojej przybranej amerykańskiej rodzinie, z biegiem lat zaczął traktować pojęcie rodziny nadzwyczaj szeroko, do tego stopnia, że nie mógł już zaprosić do siebie wszystkich krewnych za jednym razem, a nawet za dwoma. - Jesteście dla mnie jak rodzina! - wykrzykiwał, biorąc w objęcia przyjaciół, znajomych, ich znajomych,
R
którzy dostali się na przyjęcie bez zaproszenia, przeróżnych powinowatych i zbłąkane dzieci z dzielnicy. Jak wielu imigrantów, był patriotą i rozumiał, że ogromna życzliwość i żywiołowa aktywność towarzyska należy do jego patriotycznych obowiązków.
L T
Początkowo starał się rozwiązać problem nadmiaru biesiadników, budując sobie większe domy. Mieszkał obecnie w obszernej przeszklonej budowli na stromym wzgórzu nad cieśniną Long Island. Ale nawet tam miał za mało miejsca na gości ze swojej długiej listy. Znajomi, którzy byli „jak rodzina", mnożyli się niczym muszki owocówki i Lou w końcu zaczął ich podejmować w turach, rój po roju. Betty gościła u niego między innymi z podniosłej okazji Święta Pracy. Kiedy w tym roku Lou zadzwonił, aby jak zwykle zaprosić ją oraz Joego i dziewczyny na przyjęcie w Westport, Betty powiedziała: - Och, jaka szkoda. Joseph na pewno z radością by cię odwiedził, ale właśnie się ze mną rozwodzi. Może w przyszłym roku. - I odłożyła słuchawkę. Takie zdumiewające wyskoki i sarkastyczne uwagi, zupełnie niepodobne do zazwyczaj pogodnej i prostolinijnej matki, doprowadzały Annie i Mirandę do rozpaczy, a także, co przyznawały w chwilach szczerości, budziły w nich złość nie tylko na Josiego, ale również na Betty. - Oszalała - zawyrokowała Annie, gdy Lou zadzwonił do niej, by zapytać, co się dzieje. - Doprowadził ją do obłędu. Nie można jej nic powiedzieć. W ogóle nie chce słuchać. Całymi wieczorami ogląda czarno-białe filmy, a potem cały dzień je cytuje. Jest jak sparaliżowana, jest bez grosza, siedzi przy telefonie i czeka, aż on zadzwoni. Zawsze odbiera po pierwszym dzwonku. Zauważyłeś? Może też być pijana. Moja matka! Pijana! Była pijana? Boże, mam nadzieję, że nie. Była? - Hm, niech się zastanowię...
- ...i trzeba ją było zmusić, żeby wzięła adwokata, nie zamierzała nawet brać adwokata! Nie stać jej na płacenie rachunków. Ten drań w jakiś sposób odciął ją od pieniędzy i twierdzi, że nic się nie da zrobić, dopóki nie opuści mieszkania i... Kuzyn Lou zrozumiał już jednak sytuację Betty i w jego oczach to była sytuacja uchodźcy. Uchodźcy nigdy nie odmawiał pomocy. W ciągu kilku minut zadzwonił do Betty i zaprosił ją do Westport, aby zamieszkała w należącym do niego domku na Compo Beach tak długo, jak będzie sobie życzyła. Betty znała wielką wartość jego nieruchomości, stojącej na jednej z uliczek wśród podobnych budynków, które niegdyś były niewielkimi domkami przy plaży. Małe, ściśnięte jedna obok drugiej chatki z mikroskopijnymi ogródkami, bez garaży, nie były zbyt modne w czasach szczytu popularności domów na przedmieściach i wielkich, imponujących zielenią trawników, gdy Betty i Joseph krótko mieszkali w miasteczku. Wówczas wynajmowali je nauczyciele. Albo rozwódki z dziećmi czy wdowy przeżywające trudny okres. Tak jak ja, pomyślała Betty. Pod koniec lat osiemdziesiątych wszystko się zmieniło - domki błyskawicznie rozchwytano i zaczęto z zapałem remontować. Dziś tworzyły skupisko nieskromnie i uroczo zaprojektowanych „domów letniskowych" - Annie nazywała je McDomkami. Bungalow Lou jako jedyny ocalał z dawnych czasów. Kuzyn przez wiele lat wynajmował go pewnej kobiecie i jej synowi - „Są jak rodzina!". Syn jednak dorósł i wyprowadził się, a starsza pani zmarła.
R
- Nie chcesz go upiększyć? - zapytała Betty, używając eufemizmu, którego używał kuzyn Lou, mówiąc o rozbiórce.
L T
- Będzie jeszcze czas na upiększanie - zapewnił ją. - Żeby upiększyć dom, wystarczy twoja obecność.
Betty usiłowała przypomnieć sobie domek Lou. Pamiętała chłopca, który huśtał się na huśtawce sznurkowej. Zawieszonej na kwitnącej jabłoni. A może widziała to w jakimś filmie? Nieważne. Na pewno miejsce było urocze; przecież to domek nad morzem. „Domek nad morzem". Urocza nazwa. Wyobraziła sobie tapetę w róże. Będzie chodzić na długie samotne spacery brzegiem morza. Właściwie nie morza, tylko cieśniny Long Island, mimo to na pewno spędzi tam wiele szarych, wietrznych dni. Spojrzała przez okno na nocny pejzaż, który znała od tak dawna. Park tonął w głębokim mroku, tu i ówdzie ciemność rozjaśniała żółta plama latarni, w oddali mignęły tylne światła taksówki, by zaraz zniknąć. Czy Joseph naprawdę chciał, żeby porzuciła swoje dotychczasowe życie, tak jak on ją porzucił? W takim razie... co miała do stracenia? Nic jej już nie zostało. - Jesteś bardzo hojny - powiedziała. Zagłuszyła nieprzyjemne echo słów Josepha: będę bardzo hojny... bardzo hojny... - Dziękuję, kuzynie Lou. Co ja bym bez ciebie zrobiła? - Ha! - wykrzyknął kuzyn Lou. - Powinniśmy chyba spytać o to panią Houghteling! - Zachichotał i zanim odłożył słuchawkę, jeszcze kilka razy wspomniał jej nazwisko. Tak więc wbrew radzie adwokata, którego wynajęcia domagała się Annie, i na przekór przekonaniom żony byłego komisarza Urzędu do spraw Imigracji, Betty Weissmann postanowiła zostać uchodźcą i wyemigrować do Domku Houghteling, jak kuzyn Lou właśnie nazwał swoją posesję.
3
Miranda Weissmann wzbudzała grozę. Zaczęto tak mówić o niej dawniej, gdy stosując się do szalenie popularnej przez jakiś czas metody ćwiczeń wzroku, nie chciała nosić okularów ani szkieł kontaktowych, wskutek czego mijała znajomych, nie poznając ich. Kiedy poza tą na pozór wielkopańską wyniosłością zaczęła prosić asystentkę o rzeczy, które miała pod nosem, a zapraszając wydawców na lunch, nie zauważała nadejścia kelnera i zostawiała gościowi rachunek do zapłacenia, jej reputacja została ustalona. Przez swoją krótkowzroczność Miranda zyskała opinię osoby nieobliczalnej, aroganckiej, przebiegłej i wymagającej. Krótkowzroczność wyrobiła jej reputację. Działo się to na początku jej kariery zawodowej. Rok później zaczęła się interesować ćwiczeniami inwersyjnymi, a potem przerzuciła się na biegi maratońskie. Założyła wtedy soczewki kontaktowe i jej nagła serdeczność wobec zobaczonych na nowo starych przyjaciół i znajomych nie uszła ich uwagi. Ludziom to pochlebiało, byli wzruszeni. Wśród młodych pisarzy krążyła pogłoska o nieprzewidywalności Mirandy Weissmann, ale mówiono także, że kiedy już kogoś zauważy, skupia na nim całą uwagę. Pogłoska okazała się zaskakująco trafna i na rynku zaczęła działać Agencja Literacka Mirandy Weissmann. - Jestem koszmarem - powtarzała Miranda każdej nowej asystentce z niewinnym uśmiechem. Miała stuprocentową rację. Jej tyrania łączyła w sobie zgryźliwość z rozbrajającą dobrodusznością. Mi-
R
randa często traktowała swoje asystentki bardzo surowo, wymagając od nich dyscypliny i posłuszeństwa, aby zrównoważyć własną skłonność do chaosu i chroniczne niezorganizowanie. Równie często rozpieszczała je jak
L T
pobłażliwa matka. Nigdy nie wiedziały, czy je ofuknie, czy pogłaszcze. Asystentki drżały przed nią, puchły z dumy, uwielbiały ją i nie znosiły. Przychodziły do pracy i odchodziły, gdy tylko mogły się wyrwać, ale to zawsze Miranda dbała, żeby znalazły nową wspaniałą pracę. Ludzie różnie nazywali Mirandę: potworem, wariatką i - idąc za jej przykładem - koszmarem, lecz w annałach plotek i oszczerstw nigdy nikt z jej małego światka nie wątpił w jej lojalność ani dobrą wolę. W pracy i w życiu specjalizowała się w melodramacie, ale w obu sferach Mirandzie Weissmann przede wszystkim zależało na happy endzie. Dla członków rodziny nieprzewidywalność Mirandy stała się przewidywalna. W dzieciństwie miewała napady szału; gdy dorastała, była gotowa walczyć do upadłego o wszystko, w co akurat się zaangażowała, w każdym wieku natomiast przejawiała skłonność do dramatyzowania i stawiania bezwzględnych żądań. Jednak jej egzaltacji i teatralności zawsze towarzyszyła niemal fanatyczna czułość. Miranda to manipulantka, szepnął kiedyś Josie do Betty, leżąc z nią w nocy w łóżku i myśląc, jakie szczęście go spotkało, gdy odziedziczył tę małą rodzinę: owszem, Miranda była manipulantką, ale komu innemu miałby się dać manipulować? Annie nazywała siostrę Manipulandą. Dziś to rzeczywistość budziła w Manipulandzie grozę. Rozwód Betty i Josiego był czymś strasznym i bez wątpienia nie zapowiadał żadnego happy endu dla żadnej z osób uwikłanych w tę historię. Miranda zdawała sobie sprawę, że matka jej teraz potrzebuje - jako najmłodsza osoba w rodzinie nie czuła się zbyt dobrze z tą świadomością. Co gorsza, wiedziała, że sama też potrzebuje matki bardziej niż kiedykolwiek dotąd. Czasem Miranda nie mogła zasnąć, wpatrując się z paraliżującym lękiem w sufit, tak jak w dzieciństwie, gdy ocknęła się ze złego snu.
Miała jednak czterdzieści dziewięć lat. Powinna więc łatwiej się pogodzić z rozwodem rodziców. Tak jej w każdym razie mówiono. - Zupełnie jak w tym starym dowcipie o małżeństwie starych Żydów, którzy przyjeżdżają do Miami, idą do rabina i mówią mu, że chcą się rozwieść. Rabin mówi: jesteście mężem i żoną od siedemdziesięciu pięciu lat, dlaczego teraz? Oni na to: czekaliśmy, aż dzieci poumierają. - Miranda usłyszała to od swojego obecnego wielbiciela, gracza giełdowego, mniej więcej tydzień przed klęską u Oprah Winfrey. - Ale ja żyję - odparła Miranda. Spojrzała na gracza giełdowego z niesmakiem, uświadamiając sobie coś, o czym zawsze wiedziała, choć z jakiegoś powodu nie chciała tego zauważyć: był emerytowanym profesorem ekonomii, który całe dni spędzał przed komputerem, tracąc pieniądze na giełdzie. - Żyję - powtórzyła. Poza tym dlaczego właściwie długie małżeństwo i jej wiek miałyby jej ułatwić pogodzenie się z rozwodem? Na pewno utrudniały. Niebawem skończy pięćdziesiąt lat, a to traumatyczny moment w życiu każdej kobiety. Odkąd sięgała pamięcią, Joseph i jej matka byli razem. Innymi słowy, byli ze sobą od zawsze. Joseph był jej ojcem, zawsze uważała go za ojca - jedynego, jakiego znała. Czasem w nocy płakała. Pragnęła być blisko matki: pocieszać ją i szukać u niej pocieszenia. Tamtej nocy, gdy gracz giełdowy opowiedział jej dowcip, przewracała się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Gdy w końcu udało się jej zapaść w drzemkę, gracz giełdowy dźgnął ją i poprosił, żeby przestała chrapać. Mirandzie nie spodobał się jego obojętny ton, więc warknęła:
R
- Może sam przestaniesz zachowywać się jak ostatni dupek?
L T
Nazajutrz rano wyszedł naburmuszony i nigdy nie wrócił. Zapłakana Miranda przez resztę dnia miotała się po swoim lofcie, a potem wzięła dwie tabletki ativanu i wróciła do łóżka. Zaczęła mówić o sobie, że jest dzieckiem z rozbitej rodziny. - Nie bądź śmieszna, Mirando - powiedziała Annie. - Minęła już twoja data ważności. Separacja to pozytywna rzecz, tłumaczyła Josephowi Felicity. Słyszał ją, lecz udawał, że nie słyszy. Gestem przywołał kelnera. Był już zmęczony rozwodem. Gdyby wszyscy porządnie zabrali się do roboty i zrobili co należy, wszystko zostałoby załatwione. Kiedy myślał o Betty, myślał o niej w mieszkaniu. Tam było jej miejsce. Betty stała się dla niego nagle elementem definitywnie zamkniętej przeszłości, ale to samo dotyczyło mieszkania, części wspólnych wspomnień, innego życia, życia, które za sobą zostawiał. Rzeczywiście, separacja to pozytywna rzecz. Tak jest. Wyglądało jednak na to, że nie tylko będzie musiał odseparować się od Betty, ale także odseparować Betty od mieszkania. - Co słychać u twoich pasierbic? - zapytała Felicity, gdy złożyli zamówienie. Joseph nigdy nie nazywał ich pasierbicami. To były jego córki. Jego mina musiała zdradzić, że to słowo budzi w nim niesmak. Duże oczy Felicity stały się odrobinę większe. Rozchyliła usta. Dodała pospiesznie: - Nie widuję ich w biurze. Brakuje mi ich. - Mnie też. - Biedna Miranda. Co za skandal. - Podwójny cios. - Nic dziwnego, że się nie pojawia. Biedna kobieta, pewnie boi się wychodzić z domu.
Przez moment Joseph nie skojarzył słowa „kobieta" z Mirandą. Zawsze była dla niego dziewczyną i zawsze nią pozostanie. Gdyby była kobietą, kim w takim razie byłby Joseph? - Czas szybko płynie - rzekł, dolewając sobie wina. - Kiedyś czytałem im przed snem. Dzisiaj są dorosłymi kobietami i bohaterkami skandali. - Annie nie. W jej życiu nie ma żadnych skandali. Felicity słusznie przypuszczała, że Miranda boi się opuszczać mieszkanie. Dawniej spędzała niewiele czasu w swoim wynajętym lofcie, drogim i skąpo umeblowanym, zawsze tkwiąc w biurze, jadając kolacje w mieście lub po prostu wychodząc do miasta. Teraz zamawiała posiłki w każdej restauracji z dolnego Manhattanu, która dowoziła dania do klienta, przyjmowała dostawcę w drzwiach ubrana w koszulę nocną, płaciła kartą kredytową i powłócząc nogami, wracała do łóżka. Jej pantofle smętnie człapały po błyszczącej drewnianej podłodze. Za wysokimi oknami dudnił świat, obojętny i nieciekawy. Miranda nie słyszała klaksonów ani złorzeczeń kierowców zablokowanych przez zaparkowane na trzeciego wozy dostawcze. Nie słyszała helikopterów. Brakowało jej na to energii. Słyszała jedynie otaczające ją dźwięki - szuranie kapci, szum telewizora, skrzypnięcie materaca, gdy sadowiła się z powrotem na łóżku, cichy stuk plastikowych wieczek padających na podłogę, gdy otwierała pojemniki z lepkim jedzeniem, głośne bicie własnego znękanego serca. Felicity miała rację także w drugiej sprawie: to był zły rok dla Agencji Literackiej Mirandy Weissmann,
R
okropny rok, prawdziwy annus horribilis w jej karierze. „Skandal nad skandalami", jak nazywano go na blogach. Wszystkie miały związek ze znanymi klientami Mirandy. Pierwszy, Rudy Lake, który dzięki bestsellero-
L T
wemu, przejmującemu dziennikowi więziennemu uzyskał zwolnienie warunkowe z reszty wyroku za morderstwo pierwszej żony, okazał się plagiatorem, przepisując lwią część książki z mało znanej węgierskiej powieści z lat pięćdziesiątych; potem tajemniczy Bongo Ffrancis, jak wynikało z pamiętników jego autorstwa, siedemnastoletni heroinista z Walii, okazał się gospodynią domową w średnim wieku ze Środkowego Zachodu; wreszcie gospodyni domowa w średnim wieku ze Środkowego Zachodu, Sarah-Gail Laney, pisząca o bolesnych próbach powrotu do normalności, rzekomo wychowana w Ugandzie przez wykorzystujących ją seksualnie misjonarzy, którzy truli się nawzajem, naprawdę wychowała się w Hoboken w spokojnym mieszkaniu z dwiema sypialniami, gdzie nadal mieszkali jej rodzice, z którymi dzieliła się zyskami ze sprzedaży książki. Miranda zareagowała na te rewelacje typową dla siebie, tyle gwałtowną, ile nieskuteczną zajadłością, gromiąc prasę i resztę świata, a równocześnie nadwrażliwie broniąc klientów znajdujących się pod jej skrzydłami. Kiedy pół roku temu wybuchły skandale, natychmiast zajęła się organizowaniem adwokatów, wywiadów i wynajdywaniem usprawiedliwień. Była niezmordowana. Teraz wydawcy wycofywali zaliczki, inni pisarze pouciekali, a Miranda, korzystając z adwokatów i wywiadów, musiała bronić nie tylko nieuczciwych autorów pamiętników, ale i siebie. Przed skandalami była agentką, która na pustyni anegdot umiała wypatrzyć szczere pamiętnikarskie złoto; potrafiła poznać kogoś na pokładzie samolotu, a nazajutrz podpisać z nim umowę na książkę, o której napisaniu ta osoba nigdy dotąd nie myślała. Wszędzie potrafiła odnaleźć talent i ekscytującą historię. Zaczęła od dwóch pięknie napisanych, głęboko poruszających pamiętników - z dzieciństwa spędzonego w Rodezji i w Egipcie - które zdobyły nagrody. Miranda odkryła je, otoczyła czułą opieką i bezpiecznie zaprowadziła do należnego im miejsca na świecie, przy okazji zarabiając na nich sporo pieniędzy.
W następnych latach odkrywała oryginalność i autentyczność z taką regularnością, że blog Gawker nazwał jej małą agencję Fabryką Pamiętników. Niektóre z autentycznych i oryginalnych historii odkrytych przez Mirandę nieoczekiwanie okazały się podróbkami i kłamstwami z odzysku. Została oszukana. Okłamana. Została porzucona przez opowieści, które wypielęgnowała z troską i czułością. Widząc, jak matka cierpi z powodu rozwodu, z powodu oszustwa i zdrady Josiego, Miranda nie mogła wyjść ze zdumienia, rozpoznając u siebie dokładnie to samo. Tu i tu chodzi o rozstanie, mówiła sobie. A mnie dotyka jedno i drugie. Felicity nie myliła się również, mówiąc o tym, że życie Annie jest wolne od skandali. Siostra Mirandy była pracowitą, spokojną osobą, która próbowała brać życie takim, jakie było, zbytnio nie marudząc. Podczas gdy Mirandę niosła fala kolejnych Małych Zwycięstw, Annie tkwiła bezpiecznie zagrzebana w kopcu książek. Czytała wielokrotnie te same - klasyczne angielskie powieści dziewiętnastowieczne i pomniejsze powieści angielskie z dwudziestego wieku. Annie była rzeczowa, ale zwykle chodziło o cudzą rzeczywistość. Światło prawdziwego życia, które dla Mirandy oznaczało melodramat codziennych skandali, nigdy nie docierało do jej cichego, cienistego świata. Czasem Miranda myślała o Annie jak o kimś w rodzaju zasuszonej opiumistki, leżącej w zasnutej słodkim dymem izdebce w towarzystwie nieznajomych, fikcyjnych postaci, odciętej od hałaśliwego cyrku świata, obojętnej i nieobecnej, która z zamkniętymi oczyma śni cudze sny. Miranda zawsze mówiła
R
o umyśle Annie „książkowy", odnosząc się do dosłowności wyobraźni siostry. Być może z powodu tej cechy Miranda zdziwiła się, widząc, że na wieść o rozwodzie Annie, tak jak ona, stała się przygnębiona, zdezorientowana, a przede wszystkim zła.
L T
- Brakuje mi go - powiedziała Annie. - I nienawidzę go. Nienawidzę. Nienawidzę. Nienawidzę. Brzydzę się nim. I nienawidzę.
- Życie - odparła Miranda niemal triumfalnym tonem - komplikują tragiczne sprzeczności. Był to jeden z fundamentalnych poglądów Mirandy: życie komplikują tragiczne sprzeczności... które zawsze ujawniają się na sam koniec. W tej chwili jednak, wobec takiego potraktowania ich matki przez Josiego, nie potrafiła wypowiedzieć drugiej części zdania. Annie, zauważywszy to niedomówienie, zamierzała je skomentować, ale w tym momencie zadzwoniła komórka Mirandy. Dawniej Miranda odebrałaby telefon i z entuzjazmem zaczęłaby prowadzić rozmowę dotyczącą osobistych szczegółów obrzydliwych historii, w jakich specjalizowali się jej autorzy. Tym razem jednak Miranda powiedziała tylko zmęczonym głosem: - Chyba będzie musiało wystarczyć. - Interesy? - spytała Annie, gdy siostra się rozłączyła. - Raczej to, co z nich zostało. - Miranda głęboko nabrała powietrza. Męska przypominała śmiertelną chorobę. Ludzie udawali, że jej nie ma, szybko odwracali wzrok z wyrazem zakłopotania i współczucia, milkli, gdy nieoczekiwanie się do nich podeszło. Ludzie udawali, że do klęski w ogóle nie doszło, Miranda też; a jednak cały czas jej towarzyszyła, jak powietrze, którym oddychała. Annie, najwidoczniej coś wyczuwając, powiedziała: - Przykro mi. - Jej zakłopotanie dowodziło, że Miranda miała rację. - To nie twoja wina.
- Mimo to mi przykro. Miranda wzięła siostrę za rękę, towarzysząc jej przez chwilę w tym uczuciu, a potem, w nadziei, że wystarczająco dodała Annie otuchy, puściła jej dłoń. W mieszkaniu będącym przedmiotem sporu Betty Weissmann z niejaką satysfakcją dokończyła butelkę ulubionej whisky Josepha. Z niejaką satysfakcją, choć niewielką, ponieważ Betty nie lubiła jednosłodowej whisky. Gdzie jest teraz Joseph? Na pewno wyjechał z jakąś kobietą. Z inną kobietą. Betty miała jego wstrętną whisky, która smakowała ziemią i piwniczną wilgocią. Tamta kobieta miała Josepha. Na samą myśl zbierało się jej na płacz. Betty nie miała siły płakać. Już dość się napłakała. Teraz spakuje swoje rzeczy do węzełka, zawiesi go na patyku i zarzuci na ramię jak jedna z trzech świnek, a potem wsiądzie do pociągu, by szukać szczęścia w domku w Westport. Na drodze do szczęścia nie stanie jej wilk i nie zdmuchnie domu, bo do tego już doszło. Znała jednak los rozwódki w podeszłym wieku; znała swój los i rysował się w ponurych barwach. Mam pomysł. Głos Mirandy oznajmiającej, że ma pomysł, docierał do Annie jak szum ulicznego ruchu. Brzmiał nieustannie, więc prawie nie zwracała na niego uwagi. Annie słyszała siostrę i równocześnie nie słyszała. Dalej podliczała w myślach fundusze emerytalne, które Joseph w celach podatkowych dawno temu przepisał na mat-
R
kę. Z części świadczeń Betty mogłaby zapłacić za jedzenie i benzynę. Nawet odmieniony Josie z guzem mózgu - nie mogło być innego powodu jego okropnego zachowania - będzie wpłacał na dodatkowy program AARP,
L T
uzupełniający ubezpieczenie Medicare matki. Polisa na samochód została już opłacona na cały rok. Annie sprawdziła to u sekretarki Josiego, która mimo lojalności wobec pracodawcy nie była nieczuła na ciężki los Betty. Z pomocą Annie i Mirandy Betty być może udałoby się związać koniec z końcem. - Mhmmm - powiedziała do Mirandy Annie. Firmie transportowej zapłaci ze zwróconej nadpłaty podatku. Żal będzie likwidować piękne mieszkanie matki. Ciekawe, jaka część mebli Betty zmieści się w małym domku.
- Wszystkie przeprowadzimy się do Westport - oświadczyła Miranda. Na fotele z salonu powinno się znaleźć dość miejsca. Myśl o fotelach stojących gdzie indziej nagle ją zirytowała. - Taki mam pomysł - ciągnęła Miranda. - Och, Miranda - odrzekła jak zwykle Annie. Ale Miranda opracowała cały plan, zanim dotarły do domu matki, a gdy Betty go poznała, wpadła w zachwyt. - Na pewno nie mówisz serio - powiedziała Annie. - Ależ to bardzo praktyczne rozwiązanie, skarbie - odparła Betty. - Dziewczynki, podnajmiecie swoje mieszkania i zarobicie mnóstwo pieniędzy. Zadzwonił telefon Mirandy, która spojrzała na wyświetlacz, ale nie odbierała. Jeden z wydawców, którzy podali ją do sądu. Prawdopodobnie dlatego nie miała pieniędzy - tak w każdym razie próbował tłumaczyć jej adwokat. Do czasu rozstrzygnięcia wytoczonych jej spraw wszystko zostało zablokowane. Miranda żyła z
kart kredytowych. Zawsze żyła z kart kredytowych, choć dawniej zatrudniała menedżera finansowego, który spłacał karty kredytowe. Teraz brakowało pieniędzy na menedżera finansowego, żeby spłacał karty kredytowe. - Mnóstwo pieniędzy - powtórzyła z nadzieją w głosie słowa matki. - Mamo - powiedziała Annie - nazwałaś nas dziewczynkami. Jesteśmy kobietami po pięćdziesiątce. Znowu snujecie fantazje. - Ja mam czterdzieści dziewięć lat - obruszyła się Miranda. - Będzie jak za Wielkiego Kryzysu, kiedy wszyscy mieszkali razem - rozmarzyła się Betty. - Och, nie mogę się doczekać. Annie znała ten ton. To był ton piknikowy. - Nie jedziemy na piknik - rzuciła z rozpaczą. Betty posłała jej zbolałe spojrzenie. - Tak zawsze mówi Joseph. Jej oczy wypełniły się łzami. - Okropny eksperyment - mówiła Annie do Charliego, swojego syna, kiedy zadzwonił kilka dni później. - Wspomnienie dwupokoleniowej rodziny sklecone z trzech dorosłych kobiet. Jak potwór Frankensteina. Pewnie otoczą nas tłumy rozjuszonych wieśniaków. Z pochodniami. - Przecież nie musisz tam jechać.
R
- Jeżeli sądzisz, że ty i twój brat wymigacie się od obowiązku opieki nade mną, kiedy będę stara, po-
L T
zwalając mi porzucić matkę w potrzebie, to grubo się mylisz. Parsknął śmiechem. - A co z pracą?
- Będę dojeżdżać. Kupię sobie szary flanelowy garnitur. Ale Charlie był za młody, by pojąć aluzję*. - No dobra - bąknął niepewnie.
- Nie wierzę, że mnie do tego namówiły - powiedziała. - Ciotka Miranda każdego potrafi namówić do wszystkiego.
* Aluzja do tytułu powieści „The Man in the Gray Flannel Suit" (człowiek w szarym flanelowym garniturze) Sloana Wilsona z 1955 roku.
Przeprowadzka opóźniała się z powodu pakowania, chociaż z początku Betty zamierzała wyjechać tylko ze szczoteczką do zębów. W końcu co ją tu trzymało? Co zostawiała? - Swoje życie? - podsunęła Annie. - Moje życie się skończyło. - Dramatyzujesz, mamo. - Wezmę tylko parę krakersów na drogę - powiedziała Betty. - I kardigan. Ale do swetra dołączył następny, potem należało dobrać do nich odpowiednie spódnice, spodnie, żakiety, buty i torebki.
- Oczywiście będę też potrzebować tego - dodała Betty, zbierając zdjęcia i kilka dużych obrazów. - No i czegoś do siedzenia. Do spania. Do gotowania. Poza tym talerzy, dzbanka do herbaty... Na pewno nie zostawię kryształów i sreber. W ciągu kilku następnych tygodni spotykały się w mieszkaniu przy Central Park West, by wybierać meble i segregować bieliznę, garnki i patelnie. - Tak naprawdę wcale się nie wyprowadzam - mruczała Betty. - Przywiozę to z powrotem, kiedy wszystko się wyjaśni. - Gdybym miała ogród - powiedziała pewnego dnia - mogłabym to zakopać aż do powrotu. - Kiedy umilkną działa? Mimo tego, co myśli kuzyn Lou, nie jesteś uchodźcą, mamo. - Annie natychmiast pożałowała, że nie ugryzła się w język. Jeśli w żałosnym rozwodzie matka widziała heroiczny thriller wojenny, jak mogła jej pozbawiać tej przyjemności? Równocześnie jednak matka i siostra nieustannie użalały się nad sobą, co przyprawiało Annie o dokuczliwy ból głowy. Odnosiła wrażenie, że traktują tę sromotną przeprowadzkę niczym wielką i tragiczną przygodę. Annie w pewnym stopniu im zazdrościła - jak ktoś mógł czerpać satysfakcję z porażki? Ale z drugiej strony traciła cierpliwość na myśl, że przez taką postawę wszystkie najmniej ciekawe rzeczy, takie jak zorganizowanie firmy transportowej, zamówienie pudeł i kartonów, a także zorganizowanie funduszy na najmniej ciekawe rzeczy takie jak transport, pudła i kartony, nieuchronnie spadną na jej głowę niczym jesienne liście.
R
- To metafora - wyjaśniła Betty. - Musiałaś o nich słyszeć, panno bibliotekarko.
L T
Rozdzieliła je Miranda, która wcisnęła na głowę słomiany kapelusz znaleziony na dnie szafy i owinęła się mantylą z koronkowego obrusu.
- Nie kłóćcie się. Rodzina Cyganów powinna się trzymać razem. - Chyba raczej rodzina Joadów - poprawiła Annie. Wyobraziła sobie, jak suną przez zakurzone drogi gruchotem z przywiązanymi do dachu materacami, by dotrzeć do pól Westport w Connecticut, gdzie czekała je ciężka robota. Ale uśmiechnęła się udobruchana, ponieważ zawsze uwielbiała słowo „gruchot". Kiedy trzy panie Weissmann pakowały się, by razem przetrwać nowy Wielki Kryzys, pieniądze topniały z dnia na dzień. Joseph i Betty dawno przyzwyczaili się do trwałego dostatku wyżyn najwyższych warstw klasy średniej. Byli zamożni, nawet według norm panujących wśród zamożnych, i pieniądze zawsze dawały im spokój, nigdy nie budząc ich obaw. Betty przeżyła więc prawdziwy szok, który przejawiał się głównie w skłonności do dawania za małych napiwków. Nic nie kosztowało już tyle, ile w czasach jej młodości, czyli wtedy, gdy ostatni raz zwracała uwagę na ceny. Mieszkając z Josephem, nigdy za nic nie płaciła. Choć nie była rozrzutna jak na swój wiek, pozycję i rzeczywistość ekonomiczną, nigdy nie troszczyła się o wydatki, kiedy była otoczona troską. Chciała mieć tylko rzeczy w granicach rozsądku, wyznaczonych przez standardy swojej klasy społecznej, więc na ich kupno zawsze wystarczało pieniędzy. Dziś granice rozsądku się zatarły. I nie było pieniędzy. - Zajmij się tym, skarbie - zwróciła się do Annie. Przez wiele lat, w całym życiu zawodowym, Miranda zlecała płacenie rachunków swojemu menedżerowi finansowemu. Ale po wybuchu skandali i ich następstwach menedżer finansowy zauważył, że nie ma dla niego pieniędzy za płacenie jej rachunków. Delikatnie poinformował o tym fakcie Mirandę, po czym odszedł
płacić rachunki bardziej wypłacalnym klientom. Niestety, rachunki nie odeszły razem z nim. Miranda zamknęła biuro, lecz mimo to rachunki przychodziły dalej, doganiając ją w domu. Wreszcie Miranda wzięła plik upartych rachunków - namacalny dowód klęski, plik natarczywych, upokarzających listów z dawnego, utraconego życia - i zaniosła go do mieszkania matki na Central Park West. Nie otwierając przygnębiających białych kopert, skazała je na zesłanie w stylowym biureczku Betty stojącym w salonie, gdzie tkwiły, dopóki Annie, nie mogąc tego dłużej znieść, sama zaczęła je przeglądać. Tak więc o pieniądze martwiła się tylko Annie. Ale Annie w zamartwianiu się biła wszystkich na głowę, a martwienie się o pieniądze należało do jej specjalności. Nie miała za złe matce i siostrze, że zrzuciły na jej barki brzemię swoich kłopotów finansowych. Co więcej, lepiej się czuła, załatwiając ich sprawy, niż zajmując się swoją firmą, której los był pewny. Gospodarowanie pieniędzmi wymagało od niej umiejętności ekwilibrystycznych, zwłaszcza że sfera non profit zdawała się traktować swoją misję niezwykle serio, stosując ją rygorystycznie wobec swoich pracowników, a finanse bardziej niż kiedyś były dla niej koszmarem. Koszmary czasem dręczyły Annie w nocy, a czasem za dnia, w bibliotece, gdy siedziała za biurkiem, czasem w metrze. Niepokój narastał, ogarniając ją jak wilgotna woń zgnilizny i Annie przyspieszała kroku, chcąc od niego uciec. Zmuszała się, by kontynuować pisanie odpowiedzi na list w związku z uzyskaniem przez bibliotekę pewnego zbioru korespondencji, albo cytowała sobie w myślach pana Micawbera, człowieka, którego wybrała sobie za
R
nowy wzór do naśladowania, a przykry zapaszek niewypłacalności na moment ulatywał. Po chwili jednak jak zawsze fetor ponownie wkradał się do jej świadomości: Nick nadal był w college'u, Charlie na medycynie, kre-
L T
dyty - próbowała pomóc chłopcom, jak umiała - utrzymanie mieszkania podrożało o dziesięć procent, ceny prądu skoczyły niebotycznie, rachunki za telefony - jak można wystawiać tyle rachunków jednej osobie - jeszcze rachunek za kablówkę i internet, a ilekroć jadała kolację poza domem, czy naprawdę makaron z kieliszkiem wina musiał kosztować pięćdziesiąt dolarów, no i czy ludzie naprawdę odkładają na emeryturę? Jak? Zawsze sądziła, że odziedziczy małe co nieco, które wspomoże ją na starość, ale przestała żywić taką nadzieję. Starość już nadeszła i tonęła w zaduchu finansowych zmartwień. Była kobietą tuż po pięćdziesiątce z udanym życiem zawodowym i wciąż oszczędzała na wszystkim tak jak w czasach studenckich. Obciążyła hipotekę mieszkania po uszy i żyła z tych pieniędzy, a także z kredytów pod zastaw domu, jakie zdołała uzyskać. Zawsze zakładała, że w ostateczności może sprzedać mieszkanie. W obecnej sytuacji na rynku byłoby to trudne, ale gdyby nawet udało się jej sprzedać, co wtedy? Dokąd miałaby pójść? Człowiek musi gdzieś mieszkać. Tak jak jej znajomi wypełniali diagramy sudoku, obsesyjnie próbując wpisać właściwe cyfry, ćwicząc w ten sposób i chroniąc coraz bardziej zawodną pamięć, Annie rysowała własne tabelki, podliczając raty pożyczek, kredytu hipotecznego i rachunki za utrzymanie mieszkania, porównując kwotę z sumą, jaką musiałaby zapłacić za wynajem, próbując uwzględnić ulgi podatkowe z tytułu hipoteki. To pomagało jej zasnąć albo nie pozwalało zmrużyć oka, gdy bez końca dodawała, odejmowała, wzdychała, przewracała się z boku na bok i krzywiła się w ciemnościach. Pewnego wieczoru, gdy pakowała mieszkanie, wkładając do pudeł wszystkie rzeczy osobiste, aby wynajmujący je ludzie nie myszkowali w jej papierach, choć naprawdę nie wyobrażała sobie, dlaczego mieliby to robić i co mogłoby ich zainteresować, Annie znalazła list od babci, matki Betty, która zmarła przed dziesięcioma laty.
Kochana Annie, pisała babcia, oto Twój urodzinowy czek z okazji wspaniałego dnia, w którym kończysz jedenaście lat! Wykorzystaj go mądrze. Twój dziadek ciężko pracował, żebym mogła korzystać z wygód. Zawsze pamiętaj, droga Annie, o mądrych słowach, które powiedział Ci dziadek: kiedy masz dość pieniędzy, możesz grać całemu światu na nosie! U dołu widniał podpis: Twoja kochająca babcia.
4 Exodus z Nowego Jorku do Westport nastąpił pięknego sierpniowego dnia. - Będzie jak w komunie - powiedziała Miranda. Choć była raptem o kilka lat za młoda, by cieszyć się z wolności lat sześćdziesiątych, darzyła tę epokę szczerym sentymentem. - Zgadza się. Takiej jak podczas rewolucji francuskiej - odparła Annie. Naprawdę się na to zgodziła? Musiała jednak przyznać, że gdy przystała na pomysł siostry, czuła się samotna jak nigdy bez obu chłopców. Trzy pastereczki, które zgubiły swoje owieczki, pomyślała. Betty bez Josiego, Miranda bez Potwornych Pisarzy, Annie bez dzieci. Trzy minus wszystko równało się zeru. Trzy zera równały się patosowi, pustce i lę-
R
kowi. „Mróz w Kościach", pomyślała. Wiersz Emily Dickinson dodał jej odrobinę otuchy. „Serdeczność ogarnia mnie zawsze - całą". Emily Dickinson nawet o strachu potrafiła pisać jak o żywym, bogatym uczuciu.
L T
Z tylnego siedzenia przyglądała się profilowi matki siedzącej za kierownicą swojego starego mercedesa. Jadąc Merritt Parkway, wznosiła okrzyki zachwytu na widok każdego kamiennego mostu, wspominając czasy, gdy ta urocza wąska i kręta droga była uważana za bardzo nowoczesną, i budząc uznanie Annie. Matka na swój sposób też była poetką. Emily Dickinson nie musiała mówić Betty, że widok węża, który jak grzebień robi w trawie przedziałek, wywołuje dreszcz, uświadamiając nam śmiertelność, a śmiertelność to oznaka życia. Betty potrafiła czerpać przyjemność ze wszystkiego, nawet z wygnania. Potrafiła zmienić tragedię rozwodu w piknik, słowo, na którego dźwięk wybuchnęła płaczem. Tak Josie zawsze komentował skłonności Betty do nieuzasadnionego optymizmu. „To nie piknik" - mówił zirytowanym i pełnym czułości głosem, po czym spoglądali po sobie z Betty i uśmiechali się do siebie. Mimo że jej ruchy krępował pas bezpieczeństwa, Annie nachyliła się i pocałowała matkę w policzek. W odpowiedzi Betty głośno cmoknęła, lecz nie odrywała oczu od drogi. W młodości często jeździła do Westport z rodzicami - ilekroć ciotka Millie zgłaszała się do sanatorium Westport, okazałego białego pałacyku, którego lokatorami byli wówczas bogaci alkoholicy i osoby cierpiące na zespół maniakalno-depresyjny. Ciotka Millie kwalifikowała się do obu kategorii. Wiele lat temu sanatorium zburzono i zamieniono w park. - Po prostu straszne - mruknęła Betty, z dezaprobatą kręcąc głową, kiedy mijały rozległy zadrzewiony teren zajmujący miejsce nieistniejącego sanatorium. Annie uniosła brwi i zrobiła znaczącą minę, próbując pochwycić spojrzenie Mirandy w lusterku wstecznym. Miranda jednali patrzyła przez okno na Winslow Park, wzdychając ze smutkiem i współczuciem na myśl o zlikwidowanej instytucji psychiatrycznej. W samochodzie Miranda zawsze siedziała z przodu. Od dzieciń-
stwa dostawała choroby lokomocyjnej, gdy kazano jej usiąść z tyłu. Będąc nastolatką, podczas któregoś wyjazdu z rodzicami Annie zastanawiała się, czy siostra przypadkiem z tego nie wyrosła. - Skąd w ogóle będziemy wiedzieć, jeżeli nigdy nie usiądzie z tyłu? - zapytała matkę, która została skazana na miejsce z tyłu obok niej. - W tym cały urok paradoksu - odparła Betty i Annie już nigdy nie poruszała tego tematu. Na chwilę wpadła w panikę na myśl o czekających ją miesiącach w towarzystwie siostry i matki, zaraz jednak powiedziała sobie, że przecież sama zgodziła się wziąć udział w operacji „Domek Houghteling", ponieważ zrozumiała, że jeśli tego nie zrobi, Betty i Miranda wyjadą bez niej i będą wieść życie zubożałych pań z wyższych sfer, dopóki z ich kont nie zniknie ostatni cent, a wtedy będą musiały wprowadzić się do niej. Powiedziała sobie też, że wciąż ma mieszkanie, że podnajęła je z meblami tylko na dziesięć miesięcy. Tyle czasu powinno wystarczyć, by ewakuacja za miasto straciła urok dla Betty i Mirandy. Betty skręciła w ocienioną drzewami drogę, która zaprowadziła je na brzeg. Ich oczom ukazała się cieśnina Long Island, bezpretensjonalny, spokojny odcinek błękitu. Przy bezchmurnym niebie na horyzoncie widać było ciemną, falistą kreskę Long Island. - Raczej nie wygląda na Cape Cod - orzekła Miranda. - Nie mamy żadnych kuzynów na Cape Cod. - Jej siostra wiele razy była w Westport. Spodziewała się ujrzeć spienione fale i niebotyczne wydmy?
R
- Mieszkał tu Fitzgerald - kusiła mimo wszystko Annie. - Zdaje się, że wyrzucili go z Zeldą z dwóch domów w Westport. Miranda wyraźnie się udobruchała.
L T
- Z dwóch domów - powtórzyła szeptem, spoglądając z szacunkiem na cieśninę. - Zelda pływała na Compo Beach - dodała zachęcającym tonem Annie, w tym momencie zdając sobie sprawę, że mogłaby zrezygnować z basenu w Nowym Jorku, oszczędzić trochę pieniędzy i sama tu popływać. Zero fal, wymarzona wielkość i można zrobić tyle długości... - Och, Annie, przestań z tymi długościami. Z domkiem sprawa przedstawiała się inaczej. Annie ogarnęło zwątpienie, gdy wjechały w wąski podjazd przed domem. Odrobinę przechylony budynek z 1929 roku, kryty podniszczonym gontem, pomalowanym na nijaki szary kolor, wyglądał mało obiecująco. Całą długość frontu zajmowała oszklona weranda ze staroświeckimi żaluzjowymi okiennicami, niemodnymi i pożółkłymi. Po jednej stronie ścieżki prowadzącej do żaluzjowych drzwi wejściowych wznosił się przerośnięty żywopłot. Koślawa brama była uchylona, zaryta rogiem w ziemię, przypominając apatycznego przechodnia, który nie zwraca najmniejszej uwagi na rozpadający się dom. Koniec ubitej, zakurzonej ścieżki zarastał gąszcz bezczelnych chwastów. Domek. Chałupa, nędzna chatka, szopa ogrodowa, pokraczna i zarośnięta brudem. - Och - westchnęła z rozczarowaniem Annie. Ale jej siostra i matka wyskoczyły już z samochodu, wznosząc okrzyki radości. Jaki surowy! Jaki staroświecki, jak cudownie staroświecki! Wyobrażam sobie, jak po tej ścieżce biegały bose dzieci! Jak szli tędy ludzie w kapeluszach, wracający z pracy pociągami, brudni i zmęczeni! Obie kobiety były w siódmym niebie.
- Jak na obozie! - zawołała Miranda. - Harcerskim! - wtórowała jej Betty. Annie oczywiście świetnie wiedziała, że Betty miałaby dość prawdziwego obozu harcerskiego w chwili, gdyby zażyczyła sobie gorącej kąpieli, a do dyspozycji był tylko zimny prysznic. Miranda zachwycałaby się surowym pięknem domku do pierwszej upalnej nocy bez klimatyzacji. Ale Annie nie odzywała się ani słowem. Wiedziała, że nie należy się sprzeciwiać matce ani siostrze, kiedy wpadały w poetycki nastrój. To jak gdyby wkroczyć między walczące psy. Trzeba cierpliwie i spokojnie zaczekać, aż się zmęczą. Annie myślała czasem, że wszyscy biedni wydawcy przekonani, że Miranda ich zastrasza albo zwodzi, nie odkryli jej tajemnicy, którą była wyjątkowa prostoduszność. Miranda była atrakcyjną kobietą: miała żywą mimikę, migdałowe oczy, bardzo kobiece, o trochę nieobecnym spojrzeniu; jej lekki i niepewny uśmiech ludzie odczytywali jako błysk uznania, jak gdyby niemo udzielała im wielkiej pochwały. W gruncie rzeczy jednak największa siła Mirandy polegała na niezwykłej nieświadomości, że sprawy mogą się potoczyć inaczej, niż sobie w radosnym podekscytowaniu wyobrażała. Nie przejmowała się tym, co świat myśli o jej napadach szału, ponieważ istniał tylko taki świat, jaki sobie wyobrażała, a Miranda wierzyła w swoją wyobraźnię, tak jak inni wierzą w Boga czy kapitalizm: to była siła sprawcza, siła prowadząca do zmian na lepsze. Annie, która doskonale zdawała sobie sprawę, jak postrzega ją świat, a w każdym razie jak obawiała się,
R
że ją postrzega, często ze zdumieniem przyglądała się siostrze. Miranda była tak pozbawiona kompleksów, że starsza siostra nie potrafiła nawet czerpać gorzkiej satysfakcji z zazdrości. Co więcej, Annie zawsze była dumna z jej urody i prostolinijnego despotyzmu.
L T
Z drugiej strony Annie nie mogła nie zauważyć, że jej siostra jest wyjątkowo egocentryczna, a z biegiem lat, obserwując jej kolejne fatalne romanse, zaczęła podejrzewać, że skupienie się Mirandy na sobie to forma mechanizmu obronnego. Gdziekolwiek Miranda spojrzała, widziała świat, jakiego się domagała. To była jej wielka tautologiczna siła, która od dzieciństwa stanowiła dla Annie źródło fascynacji i frustracji. Jak można zwyciężyć w słownym pojedynku z taką siostrą? Jak?
Powtarzała sobie to pytanie, gdy stały przed domkiem. Nędzny budynek zdawał się garbić nad podwórkiem jak zrzędliwy staruszek. Pod drewnianymi parapetami zamkniętych okien, zasnutych kataraktą brudu, leżały martwe muchy przypominające sprasowane kwiaty. Wygrzewające się na słońcu spłachcie jasnej ziemi były poprzecinane tu i ówdzie przez kępy wybujałych chwastów. Obok domu rosły dwa drzewa, jedno wiecznie zielone, zbrązowiałe u góry i chore, oraz sękate, nagie drzewo owocowe. Na werandę prowadziły schodki, dwa popękane szare klocki betonu, a zza kilku wyłamanych listewek żaluzji w oknach wyglądała ciemność. Miranda natomiast dostrzegła gęstwinę ciemnozielonych liści i jasnoróżowych róż rdzawych ukrytych za boczną ścianą domu. Róże były małe i splątane, z kwiatami o płytkich kielichach, ukazujących żółte środki. Nad krzewami trzasnęła gałązka. Miranda uniosła głowę i zobaczyła wiewiórkę, grube, szare stworzenie, balansujące na delikatnych łapkach. Po niebie koloru głębokiego błękitu płynęły białe chmury końca lata. Miranda czuła słony zapach morza. W cieniu domu, na wytartym trawniku, rosła kępa gęstego mchu. Miranda zdjęła buty i stanęła na miękkim, chłodnym mchu. Dotknęła pnia starego drzewa, gładząc palcami chropawą, stalowoszarą korę. - Będziemy tu szczęśliwe - powiedziała Betty. Miranda uśmiechnęła się do matki.
- Już jesteśmy. Gdy Miranda i Betty wciąż głośno się zachwycały możliwościami łuszczącej się ze starości chatki, a Annie nadal w milczeniu przeżywała swoje rozczarowanie, rozległ się jakiś hałas za drzwiami, które otworzyły się nagle na oścież i stanął w nich łysy mężczyzna o różowej twarzy, ubrany w jaskrawy strój do golfa i z miotłą w ręku. Kuzyn Lou podał miotłę Annie, przeprosił za wybite szyby, obiecując fachowców i naprawę okien. Następnie zaprosił je na kolację. - Musicie koniecznie przyjść. - Pokręcił głową, potrząsając w zaniepokojeniu różowymi policzkami. Koniecznie. Wskazał skrzynkę na listy. - Zamówiłem ją specjalnie dla was, ale popatrzcie, jak ci idioci namalowali wasze nazwisko! Skrzynka była pękata i lśniąca nowością, a na jej bokach widniał duży czarny napis: WISEMEN*. * Wise men - mędrcy.
Nie poszły na kolację, mimo błagalnego trzepotu policzków kuzyna Lou. Zaczekały na furgonetkę z
R
firmy transportowej, a potem zaczęły wypakowywać pudła. Annie i Miranda zajęły dwie sypialnie na parterze, natomiast matka duży pokój na poddaszu.
L T
- Mebel z mojego dzieciństwa - powiedziała Annie, siadając na rzeźbionym mahoniowym łóżku, które Betty kupiła na aukcji, gdy jej starsza córka miała dwanaście lat. - O wiele ładniejszy od moich mebli. - Mimo to w ciągu wielu lat Annie nabyła parę sprzętów, które bardzo się jej podobały. Obawiała się, czy profesor z Francji i jego żona nie przypalą papierosami oparć jej foteli. Nie mogła się już doczekać powrotu do mieszkania.
W przeciwieństwie do niej Miranda była rozanielona.
- Odnoszę wrażenie, jakbyśmy miały zamieszkać w domku dla lalek - wyznała. - Jakbyśmy same były lalkami. Annie się wzdrygnęła. - Przeżyjemy przygodę - przekonywała Miranda. - Przygodę w klaustrofobii. - Zobaczysz. Miranda często powtarzała „zobaczysz". To słowo dziwnie dodawało Annie otuchy, jak gdyby Miranda wiedziała, co się stanie, wiedziała, że wszystko będzie dobrze, wiedziała, jak sprawić, żeby było dobrze. - Nie sądzisz, że mama jest w lekkim szoku? - spytała Annie. - Jesteśmy swoimi lalkami - ciągnęła Miranda, jakby w ogóle nie słyszała siostry. - W swoim domku dla lalek. Betty patrzyła przez okno poddasza. Słyszała, jak Miranda i Annie rozmawiają na dole. Docierały do niej ich przyciszone i niewyraźne głosy, które brzmiały znajomo jak wspomnienie. Ostatnio wiele rzeczy wydawało się wspomnieniem. Na przykład błękitne niebo z kłębami białych chmur. I to miasteczko: dzień, w któ-
rym stała oparta o starego czarnego buicka przed stacją kolejową, czekając na pociąg Josepha; dziewczynki trajkotały tak samo jak teraz, nad głową rozpościerał się ten sam nieboskłon; na peron wtoczył się posapujący pociąg i hamując, wydał przeciągłe, głębokie westchnienie. Po chwili w drzwiach wagonu ukazało się kolejne wspomnienie: jej mąż. Jej mąż Joseph. - Widać stąd cieśninę? - zapytała Annie, wchodząc z tupotem po schodach. - Jest przepięknie. - Och, popatrz, żaglówka. - To mój nadmorski taras - oświadczyła Betty. - Będę się po nim przechadzać jak wdowa po marynarzu. Warto zapłacić każdą cenę, pomyślała Annie, aby matka była tu szczęśliwa. Włosy Betty, zafarbowane niemałym kosztem na bardzo piękny kasztanowy kolor przez włoskiego fryzjera w salonie Frederica Fekkai, otaczała aureola światła. Annie objęła matkę, opierając policzek na kasztanowej głowie. W oddali mewy kreśliły koła na niebie. - Nie martw się - powiedziała. - Och, co to, to nie. - Betty uspokajającym gestem poklepała dłoń córki. - Jestem wesołą wdówką. Ku zaskoczeniu Annie i Mirandy zapowiedź matki okazała się aż nazbyt prawdziwa. W następnych dniach Betty nie tylko tryskała wesołością, ale uparcie twierdziła, że naprawdę jest wdową.
R
- Biedny, kochany Joseph - powiedziała, gdy w końcu przyjęły zaproszenie kuzyna Lou na kolację. Niech spoczywa w pokoju.
L T
Lou uniósł brew i spojrzał na Annie, która wzruszyła ramionami. - Mama jest wdową - wyjaśniła. - Nie wiedziałeś?
- Nie pozwalaj sobie za dużo - ostrzegła Betty, wpadając do salonu w czarnych płóciennych spodniach i tunice.
Kuzyn Lou nie miał zwyczaju kłócić się z kimś, kto był na tyle uprzejmy, by skorzystać z jego gościnności. Wziął pod ręce Annie i Mirandę i wkroczył z nimi do dużego salonu, którego przeszklone ściany wychodziły na wodę. Dom stał na wzgórzu, więc nic nie przesłaniało widoku na cieśninę, z wyjątkiem wielu postaci stojących przed ogromnymi oknami. Byli wśród nich artysta i pianista, badacz Holokaustu, psychiatra, młody potentat internetowy, kilku ludzi z Wall Street, dwóch chirurgów, architekt, adwokat - wszyscy z żonami, z których każda miała własny zawód. Lou przedstawił wszystkich gości tylko z imienia, jak gdyby byli domowymi zwierzakami, od czasu do czasu nawet gładząc ich po głowach. Dopiero gdy zaprowadził Annie i Mirandę do siedzącej na poręczy kanapy, ubranej na biało kobiety, która, jak im przypomniał, była jego żoną, szczegółowo poznały nazwiska i profesje gości, których im właśnie przedstawiono. Annie niemal spodziewała się usłyszeć od Lou, że żona jest dla niego „jak rodzina", ale kuzyn szybko się oddalił, zostawiając ich z Rosalyn, która dość dużą głową wskazywała po kolei poznane przez nie osoby i głośnym, nieco ochrypłym szeptem wyjaśniała, czym każda z nich zajmuje się zawodowo. - Wyglądają bardzo dystyngowanie - powiedziała Annie, domyślając się, że tego właśnie życzy sobie Rosalyn. - Pociągają mnie wyjątkowi ludzie - odparła Rosalyn. - To moja słabostka. - Uśmiechnęła się, jak gdyby fakt, że ktoś taki jak ona miał coś tak pozbawionego gustu jak słabostki, wydawał się niedorzecznością.
- Są jak rodzina - zasugerowała Miranda. Rosalyn zerknęła na nią spod uniesionych brwi. - Rodziny się nie wybiera, prawda? - odrzekła. - Nie - zgodziła się oschle Annie, zauważając równocześnie, że nawet gdyby ktoś, czyli Rosalyn, wstał, nie byłby wyższy niż wówczas, gdy siedział na oparciu kanapy. Uśmiechnęła się do kuzynki Rosalyn. - Rodziny to dopust boży. Okazała głowa Rosalyn chwiała się niebezpiecznie na wątłym ciele jak oklapła róża na łodydze ogołoconej z liści. Obwód jej głowy podkreślała fryzura - cienkie włosy zafarbowane na intensywny blond były ułożone w imponujący hełm. Annie patrzyła, jak złoty glob powoli obraca się w stronę jej matki, która podeszła do nich w pięknie skrojonym lnianym stroju. - Wdowie szaty - wyjaśniła Betty ze smutnym uśmiechem, gdy Rosalyn podziwiała jej kreację.
5 Frederick Barrow był mężczyzną, dla którego Miranda nie mogła znaleźć lepszego określenia niż „sprawiający miłe wrażenie" - czyli nie w jej typie. Miał szelmowskie, przyjazne rysy i łysinę, lecz nie dystyn-
R
gowane, szerokie zakola jak Josie, lecz po prostu przerzedzające się włosy, zaczesane do tyłu i odrobinę za długie, jak często u artystów. Z tego powodu Miranda współczuła Annie i była nieco rozczarowana. Ale w rozmowie z matką lojalnie zauważyła, że włosy, które mu zostały, są zupełnie siwiuteńkie. I miał dobre oczy.
L T
Przywodziły na myśl oczy starego psa, ciemne i szczere, lecz nie mówiła tego głośno. Powtarzała sobie tylko, że uwielbia psy i często zastanawiała się nad adopcją psa ze schroniska. Mieszańca owczarka. Albo nierozumianego przez nikogo pitbulla. Na tę myśl ogarnęła ją fala serdecznych uczuć wobec Fredericka Barrowa, jak gdyby sam w tym momencie uratował dużego porzuconego psa albo, co bardziej przemawiało do wyobraźni, merdał ogonem, tłukąc w druty Matki i błagalnie przechyliwszy głowę, skomlał, czekając, aż Miranda uwolni go z ciasnej celi.
W rzeczywistości Frederick Barrow stał w tym momencie za pulpitem przed publicznością i czytał śpiewnym głosem, który działał na Mirandę usypiająco. - Ma dobre oczy - szepnęła do matki. Betty pomyślała, że są raczej łobuzerskie, ale odpowiedziała szeptem: - Annie święci triumf. Miranda zastanawiała się, czy matka mówi o frekwencji na wieczorze autorskim - która była ogromna czy o przyjaźni Annie z Barrowem. - Znowu sukces - odszepnęła na wszelki wypadek. Siedzący w pierwszym rzędzie poważny, chudy młody człowiek w zrobionym na drutach szaliku odwrócił się i zgromił je wzrokiem. Miranda umilkła. Wełniany szal w środku upalnego sierpnia musiał oznaczać szaleńca. Szaleńców lepiej nie drażnić. Wieczory autorskie. Jedyną dobrą stroną niedawnej katastrofy jej kariery było zwolnienie z obowiązku uczestniczenia w wieczorach autorskich. A jednak znów się tu znalazła, myśląc o niebieskich migdałach, uda-
jąc, że słucha, przechylając głowę to na jedną, to na drugą stronę, by rozciągnąć zesztywniałe mięśnie obolałej szyi. Ale ten wieczór był inny. Nie był dla żadnego z Potwornych Pisarzy. Był dla Annie. Patrzyła, jak Frederick odwraca kartkę. Miał na sobie spodnie khaki, sztywno wyprasowaną niebieską koszulę z wystrzępionym kołnierzykiem i wypłowiałe granatowe buty żeglarskie. Jego głos łagodnie podnosił się i opadał jak wiatr kołyszący wierzchołkami drzew. Miranda skupiła się na chwilę, chcąc posłuchać, co kryje się w tej kołysce słów. Ich treść była ponura i brutalna. Spokojny głos pisarza odczytywał jakiś koszmarny twór, prozatorskie, bluzgające złością dziecko Rosemary. Miranda puszczała mimo uszu znaczenie słów, ukojona ich dźwiękiem, miłym głosem autora i jego dobrymi oczami. - Ma takie ciepłe, dobre oczy - powiedziała do Annie po zakończeniu wieczoru autorskiego. Annie się uśmiechnęła. Spojrzała na Fredericka siedzącego za długim stołem i podpisującego książki. - Był wspaniały. Z początku wzdragała się przed spotkaniem z Barrowem. Jego twórczość, przez wielu wysoko ceniona, budziła niechęć Annie, gdyż ucieleśniała cechy, których nie lubiła zarówno u żydowskich pisarzy jego pokolenia (nachalne popisywanie się udające nerwicę), jak i u anglosaskich (chłód udający skromność). Ale Frederick mile ją zaskoczył, ponieważ w ogóle nie przypominał swoich powieści. Stanowił najrzadszą i ulubioną przez Annie kombinację cech: był naprawdę skromny i naprawdę znerwicowany.
R
- Chętnie zobaczymy się jeszcze z Frederickiem Barrowem - oznajmiła Betty. - Może przy okazji wydania następnej książki - odrzekła Annie. - Na następny wieczór próbuję ściągnąć Alice Munro. - Och, Annie, nie wygłupiaj się. - Wiem. Pewnie nie przyjdzie.
L T
- Och, Annie - powtórzyła Betty, kręcąc głową. - Jesteś niemożliwa. - Nie kokietuj - dodała Miranda. - Nie cierpię kokieterii u dorosłej kobiety. - A u młodej? - spytała Annie i w tym momencie na szczęście odwołano ją, żeby porozmawiała z ochotnikami, którzy składali krzesła. Zerknęła w stronę Fredericka i zobaczyła, że otacza go wianuszek młodych kobiet i mężczyzn w średnim wieku. Ciekawy przekrój demograficzny. Jak Annie tu pasowała? Gdy tłum się rozproszył, Frederick został przy stole, a ściślej mówiąc, siedział na stole i rozmawiał z dwojgiem młodych ludzi: z kobietą o ascetycznej twarzy i absurdalnie wielkich, błękitnych oczach dziecka, która zdaniem Annie mogła mieć niewiele ponad trzydzieści lat, oraz z mężczyzną młodszym od niej o najwyżej dwa lata i drogo ubranym. Wszystkie jego rzeczy wyglądały na pierwszorzędne, miękkie i lśniące: cienki bawełniany sweter - a może jedwabny - i wąskie spodnie. Annie miała ochotę dotknąć każdej części jego garderoby. Nawet delikatnych mokasynów Ferragamo. Tak jak szaleniec z publiczności, miał szyję owiniętą szalikiem, ale z cieniutkiego białego batystu. Nie pasuję, odpowiedziała Annie na własne pytanie. Zauważywszy Annie, Frederick przywołał ją gestem. - To Gwen... a to Evan - powiedział, uśmiechając się do młodych ludzi. - Moje dzieci.
Annie starała się nie lustrować ich zbyt natarczywie, ale dużo słyszała o synu i córce Fredericka. Pamiętała, że Gwen prowadzi w domu jakąś firmę konsultingową. Nie potrafiła sobie przypomnieć, czy jej mąż jest adwokatem, bankowcem czy lekarzem, w każdym razie, jak mawiała jej babka, „zarabiał na życie". Mieli dwie małe córeczki, bliźniaczki, które brały lekcje gry na maleńkich skrzypcach i grały w piłkę w maleńkich kostiumach. Evan właśnie rzucił posadę w public relations dla innej w tej samej branży - Frederick dowiedział się o tym podczas jednej z kolacji z Annie. - Byle tylko nie chciał zatrudnić się u mnie - powiedział, odkładając telefon, a Annie, która szanowała swoje dzieci i nigdy nie ironizowałaby na ich temat w rozmowie z kimkolwiek, była nieco zszokowana jego nielojalnością, zaraz jednak zganiła się w duchu za ponuractwo żydowskiej matki. Frederick wspominał, że dziewczyna, z którą Evan niedawno zerwał, była modelką, czego Evan nie omieszkał wtrącić do rozmowy, jak gdyby dziewczyna i zerwanie stanowiły część jego referencji. Sam wysoki i przystojny młodzieniec także przypominał modela i Annie zdawało się, że przyłapała go, jak robi miny modela, spoglądając groźnie na swoje odbicie w ciemnym oknie i minimalnie cofając podbródek. - A więc jesteś sławna, Annie - powiedziała Gwen wyraźnie oschłym tonem. - Tato często o tobie mówi - dodał Evan i Annie odniosła wrażenie, że podobnie jak siostra wolałby, żeby „tato" znalazł sobie nowy temat do rozmów.
R
- Annie, miałem nadzieję, że zabiorę cię dzisiaj na uroczystą kolację - rzekł Frederick. - Nie sądzisz, że powinieneś wracać, tato? - zapytał Evan. - Nie podoba mi się, gdy jedziesz po nocy tak daleko. Frederick się zaśmiał. - Dajcie spokój.
L T
- Sześć godzin drogi - zauważyła ostro jego córka. - Sześć i pół. - Co za szczęście, że nie obowiązuje mnie godzina policyjna. Zanim dokończył, Annie zrozumiała, że chociaż Fredericka na razie nie obowiązuje godzina policyjna, za moment nieuchronnie zostanie wprowadzona. Nie zje dziś kolacji z Frederickiem. Dzieci były tyranami. Na wieczór autorski przyszła Felicity, żeby posłuchać brata i gdy zbliżała się do stołu, z jak zawsze szeroko otwartymi turkusowymi oczami, Annie zauważyła, że Gwen jest do niej bardzo podobna. Może nawet we śnie miała takie wielkie oczy. Albo otwarte jak u lalki. - Nie możesz zawłaszczać gwiazdy wieczoru - powiedziała do Annie Felicity. - Oczywiście, że nie. - Przecież jestem jego siostrą. - Posłała Annie znaczące spojrzenie, którego znaczenia ta nie potrafiła jednak odgadnąć. Annie wskazała swoją siostrę, jak gdyby obecność Mirandy dawała jej alibi, przyznając prawo przebywania w okolicy stołu. - A to jest moja siostra - powiedziała, przywołując Mirandę skinieniem ręki i równocześnie dając jej sekretny znak z dzieciństwa, oznaczający rozpaczliwe wezwanie pomocy: pogładziła lewą powiekę małym pal-
cem prawej ręki. Gest ten wprawne oko siostry rozpoznało bez trudu, był jednak na tyle dyskretny, że nie wzbudził podejrzeń innych. - Wasz ojciec ma piękny głos - oznajmiła Miranda, gdy przedstawiono jej Gwen i Evana. - Myślę, że to wyjątkowo przejmująca książka. W tej prozie jest tyle energii... Mogłaby dalej wygłaszać uprzejme uwagi, wkładając w nie tyle szczerości, ile potrafiła z siebie wykrzesać, gdyby Annie brutalnie jej nie przerwała. - Moja siostra jest agentką. - Och, tak, wiemy - odparła Gwen. - Lodowato uśmiechnęła się do Mirandy. - Z hańbą mi do twarzy - zauważyła Miranda. - Ze wszystkim ci do twarzy, piękna Mirando - oświadczył Frederick z nadmierną zdaniem Annie galanterią. - Na twej widzę twarzy mapę honoru, prawdy, lojalności* - dodał egzaltowanym tonem, jaki zazwyczaj przybierają ludzie, cytując klasykę. * „Król Henryk VI cz. II" Szekspira w przekładzie Leona Ulricha, akt III, scena I.
- Masz też uroczą rodzinę - powiedziała Felicity z niemal wyzywającym błyskiem w wielkich i okrągłych jak monety oczach. - Zresztą trudno się dziwić.
R
- Dokąd się wybierasz w taką długą drogę? - spytała Fredericka Annie. Nie dodała nawet „po kolacji".
L T
Czuła, że klamka zapadła: kolacji nie będzie. Bez dyskusji, kolacji nie ma, koniec i kropka. - Na Cape Cod.
- Nie rozumiem, dlaczego upierasz się, żeby tam mieszkać - wtrąciła Gwen. - Latem to jeszcze. Ale zimą?
- Twój ojciec jest sentymentalny - wyjaśniła Felicity.
- Chociaż z tego tytułu nie poniósł żadnych szkód. W sensie wzrostu wartości nieruchomości. - Och, uwielbiam Cape Cod zimą - powiedziała Miranda. - Stać boso na wysokiej wydmie ze stopami w zimnym piasku, czuć chłostanie wiatru i słyszeć huk fal... to niewiarygodnie romantyczne. - Mam nadzieję, że cię nie rozczaruję, jeżeli powiem, że najbardziej pociąga mnie tam cisza, zwłaszcza zimą. Uczucie takiego... - zastanowił się przez chwilę - ...nieskrępowania. Annie zadumała się nad tym nieoczekiwanym słowem. „Nieskrępowanie". - To w ogóle nie jest romantyczne - zawyrokowała Miranda na wpół zgorszonym, na wpół autorytatywnym tonem, jak gdyby Frederick nagle zadarł koszulę, pokazując jej skórę dotkniętą grzybicą i tak się składało, że akurat miała w torebce tubkę maści na tę przypadłość. - Trzeba będzie coś na to poradzić. Nieskrępowanie. Dlaczego to słowo brzmiało w uszach Annie tak złowieszczo i ponuro? - Frederick skończył z romantycznością - powiedziała Felicity. - Uważasz, że jestem za stary? - spytał Frederick. - Och, nie, wiek nie ma z tym nic wspólnego. Mam na myśli temperament, Fredericku. I wolę. Uśmiechnęła się ledwie zauważalnie, ściągając usta.
Miranda zaczęła opowiadać, jak kiedyś latała na paralotni na plaży w Wellfleet, sugerując, że Frederick mógłby wyleczyć swój brak romantyzmu, patrząc na wydmy z podobnej wysokości; po chwili odpłynęła w kierunku grupki osób, które najwyraźniej znała. - Może po prostu zostaniesz na noc - zwróciła się do Fredericka Gwen. - U mnie albo Evana - dodała, zerkając na Annie. - Jestem domatorem, Gwennie. Poza tym domu pilnuje dzieciak, któremu w tym tygodniu zupełnie nie mogę ufać, muszę wracać. - W takim razie lepiej od razu jedź - uznała Gwen. Posłała Annie wyzywające spojrzenie. - Nie sądzisz? Frederick także spojrzał na Annie. - Może kiedyś wpadniesz zobaczyć dom. - Za tę budę mógłbyś kupić trzy kamienice w Red Hook - zauważył Evan. - Wątpię - odparł Frederick. - A ty będziesz musiał sam kupić sobie te kamienice w Red Hook albo zaczekać, aż umrę, bo nie zamierzam sprzedawać domu. Evan wzruszył ramionami. - To tylko luźne spostrzeżenie. - Tato - mruknęła Gwen i spojrzała na zegarek. Nagle Annie została sama.
R
Zebrała sześć czy siedem niesprzedanych książek, myśląc tęsknie o własnych dzieciach. Kiedy chłopcy zaczną nią rządzić, przestając zważać na jej polecenia?
L T
Zobaczyła Fredericka wracającego truchtem od drzwi. Ujął jej ręce, a potem pocałował ją w policzek. Zderzyli się nosami, kiedy nieoczekiwanie jeszcze raz pocałował ją w drugi policzek. - Musiałem ci podziękować - powiedział. - Nie mogłem wyjechać bez podziękowania. - Nie, to ja ci dziękuję, że tak zapełniłeś salę...
- I nie martw się o mój powrót - dodał, zmierzając w stronę wyjścia. - Mógłbym pokonać tę drogę przez sen.
- Mało mnie to uspokaja - odrzekła. - Mam na myśli sen za kierownicą. - Zadzwonię - obiecał Frederick i wyszedł. Betty obserwowała córkę z drugiego końca sali. Wyglądała tak poważnie. I atrakcyjnie, na swój surowy sposób. Betty przypomniała sobie, jak podarowała Annie sweter z cekinami, zaledwie z paroma cekinami, bardzo gustowny i elegancki. Jej mina wyrażała czystą, niczym niezmąconą odrazę. Betty uśmiechnęła się. Annie wyglądała dokładnie jak wtedy, gdy chciała kowbojski strój, a dostała różową spódniczkę kowbojki. Poczuła się obrażona, choć miała zaledwie pięć lat. Gdyby w tak młodym wieku znała słowo „krzykliwy", z pewnością by go użyła. Ależ Betty i Joseph śmiali się tego wieczoru w łóżku, wstydząc się, że tak źle zrozumieli córkę, rozbawieni wyrazem obrzydzenia na jej twarzy. Byli też wzruszeni, ponieważ tak jak wiele lat później szybko ukryła odrazę do cekinów, nawet jako małe dziecko starała się jak najszybciej zamaskować rozczarowanie. Annie miała bardzo dobre serce. Betty pomyślała, że to straszny ciężar być równocześnie tak krytyczną i taktowną osobą. Cieszyła się z zażyłości Annie z tym Frederickiem Barrowem. Miał iskierki w oczach. Wesołe iskierki przydadzą się Annie. Biedaczka. Zawsze była taką starą maleńką. W dzieciństwie wzruszający był widok jej zaniepokojonej twarzyczki, gdy przyglądała się zadowolonej siostrze, która nie bacząc na nic, wyła,
szlochała i kręciła się w kółko. Dziś Betty też nie mogła oprzeć się wzruszeniu. Przyglądała się Mirandzie, jak zamaszystym krokiem przemierza prawie całą salę, by otoczyć Annie ramionami. Mina Annie złagodniała. Ależ mam szczęście, pomyślała Betty. Poczuła, jak w jej oczach znów wzbierają te przeklęte łzy. Ależ mam szczęście, powtórzyła w duchu. Ostatnio jednak łzy w ogóle jej nie słuchały. A wcześniej? Trudno jej było przypomnieć sobie, jaka była przedtem.
6 Miranda leżała w łóżku ze swojego dzieciństwa i słuchała koncertu cykad. Sądząc z natężenia wydawanych przez nie odgłosów, musiało ich być bardzo dużo. Cykady, jeżeli dobrze pamiętała, wylęgały się, potem grały, parzyły się i umierały. Hałaśliwe owady wzbudziły współczucie Mirandy. Dobrze znała ten schemat. Pojawiała się miłość; ci, którym się poszczęściło, czuli jej ciepły powiew; potem pora roku mijała i człowiek dygotał z zimna. Miranda nie miała jednak przynajmniej czego żałować w tej sferze. Pory roku zawsze powracały, miłość też. Miłość była niezmienna, nawet jeśli obdarzała nią sezonowego mężczyznę, nawet jeśli nie wydała na świat cykadziego potomstwa. Miłość była wieczna, nawet jeśli kochankowie przemijali.
R
Zastanawiała się, jak czuje się matka, która wierząc, że jej małżeństwo jest wieczne, nagle się przekonała, że też jest sezonowe, aczkolwiek sezon trwał wyjątkowo długo. Czy czuje to samo co Miranda po każdym z burzliwych rozstań - potrzebę, by żyć dalej, jak najszybciej rzucić się w nowy wir zalotów?
L T
Podkradła się pod sypialnię matki i stanęła w drzwiach na pięterku. Przez otwarte okno wpadał przytłumiony blask księżyca. W niebieskawym świetle Betty wyglądała bardzo blado. Oddychała równo, wydając delikatny dźwięk przypominający chrapanie. Miranda zdała sobie sprawę, że matka jest starą kobietą o obwisłej skórze i kruchych kościach. Nagle i z przeszywającą ostrością uświadomiła sobie, że matka nie czuje tego, co ona po każdym kolejnym rozstaniu - nie czuje potrzeby, by żyć dalej, przyjmować zaloty, szukać pary i wygrzewać się w ciepełku nowej pory miłości. Wiedziała, że matka czuje się jak osoba, którą naprawdę jest: jak starsza pani sama w łóżku. W ciągu kilku tygodni domek przeszedł niezwykłą transformację. Wytarte, stare linoleum w nieokreślonym kolorze przykrył jasnoniebiesko-kremowy jedwabny perski dywan Betty. Kremowe szenilowe fotele w stylu królowej Anny z salonu oraz skórzaną kanapę z biblioteki Josepha ustawiono blisko siebie. Nawet zasłony z mieszkania zaadaptowano do potrzeb małego pokoiku, który przypominał teraz salon w domku w Connecticut z filmu z lat trzydziestych ubiegłego wieku. Były i inne analogie do lat trzydziestych, mniej pożądane. Z tej epoki pochodziła kuchenka. Piec był niewiele młodszy. Zmywarkę wyprodukowano w latach sześćdziesiątych, ale dziś jej jedyne zadanie polegało na podtrzymywaniu kuchennego blatu. Kuzyn Lou zaproponował, że wymieni wszystkie urządzenia, lecz Betty położyła tamę jego wielkoduszności. - Wszystko jest cudownie staroświeckie - powiedziała. - Kiedy tylko Joseph, niech spoczywa w pokoju, załatwi wszystkie formalności, wrócę do swojego mieszkania i będziesz mógł zburzyć ten uroczy domek... Kuzyn Lou skrzywił się na dźwięk słowa „zburzyć".
- Upiększyć - poprawiła Betty. - Będziesz mógł upiększyć. A przecież nie ma sensu upiększać nowych urządzeń, prawda? Betty była bardzo dumna ze swojego poświęcenia. Chciała zademonstrować siłę, uspokoić córki, uspokoić resztę świata, a najbardziej chyba samą siebie. Mogła mieszkać w domku kuzyna jako gość, ale straciłaby szacunek do samej siebie, gdyby przyjęła w prezencie nową lodówkę jak te biedne kobiety z programu „Queen for a Day". W dni powszednie Annie jeździła do miasta, zaskoczona, jak wielką przyjemność sprawiają jej dojazdy do pracy. Pociąg turkotał po podmiejskich torach, pełen mężczyzn i kobiet, ale głównie mężczyzn ubranych w ciemne garnitury. Jednolitość stonowanych barw, zapach mydła, szelest gazet o poranku, w porze świeżości i łagodnie rozkołysanego spokoju; dziesięć godzin później następowała wspólna ucieczka tłumu znużonego długim dniem wypełniania obowiązków, gdy w wagonach dominował dezabil rozluźnionych krawatów i wymiętych białych koszul - Annie czuła się częścią większej całości, komórką w wielkim, oddychającym burżuazyjnym organizmie. Betty natomiast czytała poradniki dla wdów w żałobie, z których jeden zasugerował, aby ozdobiła słój, a potem wraz z dziećmi zapisała na kartkach szczęśliwe wspomnienia o zmarłym i wrzuciła do środka. Chcąc ułatwić sobie zdobienie Słoja Wspomnień, natychmiast udała się do księgarni Barnes & Noble, żeby kupić
R
książkę na temat techniki decoupage'u. Zobaczyła tam książkę dla golfowych wdów i wróciła do domu, by oświadczyć, że natychmiast musi zacząć uprawiać ten sport.
L T
- Ale mamo, golfowa wdowa to osoba, której mąż często gra w golfa - zauważyła Annie. - Przecież Josie grywa w golfa - wtrąciła Miranda. - Na urlopie. W mieście oczywiście jest mu trudniej. - Otóż to - przytaknęła Betty. - Niech spoczywa w pokoju. Annie pokonana westchnęła, ale ich towarzystwo sprawiało jej większą przyjemność niż kiedykolwiek przedtem; na pewno większą niż w dzieciństwie. Jako dziewczynka nie była nieszczęśliwa, ale po prostu ostrożna, ukrywając się za maską spokoju, by chronić się przed ekstrawagancjami matki i siostry. Zawsze czuła, że to łączy ją z Josiem; oni tworzyli bure tło, na którym matka i siostra rozbłyskiwały jaskrawymi kolorami jak rajskie ptaki. Annie i Josie byli praktyczni i to oni pamiętali o serwetkach, kiedy Miranda i Betty postanowiły zaimprowizować piknik w parku, to oni brali parasol, kiedy Miranda i Betty postanowiły przejść się Mostem Brooklyńskim w pochmurny dzień, to oni pakowali mapę, gdy Miranda i Betty zapragnęły nagle zobaczyć jesienne liście albo wiosenne kwiaty, albo Hyde Park, albo fale rozbijające się na plaży w Montauk Point. Annie przez chwilę myślała z czułością o ojczymie. Ze wstydem uświadomiła sobie, iż niemal żałuje, że nie umarł, bo wówczas mogłaby go pamiętać takiego, jakim był - nieco chłodnego, ale spokojnego, cierpliwego i opanowanego człowieka, którego podziwiała i na którym zawsze można było polegać. A skoro żył, nie zasługiwał na zaufanie jako nikczemny dezerter. - W komisie na Post Road znalazłam przepiękną bransoletkę z gagatu - powiedziała Betty, pokazując córkom przegub. Miranda obejrzała bransoletę. - Bardzo gotycka rzecz, mamo.
- Królowa Wiktoria nosiła gagat w żałobie po księciu Albercie - odezwała się Annie. - Czyli przez resztę życia. Betty z aprobatą pokiwała głową. - Oczywiście książę naprawdę nie żył, w przeciwieństwie do znanych mi mężów innych kobiet. Zapoczątkowała całą modę. - Dzisiaj wszyscy chodzą w czerni - zauważyła Betty. - Nie rozumiem, czym mogłabym się odróżniać. W każdym razie bransoletka kosztowała tylko dwieście dolarów. Widzisz, ile potrafię zaoszczędzić? Annie miała ochotę potrząsnąć matką, żeby jej śliczna główka zakołysała się na starczej szyi. „Jesteśmy bez grosza!" - chciała krzyknąć. „Nie możemy wyrzucać dwustu dolarów na błyskotki". Ale matka otrzymała bolesny cios i naprawdę próbowała być dzielna, na swój dziwaczny i rozrzutny sposób. Annie głęboko nabrała powietrza. Rozłożyła białe lniane serwetki kupione przed laty we Francji, jeśli pamięć jej nie myliła. - Kiedy matka sióstr Mitford musiała zacząć oszczędzać - powiedziała - dowiedziała się, ile kosztuje tygodniowo pranie serwetek. Zwykle Miranda nie pozostawiłaby bez komentarza dwóch podobnych uwag świadczących o pedanterii siostry i wygłoszonych w tak krótkim czasie, ale traktowała pobłażliwie rodzinę Mitfordów, którą podziwiała za liczne pamiętniki, biografie i skandale, będące dziełem sióstr.
R
- Uznała, że to za drogo - ciągnęła Annie - więc po prostu przestali używać serwetek. - Ale pomyśl o rachunkach za pranie odzieży - cmoknęła z dezaprobatą Betty. - Chociaż przypuszczam, że mogli używać papierowych ręczników...
L T
Brazylijska gosposia Betty i Josepha, Jocasta, która w zeszłym roku odeszła na emeryturę, zawsze dbała, aby serwetki były śnieżnobiałe i prasowała je w sztywne, równiutko złożone prostokąciki. Po przyjeździe do domku Betty zaproponowała, żeby oddać je do pralni chemicznej albo przynajmniej do pralni Washing Well z pełną obsługą, znajdującej się w centrum miasteczka, ale Annie stanowczo się sprzeciwiła. - Mamy pralkę z suszarką. To chyba jedyne działające w tym domu urządzenie, możemy więc z niego skorzystać i nie marnować pieniędzy. I tak została odpowiedzialna za serwetki. Zauważyła, że zrobiło się już na nich kilka żółtych plamek i nie zamierzała spędzać wielu godzin, oglądając telenowele z żelazkiem w ręku jak Jocasta. Położyła pomięte i poplamione serwetki obok porcelany matki. Wyglądały buntowniczo, przypominały gromadę potarganych rewolucjonistów. Może jednak rzeczywiście powinny używać papierowych ręczników. - Dziewczynki, umyjcie ręce przed kolacją - poleciła Betty. Znowu „dziewczynki". Czy można odtworzyć dzieciństwo w zupełnie nowym miejscu, w zaawansowanym wieku i bez jednego z kluczowych graczy? - zastanawiała się Annie. Tak czy inaczej, właśnie to chyba robiły. Och, Josie, o co ci chodziło, żebyśmy bawiły się w dom z trzema nakryciami zamiast czterech? Miranda nazwała je „Okazjonalnym triem", lecz od początku nie ulegało wątpliwości, że są triem chimeryczek, z których każda odnosiła się z niechęcią do pozostałych dwóch i każdej brakowało nieobecnego przy stole mężczyzny. - Nie wyobrażam sobie, co myślą o nas wszyscy sąsiedzi: babki w zrujnowanym domu - zauważyła
Annie, obserwując kobietę wyprowadzającą na spacer wielkiego czarnego psa, który puścił się galopem po ulicy. - Och, myślą, że jesteśmy Rosjankami - odparła Betty. - Dlaczego? - Bo tak im powiedziałam. Annie przycisnęła czoło do szyby. Rosjanki? - Uchodźczynie! - wykrzyknęła zachwycona Miranda. - Kuzynowi Lou na pewno to się spodoba. - Owszem. Mówiłam, że wszystkie straciłyśmy mężów. - Jak? - spytała Annie. - Zgarnęło ich KGB. Jakżeby inaczej? Pierwszym kilku tygodniom pobytu pań Weissmann towarzyszyła atmosfera radości i otuchy. Pogoda była świąteczna - nietypowo chłodna jak na koniec sierpnia, a przez czysty i głęboki błękit nieba od czasu do czasu przepływały białe chmury. W niektóre popołudnia przechodziły gwałtowne deszcze jak w tropiku. Ulewy szybko mijały, pozostawiając po sobie niezwykle świeże powietrze i jasny, złocisty blask. W dodatku Betty świetnie gotowała - jej tradycyjna kuchnia kojarzyła się Annie i Mirandzie ze świętami - i to przede wszystkim Betty zajęła się gotowaniem na starej płycie. Żadna z nich nie była pewna, jak to się stało - nigdy o tym nie
R
rozmawiały ani tego nie sformalizowały. Ale tak się złożyło, że Betty znów gotowała swoim dzieciom jak przed wielu laty. Jedynym wyjątkiem były dni, gdy kuzyn Lou porywał je wszystkie na kolację. Betty twierdzi-
L T
ła, że byłoby okrucieństwem odmawiać mu towarzystwa, zwłaszcza że okazał im wielką uprzejmość, użyczając domku. Nie wspominała, że ma siedemdziesiąt pięć lat i czasem gotowanie ją męczy. Nikt zresztą nie pytał. Na jednej z kolacji u Lou Mirandę posadzono obok wysokiego, poważnego mężczyzny, dostojnego jak pomnik w ciemnym, gładkim garniturze. Mógł być całkiem przystojny, gdyby nie wydawał się taki sztywny i gdyby nie nosił muszki. Ale był sztywny i nosił muszkę, a udzieliwszy informacji, że jest emerytowanym, choć nadal pracującym adwokatem, niewiele więcej powiedział. Miranda, która lubiła i umiała słuchać, interpretowała małomówność jako osobistą zniewagę. Zawsze jednak chętnie dawała ludziom drugą szansę. - Czym pan się zajmuje po przejściu na emeryturę? - wydusiła z siebie. - Czy raczej niepełną emeryturę? - Chodzę na ryby. - Naprawdę? To takie stresujące. Posłał jej zaniepokojone spojrzenie. Czyżby?, chciał zapytać. - Mam na myśli zamawianie ryb. - Ach, tak. - Nie martwi pana globalne ocieplenie, intensywne połowy, rtęć? - Och, nigdy nic nie udaje mi się złowić. Rozmowa nie posunęła się ani na jeden chwiejny krok i pokonana Miranda odwróciła się do osoby siedzącej po drugiej stronie, kuzynki Rosalyn. - Pewnie bardzo się nudzisz w naszym spokojnym miasteczku - powiedziała Rosalyn. Widziała, jak Miranda, powłócząc nogami, wracała Bóg wie skąd z naręczem wąsatego zielska, w którym z pewnością roiło się
od pszczół i kleszczy i które przyniosła potem do domu, wręczając je jako bukiet. Rosalyn, która panicznie bała się boreliozy, dopilnowała, by zaraz po wyjściu Mirandy wyrzucono to paskudztwo. Mimo wszystko była miła na swój bezmyślny i beztroski sposób. Biedna Miranda. Musiała sobie jakoś wypełnić czas po tym nieszczęsnym upadku zawodowym. Ależ zrobił się z tego skandal. Rozpisywał się o tym „New York Times", chociaż w gruncie rzeczy był to środowiskowy skandalik w świecie wydawniczym. Miranda nie miała powodu zadzierać nosa, nawet po tym artykule w „Vanity Fair". Rosalyn podziękowała Mirandzie za zarobaczony bukiet chwastów, całując ją z umiarkowaną serdecznością - ani za dużą, ani za małą. Nie należało traktować kogoś chłodno tylko dlatego, że poniósł porażkę. Z drugiej strony uważała, że Lou postąpił nietaktownie, sadzając obok niej kuzynkę, gdy miejsce po drugiej stronie stołu zajmowała bardzo interesująca kobieta, dziennikarka, młodsza od Mirandy, wciąż w kwiecie wieku, osoba u szczytu kariery, nie u schyłku. Zapewne chodziło o to, że ktoś musiał rozmawiać z Mirandą. Równie dobrze mogła to być biedna gospodyni. Nieprzyjemne obowiązki zwykle spadają na gospodynię. - Bardzo się nudzisz po intensywnych wrażeniach... - Rosalyn ugryzła się w język. Chciała powiedzieć „dawnego życia", ale Miranda przecież żyła. Nawet oficjalnie nie wycofała się z rynku wydawniczego. Była po prostu skończona. Jak to uprzejmie sformułować? ...po intensywnych wrażeniach życia w wielkim mieście.
R
Miranda zafascynowana wpatrywała się we włosy Rosalyn. Świeżo zafarbowane na rdzawoczerwony kolor, stanowiły dzieło sztuki, konstrukcję tak misterną i delikatną, że zapierała dech w piersiach. Jak mogła się nudzić, mogąc kontemplować taką fryzurę?
L T
- Masz chyba dużo wolnego czasu - ciągnęła Rosalyn.
- Zazdroszczę ci! - dodała, w rzeczywistości czując tylko lekkie ukłucie litości. - Tak, można tu zobaczyć tyle nowych rzeczy.
- Miranda starała się patrzeć Rosalyn w oczy, zamiast gapić się na sztywną, falistą ścianę włosów wznoszącą się nad jej uchem. - Richard Serra - dodała cicho. Wspaniała koafiura Rosalyn przypominała rzeźbę Richarda Serry. Nawet barwą. - Nie, nie sądzę, żeby mieszkał w naszym mieście. Choć oczywiście Westport od zawsze ma artystyczny klimat. Kiedy Betty mieszkała w Westport, w centrum był sklep mięsny z podłogą wysypaną trocinami i witryną ozdobioną świnią wyciętą z kartonu. Był też tani supermarket. Woolworth's? Nie, Greenberg's, przypomniała sobie. To było ponad czterdzieści lat temu, lecz miała wrażenie, że gdyby szybko odwróciła głowę, dostrzegłaby jeszcze drewniane skrzynki pełne guzików i plecionych tasiemek w sklepie obuwniczym Buster Brown, który był obok. Gdy spojrzała na dzisiejszy bank, zobaczyła w nim dawny ratusz. Starbucks był kiedyś miejską biblioteką, pływalnia remizą strażacką. Wspomnienia pojawiały się jak omamy, układając się w ścieżkę do przeszłości. W rzeczywistości jednak ścieżka nieuchronnie prowadziła do tej chwili: Betty Weissmann jechała przez miasto, które opuściła dawno temu, bez mężczyzny, który ją opuścił. O tym właśnie myślała Betty, parkując samochód za Main Street, od strony rzeki. Tu ją przywiodły wspomnienia - na parking, gdzie szczęśliwie znalazła wolne miejsce.
Wysiadła z samochodu i zamknęła drzwi. W czasach kiedy była tu z Josephem, nigdy nie musiała zamykać samochodu. Obarczała go za to winą. Przyzwyczaiła się już obarczać go winą za wiele rzeczy. Tyle ci zostało, Joseph - niezasłużona wina. Niewielka cena za wtrącenie żony w bezdenną, czarną otchłań rozwodu w podeszłym wieku. Odtrącona kobieta musi wyglądać jak najlepiej, kiedy jedzie do miasta na spotkanie z mężczyzną, który ją odtrącił. Nie wspominając adwokatów, którzy mu pomagają. Dlatego Betty postanowiła kupić jedwabny sweterek w Brooks Brothers i parę złotych kolczyków Tiffany'ego. Jej karty kredytowe były bezużyteczne dzięki, Joseph - ale Annie pozwoliła Betty w wyjątkowych sytuacjach korzystać ze swojej Visy, a przecież to była bardzo wyjątkowa sytuacja. Następnie Betty kupiła kostium - idealny na spotkanie z adwokatami, elegancki i nobliwy - w dużym sklepie pełnym dobrze uszytych i modnych rzeczy w stanowczo za wysokich cenach. Pamiętała, że parędziesiąt lat temu był tu nijaki sklep z męskimi ubraniami. Sklep znakomicie prosperował, a kostium, który w nim kupiła, wyjątkowo drogi, był przeznaczony dla znakomicie prosperującej klienteli. Miała już więcej nie kupować takich strojów. Ale odtrącone kobiety nie mogą kręcić nosem. Nikt nie mógł mieć jej za złe, że chciała się odpowiednio przygotować, choć w wyobraźni słyszała już pełen wyrzutów głos Annie. Betty wsiadła do pociągu. Gdy konduktor dziurkował jej bilet, dźwięk staromodnego ręcznego kasow-
R
nika podziałał na nią uspokajająco. Pociąg skrzypiał, szyba w oknie była zamglona. Podróż samochodem byłaby ponad siły Betty. Niebawem trzeba się zająć kataraktą w lewym oku. W tym momencie jednak najważniej-
L T
sza była fryzura. Zostawiła sobie dość czasu. Annie mówiła, że nie powinna już chodzić do Frederica Fekkai, lecz Annie, wbrew temu, co sama sądziła, nie zawsze miała rację.
Jej adwokat przywitał ją na dole. Zwróciła uwagę na jego zatroskaną minę. Wątły młody człowiek o krótkich kręconych włosach nieokreślonego mysiobrązowego koloru. Miał mysią twarz o drobnych, ostrych rysach i małe stopy w małych butach. Nie pasowały tylko oczy - jasnoszare, w ogóle nie wyglądały na mysie. Jak taki młody szczurek o bladych oczach i żałosnych włosach mógł stanąć do walki z rzeczowym i profesjonalnym Josephem, którego czaszka była niemal zupełnie pozbawiona włosów? Usiadła przy brzeżku ciemnego owalu stołu konferencyjnego. Po przeciwnej stronie zasiadł Joseph. Ależ musiał być zniecierpliwiony. Nie lubił prawników, nie lubił formalności. - Proszę usiąść, pani Weissmann - powiedział adwokat Josepha. Zgadza się, pomyślała, pani Weissmann. Słyszałeś to, panie Weissmann? Zauważyła, że ma nowe spinki do mankietów. Ten widok zasmucił ją bardziej niż wszystko, co mówili adwokaci, bardziej nawet niż chłód i dystans Josepha. Przytrafiały mu się różne nowe rzeczy bez jej udziału. Jedną z tych rzeczy były spinki w kształcie sztang z żółtego złota. - Mój klient jest hojnym człowiekiem - oznajmił adwokat Josepha. - Moja klientka jest rozsądna - oznajmił jej adwokat. Wzrok Josepha napotkał jej spojrzenie i w ułamku sekundy, zanim odwrócił wzrok, zorientowała się z rozbawieniem, że przez głowę przemknęła im równocześnie ta sama przykra myśl: obaj nasi adwokaci kłamią.
7 Miesiące walki o uchronienie firmy przed ruiną dały się Mirandzie we znaki. Dzwoniła, przymilała się, zastraszała i błagała. Przypominała ludziom o wszystkich długach wdzięczności. Ale nad Agencją Literacką Mirandy Weissmann unosiła się woń klęski, która nie podobała się ani autorom, ani wydawcom. Bez względu na to, co robiła czy mówiła, nie potrafiła ocalić swojego dzieła od upadku i wszystko, co z takim trudem zbudowała, rozsypało się jak zamek z piasku. Występ u Oprah Winfrey był ostatnią odsłoną upokorzenia. Miranda poniosła ostateczną porażkę i czuła się wyczerpana. Tak więc być może to, co ją spotkało, było nieuniknione, zwłaszcza gdy mieszkała w jednym domu z siostrą i matką, jedząc potrawy ugotowane przez matkę i słuchając ciągłych utyskiwań siostry. Albo było obowiązkowe dla kogoś tuż przed pięćdziesiątką? Może chodziło po prostu o skumulowaną energię - nie lubiła siedzieć bezczynnie, nawet gdyby miała kręcić się w kółko. Bez względu na przyczynę Miranda wkroczyła w nowy, drugi, ponownie odkryty wiek dorastania. Ponieważ w pierwszym okresie dorastania, burzliwym i dramatycznym, który uważała za całkiem udany, towarzyszyło jej niezłomne postanowienie, by w każdej nadarzającej się chwili zgłębiać własną duszę, Miranda postanowiła dokonać ponownej wiwisekcji swojej du-
R
szy. Tym razem przynajmniej istniało duże prawdopodobieństwo, że do czegoś dojdzie. Miranda uznała, że najlepszym miejscem na wiwisekcję własnej duszy będzie plaża o świcie. Niestety, Compo Beach była niewielka, miała może pół mili długości. Ilekroć sądziła, że zaraz nareszcie coś odkryje,
L T
dochodziła do mola i musiała zawracać. Dodatkowo dekoncentrowało ją niebo, które z głębokiego fioletu nocy rozjaśniało się w mleczny cyklamen poranka, by wybuchnąć jasnoróżowymi promieniami. Każdego dnia niebo wyglądało nieco inaczej, więc tym bardziej ją rozpraszało. Czasem widziała na parkingu niezwykłe stado zielonych papug, zgromadzenie tak dziwaczne i gwarne, że skutecznie uniemożliwiało na pewien czas jakąkolwiek analizę czy nawet świadomość duszy. A potem, właśnie gdy mijała plac zabaw, czując pod stopami chłodny piasek, a w płucach słone powietrze, zaczynając co nieco pojmować ze swojej nieuchwytnej duszy, obok niej zatrzymywał się wielki cadillac escalade jej kuzyna, Lou odkręcał okno, wykrzykiwał do niej słowa powitania, machając jak oszalały różową dłonią i informując ją, że właśnie wyjeżdża, i pytając, czy może jej gdzieś nie podrzucić. - Nie - odpowiadała. - Bardzo dziękuję, ale właśnie wyszłam na spacer. - Jak sam widzisz, dodała w myślach. Poza tym rozmawialiśmy wczoraj rano, kiedy stanąłeś, żeby zadać mi to samo pytanie. - Spacer! - wykrzykiwał kuzyn Lou. - Świetna gimnastyka! - Po czym jego wielki czarny samochód z warkotem silnika znikał w budzącym się dniu. Miranda starała się unikać kuzyna Lou. Nie dlatego, że go nie lubiła. Nie można było nie lubić kuzyna Lou. Żył po to, żeby go lubić. Ale nie przywiązywał żadnej wagi do introspekcji, a Miranda prowadziła intensywną introspekcję, która nie tylko wymagała od niej prób analizy własnej duszy, ale także opierała się na założeniu - typowym dla niej - że naturalnie wszyscy muszą zgłębiać jeśli nie swoje dusze, to przynajmniej jej. Kuzyna Lou nie interesowała jednak dusza Mirandy, podobnie jak jego własna. Jak tłumaczył:
- Gdyby pani H. chciała, żeby mali imigranci analizowali swoje dusze, wstrzymałaby potrzebne do tego fundusze. Po około tygodniu przerywanych spacerów poświęconych badaniu własnej duszy Miranda wpadła na nowy pomysł. Spacerując podmiejską plażą, nie była wystarczająco sama. Zbyt wiele rzeczy jej przeszkadzało. Aby mieć warunki do prawdziwej kontemplacji, musiała wyruszyć w morze. Uświadomiła to sobie, obserwując żółty kajak na horyzoncie. No tak, to było rozwiązanie. W kajaku mogła znaleźć samotność i niezmącony spokój. Kajakiem mogłaby popłynąć wzdłuż całego brzegu. Zwiedzić miejsca zatapiane przez przypływ w Old Mill, na plaży Burying Hill i wzdłuż Gold Coast aż po Southport, gdzie kiedyś mieszkał jeden z jej pisarzy, gospodarz radiowego talk-show, który przed dwoma miesiącami stracił pracę za nazwanie afroamerykańskiej członkini rządu „czarną lalunią". W portalu ogłoszeniowym Craigslist Miranda znalazła kajaki na sprzedaż ze szkoły żeglarskiej Longshore, ośrodka sportowego w Westport, po trzysta dziewięćdziesiąt pięć dolarów. - To okazyjna cena? - spytała Betty. - Na pewno. - Z drugiej strony używane rzeczy nigdy nie leżą jak ulał, prawda? Może bezpieczniej byłoby kupić nowy. - Nie powinnaś najpierw wynająć łódki? - włączyła się Annie. - Wziąć jakichś lekcji? Nigdy w życiu nie siedziałaś w kajaku. - Myślałam, że chcesz oszczędzać. Lekcje kosztują.
L T
R
- Lekcje! Annie, twoja siostra nie zamierza przygotowywać się do olimpiady. Ale Betty widziała, że Annie jest zdenerwowana, więc przy pierwszej sposobności wzięła ją na stronę i stanowczym gestem położyła jej dłoń na ramieniu jak dawniej, gdy dziewczynki kłóciły się w dzieciństwie. - Miranda musi zbadać swoją duszę - wyjaśniła łagodnie Betty. - Jak ma to zrobić bez nowego kajaka, kochanie?
Betty nie wyjaśniła, że byłaby gotowa zapłacić każdą sumę, bez względu na to, czy miałaby ją w kieszeni, czy nie, aby przynajmniej na część dnia wyciągnąć Mirandę z ciasnego bungalowu. Minęły całe wieki, odkąd Betty mogła przywitać córki o poranku i pożegnać na dobranoc. I lubiła towarzystwo Mirandy. To prawdziwy cud, że w tym wieku miała co dzień przy sobie swoją utalentowaną, interesującą dorosłą córkę, że razem siedziały przy kawie, na lunch jadły sałatkę i piły herbatę po południu. Z drugiej jednak strony Betty zauważyła, że to niezmiennie ona przygotowywała kawę, sałatkę i herbatę. Miranda, kiedyś tak zaradna i zapracowana w Nowym Jorku, a tu wciąż z zapałem oddająca się spacerom w głąb własnej duszy, w domu była apatyczna i bezradna. Betty nie chciała, by córka widziała jej zatroskanie. Dla Mirandy musiała być silna. Współczuła jednak Mirandzie i leżąc w łóżku w nocy, zastanawiała się, co się stanie z jej piękną, pełną życia, nieodpowiedzialną córką, która jest zupełnie sama na świecie, bez męża i dzieci. A teraz także bez swoich pisarzy. Wiedziała, że Miranda jest bez grosza czy, jak wolała to ujmować sama Miranda, „tymczasowo pozbawiona dostępu do funduszy", co wobec jej wielkich sukcesów musiało być dla niej szalenie frustrujące. Nadal ciągnął się okropny i skomplikowany proces, na czas którego zostały zamrożone wszystkie aktywa Mirandy.
Jak gdyby to były kotlety jagnięce, myślała Betty, wyobrażając sobie aktywa zapakowane w folię aluminiową i pokryte białą warstewką lodu. Biedna Miranda nigdy nie radziła sobie z pieniędzmi. Joseph zawsze jej powtarzał, że powinna bardziej oszczędzać. Ale Miranda tylko się śmiała, odpowiadając, że pieniądze nie są celem, lecz środkiem, po czym wyruszała na koleją ekowycieczkę, wydając dziesiątki tysięcy dolarów na wyjazd do miejsca, którego jedynym powodem do dumy był fakt, że toalety spłukiwano tam brudną wodą z pryszniców, a papier toaletowy należało wyrzucać do kosza... Och, to było zupełnie niepojęte. Gdyby Joseph żył, z pewnością by jej to wytłumaczył, ale ponieważ Joseph tak tragicznie zmarł, Betty tkwiła w niewiedzy, przyglądając się z krwawiącym sercem, jak jej córka zamartwia się pieniędzmi. Miranda nigdy dotąd nie martwiła się pieniędzmi, a teraz, kiedy ich nie miała, konieczność zamartwiania się o coś nieistniejącego wydawała się podwójnie niesprawiedliwa. Kajak mógłby poprawić jej nastrój, a przynajmniej wyciągnąć z domu, aby Betty miała chwilę na analizę własnej duszy i nie zrywała się na równe nogi, żeby zrobić czterdziestodziewięcioletniej córce kanapki z tuńczykiem „tak, jak lubię najbardziej, mamo!". Do Mirandy zadzwoniła jej była asystentka. Z dobroci serca i z powodu resztek odruchowej paniki na dźwięk głosu dawnej pracodawczyni młoda kobieta nadal zajmowała się ubezpieczeniem zdrowotnym Mirandy, pracując za biurkiem konkurencyjnej agencji. Składała wnioski o refundację w jej imieniu i zadzwoniła, aby
R
poinformować o zabłąkanym rachunku od dentysty. Korzystając z okazji, Miranda spytała ją, czy mogłaby jej pomóc załatwić miejsce parkingowe na nowy kajak.
L T
- Przecież muszą mieć dla nich jakieś parkingi.
Dziewczyna - dobrze wyszkolona po dwóch latach u mnie, pomyślała z satysfakcją Miranda - znalazła miejsce w samej marinie przy plaży. Trzeba było za nie zapłacić, ale jaka rzecz na świecie jest wolna od takiej czy innej opłaty?
Nowy kajak był jasnoczerwony i błyszczący, kamizelka ratunkowa - pomarańczowa, a czarny obcisły strój kajakarski, który kupiła, efektownie kontrastował z resztą, nadając jej zdaniem zachwyconej Betty wygląd tropikalnej ryby. Na nabrzeżu stał adwokat półemeryt, znajomy kuzyna Lou, łowiąc ryby „z zerowym wpływem na środowisko naturalne", jak ją zapewnił, pokazując pusty kosz. Początkowo próbowała nie zwracać na niego uwagi, ale gdy zobaczył, że mocuje się z kajakiem, odłożył wędkę i pomógł jej spuścić go na wodę. Kajak odbił od brzegu jak barwna kreska na tle szarej o świcie tafli cieśniny Long Island. Wiał zimny wiatr. Rześki, pomyślała, wiosłując i zostawiając za sobą Compo Beach. Jak niewielka wydawała się stąd plaża, wyglądała na jeszcze mniejszą, niż gdy się stało na samym wąskim łuku piasku. Miranda obejrzała w Google'u mapy wybrzeża. Następna była Sherwood Island, która wbrew nazwie nie była wyspą, ale parkiem stanowym. Miranda nigdy tam nie była. Ale pojechała kiedyś na plażę Burying Hill, mikroskopijny kawałek piasku, który miała przed sobą po lewej. Były tam bagna otaczające kilka dużych domów w nieokreślonym stylu architektonicznym, którym z jakiegoś powodu pozwolono wyrosnąć w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Skierowała swoją łódeczkę w stronę zatoczki prowadzącej do urokliwych mokradeł. Miejsce równie dobrze jak każde inne, nawet lepiej niż większość, nadaje się na badanie duszy. Tylko co tam znajdę? Zapomnianą miętówkę w paprochach na dnie? Nagle, sama wśród spienionych fal, wzdrygnęła
się na myśl o introspekcji. Jako dziewczynka udawała rozpacz i cierpienie, próbując dotknąć głębi. Dziś pretensjonalność nie była jej do niczego potrzebna. Czuła rzeczywistą rozpacz i rzeczywiste cierpienie. A głębia? Ten wielki wymiar wyrafinowania i dorosłości już jej nie nęcił. Głębia otwierała się teraz przed nią, jak otchłań, przepastna czeluść, w której można zginąć bez śladu. Pomyślała ze smutkiem o swoich skompromitowanych klientach. Tak długo i z taką uwagą ich słuchała. Miała dar słuchania. Wysłuchiwała niezwykłych rzeczy. A jednak w istocie słuchała tylko niewiarygodnych historii. Czy to naprawdę jej wina? Słyszeć opowieści w zwykłych kłamstwach? Wydawali się tacy odważni. Tak bardzo cierpieli. Nic dziwnego, że wszystko zmyślili. Zaczęły ją boleć ręce. Dziwne, zaczęła z wielką energią, niemal nie zwracając uwagi na wysiłek przy każdym zamachu, jak gdyby wiosłowanie było dla niej równie naturalne jak chodzenie. Ale nigdy wcześniej nie pływała kajakiem. W dzieciństwie płynęła kiedyś kanadyjką na obozie. Była to ciężka, bolesna przygoda, podczas której musiała często dźwigać łódkę. Przypomniała to sobie wyraźnie, czując, jak sztywnieją jej ramiona. Dłonie zaciśnięte na wiośle zupełnie zgrabiały jej z zimna, mimo specjalnych rękawiczek kajakarskich, które kupiła. Na pewno niedługo wyjdzie słońce i trochę ją rozgrzeje. O tej porze niebo zwykle bladło, potem lekko się zabarwiało, by znów zblednąć, przybierając kolor jasnobłękitny, aż wreszcie rozjaśniało się blaskiem dnia. Spojrzała przed siebie. Płynęła na wschód, gdzie powinna zobaczyć to blednięcie, zabarwianie i prze-
R
jaśnianie. Ani śladu barw, ani śladu światła. Tylko coraz więcej coraz ciemniejszych chmur. Może wcześniej powinna była sprawdzić prognozę. Ale wyrecytowała sobie wiersz, którego nauczył ją kiedyś Joseph podczas
L T
wyprawy do Maine: „Gdy czerwone słońce wschodzi, w marynarzu bojaźń się rodzi; lecz gdy czerwień o zachodzie, wie marynarz o pogodzie". Ponieważ nie wzeszło czerwone słońce, sądziła, że nic jej nie grozi. Skupiła się na utrzymaniu stabilności kajaka. Wciąż wracał do niej obraz smętnego adwokata, którego starała się unikać, a który mimo jej lekceważenia przyszedł jej na ratunek. Annie twierdziła, że mimo swojej nieśmiałości był ciekawy. Jeżeli tak przypadł Annie do gustu, Miranda nie rozumiała, dlaczego nie mógł przyjść siostrze na ratunek. Ona sama uważała, że jest po prostu nudny. Nudny jak akademie na cześć. A może festiwale na pieśń? Nie miała pojęcia, co jest nudniejsze ani dlaczego. Musiałaby spytać Annie. Na takich rzeczach się znała. Próbowała wrócić do zgłębiania swojej duszy, lecz przeszkodził jej dręczący wewnętrzny dialog na temat wydawców, którzy dawno temu, w marcu, przestali do niej dzwonić i gdy sama do nich dzwoniła, zawsze „wyjechali". Jeden wewnętrzny głos krzyczał: „Po tylu latach!". Drugi ripostował: „Przecież jest sierpień wszyscy wyjechali". Miranda zorientowała się, że choć zapamiętale wiosłuje, ani trochę nie zbliża się do bagien. Sunęła wzdłuż brzegu, mijając plażę Burying Hill i ogromny dom, rezydencję większą nawet od domu kuzyna Lou, i znacznie starszą. Był piękny, z kamienia, w stylu Tudorów typowym dla dziewiętnastowiecznych rekinów finansjery. Rezydencja ciągnęła się bez końca. Droga biegnąca wzdłuż brzegu nazywała się Beachside Avenue, niezbyt odkrywczo, ale trafnie. Domy oddzielały od drogi wielkie kamienne mury. Od strony wody również biegły mury, sięgając od kamienistej plaży po bujne, rozległe trawniki. Zobaczyła kolejny dom, młodszy, naprawdę szkaradny, w stylu palladiańskim, bo chyba tak się nazywały budowle z tymi okropnymi kolumnami? No tak, ale jaki stamtąd musiał być widok. Plaża zataczała tu
łagodny łuk, na którym Miranda mogłaby bezpiecznie przybić do brzegu. Wiedziała, że naprawdę powinna spróbować. Prąd stanowczo odmawiał z nią współpracy. Poza tym zaczęło padać. Nadstawiła twarz na siekące krople. Cudownie było czuć dotyk deszczu i zimnego wiatru, czuć fizyczne zmęczenie. Gdyby miała czas, w tej chwili badanie duszy na pewno przyniosłoby efekty. Na moment odłożyła wiosło, oddychając głęboko w gwałtownych podmuchach wilgotnego powietrza. Kajak kołysał się na ciemnej wodzie między grzywami napierających na niego fal. Wspaniale, pomyślała, ale w chwili gdy to słowo przyszło jej do głowy, uczucie zachwytu odpłynęło, kiedy Miranda uprzytomniła sobie, że wcale nie będzie wspaniale, jeśli wpadnie do cieśniny Long Island albo morze zniesie ją za Rhode Island, a wiele wskazywało, że pozostały jej tylko te dwie możliwości, zaczęła więc szaleńczo wiosłować w kierunku skrawka plaży należącego do okropnego palladiańskiego domu. Ląd był zwodniczo blisko. Miranda miała brzeg na wyciągnięcie ręki. Już na nim była. Ale fale stawały się coraz wyższe. Rozbijały się o plażę i skały wystające nad powierzchnię. Nie dorównywały oczywiście falom na Cape Cod, lecz były na tyle wysokie, by uniemożliwić jej dopłynięcie do brzegu. I jak się okazało, na tyle wysokie, by wywrócić kajak. Miranda poczuła, że łódka się obraca, poczuła zderzenie z zimną wodą, szare niebo zawirowało i wpadło w szare morze, poczuła, jak zamyka się nad nią woda, a jej nogi usiłują się wyswobodzić z czerwonego kajaka. Wygięła ciało i wymachując rękami, w upiornej ciszy zaczęła się pogrążać w ciemną toń. Uwięzione stopy były bezużyteczne, dłonie sięgały coraz dalej, łapiąc tylko wodę, płuca rozdzierała pustka.
R
I nagle, o dziwo, Miranda poczuła ludzkie ciepło. Poczuła, jak obejmują ją silne ramiona, wyciągają z
L T
łódki, a potem z wody, która ją dławiła, kładą na ciężkim, mokrym piasku, unoszą ją i przytulają. Miranda prychnęła. Miranda otworzyła oczy. Miranda się uśmiechnęła. Z włosów jej wybawcy kapała woda, której kropelki perliły się na jego długich, gęstych rzęsach. Był blady niczym poranne niebo, tylko na jego wysokie, wydatne kości policzkowe wystąpił rumieniec wysiłku. Czuła, że jego pierś unosi się i opada. Boże, pomyślała w uniesieniu graniczącym z delirium, jestem ocalona, ocalona! Wyobraziła sobie, jak radośnie macha rękami niczym wierna na spotkaniu ruchu odnowy religijnej, uśmiechając się w duchu na myśl o bożej fantazji, która rzuciła ją w ramiona Adonisa, jak zauważyła z entuzjazmem, ramiona młodego bohatera. Godzinę później zatrzymali się na ubitym podjeździe przed domkiem, który w deszczu wyglądał jeszcze nędzniej niż zwykle, przypominając porzuconą, ociekającą wodą kapustę. Betty usłyszała odgłos kół na rozmokłym podjeździe. Z iskrą nadziei podeszła do okna i zobaczyła ślicznego mini coopera. Obok kierowcy siedziała jej rozpromieniona młodsza córka. Na dachu tkwił przytroczony sprężyną do mocowania bagażu czerwony kajak. Coś się stało! Betty podbiegła do drzwi i ujrzała przystojnego młodego człowieka, który biegł w deszczu w kierunku domu obok jej córki. Oboje byli ubrani w spodnie z wyszytymi morskimi stworzeniami - chłopak miał żółte w niebieskie wieloryby, a Miranda za duże ceglastoczerwone w różowe homary - oraz w jednakowe pastelowozielone bawełniane swetry. Kiedy Miranda kupiła takie dziwaczne rzeczy? Wyobraziła sobie, że spotkali się gdzieś przez przypadek, rozpoznali w sobie pokrewne dusze i zaczęli rozmawiać o wspólnym zainteresowaniu Ultraklasycznym Stylem Angielskim. Ależ przystojny chłopiec.
- To jest Kit - powiedziała Miranda, gdy wpadli do domu, otrząsając się z deszczu jak wielkie kolorowe psy. - O mało się w tym nie utopiłam. - Wskazała kajak przytroczony do dachu samochodziku. - Kit wyciągnął mnie z wody. I zabrał do domu swojej ciotki. Odwiedził ją i mieszka w domku nad wodą. Cudowne miejsce. Łowił ryby i widział, jak wpadłam... - Otworzyła oczy, najszerzej jak mogła, jednym ze swoich charakterystycznych teatralnych gestów rozłożyła ręce i bez tchu oświadczyła: - Kit Maybank uratował mi życie. - To bardzo miło - usłyszała swój głos Betty, uświadamiając sobie, że śmieszne ubranie jest własnością przystojnego chłopca. Przejęta nagłą zgrozą pojęła, że nie tylko Coś Się Stało, ale stało się coś strasznego i niebezpiecznego. Krew zaczęła jej łomotać w skroniach i przestała słyszeć, o czym trajkocze Miranda. Zrozumiała tylko, że Miranda znalazła się w niebezpieczeństwie, ale nic już jej nie grozi. Niemal nie zdając sobie z tego sprawy, otoczyła córkę ramionami i mocno przytuliła, dotykając wargami jej mokrych, zimnych policzków. Po chwili zorientowała się, że trzyma w objęciach Kita, przystojnego chłopca ubranego w spodnie w maleńkie wieloryby. Zanim zdążyła sobie uświadomić, co robi, pobiegła na górę do bieliźniarki po ręczniki, nastawiła czajnik, nalała brandy do wysokiej szklanki, wychlapując odrobinę na podłogę, cały czas słysząc w uszach łomot i mając wrażenie, że jest gdzieś bardzo daleko, jak gdyby była niewidzialna i nieważka. Kiedyś już czuła się niewidzialna i nieważka i zachowywała się równie niedorzecznie, gdy dziewczynki były małe i zniknęły w domu
R
towarowym Bonwit Teller. Betty kręciła się w kółko, jak gdyby za następnym obrotem córeczki miały ponownie się pojawić. Znalazł je Joseph - oglądały ustawione w szklanej gablocie miniaturowe zwierzątka w nie-
L T
naturalnych barwach z dmuchanego szkła: żyrafy, jamniki, koguta i świnkę w śwince. Betty zauważyła, że kuca, papierowym ręcznikiem wycierając z podłogi plamę brandy. Pomyślała o Josephie i szklance whisky, którą w niego rzuciła. Ale w tej chwili Joseph się nie liczył. Liczyła się tylko jedna rzecz. Jej córka znalazła się w niebezpieczeństwie, ale nic jej już nie groziło.
Kiedy Annie wróciła do domu, usłyszała, co się stało, i zobaczyła swoją siostrę ubraną w koszulę nocną i skuloną pod bawełnianym kocem na kanapie, korciło ją, aby palnąć kazanie. Przecież ostrzegała Mirandę, żeby nie wypływała kajakiem w morze, dopóki nie weźmie lekcji, a wczoraj wieczorem zwróciła jej uwagę, że cieśnina jest ostatnio wyjątkowo wzburzona. - Są ostrzeżenia dla małych łodzi - powiedziała. - A ty masz miniaturkę. Patrząc jednak na Mirandę, która w kwiecistej koszuli nocnej i pasiastych skarpetkach wydawała się tak krucha, Annie nie potrafiłaby się zdobyć na ani jedno słowo, które mogłoby sprawić jej przykrość. Usiadła na kanapie i wyciągnęła ręce. Miranda przysunęła się do niej i wtuliła się jak dziewczynka. - To brzmi bardzo dramatycznie - powiedziała Annie. Pocałowała Mirandę w czoło. Czyżby było rozpalone? Przyłożyła policzek do jej czoła. - Masz gorączkę. - Nie można się przeziębić od przebywania na zimnie - odparła zirytowanym tonem Miranda. - To udowodnione. - Mimo wszystko masz gorączkę. Betty zaczęła się już żwawo krzątać przy młodszej córce, przykrywając ją jeszcze jednym kocem i usiłując nakarmić rosołem.
- Czytałam o eksperymencie ze studentami w Szkocji. Kazali im trzymać nogi w wiadrach z zimną wodą i potraktowali ich zarazkami. - I co się stało? - spytała Annie. - Nie bardzo pamiętam. Ale brzmi bardzo nieprzyjemnie. Nigdy nie lubiłam Szkocji. Proszę - dodała, wkładając termometr do ust Mirandy. - Właśnie dałaś mi zupę. - Miranda próbowała oddać termometr matce. - Po rosole będę miała czterdzieści dwa stopnie. - Tym bardziej - odrzekła stanowczo Betty. I włożyła termometr we właściwe miejsce, do ust córki. Gdy kuzyn Lou zajrzał do nich podczas swojej codziennej wieczornej przechadzki, którą lekarz zalecił mu na serce, a Lou zmienił ją w spacer po domach sąsiadów, aby z nimi pogawędzić i zaprosić ich do siebie na różne posiłki, zastał Betty doglądającą gorączkującej, lecz zadowolonej pacjentki i Annie zmywającą naczynia. - Uratował ją młody rybak - zakomunikowała mu Betty. Annie, która z kuchni przez szum wody ledwie słyszała głos matki, uśmiechnęła się do siebie. Betty mówiła o młodym człowieku jak o rosłym Skandynawie w swetrze w warkocze, który zmaga się ze sztormami na Morzu Barentsa. - Mój przyjaciel Roberts? Ach tak! Widziałem go dzisiaj rano ze sprzętem wędkarskim. Wiedziałem, że
R
wpadłaś mu w oko, Mirando. Teraz został twoim bohaterem. Choć nie sądzę, żeby można go było nazwać młodym.
L T
- Wpadłam mu w oko? - zdumiała się Miranda. - Kiedy siedziałam obok niego na kolacji, jeżeli o tym mówisz, miałam wrażenie, że to niemowa.
- Owszem, może niemowa, ale nie był ślepy na twój urok - odparł kuzyn Lou. - Bez względu na ułomności tego biedaka, i tak nie chodzi o niego - włączyła się Betty. - To był młody człowiek, który bardzo ładnie mówił i nie potrzebował nawet okularów, chociaż możliwe, że nosi szkła kontaktowe, nigdy nie wiadomo. Nazywa się Kit Maybank, prawda, Mirando? Maybank, ładne nazwisko. Takie majowe. Miranda, znów z termometrem w ustach, skinęła głową. - Maybank - prychnął kuzyn Lou. - Bufon, snob i fanfaron. - Zrobił minę pani H. i Miranda przygotowała się na kolejną przypowieść o „chechtlowaniu", ale kuzyn Lou pogładził ją czule po głowie i rzekł: - No, mniejsza z tym. Biedny Roberts, niczego nie podejrzewa. Tak szybko porzucony dla młodego Maybanka. - Na litość boską, kuzynie Lou - wymamrotała Miranda, utrzymując wargami idiotyczny termometr. Roberts ma tyle lat, że mógłby być moim ojcem. - Przynajmniej masz kandydata do tej roli - powiedziała Betty. - Josie nie potrafił jej sprostać. Miranda poszła spać spocona i rozpalona, z niezdrowym rumieńcem i oczami zapuchniętymi ze zmęczenia. Nazajutrz rano jednak wyłoniła się z łazienki wypoczęta i orzeźwiona prysznicem, wyglądając znacznie lepiej i czując się znowu sobą - sobą sprzed występu u Oprah Winfrey. Kiedy Kit Maybank podszedł ścieżką do zrujnowanego domku, nie był przygotowany na widok rozpromienionej kobiety, która przywitała go na werandzie. Pamiętał krztuszącą się wodą, bladą, mokrą starszą panią, nie tę tryskającą energią istotę o wyrazistych, bystrych oczach i z ironicznym uśmiechem błąkającym się po twarzy.
Otworzywszy siatkowe drzwi, Miranda spojrzała z wysokości betonowych schodków na ścieżkę. Zobaczyła swojego adonisa, z czupryną ciemnych, jedwabistych włosów opadających na czoło. Obok niego, trzymając się rączką jego dużej ręki, stał identyczny mały adonis, dwu- albo trzyletni chłopczyk. Obaj się do niej uśmiechnęli. Potem chłopiec wsadził rączkę do ust. Miranda obserwowała z zafascynowaniem, jak jego piąstka zupełnie znika w małej buzi, a dziecko z zadowoleniem mruży oczy. Kit przybył tu z przyjemnym poczuciem własnej ważności oraz protekcjonalnej uprzejmości wobec pani, którą wyciągnął z wody. Ale na widok zaskakująco atrakcyjnej kobiety, która wybiegła z domu i zmierzyła go długim, pewnym siebie, taksującym spojrzeniem, na chwilę oniemiał jak Roberts. Potem popatrzyła na jego synka, Henry'ego. Zauważył zagadkowy gest jej ręki, którą przesunęła po twarzy, jak gdyby ocierając niespodziewane krople deszczu. - Henry - wyjaśnił. - To mój syn, Henry. Chłopczyk wyciągnął rączkę z buzi i niewyraźnym dziecinnym głosikiem powiedział: - Henry. - Henry, to jest... - Zapomniał jej imienia, po czym szybko, lecz nie dość szybko, odgrzebał je z pamięci. - ...Miranda.
R
Parsknęła krótkim, sardonicznym śmiechem z głębi piersi, przyglądając się im z piedestału ze spękanego betonu.
L T
- Bardzo mi miło, Henry. - Zeszła po schodkach.
- Henry - powtórzyło dziecko, zerkając przelotnie na ojca, jak gdyby szukając potwierdzenia tego faktu. - Miniklon - powiedziała Miranda.
Henry miał na sobie miniaturową wersję stroju ojca: maleńkie spodnie khaki, buciki żeglarskie, które mogłyby pasować na lalkę, pasek z madrasu wielkości psiej obroży i różową koszulę wielkości znaczka pocztowego.
Kit wręczył Mirandzie olbrzymi bukiet polnych kwiatów, które nazbierał na łące za domem ciotki. - Jesteś dziś strasznie sucha - powiedział. - Staram się tonąć nie częściej niż raz na tydzień. Miranda zaprosiła ich do środka. Włożyła kwiaty do wazonu i postawiła go na werandzie. - Uwielbiam polne kwiaty - powiedziała. - Ale to ja powinnam przynosić bukiety. I składać daniny. Ujęła się pod boki i lekko tupnęła stopą o podłogę, patrząc na chłopczyka, który obejmował ręką łydkę ojca. Będą ciastka - oznajmiła. Odeszła, a Kit patrzył za nią, starając się nie zwracać uwagi na jej energiczny, seksowny chód. Gdy wróciła, w jednej ręce niosła talerz z ciastkami, a w drugiej spodnie i sweter, które pożyczył jej poprzedniego dnia. - Teraz tylko tym mogę was podjąć. Usiedli na wiklinowych meblach na werandzie i przyglądali się, jak Henry je ciastka. - Ma dwa lata - rzekł Kit. - Jego matka...
Miranda czujnie nastawiła uszu. Jego matka... została umieszczona w zakładzie opieki? Nie żyje? Czuła, że zbliża się wyznanie, historia, opowieść o niewyobrażalnym nieszczęściu... - Jego matka jest w Afryce, wyjechała na dwa miesiące na badania. Nie byłoby bezpiecznie brać go ze sobą. Jest epidemiologiem. Chłopczyk gwałtownym ruchem usiadł na podłodze, ale zaraz poderwał się i obrócił w miejscu, rozkładając szeroko ręce i rozczapierzając palce. - Jesteśmy rozwiedzieni - dodał Kit. Zobaczyła, że się rumieni. A może to ona się zarumieniła? - No więc na jakiś czas mam go tylko dla siebie, prawda, smyku? - ciągnął szybko Kit. - Z pomocą cioci Charlotte i jej nieugiętej gospodyni Hildy. Która równie dobrze mogłaby się nazywać pani Danvers*. Henry, co mówi Hilda? - Nie, nie, nie - odrzekł Henry, kiwając palcem. Po chwili przebiegł z jednego końca werandy na drugi i raptownie zatrzymał się przed krzesłem, na którym siedziała Miranda.
* Gospodyni - czarny charakter - z powieści „Rebeka" Daphne du Maurier.
R
Wgramolił się jej na kolana i zbliżył do jej ust rozmiękłą i oślinioną resztkę ciastka.
L T
Miranda poczuła na wargach ciastko przypominające wilgotny, słodki piasek. To było ciastko owsiane. W dzieciństwie nazywały je „ciastkami Josiego", lecz nie pamiętała dlaczego. Spojrzała w duże jasnoszare oczy dziecka. Miało buzię oblepioną zaschniętą mączną masą. Paznokcie ściskające pozostałość ciastka były nie większe od ziaren kukurydzy. Gdy skubnęła ciastko, twarz chłopczyka się rozjaśniła. Nagle przytuliła go do piersi.
- Dziękuję - powiedziała cicho. - Dziękuję ci, mały Henry. Kiedy Kit przypinał Henry'ego do fotelika samochodowego, wyczuł obecność Mirandy za plecami. Odwrócił się i zobaczył jej niezwykłe oczy utkwione w swojej twarzy. - Jestem twoją dłużniczką - powiedziała. Pokręcił głową, cały czas spoglądając, jak na niego patrzy. Ujęła jego dłoń. Ze świstem wciągnął powietrze, zastanawiając się, czy też to słyszała. Miała dla niego stanowczo za dużo lat, choć nie wiedział, ile właściwie ma. Uświadomił sobie, że w ogóle go to nie obchodzi. Wyłowił ją z morza. Wciąż czuł ciężar jej mokrego ciała. Szybko odwrócił się z powrotem do Henry'ego. Było coś nieprzyzwoitego w samym myśleniu o takich sprawach w obecności syna. A jednak pomyślał. Niebo przejaśniło się po nocy i grzały ich ukośne promienie słońca kończącego się lata. Miranda używała jakichś perfum. Henry kopał nóżkami siedzenie w samochodzie. Łup-łup, łup-łup. - Spłaciłaś dług ciastkami - zauważył. - Nie, nie. Zamierzam zrobić coś jeszcze - odrzekła. - Zaproszę cię na kolację. Powiedziała to cichym, naturalnym głosem. Najwyraźniej była przyzwyczajona do tego, że ludzie robią, co im każe. Kit chciał zrobić, co mu kazała.
Henry zaczął śpiewać. Jakąś piosenkę z kreskówki. - Pożegnaj się z Mirandą, Henry - rzekł Kit. Chłopczyk uprzejmie pomachał rączką. Nazwał ją „Randa", a ona z uśmiechem pomachała do Henry'ego. - Jutro o siódmej - powiedziała do Kita. - Przyjedź po mnie. Skinął głową, odprowadzając ją wzrokiem do ponurego domku. - Pamiętaj - dodała, odwracając się i posyłając mu swój promienny uśmiech - żeby zabrać ze sobą swojego przyjaciela.
8 Panie Weissmann zasiadły we trzy w saloniku. Była pora koktajlu, uświęconego rytuału przestrzeganego od czasów Josepha. - Popatrzcie na to maleństwo - powiedziała z dumą Betty, pokazując olbrzymią butelkę wódki wielkości sporego dzbana. - Zakupy w Costco to zbawienie dla ubogiej wdowy.
R
- Wydałaś tam ponad tysiąc dolarów - odrzekła Annie. Wszystkie spojrzały na nowo zainstalowany zamknięty wkład kominkowy, w którym wesoło tańczyły gazowe płomienie.
L T
- Brakuje mi naszych pań nad kominkiem - odezwała się Miranda. - Teraz same jesteśmy paniami nad kominkiem - oświadczyła Betty z dzielnym uśmiechem, który rano ujrzała w lustrze i postanowiła pokazywać go przez resztę dnia. Annie wstała, aby nakryć do stołu.
- Nie zapomnij o dodatkowym nakryciu - powiedziała Miranda. - O dwóch nakryciach. - Dla chłopców! - wykrzyknęła Betty, jak gdyby Kit i Henry byli braćmi, dziećmi Annie. - Kupiłam lody.
Trudno było nie uważać Kita za chłopca. Sprawiał wrażenie bardzo dobrego ojca, czułego i kochającego, choć gdy Henry źle się zachowywał, potrafił okazać mu łagodną stanowczość, ale na ogół chwalił synka. Miał anielską cierpliwość - a raczej, zdaniem Betty, cierpliwość wykwalifikowanej opiekunki. W młodym człowieku była jakaś wyjątkowo ujmująca beztroska i opanowanie, ale czy dorosły mężczyzna z małym synkiem może mieć taki spokój? Betty przypomniała sobie, jak wychodziła za Josepha. Annie była wówczas prawie tak mała jak Henry. Joseph nie poświęcał całego swojego czasu na zabawę z dziewczynkami. Był w pracy, a kiedy wracał do domu, zadręczał się problemami zawodowymi. Joseph chciał zbudować swojej rodzinie przyszłość. Tak jej mówił, gdy leżeli w nocy w łóżku, obejmując się i marząc o dobrych rzeczach, które im się kiedyś przydarzą. No właśnie, pomyślała Betty, przyszłość nadeszła i cóż dobrego wynikło ze wszystkich planów i starań Josepha? Może sposób Kita jest lepszy. Dziecko było jego kompanem, jego towarzyszem, jego „małym kumplem". Zawsze miał dla niego czas z wyjątkiem dni, w których musiał jechać do miasta na casting. Był aktorem, więc nigdy nie miał żadnej pracy. Zawsze jednak miał mnóstwo pieniędzy, zabierał Mirandę do eleganckich restauracji i zjawiał się w domku z butelkami drogiego wina. Może rzeczywiście sposób Kita był lepszy,
powtórzyła w duchu Betty. Ale trudno było myśleć o nim jak o dorosłym. Wyglądał i zachowywał się tak chłopięco, jak gdyby nie był z zawodu aktorem, ale chłopcem. Wydawało się, jakby to on był owocem lędźwi Henry'ego, a nie odwrotnie. Tego ranka Kit zabrał Mirandę na żagle. Dotąd rzadko wchodziła na pokład żaglówki, ale w zeszłym miesiącu Kit zabierał ją prawie każdego ranka. Miranda wolała sport, który umożliwiał ruch, jak na przykład tenis albo narty, w ostateczności golf. Ale siedząc obok Kita w łódce jego ciotki Charlotte w ciepłym blasku jesiennego dnia, widząc jego twarz ogorzałą od słońca i wiatru, jego młodość, z której nie zdawał sobie sprawy, jego jasnoszare oczy zmrużone w łagodnym świetle jesiennego słońca, widząc wydęty śnieżnobiały żagiel na tle czystego nieba, łopoczący na wietrze, widząc chmury ścigające się z żaglówką po niebieskiej przestrzeni, siedząc obok Kita pod głębokim błękitem nieba i czując na skórze ożywczy dotyk powietrza, siedząc i śmigając przez fale w zimnych kropelkach wodnego pyłu, choć nie poruszała żadnym mięśniem, Miranda na nowo odkryła radość płynącą z szybkości. To było coś innego niż ruch, wrażenie, które świetnie znała, którego potrzebowała i które stale rozwijała, klaszcząc w dłonie, machając rękami, zamaszyście chodząc po pokoju, stojąc, siadając, krzyżując i prostując nogi. Ruch był językiem, którym Miranda potrafiła władać. Ale to było coś zupełnie innego. Ekscytujący pęd, ruch wszechświata, nie jej, ruch, nad którym nie panowała. Po raz pierwszy od lat Miranda biernie poddawała
R
się biegowi wypadków, gnając na spotkanie przeznaczenia, bez względu na to, co mogło ją spotkać. W każdym z tych rejsów uczestniczył, rzecz jasna, Henry opatulony w grubą żółtą kamizelkę ratunko-
L T
wą. Tego ranka głównie spał na kolanach Mirandy. Kiedy się budził, pokazywał samolot, mewę, kołyszącą się na falach plastikową butelkę po wybielaczu, nazywając wszystko jak Bóg nazywał biblijne ptaki i stworzenia: samolot, ptak, butelka. Dzieci nie są zbyt wybredne, pomyślała, widząc jego rozradowane oczy i zastanawiając się, jakie miejsce zajmuje w jego zainteresowaniach. Gdy ją poprosił, żeby zaśpiewała mu piosenkę, do głowy przyszedł jej tylko „Puff the Magic Dragon". Ale kiedy doszła do fragmentu, w którym Jackie Paper więcej nie przychodzi, Henry zaczął płakać.
- To raczej smutne - powiedziała ze skruchą do Kita, który wziął na ręce szlochającego synka i próbował go pocieszać. - Ale kto zwraca uwagę na słowa? Tyle że ten tekst może traktować o trawce. - Naprawdę? Nie wiedziałem. Kit ponownie posadził jej Henry'ego na kolanach i chłopczyk otarł twarz w sweter Mirandy. Pogłaskała jego jedwabistą główkę, jak gdyby był kotem, czując słodki dotyk jego twarzyczki. Mój mały kotek, pomyślała, wstydząc się nagle powiedzieć to głośno. Dla wciąż bardzo młodego Kita dzieciństwo nie było aż tak odległą przeszłością. Kiedy mówił o swojej rodzinie i młodości, twarz mu się rozjaśniała. Potem wzdychał zadowolony, jak człowiek po smacznym posiłku. Był na tyle młody, że mógłby zostać jej asystentem. Asystentem doskonałym, który przejmuje władzę nad życiem pracodawcy. Kit nalał jej kawy z termosu. Obrał pomarańczę i podał jej równiutko rozdzielone cząstki. Wręczał jej liny, instruując, aby je napinała albo powoli luzowała. Właśnie kogoś takiego szukała przez lata - asystenta i skipera w jednej osobie.
Nagle, wyciągając rękę nad chłopczykiem, który w zamyśleniu ssał plastikowego dinozaura, Kit ujął gładką dłonią jej podbródek. Delikatnie pogładził ją kciukiem po policzku. Miranda zrozumiała, że mimo jego wieku i umiejętności, nie jest ani jej asystentem, ani skiperem. Że w relacji między nimi nie ma absolutnie żadnej hierarchii. - Mam takie szczęście - powiedział. Spojrzał na lśniące włosy Henry'ego, po czym znów zwrócił jasne oczy na Mirandę. - Zawsze miałem. - Rozchylił usta w nieco ironicznym półuśmiechu i zamknął oczy. - I jestem wdzięczny losowi - dodał. - Cholernie wdzięczny. W tej deklaracji było coś wzruszającego, jak gdyby wiedział, że może stracić całe swoje szczęście, a nawet wspomnienia o nim. - Mam szczęście, że masz szczęście - odparła, bo nagle sama poczuła, że ma szczęście. Jej firma się rozpadała. Miała zrujnowaną reputację. Niebo było niebieskie. Wiatr wypełniał biały żagiel. Dziecko obok niej nuciło jakąś piosenkę pozbawioną melodii. Ślizgała się po wodzie. W bezruchu mknęła naprzód. Nie, nie, to zły pomysł, przekonywała się w duchu Miranda, ale oczywiście ją pocałował. Otworzył oczy, zajrzał w jej źrenice i dziwnym sposobem odległość między nimi, przestrzeń morskiego powietrza, słońca i dziesiątków lat - nagle zniknęły. Miranda przypominała sobie ten pierwszy pocałunek z dyskretnym uśmiechem. Przyglądała się Annie
R
krzątającej się w kuchni; zza otwartych drzwi migała to ręka, to łokieć siostry. Annie ciągle się zamartwiała. Zgryzoty są bardzo stresujące. Odbijają się na zdrowiu. Nie mówiąc już o cerze. Kupiła Annie krem La Mer,
L T
który naprawdę potrafił zdziałać cuda, lecz ona tylko się zdenerwowała z powodu ceny kosmetyku. Annie potrzebowała więcej dystansu. W życiu nie chodzi wyłącznie o sprawy materialne. Pomyślała o małym Henrym. O to właśnie chodzi w życiu, o małych Henrych. Owszem, Annie miała synów, ale dorosłych. Potrzebowała kogoś, kto zajmie ich miejsce, jeśli nie w jej sercu, to przynajmniej w życiu. - Ciekawe, co słychać u Fredericka - zawołała do Annie. - Powinnaś do niego zadzwonić. Namówić, żeby nas odwiedził.
Annie szarpnęła szufladę ze sztućcami. Jednym z ubocznych skutków fascynacji Mirandy Kitem Maybankiem i jego małym towarzyszem było nowo odkryte i często wyrażane zainteresowanie Frederickiem Barrowem. Sięgnęła w głąb szuflady. - Niech to szlag! - krzyknęła, trafiając palcem w ostrze noża do steków, który ktoś włożył do widelców. - Nie staraj się tak wszystkiego nadzorować, kochana - powiedziała matka, nie mając pojęcia, na co Annie narzeka, ale pewna, że przyczyna jej niezadowolenia ma związek z jej totalitarnymi poglądami na kuchnię. Jak gdyby Betty nie prowadziła kuchni od ponad pięćdziesięciu lat. - Zacięłam się - wyjaśniła Annie, idąc do łazienki po plaster. - Nie poplam krwią serwetek. Chociaż podobno ten oxiclean jest cudowny. I nałóż sobie neosporin. Rany goją się trzy razy szybciej. Betty zaczęła oglądać telewizję w ciągu dnia i znalazła w niej wyjątkowo dużo informacji i pokrzepienia. Na świecie było mnóstwo problemów, o których nigdy nie myślała, i mnóstwo produktów, które potrafiły je rozwiązać.
W łazience, czując lekki ból pod opatrunkiem, Annie spojrzała w lustro i nie po raz pierwszy zastanowiła się, jak właściwie wygląda. Jak widzą ją inni ludzie. Nie miało większego znaczenia, jak sama siebie widzi, ponieważ to się zmieniało wraz z nastrojem. Nie wyglądam źle, uznała jak zwykle. Cokolwiek to mogło oznaczać. Czy tak ją widział Frederick? Jako niebrzydką kobietę w średnim wieku, która bardzo dba o siebie, tak jak dbałaby o rzadkie pierwsze wydanie? Wyskubywała sobie brwi, regularnie depilowała górną wargę. Wieczorem używała kremu na noc, rano kremu na dzień, a kremu z filtrem przeciwsłonecznym nawet w zimie. Jej makijaż wyglądał naturalnie, ale nigdy nie wychodziła rano z łazienki bez niego. Prawie codziennie rano pływała. Jej włosy miały taki sam naturalny brązowy kolor jak u co drugiej kobiety w średnim wieku z klasy średniej, która farbuje je raz na miesiąc. Nie należała do wyjątków, ale nie była też wyjątkowo nieatrakcyjna. Z mieszaniną dumy i żalu nad sobą uświadomiła sobie, że po prostu sumiennie dba o siebie. Nie widziała się z Frederickiem i nawet nie miała od niego żadnych wiadomości już od miesiąca. Odkąd wyjechał do Massachusetts po wieczorze autorskim. Czekając na samochód na podziemnym parkingu, wysłał jej SMS z podziękowaniem za zorganizowanie spotkania. Napisał też, że będzie za nią tęsknił i zapraszał ją na Cape Cod. Potem nastąpiła cisza. Annie była głęboko rozczarowana, choć wcale nie zaskoczona. Frederick Barrow był ważną osobistością. Annie nie była. Istniały powody, dla których był ważny, istniały powody, dla
R
których ona nie była, istniał we wszechświecie porządek, zgodnie z którym ważne osoby pozostawały w swojej sferze, a nieważne mieszkały z matką i siostrą w wypożyczonej chałupce. Mimo to czasem ważny człowiek taki
L T
jak Frederick Barrow odwiedzał Nowy Jork i odnajdywał nieważną, ale całkiem inteligentną i sympatyczną kobietę taką jak Annie. Już się tak zdarzyło i może się znowu zdarzyć; prawdę mówiąc, Annie była pewna, że do takiego grzecznościowego spotkania dojdzie. Za mało, lecz będzie musiało jej wystarczyć - takiego znajomego jak Frederick widywała wtedy, kiedy mu to odpowiadało, kiedy miał czas, kiedy był w mieście. Annie była przyzwyczajona do samotności. Niektórzy ludzie czuli, że nie istnieją, jeśli byli sami, musieli cały czas rozmawiać z innymi ludźmi. Ale Annie czuła, że żyje pełnią życia, gdy nikt jej nie towarzyszył, gdy milczała, gdy otaczała ją cisza. Czasem spoglądała na książki na regałach bibliotecznych i czuła z nimi głęboką więź - były tak bogate, tak nieporuszone, o tak potężnej sile oddziaływania. Oczywiście siostra zawsze stanowiła jej dokładne przeciwieństwo. Przepadała za rozmowami, telefonicznymi i twarzą w twarz, prowadzonymi przez siebie i przez dwoje ludzi siedzących przy sąsiednim stoliku w restauracji - im więcej ludzi miała wokół siebie, tym była szczęśliwsza. Choć nigdy nie podejmowała gości jak kuzyn Lou, zawsze zapraszała swoich klientów i ich wydawców do restauracji, codziennie jadając w ich towarzystwie prawie każdy posiłek - śniadanie, lunch i kolację - i dokonując wyboru według własnego skomplikowanego klucza, na przykład kolację dostawał wzięty pisarz, a także ten, który przeżywał trudny okres. Zapraszała ich jednak nie po to, by popisywać się szerokim gestem jak kuzyn Lou, ale z powodu fascynacji. Miranda uwielbiała problemy. Zmieniała problemy w opowieści, a opowieści w złoto. - Jestem alchemikiem - mawiała. - I koszmarem. Annie zdawała sobie sprawę, że sama nie jest ani alchemikiem, ani koszmarem. Być może dlatego Frederick zniknął. Mimo to nie miała wątpliwości, że ją lubi. Naprawdę ją lubił. Nie miała też wątpliwości, że i
ona go lubi. Na tym zwykle ucinała tę myśl. Lubiła go. Tak jak od bardzo, bardzo dawna nie lubiła nikogo. Lubiła go tak, że bez niego czuła pustkę. Wolała nie myśleć, jak go lubi. Wróciwszy do salonu, przyglądała się, jak siostra w zamyśleniu przegląda numer „People", który razem z tabloidami nazywała swoimi „aktami". Miranda na pewno ciężko znosi spokojne dni babiego lata na prowincji, pomyślała Annie. Ona była przyzwyczajona do braku zainteresowania świata, Miranda nie. Ale wydawcy przestali dzwonić. Przestali dzwonić redaktorzy. Przestała dzwonić nawet prasa. Pozostały oczywiście niedobitki Potwornych Pisarzy. Wydawało się, że ci, niestety, nigdy nie przestaną dzwonić. Przypominali latarnie morskie, wysyłające we mgle smętne sygnały ze swoich samotnych skalistych cypli. Nic dziwnego, że Mirandzie tak przypadli do serca Kit i jego mały synek. Byli samą młodością i świeżością, nieskalaną przez fałszywe tragedie, na które zmarnowała całe życie. Przyjechał Kit z butelką whisky Maker's Mark i dzięki wieloletniemu doświadczeniu bezrobotnego aktora-barmana przyrządził im manhattan. Miranda ssała wisienkę koktajlową, których Kit przyniósł całą butelkę. Soczysta czerwień i intensywna słodycz przypomniały jej na moment Josiego, wspólne uroczyste wieczory poza domem i wysokie szklanki z drinkami Shirley Temple. Henry siedział na podłodze z plastikową krową i robotem. Krowa i robot tańczyli. Albo uprawiali zapasy - Miranda nie była pewna.
R
W tym momencie mówił Kit, ale, o dziwo, zamiast coś jej opowiadać, pytał o jej własne historie. Chciał wiedzieć, o czym myślała przed zaśnięciem, gdy była dzieckiem. Czy miała w pokoju tapetę? W których na-
L T
uczycielach się kochała i dlaczego? Czy pamięta swoje pierwsze buty? Czasem odnosiła wrażenie, jak gdyby przetrząsał jej życie niczym strych pełen zakurzonych antyków, ale wypytywał z autentyczną, niewyczerpaną ciekawością i rodzinną serdecznością. Miranda, nawykła do słuchania i czekania na najobrzydliwsze szczegóły życia innych, nieomal szalała z radości, upojona nowym doznaniem, jakim było słuchanie własnego głosu opowiadającego własne błahe historyjki.
Annie słuchała, jak siostra opowiada o ich dzieciństwie. Od czasu do czasu coś dodawała albo Betty uzupełniała historię jakimś świeższym wspomnieniem. Annie musiała przyznać, że lubiła odwiedziny Kita i Henry'ego. Henry siedział na podłodze, szepcząc coś z powagą do swoich zabawek i pozwalając jej głaskać się po jedwabistych włosach. Kit cisnął kurtkę na krzesło i zrzucił buty, a choć te drobne przejawy niedbalstwa tylko mgliście przypominały sterty butów, skarpet, swetrów i elektronicznych gadżetów, jakie usypywali w mieszkaniu jej synowie, kiedy byli w domu, wystarczyły, aby na chwilę wywołać w niej czułą matczyną irytację. Z głębokiej zadumy wyrwał ją dzwonek telefonu i przez moment myślała, że to jej telefon, że dzwonią jej synowie. Ale to nie był nawet jej dzwonek - odezwała się komórka Mirandy. - Tak - mówiła Miranda cierpliwym tonem przeznaczonym dla Potwornych Pisarzy, równocześnie krzywiąc się do wszystkich w pokoju. - Och, to oburzające. Biedactwo. Ale dlatego masz mnie. Właśnie po to jestem. - Jezu - powiedziała Annie, gdy Miranda odłożyła słuchawkę. - Co za ludzie. Co on robi, pisze pamiętnik o pisaniu fałszywych pamiętników? Miranda wzruszyła ramionami.
- Jeden z garstki klientów, jacy mi zostali. Wy macie dzieci, ja mam upadłych autorów. Każdy z nas robi swoje. - Ale zobacz, jak świetnie sobie radzisz z Henrym - wtrącił Kit. - Potworni Pisarze pewnie cię dobrze wyszkolili. Miranda się rozpromieniła. Promienieje, zdziwiła się Annie. Zaskoczył ją też fakt, że Kit zna nazwę klientów Mirandy używaną tylko w kręgu rodzinnym. Zawsze sądziła, że to określenie dla wtajemniczonych. A Kit i Miranda znali się tak krótko - chyba nie dłużej niż miesiąc? Ale przez ten czas prawie stale przebywali ze sobą. Annie patrzyła, jak siostra posyła Kitowi uśmiech - nie uwodzicielski uśmiech Manipulandy, ale naturalny, szczery, szczęśliwy i promienny. Kit, wyraźnie oczarowany, zamrugał oczami, jak gdyby Miranda była jaskrawym światłem, a on oślepionym królikiem. To się musi skończyć płaczem, pomyślała Annie. To się musi skończyć płaczem: tak mówili rodzice, gdy dzieci za bardzo się rozbrykały. Zreflektowała się zaraz, że Kit i Miranda nie są jej dziećmi. Nawet jej dzieci nie były już dziećmi. Były całkiem dorosłe. Niebawem będą miały własne dzieci. Mały chłopiec na podłodze, który wywołał w niej tyle wspomnień, mógłby być raczej jej wnukiem niż synem. Poczuła się nagle bardzo stara, zwinęła się w kłębek na kanapie obok matki i mrucząc „Mamusiu", położyła głowę na ramieniu Betty.
R
Jesteśmy stare, pomyślała. Miranda jest stara. Nie wolno jej zostać zdesperowaną podstarzałą kocicą.
L T
Po chwili znów się zreflektowała: kim jestem, żeby decydować, kim Miranda powinna być? Kim jestem, żeby decydować, co jest aktem desperacji? Z tego będzie płacz, ale kim jestem, żeby decydować, że płacz to coś niestosownego? Nie da się chronić wszystkich, nawet Mirandy. Zwłaszcza jeśli nie chce, aby ją chronić. Zwłaszcza przed przystojnym, troskliwym młodym kochankiem. Jeżeli rzeczywiście był kochankiem. Przystojny, troskliwy młody kochanek mógłby w każdym razie sprawić, że Miranda zapomni o Potwornych Pisarzach. Potworni Pisarze nie byli ofiarami, na jakie pozowali. Byli ofiarami szarlatańskimi. To musiało drażnić konesera niedoskonałości takiego jak Miranda. Ich cierpienia nie były niczym więcej niż podróbką, reprodukcją, kostiumem, atrapą. Jeżeli Miranda nie mogła mieć autentycznych ofiar, to przynajmniej zasługiwała na autentycznie zwykłego, normalnego człowieka jak Kit Maybank, mężczyznę prowadzącego prawdziwe życie - jeżeli castingi można nazwać prawdziwym życiem - przy którym przestałaby myśleć o imitacjach ludzi piszących kroniki imitacji swojego życia. Mimo wszystko to się musiało skończyć płaczem. Frederick, jak przypuszczała, był prawdziwym człowiekiem prowadzącym prawdziwe życie. Pracował i świata nie widział poza swoimi dziećmi i wnukami. Budził się rano i oddychał powietrzem napływającym znad morza. To właściwie wszystko, co o nim wiedziała. Prócz tego, że pewnego wieczoru zjawił się w jej mieszkaniu. Wszedł za nią do wąskiego korytarza. Położył dłonie na jej ramionach i gwałtownie pchnął ją na ścianę. Pocałował ją i przycisnął się do jej ciała z zaskakującą niecierpliwością, na którą z początku zareagowała niegodną myślą, że być może zażył viagrę. Zaczynała działać czy właśnie przestawała? Czy to polegało właśnie na tym? „Erekcje trwające dłużej niż cztery godziny...". W głowie zabrzmiał jej urywek telewizyjnej reklamy - a
potem myśli zaczęły się cudownie gmatwać, przyciągnęła go jeszcze bliżej i jak dwoje oszołomionych nastolatków ruszyli do sypialni. Annie uśmiechnęła się na tamto wspomnienie. Frederick został u niej na noc, rozrzuciwszy ubranie na podłodze. Pamiętał jednak, żeby wyłączyć telefon komórkowy, chcąc się prawdopodobnie ukryć przed dziećmi.
9 Betty nie mogła się nadziwić nowym domom, które wyrastały z ziemi w coraz krótszym czasie, a każdy przewyższał poprzedni wielkością i stopniem zawiłości interpretacji historycznych stylów architektonicznych. Każdy nowy dom miał trzydrzwiowy garaż, w którym stały trzy nowe samochody, co jej zdaniem tłumaczyło niesłabnący ani na chwilę ruch w miasteczku. Betty jeździła samochodem powoli i z niechęcią, parkowała przy supermarkecie, a potem oniemiała wędrowała po wielkim labiryncie regałów. Kiedy zachwycała się wielkością supermarketu, obfitością produktów i gigantycznymi pudełkami płatków zbożowych wszystkich marek, jakie można sobie wyobrazić, Annie mówiła jej, że zachowuje się jak imigrantka z Rosji z 1983 roku, ale czuła się równie obco jak prawdziwa imigrantka. W Nowym Jorku przedzierała się przez wąskie przejścia między rega-
R
łami w Zabar's i Fairway i zatrzymywała się na rogu małego bazaru, żeby kupić kwiaty. Torby przywożono do domu, a kiedy jej nie było, odbierał je portier, gdy przyszła, przynosił na górę i zostawiał w kuchni. Tutaj sama
L T
pchała wyładowany wózek do samochodu, mocowała się z torbami, by zapakować je do bagażnika, potem mocowała się, by je wyciągnąć i wtaszczyć do domu. Lubiła wyjeżdżać na zakupy. Supermarket rozpościerał się przed nią niczym bezkresny obszar niezliczonych okazji, nowy, rozległy i ekscytujący, podobnie jak pierwsi osadnicy na zachodzie musieli widzieć prerię. Ale po powrocie do domu zmęczona i przybita Betty zaczynała tęsknić za dawnym życiem.
Moje dawne życie, myślała. A potem dumała nad paradoksem swojej sytuacji. W dawnym życiu była młoda. W nowym życiu była stara. Zupełnie bez sensu. Żałowała, że nie ma portiera. Nigdy nie zdradzała tych myśli córkom. Bo i po co? Annie codziennie wczesnym rankiem szła na plażę popływać. Miranda wychodziła na spacer podczas burzy. Wyglądało na to, że dobrze przystosowały się do wiejskiego życia. Ze względu na nie na razie lepiej zostać w Westport. To jednak nie było łatwe. Betty nie była młodą dziewczyną dopiero wkraczającą w życie. Nie było jej łatwo w Westport, gdy była młodą dziewczyną dopiero wkraczającą w życie, jak więc można sobie wyobrażać, że tym razem pójdzie lepiej? Oczywiście Lou nie miał złych zamiarów. Natomiast Joseph, kto jak kto, ale Joseph powinien wiedzieć, że nie należy jej skazywać na chatkę w zatłoczonym miasteczku, w którym nie miała dokąd pójść. W Nowym Jorku Betty i Joseph, gdy byli młodsi, często przyjmowali gości, nawet w ostatnich latach zapraszali starych przyjaciół na kolację. Najczęściej jednak umawiali się z przyjaciółmi w restauracji. W Nowym Jorku zawsze pojawiała się jakaś nowa restauracja, o której się czytało, w której rezerwowało się stolik z miesięcznym wyprzedzeniem, w której ostatecznie zjadało się i wydawało za dużo. Restauracje zajęły miejsce kina, gdzie pokazywano prostackie i pełne przemocy filmy, oraz dzieci, które w kręgu znajomych Weissman-
nów już wszystkie dorosły. Betty zastanawiała się, gdzie się podział ten krąg. Być może otaczał Josepha, bo na pewno nie pociągnął za nią. Miała kilkoro bliskich przyjaciół - Harveyów i Littmanów - którzy regularnie dzwonili i próbowali się umówić z Betty. No i miała przyjaciółki z college'u, Judith i Florence. Nic nie zmieniło ich przyjaźni, od dziesiątków lat zażyłej i niezachwianej, która trwała do dziś niemal wyłącznie dzięki rozmowom telefonicznym. Ale Życie Towarzyskie, jakie kiedyś prowadziła Betty, zanikło. Restauracje w Westport były nijakie i za drogie. Nie było kina, gdyby miała ochotę obejrzeć film i znalazła osobę do towarzystwa. Nie było do roboty nic i z nikim, a ponieważ Betty wieczorem nie siadała za kierownicę, nie miała nawet jak opuścić domu. Wyobrażała sobie nowojorskie autobusy ozdobione ciekawymi fragmentami poezji albo cytatami z George Eliot, reklamami Con Edison i zoo na Bronksie. Nowy Jork wydawał się znacznie bardziej cywilizowanym i społecznym miastem z perspektywy tej odludnej krainy wron, samochodów i wąskich uliczek. - Och, jak tu spokojnie - zachwycała się Judith, gdy pewnego dnia była z Betty na lunchu i w teatrze Westport. Szły Main Street, oglądając witryny sklepów. - Widać niebo! Na tej uroczej uliczce są wszystkie sklepy, jakie mamy na Madison Avenue. I teatr! Naprawdę jest to samo co w Nowym Jorku. W pewnym przewrotnym sensie miała rację - sztuka okazała się równie okropna jak w większości nowojorskich teatrów, sklepy odwiedzały głównie takie same szczupłe i hałaśliwe matki, które robiły zakupy w mieście, królowały ubrania w tym samym fasonie co na Madison, dla kobiet znacznie młodszych od Betty, nad głową miała takie samo szare niebo.
R
- Bardzo kosmopolityczne małe miasteczko - zapewniła przyjaciółkę Betty swoim najbardziej radosnym
L T
tonem. Ale Westport nie robiło na niej wrażenia ani kosmopolitycznego, ani małego. Właściwie nie robiło nawet wrażenia miasteczka. Było wielkie, rozległe, gwarne i prowincjonalne. - Betty, jeżeli już musisz żyć na wygnaniu, mogłaś trafić gorzej - powiedziała Judith, która nie była głupia i znała Betty dość długo.
Betty uśmiechnęła się do niej. Co za szczęście mieć przyjaciół, którzy rozumieli, co naprawdę kryło się w jej słowach.
- Masz absolutną rację - odrzekła. Ale gdy wyjeżdżały z parkingu na Post Road, nie mogła się powstrzymać od uwagi: - Popatrz, jaki ruch! Ostatnią imprezą u kuzyna Lou była wyjątkowo duża kolacja na cześć ojca Rosalyn, pana Szpuntowa. Pan Szpuntow zmienił nazwisko na Sherwood wiele lat temu, a dokładnie 24 października 1929 roku, w czarny czwartek. Miał tego dnia osiemnaście lat i obawiając się, że winą za krach na giełdzie zostaną obarczeni Żydzi, tak jak za prawie każdą katastrofę, Szpuntow spojrzał w przyszłość i zobaczył siebie jako Sherwooda. Ale w miarę jak Sherwood, de domo Szpuntow, się starzał i zaczynał coraz więcej zapominać, jedną z rzeczy, którą doskonale pamiętał, było jego dawne nazwisko. Mniej więcej rok temu przestał reagować, gdy zwracano się do niego „Sherwood". Nie lubił, kiedy młodsi ludzie mówili do niego „Izzy", uważając to za impertynencję, i stawiał na swoim, ponieważ nigdy nie było wokół niego nikogo, kto miałby więcej niż jego dziewięćdziesiąt osiem lat. Był niegdyś Szpuntowem i stał się Szpuntowem na nowo. Pana Szpuntowa posadzono między Betty a jego zięciem Lou. Naprzeciwko niego siedziała jego córka, której włosy zostały ujęte w karby skomplikowanej sieci sztywnych fal i wąwozów.
- Mój ojciec i ja właśnie zachwycaliśmy się zjawiskiem targowisk w Westport - mówiła Rosalyn do kobiety obok. - Ten człowiek ma okropną fryzurę na pożyczkę - powiedział głośno pan Szpuntow, zwracając się do kuzyna Lou i wskazując podbródkiem swoją córkę. - Nigdy nie lubiłem czesać się na pożyczkę. - To jest Rosalyn, panie Szpuntow - szepnął nerwowo kuzyn Lou. - Tato ma swoją teorię na temat targowisk - ciągnęła z determinacją Rosalyn, podnosząc nieco głos. Prawda, tato? - Wygląda idiotycznie - rzekł pan Szpuntow, piorunując córkę wzrokiem. Rosalyn odpowiedziała takim samym spojrzeniem. - Chciałabym wznieść toast - oznajmiła niespodziewanie. Wstała. - Za mojego ojca, który przyjechał, żeby u nas zamieszkać. Mamy nadzieję, że uda się nam zapewnić mu szczęśliwą i wygodną jesień życia. Skłoniła się przed panem Szpuntowem. - Za twoją jesień życia! - Co on mówi? - spytał pan Szpuntow. - Tak jest, za szczęśliwą jesień! - zawtórował na cały głos kuzyn Lou. Jego słowa rozbrzmiały nad całym stołem, zagłuszając pana Szpuntowa. Jesień życia, pomyślała Betty. Boże wielki. To nie brzmi zbyt optymistycznie. Biedak.
R
- Nieważne - powiedziała do starszego pana. - Człowiek ma tyle lat, na ile się czuje. - Dlaczego ta staruszka do mnie mówi? - zapytał kuzyna Lou pan Szpuntow. - Jestem głuchy jak pień.
L T
To kuzyn Lou nalegał, aby wziąć teścia do domu. Staruszek mieszkał dotąd ze swoją dziewczyną, młodszą, osiemdziesięciodwuletnią kobietą, która zmarła nagle na tętniaka, pozostawiając w mieszkaniu w Queens pana Szpuntowa i trzy niesforne psy. Rosalyn zaproponowała, żeby znaleźć mu jakieś miejsce w domu, a kuzyn Lou zrozumiał, że ma na myśli ich dom. Gdy zdała sobie sprawę, że błędnie ją zrozumiał, było już za późno: przygotowania były zbyt zaawansowane i zostały co gorsza za bardzo nagłośnione, by móc się wycofać z pochopnej decyzji. Pan Szpuntow wprowadził się do wielkiego domu w Westport, gdzie dostał swój pokój i służącego. (Psy, dzięki Bogu, wziął syn zmarłej dziewczyny - przecież były jakieś granice. Choć wobec gościnności Lou Rosalyn nie dane było jeszcze się przekonać, gdzie się znajdują). Tak więc staruszek otrzymał stałe miejsce przy długim stole Lou. Rosalyn przypisywała różne opinie i bon moty ojcu, który z coraz większym rozdrażnieniem zastanawiał się głośno, dlaczego ten chudy staruszek z pożyczką stale go zadręcza. - „Śliczne maleństwo" - zanucił Lou, mrugając do Mirandy. Miranda siedziała obok Kita, rzeczonego ślicznego maleństwa. Miejsce przy drugim końcu stołu zajmował zamyślony Roberts z ogniście żółtą muszką pod szyją. Lou rzucił jakąś uwagę o wrześniu i maju oraz romansach w tych cudownych, lecz zupełnie różnych miesiącach. Chyba dobrze się bawił, przedstawiając Kita i Robertsa jako konkurentów ubiegających się o względy Mirandy. Annie uznała, że kuzyn wykazuje się nadzwyczajnym brakiem delikatności w tej kwestii. Rozumiała jednak, skąd mu to przyszło do głowy - jej siostra była ostatnio pełna życia i wyglądała przepięknie. Annie współczuła Robertsowi. Pochwycił jej spojrzenie i na jego twarz wypełzł lekki, nieśmiały uśmiech. Coraz bardziej wciągała Robertsa w rozmowę, jak gdyby czuła, że ma obowiązek dostarczyć odtrąconemu kochankowi odrobiny rozrywki i wynagrodzić mu krzywdę zainteresowaniem mniej efektownej z sióstr.
Rzeczywiście, z początku okazał się trudnym rozmówcą, odpowiadając na pytania monosylabami, które niemal uniemożliwiały kontynuowanie wymiany zdań. Annie zauważyła jednak, że im więcej czasu rozmawiali, tym swobodniej się czuł, a czując się swobodniej, Roberts stał się bardziej interesujący i zaskakująco dowcipny. - Jak to się stało, że ludzie zwracają się do pana po nazwisku? - zapytała go Annie. - Dlaczego wszyscy nazywają pana po prostu Roberts? Uśmiechnął się skromnie. - To taki styl gwiazdy rocka. Mijały tygodnie i dni zaczęły rzednąć - stawały się coraz krótsze i ciemniejsze, kuląc się i zwijając w kłębek jak śpiące zwierzęta. Między żółknącymi liśćmi drzemały wrony. Do skrzynki pocztowej z nazwiskiem Wisemen przychodziły coraz grubsze rachunki kart kredytowych, lecz Betty i Joseph wciąż nie rozwiązali problematycznych kwestii swojej separacji, Annie wciąż nie miała żadnych wiadomości od Fredericka Barrowa, a Kit wciąż spędzał z Mirandą niemal każdy dzień i wieczór. Kit zaczął towarzyszyć Mirandzie w porannych przechadzkach, wraz z Henrym, który spał, śpiewał albo kwilił w oliwkowozielonym nosidełku. Spacerowali powoli, przyglądając się, jak niebo rozświetla srebrzyste światło, i rozmawiali. Po początkowym etapie przesłuchania Mirandy Kit, jak można się było spodziewać, wreszcie zaczął
R
mówić o sobie. Miranda posłusznie przygotowała się do słuchania, tak jak zawsze słuchała wszystkich, czekając na zwierzenia, które musiały nastąpić.
L T
Zamiast jednak opisywać dramat molestowania seksualnego w internacie albo brutalność okrutnego ojczyma czy okropieństwa walki z uzależnieniem od cracku, Kit opowiadał o szczęśliwym dzieciństwie w Maine, o wyprawach do lasu z rodzicami i rodzeństwem w poszukiwaniu dziko rosnących rzadkich kwiatów; o wieczorach na kamienistych plażach, gdzie się pluskał i szukał małży w lodowatej wodzie. Obraz gromadki tych pięknych ludzi - bo na pewno wszyscy byli podobni do Kita - którzy zanurzają się w bujną zieleń lasów Maine przy wtórze radosnego śpiewu ptaków albo stoją na wietrznej plaży po kolana w falach przyboju, sprawił, że Miranda zapragnęła znaleźć się w Maine. Zapach sosen. Wiatr gnający śnieżnobiałe chmury przez bezkresny błękit nieba. Wprawdzie Miranda świetnie czuła zapach sosen w miejscu, w którym przebywała, a wiatr gnał chmury przez bezkresny błękit nieba dokładnie tak, jak sobie wyobrażała tu, na Compo Beach, i prawdopodobnie dlatego pomyślała o sosnach, chmurach i bezkresie, lecz mimo to zapragnęła znaleźć się w Maine, ziemi Alexa Katza i E.B. White'a. - Wydawało mi się, że homar na bar micwie to zupełnie normalne... - mówił Kit. Miranda uśmiechnęła się do niego. Spojrzała na Henry'ego, który w tym momencie spał, wtuliwszy różowe usta w ramię ojca. Słuchała Kita w skupieniu, w ogóle go nie słysząc. Jego opowieści działały na nią jak balsam. Nie był to pamiętnik udręki ani Małego Zwycięstwa. Po prostu ciepłe wspomnienia. Chyba u nikogo nie widziała takich oczu jak u Kita. „Seth, mój najlepszy przyjaciel", mówił. Jego słowa płynęły obok, muskając ją jak delikatny wietrzyk. Świetliste, jasnoszare oczy, głębokie i przejrzyste jak powietrze, obramowane ciemnymi, gęstymi rzęsami niczym firanki. Miał oczy wyraziste jak gwiazda niemego kina. Och, mogłaby bez końca myśleć o oczach Kita. „Na bar micwie Setha", powiedział Kit. Na bar micwie, pomyślała Miranda, starając się uważać. Na bar micwie Setha. Miała zapewne tyle lat, co rodzice Setha. Ale na pewno była lepiej za-
konserwowana niż rodzice Setha, których wyobrażała sobie jako wymizerowaną, zasuszoną parę w identycznych adidasach i jasnozielonych bluzach z polaru. „Na przystawkę były ostrygi i wątróbka", mówił Kit. Henry się obudził i Kit postawił go na piasku. Miranda i Kit przyglądali się, jak chłopczyk kopie dziurę. Mirandzie wydawało się, że to musi być najpiękniejsza pora roku - w powietrzu wyczuwało się lekki chłód, światło było łagodne i przytłumione. Ale jestem za stara, pomyślała, a Kit za młody. W tym momencie Kit wziął ją za rękę i przycisnął do ust. Oczywiście rodzice Kita byli starsi, przypomniała sobie, z pewnością starsi od niej, skoro Kit był przypuszczalnie najmłodszym z czworga dzieci, które rodziły się co trzy lata. Poza tym świetnie się ze sobą czuli we trójkę, ona, Kit i Henry. Nagle Miranda przyklęknęła na jedno kolano i usypała kopczyk z piasku. - Zamek - wyjaśniła. Henry z zapałem pokiwał główką. - Tak - powiedział. - Zamek. Miranda zastanawiała się, jak wyglądałoby życie z tą małą, ruchliwą istotką przy boku, towarzyszącą jej dzień w dzień, która budziłaby ją w środku nocy z powodu sennego koszmaru albo mokrej pieluszki, bębniłaby
R
lepką łyżeczką w kuchenny stół, wydawałaby z siebie dzikie, przenikliwe małpie wrzaski, łapiąc pudełka płatków w sklepie spożywczym. Gdy Henry płakał, jego twarz natychmiast wykrzywiała się w grymasie bezbrzeż-
L T
nej żałości. W tej chwili nie płakał, choć Miranda była pewna, że to wkrótce nastąpi, z powodu, którego nigdy nie potrafiła przewidzieć - na przykład nagle przypominał sobie, że wczoraj upuścił na ziemię rożek z lodami; znajdował w piasku niedopałek papierosa, który zaraz mu konfiskowano; albo nieoczekiwanie sam piasek zaczynał go drapać i mu przeszkadzać; przyczyną płaczu mógł być szum fal, wiatr albo nisko nurkująca mewa. To mogło być cokolwiek, w każdej chwili. Na razie jednak Henry siedział na piętach, robiąc patykiem dziury w mokrym piasku. Żółte światło czule go dotykało. Jego twarz wyglądała poważnie i pięknie. Poczuła rękę na włosach i uniosła wzrok. To był Kit, który uśmiechał się do niej. Prawie zupełnie zapomniała o jego obecności. Kiedyś Miranda spytała Kita, dlaczego nie wraca do swojego mieszkania w mieście albo nie przeprowadzi się do dużego domu ciotki Charlotte. - Wiem, że to gniazdko jest cudowne, malownicze i tak dalej - powiedziała, rozglądając się po domku nad wodą. Były tu trzy pokoje pomalowane na marynarską biel - salon, w którym stały dwa fotele ogrodowe Adirondack, dwupalnikowa kuchenka i mała lodówka, a na podłodze leżał szmaciany chodnik; mała sypialnia z klonową komodą i mosiężnym łóżkiem z czasów, gdy ludzie najwyraźniej byli niżsi i szczuplejsi; oraz jeszcze mniejszy pokoik, w którym stało staromodne, ozdobne dziecinne łóżeczko. - Ale wygląda, jakby zbudowano je dla hobbitów. - Albo dla Henry'ego. - Nawet mały Henry potrzebuje drzwi siatkowych. Zakładasz na noc moskitierę? Masz wentylator? Ogrzewanie? Pewnie domek nie jest ocieplony na zimę, co? Mam nadzieję, że masz ciepłą wodę. Masz, prawda?
Kit roześmiał się i skinął głową. - Ale serio, nie byłoby wam wygodniej w tej wielkiej rezydencji? ...Manderley - dodała głosem z kina lat trzydziestych, czując nagłe zmieszanie, jak gdyby przekroczyła jakąś granicę. - Uwierz mi, ciotka Charlotte o niczym innym nie marzy, a ja kocham ciotkę Charlotte na zabój i cieszę się, że mogę tu spędzić trochę czasu i pomóc jej w tym i owym, zanim wrócę z Henrym do Nowego Jorku, ale mieszkać z nią? W jednym domu? Nie, dziękuję. I nie musisz się trapić, moja gospodyni. Mamy nie tylko ciepłą wodę, ale i ogrzewanie, prawda, Henry? Wieczorem po powrocie do domu Miranda opowiedziała o tej rozmowie matce i siostrze. - Nie mają drzwi siatkowych? Okropne! - powiedziała Betty. Miranda wyobrażała sobie, że ciotka Charlotte musi być podobna do Dużej Edie z filmu „Szare ogrody". - Moim zdaniem bliżej jej do panny Havisham - oznajmiła Annie. Nigdy jednak nie miały sposobności przekonać się, która była bliższa prawdy, ponieważ żadna z nich, nawet Miranda, nie potrafiła wymyślić pretekstu, żeby spotkać się ze stroniącą od ludzi panną Maybank, a Kit nigdy zaproponował im, aby ją poznały. Kiedy Kit musiał pojechać do miasta, zostawiał Henry'ego u Mirandy.
R
- Nie pozwól się wykorzystywać swojemu przyjacielowi - powiedziała Betty, myśląc o talk-show o babciach, które zostały skazane na wychowywanie małych dzieci młodych nieodpowiedzialnych rodziców.
L T
Formalnie rzecz biorąc, nie była babcią Henry'ego i nawet lubiła brzdąca, ale jeżeli się czegokolwiek nauczyła od gromady terapeutów zaszczycających dzienne programy telewizyjne, to potrzeby wyznaczania granic. Dorastała w przeświadczeniu, że w życiu ma przekraczać granice, lecz okazało się, że była w błędzie. Miranda parsknęła śmiechem.
- Nie, nie - odrzekła. - Tego mi właśnie trzeba.
I rzeczywiście dobrze robiły jej dni spędzone na plaży na poszukiwaniu muszelek i patyków, kopaniu zapadających się tuneli i budowaniu krzywych kopców z piasku. Dawne życie w mieście, romanse, a nawet praca zostawały gdzieś w oddali. Wciąż dławiła ją gorycz porażki, ale już nie tak często i z mniejszą siłą. Budziła się rano, ochoczo zrywała się z łóżka i myła się lawendowym mydłem, które zdaniem Henry'ego pachniało jak herbata. Urządzała z chłopcem podwieczorki takie same jak w swoim dzieciństwie, tyle że bez pań znad kominka, które, jak mu tłumaczyła, były zaproszone, ale nie mogły przyjść ze względu na spotkanie umówione wcześniej. Opowiedziała mu o paniach znad kominka. Mądrze kiwał głową, wylewając na podłogę swoją herbatę, czyli sok jabłkowy, i w naukowym skupieniu oglądając powstałe kałuże. Kiedy go kąpała, brał plastikowe kubeczki i miseczki, naśladując rytuał zaparzania herbaty. Patrzyła na to ze wzruszeniem głębszym, niż mogłaby się spodziewać. Czasami sadzała Henry'ego na wykorzystywanych podczas różnych ceremonii działach przy plaży, żeby go posłuchać. Snuł długie opowieści o lisie, który nosił imię Higbee. - I co było potem? - pytała z roztargnieniem, zamykając oczy w dogasającym jesiennym słońcu i ostrym wietrze, obejmując Henry'ego w pasie, przytulona ramieniem do jego nogi. Radość niesłuchania - dlaczego nigdy dotąd tego nie próbowała? Głos Henry'ego brzmiał jak muzyka, jak prześliczny dźwięk pikola, jak chło-
pięce solo w chłopięcym chórze. Nic dziwnego, że ludzie mają dzieci, pomyślała. Dziecko zastępuje sztukę, kulturę i pracę. Takie małe i głośne dziecko pochłania cały czas, całą energię, całą miłość. Nic prostszego: poddać się i pozwolić, by życiem zawładnęło małe i kruche ucieleśnienie potrzeb. Aby wszystkie decyzje i działania były podporządkowane jednej wymagającej, napoleońskiej istotce. Ogarnęła ją fala ogromnej ulgi: przebywanie z Henrym było pozbawione dwuznaczności, oczywiste, niezaprzeczalne i absolutne. Gdy opowieści stawały się zbyt nudne, żeby je nawet ignorować, Miranda stawiała Henry'ego na ziemi i wolno ruszali w stronę domu, zatrzymując się po drodze i badając prezenty pozostawione przez odpływ omułki, odwrócony pancerz skrzypłocza, biały kamyk, splątane rdzawe wodorosty, zapach morskiej wody i gładki, lśniący muł. Pewnego wieczoru, wracając z miasta kolejką, Annie zauważyła Kita, który odgarniał z twarzy kosmyk chłopięcych włosów i olśniewająco się uśmiechał. Siedziała z tyłu i patrzyła, jak idzie w głąb wagonu, mijając ją i przyciągając jedno, potem drugie i następne spojrzenie. Naprawdę przyciąga wzrok, pomyślała z rozbawieniem. Wyglądał wspaniale, jak soczysty owoc dojrzewający na drzewie. Annie przyłapała się na tym, że ogląda z podziwem jego muskularne ramiona rysujące się pod koszulą. Nawet jego nadgarstki wydawały się młode i męskie. Przez lata Annie była świadoma urody kolegów swoich synów. Pomieszkiwali u niej podczas ferii w college'u i spali pokotem w ich pokojach jak stado psów, a rano wchodzili do kuchni rozebrani do pasa, zaspa-
R
ni, ze zmierzwionymi włosami i gładkimi torsami starożytnych Greków. Przecierali oczy, przeciągali się i jedli, nie zdając sobie sprawy ze swojej urody, z fizycznej aury młodości. Annie szybko i skutecznie stłumiła wszel-
L T
kie fizyczne reakcje na ich urok, ale było czym się zachwycać. Prawdę mówiąc, jak można się nimi było nie zachwycać?
Przypominając sobie poranne defilady pięknych kudłatych młodzieńców, Annie uznała zachwyt młodym przystojnym Kitem za całkiem naturalny stan i nie czułaby żadnego niepokoju, gdyby Miranda podzielała to uczucie. Ale Miranda zareagowała na Kita inaczej, niż Annie oczekiwała. Po pierwsze, Miranda rzadko o nim mówiła, nigdy nie wychwalając pod niebiosa jego zalet, które później zostałyby sklasyfikowane jako wady. Nie dzwoniła do niego w krótkich, regularnych odstępach. Nie kupowała mu absurdalnie drogich prezentów. Nie obwieszczała wszem wobec ogromu swojego szczęścia - nareszcie! - krzycząc radośnie do sprzedawczyń, strażników przejść dla pieszych i człowieka za ladą stoiska mięsnego w supermarkecie. Tym razem Miranda nie zakochała się po uszy jak szaleniec, oznajmiając, że oto wreszcie znalazła tego jedynego. Nie spędzała z nim dwudziestu czterech godzin na dobę przez cztery tygodnie, a potem nie wypłakiwała oczu z rozczarowania, odkrywszy, że jest fundamentalistą, pijanicą, republikaninem czy kimś w tym rodzaju. Tym razem Miranda, przygnębiona i zdezorientowana krachem życia, które z niemałym trudem budowała przez dwie minione dekady, najwyraźniej nie miała dość energii, żeby jak zwykle rzucić się na łeb na szyję w wir romansu. Jej związek z Kitem był inny, łagodniejszy i spokojniejszy, zwyczajniejszy. Miranda wyglądała na szczęśliwą, co cieszyło Annie. Dawało też jej jednak powody do zmartwienia. Bo czy ktoś słyszał o powściągliwej Mirandzie? Bez swojego arsenału ekstrawagancji Miranda wydawała się zupełnie bezbronna. Opuściła gardę: gardę szaleństwa i romantyzmu. Co oznaczało, pomyślała z lękiem Annie, że teraz wszystko się może zdarzyć.
10 Kit i Miranda pierwszy raz kochali się późnym popołudniem, dwa dni po tym, jak się poznali. Henry spał w łóżeczku. Do pokoju sączyło się intensywnie złote światło, a białe zasłony na oknach łopotały z hałasem na wietrze od morza. Miranda czuła dotyk tych samych ramion adonisa, które wyciągnęły ją ze spienionego odmętu. Roześmiała się w głos z epickich słów, w jakich odmalowała ocalenie zmokłej kury. Kiedy się śmiała, Kit powiedział jej, że jest piękna, że znalazł ją w oceanie i że ją sobie zatrzyma, znalezione nie kradzione, jak wymaga sprawiedliwość. Rozpłynęła się, zatraciła w jego ramionach. To było świadome, szalone wyzwolenie. Zupełnie inny wymiar wolności. Odpowiedzialność, ambicje, rozczarowanie i całe jej dotychczasowe życie zostało daleko, daleko w tyle. Rozebrał ją i wyraźnie czuła, jak jej skóra wyślizguje się z dżinsów, swetra, stanika i reszty ubrania. lut też się rozebrał i zauważyła, że z rozmysłem robi to bardzo powoli, pewien, że mu się przygląda. Spędzali tak prawie każde popołudnie. Odurzonej Mirandzie kręciło się w głowie od kipiących w niej emocji: dzikiego poczucia unicestwienia, pod którym kryło się spokojne, niezachwiane przekonanie, że jest absolutnie bezpieczna.
R
Kiedy Henry się budził, zostawiała Kita śpiącego w domku nad wodą i zabierała chłopczyka na spacer po plaży. Na ciemnym piasku błyszczały oczka wody po przypływie, a w srebrzystych drobinach miki lśniły
L T
promienie zachodzącego słońca. Gdy padało, kucali w nieprzemakalnych kurtkach i przyglądali się, jak krople deszczu rozrywają powierzchnię płytkich kałuż na plaży. Trzymali się za ręce, rozmawiając półgłosem. Miranda nigdy nie była religijna, ale sądziła, że mogłaby z zapałem i radością wielbić Henry'ego. Chyba już go wielbię, pomyślała.
Kuzyn Lou też nie był religijny: twierdził, że nie chciałby obrażać pamięci swojej dobrodziejki, pani H., oddając cześć innemu bogu. Ta świętokradcza deklaracja wprawiała w zakłopotanie Rosalyn i Betty, natomiast Annie i Miranda śmiały się serdecznie, ilekroć o tym mówił. Mimo braku religijności kuzyn nie mógł jednak zrezygnować z okazji do tłumnego spotkania przy stole i zamierzał wydać kolację na trzydzieści osób z okazji Rosz Haszana. Zostały zaproszone wszystkie trzy panie Weissmann, a także Kit i Henry. Wśród gości znaleźli się między innymi kobieta, którą kuzyn Lou poznał niedawno podczas darmowej godziny na basenie YMCA w Westport i która okazała się daleką kuzynką Rosalyn; księgowy kuzyna Lou, Marty, wraz ze swoją kilkupokoleniową rodziną; znajomy Lou z pola golfowego, który wynalazł składaną sześciostopową drabinę o grubości zaledwie trzech czwartych cala; chirurg plastyczny, zawsze niezmiernie popularny na wszelkich przyjęciach, który chętnie zakładał okulary do czytania, by lepiej się przyjrzeć; psychiatra z żoną; adwokaci; sędzia; rzeźbiarz w metalu; emerytowany pośrednik handlowy z Siódmej Alei oraz były minister kultury Estonii, którego Lou i Rosalyn poznali przed trzynastoma laty w spa na Ischii. Gdy nadszedł Rosz Haszana, bezchmurny i wyjątkowo ciepły jak na tę porę roku dzień, żadna z pań Weissmann nie poszła do synagogi. Nie miały tego zwyczaju od wielu lat, a Betty szczególnie nie chciała iść w tym roku, bo jak tłumaczyła, jako niedawno owdowiała, nie potrafiłaby znieść takiego duchowego napięcia. Tak
więc trzy kobiety siedziały na werandzie, rozkoszowały się ciepłem i czytały gazety, aż około drugiej na podjeździe zatrzymał się biały mini morris Kita. - Są strasznie wcześnie - powiedziała Betty, patrząc na siedzące w samochodzie dziecko i zastanawiając się, czy coś zakłóci jej spokojne popołudnie. Miranda posłała matce znaczące spojrzenie i podeszła do samochodu. Z trudem powstrzymywała radosne podniecenie. Właśnie kupiła sobie parę crocksów, takich samych jak miniaturowe gumowe sandały Henry'ego. Przedtem nigdy nie zdecydowałaby się na takie obuwie, nawet gdyby miała je nosić tylko na plażę, ale kiedy zobaczyła je w sklepie, wyobraziła sobie zaskoczenie i zachwyt Henry'ego. Wciąż spoczywały w pudełku. Nie mogła się doczekać, kiedy mu je pokaże. Otworzyła drzwi samochodu i sięgnęła, by odpiąć Henry'emu pasy. - Nie - rzekł Kit, wyciągając rękę, jak gdyby chciał zasłonić dziecko. - To znaczy, my tylko na chwilę. Wyjeżdżamy. - Ale kolacja jest dopiero o siódmej. Możecie zaczekać u nas. A jeżeli masz coś do załatwienia, zostaw Henry'ego. Musimy omówić ważne rzeczy, prawda, Henry? - Polecimy samolotem - powiedział Henry. I klasnął w rączki. - Samolotem? - powtórzyła Miranda, klaszcząc w odpowiedzi. - Kiedy? - Dzisiaj! - Ojej! Samolot zabierze cię na kolację do kuzyna Lou?
L T
R
Zdecydowanie pokręcił głową. Wysunął dolną wargę. Zacisnął oczy. I niespodziewanie trysnęły z nich łzy jak gwałtowna ulewa z burzowej chmury.
- Skarbie - powiedziała Miranda, kucając obok samochodu, sięgając ręką przez otwarte drzwi i gładząc go po głowie. - Co się dzieje? Co się stało?
Przystojna twarz Kita ściągnęła się w niewyraźną minę. Rozejrzał się, jak gdyby szukając wsparcia, po czym przygryzł wargę i rzekł:
- Posłuchaj, Mirando, przepraszam, ale musimy jechać... Cii, Henry, wszystko będzie dobrze... - Pogrzebał w kieszeni kurtki i wyciągnął starego, niedojedzonego owocowego zawijasa. - Masz, Henry. I przestań płakać, dobra, stary? Henry zaczął ze smutkiem ssać kawałek czerwonego, wyschniętego cukierka. Miranda dalej głaskała go po głowie. - Moje biedactwo - mówiła cicho. - Co takiego się stało? Henry pocałował ją w nadgarstek, gdy ręka Mirandy przesunęła się w pobliżu jego ust. Muśnięcie, delikatne jak skrzydło motyla, przeszyło prądem jej całe ciało. Ujęła jego rączkę i przyłożyła sobie do policzka. Nie ma niczego poza tym, pomyślała. Poza jego rączką w mojej ręce. Nagle Miranda oczyma wyobraźni ujrzała wyraźny, niezwykle sugestywny obraz, jak trzymając na rękach Henry'ego... nie, nie gotuje. Wchodzi do restauracji. Z Kitem. Zobaczyła, jak karmią chłopczyka kawałkami sushi z paluszkami krabowymi, bez wasabi, tak jak lubił. Poczuła też dotyk pościeli, wyobrażając sobie, jak przykrywa i otula śpiącego Henry'ego, jak gładzi go po policzku, czując na dłoni jego ciepły oddech. Jak przytula do siebie jego spocone, wilgotne ciałko, gdy z przemoczoną pieluszką budzi się w nocy. Jak słyszy dono-
śne chrupanie, gdy Henry je płatki. Jak za mniej więcej rok idzie do przedszkola i niepewnie zaprzyjaźnia się z dziećmi w swoim wieku, a ona odprowadza Henry'ego, trzymając go za rękę, zwalniając kroku, żeby mógł nadążyć, biorąc go na ręce, gdy się zmęczy. Jak woła „Ciężarowa!", wskazując na mijającą ich rozklekotaną śmieciarkę. Będzie chciał zostać śmieciarzem, gdy dorośnie, a ona spojrzy na niego z dumą i pomyśli: jesteś ideałem, Henry. Jesteś ideałem i cała należę do ciebie. Kiedy odezwał się Kit, stojący już obok niej, zwróciła ku niemu twarz rozjaśnioną błogim uśmiechem. - Hmm? - powiedziała. - Przepraszam... - Mówiłem, że musimy zdążyć na samolot. Miranda przechyliła głowę jak pies, ufny i niewinny pies, zdezorientowany niezrozumiałym poleceniem. - Samolot? - Spojrzała na Kita. - Posłuchaj, chciałem się tylko pożegnać. To wszystko stało się tak nagle. No i chciałem przeprosić za dzisiejszy wieczór... - Chwileczkę - przerwała mu Miranda. - Co takiego? Przez chwilę zdawało się jej, że Kit powiedział, że musi zdążyć na samolot. Henry wyciągał teraz przed siebie rączkę z rozczapierzonymi palcami. Patrzyła na nie z zachwytem. Wyglądały jak wspaniały egzotyczny owad. Nowy gatunek, który sama odkryła. - Dostałem rolę - rzekł Kit. - Rolę? - zdziwiła się.
L T
R
- Właśnie się dowiedziałem. - Kit nerwowo kopał kawałek ziemi na podjeździe. - To naprawdę duża szansa. Właściwie niewielka rólka, tyle co nic, ale mam pracę. Pracę, pomyślała Miranda. Praca to dobra rzecz. Powiedz coś miłego. Ale wpadła w popłoch. Kiedyś kochała pracę, teraz kochała Henry'ego. I być może... być może też Kita. - Pracę! - powiedziała.
Betty obserwowała z werandy ich trójkę. Pomyślała, że wyglądają zupełnie jak rodzina. Być może, na przekór wszelkiemu prawdopodobieństwu, ten nieprawdopodobny układ okaże się dla Mirandy szczęśliwy. Gdyby tylko Mirandzie udało się wreszcie jakoś ustatkować. Betty pomachała do Kita i zeszła po spękanych betonowych schodkach na nierówne rżysko trawnika, a za nią ruszyła Annie. - Cześć, Kit! - zawołały. - Cześć, Henry! Co was sprowadza tak wcześnie? - Rola! - odpowiedziała Miranda, próbując się uśmiechnąć. - Kit dostał rolę. - No... - mruknął Kit. - Naprawdę niedużą... w niezależnym filmie... - Kit i Henry wyjeżdżają - ciągnęła Miranda dziwacznie śpiewnym tonem, jak gdyby zwracała się do Henry'ego albo oszalała. - Samolotem. Betty nawiedziła wzbierająca fala mdłości, taka sama, jaka ogarnęła ją w dniu, gdy Joseph poinformował ją o swoim odejściu. Zobaczyła minę Mirandy, usłyszała echo tego samego huku, poczuła chłód tego samego wiru. Była żoną Josepha od zawsze. Miranda i Kit znali się nie dłużej niż miesiąc. Ale długo czy krótko, czy to miało jakieś znaczenie? Czy to kiedykolwiek ma jakieś znaczenie? Nie, pomyślała Betty. Złamane serce to złamane serce.
- Na długo wyjeżdżacie? - spytała, choć sądziła, że zna odpowiedź. Kit miał minę „sam nie wiem, na jak długo", minę pożegnalną. - Muszę jechać do Los Angeles... naprawdę nie wiem, na jak długo - rzekł Kit. Spojrzał na Mirandę. Tak mi przykro, że nie będę mógł z wami iść na kolację... To znaczy, przykro mi, koniec i kropka. Miranda znów wzięła Henry'ego za rękę. - Los Angeles. Miała ochotę wyjaśnić Kitowi, że Los Angeles jest za daleko, że nawet krótki wyjazd trwa w nieskończoność, że jeden dzień to o jeden dzień za długo. Chciała mu wytłumaczyć, że miała wizję ich wspólnego życia, chciała, żeby zrozumiał, co właśnie odkryła, że jej serce wreszcie odnalazło swoje miejsce. Zamiast mu to wszystko powiedzieć, panując nad głosem, spytała tylko, czy Kit nie chciałby zostawić Henry'ego pod jej opieką. - Czy tak nie byłoby łatwiej? Skoro to krótki wyjazd... Kit zabębnił palcami w dach samochodu. - Posłuchaj, Mirando, nie wiem, jak długo to potrwa. Zresztą niedługo wraca jego matka, więc będzie go mogła wziąć. Jego matka. Miranda przyłożyła sobie do policzka rączkę Henry'ego, skupiając się na dotyku każdego paluszka.
R
- Naprawdę bardzo mi przykro... - mówił Kit. - Będę za tobą tęsknił, Mirando. Obaj będziemy tęsknić. - Daj spokój - wykrztusiła. - Masz rolę w filmie! To przecież wspaniale, Kit!
L T
- Tak. - Wzruszył ramionami ze zbolałą miną. - Co? - Nic. Wspaniale.
- Jezu, to się rozchmurz. Prawda, Henry? - Nachyliła się bliżej i przytuliła twarz do twarzy chłopca. Zaczął cmokać, po czym przycisnął słodkie usteczka do jej policzka. - Kocham cię, Henry - szepnęła. - Kocham Randę! - krzyknął.
Miranda się wyprostowała. Miała wrażenie, że traci równowagę, że oddala się od samochodu, od stojącego przed nią mężczyzny, od matki, od siostry. Co za głupstwa. Przecież wyjeżdżają tylko na jakiś czas. Nie miała prawa do żadnego z nich. Jej wizje były marzeniami. Marzenia to fikcja, a fikcja to kłamstwo. - Połamania nóg - powiedziała do Kita ze swoim szerokim, firmowym uśmiechem. - No. Dzięki. Zadzwonię. - Uścisnął ją pospiesznie. - Naprawdę zadzwonię. Betty zwróciła uwagę na to „naprawdę". Wzięła rękę Mirandy i lekko ścisnęła. - Randa! - wrzasnął nagle z rozpaczą w głosie Henry, gdy ruszali z podjazdu. - Randa! Randa! - Boże - mruknął Kit. - Nie teraz, Henry, proszę. Miranda pomachała im i krzyknęła na pożegnanie do Henry'ego, który pomachał pulchną rączką, a ojciec sięgnął do tyłu i wepchnął mu do ust smoczek. Miranda stała na podjeździe pod usychającą sosną. Jej uśmiech przygasł, zmieniając się w wyraz ciężkiej, zobojętniałej rezygnacji. - Rozumiem, że właśnie się dowiedział i musiał zdążyć na samolot. Ale żeby tak nagle... - powiedziała Annie.
- Będzie nam brakowało Henry'ego - dodała Betty. Nie potrafiła się jednak zmusić, by cokolwiek powiedzieć na temat Kita. - Słodki maluszek. - Pojechali - odparła krótko Miranda. Betty próbowała zignorować instynktowną, głęboką empatię. Przytłoczyło ją poczucie pustki, jak ciężkie brzemię, które nieoczekiwanie złożono na jej barki. Wszechogarniającej, głuchej pustki. Przeokropnej. - Cóż - powiedziała, starając się z tego otrząsnąć. - Wszyscy musimy znać granice i nauczyć się rozstawać. Tak mówią wszyscy terapeuci w telewizji. Zresztą, chłopcy niedługo wrócą. Poza tym Los Angeles nie jest aż tak daleko, prawda? - Trajkotała jak najęta, chociaż sama sobie wydawała się nieprzekonująca. - W dzisiejszych czasach. - To prawda, Mirando - zawtórowała Annie. - Chryste, co wy obydwie o tym możecie wiedzieć? - warknęła Miranda. Kiedy zjawiły się na kolacji z okazji Rosz Haszana w wielkim domu kuzyna Lou z widokiem na cieśninę Long Island, Miranda była małomówna i przybita. Od wyjazdu Kita i Henry'ego nie zamieniła prawie ani słowa z matką i siostrą. Annie zdziwiła się, że Miranda w ogóle zgodziła się z nimi iść. Gdy wyszła ze swojego pokoju, ubrana i umalowana, wyglądając pięknie, choć z nieco ponurą twarzą, w pewnej chwili przyłożyła dłoń do czoła, zamykając oczy, a Annie przygotowała się na jakiś melodramatyczny akt. Miranda jednak odgarnęła tylko włosy, otworzyła oczy i powiedziała: - Och, miejmy to już za sobą.
L T
R
Być może w obliczu prawdziwych kłopotów, jakie na nie spadły, Miranda wreszcie wyrosła ze swoich teatralnych ataków. Annie postanowiła przyjąć bierność Mirandy za dobry znak. Gdy jednak zerknęła na bladą, pozbawioną wyrazu twarz siostry, niemal żałowała, że Miranda nie ciskała gromów, nie wpadła we wściekłość, nie wyrywała włosów z głowy.
- Bez małego Henry'ego nie będzie takiej zabawy - powiedziała Annie, spoglądając na tłum starszych obywateli, którzy w większości mówili o sobie, że są w średnim wieku. Naprawdę brakowało jej obecności chłopczyka, choć chciała też w jakiś sposób wyrazić współczucie, mimo że Miranda nie zawsze doceniała współczucie siostry, interpretując je zwykle jako litość albo krytykę. - Będzie mi go brakowało. - Masz własne dzieci. - No tak, ale... - Ale nic - odparowała brutalnie Miranda, po czym odwróciła się na pięcie i oddaliła się dumnym krokiem od skonsternowanych i nieco zmieszanych Annie i Betty. W salonie zebrała się już grupka ludzi, którzy z ożywieniem dyskutowali. Chirurg gratulował estońskiemu ministrowi kultury wyrwania się spod hegemonii Związku Radzieckiego, dzięki czemu kraj uciekł przed uspołecznioną opieką zdrowotną, bo proszę tylko spojrzeć na Kanadę, na co adwokat oświadczył, że Kanada nie ma praw chroniących prywatność obywateli. Słysząc to, kobieta z basenu YMCA wyraziła opinię, że jeśli nie ma się nic do ukrycia, ochrona prywatności nie jest żadnym problemem. Rzeźbiarz w metalu zauważył, że w Montrealu nadal jest życie dla cyganerii, zważywszy na niskie czynsze i dotacje rządowe, nawet mimo braku przepisów o ochronie prywatności i spadającego kursu dolara amerykańskiego, na co chirurg odparł, że
dotacje rządowe nie są żadną pociechą, jeżeli na implant stawu kolanowego trzeba czekać pół roku, a lekarz mówi wyłącznie po francusku, na co wynalazca zaczął lamentować, że ekstrawaganckie zachowania prezydenta Francji Sarkozy'ego nie są chyba tak korzystne dla Żydów, jak się początkowo spodziewał. - Prezydent Błyskotek - rzekł kuzyn Lou, rozkoszując się brzmieniem tych słów. - Och, Betty! - wykrzyknęła Rosalyn na widok kuzynki. Słowo „błyskotek" nagle o czymś jej przypomniało i pomachała do niej ręką przyozdobioną grubą złoto-szmaragdową bransoletą. - Jak ci się podoba? - Piękna. Piękna. - Nie za bardzo rzuca się w oczy? Nie chciałabym wyglądać krzykliwie. Gospodarka jest w takim złym stanie, że to mogłoby być nieprzyzwoite. Staram się być wyczulona na takie rzeczy. - Kaboszony znacznie łagodzą efekt. - Jestem liberałem limuzynowym - oznajmił Lou. - Dlaczego mam odmawiać sobie wygód? - Zawsze byłeś obrazoburcą, kochanie - powiedziała Rosalyn, pobłażliwie klepiąc go po ramieniu. Podano bardzo dobre wino. W dawnych czasach Rosalyn próbowała oszczędzać, serwując wina pośledniejszego gatunku szturmującym ich dom gościom, ale Lou postawił na swoim. - Ależ są u nas codziennie - protestowała Rosalyn. - My też - uciął Lou.
R
Rosalyn ustąpiła, rozumiejąc, że sam chce z tego korzystać, lecz w istocie Lou podawałby gościom doskonałe wino, nawet gdyby był abstynentem. Uwielbiał jednak wznosić z gośćmi toast za toastem wybornym
L T
trunkiem. Na przyjęciu z okazji Rosz Haszana uniósł trzeci kieliszek pod światło i zakręcił nim, obserwując, jak wino spływa po ściankach. Ma „łzy", pomyślał z zadowoleniem. Jak łzy szczęścia. Jak łzy radości i wzruszenia. Lou uwielbiał język swojej przybranej ojczyzny. Język stanowił element jego amerykańskiej tożsamości, więc był do niego bardzo przywiązany. Mówiono mu kiedyś, że gdy zostawia wiadomość na sekretarce, słychać w jego głosie niemiecki akcent, ale zlekceważył tę informację jako zupełny nonsens, choć od tej pory, gdy ktoś osobiście nie odbierał telefonu, odkładał słuchawkę, postanawiając zadzwonić później. - Piękne - mruknął do siebie, mając na myśli łzy wina, wszelkie łzy świata, ten pokój, zebranych w nim ludzi pijących wino, widok na cieśninę, nad którą powoli wznosiła się ogromna pomarańczowa tarcza księżyca w pełni. Siedząca na niskiej ławce Annie również spojrzała na księżyc, zastanawiając się, co porabia Frederick. - Czemu on zawsze coś do mnie gada? - odezwał się donośny, zagniewany głos pana Szpuntowa. Czemu mi dokucza? - To twoja córka!!! - wrzasnął mu do ucha kuzyn Lou. Miranda, spacerująca nerwowo przed panoramicznym oknem, nie słyszała pana Szpuntowa, kuzyna Lou ani Rosalyn, która krzyknęła „Boże wielki!". Wyjechał Kit. Wyjechał Henry. Jej udawana rodzina odjechała miniaturowym samochodzikiem i wsiadła na pokład samolotu do Los Angeles. Zaciskała dłonie w pięści i rozluźniała, zaciskała i rozluźniała, nie zdając sobie z tego sprawy. Przecież nadal możemy być udawaną rodziną, mówiła sobie. Kit może wrócić za tydzień, za dwa. Sam mówił, że to mała rola. Oczywiście mogła być mała, ale często grana. Możliwe, że zostanie tam na kilka miesięcy. Kto się zaopiekuje Henrym? Oburzające. To naprawdę była forma znęcania się nad dzieckiem. Biedny Henry, zamknięty w hotelowym pokoju z jakąś opie-
kunką bez dokumentów, która cały czas w obcym języku paple przez komórkę. Nigdy nie nauczy się porządnie mówić w tak ważnym momencie swojego życia. Miranda spędziła poprzedniego wieczoru parę godzin, czytając w internecie o rozwoju mowy u dwulatków. Będzie musiała zadzwonić do Kita i wszystko mu zrelacjonować. Spojrzała na zegarek. Pewnie już byli w samolocie. Miała nadzieję, że Kit wziął na pokład fotelik samochodowy Henry'ego i starannie go przypiął. Tak było o wiele bezpieczniej. Miranda usiadła, jęcząc w duchu, i zaczęła gryźć paznokieć kciuka. Betty wolałaby, żeby Miranda nie obgryzała paznokci. To brzydkie, a ona była taką ładną dziewczyną. - Twoja siostra przypadła do serca małemu Henry'emu i jego ojcu - powiedziała do Annie, która siedziała zgarbiona na ławce. - Powiedziałabym, że nawet bardzo. Szkoda, że tak nagle musieli wyjechać. To cudownie, że Kit dostał pracę, ale Miranda tak ładnie się do nich dopasowała. Wyprostuj się, kochanie. - Mhm - burknęła Annie. Ona nieszczególnie przypadła do serca dzieciom Fredericka. Choć nie ulegało wątpliwości, że ojca bardzo szanują. Być może dlatego sprawiali wrażenie zaborczych. Albo chodziło o ich matkę? Annie nigdy nie pytała, co się stało z panią Barrow, ale zastanawiała się nad tym. Niedawno zmarła? A może jak Betty została porzucona i pozbawiona środków do życia? Jaką była osobą? Jak wyglądała? Czy nadal się widywali? Albo czy chodził z kwiatami na jej grób, a potem kładł się obok na trawie i do niej szeptał? Trudno było sobie wyobrazić którąkolwiek z tych wersji, ponieważ nie wiedziała nic o jego żonie i niewiele
R
więcej o Fredericku, chociaż i tak wyobrażała ich sobie razem, niewyraźnie, mgliście i w oddali. Dlatego doznała szoku, gdy zobaczyła, jak matka z radością rusza żwawym krokiem w kierunku drzwi,
L T
w których pojawił się prawdziwy i niezwykle wyraźny Frederick, ten sam Frederick Barrow, o którym myślała. Wkroczył do salonu w towarzystwie młodej kobiety o srogiej minie, w której rozpoznała jego córkę Gwen, oraz mężczyzny - zapewne jej męża - i dwóch dziewczynek w identycznych sukienkach z aksamitu. Jest za ciepło na aksamit, pomyślała zupełnie nie à propos Annie, przypominając sobie wiele świątecznych kolacji z dzieciństwa, które spędziła zlana potem. W Rosz Haszana zawsze jest za ciepło na aksamit. Przez drzwi wraz z Frederickiem, Gwen, jej mężem i różowymi dziewczynkami w wiśniowych sukienkach weszła wyczuwalna w wieczornym powietrzu wilgoć znad cieśniny, która podążała ich śladem jak duch. - Świeża krew - szepnęła łakomie Rosalyn, kierując szybkie kroki w stronę nowo przybyłych gości. Często ogarniało ją obezwładniające poczucie znudzenia gośćmi męża. Jak wielu kolekcjonerom ceramiki, motyli czy starych torebek, Rosalyn znacznie bardziej zależało na pozyskaniu nowego okazu niż na samych gościach z jej ogromnej kolekcji. Dzięki Lou miała nigdy niekończącą się listę nazwisk do zapamiętania oraz profesji, które musiała im przyporządkować w swojej prywatnej hierarchii, co przyjmowała z umiarkowaną wdzięcznością. Ale ten okaz - co nie zdarzało się prawie nigdy - zawdzięczała wyłącznie sobie. Poznała Gwendolyn Barrow na pewnym drętwym wieczorze niezrozumiałej sztuki, gdzie znalazła się w hermetycznym kręgu nowojorczyków, i obie znudzone kobiety zaczęły rozmawiać o wadach i zaletach ćwiczeń pilates i gyrotonic. Rosalyn twardo, jeśli to słowo w ogóle mogło pasować do tak drobnej osóbki, opowiedziała się po stronie gyrotonic, a Gwen zdradziła, że też zaczyna się przekonywać do tego typu gimnastyki. Kobiety się polubiły i Rosalyn dość lekkomyślnie zaprosiła nową przyjaciółkę na Rosz Haszana do Lou. - Gwen! - zawołała. - Witaj w Westport! Kim są te eleganckie damy, które ze sobą przyprowadziłaś? Czyżby to były Julia i Ofelia? - Gwen i Rosalyn spotkały się tylko jeden raz i Rosalyn pogratulowała sobie, że
nie zapomniała imion bliźniaczek. Jej ojciec mógł sobie pozwalać na leniwe pławienie się w demencji, ona jednak nadal cieszyła się doskonałą pamięcią. - Niemożliwe, żeby tak wyrosły... - ciągnęła, obracając wielką twarz w stronę dziewczynek. Julia i Ofelia spojrzały na nią z minami, które sugerowały, że wolałyby raczej podzielić los swoich słynnych imienniczek, niż stać teraz w salonie Rosalyn pod zawieszoną nad ich głowami twarzą Rosalyn. Nagle Julia i Ofelia się rozpłakały: ich usta jednocześnie zadrgały, po czym wykrzywiły się w żałosnym grymasie. Szlochały chórem, a ich ojciec kucnął i zaczął przemawiać do córek z poważnym wyrazem twarzy, choć odnosił się do nich z wyraźnym szacunkiem, jak gdyby były maleńkimi ambasadorami maleńkiego kraju. Annie zobaczyła wejście rodziny ze swojego stanowiska przy szklanych drzwiach prowadzących na taras i poczuła powiew wilgotnego powietrza. Serce zabiło jej żywiej, a twarz oblała się gorącem. Skupiła się na kieliszku z winem ciemnym jak czeluść głębokiego stawu. Czekała na głos Fredericka, a kiedy odezwał się obok niej, wypowiadając tylko jej imię, brzmiał cicho, intensywnie i aromatycznie. - Twój głos jest jak wino - powiedziała, odwracając się do niego z uśmiechem. - Naprawdę, Frederick. - Nie jak zły dżin? - odrzekł. Ujął jej rękę i stali przez chwilę, upojną chwilę dla Annie, której krew huczała w skroniach, zagłuszając wszystkie dźwięki dochodzące z zewnątrz. Ale Frederick chyba coś usłyszał, ponieważ rzucił niepewne spojrzenie na córkę stojącą po drugiej stronie pokoju i czar prysł. Z zakłopotaniem puścił rękę Annie i spytał:
R
- Co ty tu właściwie robisz? - Rozejrzał się po salonie, jakby nie bardzo wiedział, co sam tu robi. - Jaka wspaniała niespodzianka!
L T
- Kuzyn Lou jest moim kuzynem - wyjaśniła.
- Kuzyn Lou jest kuzynem wszystkich, prawda? Gwen słyszała o nim wszystko od jego żony. O ile się orientuję, są w wielkiej przyjaźni. Po jednym spotkaniu. Gwen to okropna snobka, ale Rosalyn od razu przypadła jej do gustu. Czy Rosalyn jest okropną snobką? Tylko to mi przychodzi na myśl, kiedy próbuję sobie wytłumaczyć, skąd ta nieoczekiwana przyjaźń.
Annie nie potrafiła powstrzymać wybuchu śmiechu. - Ale Lou jest moim prawdziwym kuzynem - zapewniła go. - Wprawdzie ściśle rzecz biorąc, nie jesteśmy spokrewnieni, ale naprawdę należy do mojej rodziny. Frederick z entuzjazmem pokiwał głową. - Tak jest! Dokładnie to samo mówiła mi Gwennie: wszyscy są „jak rodzina". Annie dała za wygraną, dodając tylko: - W każdym razie teraz tu mieszkam. - Ach, już sobie przypominam... mały domek, twój kuzyn... A więc kuzyn Lou jest twoim kuzynem i mieszkasz w tym domku. Zastanawiała się, czy Frederick myśli o jej mieszkaniu, o jej sypialni, jej łóżku. Czy w ogóle wspomina. - Mieszkamy zaraz za wzgórzem. - Przy plaży, zgadza się? Fantastycznie. Mój dom też stoi nad wodą. - Nagle zrobił niewyraźną minę. Bezwiednie przyłożył do warg dwa palce. - Mój dom... - Twój dom... - powiedziała zachęcająco, jak mówi się do dziecka, które próbuje coś opowiedzieć.
- Hmm? - Twój dom? Nad wodą? - Mój dom - powtórzył, bardziej do siebie niż do Annie. - Mój dom nad wodą. Mroczny i niebezpieczny... - Dom? - ...mroczniejszy i bardziej niebezpieczny za dnia... - Mówisz jak moja siostra! - Owszem, ale dla niej mrok i niebezpieczeństwo są piękne. - A dla ciebie? - Dla mnie mroczne i niebezpieczne... - Urwał, po czym ze sztucznym uśmiechem rzekł: - No, dość tego. A więc jesteś tu, bo tu mieszkasz, a ja dlatego, że Gwennie poznała małżonkę kuzyna Lou w muzeum Whitney. Są przyjaciółkami od serca. - Znów się uśmiechnął, tym razem sympatyczniej. - To określenie dziś już niewiele znaczy, prawda? Szkoda. Dla człowieka z ubiegłego wieku miało głębszy sens. Nie bardzo umiem sobie z tym poradzić. Annie zaczęła się uspokajać. Lubiła go, po prostu. Bez względu na to, czy Frederick chciał czy nie chciał pamiętać tego, co się między nimi wydarzyło. Ona w każdym razie będzie pamiętała - dlaczego nie pa-
R
miętać o czymś tak przyjemnym? Co nie znaczyło, że będzie się oglądać wstecz. W jej wieku, jak się przekonała, lepiej stale patrzeć przed siebie.
L T
- Czy w Westport nie mieszkał Peter De Vries? - zapytał Frederick. - Brakuje mi jego obecności. Ciekawe, jak to się stało? Jego książki nadal istnieją, wspaniałe jak zawsze, ale sam jest nieobecny. Rozumiesz, co mam na myśli?
Annie odparła, że rozumie, co ma na myśli, choć zastanawiała się, czy w istocie nie nurtuje go nieco inne pytanie: kiedy ja stanę się nieobecny? Frederick miał około sześćdziesiątki. Czyżby zaczął odczuwać tę samą zmianę kierunku w życiu co ona? Czy też miał wrażenie, że osiągnął już szczyt i odtąd czeka go tylko droga w dół? ... - Lucy mieszkała w Westport - powiedziała, otrząsając się ze stanu, który mógł prowadzić do pełnoobjawowej melancholii. - W serialu, kiedy urodził się mały Ricky. Mieszkał tu też „Człowiek w szarym flanelowym garniturze". - A teraz ty: Annie Weissmann. - Długa linia niespokrewnionych ze sobą osób. Annie odzyskiwała dobry nastrój. Opowiedziała mu o żalu matki i siostry z powodu zlikwidowanego zakładu psychiatrycznego. - A moja siostra o mały włos nie utopiła się w kajaku. Uratował ją młody aktor - ciągnęła. Przez chwilę wymieniali uwagi o łodziach i kajakach, a następnie w niewytłumaczalny sposób zboczyli z tematu, rozmawiając o lubianym przez nich oboje aktorze Jamesie Masonie, który od czasu do czasu mylił się im z Dirkiem Bogardem.
- Myślałem kiedyś o wspaniałej, upiornej scenie „Śmierci w Wenecji", w której makijaż Gustawa von Aschenbacha zaczyna się rozmazywać - powiedział Frederick. - Dopiero wiele dni potem zorientowałem się, że cały czas wyobrażałem sobie rozmazany makijaż na twarzy Jamesa Masona. W przeciwległym końcu salonu rozległ się okrzyk: - Tato! To był zięć Fredericka. Annie współczuła Frederickowi: zięć mówił mu „tato". Często myślę o Gustawie von Aschenbachu, kiedy sama się maluję, przemknęło jej przez myśl, choć być może powiedziała to na głos, bo Frederick na nią popatrzył. - Tato! Jesteś - powiedziała córka Fredericka, podchodząc do nich z mężem i dziewczynkami. - Och, dobry wieczór - dodała pospiesznie Gwen na widok Annie. - Jesteś bibliotekarką... Ann, prawda? Jak miło cię spotkać, i to akurat tu. - Gwen trzymała na rękach jedną z córek, która w rozmarzeniu chrupała krakersa. - Akurat tu - powtórzyła Annie. - To jest Ron, mój zięć, a ta osóbka - rzekł Frederick, wyciągając ręce po dziewczynkę - to Ofelia. Annie uścisnęła lepką rączkę Ofelii. - Śliczna sukienka - powiedziała. - Ciepła - odparła Ofelia.
R
Betty obserwowała ich z zainteresowaniem. Cieszyła się, że Frederick przyjechał zobaczyć się z Annie. Czy to Annie go zaprosiła? To nie było w jej stylu tak otwarcie się starać, odkrywać karty. Naprawdę musi się
L T
jej podobać ten powieściopisarz o roziskrzonych oczach i słodkim, melodyjnym głosie. Jeżeli moje dzieci potrafią być szczęśliwe, też będę szczęśliwa, pomyślała Betty, prostując ramiona, chociaż miała w głowie ten sam mętlik co zawsze, a w sercu ten sam stłumiony gniew.
- Słyszałem o Josephie - odezwał się jakiś człowiek obok niej. Próbowała wziąć się w garść i przypomnieć sobie, kto to jest, przyglądając się z mieszaniną fascynacji i obrzydzenia mięsistym wargom mężczyzny, podczas gdy w tle brzęczał gwar rozmów stojących wokół ludzi. - Marty - powiedziała Betty, przypominając sobie wreszcie, że człowiek o ustach w kolorze wątroby to księgowy kuzyna Lou. - Dobry wieczór. - Przykro mi z powodu tego, co się stało - rzekł. Jadł kawałek ciemnopomarańczowego sera. Betty zauważyła, że ser zostawia na jego wardze wąski oleisty ślad jak ślimak. - Potrzebujesz dobrego adwokata, Betty. Rekina. Dam ci nazwisko. - Porozmawiaj z Annie, drogi Marty. Ja jestem w żałobie. - Tak. Podobno jest takie stadium. - Nie wierzę w stadia - odparła Betty. - To nie jest religia, mamo - odezwała się jej młodsza córka, stając obok Betty. A ponieważ Marty wyglądał na nieco dotkniętego, a jej głos zabrzmiał odrobinę zbyt wyniośle, Betty wbrew sobie uśmiechnęła się do Marty'ego i jego obrzydliwie zaślimaczonej wargi. - Dziękuję - powiedziała, biorąc go za rękę i ściskając ją zdawkowo, jak gdyby stała w szeregu osób witających gości. - Dziękuję za miłe słowa.
- Rekin - powtórzył na odchodnym jedno z tych miłych słów. - Boże wielki - powiedziała Betty. - Kto to był? - spytała Miranda. Dwa kroki za nią szedł Roberts. - Księgowy Lou. Mówił, że do rozwodu potrzebuję adwokata rekina. - Raczej audytora specjalizującego się w księgowości śledczej - wtrącił Roberts. - Przepraszam - dodał, gdy Betty nie zareagowała. - To nie moja sprawa. - I pospiesznie odszedł. Księgowość śledcza. Jako świeżo nawrócona i wierna członkini publiczności porannych programów telewizyjnych Betty widziała wiele powtórek wielu seriali kryminalnych i zastanawiała się, czy księgowość śledcza to wydział kryminalistyczny w sprawach rozwodów. Rozwód z pewnością był rodzajem śmierci: ściślej mówiąc, morderstwa. W tym wypadku zwłokami, nad którymi unosił się smród zgnilizny, były wspomnienia, wciąż miłe i piękne, choć martwe i bezużyteczne. Gdyby tylko wspomnienia były naprawdę zwłokami, pomyślała Betty, które można pogrzebać pod sześcioma stopami lepkiej ziemi. Ale przecież wspomnienia nigdy nie umierają. Nawiedzają myśli i serce jak pokryte strupami zombi. Śledczy księgowy nie odnajdzie mordercy, jeśli nie może nawet znaleźć zwłok. W telewizji wszystko wyglądało lepiej. - Podoba mi się ten od owadów - powiedziała głośno. - Co? - Nie podoba mi się ten w ciemnych okularach. - O czym ty mówisz, mamo? - O telewizji.
L T
R
- Mam migrenę - oświadczyła Miranda. Patrząc na wnuczki Fredericka Barrowa, poczuła wzbierającą złość. Betty położyła dłoń na czole córki.
- Masz gorączkę? Chcesz wracać do domu? Masz to lekarstwo, które przykłada się do czoła? Może powinnaś się położyć, na pewno poczujesz się lepiej. Miranda odsunęła się od ręki matki. - Kim jest ta młoda kobieta, która zabrała Fredericka od Annie? - zapytała Betty. - To jego kochanka? - Jego córka, mamo. - Trzeba dziękować Bogu za córki - odrzekła Betty, ściskając lekko rękę Mirandy. - Naprawdę. - Podeszła do szklanych drzwi, rozsunęła je, wyszła w mrok i stanęła w wilgotnym powietrzu, aby w spokoju porozmyślać o Josephie i jego nieprzezwyciężalnych różnicach. W tym samym czasie, gdy Betty wycofała się na zewnątrz, Miranda zauważyła, że Roberts znów zmierza w jej stronę. Przełknęła resztę szkockiej i poszła do baru po jeszcze jedną. Zramolali adwokaci - czy każdy tu miał dwa lata czy sto jeden? Trzeba przyznać, że Roberts wcale nie był zramolały: chodził pewnym krokiem, trzymał się prosto, był wysoki i miał przyjemnie ogorzałą, szorstką skórę człowieka, który dużo czasu spędza na dworze. Wyglądał raczej dystyngowanie. Miał wydatny orli nos, który mógł uchodzić za angielski, włoski lub po prostu żydowski. I piękne usta. Na to zwróciła uwagę Betty - jego miękkie usta wyraźnie różniły się od reszty twarzy. Miranda nie była jednak w nastroju, by podziwiać jego powabne usta i całkiem niezłą formę fizyczną. Głowa pękała jej z bólu i miała złamane serce.
Roberts stanął obok niej i dolał sobie wina. Widząc, że nie uda jej się uciec, Miranda uśmiechnęła się blado. - Wszystko w porządku? - spytał. - Twoja matka... - Jest w żałobie. To dla niej bardzo męczące. - Podoba mi się twoja matka. Sprawia wrażenie niestrudzonej. Ale przypuszczam, że nawet ona od czasu do czasu musi dać za wygraną. Wiek czasem wyczerpuje, zwłaszcza kiedy człowiek się przed nim broni, jeszcze bardziej, gdy się daje za wygraną. Moja matka mawiała, że trzeba mieć odwagę, żeby się zestarzeć. Umilkł, jak gdyby ten potok słów zaskoczył go tak samo jak Mirandę. - Oczywiście nie twierdzę, że twoja matka jest stara - dodał. - Miałem na myśli bardziej siebie. - Och, jesteś jeszcze w wiośnie życia - odrzekła uprzejmie Miranda, mimo że dawała mu co najmniej siedemdziesiąt lat. Poza tym jakie to drętwe mówić o starzeniu się w taki sposób, jak gdyby to było równoznaczne z życiem. Przed oczyma stanął jej Kit, młody, patrzący w przyszłość z nadzieją i zaciekawieniem, oraz jego synek, żywe srebro. Ich wspomnienie było niemal bolesne. - W każdym razie parę wiosen widziałem - odrzekł ze śmiechem Roberts. - Ty natomiast wyglądasz wspaniale. Słyszałem, co się stało, kiedy wypłynęłaś w morze kajakiem i przyznaję, że się o ciebie martwiłem. Czuję się trochę odpowiedzialny. Nie powinienem w ogóle pozwolić ci płynąć w taki pochmurny i wietrzny dzień.
R
Miranda zastanawiała się, czy adwokat półemeryt nie wypił czasem kropelki za dużo. Nigdy jeszcze nie
L T
słyszała takiego potoku słów płynącego z jego, trzeba przyznać - niech mu już będzie, jak mawiał Josie - pięknych ust.
- Jesteś przemiły - powiedziała, myśląc równocześnie: rany boskie, idź już sobie. - Ale przede wszystkim nie mógłbyś mnie powstrzymać. Nikt nie potrafi mnie powstrzymać, jestem prawdziwym koszmarem. Ale okazało się, że koniec końców to był dla mnie szczęśliwy dzień. Dzięki przygodzie z kajakiem zyskałyśmy nowego przyjaciela, Kita Maybanka. Poznałeś go? Kit mnie uratował i chyba ocalił mi życie. Jest aktorem. Miał tu dzisiaj przyjść, ale właśnie dostał rolę w filmie i musiał wyjechać. Ma wyjątkowy talent. - Zorientowała się, że gdy wspomina Kita, bardzo jej trudno zmienić temat. - Ma dziecko, prześlicznego chłopczyka Henry'ego. - Ach, tak - powiedział cicho Roberts. - Henry'ego - powtórzyła niemal napastliwym tonem, jak gdyby Roberts obraził chłopca. - Henry i jego ojciec są podobni jak dwie krople wody. Roberts mruknął coś niedosłyszalnie i uciekł w typowe dla siebie milczenie. Gdy goście jeden za drugim wchodzili do jadalni, Frederick niósł na barana jedną ze swoich rumianych wnuczek. Dziewczynka zaczęła bębnić w jego głowę i śpiewać wysokim, piskliwym głosikiem, który zaskakująco donośnie rozbrzmiewał w wielkiej sali, po czym została posadzona obok siostry i obie rozsiadły się na krzesłach, przechylając głowy do tyłu i wystawiając z ust języki. Annie zajmowała miejsce po drugiej stronie, blisko szczytu długiego stołu, zachowując - jak miała nadzieję - dystans i pełną spokoju godność. Wyczuwała bliskość Fredericka po przeciwnej stronie stołu, bliżej drugiego końca, ale nie uniosła wzroku, by na niego popatrzeć. Może rozmawiał z nią niezbyt poufale, lecz na
pewno serdecznie. Kiedy jednak wkroczyła Gwen ze swoją świtą, nagle spoważniał i wtopił się w rodzinę, jak gdyby go tu w ogóle nie było. - Tak nie wolno - usłyszała go i spojrzawszy w ich stronę, zobaczyła, jak jedna z dziewczynek, Annie nie wiedziała, czy to Julia czy Ofelia, czy może Medea, pomyślała zirytowana, wciska Frederickowi do ręki kawałek chałki z miodem. Miranda zbliżyła się do niego od tyłu i wskazała mu puste krzesło obok Annie. Annie szybko odwróciła wzrok. - Obok Annie jest wolne miejsce - powiedziała do Fredericka ostrym, przenikliwym głosem Miranda. - Idź, idź! - Położyła mu rękę na plecach i lekko pchnęła. Co się z nią dzieje?, pomyślała Annie, oblewając się rumieńcem. Co się z nim dzieje?, zastanawiała się Miranda. Miała ochotę krzyknąć: carpe diem, carpe, carpe, carpel Czuła się niemal jak bohaterka, pomagając siostrze osiągnąć szczęście, podczas gdy jej duszę przygniatała samotność. Kilka razy wymykała się do toalety, żeby sprawdzić telefon, ale Kit nie wysłał jej nawet SMS-a. Oczywiście wiedziała, że był jeszcze w samolocie, ale to w najmniejszym stopniu nie osłabiało jej poczucia osamotnienia. Myślała, że wyśle jej z lotniska choć kilka słów przed odlotem albo zdjęcie Henry'ego przypiętego pa-
R
sami w fotelu. Miała nieprzepartą chęć, by jeszcze raz sprawdzić komórkę, ale musiała zaczekać, aż wszyscy usiądą. Zamierzała ukradkiem wyciągnąć ją z kieszeni i trzymając telefon na kolanach, zerknąć na wyświetlacz,
L T
tak jak zawsze robili synowie Annie, jak sama robiła, gdy jeszcze miała prawdziwą pracę w prawdziwym życiu. Powróciła do niej myśl o zrujnowanej karierze, myśl, która na kilka ostatnich tygodni zostawiła ją w spokoju - drażniąca i gorzka jak wzbierająca żółć. Wściekła jeszcze raz szturchnęła Fredericka. Jeżeli straciła wszystko i wszystkich, niech przynajmniej Annie ma swojego powieściopisarza. Frederick zawahał się przez chwilę, po czym mruknął, że lepiej będzie, jeśli zostanie z wnuczkami, i przycupnął na stojącym najbliżej krześle. Julia i Ofelia, których aksamitne sukienki ze szczypankami oblepiała już warstwa złocistego miodu, tu i ówdzie przetykana żółtymi okruchami chałki, uśmiechnęły się do Mirandy i oblizały palce. W tle Annie usłyszała męski, śpiewny głos, przerywany szumem zakłóceń. To ojciec Rosalyn, pan Szpuntow. Był już w swoim pokoju, a w jadalni słyszano go przez interkom, który zainstalowano specjalnie dla niego i którego nigdy nie wyłączano. - Sprzedawał banany - mówił staruszek. - I rozwieszał je w piwnicy, żeby dojrzały. Widziałeś pan kiedy banany na Bronksie, panie osiem zero siedem? Piwnica na Bronksie pełna bananów... Panie osiem zero siedem? Annie spojrzała na zegarek. Ach, pan Szpuntow rozmawiał z zegarem. - Wspaniale było się z paniami zobaczyć - powiedział Frederick do Annie, Mirandy i Betty pod koniec przyjęcia. Miranda zmierzyła go pogardliwym spojrzeniem. - O rany, mamo! - krzyknęła po chwili. - Pan Szpuntow spija resztki. - Po czym stanowczym gestem pociągnęła Betty, by powstrzymać ojca Rosalyn, który okrążał stół, unosząc do ust jeden niedokończony kieliszek wina po drugim.
Ale wyjmując z rąk pana Szpuntowa kolejnego drinka, Miranda zobaczyła, że Frederick nie został, aby czulej pożegnać się z Annie, jak przypuszczała. Po prostu skinął głową, powiedział „W takim razie do zobaczenia", obrócił się na pięcie i wyszedł, czekając za drzwiami na Gwen, która brała na ręce swoje córeczki i kolejno podawała do pocałowania kuzynowi Lou. - Co się stało Frederickowi? - spytała siostrę w drodze powrotnej do domu. - Co masz na myśli? - Co mam na myśli? Doskonale wiesz co. Zachowywał się bardzo dziwnie, chłodno i sztywno. - Frederick zachowywał się bardzo uprzejmie - odparła Annie. Później jednak, już w swoim pokoju, powtórzyła sobie w duchu słowa siostry: co się stało Frederickowi?
11 Ranek wstawał coraz później, robiło się coraz chłodniej. Urok Westport przybladł i schował się przed ludzkim wzrokiem. Bujna zieleń zmieniła się w nijakie badyle. Tam, gdzie przy drogach rosły drzewa kołyszące się na wietrze, stały nagie, nieruchome pnie. Za nimi pozbawione liściastej zasłony ogromne fasady domów,
R
które miały wyglądać jak rezydencje, przypominały co najwyżej lepsze motele w Nowej Anglii. Annie potajemnie zadzwoniła do profesora wynajmującego jej mieszkanie, aby sprawdzić, czy przypadkiem nie zamierza
L T
wyjechać wcześniej, ale nie zamierzał. Betty godzinami stała, patrząc przez okno swojej sypialni, z nadmorskiego tarasu wdowy po marynarzu, rozmyślając z goryczą, że choć nie jest ani wdową, ani tym bardziej po marynarzu, jednak trafiła tu, do Westport, swojego czyśćca. A Miranda? Takiej cichej nie pamiętała jej ani matka, ani siostra.
Miranda miała świadomość, że robi z siebie ponure widowisko, lecz nie potrafiła przestać. Ten stan był bardzo podobny do napadów szału - czuła to. Miał to samo zmęczone tempo. Nie mogła jednak porozmawiać o Kicie i Henrym z matką ani siostrą, a myślała wyłącznie o Kicie i Henrym. Czasami odnosiła wrażenie, jakby gromadziła uczucie do nich, chowała i strzegła przed innymi jak wiewiórka zakopująca orzechy. Miała ukryty skarb, tajny skład gorących, żarliwych emocji. Czasami jednak czuła, że ich traci, jak gdyby od dawna nie żyli i nie potrafiła przypomnieć sobie ich rysów. Co się stało, do cholery? Znów przypomniała sobie drgnienie Kita w dniu ich wyjazdu, gdy cofnął się pod dotknięciem jej ręki jak spłoszony koń. Emocjonalny rozkład dnia Annie zyskał regularność, która dawała jej pozory spokoju: praca w dzień, zamartwianie się wieczorami, a rano prowadzące donikąd medytacje w lodowatej wodzie. Jednego z tych szaroburych poranków Annie cięła ramionami zimną wodę cieśniny Long Island. Klarowność chłodu, nieprzejrzystość wody, autentyzm prawdziwej samotności: te rzeczy ceniła. Zatracając się w rytmie pływania, robiąc wydechy pod wodą, a potem odwracając się twarzą do nieba i wciągając do płuc powietrze poranka, zamartwiała się pieniędzmi, maniakalnym wdowieństwem matki i posępnym milczeniem Mirandy. Potem jak zawsze w jej myślach pojawił się Frederick. Przypomniała sobie, jak zaśmiał się z uznaniem z jakiejś wygłoszonej przez nią uwagi - zdążyła już zapomnieć, o czym mówiła, ale jego śmiech wciąż dźwięczał jej w pamięci. Jego ciemne,
łobuzerskie oczy spoglądały z uczuciem w jej oczy. Ale czy naprawdę? Może błędnie zinterpretowała jego wzrok, jego uczucia? Czyżby aż tak się pomyliła? Nie. Nie, mimo że do niej nie zadzwonił, mimo chłodnego zachowania na przyjęciu, mimo paru innych faktów, Annie była prawie pewna, że nie myli się co do niego. Oczywiście to niczego nie zmieniało. Bez względu na to, czy miała rację, czy nie, fakty pozostawały takie same: nie zadzwonił, podczas ostatniego spotkania potraktował ją ze zdawkową uprzejmością, jak gdyby była mu zupełnie obojętna. Miranda przestała jej dokuczać z powodu Fredericka, co z jednej strony powitała z ulgą, lecz z drugiej uznała za straszne potwierdzenie swoich podejrzeń, że romans rzeczywiście jest już historią. Ale ostatnio Miranda była wyjątkowo niekomunikatywna w każdej sprawie. Jej małomówność jest równie demonstracyjna i pretensjonalna jak wszystko, co robi, pomyślała ze złością Annie. Miranda siedziała w kuchni z rękami opartymi o stół. Trzymała w dłoniach dużą pomarańczę. Patrzyła na nią. - Kochanie. - Betty przyczłapała i stanęła obok niej. Obserwowała, jak córka apatycznie przekłada pomarańczę z ręki do ręki. - Kochanie, może znajdź sobie jakieś hobby. Miranda się roześmiała. - Hobba? - Był to fragment jednego z ulubionych dowcipów Josiego o emerytach.
R
Świeży emeryt, który przyjechał właśnie na Florydę, spotyka innego staruszka. - Jak ty to znosisz? Ja po dwóch dniach już się nudzę.
L T
- To proste - odpowiada zagadnięty z wyraźnym akcentem jidysz. - Ja mam hobba. - Hobba? - dziwi się pierwszy staruszek. - Co to jest?
- No hobba, hobba, na ten przykład kolekcjonerowanie znaczków. - Kolekcjonujesz znaczki? - pyta pierwszy.
- Znaczki? Nie, ja czymam pszczoły. W swoim mieszkaniu. Prowadzi nowo przybyłego do windy, potem do mieszkania, wyciąga z szafy pudełko po butach i unosi pokrywkę. - Zobacz. - Ależ wszystkie są martwe! To po prostu pudełko pełne zdechłych pszczół! Co z ciebie za pszczelarz? - No przecież to tylko hobba. - Mam zbierać pszczoły, mamo? - Jeżeli to cię uszczęśliwi - odparła Betty. Zamilkła. - A uszczęśliwi? - Nic mi nie jest - zapewniła ją Miranda, wracając do pomarańczy i w ten sposób dając jej do zrozumienia, że rozmowa skończona. W kuchni rozniósł się cytrusowy aromat. Miranda zaczekała, aż rozlegnie się łomot rzuconej na podjazd gazety, po czym wyszła i przyniosła do domu zapiaszczoną torbę z niebieskiego plastiku. Zanim Annie wróciła w ociekającym wodą stroju piankowym, wzięła prysznic i ubrała się do pracy, Miranda zdążyła już przejrzeć wszystkie działy. - Wolałabym, żebyś jej tak nie gniotła - powiedziała Annie, zbierając i wygładzając stronice „Timesa". - Kup sobie nową gazetę na stacji, jeżeli ta ci się nie podoba.
- Typowe. - Co? - No już, dziewczynki - odezwała się z roztargnieniem Betty. Ale uspokajała je bez przekonania, a gdy Annie i Miranda to wyczuły, patrzyły na siebie wilkiem aż do chwili, gdy Miranda musiała odwieźć Annie na stację. Gdy wychodziły, matka patrzyła szklanym wzrokiem przez okno, przykładając kubek z kawą do policzka, gdzie bolały ją zatoki. - Przepraszam - wydusiła z siebie Annie, kiedy wsiadły do samochodu. - To przecież tylko gazeta. Jestem za stara, żeby się tak zachowywać. - Nie dodała, że Miranda też jest za stara. - Za długo mieszkałam sama. - Ty? - spytała Miranda. - Za długo sama? A co ja mam powiedzieć? Annie poczuła, jak wzbiera w niej złość na siostrę. Nie potrafiła nawet przeprosić, żeby nie zmienić przeprosin w rywalizację. - Zielone - warknęła w odpowiedzi, kiedy zmieniły się światła, a Miranda nie dodała natychmiast gazu. Miranda wysadziła siostrę przed stacją i z rykiem silnika pomknęła starym mercedesem na parking przy Compo Beach, a potem ruszyła drogą pieszo i maszerowała w ponurym nastroju aż do plaży Burying Hill. Robiła tak codziennie. Łatwiej byłoby podwozić Annie na stację Greenfield Hill, która była znacznie bliżej Burying Hill, lecz nie chciała, by Annie ani ktokolwiek inny wiedział, dokąd zmierza. Popatrzyła na wschód, w kie-
R
runku domu ciotki Kita Maybanka. Czuła się dzięki temu bliżej Henry'ego i Kita, jak gdyby czekali tuż za tamtym kamienistym skrawkiem wybrzeża. Kilka razy dzwoniła do Kita. Raz rozmawiała nawet z Henrym. Potem
L T
Kit przestał odbierać telefony od niej. Miranda wysłała do niego e-maila i dostała szybką odpowiedź z przeprosinami - jestem zajęty, na razie niemożliwe, może niedługo... Oczywiście już się więcej nie odezwał. Wydawało się, jakby Kit, a wraz z nim Henry, zniknął z powierzchni ziemi, przynajmniej jej ziemi. Ciekawe, kto się opiekuje małym Henrym. Kit mówił, że jeden z jego kolegów z akademika w college'u miał nianię, która miała kuzynkę. To wyjaśnienie bynajmniej nie uspokoiło Mirandy. Biedny Henry. Zaproponowała, że przyjedzie do Los Angeles, żeby się nim zająć, ale Kit nie potraktował tego poważnie. I tak zniknęli z jej pola widzenia i słyszenia, a Miranda stała w listopadowej mżawce i gapiła się na wschód. - Dzień dobry - powiedział ktoś, podchodząc do niej. Miranda podskoczyła, przez ułamek sekundy mając nadzieję, że to Kit, a potem spojrzała na Robertsa, jakby go nie poznawała. - Przepraszam, nie chciałem cię przestraszyć. Ale za chwilę rozpada się na dobre. Mogę cię podwieźć do domu? - spytał, oglądając się na parking przy plaży, na którym nie było samochodu Mirandy. - A może przypłynęłaś tu swoim wiernym kajakiem? Miranda nawet się nie uśmiechnęła. Podczas tej samotnej przechadzki nie potrafiła wykrzesać z siebie ochoty na jakiekolwiek kontakty towarzyskie. Mruknęła tylko pod nosem, dziękując mu za propozycję, i nie skorzystała z niej. - Lubię spacerować - wyjaśniła. - W porządku - odrzekł Roberts. Po tym rannym spotkaniu od czasu do czasu natykała się na Robertsa, który najwyraźniej też lubił spacerować. Nigdy nie ośmielił się do niej przyłączyć, za co była mu wdzięczna. Mijał ją, zmierzając w przeciw-
nym kierunku albo podchodził do niej, gdy przystawała, podziwiając w milczeniu jakiś szczególnie mroczny w tym momencie element krajobrazu. Witał ją lekkim skinieniem głowy. I tyle. Ale nawet to uważała za irytujące natręctwo. Chociaż zdawała sobie sprawę, że to niedorzeczne, często zmieniała godzinę spacerów, żeby uniknąć spotkania z Robertsem. Sytuacji nie poprawił fakt, że zaczął bywać w ich domku, a niedługo potem zostawać na kolacji. Niewątpliwie czuł się jak u siebie w domu, pomyślała, wchodząc pewnego wieczoru i widząc go w kuchni, gdzie przygotowywał grzane wino. - W domu cudownie pachnie, nie sądzisz? - spytała Betty. Annie posłała Mirandzie zaniepokojone spojrzenie. Miała nadzieję, że siostra nie obrazi Robertsa. Stał przy kuchence niezwykle dumny z mikstury swojego autorstwa. Opiekuńczym gestem przysunęła się bliżej i stanęła obok niego, jak gdyby jej obecność mogła go osłonić przed zimną obojętnością siostry. Miranda wciągnęła wonne powietrze i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Annie z ulgą wzięła kubek z rąk Robertsa. Nie mogła się nadziwić, dlaczego Miranda uważała, że jest stary. Miał prawdopodobnie około sześćdziesięciu pięciu lat, może odrobinę więcej. Jego zmarszczki nie były oznaką starości, miał po prostu zdrową, ogorzałą twarz. Niechęć Mirandy do niego pozostawała dla Annie zagadką. I źródłem irytacji. Był kimś o wiele bardziej odpowiednim niż Kit Maybank. Annie rozwścieczało za-
R
chowanie Mirandy, która tak ostentacyjnie opłakiwała kogoś, kto potraktował ją tak podle. - Roberts jest czarującym człowiekiem. A nawiasem mówiąc, bardzo się zawiodłam na Kicie Maybanku
L T
- powiedziała do Annie Betty, gdy Roberts już wyszedł, a Miranda zażywała ostatniej tego dnia samotnej przechadzki. - Czy on w ogóle się do niej odezwał?
Annie wzruszyła ramionami. Miranda z pewnością się jej nie zwierzała. - Może przyjedzie do ciotki na Święto Dziękczynienia. Ale nie sądzę, żebyśmy się miały czegoś spodziewać po tej przyjaźni, mamo. Miranda ma swoje pasje, bez tego nie byłaby Mirandą, ale na litość boską, niedługo skończy pięćdziesiąt lat. Nie może usychać z tęsknoty za dwa razy młodszym chłopakiem. - Jesteś taka dosłowna, Annie. Ona nie usycha z tęsknoty za Kitem. Naprawdę! Nie jest nastolatką. - Właśnie o tym mówię. W tym sedno. - Och, ty i twoje sedna - odparła pobłażliwym tonem Betty. - Przecież chodzi jej o dziecko. Dla mnie to było oczywiste. Biedactwo. Nie po raz pierwszy Annie zdumiała przenikliwość matki. I własny brak przenikliwości. Od swojego przyjazdu do Westport, czyli od nieco ponad trzech miesięcy, Miranda i Annie unikały telefonów od Josiego. Z początku, gdy wciąż były skłonne z nim rozmawiać, próbowały mu uzmysłowić, że popełnia ogromny błąd. Odparł, że tak musi być - tonem tak zrezygnowanym, jakby chciał powiedzieć, że to wola boska. - Dach przecieka! - krzyczała do swojej komórki Miranda. - Na werandzie są mysie kupy! - Puściłeś z torbami naszą matkę i swoją żonę! - wtórowała jej Annie, wrzeszcząc do słuchawki w pracy. - Nie masz wstydu? - Josie, musisz jej pomóc - błagały go. - Gdybyś naprawdę zrozumiał, co się dzieje, nigdy byś tego nie zrobił. Prosimy cię, pozwól mamie wrócić do domu.
Po jakimś czasie zorientowały się, że Josie nie chce zrozumieć, co się dzieje i przestały do niego dzwonić. Przestały też odbierać jego telefony. W ciągu następnych miesięcy słyszały jego głos tylko nagrany na sekretarce. Pewnego dnia Betty poinformowała córki, że w mieszkaniu jest lampa stojąca, którą absolutnie musi mieć. Annie zauważyła, że w zagraconym i ciasnym domku nie ma miejsca na jeszcze jedną lampę. Miranda dodała, że Josie prawdopodobnie i tak już ją sprzedał. Ale już kilka dni później Miranda i Annie jechały starym samochodem matki do miasta po lampę. To Annie w końcu zgodziła się zadzwonić do Josiego do biura, żeby się umówić. - Josie? Tu Annie. - Wiem, że to ty, kochanie. Ile osób tak do mnie mówi? Annie odniosła wrażenie, że głos mu się łamie. Nie daj się zmiękczyć, powiedziała sobie. - Dzwoniłem do ciebie - ciągnął z wyrzutem Josie. - Wiem. - Zerknęła na trzy różowe karteczki z jego nazwiskiem leżące na biurku. - Mniejsza z tym. Najważniejsze, że dzwonisz. Co u was, dziewczynki? Co u waszej matki? - Posłuchaj, muszę się dostać do mieszkania. Mama chce lampę stojącą z sypialni. - Po chwili wahania Annie dodała: - Ze swojej sypialni. Zapadło milczenie. - Josie?
L T
R
- Dobrze. Zgoda. Każę Ozziemu znieść ją na dół. Powiedz tylko kiedy. Ozzie był ich złotą rączką. Annie zastanawiała się, czy Ozzie tęskni za jej matką. - Nie trzeba - odrzekła. - Mam klucz. Chciałam tylko, żebyś wiedział. - Mmm - mruknął Josie. - Szczerze mówiąc, zmieniłem zamki. - Co? - zapytała Annie, choć dobrze słyszała.
- Uznałem po prostu, że tak będzie rozsądniej. - Jezu, Josie. - Wiem. - Rozsądniej? Jezu. Żadne z nich nie odzywało się przez moment. I żadne nie odkładało słuchawki. - Przykro mi, kochanie - wymamrotał wreszcie Josie. - Bardzo mi przykro. Annie była w bibliotece. Jej biuro znajdowało się w głębi budynku na parterze. Okno wychodziło na ścianę porośniętą bluszczem. Trzeba je będzie umyć. Bolały ją plecy. Od tygodnia nie wychodziła popływać. Było za zimno, nawet w kostiumie piankowym. Może jutro wybierze się na basen. Myślała o tym wszystkim, zauważywszy blady snop światła latarni zza okna padający na biurko, lecz naprawdę w głowie tłukła jej się tylko jedna myśl: „Och, Josie, Josie, jak mogłeś to zrobić?". - Kiedy przyjedziesz? - spytał. - W sobotę. - W porządku. To jesteśmy umówieni.
- Jesteśmy umówieni. Annie pomyślała: ten człowiek mnie wychował, był dla mnie ojcem. - Posłuchaj, zjedz ze mną kolację, zgoda? - zaproponował Josie. - Razem z Mirandą. Annie już chciała odmówić, kiedy naprawdę żałosnym głosem dodał: - Proszę... Tak więc wyruszyły z Mirandą do Nowego Jorku na bezsensowną wyprawę po lampę i na bezsensowną kolację z ojcem, który nie dorósł do swojej roli. - Nienawidzę go - powiedziała Miranda. - Po co to robimy? - Nie mam pojęcia. Chyba zmiękłam. Ten jego głos... serce się krajało. - Hmmm. - Miranda założyła ręce na piersi i wydęła usta. - Moim zdaniem mężczyźni to duże dzieci. - Infantylna megalomania. Zawsze podobało mi się brzmienie tego wyrażenia. Łatwo się wymawia. - Ale prawdziwe dzieci nie są megalomańskie. Są megafantastyczne. Na przykład Henry. Annie przypomniała sobie, jak Henry bawił się samochodzikiem na podłodze salonu, a czworo dorosłych przypatrywało mu się z uwielbieniem. Tego samego dnia Henry zasnął później z Betty na kanapie. Kit i Miranda, wracając ze spaceru, weszli po zniszczonych betonowych stopniach, zostawiając otwarte drzwi na
R
werandę. Annie, która stała przy oknie wychodzącym na werandę i wybierała zwiędłe róże z bukietu przyniesionego przez Kita tydzień wcześniej, dostrzegła ich kątem oka. Przystanęli po obu stronach drzwi. Kit wycią-
L T
gnął rękę i dotknął ramienia Mirandy, delikatnie i pieszczotliwie, miękko jak kot. Oboje zaśmiali się cicho i dyskretnie.
Annie wolałaby nie widzieć tej sceny. Przysporzyła jej tylko zmartwień. Annie zawsze się martwiła o młodszą siostrę. Nawet gdy Miranda święciła sukcesy, Annie miała ją na oku. To jej zostało z dzieciństwa musiała stale uważać na siostrę, która miała tyle wymagań i pochłaniała prawie całą uwagę rodziców. Czerpała z tego poczucie władzy i poczucie własnej ważności, co przekładało się na przesadną, niemal dorosłą opiekuńczość wobec Mirandy. Rozumiała to już jako mała dziewczynka. Jeżeli Annie nie będzie się zajmować Mirandą, to co jej pozostaje? Tylko uraza, a uraza to takie przykre uczucie. Annie kochała Mirandę, sądziła, że nie sposób jej nie kochać, i bardzo wcześnie odkryła sposób, jak kochać ją z godnością: martwiąc się o nią. Tacy bliscy przyjaciele, pomyślała wtedy, patrząc na Kita i Mirandę z werandy. Przyjaciele, powtórzyła, starając się przekonać samą siebie. A potem, nie mogąc zaprzeczyć temu, co widzi, przyznała: kochankowie. Nagle ogarnęła ją zazdrość i równocześnie współczucie dla Mirandy. Ale gdy tylko weszli do salonu, zdawało się, jakby Miranda zupełnie zapomniała o przystojnym młodym człowieku obok siebie. Stanęła przed kanapą, a w jej żywej, zdecydowanej twarzy zaszła nieoczekiwana i piękna zmiana. Transformacja, pomyślała wtedy Annie. Spokój. Miranda osiągnęła spokój. Podążyła za spojrzeniem siostry, które spoczęło na dziecku. Oczy Mirandy wyrażały ewidentne i absolutne szczęście. Chłopczyk, przymrużywszy oczy, ssał kciuk, a przysłonięte piąstką usteczka układały się w uśmiech. - A w ogóle jak się miewa mały Henry? - zapytała Annie, gdy jechały prosto w blask zachodzącego słońca. Miranda nie odpowiedziała.
Być może nie usłyszała. Annie zerknęła na profil milczącej siostry, której oczy kryły się za ciemnymi okularami. Miranda obojętnie, bez słowa, odwróciła się do okna i przesuwających się za nim nagich listopadowych lasów. Annie nie powtórzyła pytania. Josie umówił się z nimi w małym bistro, które wszyscy bardzo lubili, „gdy rodzina była w nietkniętym stanie", według słów Mirandy. - Mógł wybrać bardziej neutralne miejsce. - Chyba nie chce być neutralny. - Akurat - odrzekła Miranda. - Że może czy chce? - Nie wiem, Annie. Dlaczego zawsze musisz wszystko do końca rozumieć? Przecież wiesz, o co mi chodzi. Po krótkim, odruchowym porywie złości na siostrę, Annie musiała przyznać, że owszem, doskonale wie, o co jej chodziło. Josie jeszcze nie przyszedł, ale stolik już na nie czekał, ten co zwykle; zapewne go zamówił, ponieważ
R
w restauracji panował duży ruch. Usiadły i czekały, nie bardzo zdając sobie sprawę, co właściwie czują. Kiedy wszedł, ogarnęła je fala miłości, zażenowania i przejmującego gniewu.
L T
Wyglądał starzej i zarazem młodziej. Co się za tym kryje?, zastanawiała się Annie. Nie widziała go od miesięcy i oto stał przed nią, jej Josie, jakby niższy, bardziej posiwiały i szczuplejszy, ale poruszający się dziarsko, lekko i beztrosko. Jak śmiał czuć się beztrosko, gdy ich matka uginała się pod brzemieniem trosk? - Tęsknię za wami, dziewczynki - powiedział. - Czyja to wina? - odparła Miranda.
Joseph patrzył na swoje córki, swoje dziewczynki. Miranda siedziała z założonymi rękami, wysunąwszy dolną wargę, w takiej samej pozie jak wówczas, gdy naprawdę była dziewczynką. Piorunowała go wzrokiem, co mniej go niepokoiło niż zachowanie Annie, która nawet na niego nie patrzyła. Och, co on zrobił? Z własnej woli stracił całe swoje życie. Stracił Betty, Betty i jej pikniki. Zawsze żartowali, że ona wszystko zamienia w piknik. Wszystko zmieniała w wycieczkę, nawet wyjazd do wydziału komunikacji, gdzie mieli oddać tablice rejestracyjne starego samochodu. Och, pojedźmy razem, powiedziała. Pojedziemy do centrum! Przespacerujemy się nad wodą, będziemy oglądać statki jak turyści. To nie piknik, odrzekł Joseph, jak często mawiał. Mogli mieć taką miłą starość, starość pełną przedziwnych pikników. Ale pikniki należały do staromodnych rozrywek, a Joseph nie był gotowy do starości. Felicity wyciągnęła do niego młodą rękę i wyciągnęła go z tego mętnego bagna. - Nie sądzę, żeby zamykanie drzwi mieszkania przed mamą było legalne - powiedziała Annie. - A jeżeli nawet legalne, to nieetyczne, Josie. Naprawdę. - Ależ wasza matka się zgodziła - zaprotestował Joseph. - Rozmawiałem z nią o tym. - Słucham?! - Annie była w głębokim szoku. Betty nic im o tym nie wspominała.
- Co ją opętało? - spytała Miranda. - I po co w ogóle chcesz zmieniać zamki? Przecież nie splądrujemy ci mieszkania. Mieszkania, które nawiasem mówiąc, należy też do niej. - Och - odrzekł z roztargnieniem Joseph. - To tylko kwestie formalne. W każdym razie mieszkam tam i potrzebuję prywatności. Chyba mam prawo do prywatności? - Spojrzał na nie z wyrzutem. - No, masz prawo - mruknęła Miranda. - Chcę zjeść kolację w miłej atmosferze - powiedział. - Nic więcej. W miłej atmosferze. W tej restauracji obchodziły urodziny, odkąd Annie skończyła dziesięć, a Miranda osiem lat. To była restauracja dla dorosłych i każdej z nich pozwalano wypić łyczek wina. - Zamówimy butelkę? - zaproponował Josie. - Białego, prawda? Tak, Josie, pomyślała Annie, białego wina. Przychodziły tu z matką, siadały przy stoliku, zamawiały swoje drinki na niby z czerwoniutką wisienką. Potem drzwi restauracji otwierały się na oścież i ukazywał się w nich Josie, w płaszczu i z teczką, z rekwizytami z tego niedostępnego, odległego miejsca - biura. Annie na urodziny przynosił bukiet anemonów, a Mirandzie białych róż. Kelner podawał dzbanek z wodą i kwiaty stawały na honorowym miejscu stołu.
R
Co Josie zrobi w tym roku? Wyśle im kwiaty? Zapomni, że kiedykolwiek kupował anemony i róże? Każdy z tych dwóch przypadków będzie dla nich bolesnym przeżyciem.
L T
Siedząca obok Annie Miranda westchnęła i otarła łzę. - Kurwa - powiedziała cicho.
Zjawił się kelner i zaczęły jeść małże z frytkami.
- Wasze ulubione - przypomniał im. Było mu niedobrze i prawie nie tknął steku. Zamówił drugą butelkę wina, zastanawiając się, co może zrobić, żeby je przekonać. Tak się po prostu stało. Jednego dnia śmiał się z jakiejś uwagi Betty, idąc z nią na Columbus Avenue po lody do Tasti D-Lite, a następnego był za zabój zakochany w Felicity. Zakochał się tak mocno, że sam ledwie w to mógł uwierzyć - bez pamięci, bez umiaru, do szaleństwa. Jeśli jego córki naprawdę go kochały, powinny się cieszyć z jego szczęścia, cieszyć razem z nim. Miał ochotę wykrzyknąć: czuję się jak nowo narodzony! Chciał pić szampana i świętować. Chciał, żeby Miranda i Annie przyłączyły się do jego toastu. Toastu za życie. Za jego życie. Patrząc na dziewczynki, przekonał się jednak, że będzie musiał spełnić ten toast sam. Kochały swoją matkę, a on wyrządził jej krzywdę. Ale przecież także kochał ich matkę. Tego właśnie nie rozumiały. Zauważył, że o wiele łatwiej mu mówić, a nawet myśleć, że ją kocha, gdy nazywał ją „ich matką" zamiast Betty, lecz naprawdę ją kochał. Zawsze będzie kochał ich matkę. Pewne rzeczy się jednak zmieniają. Westchnął i obie dziewczynki posłały mu gniewne spojrzenie. Cóż, nie spodziewał się, że mu wybaczą. Nie w tym życiu. Były głęboko zranione. W porządku. Nie dziwił się. - Rozumiem, że się na mnie gniewacie - powiedział. - Nie jestem głupi. I nie jestem doskonały. Też to rozumiem. Ale kocham was obie i zawsze zrobię dla was wszystko. Głos mu drżał z emocji. Miał łzy w oczach. Annie z niedowierzaniem pokręciła głową. Kpił sobie z nich?
- Wyrzuciłeś naszą matkę na ulicę - powiedziała bardzo głośno. - Bez grosza przy duszy. To też potrafisz zrozumieć? Joseph rozejrzał się nerwowo po sąsiednich stolikach. - Posłuchajcie - rzekł ściszonym głosem. - Są pewne kroki, które należy podjąć... no, w trakcie... - jeszcze bardziej ściszył głos - ...rozwodu. - Nie potrafisz nawet wymówić tego słowa? Rozwód. Rozwód, rozwód. Paskudny, okrutny, podły rozwód. Słyszałeś? Jasne? Twarz Annie wykrzywiał grymas wściekłości. Joseph spojrzał na nią ze złością. Zawsze była taką rozsądną, spokojną, racjonalną osobą - taką jak on. Widocznie jednak rozsądek miał swoją drugą, złą i zimną stronę. Natomiast Miranda nigdy nie miała w sobie rozsądku i chłodu. Była żywiołem nieokiełznanych emocji. Rozumiała, co to jest miłość. Spróbował więc przekonać młodszą córkę. - Nie sposób tego uniknąć, kochanie. Nic na to nie poradzę. Co nie znaczy, że was nie kocham. - Usiłował uśmiechnąć się konspiracyjnie. - Ostatecznie jakoś się wszystko ułoży. - To było powiedzonko Mirandy, jej mantra. - Tak uważasz? - spytała Miranda.
R
Gwałtownym ruchem odsunęła krzesło i wstała. Gniew kobiet, pomyślał. Chyba istnieje też ujemna strona temperamentu, tak jak rozsądku. Niech idą do diabła. Patrzył, jak serwetka, którą Miranda zrzuciła z
L T
kolan, spada na podłogę niczym biała mewa. Usłyszał stukot krzesła Annie, która poszła w ślady siostry. Usłyszał kroki swoich córek. Ręka kelnera sięgnęła na podłogę i podniosła serwetkę. Kiedy Joseph uniósł wzrok, Mirandy i Annie już nie było i został sam.
Pewnego ranka po fatalnej kolacji z Josephem Betty zaczekała, aż Miranda i Annie zasiądą do śniadania, by zaskoczyć je wiadomością, że poprzedniego wieczoru dostała propozycję od adwokata Josepha. - Czyli nasza kolacja z Josiem na coś się przydała? - zapytała Miranda. - Wiedziałam! - Dzięki Bogu - dodała Annie. - Najwyższy czas na jego ruch. - Owszem - przytaknęła Betty. - Oczywiście absolutnie nie mogę jej przyjąć. - Ze smutkiem pokręciła głową. - Chociaż Joseph jest bardzo hojny... W każdym razie zaproponował, żebym w ramach ugody dostała trzysta tysięcy dolarów. - Rany - mruknęła Annie. - W ciągu dziesięciu lat. - To żart, prawda? - odezwała się Miranda, po czym dodała w zamyśleniu: - Chyba że zostawi ci mieszkanie. Pewnie tak to zamierza rozwiązać. Mogłabyś je sprzedać i zainwestować te... ile, trzy miliony? Nawet na dzisiejszym rynku. I żyć naprawdę komfortowo. Wprawdzie nie tak jak kiedyś, ale... - Och, nie, skarbie, trzysta tysięcy w ciągu dziesięciu lat mają być spłatą mojego udziału we własności mieszkania. To chyba całkiem przyzwoity zysk z inwestycji pięciu tysięcy, chociaż minęło prawie pięćdziesiąt lat. Na pewno jednak dałoby się to uzasadnić. Ale denerwuje mnie, że Joseph mieszka tam z tą kobietą. Annie i Miranda osłupiały.
- Z tą kobietą? - powtórzyła Miranda po długiej, niezręcznej chwili ciszy. - Z jaką kobietą? - Vivacity? - powiedziała Betty, z namysłem marszcząc czoło. - Jakoś tak. Jego młoda kobieta w średnim wieku. Już wiem, Capacity!* * Vivacity - żywy temperament, energia; capacity - kompetencje, uprawnienia, zdolności.
Miranda i Annie nigdy nie odkryły, jak ich matka dowiedziała się o Felicity. Nigdy nie wspominała o tym zdarzeniu. Powiedziała, co miała do powiedzenia, podjęła decyzję, a kwestia, skąd się dowiedziała o nieproszonym gościu w swoim domu, nigdy nie została poruszona. Betty przeżyła szok, gdy poprzedniego dnia wieczorem zadzwoniła do Josepha i telefon w mieszkaniu odebrała kobieta z jego biura. Rozpoznała jej głos charakterystyczny, wysoki i mocny, ze śladami bostońskiego akcentu. W wyobraźni ujrzała jej bladą trójkątną twarz o ostrych, choć niebrzydkich rysach i irytująco wielkich, okrągłych niebieskich oczach. Usłyszała jej zmieszanie, gdy kobieta poznała głos Betty. I już wiedziała. Zdała sobie sprawę, że wiedziała od początku. Od początku. - Czy jest Joseph? - zapytała. - Joe! - usłyszała wołanie kobiety.
R
Joe. Jak gdyby Joseph odciął sobie nie tylko połowę imienia, ale i połowę życia. Jej połowę. - Betty! - odezwał się w słuchawce. - Co za niespodzianka.
L T
- Nie zrobię tego, Josie - oznajmiła, zwracając się do niego imieniem używanym przez dzieci. - Czego? Ale wiedziała, że zrozumiał.
- Miałeś rację - powiedziała. - Życie to nie piknik. - I odłożyła słuchawkę.
12 Wydawało się, jak gdyby w ciągu następnych tygodni nastrój trzech kobiet wiądł wraz z liśćmi. Dzień po dniu padało, a przy paskudnej pogodzie domek sprawiał wrażenie jeszcze mniejszego, bardziej wilgotnego i zaniedbanego. Miranda wbrew własnej woli zaczęła bezsensownie dzwonić i pisać do ludzi ze świata wydawniczego, którzy woleliby zapomnieć o jej istnieniu. Annie popadła w nużącą rutynę, drżąc z lęku, że metodyczna monotonia bezsensownej egzystencji będzie jej towarzyszyć w dającej się przewidzieć przyszłości. Betty próbowała je rozweselić, twierdząc, że wszystkie cierpią na chorobę polarną, która dawała się we znaki pionierom Zachodu, lecz nawet ona musiała przyznać, że w domu pań Weissmann dni coraz bardziej się dłużą, a cierpliwość jest na wyczerpaniu. Zamówiła w telesprzedaży trójkątną gąbkę na kiju „Point'n Paint" i zaczęła malować ściany w swojej sypialni na modną, choć nieco pogrzebową szarość. Wtedy właśnie, przy ponurej pogodzie, pod wyblakłym, nieprzyjemnym niebem, kuzyn Lou i Rosalyn wybierali się na doroczną emigrację do Palm Springs, zabierając ze sobą zrzędliwego pana Szpuntowa. Betty i jej córki stały pod parasolami, osłaniając się przed mżawką, podczas gdy kuzynostwo Lou, jak wszyscy nazywali rodzinę, ładowali się wraz z mnóstwem walizek do cadillaca escalade, aby czmychnąć do suchej, słonecz-
R
nej i ciepłej Kalifornii, gdzie Lou i Rosalyn mieli dom przy polu golfowym. - Pustynia nas wzywa - mówiła z samochodu Rosalyn do kuzynek stojących pod parasolami na podjeździe. Łaskawie posłała im całusa. - Trzeba podążać za słońcem!
L T
- Czyli po francusku „Czołem, frajerzy"! - krzyknął kuzyn Lou.
Pan Szpuntow nienaturalnie wysokim i ostrym głosem dopytywał się: - Co się dzieje? Co się dzieje?
Posadzono go z przodu obok wiekowego kierowcy, emerytowanego funkcjonariusza policji, który miał potem odstawić samochód i zamknąć w garażu. Ręka emerytowanego policjanta drżała, kiedy ustawiał wsteczne lusterko. Annie zastanawiała się, czy nie byłoby bezpieczniej pozwolić prowadzić panu Szpuntowowi. - Musicie nas odwiedzić - mówił Lou. - Oczywiście tam mamy znacznie mniejszy dom - dodała szybko Rosalyn. - Dla rodziny zawsze znajdzie się miejsce - oznajmił Lou, po czym samochód wyjechał tyłem z podjazdu. Kuzynostwo zamierzali zostać w Kalifornii do kwietnia. Ku swojemu zaskoczeniu Annie skonstatowała, że za nimi tęskni. Owszem, kolacje w ich domu bywały nudne. A po długim dniu w pracy i męczącej drodze powrotnej trzęsącym się pociągiem ostatnią rzeczą, na jaką miałaby ochotę, była towarzyska pogawędka przy stole. Pragnęła jak najszybciej wskoczyć w piżamę i obejrzeć „Idola" albo „Misję Moda" czy ten serial o rodzinie kartów. Annie nigdy nie była zbyt towarzyska, a przez lata przyzwyczaiła się organizować sobie sama wieczory. Mimo to zaskakująco szybko przyzwyczaiła się też do kolacji u Lou i Rosalyn. Kuzyni wyjechali, a wieczory w domku stały się długie i przykre. Mniej więcej raz na tydzień zostawała w mieście, żeby zjeść kolację ze znajomymi, ale nie chciała za często opuszczać Betty i Mirandy. Matka i siostra pozbawione wszystkiego,
co dawało im radość, wydawały się tak delikatne i wrażliwe jak dwie kruche gałązki smagane zimowym wiatrem od morza. W Nowym Jorku Joseph chodził z mieszkania do biura rano, a wieczorem z biura do mieszkania, codziennie tak samo jak zawsze, tyle że teraz towarzyszyła mu Felicity. Była niezwykle dynamiczną kobietą. Zdecydowanie wciągała do płuc zimne powietrze i wypuszczała je jak rasowy koń przed gonitwą. Joseph był zachwycony, nawet stojąc obok niej w windzie. Jego codzienna rutyna już nie była rutynowa. Windziarz, który przez dziesiątki lat jeździł z Josephem na dół, dziś zabierał go razem z dobrze zbudowaną blondynką. „Dzień dobry, panie Weissmann" - mówił jak zawsze windziarz. Dzisiaj jednak nie było jak zawsze. Było zupełnie inaczej. „Dzień dobry, panno Barrow" - dodawał. Felicity oficjalnie przeprowadziła się do mieszkania przy Central Park West kilka tygodni przed telefonem Betty. Podczas pierwszego obchodu nowa pani domu zauważyła brak kanapy w gabinecie oraz foteli i stolika w salonie. - Mam nadzieję, że te meble nie będą zawadzać Betty w jej przytulnym małym gniazdku - powiedziała. Chodziła po pokojach, zwracając uwagę na puste miejsca i jasne plamy na ścianach - ślady po poprzednich domowych skarbach, które zostały przeniesione do Connecticut. - Tyle rzeczy - mówiła. - Przedmioty... ludzie tak się do nich przywiązują... - Weszła do kuchni, gdzie
R
zaczęła otwierać i zamykać szuflady. - Mimo to pomysł, żeby zabrać srebra, nie wydaje mi się najszczęśliwszy. Te domki na plaży nie mają żadnych zabezpieczeń.
L T
Przyszli tu prosto z biura i właśnie wybiła szósta. Felicity wyciągnęła butelkę szkockiej i pomyślała: nalewam Josephowi drinka w naszym mieszkaniu. Napełniła szklankę lodem. - Betty ma szczęście, że mieszka w kurorcie - powiedziała, podając Josephowi whisky. Rozmasowała mu zesztywniałe, zmęczone ramiona. - Wieczne wakacje. Nie tak jak my, niewolnicza siłą robocza! - Roześmiała się i usiadła obok Josepha na kanapie w salonie, którą Betty, o dziwo, zostawiła. Sądząc po tym, jak niewiele sprzętów zostało w mieszkaniu, ten domek na plaży musi mieć rozmiary Wersalu, pomyślała. - No i jesteśmy - rzekł Joseph. Otoczył ją ramieniem. Jesteśmy, pomyślał niepewnie. Jesteśmy. - Nareszcie w domu - dodała Felicity. Zwróciła na niego okrągłe niebieskie oczy. Nawet jej powieka nie drgnie, pomyślał Joseph. Pocałował ją w czoło. Miała charakterek. - Jesteśmy - powtórzył, nieco weselszym tonem. - Zaczęła bardzo rozsądnie - poinformował Felicity tego wieczoru, gdy zadzwoniła Betty. Dlaczego Felicity odebrała telefon? Przez to wszystko mocno się skomplikowało. Siedzieli w jadalni, jedząc plastikowymi widelcami chińszczyznę na wynos. Felicity, która usłyszawszy w słuchawce głos Betty, wciąż była trochę wstrząśnięta, zachowywała ponurą neutralność, wpatrując się w nagą drewnianą podłogę (czy tu przedtem nie leżał śliczny pers?). - Oczywiście skoro już się o nas dowiedziała, możemy się spodziewać wszystkiego - dodał. - Betty powinna się cieszyć twoim szczęściem - zawyrokowała Felicity. - Przecież ty się cieszysz, że zamieszkała w przytulnym domku razem z kochającymi córkami. Po tylu latach jest ci to chyba winna. To prawda, że stała się trudna, ale nie może być zupełnie nieczuła.
Joseph nalał sobie jeszcze jednego drinka i wciągnął w nozdrza aromat szkockiej, dobrze znany, a jednak pełen obietnic. Przypomniał sobie, jak Betty rzuciła w niego szklaneczką, złocisty płyn rozlał się na podłodze, a w nabrzmiałej od gniewu ciszy unosiły się odurzające opary alkoholu. Rzeczywiście Betty potrafiła być trudna. Pogładził Felicity po ręce. - Kupimy nowe srebra - powiedział. - Och, nie, tego rodzaju rzeczy są dla mnie zupełnie nieważne. Chociaż nie mam pojęcia, po co były jej potrzebne i srebra, i sztućce Dansk. - Zdaje się że to był ślubny prezent od jej rodziców. Felicity, zastanowiwszy się, z czym ta informacja może się kojarzyć dziwnie melancholijnemu Josephowi, pocieszyła się myślą, że choć nie potrafi wymazać z przeszłości jego małżeństwa z Betty i istnienia teściów, teściowie już nie żyli, a zważywszy na charakter prezentu, Joseph nie był nawet pewien, czy pochodził od nich. - Proszę - powiedziała, nakładając makaron sezamowy na jego talerz. - Dokończ to, kochanie. Tymczasem Betty często rozmawiała z adwokatem - tak naprawdę codziennie - i mimo że nie zdradzała Annie i Mirandzie żadnych szczegółów, prowadziła tak długie rozmowy telefoniczne donośnym i wysokim głosem, oznaczającym u niej najwyższą determinację, że córki Betty domyśliły się kilku rzeczy. Ponieważ
R
Betty nie zamierzała przyjąć warunków Josiego, Josie nie przeprowadzał rozwodu, pozostawiając Betty w czymś w rodzaju stanu zawieszenia pod względem prawnym i finansowym. Dlatego sama musiała wystąpić o
L T
rozwód z powodu porzucenia. Dziwne, ale wydawało się, że czerpie z tego przyjemność. Przerwała malowanie, oszczędzając dwóm ścianom sypialni smutnego szarego koloru. Wciąż włączała rano telewizor, ale nie siadała na kanapie, by oglądać telenowele i talk-show. Co dzień rano oficjalnie instalowała się przy biurku, gdzie ślęczała nad najnowszymi dokumentami, które przysyłał jej FedExem adwokat. Zaopatrzyła się w pokaźny zbiór wykwintnych teczek i pudełek na akta. O swojej Sprawie mówiła z niemal dickensowską czcią. Zakomunikowała, że z powodu Sprawy nie może już zajmować się gotowaniem ani zakupami, ponieważ jest zbyt zajęta. Ściślej rzecz biorąc, brakowało jej nawet czasu na jedzenie i odżywiała się krakersami z masłem migdałowym. - Czuję się jak pogrzebana żywcem - powiedziała pewnego ranka Miranda. - To lepiej niż pogrzebana po śmierci - odparła Betty, unosząc wzrok znad papierów. Uśmiechnęła się pokrzepiająco, mając nadzieję, że rozweseli córkę. Miranda od czasu do czasu dzwoniła do kilku osób, z których żadna nie odbierała telefonu, czytała rękopis pamiętnika przysłany przez autora z jakiejś zapadłej dziury, który nie słyszał o jej kompromitacji. Ale przygasała, usychała, więdła na ich oczach. I to przez tego młodego aktora? - zachodziła w głowę Betty, po czym sama sobie odpowiadała: nie, nie przez niego. Przez marzenie, które większość kobiet w jej wieku już zdążyło zrealizować albo o nim zapomnieć. Tylko dlaczego Mirandzie zdarzyło się to tak późno? Zauważyła, że obie córki na nią patrzą. - Co? - Być pogrzebanym żywcem to lepiej niż po śmierci? - spytała Annie. - Nie sądzę, mamo. - Och, zaczekaj, aż będziesz w moim wieku.
- Boże, mam nadzieję, że kiedy będę taka stara, nie będziemy ciągle siedziały w tej norze - powiedziała Miranda. - Amen. Betty wyglądała na bardzo dotkniętą. - Nie chcę przez to powiedzieć, że jesteś stara - dodała szybko Miranda. Betty była stara i dobrze o tym wiedziała. Nie o to chodziło. Położyła dłonie na pliku dokumentów. - Tak wam tu źle, dziewczynki? - spytała, poważniejąc. - Czuję się okropnie. Myślałam, że taka zmiana dobrze wam zrobi. Przykro mi, moje kochane. Wiem, że przyjechałyście tu dla mnie i jestem wam wdzięczna, ale co ja narobiłam? Mój Boże. Zupełnie zdezorganizowałam wam życie i właściwie po co? Niestety, chyba przez własny egoizm. Ale naprawdę myślałam... - Nie, mamo, jest dobrze, jest wspaniale - przerwała jej Annie. - Tu jest tak pięknie, czujemy się prawie jak na wakacjach. - Posłała Mirandzie znaczące spojrzenie: no, przytaknij, żeby uspokoić mamę, szybciej. Miranda jednak z ponurą miną wbiła wzrok w podłogę. - Cieszę się, że komuś się podoba - powiedziała. Wstała od stołu, popatrzyła kwaśno na Annie, wzięła kurtkę z szafy i skierowała się do drzwi. Annie przyjrzała się swoim dłoniom. Były ciasno splecione. Miała ochotę zamordować nimi siostrę.
R
- Pójdę z tobą - zawołała. Rozpoznała w swoim głosie ton, jakiego używała w czasach wychowywania dzieci: wściekłość, z konieczności alchemicznie przemieniona w entuzjazm. Być może na zewnątrz będzie po-
L T
trafiła przemówić Mirandzie do rozumu, naprawdę z nią porozmawiać. - Spacer! - dodała tym samym tonem. Ale fajnie!
- Piknik - mruknęła posępnie Betty. - Wszystko to piknik. - I wróciła do studiowania dokumentów. Doszły do końca uliczki, skąd rozciągała się Compo Beach. Pod nogami miały gruby, brązowy piasek, nad szarą, wzburzoną powierzchnią wody sunęły warstwy ciemnych chmur. Na plaży było kilkanaście osób, głównie pary z psami. - Miranda, porozmawiaj ze mną. - Jeszcze trochę, a zwariuję tutaj. Zwariuję, zwariuję, zwariuję. Trzy dorosłe kobiety, trzy niezależne, apodyktyczne kobiety w kiepsko wyposażonej chatce? Trzy nieszczęśliwe kobiety... Annie zamierzała wytłumaczyć, że w takich warunkach bardzo łatwo kompletnie oszaleć, ale na litość boską, przecież to tylko tymczasowa sytuacja, gdy nagle na stalowoszarym niebie pojawiła się rysa, przez którą wychynęło słońce. - Mój Boże - powiedziała Annie, zachwycona tym widokiem. - Mój Boże - zawtórowała jej Miranda. Ale nie patrzyła na świetlistą szczelinę w chmurach. Wpatrywała się w czyjąś sylwetkę na tle nieoczekiwanego blasku. Postać zbliżała się i machała do nich. - Och, Annie - krzyknęła Miranda. - To on! Kit! Wrócił! - Nie, chyba nie... - Ale Miranda już biegła w kierunku mężczyzny. - Proszę pani! - zawołał, przekrzykując szum wiatru i fal. - Szal pani spadł! Miranda zatrzymała się i opadła z niej cała energia. To jednak nie był Kit. Po chwili niespodziewanie wydała radosny pisk.
- Nicky! - krzyknęła. - To Nicky! Ale Annie, która błyskawicznie rozpoznała ten nieoczekiwany głos, biegła już, by porwać w objęcia młodszego syna. - Wzięłam cię za kogoś innego - mówiła Miranda - ale to ty, mały Nicky, jakiś ty wielki... - Też zaczęła go ściskać i stali przytuleni we trójkę, a wiatr smagał ich piaskiem. Annie była taka szczęśliwa, że zrobiło jej się słabo. Nie widziała syna od sześciu miesięcy, a teraz przyjechał zrobić jej niespodziankę na Święto Dziękczynienia. - Jest jeszcze taka sprawa. Musiałem kupić bilet na samolot - powiedział później, kiedy siedzieli w domku na kanapie. - I, hm... zapłaciłem kartą kredytową. - Nie przejmuj się - odrzekła Annie. W tym momencie byłaby gotowa obciążyć swoją kartę kredytową wydatkami całego RPA, a potem jakoś spłacić dług. Jak?, zastanowiła się przez chwilę, ale bardzo krótką, bo kiedy oparła głowę o jego ramię, zapomniała o obciążeniach kart kredytowych i o pieniądzach, myśląc tylko o znajomym zapachu jego skóry. - Przykro mi, że musiałaś wyrywać z mieszkania, babciu. - Wyrywać - powtórzyła Betty. - Ładne. Wyrwałam z mieszkania. - Uśmiechnęła się. Nick rozejrzał się po saloniku. - Bardzo tu... - urwał. - Na pewno bardzo tu przytulnie.
R
Po przyjeździe Nicka nastrój w domku zmienił się diametralnie. Kominek z Costco oblewał pokoik żół-
L T
tym blaskiem. Betty nalała wszystkim aromatycznej gorącej herbaty. W domku rozlegał się młody i mocny głos Nicka, który śmiał się i opowiadał im historie z podróży, wywołując u nich wybuchy śmiechu. - Wiedziałaś, że przyjedzie - powiedziała nagle do matki Annie. - Wiedziałaś, prawda? - Zgadza się - przytaknął Nick. - Sama wszystko zaplanowała. - Mamo, jak mogłaś to trzymać w tajemnicy?
- Mam niejedną tajemnicę - odparła Betty. Annie uświadomiła sobie, że istotnie matka, którą traktowała protekcjonalnie, na którą nieraz spoglądała z politowaniem, matka, którą uwielbiała i podziwiała, nawet gdy czuła przewagę młodszego pokolenia, ta kobieta, którą, jak sądziła, zna na wylot, miała swoje tajemnice i życie wewnętrzne, o którym Annie nie miała pojęcia. Migotały gazowe płomienie w prostym kominku z Costco, filiżanki melodyjnie dzwoniły o spodeczki. Gdzieś z wysoka dobiegło krakanie wrony. Miranda przyglądała cię siostrzeńcowi, zwracając uwagę na jego szerokie, męskie ruchy, głęboki głos, głośny i ochrypły kaszel. Wyciągnął nogi na środek pokoju i musiała je przekraczać. - Pamiętam, jak byłeś małym chłopcem - powiedziała tak cicho, że ledwie ją usłyszał. W zamyśleniu pogładziła go po głowie. - Zupełnie małym chłopczykiem. - Miała łzy w oczach. - Co się stało cioci Mirandzie? - zapytał później matkę Nick. - Wydaje mi się, jakby trochę ją poniosło. Annie zaśmiała się z tego określenia, po czym wyjaśniła: - Po prostu stęskniła się za tobą. A Nick, z błogim narcyzmem młodości, ze zrozumieniem skinął głową.
Święto Dziękczynienia było bardzo udanym i radosnym wydarzeniem w małym domku. Z Chicago przyjechał Charlie, a Annie zalała tak ogromna fala tkliwości, że po raz pierwszy zdała sobie sprawę z dotychczasowej posuchy uczuć. Powstrzymywała się, by nie wziąć synów na kolana. Chłopcy zawsze byli czuli, ale musiała sobie przypominać, że są już bardzo duzi. Czekała, aż sami do niej podejdą, jak gdyby byli młodymi zwierzętami spotkanymi w lesie. Przygotowując kolację na Święto Dziękczynienia, Betty dała z siebie wszystko. - Zdaje się, że bardzo dawno nie piekłam indyka - powtarzała. - Ciekawe dlaczego. - Ciekawe, dlaczego tak się zdaje, czy dlaczego dawno nie piekłaś indyka? - dociekała Annie. - Och, Annie - powiedziały chórem Betty i Miranda. - Och, mamo - powiedzieli chłopcy. - Nie wiem, jak ci się udało w tym piecyku - dodała Annie, próbując się zrehabilitować. - Użyłam przepisów Marthy. Z jej programu. Bardziej podobały mi się niektóre przepisy Lydii, ta dziewczyna z okropnym głosem też gotowała parę ciekawych potraw. Ale chciałam być lojalna. - W stosunku do Marthy? - Tyle przeszła. Poza tym mieszkała kiedyś w Westport. - Tak jak aktorka z filmu „Za zielonymi drzwiami". Może powinniśmy wypożyczyć go na DVD.
R
- To jeden z moich ulubionych filmów, kochanie - poinformowała go Betty. Wszyscy spojrzeli na nią zdumieni.
L T
- Katharine Hepburn - ciągnęła Betty. - „Kalia... cóż za dziwny kwiat...". Wychowała się w Westport*?
* Film „Za zielonymi drzwiami" („Behind the Green Door"), w którym główną rolę grała Marilyn Chambers, był jednym z pierwszych filmów fabularnych na pograniczu pornografii. Betty myli go z „Obcym wstęp wzbroniony" („Stage Door") z 1937 r. z Katharine Hepburn.
Nikt się nie kwapił, żeby ją wyprowadzić z błędu. Była bardzo szczęśliwa, przygotowując świąteczną kolację, podając ją na gustownej zastawie, sprzątając ze stołu z chłopcami. - A teraz pora na nasz tradycyjny rodzinny spacer Święta Dziękczynienia - zapowiedziała, kiedy Annie i Miranda pozmywały i choć nikt nie pamiętał, by kiedykolwiek przedtem spacerowali w Święto Dziękczynienia, wszyscy narzucili kurtki, okręcili się szalikami, włożyli rękawiczki i pomaszerowali z nią na plażę. Charlie i Annie szli obok siebie, trzymając się nieco z tyłu. - Dzwonił do mnie dziadek Josie - wypalił Charlie, posyłając jej pytające spojrzenie. - Naprawdę? - spytała Annie najbardziej obojętnym tonem, na jaki mogła się zdobyć, ale była wściekła. Jak Josie śmiał robić coś za jej plecami? - Chciał tylko, żebyśmy nie tracili kontaktu. Rozumiesz, przez ten rozwód. Powiedział, że nie chce stracić mnie i Nicka. Nie wspominałem o tym przy babci. No bo... to jasne, dlaczego nie wspominałem. Dzwonił też do Nicka. Nie masz nic przeciwko temu, mamo? Zdaje mi się, że to dla niego bardzo ważne. Mówił, że tęskni za nami i... za wszystkimi. Przysłał mi nawet czek na urodziny i pomyślałem, że to naprawdę miło z jego strony.
Annie spoglądała na ciemną toń i północny brzeg Long Island, ciemniejszy pasek ledwie widoczny na horyzoncie. Powietrze było czyste i rześkie. Nie! - miała ochotę krzyknąć. To wcale nie miło ze strony Josiego, że do ciebie dzwonił, że żebrał o litość i dawał ci pieniądze, żeby kupić jeszcze więcej współczucia, podczas gdy Betty nie ma ani grosza. Twoje współczucie i lojalność należą się komuś innemu, Charlie, chciała mu powiedzieć, potrząsając nim. - Za te pieniądze kupiłem bilet do domu. Żeby się zobaczyć z tobą i z babcią - dodał. - I słusznie - powiedziała wreszcie. Chroń dziecko, Annie. Chroń je przed próżnością i chciwością, przed rzeczywistością, rzeczywistością, którą był dziadek. Mimo to wyrzuciła z siebie: - To drań. - Wiem - odrzekł cicho Charlie. - Wiem, mamo. - Cieszę się, że przed kimś przyznaje się do odpowiedzialności - powiedziała Annie. - Przemawia przeze mnie rozgoryczenie? Bo jestem rozgoryczona. Ale trudno nie być, kiedy bliska osoba robi coś takiego. Dlatego nie musisz się czuć rozgoryczony. To będzie moje zadanie. - Jakaś w tym niejasność, mamo. - Pewnie. - A ty? - zapytał po chwili. - Radzisz sobie? Dobrze ci się tu mieszka i tak dalej? Przystanął, ujął jej ręce i poważnie zajrzał jej w oczy. Patrząc na swojego przystojnego syna i jego życzliwe spojrzenie, pomyślała, że ma wielkie szczęście.
R
- Cóż - zaczęła w przypływie wdzięczności: nareszcie miała się komu zwierzyć! - Czasami bywa ciężko... -
L T
Zauważyła jednak, że choć Charlie pyta z troski o nią, spodziewa się, że jako matka rozwieje jego troski, tak jak uspokajała go, kiedy budził się w nocy z koszmaru. - Ale radzimy sobie świetnie - dokończyła szybko. Wyraźnie mu ulżyło.
- Ostatni raz mieszkałyśmy razem, kiedy Miranda i ja byłyśmy dziećmi. - Przypomniała sobie, że w tych czasach była z nimi jeszcze jedna osoba. Być może będzie umiała wykreślić Josiego z pamięci, tak jak jej babcia wydrapywała z rogów fotografii wszystkie daty zanotowane przez siebie w młodości. - Poza tym naprawdę lubię dojeżdżać do pracy. Mam chwilę spokoju. Charlie, już całkiem uspokojony, zaczął jej z ożywieniem opowiadać o niedawnej scysji z jednym ze swoich wykładowców, niekompetentnym tyranem i histerykiem. Annie, słuchając jego utyskiwań, czuła się pokrzepiona na duchu. Jej dzieci były w domu. Przez pięć nocy chłopcy spali w salonie na dmuchanych materacach. Słyszała ich, jak wieczorami szepczą i śmieją się basem. Ich zgolony zarost zapchał odpływ umywalki na dole. Mieli więcej kremów i emulsji niż ona. Na brzegu umywalki zostawiali foliowe opakowania szkieł kontaktowych w kałuży płynu. Ich czyste ubrania walały się na podłodze wśród brudnych. Annie miała ochotę położyć się w ich rzeczach i tarzać się jak pies w padlinie. Aż wreszcie pewnego dnia rano, po nieuniknionej, krótkiej bieganinie, poświęconej na szukanie drobiazgów, mycie, składanie i potykanie się o ogromne torby, wyjechali. Wieczorem, gdy trzy kobiety siedziały przy mrugającym świetle sztucznego kominka, Miranda powiedziała: - Zostałyśmy tylko my, kury. - Po czym teatralnym gestem odrzuciła do tyłu głowę.
Annie bez entuzjazmu próbowała zagdakać. - Zaśpiewajmy - zaproponowała Betty. - To nas rozweseli. Annie parsknęła śmiechem. - Tego już dawno nie słyszałyśmy, mamo.
13 Wyjazd Nicka i Charliego pogrążył dom w jeszcze głębszym przygnębieniu niż przedtem, zanim zjawiły się tu ich młode twarze. Betty szeleściła swoimi papierami, jak gdyby mościła sobie wygodne gniazdo. Miranda zaczęła dzwonić do byłych współpracowników i zostawiać im na sekretarkach nieprzyjemne wiadomości. - Czy ty czasem nie palisz za sobą mostów? - spytała Annie. - Mam nadzieję, że tak. - Jest proaktywna - powiedziała Betty. - To oznaka poczucia własnej wartości. Codziennie uchwyt prysznica coraz bardziej odstawał od ściany. Co wieczór Annie leżała w łóżku, sta-
R
rając się nie myśleć o ich finansach. Tak zaczęła dzielić swój dzień: najpierw widok aluminiowego krążka, wysuwającego się ze zmatowiałego różowego kafelka (mogłaby przysiąc, że widzi, jak uchwyt się rusza), a potem
L T
przypływ paniki w tonącym w ciemnościach pokoju.
- Kończą się nam pieniądze - odważyła się powiedzieć przy śniadaniu. - Nigdy nie umiałam sobie radzić z pieniędzmi - odrzekła Miranda. - Bez dwóch zdań. - Zawsze wszystkim zajmował się Joseph - dodała Betty, ze smutkiem kręcąc głową. - Ale te czasy już minęły.
I tak obie, każda na swój bezpretensjonalny sposób nie zajmując stanowiska wobec poruszonego tematu, przyjęły założenie, że Annie jakoś się zajmie finansami.
W przeciwieństwie do obecnych współlokatorek, jej wynajęte mieszkanie zakasało rękawy i tyrało bez wytchnienia, żeby na siebie zarobić. Ale była jeszcze medycyna Charliego i college Nicka, tylko częściowo zapłacone z kredytów. Annie zostawało niewiele. Matka miała jeszcze mniej, a do ostatecznej ugody rozwodowej było jeszcze bardzo daleko. Tymczasem Miranda z rzadka dostawała czek od swoich niegdyś popularnych, a dziś skompromitowanych autorów, ale wstrzymywano jej wypłatę nawet tej dziesięciny, jak ją nazywała, do czasu wyjaśnienia kwestii procesowych. Poza tym wydawało się, że wydała co do centa wszystko, co kiedykolwiek zarobiła. Siedząc przy stole i próbując ułożyć budżet, Annie powiedziała: - Mamy bardzo mało przychodów i stanowczo za dużo wydatków. Matka i siostra skinęły głowami, nie przerywając lektury gazety. Kiedy Annie powtórzyła to głośniej, Miranda cierpliwie wyjaśniła, że spisanie wszystkich długów nie przyniesie w cudowny sposób rodzinie więcej pieniędzy. Annie odpowiedziała, że celem budżetu nie jest cudowne wyczarowanie pieniędzy, ale realistyczna ocena, na co je stać. Betty oznajmiła, że jej zdaniem byłoby
znacznie praktyczniej mieć więcej pieniędzy, zdobytych w cudowny czy inny sposób, więc Annie poddała się i umilkła, siedząc rozżalona z ołówkiem w ręku i licząc. Tego wieczoru, jak co dzień, prześladowały ją rachunki. Przewracała się z boku na bok i rzucała w pościeli. Przez okno sączył się wątły blask księżyca, zimny i biały jak marmur nagrobka. Annie szalała z niepokoju, rozpalona i zarumieniona. Frustracja i złość na matkę i siostrę były jednak tylko drobnym odpryskiem jej prawdziwej wściekłości, zarezerwowanej dla Josiego, a teraz również dla Felicity. Annie wciąż nie mogła uwierzyć, że osobą odpowiedzialną za ich cierpienia jest siostra Fredericka Barrowa. - I pomyśleć, że Rosalyn zaprosiła tę zdradziecką rodzinę na Rosz Haszana - powiedziała pewnego wieczoru, gdy siedziały skwaszone przez sztucznym kominkiem. - Może dlatego Frederick tak się dziwnie zachowywał. - Mówiłaś, że wcale nie był dziwny - mruknęła Miranda. - No, był. - Posłuchajcie - odezwała się niespodziewanie Betty. - Muszę znaleźć pracę. - Co chcesz robić, mamo? Witać ludzi w Walmart? Betty pochyliła się do niej z nagłym ożywieniem. - A w Walmart jest tak ładnie jak w Costco?
R
Dlatego też chętnie przyjęły zaproszenie od Lou i Rosalyn, aby odwiedziły ich w Palm Springs.
L T
- To nasza pięćdziesiąta rocznica - poinformowała Rosalyn, gdy Betty do niej zadzwoniła. - Dasz wiarę? Betty pogratulowała jej ozięble.
- Na przekór wszystkiemu - dodała Rosalyn.
- Jak się czuje twój ojciec? - spytała Betty, żeby sparować jej nietakt. - Jak się czuje pan Szpuntow? - Pustynia mu służy.
Betty wyobraziła sobie wielką wydmę, która z ukłonem podaje panu Szpuntowowi drinka. - To już coś - powiedziała nieco weselej. - Posłuchaj, Betty - zaczęła Rosalyn pedagogicznym tonem, na którego dźwięk Betty zawsze się jeżyła. To był ton docenta. - Posłuchaj mnie, Betty, i nie upieraj się. Lou i ja tęsknimy za tobą i dziewczynami. Betty wyszła na werandę. Nie było słońca, tylko słabe światło zmagające się z chmurami. W nocy padało i drzewa wciąż lśniły po deszczu. Na nieogrzewanej werandzie było jej zimno. Nie było tu nic do roboty i nic do oglądania, nawet niczego do słuchania, żadnego śpiewu ptaków ani szczebiotu przechodzących dzieci. Stała zawieszona w zimowej pustce, którą urozmaicał tylko wilgotny chłód i stęchły zapach starej wykładziny. - Też za wami tęsknimy - odrzekła. Może rzeczywiście dziewczynki od czasu do czasu tęskniły za Lou i Rosalyn, naprawdę nie miała pojęcia. Ona natomiast tęskniła tylko za jedną osobą. - Chcemy, żebyście wszystkie przyjechały tu na Boże Narodzenie. Oczywiście my zapraszamy. Mój ojciec mówił niedawno, że nigdy w życiu nie widział ludzi, którzy byliby tak hojni dla przyjaciół, ale znasz nas, Betty, tacy już jesteśmy. Nie mam ochoty wysłuchiwać żadnych wymówek, że nie możecie przyjechać. Podróż dobrze ci zrobi, Betty. Lou i ja martwimy się o ciebie. Nawet mój ojciec niedawno o tym wspominał. Siedzisz
w tej chatce, oczywiście jakość odpowiada cenie, z całym szacunkiem dla właścicieli. Ha! Ale się ubawiłam. W każdym razie siedzisz tam i nie masz do kogo ust otworzyć, oczywiście z wyjątkiem córek. Masz szczęście, że masz córki. Chociaż ja chyba nieźle sobie radzę nawet bez dzieci? Mam Lou i jego Jak Rodzinę. Śmiech mnie bierze. - I rzeczywiście się zaśmiała. Betty, która jej nie słuchała, ale wyłowiła słowa „szczęście" i „córki", powiedziała roztargnionym głosem: - No tak. - Nie przytakuj mi, Betty Weissmann. Wiem, co sobie myślisz. Myślisz, że składamy ci tę szlachetną propozycję ze współczucia i rozumiem, naprawdę świetnie cię rozumiem, ale musisz mi uwierzyć, że zapraszamy cię przede wszystkim dlatego, że cię kochamy i chcemy dla ciebie jak najlepiej. Betty wróciła za biurko, ale nie patrzyła na piętrzące się na nim dokumenty i jasne teczki. Utkwiła wzrok w ekranie telewizora. Nadawano telenowelę, którą szczególnie lubiła, ponieważ jej akcja rozgrywała się w nadmorskim miasteczku bardzo podobnym do Westport, gdyby w Westport mieszkali szpiedzy, terroryści, gangsterzy i rozpustni milionerzy zamieniający się żonami, choć kto powiedział, że tak nie było. Na ekranie, w nowej galerii sztuki, która była popularnym miejscem spotkań bohaterów serialu, stał przystojny ciemnowłosy mężczyzna zwrócony twarzą do przystojnego młodego blondyna. Wyczuwało się między nimi wyraźne napię-
R
cie. I czułość. I pragnienie. Betty widziała już ten wyraz twarzy. Widziała, jak Kit Maybank patrzył w taki sam sposób na Mirandę. Tyle że w tym momencie Kit Maybank był w telewizji, w galerii sztuki, stojąc przed repro-
L T
dukcją - przypuszczała, że to musi być reprodukcja - grafiki Keitha Haringa (jej przyjaciele Arnie i Maureen kupili przed laty jego dzieło, Betty wówczas tego nie rozumiała, ale z pewnością zyskało na wartości). Ręka Kita Maybanka chwyciła dłoń drugiego przystojnego mężczyzny, tego z jasnymi włosami, Kit Maybank zrobił krok naprzód i blondyn zrobił krok naprzód, Kit wziął w objęcia blondyna, a blondyn wziął w objęcia Kita Maybanka i na tle reprodukcji grafiki Keitha Haringa zaczęli się namiętnie całować z rozchylonymi ustami, jak zawsze całują się bohaterowie telenowel.
- O Boże - usłyszała Betty za swoimi plecami zdławiony okrzyk Mirandy. - Betty? - odezwał się głos Rosalyn w słuchawce. - Betty, jesteś tam? - Nie mogę w to uwierzyć! - zawołała Miranda. - Miranda, przecież to tylko rola - zaczęła ją uspokajać Betty. - Betty? - niecierpliwiła się Rosalyn. - Och, przepraszam, Rosalyn. Chłopak Mirandy właśnie pocałował drugiego chłopaka w telewizji. - Jaki chłopak? Kit? Kit jest gejem? - Tylko w telewizji. Miranda, podchodząc bliżej do telewizora, powiedziała: - Kit jest w Los Angeles! - W Los Angeles? - powtórzyła Rosalyn, usłyszawszy Mirandę. - Mam nadzieję, że zdążył wziąć ślub, zanim zmienili prawo. - Kit jest żonaty? - zdumiała się Betty. - Kit jest żonaty? - powtórzyła Miranda. Wyrwała matce słuchawkę. - Kit jest żonaty?
- A jest? Hm, stary człowiek niczemu się już nie zdziwi. Miranda niecierpliwie wyglądała przez okno samolotu lecącego do Los Angeles. Choć wszystkie trzy z radością powitały uwolnienie z „aresztu domkowego", jak mówiła Miranda, nie było jej łatwo przekonać współwięźniarki do tej wyprawy. To było dla niej prawdziwe wyzwanie, lecz Miranda zawsze lubiła wyzwania w starych dobrych czasach, zanim jej życie legło w gruzach, a to zadanie dodało jej skrzydeł. Cudownie było znowu mieć jakiś cel, urabiać matkę i siostrę, tak jak kiedyś urabiała redaktorów i wydawców. Obudziła się w niej dawna zawodowa czujność, jak u drapieżnika o wyostrzonych zmysłach, nie tyle przyjemna, ile dobrze znana, jak stary przyjaciel, który czasem irytuje, ale ma się do niego słabość. Musiała walczyć, uciekając się do subtelności i agresji, do słodkich pochlebstw i gorzkiego sarkazmu. Oczywiście postawiła na swoim. Nie pamiętała, by kiedykolwiek w swojej rodzinie nie postawiła na swoim. Betty wahała się, niezbyt zachwycona rolą ubogiej krewnej w dwóch geograficznie odległych miejscach, ale dość szybko się ugięła. Najbardziej jak zwykle opierała się Annie. - Płacą za to, więc nie możesz się usprawiedliwiać kosztami - mówiła Miranda. - Biblioteka daje wam wszystkim dwa tygodnie przymusowego bezpłatnego urlopu, więc tym też się nie wykręcisz. - Jedź sama - odparła Annie. - Jeżeli naprawdę tak bardzo chcesz. Annie skapitulowała dopiero wtedy, gdy się dowiedziała, że ani Charlie, ani Nick nie będą mogli przyjechać na święta do Connecticut.
R
- Przykro mi, że ich nie zobaczymy - powiedziała do Annie Miranda.
L T
Ale nie było jej przykro. Była w doskonałym nastroju. Samolot zmierzał na Zachodnie Wybrzeże. Gdzieś na tym wybrzeżu byli Kit Maybank i Henry Maybank. Gdzieś między Los Angeles, gdzie Kit teraz mieszkał, a Palm Springs, gdzie spędzał weekendy w domu wynajętym wspólnie z kolegą. Czytała o nim na blogu fana seriali. Rozumiała już zniknięcie Kita i jego milczenie. Wcale nie grał epizodu w niezależnym filmie, ale dostał stałą rolę w telenoweli. Nic dziwnego, że był tak małomówny i tak chłodno ją traktował. Marzył o Szekspirze, a grał Zinka Latimore'a, artystę graffiti geja. Biedny Kit miał ochotę zapaść się ze wstydu pod ziemię, to wszystko. Dlatego się do niej nie odzywał. Miał nadzieję, że chyłkiem wycofa się do dziennego pasma telewizyjnego o niewielkiej oglądalności, pozostawiając w jej pamięci obraz wzniosłego artysty. - Pamięć bywa zagadkowa - powiedziała do Annie, która jak zwykle zajęła miejsce pośrodku. - Moją zajmują niepotrzebne szczegóły o pisarzach - odrzekła Annie. - Na przykład, dzisiaj są urodziny Rexa Stouta. - Na jakiej ulicy mieszkał ten jego detektyw? Nawet na tamte czasy to był dość dziwny adres - zauważyła Betty. - Na Trzydziestej Czwartej. Trzydziesta Czwarta Zachodnia 918, czasem 922 albo 904. Raz mieszkał na Trzydziestej Czwartej Wschodniej 918, ale zawsze chodziło o tę samą kamienicę. - Zawsze taka byłaś, nawet w dzieciństwie - powiedziała Betty, klepiąc ją z dumą po ramieniu. - Mówię o wspomnieniach - zirytowała się Miranda. - Nie o zaśmiecaniu pamięci. - Jak to się mówi? Wspomnienia są jak ryby - odparła Betty. - Po trzech dniach zaczynają cuchnąć.
Pod sobą miały warstwę białych chmur, spomiędzy których od czasu do czasu przezierały Stany Zjednoczone - widziały kręgi w zbożu, wstążeczki rzek i wyblakły zimowy krajobraz. Annie spoglądała ponad śpiącą siostrą na błękitne niebo za brudnym oknem. Wciąż jeszcze docierało do jej świadomości, że zgodziła się pojechać do Palm Springs w odwiedziny do Lou, Rosalyn i pana Szpuntowa. O sprzeciwianiu się Mirandzie nie było mowy. Miranda jeszcze nigdy od wyjazdu Kita Maybanka z Westport nie była taka ożywiona. Annie przypuszczała, że Miranda i Kit kontaktowali się ze sobą. Czy jakoś się zejdą? Zastanawiała się, czy to byłoby dobre. Jeżeli Miranda odnalazłaby szczęście, to tak. Natomiast Betty, choć nie cierpiała latać, choć jej relacje z Rosalyn można było najdelikatniej określić jako drażliwe, choć wolała obchodzić Boże Narodzenie w domu, kiedy już uległa Mirandzie, oddała się sprawie z neoficką gorliwością. Boże Narodzenie na pustyni! W Palm Springs! Jakie to zeszłowieczne! Jak z lat pięćdziesiątych! Za czasów Rat Pack! - W Palm Springs mieszkał J. Smeaton Chase - poinformowała ją Annie. - Napisał nawet książkę o tym mieście. - Celebryci i tak dalej? - spytała Betty. - Nie, raczej kaktusy i tak dalej. Na lotnisku wsiadły do wypożyczonego samochodu. To miał być ich jedyny wydatek w ciągu dwutygodniowego pobytu. Kuzyn Lou nalegał, że zapłaci za bilety lotnicze. Nie chciały się zgodzić, dopóki Rosalyn nie
R
wyjaśniła, że Lou skorzysta ze swoich darmowych mil w programie lojalnościowym, które i tak straciłyby ważność.
L T
- Nie unoście się dumą - powiedziała. - To niestosowne. Betty była zbyt dumna, aby odpowiedzieć.
Teraz siedziała za kierownicą małego forda focusa, który kołysał się na autostradzie w podmuchach wiatru. Córki proponowały, że poprowadzą, przekonując ją, że jest zmęczona długim lotem. Dając jej oczywiście do zrozumienia, że jest stara. Droga była brzydka, ale rozciągał się nad nią rozległy błękit nieba, centra handlowe stopniowo ustępowały miejsca kaktusom, a widoczne w oddali ośnieżone góry coraz bardziej się zbliżały. Betty starała się sycić oczy widokami, gdy samochód toczył się przez las wysokich białych wiatraków. - O rany - powiedziała Miranda. - Spróbuj tu walczyć z takimi. Zatrzymały się na podjeździe przed parterowym domem stojącym wśród wielu parterowych domów. Jego dach przypominał kornet zakonnicy o wygiętych skrzydłach po obu stronach. Przed drzwiami stali dwaj mężczyźni, ojciec Rosalyn pan Szpuntow oraz Roberts, prawie emerytowany adwokat. Annie odkręciła okno i przywitała ich. - Mhm - mruknęła Miranda. - Znalazły się bratnie dusze starych dziwaków. - Twoja dusza na pewno nie jest stara - zapewniła ją Annie. - Może infantylna, ale nie stara. - Natomiast moja dusza jest do cna w średnim wieku, pomyślała. - Dusza nie istnieje - oznajmiła Betty z nieoczekiwaną stanowczością. - Wszyscy o tym wiedzą. Roberts i pan Szpuntow istotnie rozmawiali jak dwóch starych dziwaków. Pan Szpuntow zauważył, że na Bronksie jest bardzo ciepło jak na grudzień, a Roberts zgodził się, że sucha i słoneczna zimowa pogoda nie jest niczym niezwykłym na Bronksie o tej porze roku i nie kontynuował tematu. Po chwili staruszek podszedł
chwiejnym krokiem do drzwi i jak oszalały zaczął naciskać dzwonek. Kiedy otworzyła mu córka, warknął wojowniczo: - Kto tam? Czego tu chcecie? Idźcie sobie! - Po czym zatrzasnął jej drzwi przed nosem, mrucząc coś niepochlebnego o Świadkach Jehowy. Roberts nie zwracał na niego uwagi. Odwrócił się tyłem do krzyczącego i trzaskającego drzwiami pana Szpuntowa i ruszył w stronę białego samochodu z wypożyczalni. Pomachał trzem kobietom i uśmiechnął się przelotnie. Nie uśmiechał się za często, ale gdy to robił, jego twarz wyraźnie ożywała. Annie z zaskoczeniem zauważyła, że jest bardzo silny - ramiona w koszulce polo były zaskakująco muskularne jak na tak wysokiego i szczupłego mężczyznę. Kiedy wnosił do domu ich walizki, szturchnęła Mirandę w plecy. - O co chodzi? Annie wzruszyła ramionami. Naprawdę nie wiedziała. - Nie doceniasz Robertsa. - Och, ty znowu o tym - jęknęła Miranda. Pokręciła głową i weszła do domu. Naprawdę go nie doceniasz, pomyślała Annie. Jesteś niesprawiedliwa. Roberts to refleksyjny człowiek o spokojnym obliczu, pod którym kryje się niezmierzona głębia, a ty widzisz tylko poznaczoną zmarszczkami powierzchnię. Żal mi ciebie. Żal mi was obojga.
R
- Też mieszkasz u Lou i Rosalyn? - zapytała go Annie, gdy znaleźli się w środku. - Nie, nie. Mam tu mieszkanie. Niedaleko, na tej ulicy.
L T
- Widzę, że podróżujecie całą paczką - powiedziała ze śmiechem Miranda. Roberts się uśmiechnął.
- Stare ptaki przylatują zimować stadem. Owszem. Widocznie brakuje nam wyobraźni. - Zamieszkacie w domku gościnnym - poinformowała Annie i Mirandę Rosalyn. - Wasza matka zostanie u nas. W ten sposób wszystkie będziecie miały prywatność. Powiedziała to w taki sposób, jak gdyby córki pragnęły koniecznie uciec od antypatycznej matki, a matka pragnęła koniecznie uciec od antypatycznych córek. - Jesteśmy wam bardzo wdzięczne i naprawdę nie ma znaczenia, jak nas rozlokujesz - powiedziała Betty, przymrużywszy oczy. - Jak tu pięknie. - Annie wyglądała przez okna. Po drugiej stronie ulicy stał dom otynkowany na różowo, z którym gryzła się soczysta zieleń trawnika. Dalej rozciągała się rozległa czerwonawa pustynia z odcieniem fioletu, sięgająca pokrytych śniegiem gór. Za domem było duże patio, a po bokach, położone nieco niżej, coś w rodzaju kuchni na powietrzu wyposażonej w lodówkę, grill i bar, oraz miejsce na ognisko. Dalej widać było basen, pole golfowe oraz góry w tle i bezkresne zachodnie niebo. - Właściwie prawie cały czas przebywamy poza domem - poinformowała je z dumą Rosalyn, widząc, jak Betty patrzy na zewnątrz. - Spójrzcie na tego wychudzonego psa - powiedziała Betty. - Po prostu wygrzewa się na słońcu na polu golfowym. Urocze. - Lou! - wrzasnęła Rosalyn. Zaczęła wymachiwać rękami. - Sio! Sio! Lou! Kojot!
Zwierzę podniosło się leniwie na smukłe nogi i w paru szybkich susach opuściło pole, odwracając łeb, by popatrzeć na drobną, gorączkowo gestykulującą kobietę. - Brawo! - rzekł z dumą Lou. - Moja mała pionierka. Nie kłaniasz się kojotom! Lecz po kilku sekundach ujrzeli inny powód pospiesznej rejterady kojota: w oddali pojawił się wózek golfowy, w którym pod daszkiem z frędzlami siedziały dwie dziewczyny, i dziarsko podskakując, przejechał dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą leżał kojot. - Och, popatrzcie! - zawołała Rosalyn. - Crystal i Amber! Annie zorientowała się, że kuzynka mówi o dziewczynach w wózku. Miały po dwadzieścia kilka lat, obie były opalone, wysportowane, w szortach i modnych miniaturowych koszulkach polo, które eksponowały identycznie piękne brzuszki. Były tak podobne do siebie, że musiały być siostrami, choć młodsza miała ciemne włosy i bystre, roziskrzone oczy, wyrażające pewność siebie, a starsza, jasnowłosa, miała w sobie nieokreśloną łagodność. Nie były pięknościami, ale przestrzegały wymogów mody i sprawiały wrażenie ładnych, jak ogień, który pali się jasnym płomieniem, ale nie daje żadnego ciepła. - Widzieliście wilka? - spytała starsza, która miała na imię Crystal. - Boże, ale spanikowałam. - To był kojot - poprawiła ją Amber. - Nie oglądasz National Geographic? - Wszystko jedno - powiedziała Crystal zaróżowiona z przejęcia.
R
Amber i Crystal pilnowały domów w Palm Springs, mówiły o sobie „strażniczki domów". Poznały Rosalyn na polu golfowym i „adoptowały" ją. Przyzwyczajona do tego, by stać z boku, gdy ludzie skakali koło jej
L T
męża, a on skakał koło nich, Rosalyn polubiła dziewczyny i trudno się było temu dziwić. Przyjechały zabrać ją na przejażdżkę po polu golfowym i ewentualnie wpaść do sąsiadów, gdyby akurat sączyli koktajl na patio. - Sąsiedzi nie mają nic przeciwko temu? - spytała Annie. - Że zjawiacie się bez zaproszenia? Dziewczyny spojrzały na nią, jak gdyby była bibliotekarką w średnim wieku, co się zresztą zgadzało. - Och, Annie, nie bądź taką nudziarą. Jesteś w Palm Springs! Przyjechałaś na wakacje! - Rosalyn wsiadła i wesoło pomachała im na pożegnanie, a wózek potoczył się w głąb zalanej słońcem zieleni pola. Skarcona Annie też do nich pomachała i razem z Mirandą poszła do domku dla gości, miniaturki głównego domu. Miranda była w siódmym niebie. Zrobiła piruet na małym patio wychodzącym na góry. - Strasznie mi się tu podoba! - zawołała. - To niebo. Góry. Minimalizm bajerów w domach. Trawniki na pustyni. Kojoty na polu golfowym. Dzicz i bezguście w jednym. Cudownie! Wyciągnęła się na szezlongu. - No i słońce! - Tylko się nie spiecz - ostrzegła Annie, bardziej z poczucia obowiązku, niż dlatego, że naprawdę obawiała się popołudniowego słońca. Ale Miranda tylko się uśmiechnęła z zamkniętymi oczami i pokręciła głową. Wieczorem Annie siedziała przed domem, tęskniąc za dziećmi. Boże Narodzenie bez nich było nijakie i przykre. Rozmawiała z nimi wcześniej przez komputer i widziała ich twarze zniekształcone w kamerach laptopów. Nick chciał, żeby przysłała mu jego ulubiony szampon i szkła kontaktowe. Charlie był już za duży, żeby ją prosić o zdalne załatwianie różnych spraw. Powitała to ulgą, choć nie bez smutku. Chyba wszyscy dorastali. Może z wyjątkiem Mirandy.
Annie poszła do łazienki, wyciągnęła podróżne lusterko powiększające i usunęła kilka niepożądanych włosków, po czym wróciła do sypialni, gdzie Miranda w łóżku, skupiona, studiowała coś na ekranie laptopa. W pokoju było chłodno, a świat za oknem spowijała zaskakująco nieprzenikniona ciemność. Annie przysunęła się bliżej, ale Miranda przejechała kursorem po ekranie i otwarte okna zniknęły, pozostawiając jednolity cyfrowy błękit. Kit Maybank?, pomyślała Annie. Może rano pojawi się tu Henry i ku zdumieniu starszych zaryczy jak krowa albo zakwacze jak kaczka? Miranda i Kit pójdą na spacer i będą rozmawiać, podziwiając zachód słońca i trzymając chłopczyka uwieszonego ich rąk. A może nie. Miranda nie zwierzała się Annie z niczego. Równie dobrze mogła poznać w sieci nowego adoratora i umówić się z nim o północy w Parku Narodowym Joshua Tree. I okaże się, że to seryjny morderca. Boże... Annie spojrzała na siostrę bezpiecznie leżącą w łóżku obok, żeby się uspokoić. Ciekawe, pomyślała, czy Miranda kiedykolwiek się o mnie martwi. Nazajutrz, gdy pan Szpuntow drzemał w swoim pokoju, a w całym domu rozlegało się jego nierówne chrapanie transmitowane przez elektroniczną nianię, Betty zasiadła na wygodnym fotelu z połowy ubiegłego wieku, aby poczytać kryminał „Zwrot do nadawcy", który znalazła w swoim pokoju. Był późny słoneczny ranek, ale przeszkloną ścianę ocieniał spadzisty okap i w salonie panował miły półmrok, łagodnie kontrastujący z ostrym światłem po drugiej stronie. Książka okazała się potwornie nudna. Jak większość zagadek kryminal-
R
nych, pomyślała. I innych zagadek. Na przykład zagadka jej małżeństwa. Mogła godzinami rozmyślać o spędzonych razem latach, a i tak sumowały się w szczęście, które nagle i w niewyjaśniony sposób zostało boleśnie
L T
rozdarte na strzępy. Westchnęła chyba głośniej, niż zamierzała, ponieważ Roberts, który właśnie wszedł do salonu, spojrzał na nią zatroskanym wzrokiem i usiadł obok. - Martwisz się - powiedział.
- Nie. Właściwie nie. Wtedy miałabym nadzieję. - Ojej.
- Po prostu nie rozumiem. Może koniec małżeństwa jest jak Bóg i nie musimy go rozumieć. Roberts pokiwał głową, jakby potakująco. - Moja żona zmarła dziesięć lat temu. Też tego nie rozumiem. Codziennie za nią tęsknię. Tęsknisz za mężem? - Tak. Cały czas. Łatwiej mi, kiedy udaję, że umarł. Przepraszam, to pewnie wydaje ci się bezduszne. Ale jeżeli żyje, jeżeli żyje i zachowuje się tak, jak się zachowuje, to... A zawsze się szczycił, że jest takim porządnym człowiekiem... - Czasem ludzie potrzebują jakiejś pomocy, nie sądzisz? - odparł Roberts. - Nawet porządni ludzie, a zwłaszcza ci, którzy uważają się za porządnych. Betty podobał się ton jego głosu. Nie był histeryczny i zniecierpliwiony jak u jej córek, nie ostrożny i pesymistyczny jak u jej adwokatów, nie przybity i bezradny jak jej wewnętrzny głos. Męczyły ją nawet rozmowy z kuzynem Lou, który doradzał jej w kwestiach nieruchomości związanych ze Sprawą - jego słowa pociechy i serdeczność wzruszały ją i wyprowadzały z równowagi. Głos Robertsa był cichy i zdecydowany, jak gdyby zmierzał do jakiegoś konkretnego celu. Zadał jej kilka pytań o adwokatów, o stan zaawansowania Sprawy. Betty nigdy wcześniej nie rozmawiała o Sprawie z kimś, kto znał prawo, oczywiście z wyjątkiem swoich
adwokatów, ale dla nich prawo stanowiło serię zaskakujących przeszkód, jak gdyby po raz pierwszy pokonywali kamienistą pustynię i zapomnieli zabrać butów. - Bardzo miło się z tobą rozmawia - powiedziała. - Dziwne, jak odrobina biadolenia może oczyścić duszę. - Zobaczymy, co będzie - rzekł z uśmiechem Roberts. - Zobaczymy, co będzie ze świętej pamięci wspaniałym Josephem Weissmannem. Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Zobaczymy - przytaknęła. Do pokoju wpadł kuzyn Lou i zagrzmiał: - Wszystkie ręce na pokład! Wszystkie ręce na pokład! - I dopiero gdy w salonie zgromadzili się wszyscy domownicy, nie wyłączając zdezorientowanego pana Szpuntowa, oznajmił: - Dziś wieczorem świętuję pięćdziesiąt lat szczęścia małżeńskiego. Rosalyn klasnęła w dłonie jak dziewczynka. - I cieszę się, że wszyscy, moja rodzina, możecie uczestniczyć w tym wspaniałym święcie miłości. Annie zerknęła na matkę, a potem na Mirandę, chcąc się przekonać, czy mają ochotę brać udział w tym święcie. Betty wyglądała na zrezygnowaną, Miranda na spiętą. - Tak więc zapraszam was wszystkich na... - Oczywiście Amber i Crystal też - wtrąciła Rosalyn.
L T
R
- Oczywiście Amber i Crystal też - przytaknął, skłaniając się przed żoną. - Zapraszam was do klubu na Wieczór Owoców Morza.
- Owoce morza w sercu pustyni! - wykrzyknęła Rosalyn. - Wszystko tu mamy. - Czy obowiązują kostiumy? - spytała Annie ze strapioną miną, przypomniawszy sobie Westernowe Wieczory na obozach chłopców, gdy do szortów i T-shirtów musieli włożyć wysokie buty i kolorowe chusty. - Obowiązuje jedzenie góry owoców morza ze srebrnych półmisków - wyjaśnił kuzyn Lou. - Zagrożone gatunki, w dodatku pełne rtęci - powiedziała Miranda. Miranda od rana zdawała się poruszona i dość zgryźliwa. Zapał z kilku ostatnich dni przeobraził się w coś zupełnie innego, jak glon. Była taka zmienna. Trudno było za nią nadążyć. Betty położyła palec na ustach, chcąc ją uciszyć. Annie spojrzała na siostrę spod zmarszczonych brwi. Teraz jak zwykle będzie musiała się wykazać podwójną uprzejmością. - Owoce morza! - uradowała się. - Kto nie lubi owoców morza? Roberts spojrzał na Mirandę, potem na Annie i z powrotem. - Sami widzicie. - Mniam, mniam - powiedziała Betty, po czym wróciła do lektury. Po południu, gdy Rosalyn wróciła z „wyprawy z wypitką" pod opieką Amber i Crystal, weselsza o parę lampek wina, opadła na kanapę i wyznała Betty, że z początku miała pewne wątpliwości co do Crystal i Amber, uważając, że są za mało wyjątkowe jak dla niej. Co w końcu w życiu osiągnęły? Przenosiły się z domu do domu jak Cyganki, opiekując się domem to na wschodnim, to na zachodnim wybrzeżu... To żadne referencje na
niezwykłą znajomość. Ale potem poznała je bliżej i okazały się naprawdę niezwykłe. Najmilsze dziewczyny na świecie, lubiły się bawić... Nauczyły ją fantastycznej gry, do której używa się piłeczek pingpongowych i plastikowych kubków z piwem. - Amber jest masażystką. Jeszcze bez dyplomu, studiuje masaż leczniczy. Ale, Betty, ona ma prawdziwy talent. Niesamowity. Moja rwa kulszowa? Nie ma po niej śladu! To prawie jak mieć lekarza w rodzinie. Tymczasem niezwykłe dziewczyny, odwiózłszy Rosalyn, skierowały wózek golfowy w kierunku domku dla gości i zatrzymały się na skraju patio. - Halo! - krzyknęły. - Jest tam kto? Miranda i Annie podeszły do rozsuwanych szklanych drzwi i wyszły. Annie, która przed chwilą brała prysznic, była owinięta ręcznikiem. - Chciałyśmy was przywitać w Palm Springs! - oznajmiła Crystal, starsza z nich. - Oczywiście nie jesteśmy stąd. Tylko starzy ludzie są stąd, a nawet oni tak naprawdę nie są stąd, to niesamowite miejsce, ale formalnie tu jesteśmy i mieszkamy w superdomu, basen jest odlotowy, a wodospad... - Dwa - przerwała jej siostra, Amber. - Przecież mówię. Wodospad też. - Są dwa wodospady, Crystal. - Amber zwróciła się do Annie. - Nauczyłam się spostrzegawczości. Staram się być wrażliwa na otoczenie. Muszę.
R
Annie szczelniej otuliła się ręcznikiem. Bądź wrażliwa na moje mokre włosy, pomyślała bezradnie, pozwól mi wejść do domu, błagam.
L T
- Amber to prawdziwa uzdrowicielka - poinformowała je Crystal.
Miranda, która nie odezwała się ani słowem, machnęła lekceważąco ręką i zniknęła za drzwiami. Annie znów została sama na pierwszej linii i na jej barki spadł obowiązek podtrzymania rozmowy. Ciekawe, co by się stało, gdyby ona też uznała, że straciła cierpliwość.
- Przesadzasz, Crystal - odrzekła ze śmiechem Amber. - Studiuję po prostu masaż leczniczy. - Nie, to nieprawda - upierała się Crystal, ślepa na zażenowane spojrzenia siostry. - Zna się na tylu metodach. Równoważenie czakr, szamańskie uzdrawianie Inków... Amber przewróciła oczami. - Annie w ogóle nie ma ochoty o tym słuchać. W każdym razie chciałyśmy was przywitać. Uwielbiamy waszą kuzynkę Rosalyn. Jest zupełnie odjechana. - To bardzo miło z waszej strony - odparła Annie. To naprawdę było miłe. A dziewczyny sprawiały wrażenie szczerych i wesołych. Gdyby jeszcze chciały na razie dać jej spokój. - Rozumiem, że zobaczymy się na Wieczorze Owoców Morza. - Czasami można kogoś spotkać - dodała Crystal. - Uwielbiam takie chwile. Raz widziałyśmy Orlanda Blooma. I oczywiście Barry'ego Manilowa. Na Cape Cod widziałyśmy Gwyneth. Naprawdę niespodziewanie. Mam nadzieję, że dzisiaj wieczorem też kogoś dla ciebie namierzymy. Pewnie brakuje ci Nowego Jorku. No bo w Westport, po śmierci Paula Newmana, właściwie nie ma kogo spotykać. Annie, zaskoczona wiedzą Crystal na temat swojego obecnego i byłego miejsca zamieszkania, nie odpowiedziała.
Jak gdyby wyczuwając, że siostra mogła ją obrazić, Amber dodała szybko: - Phil Donahue! Nie zapominaj o Philu Donahue. - Kto to jest Phil Donahue? - zdziwiła się Crystal. - Mówiłam ci, Crystal, musisz oglądać History Channel. Dziewczyny wycofały wózek golfowy, pomachały do Annie i przyrzekając jej rychłe spotkanie, odjechały. Tego wieczoru, gdy szli do klubu przez trawę gładką jak ciemny dywan, który rozwinięto dla nich o zmierzchu, Rosalyn wysforowała się naprzód i w gęstniejącym mroku połyskiwał jej srebrzysty skórzany żakiet. - A jeżeli kojot wróci? - zapytała Betty. - Biedaczysko przychodzi tu tylko grzać się na słońcu - odparł Roberts, który im towarzyszył. - Jest tu prawie codziennie. Ma swoje przyzwyczajenia. - A mam - wtrącił pan Szpuntow. Wieczór Owoców Morza był pierwszym z serii wieczorów tematycznych w klubie. Okrągłe wnętrze wyglądało nowocześnie, a łuki i mosiężna barierka przywodziły na myśl statek wycieczkowy. Kiedy weszli i zażyczyli sobie dużego owalnego stołu przy oknach wychodzących na ciemne pole golfowe, pierwsza kolejka
R
ostryg, małży i krewetek już zniknęła i zostały po niej tylko stojące na barze ogromne srebrne półmiski z pokruszonym lodem. Zaraz jednak pojawiły się nowe tace, a potem także kraby i homary.
L T
- Wygląda jak bar micwa - powiedziała ze smutkiem Miranda, przypominając sobie opowieść Kita o jego przyjacielu Secie.
Annie zawsze chciała mieć bar micwę, lecz Betty uważała, że tego rodzaju uroczystości są w złym guście, a Joseph uważał, że wszelkie ceremonie religijne są prymitywne, więc Annie czekała do college'u, aby uczyć się hebrajskiego. To był najważniejszy powód, dla którego chciała mieć bar micwę. Rodzice sądzili, że chodzi o przyjęcie i prezenty. Ale Annie uległa czarowi martwego języka. Mówić językiem, który powstał tak dawno - to było jak zgłębienie tajemnicy. W szkole średniej z tego samego powodu uczyła się łaciny. Jej synowie chodzili do hebrajskiej szkoły, lecz żadnego z nich nie fascynował tajemniczy język. Mimo to, kiedy skończyli trzynaście lat, wyrecytowali fragmenty Tory i wstąpili w szeregi żydowskich mężczyzn. Betty i Josie nie mieli nic przeciwko temu. Relacje między dziadkami a wnukami były doprawdy zagadkowe. - Szkoda, że nie mam wnuków - powiedziała Annie, gdy siadali przy wielkim stole. - Masz rację - odrzekła z uśmiechem Betty. - Jesteś za młoda - zauważyła Miranda. - W każdym razie na pewno moje dzieci są za młode. - Palm Springs ma na ciebie za duży wpływ - włączyła się Rosalyn. - Po prostu chcesz już zostać emerytką jak ci wszyscy starzy. - Starzy, ale jarzy - powiedział Lou, całując ją. Rzeczywiście, salę wypełniali głównie starsi ludzie - kobiety o brązowej, suchej cerze i chudych rękach i nogach, mężczyźni z brzuszkami i obwisłymi, czerwonymi policzkami z widoczną siateczką żyłek. Ubrani w białe spodnie i jasne koszule i bluzki, tryskający werwą, wyglądali na zamożnych i zadowolonych z życia. Betty zdawała sobie sprawę, że też jest w podeszłym wieku,
czuła się jednak poza nawiasem ich dobrobytu i beztroski. Był stara i biedna. Jak to się stało? Pragnęła dołączyć do tych czerstwych staruszek, być jedną z nich, a równocześnie gardziła ich niedorzecznymi trawnikami na pustyni, koszulami z krótkim rękawem i wózkami golfowymi z frędzlami. Była ubrana na czarno i cieszyła się z tego. W sali byli też inni: młodsi ludzie schodzący po krętej pochylni z górnego poziomu, gdzie znajdowało się wejście, zmierzający w stronę stolików przykrytych białymi obrusami; młodzi mężczyźni i kobiety niosący talerze pełne ostryg, homarów i sałatki ze szparagów. - Geje - szepnęła Rosalyn. - Dzięki nim interes się kręci. Reszta z nas już wymiera - wyjaśniła. - Świeża krew, zawsze lubię świeżą krew. Nieduże podwyższenie zajmował trzyosobowy zespół: klawiszowiec, gitarzysta i perkusista. Zaczęli grać „Y.M.C.A." i Annie musiała się zgodzić z Mirandą, że wieczór istotnie do złudzenia przypomina bar micwę. - Idzie do nas jeden z tej świeżej krwi - powiedziała Miranda. - Mili chłopcy. Lubią tańczyć - odrzekła Rosalyn. I rzeczywiście młody człowiek poprosił Rosalyn do tańca. - Wiedzą, że mężowie nie lubią - wyjaśnił kuzyn Lou, przyglądając się, jak jego drobna żona sunie po
R
parkiecie. Dopiero teraz panie Weissmann zauważyły, że każda z tańczących par składa się z wątłej, elegancko wystrojonej starszej damy i wysportowanego, elegancko wystrojonego młodego mężczyzny.
L T
Miranda odwróciła się od tancerzy. Różnica ich wieku nie robiła na niej większego wrażenia. Kuzyn Lou mógł jej dokuczać z powodu gigantycznej dysproporcji między jej wiekiem a wiekiem „młodego Kita", lecz Miranda w żaden sposób nie identyfikowała się z żylastymi babsztylami, które obtańcowywali młodsi partnerzy. Niebawem miała skończyć pięćdziesiąt lat, ale nawet pięćdziesiątka, gargantuiczna i przytłaczająca, wydawała się mglista i odległa, jak góry za oknem - majaczące na horyzoncie surowe, groźne, srogie garby z kamienia i ziemi, których ostre zarysy łagodziło pastelowe światło, które stawały się niewidzialne w mroku, a wiele mil zabudowań i bezdroży odbierało im znaczenie. Trudno było sobie wyobrazić, że młody człowiek mógłby być dużo młodszy, jeżeli nigdy nie uważała się za starą. Zamówiła martini, wypiła i zaraz zamówiła drugie. Rozglądała się uważnie po sali, cierpliwa i czujna. Wiedziała, że on tu będzie. Nie potrafiła wyjaśnić skąd. Jak wiele innych przeczuć, to także mogło się okazać błędne, a wtedy zapomniałaby, że w ogóle miała przeczucie. Ale miała, nieodparte i trafne; była wieszczką, prorokinią, jasnowidzką, bo po absurdalnym trapie wyłożonym czerwonym dywanem i ogrodzonym mosiężną barierką schodził właśnie Kit Maybank. Miranda wychyliła następnego drinka. Był tu, tak jak przepowiedziała. - Jest - powiedziała mimochodem do Annie. - Hmm? - Annie podążyła wzrokiem za spojrzeniem siostry. - Boże, faktycznie. - Pomachała radośnie w kierunku Kita, ale Kit jej nie widział. - Czyli dobrze myślałam, że dlatego tak się cieszyłaś przez ostatnie dni. Miranda nie odrywała oczu od Kita. I nie wykonywała żadnego ruchu, żeby do niego podejść. - Tak.
Otaczał go wianuszek młodych mężczyzn, którzy prosili go o autograf. - Jezu, nie wiedziałam, że gwiazdorzy oper mydlanych są tak rozchwytywani - powiedziała Annie. Pewnie przez te gejowskie pocałunki. - Tak - powtórzyła Miranda. Ale nadal ani drgnęła. Annie pomyślała, że chyba jest zbyt wstawiona, żeby wstać. Czekała, lecz jej siostra nie ruszała się z miejsca. - Miranda, co się dzieje? - spytała Annie. - Dobrze się czujesz? - Och, tak. - Wieczór Owoców Morza. Zabawne. Wiedziałaś, że Kit tu dzisiaj przyjdzie? - Och, wiedziałam. - Zaczęła się przeglądać w nożu do masła, po czym posłała siostrze ostre spojrzenie ponad błyszczącym ostrzem, jak gdyby prowokując ją, żeby się sprzeciwiła. - Miałam przeczucie. - Zaraz... to znaczy, że nie kontaktowałaś się z Kitem? To było tylko przeczucie? Ale Miranda już nie słuchała siostry. Trio zaczęło grać swoją wersję „Love Shack". Miranda widziała na drugim końcu sali czubek głowy Kita. Podniosła się od stołu. Teraz wszystko będzie dobrze. Świat był cudowny, pełen przeczuć, owoców morza i muzyki z bar micwy, to był świat, w którym można przejść przez parkiet, wymijając starsze panie i młodych gogusiów, położyć ręce na ramionach mężczyzny, nachylić się i poca-
R
łować go we włosy, patrząc, jak się odwraca, przez moment patrzy na ciebie z zaskoczeniem, a potem się uśmiecha. Uśmiecha się z zakłopotaniem. Wstaje i podaje rękę. I mówi:
L T
- Miranda! Co robisz w Palm Springs? Chłodno i z rezerwą. - Kit! - Usłyszała swój nerwowy śmiech. Kit puścił jej rękę. Zobaczyła, jak uwolniona dłoń wzlatuje niczym biały ptak i zatrzymuje się na jej twarzy. - Tak dobrze cię widzieć - powiedziała. - Gdzie jest Henry? Mam nadzieję, że będę go mogła też zobaczyć. - Mówiła za szybko. Zrobiła przerwę dla nabrania oddechu. - Henry? - spytał Kit, jak gdyby rozmawiali o jakimś znajomym. Znów zaśmiała się nerwowo. - Henry jest ze swoją matką. - Aha. - I tyle - dodał Kit. - Aha - powtórzyła Miranda. Mały Henry. Mały Henry miał matkę. - Henry? - powiedziała kobieta siedząca na krześle obok niego. Na sekundę zwróciła swoją piękną twarz do Mirandy. Nie była tak młoda jak reszta towarzystwa przy stoliku. Skąd ją mogę znać? Koleżanka z college'u? Redaktorka? Nagle Miranda pomyślała: to aktorka. Sławna aktorka. Kit pochylił się w stronę kobiety z uśmiechem, który mówił: to nic takiego. Miranda rozejrzała się za wolnym krzesłem. Zobaczyła, jak Kit obronnym gestem zaciska palce na oparciu swojego krzesła. Pochwyciła jego wzrok, zamierzając zażartować, że ukradnie mu krzesło, ale wyraz
jego twarzy powiedział jej, że w tym momencie bynajmniej nie jest mu do śmiechu. Rysy stężały mu w próbie... próbie czego? Nabrał powietrza, odchylił głowę; zamknął oczy, otworzył, zamknął, znów przechylił głowę. Coś było nie tak. Coś bardzo ważnego. Miała przeczucie. Kit ujął dłoń sławnej aktorki i gestem kazał jej wstać. - Mirando Weissmann, chciałbym, żebyś poznała Ingrid Chopin... Miranda uśmiechnęła się i wyciągnęła dłoń, czując chłodny dotyk palców kobiety, gdy Kit dokończył: - ...moją narzeczoną. Kobieta uśmiechnęła się do niej uroczym, olśniewającym, bezosobowym uśmiechem, po czym z wdziękiem cofnęła rękę. Miranda została z dłonią zawieszoną w powietrzu. Kit rzekł: - Naprawdę wspaniale było cię zobaczyć. Dopiero potem zauważyła czas przeszły, zrozumiała, że ją odprawia. Teraz, jak gdyby działała w wolniejszym tempie niż reszta sali, zauważyła tylko, że otworzyła usta, aby wypowiedzieć słowa, które właśnie ułożyła sobie w głowie: Boże, tak się cieszę z twojego sukcesu... a teraz taka cudowna wiadomość... Ale słowa niczym ludzie potulnie czekający w ogonku odepchnęły na bok inne, bezczelne słowa, które nie mogły się doczekać swojej kolejki. - Ty nędzny skurwielu.
R
Musiała to powiedzieć dość głośno, bo kilka głów odwróciło się w ich stronę. Miała świadomość, że stoi bez ruchu jak upozowana, jak gdyby zamyślona, znów dotykając lekko dło-
L T
nią policzka. Zaczęła się odwracać, lecz nagle powoli obróciła się z powrotem. O czymś zapomniałam, pomyślała. O jednej rzeczy. Dłoń, która spoczywała na jej policzku, uniosła się wysoko, po czym z impetem wylądowała na twarzy Kita. Rozległ się głośny trzask. Tak lepiej. Dużo lepiej. Kiedy bez pośpiechu odeszła od stolika, jej twarz jaśniała ponad salą niczym blady księżyc.
- Jezu - wyszeptała Annie, kiedy usłyszała, jak Miranda krzyknęła na Kita. - Jezu - powtórzyła, widząc, jak Miranda trzasnęła go w twarz.
- Co takiego, kochanie? - zainteresowała się matka, odwracając się od kuzyna Lou, z którym prowadziła ożywioną rozmowę. - Coś się stało? - Nie, nie - odrzekła Annie, wstając, aby zasłonić matce widok. Siedzący obok Roberts, który najwyraźniej widział przebieg całej scysji, spojrzał ze zbolałą miną na Annie. Zespół zaczął grać porywającą wersję „That's Amore". - Och, uwielbiam tę piosenkę - powiedziała Betty. - Gdzie jest Miranda? - spytała, rozglądając się po sali. Miranda stała nieruchomo jak posąg przy lśniącym kopcu ostryg i szlochała. Roberts zerwał się na równe nogi. - Zatańczymy, Betty? - I porwał ją na szczelnie wypełniony parkiet. Kit szepnął coś do zdumionej narzeczonej, posłał zakłopotany uśmiech osłupiałym znajomym przy stole i ruszył za Mirandą, idąc szybkim krokiem z pochyloną głową niczym człowiek, którego przed chwilą aresztowano. Stanął przy niej i położył jej dłoń na ramieniu. Płakała, nie poruszając żadnym mięśniem, jak gdyby łzy w ogóle jej nie dotyczyły, samoistnie spływając po jej policzkach.
- Miranda, przepraszam. Powinienem ci wcześniej powiedzieć. Wiem, że powinienem. Ale wszystko potoczyło się tak szybko. A to, co było między nami... to się stało pod wpływem chwili, prawda? Mimo to wiem, że powinienem... cię uprzedzić. Ale wpadłem w taki młyn. - Przez jego twarz przemknął chłopięcy uśmiech. - Będę grał w jej nowym filmie. Mówiłem ci? Miranda pokręciła głową. - Wiesz, ile to dla mnie znaczy. Akurat ty dobrze wiesz. Tak dobrze mnie rozumiesz, Mirando. Rola w filmie fabularnym? Po tylu latach? Płacz ustał. Miranda nie odezwała się ani nie poruszyła. - Przepraszam - powtórzył Kit. Utrudniali dostęp do góry lodu ozdobionej wielkimi, opalizującymi muszlami, w których spoczywały wielkie, srebrzyste ostrygi. Zbliżyło się do nich kilka osób - zaczęli przestępować z nogi na nogę, po czym niepewnie sięgnęli za ich plecy, aby nałożyć sobie ostryg na talerze. - Uwielbiam ostrygi - powiedziała Miranda. - Wiem. Wzruszyła ramionami. - Bardzo mi przykro. - Wiem.
R
Miranda zmierzała do swojego miejsca przy owalnym stole wolnym, zdecydowanym, dostojnym, nie-
L T
mal królewskim krokiem, unosząc wysoko głowę, z pełną godności obojętnością odsuwając bezpańskie krzesła, które stały jej na drodze. Annie zobaczyła, jak inni goście odwracają wzrok, starając się na nią nie patrzeć. Gdy Miranda dotarła do swojego krzesła, też nogą odtrąciła je na bok. Przewróciło się i bezwładnie wylądowało na oparciu z wyciągniętymi w górę nogami. Miranda dygotała, blada jak wosk. Annie wzięła siostrę za rękę, aby po pierwsze, zapobiec kolejnej scenie, a po drugie, spróbować ją uspokoić.
- Skarbie, co się stało? - zapytała Betty, wracając z Robertsem z parkietu. - Dobrze się czujesz? - Zatrucie pokarmowe - odparła Annie. To była pierwsza rzecz, jaka przyszła jej do głowy. Ale ze mnie Żydówka, pomyślała, widząc niesioną przez kelnera tacę z małżami. - Owoce morza na pustyni - zaszczebiotała Rosalyn. - To nienormalne. Tak jak mówił mój ojciec. Ojciec pogroził jej palcem. - Nie powinny śmierdzieć śledziem - oznajmił. Roberts i Annie zabrali Mirandę do domu wózkiem golfowym Amber i Crystal. Miranda poszła się położyć i prawie natychmiast zasnęła. Annie wróciła do głównego domu i zastała Robertsa palącego cuchnące cygaro przy basenie. - Przeszkadza ci dym? - spytał. Annie przecząco pokręciła głową, mimo to zgasił cygaro. - Dziękuję - powiedziała. - Paskudny nałóg.
- Nie miałam na myśli cygara. - Spojrzała w pulsujące gwiazdy. Dlaczego dała się namówić Mirandzie na wyprawę do Palm Springs? Dlaczego przede wszystkim dała się namówić Mirandzie na przeprowadzkę do Westport? Dlaczego w ogóle słucha Mirandy? Jako starsza i rozsądna siostra powinna chronić Mirandę, zamiast jej ulegać. - Kiepska ze mnie siostra. - Nie sądzę, żeby to miało coś wspólnego z tobą - odrzekł cicho Roberts. - Nie możesz zajmować się wszystkim, Annie. W tym momencie przez rozsuwane szklane drzwi z domu wysypała się hałaśliwa reszta towarzystwa, rozgrzana winem i tańcem. - Siostrzeńca mojej gosposi zabił kojot - mówiła Rosalyn. - Kiedy przekraczał granicę w Meksyku. - To one atakują ludzi? - przeraziła się Crystal. - O Boże, Amber... - Nie mówię o zwierzęciu*. Nie oglądasz CNN? Boże. - Jak się czuje moje dziecko? - spytała starszą córkę Betty, rozglądając się za Mirandą. Odrobinę plątał jej się język.
R
* Kojot - potoczne określenie szmuglera pomagającego nielegalnym imigrantom przedostać się do Stanów Zjednoczonych.
L T
Pewnie wypiła parę lampek wina. To dobrze, pomyślała Annie. - Już lepiej. Ale poszła się położyć.
- Nie uwierzysz, kogo widzieliśmy - powiedziała Rosalyn. - I to na Wieczorze Owoców Morza! - Zinka! - wykrzyknęła Crystal. - Widzieliśmy Zinka! Kita Maybanka, tego aktora! W rzeczywistości wygląda jeszcze lepiej. Nie mogłam uwierzyć, że go znasz. Widziałaś, z kim tam był? Z Ingrid Chopin! Facet pnie się coraz wyżej. Wiedziałam, że nie jest gejem, to znaczy naprawdę w życiu. - Ona jest starsza od niego chyba o dziesięć lat - zauważyła Annie. - Wcale nie. Jake Gyllenhaal właśnie się wycofał z jej nowego projektu. Może to Kit Maybank z nią zagra. - To takie cudowne w Palm Springs - rozmarzyła się Rosalyn. - Człowiek się spodziewa, że w drzwiach lada chwila może stanąć Frank Sinatra i Peter Lawford. - Ktoś rzeczywiście idzie - rzekł Lou. - Ale to pan Szpuntow. Niekoniecznie członek „Paczki szczurów"*. - Po prostu szczur - mruknęła Rosalyn.
* Rat Pack - nieformalna grupa aktorów i piosenkarzy powstała w latach 50. ubiegłego wieku.
Roberts parsknął krótkim śmiechem. - Krąży tu sporo szczurów. - Szczury są wszędzie - powiedziała Betty, myśląc o Josephie.
- No i co słychać u naszego przyjaciela Kita? - zapytała Annie. - Szkoda, że nie było tam Mirandy. Pewnie się zdziwił, kiedy tak ni stąd, ni zowąd zjawiliśmy się w klubie. Powiedziałam mu, że Mirandę rozbolała głowa i pojechała do domu, nie chciałam mówić o zatruciu, to takie nieapetyczne, a wszyscy wyglądali tak zdrowo, tak elegancko, efektownie... - A co powiedział? - Właściwie niewiele mówił. - Myślicie, że jest nieśmiały? - zasugerowała Crystal. - Wielu aktorów jest nieśmiałych. - Tak jak szczury - odparła Annie. - Nie przepadam za szczurami - oświadczyła Betty, po czym wieczór dobiegł końca. Annie patrzyła, jak wszyscy się rozchodzą: matka poszła spać, troskliwy kuzyn Lou odprowadził pana Szpuntowa do jego pokoju, Rosalyn ruszyła sprawdzić, czy wszystkie okna zostały dobrze zamknięte i nie pokona ich miejscowy kojot, Roberts, rzuciwszy jej krótkie, lecz przenikliwe zaniepokojone spojrzenie, skierował swoje długie kroki do własnego mieszkania na tej samej ulicy, a Crystal pokłusowała do wózka golfowego. Przy drzwiach została tylko Amber, ociągając się z pożegnaniem. - Pst - syknęła Amber, dając Annie znak, żeby podeszła, i rozglądając się przy tym ukradkiem. - Psst! powtórzyła dźwięk rodem z komiksu. Rozbawiona Annie zrobiła trzy kroki i stanęła obok niej. - Tak?
L T
- Musimy porozmawiać - szepnęła Amber. - Musimy?
R
- Jutro. O dziesiątej rano. Przy piątym dołku. Przyjdź sama. - Ale...
- Jutro - syknęła Amber, po czym wymownie ścisnęła rękę Annie z zupełnie trzeźwą determinacją i zniknęła za drzwiami.
Oddech Mirandy, spokojny i regularny, przeczył pozycji jej ciała przerzuconego w poprzek łóżka, plątaninie rąk, nóg i zmiętej pościeli, tworzącej arabeskę rozpaczy. Niestety, ten świat nie dawał szansy na spokojną miłość dobrej, szlachetnej i impulsywnej kobiecie. To nie było ani sprawiedliwe, ani naturalne. A zresztą czy Miranda kiedykolwiek chciała kogoś spokojnie kochać? Dla Mirandy spokój był banalny. Annie spróbowała wyobrazić sobie spokojną miłość. Dwoje ludzi w łóżku. Oczywiście już się kochali, cudownie i namiętnie, ale jakiś czas temu. Może tego samego dnia rano. Teraz była noc. Dwoje ludzi z głowami spoczywającymi na poduszkach. Od czasu do czasu jedno spoglądało na drugie i uśmiechało się albo kładło dłoń na dłoni drugiego. Być może banalne. Ale w takim razie jakże rozkoszna może być banalność, pomyślała Annie, która tyle nocy spędziła tylko z książką. Kochać wystarczająco mocno i być kochaną wystarczająco mocno, dawać i brać miłość tak obficie i hojnie, by móc trwonić całe noce na zwykłe bycie ze sobą - to bogactwo nie do pojęcia. Mężczyzną, który w jej wyobraźni leżał obok niej w łóżku, był oczywiście Frederick Barrow. Dotykał jej z gwałtownym pożądaniem, jak gdyby sam był zaskoczony intensywnością swojego pragnienia, chwytał ją
za ręce i przygważdżał do łóżka, tak jak wtedy w Nowym Jorku, w ciemności, pod mrugającym u sufitu wykrywaczem dymu. Zakochane kobiety, pomyślała Annie, kładąc się spać. Uśmiechnęła się smętnie na myśl, że niezbyt lubi D.H. Lawrence'a, zastanawiając się, co o nim sądzi Frederick i czy będzie miała okazję go o to zapytać. Za oknem zahukała sowa. Odpowiedziała jej druga. Annie uświadomiła sobie, że nigdy dotąd nie słyszała prawdziwej sowy w prawdziwym życiu. Czy to było jednak prawdziwe życie? Czasem miała wrażenie, że jej życie jest błędem, może nie fatalnym, ale zwykłą pomyłką, jak gdyby na skrzyżowaniu pomyślała, że ma skręcić po łuku w lewo, podczas gdy powinna skręcić w prostopadłą ulicę, a droga powoli i niepostrzeżenie zaprowadziła ją do niewłaściwego miasta, niewłaściwego stanu, niewłaściwego kraju; jak gdyby wróciła do lektury książki, którą przerwała na chwilę, by spojrzeć w zalane deszczem okno, a tymczasem ktoś odwrócił stronę. Znów zahukała sowa, tym razem jedna. To był piękny nocny dźwięk i Annie zasnęła. Rano kuzyn Lou chciał zabrać wszystkich na naleśniki. Annie nie wyobrażała sobie, jak mogłaby się od tego wymigać i stawić się na sekretne spotkanie z Amber, dopóki Miranda nie zgodziła się wstać z łóżka. - Może powinnam z nią zostać i mieć ją na oku? - spytała matkę Annie. - Wydaje mi się, że powinnam. - Biedny króliczek - odrzekła Betty, całując Mirandę przed wyjściem. Jeśli Miranda wyglądała jak króliczek, to raczej przejechany przez samochód, pomyślała Annie. Po no-
R
cy jej gibka sylwetka przypominała szkielet. Kości policzkowe rysowały się ostrzej, wystając z wychudzonej twarzy, a oczy, jej niezwykłe migdałowe oczy, zawsze tajemnicze i figlarne, zapadły się i zasnuły mgłą apatii.
L T
- Och, proszę cię, daj mi spokój - powiedziała Miranda. - Może pójdę się przejść?
Miranda niedostrzegalnie wzruszyła ramionami.
Annie nie grywała w golfa, musiała więc znaleźć klub w internecie i przestudiować plan pola golfowego, żeby ustalić, gdzie jest piąty dołek i jak tam dotrzeć z domu Lou i Rosalyn. Było wyjątkowo ciepło jak na grudzień. Szła w rześkim powietrzu zimowego ranka, widząc wyraźne zarysy pustyni na tle bezchmurnego, błękitnego nieba i zastanawiając się, czego może chcieć od niej Amber. Nie musiała długo czekać na odpowiedź. Na szczycie łagodnego wzniesienia, widoczna niczym generał na wspaniałym rumaku, w żółtym wózku golfowym siedziała Amber, lustrując swoje królestwo. Generał miał na sobie różową bluzkę w kwiaty; mimo to w zachowaniu dziewczyny było coś wojowniczego. Zsiadła z wózka i podeszła, z determinacją marszcząc starannie wyregulowane brwi. - Tylko tobie mogę zaufać - oświadczyła. - Dziękuję - bąknęła niepewnie Annie. Żałowała, że nie włożyła kapelusza. Osłoniła dłonią oczy. - Możemy wsiąść do wózka? Schować się przed słońcem? Amber poważnie skinęła głową i poszła przodem. - No więc - powiedziała Annie, widząc zatroskaną minę Amber. Pomyślała o swojej nieszczęśliwej siostrze, o nieszczęśliwej matce, o nieszczęśliwej samej sobie i ogarnęło ją współczucie dla tej dziewczyny, wszystko jedno, jaki miała problem. Położyła rękę na jej opalonym ramieniu. - O co chodzi? Przetoczył się obok nich inny wózek, w którym siedziało dwoje starszych ludzi. Udawali, że się kłócą, śmiejąc się i wytykali się nawzajem palcami.
- O osobę, którą obie znamy - powiedziała Amber. - Jest ich kilka. - Mam na myśli kogoś innego. Trawa mieniła się w słońcu. Annie czekała. Amber miała piękne dłonie o kształtnych, wypielęgnowanych paznokciach. Annie spojrzała na swoje - przycięte krótko i niedbale. - Znasz Gwendolyn Barrow? - spytała Amber. - Gwendolyn Barrow? - Co córka Fredericka mogła mieć wspólnego z Amber? - No tak, spotkałam ją raz czy dwa. - Co o niej sądzisz? - Naprawdę nie mam zdania, Amber. Mówię, że spotkałam ją najwyżej dwa razy. Znasz ją? - Nie, nie ją, ale kogoś, kto jest jej bardzo bliski. I znam go bardzo dobrze. - Zacisnęła usta i posłała Annie szelmowskie spojrzenie. - Aha, przyjaźnisz się z jej bratem Evanem? - Nie, nie z Evanem - odparła Amber. - Z Freddiem. Annie zauważyła, że Amber ma wilgotne oczy. Wielkie, brązowe, wilgotne oczy. Jak zwierzę kopytne. - Mówię o ojcu. O Fredericku. Freddiem. Annie siłą woli powstrzymała rumieniec.
R
- Ach, o Fredericku. Owszem, znam go. Nie wiedziałam, że ty też. Amber znów rozciągnęła usta w kokieteryjnym uśmieszku. Przechyliła głowę i z ukosa spojrzała Annie w oczy. - Jasne, że go znam.
L T
Przez płócienny daszek wózka przenikał bezlitosny żar. W przejrzystym powietrzu nawet skłębione chmury ostro odcinały się od błękitu nieba.
- Wiedziałam, że mogę ci zaufać. Wyraża się o tobie bardzo pochlebnie. - Doprawdy? - Annie poczuła na sobie badawczy wzrok Amber, szukający wskazówek. Starała się oddychać równo i patrzyła dziewczynie prosto w oczy. Freddie, też coś. - Ja też bardzo cenię Fredericka. Amber przygryzła wydatną wargę i skinęła głową. Był to gest posiadacza, który się nie dziwi, że jego własność wzbudza podziw. Poczęstowała Annie gumą do żucia, a gdy Annie odmówiła, wrzuciła do ust trzy drażetki. Rozszedł się sztuczny owocowy zapach, który kojarzył się Annie z odświeżaczami powietrza w publicznych toaletach. - Skąd znasz Fredericka? Jeżeli mogę zapytać. - Och, jasne. To właśnie jedna z rzeczy, które koniecznie ci muszę opowiedzieć. No więc razem z Crystal pilnowałyśmy jego domu. Ma superdom w Massachusetts. Nad wodą, po prostu cudo. Ale Crystal musiała pojechać na seminarium. Amber umilkła z niepewną miną. - Też jest studentką? - spytała Annie. Nie miała pojęcia, do czego zmierza to poufne spotkanie pod prażącym słońcem, ale koniecznie chciała się dowiedzieć.
- Crystal? Tak, chce zrobić dyplom z life coachingu. No więc pojechała, nie? Freddie niespodziewanie wrócił no i... to się jakoś samo stało. - Urwała, a na jej twarzy odmalowało się rozmarzenie. Annie słuchała jej z roztargnieniem i zafascynowaniem równocześnie, nie mogąc zebrać myśli. Nie rozumiała słów spływających z pięknych ust Amber, a tym bardziej nie wierzyła w nie, lecz oczywiście słyszała i oczywiście wiedziała, że to najprawdziwsza prawda. Frederick, jej Frederick, choć należał do niej tylko w jej wyobraźni i wspomnieniach, jej Frederick i ta dziewczyna. - Nie jestem pewna, po co mi o tym mówisz - powiedziała jak najuprzejmiej. Na pewno znała jednak jeden powód. Amber znaczyła swój teren, zajmowała pozycje, prowadząc jednocześnie rozpoznanie sił nieprzyjaciela. Naprawdę jesteś generałem na froncie, pomyślała Annie. Ale ja nie jestem twoim wrogiem. Jestem spustoszoną po bitwie wioską, dymiącym gruzowiskiem, porzuconym przez wszystkich z wyjątkiem wron. - Kiedy cię tu zobaczyłam, pomyślałam, co za zbieg okoliczności! Mówię ci, strasznie mi ciężko z tą tajemnicą. I nagle ty się pojawiasz. Złożyło się fantastycznie. Jakby to było przeznaczenie. Nie mogę tego dłużej ukrywać. - Ale dlaczego to w ogóle tajemnica? Amber westchnęła z goryczą. - Przez jego rodzinę. Annie omal się nie roześmiała. Tak, z nimi mógł być kłopot.
R
- Nie poznałam jej, ale już wiem, że Gwendolyn jest bardzo zaborcza. Bardzo, bardzo zaborcza. I wszystko kontroluje. Freddie właściwie powiedział mi to wprost. A syn chce mieć Freddiego w Nowym Jorku. Zresztą oboje chcą.
L T
- Przecież nie ma nic złego w tym, że ktoś chce być blisko ojca.
- Chcą go po prostu zabierać na przyjęcia, żeby imponować znajomym. Mówię ci, znam ten typ. Freddie to celebryta. W każdym razie w tym świecie. Trzeba mieć zmysł artystyczny, żeby zrozumieć, o co mi chodzi. Czytałaś jakąś jego książkę? Annie skinęła głową.
- Aha. Ja w każdym razie nie. Jeszcze nie. Czuję, że to nie moje klimaty, wiesz, o czym mówię, ale robią wrażenie, dostają nagrody. A dzieci traktują Freddiego jak ojca na pokaz, tatę z plakatu. - Zaśmiała się. Robią z tata plakata! Ale mi się udało. Annie się nie śmiała. Zastanawiała się, czy dzień, w którym Freddie nieoczekiwanie wrócił do domu, to ten sam dzień, w którym odbył się jego wieczór autorski w bibliotece. Musiałem ci podziękować, powiedział, wracając od drzwi. Zadzwonię, obiecał. Nic dziwnego, że nie zadzwonił. W domu czekała na niego ta dziewczyna, gotowa go opleść jak pajęczyca. Annie jeszcze raz otaksowała Amber: doskonałe, smukłe krągłości, młoda, tryskająca zdrowiem cera, prawie ładna twarz, ogólna aura młodości, energii i życia. Amber okazała się też bystrą dziewczyną. Robią z tata plakata. Tak, ta przebojowa laleczka trafiła w dziesiątkę. - Dzieciom wydaje się, że mają ojca na każde zawołanie. Zależy im też na jego pieniądzach, wiem, co mówię. I robią z niego darmową opiekunkę do dzieci. Nieraz to widziałam. Wydawało się, że Amber skończyła, więc Annie otworzyła usta, przygotowując się do odpowiedzi, ale co mogła powiedzieć? O czym mogła pomyśleć? Frederick był mężczyzną, który odwrócił się do niej w łóżku i
wyrecytował cały sonet 116 Szekspira. Frederick był bratem kobiety, która ukradła miejsce jej matce. Frederick był kochankiem tej pretensjonalnej, choć dziwnie poważnej dziewczyny. - Nigdy by mnie nie zaakceptowali - podjęła Amber, już bardzo wzburzona. - Mam tylko dwadzieścia dwa lata! Raczej trzydzieści, pomyślała zgryźliwie Annie. W każdym razie i tak była o wiele za młoda dla Fredericka Barrowa. Annie wyobraziła sobie niezadowoloną, podejrzliwą minę Gwendolyn na widok Amber i pandy wytatuowanej na jej ramieniu. Nagle zrobiło jej się żal Amber. - Ależ to dorosły człowiek - powiedziała Annie, odzyskując wreszcie głos. - Na pewno nie potrzebuje zgody dzieci, żeby mieć... - zająknęła się, szukając odpowiedniego słowa - ...dziewczynę. - Nie rozumiesz? - Amber chwyciła w gładkie dłonie spuchnięte od upału ręce Annie. - Teraz to zupełnie co innego, bo jesteśmy zaręczeni. Annie zdębiała. Nie potrafiła się opanować. - Zaręczyliście się z Frederickiem? - Tak. Bo widzisz... - Amber przysunęła się bliżej i wstydliwie szepnęła jej do ucha: - Jestem w ciąży.
14
L T
R
Annie szybkim krokiem wracała przez sztuczny krajobraz pola golfowego, spoglądając w zjadliwy błękit nieba. Historia Amber była niewyobrażalna, w każdym razie Annie nigdy jej sobie nie wyobrażała. Co to za świat, w którym Frederick, jej Frederick czy nawet Frederick Felicity mógł być ojcem dziecka Amber? To właśnie ten świat, świat z krótko przystrzyżonymi trawnikami i zbyt jasnym światłem. Niewyobrażalne, a jednak prawdziwe. Jak wiele historii, których nie czytała, a które Miranda tak lubiła. Miała przed oczami rząd palm o wysokich, wygiętych pniach i symetrycznych pióropuszach liści, tak banalnych jak z kreskówki, jak nabazgranych w pośpiechu na skrawku papieru, jak z neonów. Frederick ożeni się z Amber. Przez ostatnie miesiące Annie starała się patrzeć na swoje relacje z Frederickiem trzeźwym i chłodnym okiem: interesował się nią, lubił ją; z drugiej strony bardzo długo mieszkał sam i prawdopodobnie nie chciał tego zmieniać; jego dzieci nie chciały, aby obarczał się żoną, rywalką do ich uczuć, ich władzy, ich spadku; jego wielkooka siostra zniszczyła życie jej matce. Annie realistycznie oceniła prawdopodobieństwo małżeństwa Annie Weissmann i Fredericka Barrowa, dochodząc do wniosku, że jest nikłe. Cierpliwie i szczegółowo wyjaśniała sobie beznadziejność sytuacji. I teraz nie miała już wątpliwości, że się zakochała. Miłość spadła jej znienacka wprost pod nogi i Annie się o nią potknęła. Mimo to chyba spadła na cztery łapy. Próbując udowodnić, że jej siostra o wiele lepiej od niej nadaje się do przeżywania przykrości, Miranda czasem z lekceważeniem mawiała, że Annie zawsze spada na cztery łapy jak kot. Annie westchnęła, myśląc o delikatnych i zdradzieckich kocich łapkach. Nie czuła się kotem. Jej stopy nie przypominały kocich łap. Były zdeptane, ogromne i udręczone jak zesztywniałe stopy starej, zmęczonej kelnerki.
Popłynęły łzy. I wyparowały w upale. Znów się pojawiły. I ponownie zniknęły. Wszystko umiera, pomyślała Annie. Nawet łzy. Ciąża. Kilka razy powtórzyła w myślach to słowo, ale nie potrafiła go powiązać z Amber i Frederickiem. Zabawne, pomyślała, bo przecież ucieleśniało - dosłownie - związek między nimi dwojgiem. Trojgiem, poprawiła się: między Amber, Frederickiem a przyszłym dzieckiem. Ale mimo że usiłowała to sobie wyobrazić, to ilekroć wypowiadała cicho słowo „ciąża", wracało do niej tylko wspomnienie własnych ciąż: rzeczywistej, fizycznej, wilgotnej, przegrzanej i spuchniętej cielesności; ciężaru brzucha, który ciągnął ją w dół i równocześnie napierał, rozrastając się wszerz i napinając; ogromnego, trudnego do zniesienia zmęczenia; strachu, dumy, przerażenia i radości, nieopisanej radości. Podczas obu ciąż wyciągała się na kanapie i czytała „Wojnę i pokój", za każdym razem w innym tłumaczeniu. Nigdy jednak nie czytała „Anny Kareniny". Dziwne. Ale czy rzeczywiście dziwne? Wielokrotnie zaczynała „Annę Kareninę" i przy każdej próbie zdejmował ją nagły lęk o Annę i jej los, każąc jej w panice zamknąć książkę. Nie chciała wiedzieć tego, co już wiedziała. Nagle zatęskniła za synami. Tęskniła za młodymi mężczyznami, którymi byli dziś, i za dziećmi, którymi byli dawno. Za miękkimi, falistymi włosami, które stwardniały z wiekiem, za brudnymi rączkami, które urosły i stały się czyste, za oczami spoglądającymi z męskich twarzy, tymi samymi, w które zajrzała, gdy każdego z nich, sinego i drobniutkiego, pierwszy raz położono na jej wyczerpanym brzuchu.
R
Po raz pierwszy, odkąd Annie sięgała pamięcią, poczuła się sama, naprawdę i potwornie sama. Nawet gdy zniknął jej mąż i musiała dawać sobie radę z dwoma małymi synkami, miała dwóch małych synków. Teraz
L T
już ich nie było. Kochali ją, dzwonili do niej i pisali e-maile, a gdy mieli ochotę, wciąż się do niej przytulali i pozwalali się porozpieszczać, ale byli mężczyznami i wiedziała, że choć zawsze będą dla niej najważniejsi, ona już nie była dla nich najważniejsza.
Wyobraziła sobie powrót Fredericka do ukochanego domu, za którym tęsknił. Być może wracał tego wieczoru, gdy zostawił ją w bibliotece, a dzieci nalegały, żeby przenocował u nich w mieście. Jechał i jechał ciemną autostradą, widząc światła mijanych samochodów i pusty horyzont. Na pewno zatrzymał się na kawę. Może też na pączka. Potem znów usiadł za kierownicę, czując sztywność w kolanach i wytężając wzrok, wpatrywał się w drogę. Kiedy w końcu zatrzymał się na podjeździe, z jaką ulgą i radością ujrzał swój mały domek, ogromny dom, zresztą wszystko jedno jakich rozmiarów - ogarnęła go fala ulgi i radości. Nareszcie w domu, pomyślał. A potem zobaczył Amber w króciutkich szortach i koszulce na ramiączkach, pachnącą po kąpieli, o skórze lśniącej młodością i zdrowiem, która właśnie zeszła do kuchni po coś do zjedzenia albo nalać sobie jeszcze jeden kieliszek wina. Przywitała go bardzo serdecznie. Nalała mu wina. Potem oboje wyszli na werandę, posłuchać szumu morza muskającego piasek. Spoglądały na nich gwiazdy albo przyglądali się chmurom przepływającym przez tarczę księżyca. Rzucił mimochodem parę wersów z Szekspira, dziewczyna była zachwycona. Cieszył się, że jest w domu. Częścią domu była urocza opiekunka domu, która tak naturalnie wyglądała w jego kuchni, na poręczy fotela Adirondack na jego werandzie, na poręczy fotela Adirondack, na którym siedział, gdy ona masowała mu ramiona silnymi rękami obdarzonymi uzdrowicielską mocą. A potem jego dłoń odnalazła jej nagie udo oparte o poręcz fotela Adirondack i myśl o spokoju w domowych pieleszach uleciała, wypchnięta przez inną, nową, nieoczekiwaną myśl, której nie potrafił zagłuszyć. Jego dłoń dotknęła sugestyw-
nej krągłości jej nogi i posłuszna sugestii zaczęła sunąć coraz wyżej. Opiekunka domu z cichym jękiem opadła mu na kolana... Annie, ku własnemu przerażeniu, uświadomiła sobie, że potrafi sobie wyobrazić każdą sekundę sceny czułych zalotów w Nowej Anglii. Odwróć stronę, powiedziała sobie. A najlepiej zamknij tę książkę. Miranda zaczekała, aż siostra - która stale kręciła się przy niej z nieodłączną zmartwioną miną - wyjdzie na spacer. Wtedy usiadła na łóżku. Otworzyła laptop. Jest. Już nie nosił spodni w wieloryby. Na zdjęciu miał na sobie dżinsy jak wszyscy i kurtkę stylizowaną na wojskową, jak wszyscy. Nosił nawet obowiązkowy hollywoodzki kapelusz, mały, słomkowy, z wąskim rondem i wstążką. I czerwony sznureczek na przegubie. Nie zauważyła go poprzedniego wieczoru. Cholerny czerwony sznureczek kabały. Obok niego stała ta aktorka, Ingrid Chopin, szczupła, smagła, o bujnym biuście i olśniewającym uśmiechu. Jej długie włosy opadały na ramiona jak dzikie wino. Tak, tej kobiecie nie można się było oprzeć. Miała co najmniej czterdzieści lat, choć wyglądała na trzydzieści pięć. Mniej starsza, a jednak znów starsza kobieta. Co ona ma, czego ja nie mam?, pytała sama siebie Miranda. Co wyliczę, to wyliczę...
R
Odsunęła laptop. Ponownie przyjęła pozycję embrionalną, w jakiej zostawiła ją Annie, zwijając się w ciasny kłębek, dygoczący z wściekłości i upokorzenia. Ręce, jak gdyby nie należały do niej, oplotły się wokół
L T
jej ciała. Myśli szaleńczo kotłowały się w głowie. Ty kretynko, idiotko, ty tępa, łatwowierna stara babo. Wyobrażałaś sobie, że będziesz mieszkać ze swoim bohaterem i swoim niewinnym maleńkim przyjacielem w domku z małym białym płotkiem. Ale nie masz nic. Czego się tkniesz w życiu, wszystko popsujesz. Twoje życie to wielka bzdura. Bezsens. Nie spędzisz jesieni życia u boku troskliwego męża i uwielbiającego cię chłopczyka. Będziesz mieszkać sama w kartonie w Riverside Park i wymyślać przechodniom. Biały płotek? Twój dom będzie upstrzony białymi odchodami gołębi. Twoje życie jest puste. Jak pudełko po butach. Z kilkoma martwymi pszczołami w środku. - To tylko hobba - jęknęła w poduszkę. - To tylko cholerna hobba. Annie wślizgnęła się do sypialni, uciekając przed palącym słońcem, w nadziei, że będzie sama, ale w klimatyzowanym pokoju leżała jej siostra, skulona w łóżku. Przez krótką chwilę Annie miała ochotę się jej zwierzyć. Usiąść na łóżku i powiedzieć Mirandzie, jak głęboko się rozczarowała, jaka się czuje zmęczona, pokonana, udręczona i zawiedziona. Mogłaby opaść na łóżko i w przygnębieniu gapić się w sufit, a Miranda położyłaby się obok i rozmawiałyby tak długo, aż problem Fredericka i Amber zostanie rozbrojony, zdemontowany, poszarpany na drobne kawałeczki, które ulecą w powietrze. Miranda otworzyła oczy, powiedziała: - Jezu, Annie, odejdź - i zamknęła je z powrotem. Odtrącona, zanim jeszcze zdążyła cokolwiek powiedzieć, Annie poczuła równocześnie falę żaru, z którego właśnie weszła, i chłód sypialni. Tego już było za wiele. I za mało. - Dlaczego tak się wylegujesz? - spytała i szturchnęła Mirandę w ramię.
Nieoczekiwanie, wreszcie ogarnęła ją nieokiełznana złość, tak gwałtowna, że krew uderzyła jej do głowy. Biedna Miranda, biedna, wiecznie cierpiąca Mirandusia. - To żałosne! Wstawaj! Miranda usiadła z włosami przyklejonymi do twarzy. - O co chodzi? Masz jakiś problem? - Problem? - Annie, prawie nieprzytomna, zaślepiona rozpaczliwą wściekłością, zadrżała z obrzydzenia i rozczarowania. - A to coś nowego. - Co to ma znaczyć, do cholery? - To znaczy, że jesteś primadonną - powiedziała Annie. - Zarozumiałą primadonną. Czy ty w ogóle zauważasz, że inni ludzie naprawdę mają problemy? Miranda zaniemówiła, a po chwili na jej szyję wypełzł rumieniec. - Skoro już o tym mowa, ja przynajmniej nie staram się kontrolować życia innych tak jak ty. - Jej głos zmatowiał od dławionego płaczu. - Może zajmiesz się własnym pieprzonym życiem? Zaczęły się kłócić jak w dzieciństwie - nie szczędząc sobie złośliwości i okrucieństw, z płaczem. Awantura była głośna i nieprzyjemna. - Jestem zmęczona, rozumiesz? - szlochała Annie. Otarła łzy dłonią. - Głupia - powiedziała. - Niech to
R
szlag. - Zasłoniła oczy ramieniem. - Jestem zmęczona. Zmęczona ciągłym myśleniem, skąd wziąć pieniądze, kiedy kupujesz sobie łódki, a mama kostiumy Chanel. Zmęczona byciem dorosłą...
L T
- Ha! I twierdzisz, że to ja jestem zarozumiała?
- „Miranda jest zdenerwowana, Annie, więc absolutnie nie możemy cię zawieźć na zajęcia baletowe...". Ty i twoje teatralne załamania nerwowe zabrały mi całe dzieciństwo... - Zajęcia baletowe? Mówisz o tych podskokach w spódniczce i podkoszulku? Z rękawami... - Wstydziłam się. Było mi zimno. - Ukradłaś mi moją lalkę trolla.
- To ty ukradłaś ją Debby Dickstein. Ja ją oddałam. Starałam się po prostu pomóc. - Głos Annie przeszedł w znienawidzone wysokie rejestry kobiecych spazmów. - Zawsze tylko to robię. Staram się, staram... - Tak? Może więc zamiast pozować na męczennicę, dasz mi spokój. To nie twój interes, co robię. Annie posłała siostrze jadowite spojrzenie. - Interes? Mówisz o swoim interesie? A to dobre. Miranda nagle znieruchomiała. Nie było słychać żadnego dźwięku poza szumem klimatyzacji. Odparła cicho: - Pocałuj mnie w dupę, Annie. W dupie mam twoje zmartwienia, twoje budżety i twoje nędzne opłakane życie. Całuj mnie w dupę. Annie, nie dowierzając własnym oczom, rzuciła w siostrę białą lampą w kształcie żyrafy, której głowa wystawała nad białym kloszem. Żyrafa wylądowała na łóżku i leżała, patrząc w bok. - Amber jest w ciąży - powiedziała Annie. - Ojcem jest Frederick. Widząc, jak oczy Mirandy szeroko otwierają się ze zdumienia, Annie pomyślała: a nie mówiłam?
- Och, Annie... - To ty pocałuj mnie w dupę! - I Annie wyszła z pokoju, zatrzaskując za sobą duże oszklone drzwi, aż zadzwoniły w nich szyby. Nazajutrz było Boże Narodzenie. Miranda próbowała porozmawiać z Annie, powiedzieć jej, że owszem, Annie ma rację, Miranda jest melodramatycznym monstrum, które zawłaszcza każde uczucie, jakie dostanie się w jego pazury, że jest samolubna, a Annie szlachetna i dobra i cierpi w milczeniu, i czy kiedykolwiek jej wybaczy? Annie nie chciała jednak słuchać. Obie robiły wszystko, aby ukryć przed matką, że są obrażone. Na szczęście Betty była bardziej rozkojarzona niż zwykle i niczego nie zauważyła. Czekała w salonie ze wszystkimi na Robertsa, który miał ich zabrać, włącznie z Amber i Crystal, do sekretnego, znanego tylko sobie miejsca - jaskini w kanionie, zacienionej i chłodnej, skąd było widać zarośla i kaktusy, położonej zaledwie parę kroków od drogi. Mieli tam urządzić piknik z ciastem z wiśniami, ciastem z jabłkami i ciastem z dynią. Oraz z indykiem i gęsią. W końcu było Boże Narodzenie. - A każdy dobry Żyd wie, do czego zobowiązuje ta okazja - powiedziała Rosalyn. Annie, wstydząc się swojego wybuchu z poprzedniego dnia i w związku z tym jeszcze bardziej zła na Mirandę, wróciła myślami do bożonarodzeniowych choinek z ich dzieciństwa. Były udekorowane małymi
R
drewnianymi mikołajami na nartach, bombkami, które mieniły się kolorami, reniferami, niedźwiadkami w czerwonych czapeczkach.
L T
- Pamiętajcie, dziewczynki - mówił Josie, gdy tańczyły wokół choinki, wieszając ozdoby na pachnących gałęziach. W domu rozbrzmiewała z płyty suita „Dziadek do orzechów". - Pamiętajcie. To jest święto na cześć narodzin człowieka, w którego imieniu cała religia od tysięcy lat prześladuje i morduje nasz naród. - Spoglądał na nie surowym okiem. - Rozumiecie, prawda? - Tak, Josie.
- To dobrze. I skoro o tym wiemy, dlaczego mamy pozwalać, żeby tylko oni się bawili? - I rozjaśniał się w szerokim uśmiechu, a siostry tańczyły jak baleriny, unosząc wysoko ręce i zawzięcie kręcąc piruety, dopóki nie dostały zawrotów głowy i szczęśliwe padały na podłogę. - Gdzie ten Roberts? - pytała Betty. - Czuję się jak dziecko. Chcę już jechać! - W rzeczywistości chciała wsiąść do samolotu i wracać do domu. Wspomnienia tylu radosnych bożonarodzeniowych poranków były nie do zniesienia w tym obcym, pustym domu, w słonecznym mieście otoczonym skalistymi górami. Nie mogła jednak zepsuć świąt córkom. Klasnęła w dłonie i uśmiechnęła się do nich, przypominając sobie dziewczynki, którymi kiedyś były i dla niej zawsze będą. Annie zmusiła się, by odpowiedzieć matce uśmiechem. Betty nadal nosiła się na czarno i dziś ubrała się w czarny sweter i szarolawendową apaszkę, ale lawendowy w czasach wiktoriańskich był kolorem lekkiej żałoby, tuż przed powrotem do zwykłego stroju. Czyżby to był znak? Czy Betty wychodziła z otępiającej depresji? Może wyjazd wyszedł na dobre przynajmniej jednej osobie. Annie usiadła na rogu kanapy, pogrążona w smętnych rozmyślaniach. Uparcie unikała wzroku Mirandy. Nie cierpiała tego okropnego, bezlitosnego słońca, nie cierpiała gór. Kuzyn Lou zaproponował jej mimozę,
drinka z szampana i soku pomarańczowego. Przecząco pokręciła głową. Zamknęła oczy. Czekała na przyjazd Amber, jak gdyby spodziewała się ciosu. Nagle usłyszała cichy szelest, poczuła ugięcie poduszki na kanapie. Wyczuła czyjąś obecność obok siebie. Ktoś oparł się o nią, ktoś tak znajomy, że mógłby być częścią Annie. - Tęsknię za Josiem - powiedziała Miranda, ciężko kładąc głowę na ramieniu siostry. - „Dlaczego mamy pozwalać, żeby tylko oni się bawili?" - odrzekła cicho Annie. Ciężka głowa kiwnęła. Kłótnia dobiegła końca. Nie doczekali się Robertsa. Zadzwonił w drodze na lotnisko. Miał bardzo pilną sprawę w Connecticut. Przepraszał. Świąteczną wycieczkę trzeba było odwołać. W ogólnym zamieszaniu, jakie nastąpiło po tej wiadomości, pan Szpuntow wylał szklankę wody, oskarżycielskim gestem wycelował zakrzywiony palec w Rosalyn i powiedział: - No, panie hydraulik! Nie spieszył się pan. - Skierował palec na mokry dywan. - Dach przecieka, deszcz leje. Co teraz? - Nie będzie naszego rodzinnego pikniku na Żydowskie Boże Narodzenie? - zapytał z głębokim niepokojem kuzyn Lou. - Hydraulik w święta? - zwróciła się do ojca Rosalyn. - To by rzeczywiście był prawdziwy cud!
R
- No, panie - odparł opryskliwie. - Bierz się pan do roboty.
L T
- Co się takiego stanie? - odezwała się Miranda. - Przecież to tylko piknik.
- Życie to nie piknik - oznajmiła Betty bezbarwnym głosem, jakby recytowała tabliczkę mnożenia. Jeszcze raz.
Rozłożyli piknikowe jedzenie na stole w jadalni, po czym zebrali się w salonie z papierowymi talerzami na kolanach. Annie siedziała na krześle stojącym z dala od innych, żeby się uchronić przed dalszymi poufałościami ze strony Amber, lecz Amber po prostu przycupnęła na podłodze u jej stóp. - Mam nadzieję, że cię nie zdenerwowałam - powiedziała cicho Amber. - Wiesz, moją tajemnicą. - Zdenerwowałaś? - Annie z ulgą usłyszała spokojny, obojętny ton swojego głosu. - Dlaczego tak sądzisz? Przecież nie jestem twoją matką. A tym bardziej matką Fredericka. - Udała zaskoczony śmiech, ale gdy Amber nie potwierdziła absurdalności żadnej z tych wersji, natychmiast spoważniała. - No, nie wiem - odrzekła Amber. - Wydawało mi się, jakbyś była na mnie wkurzona. Nie, nie wkurzona. Ale krytyczna? Chłodna? Jeśli mam być szczera, to coś takiego wyczułam, Annie. Nie wiem, może z nim flirtowałaś czy coś. Jasne, tak naprawdę nic między wami nie było. Ale chciałam po prostu oczyścić atmosferę. Bo trochę się gryzłam. Myślałam, że mogłam cię, nie wiem, obrazić. - Naprawdę nie masz się czego obawiać, Amber. Czy Amber zrozumiała? Och, tak, pomyślała Annie, zrozumiała. Annie też świetnie zrozumiała: cokolwiek się między wami zdarzyło, na pewno nic poważnego, bo przecież, jak się mówi w telenowelach, noszę jego dziecko, więc można przyjąć, że nic się nie zdarzyło. - Boże! Kamień z serca!
- Pewnie ciężko ci z taką tajemnicą. Amber przytaknęła z nikłym uśmiechem. - Zwłaszcza że nie może zbyt długo pozostać tajemnicą - dodała Annie, rozkoszując się odrobiną okrucieństwa ukrytą w tej uwadze. - Przykro mi, że tak źle wygląda sytuacja z rodziną - powiedziała dla równowagi. - Jego dzieci rzeczywiście są zaborcze. Ale wiesz, Amber, nawet gdyby nie były, rodzinie zawsze trudno jest przyjąć nowego członka. - Nie mówiąc o dwojgu nowych członków, pomyślała. Biedna Amber. Czeka ją ciężka przeprawa. - Trudno, ale nie będziesz pierwszą macochą na świecie. - Macochą? - zdumiała się Amber. - Aha, dla nich. - Zaśmiała się gorzko. - No tak. Jest im bardzo oddany. Ostatnie słowo wypowiedziała takim tonem, jak gdyby chodziło o chorobę, którą Frederick zaraził się od dzieci. - No bo ciągle jeździ do Nowego Jorku, żeby się z nimi zobaczyć, żeby u nich zostać. Boże, nie może bez nich wytrzymać dłużej niż kilka dni. Ja na pewno nie spędzam tyle czasu ze swoim ojcem. I wcale bym nie chciała. Nie warto. Żyjemy jak pies z kotem. A jak się o tym dowie... To dopiero będą jaja. A zresztą pieprzyć to. - Pieprzyć to - powtórzyła Annie.
R
- Freddie boi się jak diabli, że Gwen odizoluje go od wnuczek, kiedy jej powie. Ale czy on znajdzie dla nich czas, jak sam będzie miał małe dziecko? Wątpię. Ale jakoś trudno mu to pojąć. W każdym razie rozu-
L T
miem, że będzie się musiał przyzwyczaić do nowej sytuacji. Powodzenia. Dawno nie był w takim położeniu, nie? Tak mówi moja instruktorka. - Mówiłaś instruktorce?
- No, nie tak szczegółowo, ale oni dużo czują i sami potrafią odgadnąć. Poza tym musiałam jej powiedzieć, że jestem w ciąży. - Ściszyła głos przy słowach „w ciąży", tak jak czasem ludzie wypowiadają słowa „gej", „czarny" albo „rak". - No więc wiem, że to trochę potrwa, a gdybym nie wiedziała, co naprawdę czuje, byłabym niepewna i bezradna. Ale wiem, jak jest, więc mogę spokojnie poczekać. - Zamilkła. Annie przypuszczała, że bada jej reakcję. Najwyraźniej usatysfakcjonowana wystudiowaną obojętnością Annie ciągnęła: - I gdybym naprawdę wiedziała, że tego chce, usunęłabym ciążę. - Wyprostowała się, z wdziękiem wysuwając podbródek. - Zrobiłabym wszystko, żeby był szczęśliwy. - Ale nie chciał? - Boże, nie. Zapytał, czego ja chcę, czy to nie cały pan Frederick Barrow? I czy chciałabym, żeby mnie skontaktował ze znajomym lekarzem, oczywiście on by zapłacił i tak dalej, ale kiedy powiedziałam, że nie ma nawet obowiązku uznać dziecka, bo przecież wszyscy w jakimś sensie jesteśmy dziećmi tej planety, na pewno wiesz, co mam na myśli, no, w każdym razie nie chciał o tym słyszeć. To bardzo honorowy człowiek. Oczywiście chodziło mu tylko o mnie, bo jestem taka młoda. Biedny Frederick zaplątał się w sieć, którą sam uprządł - z męskiej chęci przeżycia przygody erotycznej i męskiego poczucia honoru. Annie rozumiała, że nie było wyjścia. Frederick miał dość lat, by wiedzieć, że powinien się wystrzegać takiej lekkomyślności, przecież w grę wchodziło zupełnie niewinne życie, czy nie
przyszło mu to do głowy, nigdy nie słyszał o antykoncepcji, czyżby nie potrafił nad sobą zapanować? Mogła mu jedynie współczuć. Popełnił błąd, za który będzie płacił przez resztę życia. - A, jesteś pan! - wykrzyknął pan Szpuntow na widok Rosalyn. - Rozbój w biały dzień. Powiadam panu, sam powinienem zostać hydraulikiem. - Byłeś hydraulikiem - odparła cierpkim tonem Rosalyn. - Przez pięćdziesiąt lat. Miranda patrzyła, jak kuzyn Lou prowadzi pana Szpuntowa do jadalni. Siedziała jak najdalej od innych. Zjadła porcję gęsi i kaczki, kawałek placka z jabłkami. Napiła się ajerkoniaku. Od czasu do czasu uśmiechała się zmieszana do Annie, która odwdzięczała się tym samym. Uczestniczyła w zapalaniu świec chanukowych. Biedna Chanuka, pomyślała jak co roku, jak gdyby święto było ptakiem ze złamanym skrzydłem, którego znalazła na ulicy. Był już trzeci dzień Chanuki. O pierwszych dwóch zupełnie zapomnieli.
15 Późnowiktoriański, kryty szarym gontem dom Fredericka należał do rodziny od niemal stu lat. Razem z siostrą, Felicity, wychowali się w labiryncie sypialń i salonów przedziwnych kształtów oraz krętych schodów.
R
Kiedy nagle zmarli ich rodzice (Arthur Barrow w 1980 roku, Mary rok później), pozostawili po sobie tylko dom. Stosowny pomnik dwojga wątłych, kapryśnych, słabowitych starych ludzi, mentalnie tkwiących w innej
L T
epoce - drewniany dom, niczym ich doczesny cień z przeciekającym dachem, był równie wątły, kapryśny i słabowity, i tak samo anachroniczny jak oni. W dniu pogrzebu matki Frederick i Felicity przyjechali do domu, aby przyjąć kondolencje od zaskakująco dużej liczby osób, które były na pogrzebie. Poprzedniego wieczoru Felicity zrobiła kanapki - tradycyjne i niewielkie, a teraz jeszcze wyschnięte. Wyciągnęła tacę, postawiła na mahoniowym stole w jadalni, który zawsze przypominał jej ogromną trumnę, i wróciła do kuchni. Znalazła należący do matki duży zaparzacz do kawy „na specjalne okazje", który wyciągano na Święto Dziękczynienia, Boże Narodzenie czy Wielkanoc, odkręciła wodę i niezdarnie podstawiła go pod kran. Wiekowe rury chrząknęły, jęknęły i ożyły. Felicity usłyszała głośny szum spłuczki w toalecie, który zaskoczył ją i zirytował. Na strych dostała się rodzina wiewiórek i maszerowała wzdłuż ścian. Pazurki gryzoni wydrapywały stłumione, tajemne dźwięki. Felicity nigdy nie lubiła tego domu. Nie cierpiała mgły, smętnego buczenia latarni morskich, szumu oceanu, zapachu oceanu - obrzydliwego smrodu gnijących wodorostów i gnijących skorupiaków. Nie znosiła zaściankowości zadowolonych z siebie letników i lustrzanej zaściankowości zadowolonych z siebie miejscowych. Dopiero gdy Felicity uciekła z Cape Cod do college'u na Manhattanie, poznała świeże powietrze. W Nowym Jorku poczuła się, jakby po raz pierwszy w życiu mogła naprawdę oddychać. Napełniła zaparzacz i zakręciła wodę. Rury wydały zduszone westchnienie. Dom wiecznie wzdychał. Architektoniczny tetryk użalający się nad sobą. Jeszcze przed śmiercią matki próbowała namówić Fredericka na sprzedaż domu. Ale był uparty na swój lekki, beztroski sposób. - Kocham ten dom - usłyszała od niego w odpowiedzi, jak gdyby to rzeczywiście była odpowiedź.
Felicity zataszczyła zaparzacz do salonu i podłączyła do prądu. W gniazdku trzasnęła iskra. Dom się mści, pomyślała. Próbuje mnie zabić, zanim ja go zabiję. Później jednak uświadomiła sobie, że to była iskra, której potrzebowała. Iskra, która wywołała iluminację. Stała, patrząc na trzymany w ręku przetarty kabel zaparzacza, na pożółkłą obudowę gniazdka, na drewnianą podłogę, która skrzypiała, nawet gdy nikt po niej nie chodził, jak gdyby była na statku pokonującym wysokie fale, i nagle przyszedł jej do głowy pomysł, genialny w swojej prostocie. Wzięła Fredericka za rękę i pociągnęła z powrotem do kuchni. - Kochasz ten dom - powiedziała. Frederick uraczył ją jednym ze swoich spojrzeń, patrząc na nią ciemnymi oczami złoczyńcy, który nie potrafi się wyrwać z jarzma własnej prawdomówności - to spojrzenie przyciągnęło wiele kobiet. - Zgadzam się - dodała. - Chryste, powiedziałam, że kochasz ten dom, tak? - Tak. - A ja tego domu nie chcę. Westchnął i rzekł: - Felicity, dzisiaj był pogrzeb, czy moglibyśmy... - Spłać mnie - przerwała mu. - To takie proste. Spłać mnie.
R
Frederick zapłacił jej uczciwą cenę, tak przynajmniej wówczas uważała. Natychmiast zainwestowała pieniądze na giełdzie i raczej dobrze na tym wyszła. Ale z biegiem czasu, gdy przemyślała swoją decyzję, roz-
L T
wiązanie nie wydawało się już takie uczciwe. Może nie był to ciemny interes, ale... W ciągu lat wartość domu wzrosła o wiele bardziej niż wartość jej akcji, a potem spadła o wiele mniej niż wartość jej akcji. Gdyby Frederick sprzedał dom dzisiaj, zarobiłby fortunę. Czy przyzwoitość (może nie prawo, ale właśnie przyzwoitość) nie nakazywałaby mu przekazać jej połowy tej fortuny?
- No tak - mawiała często do Fredericka. - Trafiła ci się nie lada okazja. - No tak - powiedziała do Josepha, kiedy zajęli gościnną sypialnię, która kiedyś była sypialnią jej rodziców. - Trafiła mu się nie lada okazja. W Boże Narodzenie zjechała do domu cała rodzina. Gwen, jej mąż Ron i bliźniaczki dostali sąsiednie pokoje na piętrze. Evan ulokował się po drugiej stronie korytarza w mniejszej sypialni, obok Felicity i Josepha. Pokój Fredericka był na parterze. Dawno temu Frederick zaadaptował na swój użytek salony od wschodu - salon od frontu był jego pokojem do pracy, a salon od tyłu sypialnią. Tam właśnie stał przy oknie o poranku w dzień Bożego Narodzenia, patrząc na mdły zimowy świt. Felicity, leżąc w łóżku z grymasem niezadowolenia na twarzy, też patrzyła przez okno. - Joe - powiedziała. Joseph donośnie zachrapał, po czym wydał z siebie serię bulgoczących dźwięków. - Joe - powtórzyła Felicity. Odwróciła się i delikatnie trąciła go w ramię, a zaraz potem nieco mocniej. - Przepraszam - wymamrotał. Chrapanie ustało na chwilę, po czym rozległo się ze zdwojoną siłą. Felicity wstała z łóżka, nienawidząc tego domu tak samo jak poprzedniego wieczoru, kiedy się kładła. Mikroskopijne pokoiki, szum morza w uszach - czuła się jak żywcem pogrzebana, bezsilna i gnijąca, zmuszona
do słuchania przez wieczność tego szyderczego odgłosu. I jeszcze to chrapanie. Pogrzebana żywcem z chrapiącym człowiekiem i morzem. Włożyła szlafrok i pantofle. Nie sposób ogrzać tego domu. Mimo to jest wart fortunę! Zeszła po skrzypiących schodach. Frederick usłyszał siostrę. Jej chód był natychmiast rozpoznawalny - szybki, dynamiczny krok. Spotkali się u stóp schodów. - Kawy? - zapytał. - Strasznie wcześnie wstałeś. - Uniosła brwi na widok jego wymiętych sztruksowych spodni i zjedzonego przez mole swetra. Naprawdę był nieprawdopodobnie zmanierowany. - Nie jestem pewien, czy w ogóle spałem. - Wyrzuty sumienia? Ku zaskoczeniu Felicity brat wyraźnie się wzdrygnął. - Co? - nasrożył się. - Co masz na myśli? Felicity parsknęła śmiechem. - Nie jestem pewna, Frederick. Co miałam na myśli? Na pewno coś, bo inaczej nie wyglądałbyś jak pies grzebiący w śmietniku. Byłeś w śmietniku? Frederick zaczął się zastanawiać, czy się nie przyznać. Tak, mógłby powiedzieć, byłem w śmietniku. Porozwlekałem wszędzie brudy i teraz muszę żyć wśród cuchnących gór własnych nieczystości, nieusuwal-
R
nych, wiecznych śmieci, na które w pełni zasłużyłem i w których zamieszkam bez słowa skargi jak Hiob, tyle że jest w nich zagrzebana niewinna istota, biedna duszyczka, która przyjdzie na świat w pozbawionej miłości pseudorodzinie, wybacz mi, Boże. - Chcesz kawy czy nie?
L T
Usiedli w kuchni nad kubkami, z których unosiła się para widoczna w nikłym świetle brzasku. - Joe sprawia wrażenie miłego faceta - powiedział Frederick, wygłaszając nijaką uwagę, jakiej można się było po nim spodziewać. Ale Joe naprawdę sprawiał wrażenie miłego faceta. Annie nigdy nie zdradzała mu żadnych szczegółów trwającego rozwodu, zresztą nie musiała: wystarczyło mu dwa razy spojrzeć na Betty przy okazji ich dwóch spotkań, aby zrozumieć. Widział już sto, tysiąc takich kobiet. Przychodziły tłumnie na jego wieczory autorskie, na prowadzone przez niego warsztaty i wykłady. Stanowiły łatwo rozpoznawalną klasę społeczną zagubionych dusz Ameryki, jak zagubieni chłopcy z Afryki, tyle że nie były chłopcami; były kobietami, starszymi kobietami, wciąż pięknymi i pełnymi życia na swój dystyngowany sposób, których urodę i żywotność spotkała jedyna rzecz, której uroda i żywotność nie może wytrzymać: straciły znaczenie. Tak, Joseph sprawiał wrażenie miłego faceta. I zrobił coś, co się zdarza nawet miłym facetom. Frederick chciałby się oburzać na zachowanie Josepha Weissmanna. Nie miał jednak odwagi. Ze smutkiem uświadomił sobie, że teraz musi się solidaryzować z Josephem, ponieważ byli towarzyszami, wiązało ich braterstwo drani. - To nowy człowiek - powiedziała Felicity. - Dzięki Bogu. - Nie podobał ci się stary? - Nie wygłupiaj się, Frederick. - Wykazałaś się nadzwyczajną dalekowzrocznością, widząc nowego człowieka w starym. Felicity posłała mu zjadliwy uśmieszek. - Zakochaliśmy się w sobie. Potrzebował mnie.
- I oto się zjawiłaś zrządzeniem opatrzności. Felicity wytarła nos. - W tym domu jest przeraźliwie zimno. - Lubię jego córkę, Annie. To był naprawdę miły gest, Felicity, że spotkaliśmy się na tym wieczorze autorskim. - Ach, to. Pomyślałam, że to może złagodzić cios. Przynajmniej możesz się do czegoś przydać. - Pogładziła go czule po ręce. Był o dobrych parę lat starszy od niej, ale taki nieżyciowy. Na przykład te przetarte wełniane swetry. Skubnęła wiszącą nitkę. - Jak ma na imię druga córka? - spytał. - Pasierbica. Mimo to jest im bez reszty oddany. Jak gdyby były jego prawdziwymi córkami. Dogadzał im, rozpieszczał je. Ale kiedy dorastają, trzeba być stanowczym. Silnym. Kiedy chodzi o ważne rzeczy. Wydaje mi się, że dopiero teraz to rozumie, biedny, uroczy, szlachetny człowiek. Dla mnie to oczywiście bardzo przykre. Rola macochy i tak dalej. - I tak dalej - przytaknął w roztargnieniu Frederick. Nazajutrz po Bożym Narodzeniu Crystal i Amber miały lecieć z powrotem na Wschodnie Wybrzeże. Praca w Palm Springs dobiegła końca, właściciel wrócił do domu przy polu golfowym. - Dziewczyny, żyjecie jak Cyganki - powiedziała z zazdrością Rosalyn. - Albo ptaki migrujące to tu, to tam. Zawsze w locie.
R
Annie przyszło na myśl, że bliżej im do latawców, a ściślej rzecz biorąc latawic.
L T
Wracały tam, gdzie już wcześniej pracowały: do domu na Cape Cod. - Czujemy się tam tak swojsko - powiedziała Amber. Zerknęła na Annie. - To piękny stary dom. - Moim zdaniem trochę za stary - dodała z chichotem Crystal. - Ale nikt cię nie pytał, Crystal, prawda?
Ja nie, pomyślała Annie, machając na pożegnanie dwóm młodym kobietom. Żółty wózek golfowy potoczył się w kierunku zielonych pagórków na polu, wesoło powiewając frędzlami daszku. - Mój nowy dom - szepnęła do Crystal Amber, gdy wjeżdżały samochodem z wypożyczalni na podjazd. - Letni dom. Nie ma mowy, żebym tu mieszkała cały rok. Pierwsza samochód usłyszała Felicity. - Ciekawe, kto to. - Odsunęła zasłonę w oknie. - Ach - odparł Frederick, siląc się na nonszalancki ton. - Moje znajome. Zostaną kilka dni. To dziewczyny, które czasem pilnują domu. - Dziewczyny od pilnowania domu? - zdziwił się Evan. - W Boże Narodzenie? - Kiedy jesteśmy tu wszyscy? - dodała Gwen. - Chciałem, żebyście je poznali - rzekł Frederick. Evan i Gwen spojrzeli po sobie. - Próbujesz mi załatwić panienkę, tato? - spytał Evan. - Naprawdę, sam potrafię sobie znaleźć dziewczyny, niekoniecznie pilnujące domu. - Nie, Evan, wierz mi, nie próbuję ci załatwić panienki. - Bardzo miło was poznać - powiedziała Amber, gdy Frederick przedstawił siostry swoim dzieciom. Freddie ciągle o was mówi.
- Freddie? - zdziwił się Evan. - Ma na myśli twojego ojca - wyjaśniła poufnym tonem Crystal. - Mniejsza o to, mniejsza o to - rzekł Frederick. - To moja siostra Felicity, a to jej przyjaciel Joe. - Freddie? - powtórzył osłupiały Evan, zwracając się do Gwen. Siostry ulokowały się w sypialni na strychu i zapewniły, że dadzą sobie radę i że czują się jak u siebie w domu, bo przecież spędziły w nim tyle czasu, pilnując go. Amber wiedziała, że musi zdobyć wysoką górę i ma przed sobą ciężką wspinaczkę. Wyprostowała smukłe ramiona. Nie od rzeczy będzie zacząć od razu. Rozmawiając z Annie, przesadziła tylko odrobinę: zdecydowanie była mowa o małżeństwie, a przynajmniej o zamieszkaniu razem. Nie miała jednak wątpliwości, że najpierw należało zneutralizować Gwen i Evana. - Wspaniały dom - powiedziała do Gwen. - Tyle tu historii. Znalazłam jego zdjęcie sprzed chyba ponad stu lat. W internecie. Poświęciłam na to parę tygodni, ale... proszę. W rzeczywistości zadzwoniła do miejskiego muzeum i rozmawiała z archiwistą, który kilka dni temu przysłał jej fotografię e-mailem. Wręczyła Gwen zdjęcie wydrukowane na grubym matowym papierze fotograficznym. Gwen ucieszyła się wbrew sobie.
R
- Dzięki. - Obejrzała fotografię. - Nigdy jej nie widziałam. Dookoła jest tak pusto.
L T
- Wasza rodzina dużo zmieniła od tego czasu. Gwen skinęła głową. - Krzewy różane.
- Dawna odmiana. - Czując się już nieco swobodniej, Amber powiedziała: - Skoro mowa o dawnych rzeczach, czy wasz tato naprawił w końcu odpływ wanny? Przypominałam mu tysiące razy. Ten wasz tato, ciągle z głową w chmurach. Jak to artysta, prawda?
Gwen spojrzała na nią obojętnie. Amber, wyczuwając, że zapędziła się za daleko, próbowała wrzucić wsteczny. - Piękna jest ta stara wanna. A te łapy? Przywiozłam nowe sole do kąpieli. Doskonałe do takiej luksusowej zabytkowej wanny. Kupiłam na profesjonalnej stronie internetowej o masażu leczniczym. Organiczne. Zawierają nawet konopie. - Pochyliła się i otworzyła torbę, wyciągając z niej słoiczek. - Chciałabyś wypróbować? - Nie - odparła Gwen, znów przybierając lodowaty ton. - Nie interesują mnie konopie, dziękuję bardzo. - Mnie interesują - odezwał się Evan. - Tylko nie do kąpieli. - Tak? - ucieszyła się Crystal. - Mam naprawdę niezłe zioło... Tak więc to Crystal, nie Amber, wykuła pierwszą towarzyską szczelinę w murze rodziny Barrowów. Amber miała wrażenie, że zwycięstwo podano Crystal na tacy i właściwie nie było to wcale takie duże zwycięstwo. Z mieszaniną złości i satysfakcji patrzyła, jak Crystal i Evan wycofują się na werandę z tyłu domu.
16 Zima przetoczyła się przez Westport szybko i gwałtownie, jak gdyby chciała jak najprędzej odwalić swoją brudną robotę i pognać dalej. Była tylko jedna potężna śnieżyca, lecz śnieg roztopił się nazajutrz rano w żółtym blasku słońca, i jedna burza lodowa, która spowodowała brak prądu w całym mieście, gdy na ziemię pospadały setki konarów pokrytych pancerzem zamarzniętego deszczu, przypominające ciężkie, ozdobne lustra francuskie. Nad miastem przemykały ciemne chmury, wiał wiatr, spadło sporo deszczu. I nagle w lutym błękitne niebo, łagodny wiaterek i błoto. Gdy panie Weissmann wróciły z Palm Springs na początku stycznia, właśnie zniknął pierwszy i jedyny śnieg, a ziemia zmieniła się w grząski muł. Betty postanowiła zacząć grać w internetowego pokera, aby podreperować budżet rodziny. Annie i Miranda wybaczyły sobie słowa, jakie padły między nimi, choć o nich nie zapomniały. Mimo chwiejnego rozejmu z siostrą, Annie starała się spędzać jak najwięcej czasu w bibliotece. Nawet tam jednak towarzyszyła jej potrzeba ucieczki. Kiedy nie mogła dłużej znieść tej części obowiązków, która wymagała od niej, by rozmawiała z członkami zarządu i prosiła o pieniądze bogatych bibliofilów, zaszywała się na strychu biblioteki i niespiesznie szpe-
R
rała w starociach. Pracownikom mówiła, że szuka białych kruków i rzeczywiście odnalazła wyblakły list Jerzego Waszyngtona w ramce za pękniętą szybką oraz pierwszy tom pierwszego amerykańskiego dwutomowego
L T
wydania „Rozważnej i romantycznej". Ale w istocie przekopywała się przez sterty połamanych krzeseł i porzuconych grzejników przede wszystkim po to, żeby być sama. Pragnienie samotności stało się dojmującą, niemal fizyczną potrzebą. Plaża w Westport, na której przedtem czuła się wolna, zdawała się roić od ludzi: byli w domach za jej plecami, w domach po drugiej stronie cieśniny Long Island, w samochodach pędzących po odległej o milę autostradzie I-95. Latali nad nią w samolotach. Miała ich nawet pod stopami, za blisko, milczących i zagrzebanych w ziemi. Dokądkolwiek poszła, ciągnęli za nią. Rozmawiali z nią przez telefon i pisali do niej na komputerach. Śpiewali w radiu, zatrzymywali taksówki i żądali, żeby przytrzymać dla nich windę. To oczywiście nie była ich wina, robili tylko to, co zwykle robią ludzie, mimo to Annie czuła do nich głęboką pogardę. Ale na strychu nie było ludzi, były tylko rzeczy, których się pozbyli. Masywna elektryczna maszyna do pisania. Oprawiony w ramki dyplom z College'u Barnard dla Mildred Peacock Winship z datą 1927. Grafiki, fotografie - czuła się, jakby zbierała muszle. Cieszyła się samotnością, błogą samotnością. Kim była Mildred Peacock Winship? Może oddaną pracownicą biblioteki, niezamężną kobietą w średnim wieku, która pisała na maszynie i katalogowała, zabierała skromną pensję i wracała do dużego drewnianego domu na Bronksie, aby przygotować kolację dla starzejących się rodziców. A może kuratorką, która zapisała bibliotece w testamencie tysiące dolarów oraz drogocenne wydania Emersona i Hawthorne'a. Annie przemknęło przez myśl, że powinna się dowiedzieć. Równocześnie była wdzięczna Mildred Peacock Winship, kimkolwiek była i cokolwiek robiła, za to, że jest już cudownie nieobecna. Strych był cichy, spokojny i odizolowany. Tak jak ja, pomyślała Annie, idąc na stację metra po szczególnie męczącym zebraniu zarządu. - Ale jestem ślicny, taki cialno-bląziowy - zagruchała jakaś kobieta do psa uwiązanego do parkomatu.
Kiedy Annie weszła na stację Grand Central, bezdomny z poobijanym kubkiem kawy w ręku powiedział: - Witam piękną panią. Zastanawiała się, czy uśmiechnąć się uprzejmie, unikając kontaktu wzrokowego, czy po prostu szybko go wyminąć, gdy się zorientowała, że bezdomny mówi do kobiety idącej za nią. W pociągu przeszła przez dwa pierwsze wagony, szukając wolnego miejsca przodem w kierunku jazdy. Dostrzegła odpowiednie - zatrzymała wzrok na starannie uczesanej kobiecej głowie wystającej zza oparcia trzyosobowej ławki - gdy jednak dotarła do głowy kobiety, zamierzając postawić torbę na środkowym miejscu, zobaczyła, że siedzi na nim mały chłopiec. Nastąpiła niezręczna chwila, gdy cofnęła torbę, nie mając ochoty spędzić podróży z niewątpliwie bardzo głośnym i bardzo nudnym sąsiadem, ponieważ potrzebowała spokoju i samotności, ale równocześnie napotkała wzrok kobiety i zaczęła się zastanawiać, czy wycofując się w ostatniej chwili, nie obrazi kochającej matki, idąc dalej. Gdy jednak szybko i stanowczo zdecydowała, że woli obrazę niż nudę i rozdrażnienie, dziecko powiedziało: - Annie! Przyjrzała się chłopczykowi i poznała Henry'ego.
R
Annie wyciągnęła ręce, a Henry poderwał się na nogi i stając niepewnie na siedzeniu, przytulił się do
L T
niej. Ponad jego głową dojrzała twarz matki. Matki Henry'ego. Co do tego nie było wątpliwości. Świadczyło o tym nie tylko podobieństwo pełnych policzków i osadzenia oczu. Ale także wzrok, zaborczy wzrok matki. - Och, jest pani pewnie matką Henry'ego - powiedziała szybko Annie, wyciągając do niej rękę. - Annie Weissmann. Znajoma z Westport. Henry rozglądał się po wagonie. - Randa?
- To pani jest Randa? - zapytała jego matka. - Dość dużo o pani mówi. Jestem Leanne. Annie usiadła i wyjaśniła, że Randa to jej siostra, Miranda. - Miranda jest w domu - powiedziała do Henry'ego. Kobieta miała krótkie, proste blond włosy i wąskie, jasnoniebieskie oczy. Nie była umalowana i Annie wystarczyło jedno spojrzenie, by się przekonać, że nie potrzebuje makijażu - jej cera promieniała, gładka jak u niemowlęcia. Wyglądała jednak na odrobinę starszą od Kita. Tak, pomyślała Annie, odwzajemniając jej przyjazny uśmiech, było jasne, że facet trzyma się swoich preferencji wiekowych. Henry przelazł przez kolana matki i przylepił twarz do okna. Patrzył na mijane światła i śpiewał własną wersję alfabetu z poprzestawianymi literami. - Byłaś w Afryce? - spytała Annie, próbując pokierować rozmową w taki sposób, by nie wspominać o Kicie Maybanku. - Teraz mieszkamy u ciotki Charlotte. Potrzebuje opieki. I ma wielki dom. - Tak, słyszałam - odrzekła Annie i zakłopotana umilkła, bo skąd mogłaby słyszeć, jeśli nie od Kita?
Henry odkleił się od okna, żeby zobaczyć, jak konduktor dziurkuje bilet matki, ale nie Annie, która miała bilet miesięczny. Annie wyjaśniła, że dojeżdża do pracy. - Codziennie jeździsz pociągiem? - Oczy chłopca zaokrągliły się z podziwu i zazdrości. - Dwa razy. - A myśmy widzieli dinozaury - najeżył się Henry. Potem rozmowa przestała się kleić, dopóki nie zbliżyli się do stacji w Westport. - My wysiadamy dopiero na Green Farms - powiedziała Leanne, gdy Annie zaczęła wkładać płaszcz. - No tak. Oczywiście. Dom twojej ciotki jest o wiele bliżej stacji Green Farms. Podoba mi się ta stacja. I mała staroświecka poczta. To chyba moje ulubione miejsce w Westport. Leanne się zaśmiała. - Chcę jechać do domu Randy - oświadczył Henry. - Nie poznałaś ciotki Charlotte, prawda? - zapytała Leanne. - Chcę jechać do domu Randy. - Henry nie dawał za wygraną Annie pokręciła głową. - Nie, nie miałam okazji. - No tak. Ciotka i Kit nie bardzo za sobą przepadają, więc na pewno byś jej nie poznała.
R
- Ale wy, jak przypuszczam, jesteście z nią w dobrych stosunkach. - Och, tak. Czasami bywa troszkę wiedźmowata, ale kochamy ją, prawda, Henry? Henry w milczeniu ssał piąstkę.
L T
Nic dziwnego, że Kit mieszkał w zaniedbanym domku nad wodą. Ale co takiego zrobił, że zraził do siebie rodzoną ciotkę? I co takiego zrobiła jego była żona, że nie straciła jej zaufania? Annie żałowała, że nie ma czasu kontynuować tej ciekawej rozmowy. To oczywiście nie była jej sprawa. Zresztą plotki i tak rzadko kiedy ją interesowały.
Henry nadal domagał się wizyty w domu Randy, wyrażając swoje życzenie coraz głośniej. Annie zastanawiała się, czy powinna zareagować. Wiedziała, że Miranda bardzo by się ucieszyła na widok Henry'ego. Ale może matka Henry'ego nie byłaby zachwycona, przywożąc synka do domu byłej swojego byłego. Wydawało się to bardzo skomplikowane. - Chcę... - Już dobrze - przerwała matka, kładąc dłoń na ustach chłopca. - Posłuchaj - zwróciła się do Annie. Przyjdźcie do nas wszystkie na herbatę. Tak. To najlepsze rozwiązanie. - Uwolniła buzię Henry'ego i sięgnęła do torebki. - Proszę. - Z olśniewającym uśmiechem wetknęła wizytówkę do ręki Annie gestem przywodzącym na myśl dowódcę wojskowego. - Jesteśmy umówione. Annie parsknęła śmiechem. Leanne trochę przypominała jej Mirandę. Podczas gdy Annie tłukła się kolejką do domu w Westport, Frederick tłukł się z Bostonu do Nowego Jorku pociągiem Amtrak. Nie było z nim Amber i Crystal. Tydzień wcześniej wzięły jego samochód. Amber towarzyszyła Crystal w drodze do Great Barrington, gdzie miały opiekować się domem, a potem zamierzały spotkać się z Frederickiem w Nowym Jorku. Wszyscy mieli się zatrzymać u Felicity i Joego w dużym mieszkaniu Joego na Central Park West, choć Felicity nic o tym nie wiedziała. Obecność Amber i Crystal miała być
niespodzianką. Frederick zachichotał, wyobrażając sobie minę siostry. Niech wszyscy idą do diabła, zdecydował. Naprawdę nie żądał wiele od życia. Chciał siedzieć w swoim gabinecie, słuchać szumu morza i pisać książki. Dlaczego zawsze musi być tyle zamieszania? Frederick odchylił głowę, zamknął oczy i próbował skupić się na czymś innym niż zamieszanie. Musiał napisać recenzję książki i starał się ułożyć pierwsze zdanie, ale powieść, brutalna i przygnębiająca alegoria, której akcja rozgrywała się w Las Vegas, okazała się nudna. Odkrył, że wszystko jest nudne, kiedy się stoi nad przepaścią. Strach, rozpacz - też okazały się zdecydowanie nieciekawe. Postanowił jak najprędzej znów zacząć palić. Amber i Crystal spędziły dzień na zakupach, zaczynając na Piątej Alei i kończąc w Time Warner Center przy Columbus Circle. Umówiły się z Frederickiem w barze Gabriel's, po drugiej stronie Szesnastej. Przycupnęły na stołkach barowych, stawiając u swoich stóp torby z zakupami. Zamówiły cosmopolitana i czekały. - Czuję się artystyczna - wyznała Crystal. - To znaczy wyrafinowana? Szczerze mówiąc, nie ma nic artystycznego w zakupach ani nawet w drinkach. - Pardonnez-moi. - Crystal kontemplowała różowy koktajl. - Ej, a ty w ogóle możesz pić? To ci nie odetnie łożyska, tlenu czy czego innego?
R
- To moje łożysko - odparła Amber. Gdy jednak zobaczyła w drzwiach Fredericka, odsunęła od siebie kieliszek.
L T
- Cześć, tatuśku - powiedziała, wstając i obejmując go.
- Naprawdę powinnaś przestać tak do mnie mówić, Amber. - Głuptas - odrzekła, całując go. Uśmiechnął się.
- I jak, dziewczyny, gotowe? Raz, przyjaciele, jeszcze do wyłomu? Spojrzały na niego pytająco.
- „Henryk V", moje drogie. - Wiedział, że jest nieznośny. I nawet znajdował w tym przyjemność. Uważał, że ma prawo do niewinnej słabostki. Pomyśleć, co go czeka. Mój Boże, pomyśleć, co go czeka. Wyciągnął marlboro z nowiutkiej paczki. - Proszę nie palić - przestrzegł go barman. Ach, tak. Zakaz palenia w lokalach. Jak mógł zapomnieć? Ale przecież nie palił od trzydziestu lat, chyba więc można mu wybaczyć. Schował papierosa. - No dobrze - powiedział. - Gotowe do kolejnej próby ognia z moimi dziećmi? Próba ognia, pomyślała Amber. Tak, była stuprocentowo gotowa. Dotarli na miejsce dokładnie o ósmej. Gwen i Ron mieszkali w trzypokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze kamienicy przy Bank Street. Kiedy Gwen otworzyła im drzwi, Frederick był nieco zasapany po pokonaniu schodów. Papierosy, które wypalił na ulicy, nie pomogły. - Och! - powiedziała jego córka. - Kogóż tu przyniosło? Amber i Crystal. Obawiam się, że się was nie spodziewałam.
- „Gość nieproszony najmilszy wtedy, gdy się z nami żegna"* - odparł Frederick. - „Henryk VI". Ukłonił się.
* Przekład Leona Ulricha.
Jestem na fali, pomyślał. Gdyby jeszcze Szekspir napisał „Henryka VII". Gwen odsunęła się, patrząc na niego podejrzliwie. - Upiłeś się? - To mógł być jedyny powód, dla którego jej ojciec, tak uprzejmy i kulturalny człowiek, pojawiał się w jej domu w towarzystwie nieproszonych gości, a potem ich obrażał. - Jesteś blady. I jedzie od ciebie papierosami. Miał ochotę wyciągnąć czerwoną paczkę i pokazać jej z dumą, jak nisko upadł, gdy Amber powiedziała: - To przez te schody. Przydałoby mu się trochę aerobiku. Mówię mu, żeby się zapisał do klubu, ale wiesz, jaki jest. Gwen istotnie wiedziała, jaki jest. Ale nie podobało się jej, że Amber też wie. Gdy stawiano na stole dwa dodatkowe nakrycia, Evan rzekł:
R
- Cześć, Freddie. - Ze śmiechem pokręcił głową, po czym zwrócił się do Crystal: - Co tam słychać u opiekunek domów?
L T
- Opiekujesz się domami, jak są malutkie? - zaciekawiła się jedna z bliźniaczek. - Jestem studentką.
Dziewczynka była wyraźnie rozczarowana.
- Studiujesz life coaching, tak? - indagował Evan. - Zostaniesz trenerką? I co, będziesz miała gwizdek? Będziesz rozdawać gatorade?
- Uważam, że też przydałby się panu mały trening. Dobrych manier. - Sporo rzeczy by mi się przydało. - Złożył palce, udając, że zaciąga się skrętem. Crystal parsknęła śmiechem. - Evan! - krzyknęła Gwen. - Jezu. Tu są dzieci. - Fakt - przyznała Crystal. Evan wydął usta. - Przecież tylko żartowałem. Kiedy mam im powiedzieć?, zachodził w głowę Frederick. - Amber, usiądziesz tutaj, obok Ofelii? - Gwen wskazała niski stołek wciśnięty pod róg stołu. - Jaki oryginalny stołeczek. Szejkersów? - Czytała co nieco o stylowych meblach. Gwen niechętnie skinęła głową, przyznając rację intruzowi. Powinienem im powiedzieć przed kolacją?, zastanawiał się Frederick. Zepsuję im apetyt. Po kolacji? Zrobi się im niedobrze. - Ale fajnie! - Amber usadowiła się na stołku. - Ofelio, nie wyglądam jak mała dojarka? - Jestem Julia - odrzekła dziewczynka z nadąsaną miną i kopnęła Amber pod stołem.
Nagle to Frederick poczuł się gorzej. Straceńcza odwaga, jaka ogarnęła go w barze, zniknęła. Spojrzał na Gwennie. To prawda, że wyrosła na snobkę. Ale starała się chronić to, co uważała za najważniejsze. Już w dzieciństwie była nadgorliwa. Zawsze wzruszała go jej potrzeba, by ustanowić hierarchiczny porządek w chaotycznym świecie. A Even, tak ostatnio sarkastyczny i niemiły. Może z tego wyrośnie. Tak czy inaczej, Frederick wiedział, że zawsze będzie go uwielbiał. Przyglądał się, jak syn dręczy Crystal, bawiąc się nią jak okrutny kot myszą. Powodzenia, Evan, pomyślał. Te myszki są sprytniejsze, niż ci się wydaje. - Szkoda, że Joe nie mógł przyjść - rzekł Ron. - Gospodarka. - Felicity powiedziała to takim tonem, jakby gospodarka była uciążliwym korkiem w mieście. - Okropna. Sama ledwie się wyrwałam. Ale jestem tylko wiceprezesem i oczywiście moje sprawy idą lepiej niż reszta. - Cieszę się, że tu jesteś - zaczął Frederick. - Że wszyscy tu jesteście. Bo mam wam coś ważnego do powiedzenia. - Zabawne - powiedziała Gwen. - Bo ja też! Wszystkie oczy zwróciły się na nią. - Jestem w ciąży! Wszyscy rzucili się z gratulacjami do Gwen i Rona, a Frederick i Amber spojrzeli po sobie. - Co chciałeś nam powiedzieć, tato? - zapytał Ron. - Nic takiego - odparł tato. - To może poczekać.
L T
R
W mieszkaniu na Central Park West Amber dzieliła pokój z Crystal, nie z Frederickiem. Poprzedniego wieczoru przeżyła szok, gdy Frederick omal nie oznajmił rodzinie o jej ciąży, a potem odetchnęła z ulgą, gdy uniemożliwiła mu to wiadomość Gwen.
- Muszą mnie lepiej poznać - tłumaczyła Frederickowi. - Wtedy sam zobaczysz. Pokochają mnie. Nawet wbrew sobie. Ku zaskoczeniu Fredericka, tak się właśnie stało.
- Gwen, mogłabym dzisiaj zabrać dziewczynki do Metropolitan? Jest zwiedzanie wystawy malarstwa europejskiego dla maluchów... Och, Felicity, udało ci się urządzić mieszkanie wytwornie, a jednocześnie bardzo indywidualnie. Naprawdę wynajęłaś dekoratora? Jest tak organicznie dopasowane do twojej osobowości. Musisz być fantastycznym menedżerem... Gwen, słyszałaś, jak Julia śpiewa piosenkę z „Dora poznaje świat"? Zastanawiałaś się nad lekcjami emisji głosu? Amber była bezczelne błyskotliwa. Frederick patrzył w zdumieniu, jak jej pochlebstwa z wolna zmiękczają jego drażliwą córkę i jeszcze bardziej drażliwą siostrę. Gdyby Amber tylko zacierała ręce, mrucząc pod nosem, jaka z niej prosta i skromna dziewczyna, nie mogłaby się bardziej płaszczyć. - Że co proszę? Ugotowałaś taką kolację i cały dzień pracowałaś? - mówiła do Felicity. - Gdyby ten twój przystojny szef był kiedyś na tyle niemądry, żeby cię zwolnić... - tu posłała kokieteryjny uśmieszek Josephowi, który w odpowiedzi zrobił niemądrą minę - ...Boże, mogłabyś zostać szefem kuchni. Zresztą co ja się znam, jestem tylko wdzięcznym gościem, z którego nie ma żadnego pożytku, ale słowo daję, powinnaś wystartować w „Top Chef". Szukają kogoś dokładnie takiego jak ty, jesteś supertelegeniczna.
I tak toczyła się ta lawina lizusostwa. Amber poszła do Dumbo i znalazła szalenie modne kocyki i śliniaczki dla Gwen. Pojawiła się w biurze Josepha z koszykiem ozdobnych ciasteczek i wręczyła go Felicity, a potem pomogła je rozdać pracownikom, cały czas dając im do zrozumienia, że to był pomysł Felicity. - Pojechałam po nie aż do Red Hook - szepnęła wieczorem do Crystal. Leżały obok siebie na pojedynczych łóżkach. - Po co? Przecież w dzielnicy jest mnóstwo piekarni. - Ale ci ludzie nigdy nie wystawiają nosa poza Manhattan. Red Hook to dla nich totalna egzotyka. Czyli pomyślą, że zadałam sobie wiele trudu. - Ale naprawdę zadałaś sobie wiele trudu. - Trzeba inwestować w swoją przyszłość, Crystal. Nie oglądasz Suze Orman? O losie Amber Barrow ostatecznie przesądził masaż, bo, jak się okazało, była naprawdę utalentowaną masażystką, tak jak twierdziła jej siostra. Zaproponowała częste i darmowe zabiegi. Takiej ofercie obie kobiety nie mogły się oprzeć. Częstym gościem w mieszkaniu na Central Park West stał się Evan, który stękał i z grymasami bólu poruszał ramionami (raz przyprowadził też swoją najnowszą dziewczynę, tancerkę), aż Amber pojęła aluzję i zaofiarowała się z pomocą. Gwen i Felicity były przyzwyczajone do pewnej poufałości z osobami, które dbały o ich potrzeby oso-
R
biste i kosmetyczne. Fryzjerka, stylistka, manikiurzystka, trenerka osobista - wszystkie należały do tajemnego świata kobiet, z którymi nie utrzymywało się stosunków towarzyskich, ale często traktowało się je jak powier-
L T
niczki. Amber korzystała z tej zażyłości i swobody. Znalazła dla siebie miejsce w rodzinie może nie jako jej równorzędny członek, a zatem nie zagrożenie, ale jako ktoś więcej niż służąca. Gwen zaczęła zapraszać Amber na lunch, na zakupy ubrań ciążowych. Kilka razy Amber zastępowała u jej boku Rona w szkole rodzenia. Wyjechały nawet razem na weekend do spa. Czasem towarzyszyła im Crystal, ale uganiała się właśnie za poznanym w klubie maklerem ubezpieczeniowym. - Crystal, to burak z innej dzielnicy. Tylko nie przyprowadzaj go do Barrowów. - Dlaczego? Myślisz, że by się im nie spodobał? Amber się zaśmiała. - Dobra, wiem - zgodziła się Crystal. - Słuchaj, nie zauważyłaś, że Evan się mną interesuje? Może się na mnie napala. Amber przewróciła oczami. - Śnij dalej. W każdym razie lepiej ci będzie z tym burakiem. - Aha. Chodzimy do fajnych klubów. Ciebie oczywiście kluby nie interesują. Jesteś zaręczona. - Rzeczywiście - przytaknęła Amber. - Mam swoje priorytety. - Po chwili: - Do jakich klubów?
17 Ciepłego wiosennego dnia, gdy nawet twarda, spękana ziemia przy domku wydawała się atrakcyjna i pełna obietnic, Miranda dostała wiadomość, że oficjalnie zbankrutowała. Jej prawnik zadzwonił późnym rankiem, gdy siedziała w słońcu na betonowych schodkach z kubkiem kawy. Komórka wydała syntetyczny świergot i zawibrowała w tylnej kieszeni dżinsów. - Cześć, Brian. - Cześć, Miranda - odrzekł jej prawnik. Cisza. Drozd wędrowny uniósł głowę z kępy chwastów i skierował na nią paciorek oka. - Złe wieści? - spytała. - Przykro mi, Miranda. - Agencja Literacka Mirandy Weissmann oficjalnie została bankrutem? - Powtarzam, jest mi bardzo, bardzo przykro. - Czyli to koniec? - No, niezupełnie. Wszystko ci wytłumaczyłem. Ciągle masz wierzycieli. Wszystkie pieniądze, jakie zarobisz z tytułu poprzednich licencji... Przestała go słuchać. To był koniec.
R
- Dzięki, Brian. Dzięki za wielką pomoc. - Rozłączyła się i nie roniąc ani jednej łzy, patrzyła na drozda.
L T
Gdy była dzieckiem, rysowała drozdy wędrowne z jasnoniebieskim wierzchem ciała i jaskrawoczerwoną piersią. Ale drozdy w rzeczywistości były brązowe. Ich pierś i brzuch miały rdzawoceglastą barwę. Nigdy dotąd nie myślała o tej sprzeczności. Skąd jej przyszło do głowy, że drozdy są szafirowo-czerwone? Pomieszały się jej podpisy pod ilustracjami z książek dla dzieci?* „Tak uwielbia książki, że zaćmiły jej umysł". No dobrze. Rzeczywistość. Pora wrócić do rzeczywistości. Pora zacząć od nowa. * W oryginale nieporozumienie wynika z pomylenia nazw gatunków ptaków: bluebird (dosł. „niebieski ptak") to ptak z rodzaju Sialia z podrodziny drozdowatych, natomiast redbreast (dosi, „czerwona pierś") to inne określenie rudzików lub drozdów.
Czekała na falę łez rozżalenia. Jeśli sama nie rozżalę się nad sobą, kto inny to zrobi? Jeśli nie teraz, to kiedy? Ale nie płakała. Czuła jedynie zniecierpliwienie. Pora zacząć od nowa. W drogę. Rusz się. Dobrze, ale w jakiej roli? Patrzyła niewidzącym wzrokiem na brązowo i rdzawo upierzonego drozda. Jako kto? Na herbatce u ciotki Charlotte był dzbanek herbaty, lecz niewiele więcej. Garść krakersów. Kawałek wilgotnego sera. Betty cieszyła się, że przyniosła ciasto z Balducciego. Tłumaczyła dziewczynkom, że goje nie karmią swoich gości; to nie jest ich zwyczaj i musimy szanować zwyczaj innych kultur, co nie znaczy jednak, że mamy umierać z głodu. W torebce zawsze nosiła słone krakersy i cukierki Life Savers na wypadek spadku poziomu cukru, ale nie sądziła, że powinna je wyciągać na proszonej herbatce, nawet gdyby miała ich dość, by poczęstować innych. Natomiast ciasto... nikt nie mógł mieć nic przeciwko temu, żeby goście przynieśli pyszne
ciasto z kruszonką. Miranda i Annie śmiały się z niej. Ale patrząc, jak Miranda próbuje ukroić plasterek gumiastego sera i położyć go na rozmiękłym krakersie, Betty czuła się zrehabilitowana. Charlotte Maybank także wyglądała na zadowoloną z ciasta. Miała około osiemdziesięciu lat, była drobna i przypominała ptaka, jeśli nie liczyć dużych, rzucających się w oczy zębów. Czekała na panie Weissmann w salonie, leżąc na nowym, automatycznym fotelu rozkładanym, którego niezgrabna bryła wyglądała dość osobliwie wśród osiemnastowiecznych mebli. Gdy wręczono jej białe pudełko przewiązane czerwoną wstążką, ciotka Charlotte uruchomiła siłownik fotela, który zaczął dostojnie warkotać, unosząc jej głowę o kilka centymetrów. Potem łakomie spojrzała na ciasto i obnażyła zęby w uśmiechu. - No, no. Chyba powinnam zjeść trochę ciasta, Leanne - powiedziała, jak gdyby pudełko z ciastem było fiolką pigułek. Podała je matce Henry'ego. - Zjadłabym kawałek ciasta. - Oszczędzaj siły - poradziła Leanne, idąc do kuchni i ukrywając uśmiech przed ciotką. - Operacja - wyjaśniła gościom staruszka. Wskazała paniom twardą, wąską kanapę z okrągłym oparciem i stojące naprzeciw niej dwa drewniane fotele. - Och - odezwała się Annie. - Mam nadzieję... - Udana - przerwała jej staruszka. Zapadło milczenie.
R
- Bardzo piękne - powiedziała wreszcie Betty, przesuwając dłoń po oparciu fotela. - Chce je pani? Leanne! - krzyknęła ciotka Charlotte, machając wyprężonym drobnym ramieniem w kierunku kuchni. - Leanne!
L T
Zjawiła się Leanne w towarzystwie niosącej tacę Hildy, wiekowej służącej, która otwierała im drzwi. Mirandzie zdawało się, że Leanne teatralnym gestem zasalutowała ciotce, ale może po prostu odgarniała włosy z oczu. Miała cienkie włosy rudoblond, zupełnie niepodobne do lśniących, czarnych loków Henry'ego. Wyraźnie miała jednak w sobie coś „Henry'owego". Miranda z uśmiechem patrzyła, jak Leanne krząta się po pokoju, zachodząc w głowę, co to mogło być. Ręce? Odrobinę okrągły zarys ramion? Być może. Gdy Leanne pochwyciła jej wzrok i odwzajemniła uśmiech z pytającym spojrzeniem, lekko przechylając głowę, Miranda szybko odwróciła oczy w stronę dużego obrazu przedstawiającego jakiegoś myśliwskiego psa. Ale już znalazła odpowiedź. To uśmiech. Takie samo przechylenie głowy. Ciekawość malująca się na twarzy. - Leanne - ciągnęła ciotka - ta urocza osoba podziwia hepplewhite'y. Dopilnuj, żeby stanęła do licytacji. - Odwróciła się do Betty. - Jak umrę. Rozumie pani, cały dom do wzięcia. Pod młotek. Jak umrę. - Pogroziła palcem Betty. - Uprzedzam, jeszcze nie umarłam. - Bynajmniej - przyznała Leanne, podając ciotce talerz z pokaźnym kawałkiem ciasta. - Zastawa też - powiedziała staruszka, stukając widelczykiem w talerzyk deserowy, który, jak zauważyła Betty, był w doskonałym gatunku. Ale Betty miała własne fotele i zastawę. Naprawdę nie potrzebowała sprzętów domowych tej kobiety. Zresztą gdzież miałaby je trzymać? W domku było niewiele miejsca. A gdyby nawet sprzedała je na licytacji, wszystkie te przedmioty poszłyby za ładny grosz. Myślała właśnie, jakie to cudowne wyrażenie, „ładny grosz", jednym uchem słuchając ciotki kontynuującej katalog: - Widelce, noże, łyżki... cały kram. Szykujcie książeczki czekowe, moje panie.
Pod koniec herbatki dołączył do nich Roberts. Nie było to ich pierwsze spotkanie od powrotu z Palm Springs, ale panie Weissmann nie spodziewały się ujrzeć go w wielkim domu na Beachside Avenue. - W ogóle nie zdawałam sobie sprawy, że znasz rodzinę Maybanków - powiedziała Betty, przypominając sobie chłód, z jakim traktował Kita. - Roberts jest bardzo dyskretny - oświadczyła ciotka Charlotte. - Zajmuje się wszystkimi moimi sprawami. - Niestety, nie wszystkimi - odrzekł Roberts. - To on będzie sprzedawał na licytacji fotele, prawda, mój drogi? - Mam szczerą nadzieję, że nie, Charlotte. Miranda siedziała w drugim fotelu z uszakami, trzymając Henry'ego, który zwinął się w kłębek na jej kolanach. Oparła policzek o jego główkę i wdychała jego zapach. Tak długo czuła się śmiertelnie zmęczona i zdezorientowana, jak kobieta bez ojczyzny, a teraz jeszcze została bankrutem, ale jakie to miało znaczenie? Miała przy sobie Henry'ego, który powrócił jak Odyseusz z bardzo długiej podróży. Gdy matka Henry'ego zaproponowała jej drugi kawałek ciasta, Miranda powiedziała: - Jesteście tacy podobni. - Przeniosła wzrok na Henry'ego. - Mimo że... - Mimo że jest bardzo podobny do Kita? - Leanne zmierzwiła włosy syna, muskając niechcący dłonią policzek Mirandy. - Przepraszam. - Cofnęła rękę.
R
Miranda wstrzymała oddech. Bliskość Henry'ego i delikatny, przeznaczony dla syna dotyk ręki tej ko-
L T
biety, którym przypadkiem obdarowała obcą osobę, sprawiły, że Miranda wzruszyła się niemal do łez. Leanne uśmiechnęła się, jeszcze bardziej przypominając Henry'ego, i odeszła. Naprawdę, Miranda, zachowujesz się coraz absurdalniej, jak mawiał Josie. - Co się stało, moja droga? Ciasto nie smakuje? - To była staruszka. Miranda zmusiła się do uśmiechu. - Mnie? Och, bardzo. Przepyszne. - No to jedz - poradziła ciotka Charlotte, pożerając wzrokiem nietknięty kawałek na talerzyku Mirandy. - Nie można zjeść ciastka i mieć ciastka. Mniej więcej miesiąc po herbatce u ciotki Charlotte Lou i Rosalyn wrócili z Palm Springs. Już nazajutrz Lou zapukał do drzwi domku pań Weissmann. Chciał je osobiście zaprosić na przyjęcie powitalne. - Znowu wszyscy razem - oznajmił uszczęśliwiony. - Jest co świętować! Annie wpadła w objęcia rozradowanego kuzyna i w tej pozycji rozmyślała nad perspektywą powrotu do życia towarzyskiego na obszernym łonie rodziny kuzyna Lou. Poza wszystkimi ludźmi, których za dobrze nie znała, mogą się tam znaleźć ci, których wolałaby nigdy nie poznać - na przykład Amber i Gwen. Będą na tym przyjęciu? Może przyprowadzą Fredericka. Być może Frederick przyprowadzi swoją siostrę Felicity... - Twoja rodzina to prawdziwa mozaika ludzka - powiedziała, gdy kuzyn Lou ją puścił. W tym momencie do domku wpadła Miranda z Henrym i jego matką Leanne. - Kuzynie Lou! Wróciłeś! - Miranda rzuciła mu się na szyję.
- Dobrze wyglądasz - odrzekł Lou. Gdy widział ją ostatni raz, była wymizerowana i zamknięta w sobie. Ha, będzie musiał ją otworzyć i sprawdzić, o co chodziło! - Dostałaś kolorów. Miranda się uśmiechnęła. Przecież Miranda jest zniewalająca, przypomniał sobie. Ale ostatnio była jakaś... zniewolona przez melancholię. Miranda w Palm Springs była markotna, nieobecna, milcząca, roztargniona. Tu jednak promieniała dawnym sugestywnym uśmiechem, który dodawał otuchy, a równocześnie wyrażał przekorę. Lou westchnął z zadowoleniem. Wolał, żeby ludzie byli szczęśliwi. Jak jednak mogła się uśmiechać? Podobno zbankrutowała. Rosalyn mówiła, że jej agencję zlikwidowano. Nie miała nic, absolutnie nic. Na myśl o bankructwie serce podchodziło mu do gardła. Cóż to za mężna kobieta. Dzielnie robiła dobrą minę do złej gry. Popatrzyła w lustro. - Rzeczywiście dostałam kolorów. Henry z powagą dokładnie obejrzał jej twarz. - Cześć, Henry - powiedział Lou. - Pamiętasz mnie? Henry podbiegł do drugiej kobiety, która weszła do pokoju. Oplótł jej nogę rękami i nogami, po czym wlepił w Lou zdumiony i przerażony wzrok. - To jest matka Henry'ego, Leanne Maybank.
R
- Maybank - powiedziała Betty. - Jakie ładne nazwisko. Myślę tak za każdym razem, kiedy je słyszę.
L T
- Ładne, prawda? - odparła Leanne. - Ale nie dlatego Kit je przyjął. - Maybank? - zdziwiła się Miranda.
- Mąż przyjął twoje nazwisko i zachował je, kiedy się rozeszliście? - Kuzyn Lou zakołysał się z boku na bok, wyraźnie przejęty.
- Śliczne nazwisko - powtórzyła Betty.
- Nowe czasy, nowe czasy - ciągnął Lou. Kilka razy chrząknął z niezadowoleniem. - Hm, hm, hm. Czasami wydaje mi się, że się starzeję. - Po prostu nie podobało mu się własne nazwisko. - Dlaczego? - spytała Annie zelektryzowana wiadomością. - Nazywał się Carson czy jakoś tak? - No... owszem. Kit Carson: zapadła pełna uznania cisza. - Wychował się w Wyoming - podjęła po chwili Leanne. - Chyba dlatego rodzice wybrali mu takie imię. - Zaraz, ile Kit miał lat, kiedy się przeprowadził do Maine? - spytała Miranda. - Dużo mi opowiadał o dorastaniu w Maine. Zaczęłam mu zazdrościć. Mówił o rodzeństwie, zabawach na plaży, zbieraniu leśnych kwiatów. Hodowaniu pszczół... Leanne posłała jej zaniepokojone spojrzenie. - Tak mówił? Miranda natychmiast pożałowała, że nie ugryzła się w język. Miała świadomość, że wobec Kita i Leanne obowiązuje ją wyjątkowa delikatność. Nie mogła pisnąć ani słowa o swoim żalu do byłego męża Leanne. Dawno temu odkryła, że nikt nie może atakować czyjegoś byłego męża czy byłej żony z wyjątkiem ich byłych
małżonków. Można przytakiwać, ale nie wolno inicjować rozmowy. Dowiedziała się o tym z biegiem czasu, choć właściwie nigdy tego nie rozumiała. Taki sam zakaz obejmował również pozytywne uwagi lub dobre wspomnienia związane z byłym małżonkiem. Nie można było powiedzieć nic, co w jakikolwiek sposób obraziłoby poszkodowaną stronę. Należało zatem milczeć. Zwłaszcza jeśli się sypiało z byłym. Zwłaszcza jeśli z każdym dniem coraz bardziej ceniło się przyjaźń z poszkodowaną stroną. Przyjaźń z matką Henry'ego była dla Mirandy objawieniem. Nigdy dotąd nie miała bliskiej przyjaciółki, w każdym razie nie w dorosłym życiu. Nawet w dzieciństwie na pierwszym miejscu zawsze była Annie. W starszym wieku miała przyjaciół, mnóstwo przyjaciół, ale rzecz w tym, że było ich wielu. A potem byli mężczyźni. Wielu mężczyzn. Dziś była tylko ta jedna kobieta w małym miasteczku. Było zupełnie inaczej. Ona też była inna. Bankructwo - jaskrawa linia oddzielająca jej dawne życie od nowego. Ku własnemu zaskoczeniu, nie zareagowała na bankructwo depresją ani złością, ale przemożnym, czasami wywołującym dezorientację poczuciem wolności. Była wolna od sukcesów, wolna od porażek. Czuła się... nagle przypomniała sobie słowo, jakiego użył Frederick: czuła się „nieskrępowana". Z czułością pielęgnowała swoje nowe wcielenie, myśląc o nim jak o wątłej, wrażliwej sadzonce, być może dlatego, że zaczęła się trochę interesować ogrodnictwem, w ramach eksperymentu w nowym życiu, zafa-
R
scynowana odrobiną zieleni przy domku. Przy domu Charlotte Maybank na Beachside Avenue było mnóstwo ogrodów i zaczęła do nich zaglądać, plewić i przycinać, stale sprawdzając coś w laptopie i konsultując się ze
L T
starym ogrodnikiem, który przychodził raz na tydzień i patrzył, czy przez nieuwagę nie zabiła nieznanego młodziutkiego kwiatka. Opiekowała się też Henrym, gdy Leanne jechała do New Haven popracować w bibliotece. Kiedy
Leanne zostawała i pracowała w domu, Miranda bawiła się z Henrym, kładła go spać, przygotowywała lunch dla nich trojga.
- Czuję się, jakbym cię wykorzystywała - powiedziała do niej Leanne. - W ramach rewanżu będziesz mi mogła coś doradzić, jeżeli padnę ofiarą epidemii - odrzekła Miranda i przypomniawszy sobie, jak matka ją ostrzegała, aby nie dała się wykorzystywać Kitowi, wybuchnęła śmiechem. Zaczęła także czasem gotować kolację w domku. Odkryła, że gotowanie jest całkiem łatwe. Niekoniecznie dobre gotowanie, ale gotowanie. Wystarczyło przeczytać przepis i wykonać instrukcje. Gotowanie było szalenie kojące. Łyżeczka oznaczała łyżeczkę, ani mniej, ani więcej. Zaczęła pisać życiorys, co ją przygnębiało i zarazem dodawało jej energii. Zrobiła wywiad wśród łowców głów i zaczęła pisać listy, które zamierzała rozesłać. - Ale i tak urodziłam się, żeby być nianią - powiedziała. Czasem wieczorami przychodził Roberts i Leanne zamykała się z nim i ciotką, by porozmawiać o interesach. Wówczas Mirandzie przypadała w udziale kąpiel Henry'ego. Kiedy indziej ciotka Charlotte prosiła Leanne, by asystowała jej przy wieczornych czynnościach, a Miranda z wdzięcznością brała na siebie zadanie położenia Henry'ego spać.
- Ten też - mówiła Charlotte, wskazując jakiś portret, gdy Leanne pomagała jej wejść po schodach. Pójdziesz pod młotek! Henry w swoim łóżeczku wskazywał pluszowe zabawki i mówił: - Pójdziesz pod młotek! Nie będzie go bolało? Gdy oboje podopieczni zasnęli, Leanne i Miranda siadały w salonie i piły. Obie lubiły się napić. Czasem osuszyły butelkę wina, czasem raczyły się burbonem, czasami dżinem. Piły i rozmawiały. Ale nigdy nie mówiły o Kicie. Taka była niepisana umowa. I nagle Miranda wyrwała się głupio z opowieściami Kita o dzieciństwie. Wspomniała o słodkich, intymnych rozmowach z Kitem o jego sielskiej młodości - oczywiście, że Leanne będzie miała do niej żal. - Maine, tak? - mruknęła Leanne. Wydawało się, że chce powiedzieć coś jeszcze, ale tylko westchnęła z niesmakiem, nic więcej. - Maine? W Maine nie mają nic takiego, czego nie mielibyśmy w Westport - odezwał się kuzyn Lou. Dajcie spokój z Maine. Przyjdź też na przyjęcie... Jesteś przecież matką Henry'ego... jesteś jak rodzina. - Sezon zaczął się na dobre - zauważyła ze znużeniem Annie po trzeciej z rzędu kolacji u Lou. Betty często wymawiała się od tego nowego wysypu przyjęć, żegnając córki z niejaką ulgą. - Znajdźcie sobie miłych, bogatych mężów - wołała zawsze za nimi, dla samej przyjemności posłucha-
R
nia ich rytualnych okrzyków oburzenia. Potem nareszcie miała spokój. Mogła odpoczywać, zamawiać ciekawe wynalazki reklamowane w telewizji. Zaczęło się od oxiclean, który czynił cuda, co nawet Annie musiała przy-
L T
znać. Ale od tego czasu Betty kupiła już pled z owczego runa z rękawami, który nosiło się jak płaszcz, przenośne parowe urządzenie czyszczące oraz wspaniałą szczotkę do czesania psów i kotów, do której dołączono gratis końcówkę do wycinania rzepów i skudlonej sierści.
- Przecież nie mamy psa - powiedziała Annie, gdy nadeszła przesyłka z cudowną szczotką. - Ani nawet kota - dodała Miranda.
- W dzisiejszych czasach nic się nie da przewidzieć, moje kochane - odrzekła Betty. - Nic się nie da przewidzieć. Włączyła telewizor i znalazła program z powtórkami telenowel. Czasem lubiła obejrzeć Kita. Czuła dreszczyk emocji na myśl, że zna kogoś, kogo pokazują w telewizji. Nie przyznałaby się jednak do tego przed córkami. Odnosiły się do takich spraw z nonszalancją. Pewnie przez to, że wychowały się w Nowym Jorku. Nic nie robiło na nich wrażenia. - Ale to nie w porządku - mówił Kit do swojego przystojnego kochanka. Nie w porządku, pomyślała Betty. Tyle rzeczy na tym świecie jest nie w porządku. Dlaczego ci dwaj przystojni, zdrowi mężczyźni martwią się taką drobnostką jak pocałunek? Pamiętała, jak Joseph pierwszy raz ją pocałował. Pamiętała tak wyraźnie, jak gdyby to było tego ranka. Rzeczywiście doszło do tego rano, ale bardzo dawno temu. Poznali się na przyjęciu tydzień wcześniej i Joseph zaprosił ją na wystawę do Metropolitan Museum. Nie pamiętała, co to była za wystawa. Może malarstwo hiszpańskie? Potem poszli na spacer do Central Parku. Jej dzieci, jej małe córeczki, zostały pod opieką nastolatki z mieszkania naprzeciwko. Zastanawiała się wtedy, czy dziewczyna nie zwraca na nie uwagi, rozmawiając przez telefon z jakimś pryszczatym chłopakiem, zamiast bawić się z nimi lalkami albo w „a kuku". Nie byłoby nawet tak źle, myślała, byle tylko dziewczyna nie
potopiła ich w wannie... Nagle Joseph wziął ją za rękę i zaprowadził w cień gęstych drzew i krzewów. Słyszała samochody na Piątej Alei; słyszała szczekanie psa i głos matki przestrzegającej dzieci, żeby nie odchodziły za daleko; słyszała wiewiórkę przemykającą między liśćmi, a może to był szczur... Joseph spojrzał na nią spod półprzymkniętych powiek i ją pocałował. Jeszcze teraz serce jej zatrzepotało na to wspomnienie. Zakochała się w nim przy pierwszej rozmowie na przyjęciu w tej okropnej zadymionej sali. Czasem ludzie popełniają błąd, zakochując się od pierwszego wejrzenia, a nawet od drugiego czy trzeciego. Ale ja się nie pomyliłam, pomyślała Betty. Szkoda tylko, że wszystko zepsuł. Wyłączyła telewizor i przejrzała parę papierów. Gdy zadzwonił telefon, zobaczyła na wyświetlaczu numer swojego adwokata i skwapliwie odebrała. - Co z moją Sprawą? - Nie uwierzysz, Betty, ale chyba... chyba posuwa się do przodu! Nagle adwokaci Josepha Weissmanna, którzy dotąd odmawiali mi nawet odmawiania przez telefon, zaczęli dzwonić i prosić o spotkanie, żeby „wszystko wyjaśnić". Betty ogarnęła fala ulgi, od której zrobiło jej się słabo. Uświadomiła sobie, jak niepewnie się dotąd czuła, bezbronna i przerażona. Potem zakipiała z gniewu, a po chwili zrobiło jej się dziwnie żal Josepha.
R
- Nie wiem, co się stało. Może gra na przeczekanie okazała się skuteczna. Nie każda kobieta ma na to środki - mówił adwokat. - Przyjmują warunki ugody, bo nie mają za co kupić jedzenia.
L T
- Joseph nigdy by do tego nie dopuścił - odrzekła Betty.
- Tylko dlatego, że mu nie pozwoliłaś. Możesz za to podziękować swojej rodzinie. Moja rodzina to Joseph, chciała mu powiedzieć.
- Udało się, udało! - krzyczała Miranda, tańcząc po domu, kiedy Betty przekazała córkom wiadomość. - Być może! - wtórowała jej Annie. - Być może się udało! Prawdopodobieństwo zwycięstwa budziło w Betty uczucie rozczarowania. Z czego właściwie tak się cieszą, czemu tańczą? Rozejrzała się po małym domku, popatrzyła na swoje meble i dywan, na obrazy i wazony, próbując sobie przypomnieć, jak wyglądały na dawnym miejscu. Gdyby rzeczywiście wróciła do nowojorskiego mieszkania, czy będzie tęskniła za domkiem w Westport? Nie była pewna. Miała nadzieję, że tak. Nie chciała myśleć o kilku ostatnich miesiącach jak o straconym czasie. Na myśl o powrocie nie skakała jednak z radości. Samotne życie w mieszkaniu będzie przypominało dryfowanie po oceanie w maleńkiej łódce. Rejs donikąd, właściwie bez nadziei, że w ogóle tam dotrze.
18 Pewnego dnia po południu, gdy Leanne pracowała w bibliotece wielkiego domu na Beachside Avenue, Miranda i Henry szukali dżdżownic na trawniku za domem Przed nimi rozciągała się cieśnina Long Island. Niebo jaśniało żywym błękitem, wiał rześki wiatr. Ciotka Charlotte na tyle wydobrzała po operacji, że mogła wyjechać wózkiem z domu. Miała na sobie pled z owczej wełny z rękawami, który Betty zamówiła w telesprzedaży. - Drugi był za pół ceny - wyjaśniła Betty zbulwersowanej Annie. Potem podarowała go Charlotte Maybank, która odtąd nosiła pled zawsze, na dworze i w domu. Henry grzebał paluszkami w jasnej trawie i wilgotnej darni. Ziemia była ciemna i lepka, prawie czarna. Z wykopanej przez niego bruzdy wyśliznął się różowy robak. - Popatrz! - krzyknął. - Możemy iść na ryby - powiedziała Miranda. Henry zmarszczył czoło. Miranda wiedziała już, że to chmura zwiastująca burzę. - Robak umrze - powiedział chłopczyk drżącym głosem poprzedzającym wybuch płaczu. - Ryba umrze...
R
Miranda szybko chwyciła dżdżownicę, wzięła rączkę Henry'ego i położyła na niej robaka.
L T
- Widzisz tę brązową część? - zapytała. - To ziemia. Robak zjada ziemię, a potem ziemia wychodzi z drugiej strony i ta ziemia, która wychodzi, jest lepsza dla roślinek. - Robak robi kupę - uspokoił się Henry.
Odetchnąwszy z ulgą, Miranda zobaczyła wychodzącego z domu Robertsa, który ruszył w ich stronę wyłożoną kamieniem ścieżką. Jak zwykle miał na sobie ciemny garnitur. Jego buty lśniły staroświecko. Wyglądał jeszcze poważniej niż zawsze.
- Roberts? - powiedziała, wstając. - Wszystko w porządku? Pomachał do niej bez cienia entuzjazmu, odwrócił się do starszej pani i rzekł: - Charlotte, naprawdę musimy porozmawiać. - Zaczął pchać jej wózek w stronę drzwi do domu. - Sprzęty, zastawa, bibeloty... - dobiegł Mirandy drżący głos Charlotte. - Tak jest, wszystko ma iść pod młotek! Później Miranda zapytała Leanne, czy zdarzyło się coś szczególnego. - Roberts miał dość spłoszoną minę. Leanne ściągnęła usta, po czym zdecydowanie pokręciła głową. - Pewnie znowu ciotka naplotła mu jakichś bzdur. Znasz ją. Frederick stał na szczycie wydm z bosymi stopami zanurzonymi w zimnym piasku. Myślał o swoim wieczorze w Bibliotece Furriera na Manhattanie. W wyobraźni widział ujmującą twarz Annie Weissmann, która z błyszczącymi oczami niezbyt skutecznie próbowała ukryć uśmiech dumy. Cape Cod zimą, powiedziała ze wzgardą jego córka. Siostra Annie mówiła coś miłego, choć dziwacznego, jakieś bzdury o lataniu na paralotni, ale też coś o staniu boso w zimnym piasku. Gwen nigdy nie rozumiała czegoś takiego jak stanie boso w zim-
nym piasku. Amber najprawdopodobniej też nie. Pochylił się w stronę wiatru wiejącego od wody. Był prawie tak silny, że mógłby go utrzymać. Czuł wiatr na twarzy, we włosach, na skórze głowy. Ręce miał czerwone z zimna. Nie miał ochoty się ruszać. Słysząc głuchy huk fal i wycie wiatru, dygocząc w objęciach gwałtownych podmuchów znad morza, czując ból w stopach tkwiących w lodowatym, zbitym piasku, Frederick czuł się bezpiecznie odizolowany od życia, jakie prowadził, i żywy w swoim prawdziwym życiu. Stał na skraju wydmy, dopóki nie zaczęło się ściemniać. Miał zesztywniałe stawy. Czuł się orzeźwiony. Gdy jechał do domu, zadzwoniła jego komórka. - Gdzie byłeś? - pytała Amber. - Wydzwaniałam do ciebie ponad godzinę. Już myślałam, że dostałeś zawału. - Mam nadzieję, że cię nie rozczarowałem. Byłem na plaży. Telefon zostawiłem w samochodzie. - Słuchaj, zostaniemy w mieście trochę dłużej. Nie gniewasz się, co? Amber i Crystal zostały w mieszkaniu Josepha, mimo że Frederick wrócił na Cape Cod. Od jego powrotu minęły już dwa tygodnie. Frederick miał wrażenie, że Amber stała się niezbędna jego siostrze i córce, przyjmując rolę opiekunki domu mieszkającej na miejscu. Załatwiała im przeróżne sprawy. Opiekowała się bliźniaczkami, zabierała je na przedstawienia lalkowe i do pediatry. Felicity często prosiła Amber, żeby wyskoczyła do supermarketu albo do sklepu mięsnego. Wszystkie trzy (Crystal chyba wycofywała się z większości tych
R
zajęć) brały dziewczynki do parku, a potem szły na East Side na zakupy. Frederick starał się nie myśleć za dużo o żadnej z nich. Rano wychodził przejść się po plaży na godzinę lub dwie, potem pracował, potem szedł na
L T
wieczorny spacer, a wreszcie pił do poduszki. Był samotnikiem i nie martwił go obecny stan rzeczy; martwił go ich przyszły stan.
- Tatuś? - spytał Henry, wskazując palcem ekran telewizora. Kit stał oparty o ceglany mur, z wyrazem przerażenia na twarzy i pistoletem przystawionym do głowy. Henry zaczął płakać. - Kochanie, to tylko na niby - powiedziała Leanne.
- To wszystko jest wymyślone. Tatuś ma taką pracę: udaje. Henry łkał i szlochał, dygocząc na całym ciele. - Ciastko - poradziła Betty. - Dajcie dziecku ciastko. - Na dziewczynki ten chwyt nigdy nie działał, gdy były małe, ale nigdy nie wiadomo. Czy w ogóle w domu są jakieś ciastka? Leanne i Miranda wzięły Henry'ego do kuchni i posadziły na blacie. - Naprawdę bardzo cię przepraszam, Leanne. Moja matka nie powinna tego oglądać, kiedy tu jesteście. Leanne otwierała szafki. - Gdzie trzymacie ciastka? Nie przejmuj się tym, Randa. Prawda, Henry? Mamusia i Randa są przy tobie. A tatusiowi nic się nie stało. Więc spróbuj wziąć się w garść, kochanie - powiedziała do Henry'ego, całując go w czoło. - Ja mam małą garść - zaszlochał. Miranda otworzyła szafkę i przyjrzała się pudełkom razowego makaronu, słonym krakersom, puszce ciecierzycy i słoikowi masła migdałowego.
- Co powiesz na krakersa z czymś prawie takim jak masło orzechowe? - Henry z powagą pokiwał głową. - To dobrze. I nie płacz z powodu tatusia. Wróci z telewizji i naprawdę niedługo się z tobą zobaczy, zgoda? - Spojrzała na Leanne. - Zgoda? Leanne wzruszyła ramionami. - Zgoda - ciągnęła Miranda. - Na pewno. Zadzwońmy do niego. Możesz zadzwonić do niego z telefonu i w tym samym czasie będziesz widział w komputerze, jak z tobą rozmawia. Henry jadł krakersa, rozważając propozycję. - Dobrze - zgodził się wreszcie. Leanne odetchnęła z wyraźną ulgą. - Dzięki - powiedziała do Mirandy. - Odkąd Kit jest w Kalifornii, czasami bywa bardzo ciężko. - Rozumiem. To przykra i skomplikowana sytuacja. Leanne skinęła głową. - Chyba tak. - Pogłaskała Henry'ego po włosach. Miranda obserwowała dłoń Leanne. Z jaką łatwością dopasowywała się do kształtu tej ślicznej główki. Poczuła dziwne ukłucie zazdrości i odwróciła wzrok. - Przykry temat - powiedziała bardzo cicho Leanne. Miranda głęboko nabrała powietrza. Powoli je wypuściła. Zbierało się na deszcz. Spojrzała przez okno
R
na szarożółte niebo. Po chwili powiedziała to, co chciała powiedzieć od dawna, podzielić się prostym odczuciem, wyrazić przyjaźń i solidarność, ale do dziś wydawało się jej, że byłaby to bezczelność.
L T
- Przykro mi, że przez niego jesteś taka nieszczęśliwa.
Nastąpiło niezręczne milczenie, po czym Leanne zapytała z niedowierzaniem: - Ja?
- No, ja też. I wiem, jak to dziwnie brzmi w moich ustach, ale kiedy zostawia cię mąż... Wystarczy popatrzeć na moją biedną matkę... Czujesz się taka opuszczona, zraniona... Leanne patrzyła na nią. - Kit mnie nie zostawił - odrzekła. - Jeszcze? - poprosił Henry, pokazując krakersy. Miranda posmarowała masłem migdałowym drugiego krakersa i zjadła go w roztargnieniu. - Jeszcze, proszę - powiedział Henry. - To ja wyrzuciłam Kita. Miranda zdjęła Henry'ego z blatu i postawiła na podłodze. - Idź zapytać Betty, czy chce krakersa, dobrze? Gdy chłopczyk truchtem pobiegł do salonu, Miranda zlizała z palców resztkę masła migdałowego. Wreszcie wykrztusiła: - Ach. Za oknem jak echo ochryple zakrakała wrona. Spod kranu dobiegało głuche i złowieszcze kap, kap. - A Maine? - odezwała się w końcu Leanne.
- Słuchaj, naprawdę bardzo cię przepraszam, że o tym wspomniałam. Wiem, że to było niezręczne. Nawet jeżeli to ty go zostawiłaś. - Miranda wstała i zakręciła najpierw kurek z ciepłą, potem z zimną wodą. Woda wciąż kapała. - To trudny temat. Zwłaszcza między tobą a mną. Leanne parsknęła ironicznym śmiechem i odwróciła się od niej. - No dobrze, wiem, że nasza przyjaźń to coś nieprawdopodobnego. - Miranda omal nie wpadła w euforię, tak swobodnie deklarując przyjaźń. - Dziwne, że to Kit nas połączył... - To Henry nas połączył - usłyszała głos Leanne. Miranda właściwie nigdy nie rozmawiała z nikim o Kicie, a teraz poczuła, że musi o nim opowiedzieć ostatniej osobie na świecie, która powinna tego słuchać. - Chyba po prostu chciałam, żebyś zrozumiała, jak to było z Kitem. Bo jesteś jedyną osobą, która naprawdę potrafi zrozumieć. - Zdawała sobie sprawę, jak chropawo brzmi, wyrzucając z siebie słowa jedno po drugim, bez tchu, nie mogła jednak przestać. - Te opowieści z Maine były dla mnie bardzo ważne; tak się cieszyłam, że znam kogoś, kto miał takie sielskie dzieciństwo, zwłaszcza po moich doświadczeniach z Potwornymi Pisarzami i ich makabrycznych historiach z dzieciństwa, które i tak okazały się fałszywe; to było takie pokrzepiające i inspirujące spotkać kogoś normalnego, kto nie musiał niczego ukrywać, czyje dzieciństwo było takie prawdziwe i autentyczne...
R
Kiedy mówiła, Leanne pochyliła się do niej nad stołem, przyjmując niemal groźną pozę. Co kilka słów usiłowała jej przerwać, ale Miranda brnęła dalej. Czuła się jak zajeżdżony koń wyścigowy, który musi dotrzeć
L T
do mety, bo inaczej serce mu pęknie. Nagle uznała, że koniecznie musi się wytłumaczyć. - Całą karierę zbudowałam na upiornych, tandetnych tragediach. Upiornych, tandetnych tragediach, które okazały się zmyślone. Pomyśl, jakie to uczucie. Gówniane, rozumiesz? Pomyśl, jaka to cudowna odmiana rozmawiać z człowiekiem, który wychował się w rodzinie pełnej miłości i szczęścia, wśród ptaków, leśnych kwiatów...
- Jezu! - wtrąciła Leanne. - Przestań! Nie mogę tego dłużej słuchać. Miłość, szczęście, ptaki i kwiaty? Zaraz się porzygam. Chryste, zlituj się... Miranda przestała. Przybrała bardzo poważną minę. Stanowczym głosem powiedziała: - Słuchaj, cokolwiek Kit zrobił tobie albo mnie, to idiotyczne, że w ogóle o nim nie wspominamy. Wiem, że byłam gorsza niż ty, ale myliłam się, rozumiesz? Powinnyśmy umieć szczerze o nim rozmawiać. - Szczerze? O Kicie? Naprawdę? Dobra. Przede wszystkim Kit nie wychował się w Maine - odrzekła Leanne. - Jasne? Słyszysz? Nigdy nawet nie był w Maine. I nie miał żadnych braci ani sióstr. Żadnego rodzeństwa. Jest jedynakiem. A jego ojciec? Zostawił go, gdy Kit miał dwa lata i nigdy się już nie pojawił. Matka? Była pijaczką i ledwie do niej docierało, że ma dziecko... Miranda usiadła ciężko przy kuchennym stole. - Rany. Naprawdę? - To przedstawienie, Miranda. Kit udaje - oznajmiła Leanne. - Nic więcej. Teraz to Leanne zaczęła wyrzucać z siebie potok słów - mówiła, jak Kit przywłaszczył sobie jej anglosaskie nazwisko (bo jest snobem, słyszysz? Bo mógł uchodzić za Anglosasa ze Wschodniego Wybrzeża) ; mówiła o jego pretensjonalnym stylu i języku; o nieodpowiedzialnym trwonieniu pieniędzy na ubrania, samochody i
łodzie, na które nie było ich stać, tylko po to, żeby zaimponować kolegom; o jego zmanierowaniu; o jego egoizmie, o kłamstwach - zawsze, na początku, na końcu i pośrodku było kłamstwo. - Uznałaś, że jest chłopięcy. Rozumiem. Ale chłopięcość ma drugą stronę, kiedy chłopiec żyje z kart kredytowych, których nie potrafi spłacić, kiedy chłopiec ma trzydzieści pięć lat i nigdy w życiu nie pracował... - Trzydzieści pięć? Mówił, że ma trzydzieści. - Za stary dla ciebie? - Leanne spojrzała na nią ostro, ale po chwili jej rysy złagodniały. - Biedna Miranda. Może podziałała tak łagodność głosu Leanne, może to była ostatnia kropla goryczy, ostateczny przykład jej zaślepienia, ale nagle wezbrały w niej łzy dławione tygodniami, miesiącami, morze łez z powodu bankructwa, z powodu Kita, z powodu żalu nad sobą, z powodu własnej głupoty i obezwładniającego zmęczenia. - Nie bardzo umiem odróżnić fakty od fikcji, co? Nic dziwnego, że zbankrutowałam. Ależ ze mnie głupia gęś. Kretynka... Żałosna... Zaczynała się użalać nad sobą. Świadczył o tym pierwszy i nieomylny znak - natarczywa piskliwość głosu. To była rozgrzewka. Zaraz na dobre rozpocznie się występ, pomyślała, pokaz mistrzowskiego szału z towarzyszeniem widowiskowych wymachów rąk i okrzyków rozpaczy. Leanne nie widziała jej jeszcze w akcji. Leanne wstała i zbliżyła się do Mirandy. - Lubisz happy endy, Miranda. Nie ma w tym nic złego.
R
- Tyle że nie są prawdziwe - odrzekła, mówiąc coraz wyższym i mniej wyraźnym głosem. - Nie ma happy endów.
L T
Leanne stanęła obok niej. Miranda, nie podnosząc się z krzesła, przywarła twarzą do jej brzucha i zaczęła płakać. Leanne przytuliła ją, głaszcząc po głowie, dopóki burza nie ucichła. Zawstydzona swoim wybuchem Miranda usiłowała się roześmiać. - Dramat daje drapaka - powiedziała.
Leanne usiadła z powrotem i przechyliła głowę na bok, zupełnie jak Henry. Miranda wyciągnęła rękę, żeby dotknąć jej policzka. - Ty jesteś prawdziwa? Z lekkim grymasem Leanne odparła: - Nie bardzo umiem udawać, jeżeli o to ci chodzi. Na moment zapadła ciężka, pełna napięcia cisza. Leanne sięgnęła ponad stołem i wzięła Mirandę za rękę. - W każdym razie nie za długo. Gdy palce Leanne zacisnęły się na dłoni Mirandy, od strony drzwi buchnął przeraźliwy krzyk: - Nie! Miranda podskoczyła. Leanne cofnęła rękę. Obydwie odwróciły się do drzwi. Stał w nich Henry, patrząc na nie badawczo. - Właśnie... - zaczęły chórem i urwały. Właśnie co? - Nie! - powtórzył na całe gardło Henry. - Betty mówi, że nie, nie chce krakersa. - Obrócił się i pobiegł z powrotem do salonu, wołając: - Powiedziałem im, powiedziałem im!
Miranda dostrzegła leżącą na stole zakrętkę do słoika z masłem migdałowym. Machinalnie zaczęła go zakręcać. Kolacje u kuzyna Lou stały się jakby nieco mniej wyszukane. Na rynku nieruchomości nastąpił spadek, którego jednak Lou specjalnie nie odczuł. Wcześniej zdążył zebrać, jak mawiał, swój mały tobołek, o którym myślał jak o niemowlęciu w beciku, przytulonym do piersi. Zebrał swój tobołek i parę lat temu zabrał go z rynku. Niestety, umieścił go na giełdzie i mały, bezbronny tobołek, choć przeżył, bardzo ucierpiał, wskutek czego ucierpiały także przyjęcia Lou i niektórzy znajomi znajomych przestali się na nich pojawiać. Annie cieszyła się, że Roberts do nich nie należał. Było jej jednak przykro, gdy wyobrażała sobie, co czuje, tak często spotykając Mirandę, ponieważ widywał ją nie tylko u Lou, ale także w domu pań Maybank na Beachside Avenue. Nierzadko pojawiał się też w ich domku. Ludzie nie powinni odchodzić na emeryturę. Nie powinni nawet odchodzić na półemeryturę. Najwyraźniej Roberts nie miał nic lepszego do roboty, jak tylko chodzić za Mirandą. Ale Annie cieszyła się, że go widuje, także z własnego powodu. Roberts był niezwykle spokojny i jego towarzystwo działało na nią kojąco. Annie, siedząc obok niego przy stole, dostrzegając elegancję ruchów jego smukłych dłoni, gdy trzymał kieliszek lub podawał jej sól, nie odrywała się od własnych myśli, które były niewesołe, ale miała do nich coś w rodzaju sentymentu. Myślała o Fredericku. Biednym człowieku. Głupim człowieku. Biednym, głupim, słabym człowieku. Nie mogła się o niego nie martwić. Nie dotarła do nich jednak
R
żadna wiadomość, nic o Amber, małżeństwie ani dziecku, ani słowa. Nawet Betty przestała o nim wspominać, przestała sugerować, że coś jest między nim a Annie. Z kolei Miranda, wskutek nalegań Annie, nic już nie mó-
L T
wiła o Amber, Fredericku ani ciąży. Przez krótką chwilę obchodziła się z siostrą łagodniej niż zwykle, co z jednej strony wzruszyło Annie, lecz z drugiej wydawało się jej wyjątkowo ckliwe. Ale ostatnio na szczęście Miranda jak zwykle była w siódmym niebie.
Jak zwykle w siódmym niebie, choć samo niebo było nowe, inne niż dotąd. Nie było żadnego mężczyzny, żadnego romansu, żadnych melodramatów. Tylko... przyjaźń? Opieka nad dzieckiem? Na pewno ogromnie dużo amatorskiego ogrodnictwa. Ogródek przed domem był zupełnie rozkopany. Miranda stała się kimś w rodzaju wiktoriańskiej towarzyszki czy niezamężnej ciotki przy rodzinie. Annie nic z tego nie rozumiała. Ale Miranda była szczęśliwa, a tylko to się liczyło. Annie nie miała jednak pojęcia, z czego będzie żyła, skoro jej agencja literacka przestała istnieć. Może udałoby się ją zatrudnić w bibliotece. W bibliotece, która właśnie zwalniała ludzi... - Widziałem dzisiaj twoją siostrę - mówił Roberts. Przyniósł jej kieliszek wina i stanęli razem przed wielkimi oknami w domu Lou. Księżyc świecił wyjątkowo jasno. Patrzyli na rozciągającą się poniżej taflę cieśniny. - Plewiła u pań Maybank. - Może zatrudniły ją jako ogrodnika. - Nie sądzę. Bardzo ostrożnie wykopywała chwasty i wkładała je do koszyka. Zamierza je przesadzić. Do lasu. - Miranda ma naturę ratownika. - Westchnęła. - Ty też - odparł Roberts.
Umilkli. Wiatr przesłonił księżyc srebrnymi chmurami. Jaki to uprzejmy człowiek, pomyślała Annie. Roberts zakręcił winem w kieliszku. - Miranda ma szczęście, że ma ciebie. - Och, co pocznie Miranda? - mruknęła Annie na wpół do siebie. - A co pocznie Charlotte? Dopiero wracając do domu w blasku księżyca, zaczęła się zastanawiać, co miał na myśli. Być może te wszystkie zapowiedzi wystawienia portretów przodków pod młotek były prawdziwe. - Roberts bardzo często tam zagląda - powiedziała tego wieczoru Miranda, gdy Annie zrelacjonowała jej tę rozmowę. - Ile spraw może im prowadzić? - Tutaj też często bywa - zauważyła Betty. - Na pewno przychodzi tam, żeby się z tobą spotykać - uznała Annie. - Może Henry jest jego nieślubnym dzieckiem - powiedziała Betty. Pewnego słonecznego wiosennego popołudnia Betty stała w kuchni swojego bungalowu i przyglądała się małemu, żółto-czarnemu ptakowi, który śmigał między świeżo wyrosłymi liśćmi klonu. Zawsze się słyszało, że ptaki są wolne. Bo potrafiły latać. Przypomniała sobie, jak Rosalyn porównała Amber i Crystal do ptaków, bo latały z gniazda do gniazda, ale co to naprawdę oznaczało, poza tym, że nie miały domu? Wolne jak
R
ptaki. Ale co to za wolność, jeżeli musiało się latać tam i z powrotem wzdłuż wybrzeża tego samego kontynentu, rok po roku, tak jak przed tobą twoi rodzice, a po tobie twoje dzieci? Ten jasno upierzony ptaszek - czyż zło-
L T
tawy? - wcale nie był wolny. W pewnym sensie był więźniem. Bez domu. Betty zaśmiała się w duchu. Ależ się stała okropna. Śliczny ptak ślicznego dnia! Powinna być na świeżym powietrzu i zachwycać się cudami natury, zamiast skazywać niewinne ptaszki na diasporę. Włożyła tenisówki, kurtkę, ciemne okulary i kapelusz przeciwsłoneczny z szerokim rondem, wzięła głęboki oddech i ruszyła przed siebie.
Fale cicho szumiały i wyglądały jednakowo - szły jedna za drugą, łagodne, z delikatnym grzebieniem piany. Betty zobaczyła na piasku szkło morskie, ładny, duży okaz w kolorze zgaszonej zieleni, ale była zbyt zesztywniała, aby się po niego pochylić. W oddali bielił się żagiel małej łodzi. Może to Miranda żeglowała z Henrym i jego matką tą charakterystyczną łodzią Charlotte Maybank. Betty radziła córce, żeby włożyła sweter pod kurtkę. Wiało, a słońce było zwodnicze. W powietrzu wciąż wyczuwało się chłód. Kilka lat temu Betty nie pomyślałaby o swetrze, tylko o upojnym łopocie żagla. Sama siedziałaby na pokładzie łodzi. Ale te dni należały do przeszłości. Może pojedzie do Starbucksa w mieście na kawę. Annie tego nie pochwali. Annie uważała, że Betty powinna zaparzyć kawę w domu i wziąć ją ze sobą w termosie, ale gdzie tu przyjemność? Niedługo otworzą sklepik na plaży i Betty będzie się tam mogła napić kawy. Znów przyjdzie lato, na plażę zwalą się dzieci i ich matki z komórkami w rękach, obładowane leżakami i wiaderkami. W tym momencie nad brzegiem spacerował tylko jeden człowiek z seterem irlandzkim, którego sierść lśniła w słońcu. Może ufarbuje sobie włosy na ten sam kolor. Mogłaby poprosić nieznajomego o kłębek sierści i zanieść ją na wzór fryzjerowi. Betty powoli ruszyła w drogę powrotną do chatki. Z pomocą dziewczynek urządziła w niej prawdziwy dom. Zawsze w taki czy inny sposób stwarzała im dom, a one jej. Nie mogły z nią jednak mieszkać zawsze.
Były dorosłymi kobietami. Ona zresztą też. Ciekawe, czy i kiedy wróci do swojego mieszkania. Samotna kobieta. Bezdomna jak ptak. Czuła się potwornie zmęczona. Zaczęła ją boleć głowa. Miała zupełnie sztywny kark. Po chwili w głowie już huczało. Betty zobaczyła domek i zastanawiała się, czy zdoła zrobić jeszcze tyle kroków, aby tam dotrzeć. Zaczęła liczyć kroki. Jeden. Dwa. Dziesięć. Była już na spękanych betonowych schodkach. Ból w głowie wystrzelił wysoko do nieba, gdzie eksplodował i z karkołomną prędkością zwalił się na nią z powrotem; po chwili wszystko się powtórzyło, potem jeszcze raz, regularnie jak dzisiejsze fale. Jeszcze jeden krok, jeszcze jeden. Trzynaście - szczęśliwa liczba, bo Betty dotarła do kanapy. Kanapa znalazła się pod nią. Ból szalał w głowie jak potężna burza z piorunami. Nikt nie mógł usłyszeć tych grzmotów. Nikogo nie ma, pomyślała Betty. Tylko ja. Znalazła ją Miranda i zadzwoniła pod 911. Razem z Leanne nie popłynęły tego dnia żaglówką. Najpierw połączyły się z Kitem za pomocą Skype'a i przyglądały się, jak Henry rozmawia z ojcem. Miranda trochę się obawiała, jak zareaguje na widok Kita, mimo że miała go widzieć tylko na ekranie komputera. Leanne poinformowała go o jej obecności, co odrobinę zbiło go z tropu, ale po chwili odzyskał pewność siebie i ze swoją typową beztroską powiedział: - Spisek. Nie wierz w nic, co usłyszysz.
R
Nie, raczej nie, pomyślała Miranda, ale nie odzywając się ani słowem, stała poza okiem kamery i obserwowała.
L T
Wygląda przystojnie jak zawsze, pomyślała, choć w swobodzie jego zachowania odczytała nowe znaczenie - rozmawiał z Henrym jak z siostrzeńcem czy młodszym bratem, jak z dzieckiem, które lubił, ale za które prawie w ogóle nie był odpowiedzialny.
- Bałem się - powiedział Henry, mówiąc o tym, jak zobaczył w telewizji zakrwawionego Kita, którego trzymano na muszce.
- To był keczup - wyjaśnił Kit. - Śmieszne, co? Tatuś miał całą twarz w keczupie. Henry uznał, że to rzeczywiście śmieszne. - Przyjedź do domu - poprosił po chwili. - Zgoda, stary - odparł Kit. - Przyjadę! Jak tylko będę mógł. Leanne, stojąca za plecami Henry'ego, posłała Mirandzie znaczące spojrzenie. - Widziałem - powiedział Kit. - Słuchaj, ja tu pracuję, rozumiesz? Przecież o to zawsze się mnie czepiałaś, więc teraz pracuję, jasne? - Jasne - odrzekła Leanne. - W porządku. Przepraszam. Kit przez chwilę się dąsał. Naprawdę ma trzydzieści pięć lat?, zastanawiała się Miranda. Spojrzała na Leanne. Ile lat miała Leanne? Nigdy nie przyszło jej do głowy zapytać ani się domyślić. - Prawdę mówiąc, muszę już iść do pracy. Do studia trzeba jechać godzinę... Henry posłał ojcu całusa, po czym ekran zgasł. - Ile masz lat? - zapytała nieoczekiwanie Miranda. - Trzydzieści osiem - odparła Leanne. - Dlaczego pytasz? - Osiem - powiedział Henry, rozczapierzając wszystkie palce.
- Ja mam czterdzieści dziewięć. Leanne w zamyśleniu przechyliła na bok głowę. - No to w porządku - orzekła. Wzięła Henry'ego na ręce, okręciła się i oznajmiła, że powinni pojechać na wyprawę w poszukiwaniu przygód, na wyprawę rowerową do Devil's Den. Pedałowali po krętych stromych drogach prowadzących do rezerwatu w Weston. Henry siedział przypięty w foteliku za plecami Leanne. Przy zjeździe ze wzniesienia Miranda wyprzedziła ich, stanęła na pedałach jak w dzieciństwie i na wolnobiegu pomknęła w dół. Szybkość, pomyślała, to piękno poruszania się naprzód. - Bankructwo zdecydowanie ci służy - powiedziała ze śmiechem Leanne, gdy dotarli do stóp wzgórza. Poprzedniego dnia przyszły dokumenty od prawników. - Leżę na obie łopatki - przytaknęła Miranda. Henry rozejrzał się, prawdopodobnie szukając łopatek. - Jestem wolna - dodała Miranda. Ruszyli stromą ścieżką do usłanego liśćmi miejsca, które szczelnie otaczały wysokie cienkie brzozy. Miranda położyła dłoń na jednym z białych pni. - Najpiękniejsze drzewo. - Poczuła przypływ emocji, taki sam, jaki często się u niej ostatnio pojawiał. Może to były początki menopauzy.
R
- Zastanawiam się, czy nie zaczyna mi się menopauza. Każda rzecz sprawia, że chce mi się... - Co? - spytała Leanne.
L T
Miranda rzuciła się na ziemię i zanurzyła się w liściach, wdychając wiosenną wilgoć i kurz minionej jesieni. Leżała na wznak, patrząc w niebo przysłonięte gęstym zielonym baldachimem. - Każda rzecz sprawia, że chce mi się płakać ze szczęścia - powiedziała. Gdybyż to była menopauza, pomyślała. Mogłabym ją przetrzymać i po kilku latach objawić się jako ktoś znacznie spokojniejszy, choć z nieco bardziej kruchymi kośćmi. Ale to? Ta cicha, głęboka satysfakcja? TO było szaleństwo. Przejmujące poczucie wdzięczności i radość, przypominające wdychanie chłodnego świeżego powietrza. Wolny wydech przypominający spokój. Leanne zdjęła liść z twarzy Mirandy. Spokój? Miranda przygryzła wargę. Jeśli spokój parzy, to jest spokój, pomyślała. Jeśli spokój sprawia, że człowiek drży z zimna, to na pewno jest spokój. Jeśli spokój oznacza błogość w jednej chwili, a w następnej męczarnię, słowem jeśli pokój to wojna, to wtedy i tylko wtedy jest to spokój. Patrzyła w baldachim liści, czując ciepło przebijających przez niego promieni słońca. Dlaczego po prostu nie może mieć przyjaciółki jak inni? Może Annie miała rację - była tylko królową melodramatu, bez którego nie potrafi żyć. - Randa? Odwróciła się do Leanne i otworzyła jedno oko. Ale obłęd. - Co? Leanne obracała w dłoniach patyk, jak gdyby chciała rozpalić ogień. - Właściwie nic. Miranda znów obróciła się na wznak. Leanne nazwała ją Randą.
Nagle pojawiła się nad nią wielka drobna twarzyczka o policzkach umazanych ziemią. - Teraz leżysz - oznajmiła twarzyczka. - A gdzie łopatki? Gdy późnym popołudniem Miranda wróciła do domku, zastała matkę wijącą się z bólu na kanapie. - Nie mogę obrócić szyi - szepnęła Betty. - I głowa pęka mi na kawałki. Ratownicy z karetki byli wolontariuszami. Jedną z nich była jasnowłosa dziewczyna, którą Miranda czasem widywała biegającą po plaży. Pojechała za ambulansem mercedesem, ale później nic nie pamiętała z tej drogi. - To zapalenie opon mózgowych - poinformowała siostrę przez telefon. - Co?! - Nie, spokojnie, od takiego się nie umiera. - Ale od takiego chce się umrzeć - szepnęła Betty ze szpitalnego łóżka. - Proszę cię, kochanie, nic już nie mów. Wcale jednak nie chciała umierać. Chciała cofnąć się w czasie, nie do młodości, nie do szczęśliwych chwil małżeństwa z Josephem, ale do tego popołudnia, zanim wyszła pospacerować na plaży, do momentu, gdy stojąc przy oknie w kuchni, zobaczyła czyża złotawego trzepoczącego się w liściach klonu. Była taka niesprawiedliwa. Chciała się cofnąć w czasie, wyjrzeć przez okno w kuchni, zobaczyć ruch żółtej i czarnej plamki
R
wśród liści i przeprosić ptaszka. Był ślicznym ptakiem, którego ujrzała ślicznego dnia. Ani przez chwilę nie powinna w to wątpić.
L T
- Zawsze będę się cieszyć każdym następnym dniem - powiedziała do Annie nazajutrz, gdy antybiotyki zaczęły działać i ból zelżał. - Ty też powinnaś.
- Nagle zobaczyłaś Boga? - spytała Annie. - Wielkie nieba, nie. A ty?
Kiedy Annie zadzwoniła do Josepha, żeby go zawiadomić o chorobie matki, musiała zwalczyć irracjonalne odczucie, że ją przewidziała. Okropnie było fetować cierpienie matki, bo przynosiło komuś hańbę, nawet jeśli ta osoba zasługiwała na hańbę. Mimo to, kiedy powiedziała do Josiego: - Mama jest w szpitalu, ma zapalenie opon mózgowych - poczuła wyraźny dreszcz satysfakcji.
19 Betty wróciła do domu po sześciu dniach, ale wciąż była bardzo osłabiona. Po kilku dniach spędzonych w domku była jeszcze słabsza, więc Annie i Miranda zabrały ją do lekarza, podtrzymując pod ręce. - Zawracanie głowy - powiedziała Betty. - Potrzebuję tylko trochę odpoczynku. Ale lekarz orzekł, że w szpitalu zaraziła się gronkowcem, i przepisał jej końskie dawki różnych antybiotyków. Upierała się jednak, żeby codziennie rano wstawać z łóżka i córki sadzały ją w ciemnych okularach w salonie na kanapie, gdy było chłodno, a w ciepłe dni na szezlongu na werandzie, w ciemnych okularach. Ciemne okulary łagodziły ból głowy. - Wyglądasz olśniewająco - oświadczył kuzyn Lou, gdy przyszedł z wizytą. - To moje prywatne sanatorium. - Miała nogi przykryte kocem, a w dłoniach trzymała filiżankę bulionu. Lou dostrzegł stojącą w kącie miotłę, chwycił ją i w roztargnieniu zaczął zamiatać. - Jak się miewa pan Szpuntow? - spytała Betty. - Wczoraj uderzył swoją opiekunkę. - Ojej.
R
- Oddała mu, więc nic się nie stało. - Stanął przed szezlongiem Betty. Była kredowobiała i wymizerowana: z rękawów swetra wystawały żylaste nadgarstki. - Jak się czujesz? - zapytał, poważniejąc nagle.
L T
- Nie biję opiekunek - odparła Betty. Przyszła Annie z tabletkami dla matki. - Prawda, Annie? - Prawie nigdy.
- Usiądź, Lou - poprosiła Betty. - Bardzo przyjemnie jest tak po prostu siedzieć. Nie miałam pojęcia, że tak mi się spodoba bycie pacjentką. Gorąco polecam. Chyba znalazłam najodpowiedniejsze zajęcie dla siebie. Oczywiście nadal jestem wdową. Z tego nie zamierzam rezygnować. - Multizadaniowość - wtrąciła Annie. Martwiła się. Betty chyba naprawdę lubiła leżeć na szezlongu, patrzyć na drzewa i na niebo. Była rozmarzona i nieobecna, pogrążona w rozmyślaniach. - Jest tu czyż złotawy - poinformowała Betty kuzyna Lou, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. - Widzę go, kiedy jestem bardzo cicha i cierpliwa. Tego wieczoru przyszedł Roberts z bukietem żonkili dla Betty. - A ten jest dla ciebie - powiedział, wręczając Annie jeden kwiat. Przychodził teraz prawie codziennie. Biedak, myślała Annie. Mirandy prawie nigdy nie było, mimo to siedział cierpliwie, zabawiając Betty opowieściami o swoich najbardziej zachłannych klientach i ich zawiłej sytuacji majątkowej, często zostając też na kolacji. - Brakuje ci pracy? - pytała Betty. - Dobrze ci na emeryturze? Zawsze możemy postawić tu drugi szezlong i zostaniesz w moim sanatorium. Mam tu co robić. - Och, nie całkiem wyszedłem z wprawy. Nadal mam paru klientów. - Takich jak Charlotte Maybank? Wydaje się bardzo przejęta swoimi pośmiertnymi transakcjami.
Betty spodziewała się ujrzeć na twarzy Robertsa uśmiech, taki jak wcześniej, gdy raczył ją historiami o dziwactwach klientów i absurdach dawnych spraw. Ale Roberts zacisnął szczęki i nie odpowiedział. - Przepraszam - wycofała się Betty. - To nie moja rzecz. Wracając z pracy, Annie często widziała ich, jak siedzą w milczeniu, a na ich twarze pada blade światło coraz dłuższego dnia. Jaka drobna i Mucha wydawała się matka w swoich delikatnych czerniach obok Robertsa o ciemnej, niemal spalonej cerze, wysokiego i szczupłego mężczyzny w długim, wąskim garniturze. Na jej widok jego twarz rozjaśniał uśmiech. Wstawał, opuszczając chorą, i nachylał się, by pocałować Annie w policzek. Komplementowała jego muszkę, a potem pili koktajl. - Miranda nie przyjechała po ciebie na stację? - zapytał pierwszego z tych wieczorów, gdy Annie wróciła do domu sama. Biedny Roberts, pomyślała. - Nie ma Mirandy. Dziś wieczorem, niestety, jesteśmy tylko my, kury. - Ach, tak. - Wziął od niej martini. - Przyszłaś ze stacji pieszo? Zawsze mógłbym cię odwieźć, gdyby Miranda była zajęta. Annie się uśmiechnęła. Szarmancki Roberts. Starej daty. Zupełnie jak ja, pomyślała. - Miranda przyjechała po mnie, a potem podrzuciłam ją do Leanne. Ale to miło z twojej strony. Skinął głową.
R
- Miranda to prawdziwe szczęście dla Leanne. Charlotte bywa niesforna. Ale... - Urwał, po czym wyjaśnił. - Charlotte wiele przeszła.
L T
Miranda miała wrócić bardzo późno, więc Annie nie prosiła go, żeby został na kolacji. Mimo to został. Samotny, pomyślała. Zupełnie inaczej niż ja. Jaki jest antonim do słowa „samotny"? Przymiotnik oznaczający osobę, która nie znosi towarzystwa innych ludzi? „Przeciwsamotny"? Może raczej „odsamotniony". Uświadomiła sobie jednak, że Roberts jest jedną z niewielu osób, od których nie miała ochoty uciekać. Nie chciała się przed nim kryć na strychu. Prawdę mówiąc, sam raczej przypominał strych: zaciszny, półmroczny, pełen rzeczy, które po odkurzeniu wydają się znajome albo słabo znane, a czasem nieco zaskakujące. Felicity postanowiła zaprosić dziewczyny, czyli Gwen, Amber i Crystal, na lunch do Café des Artistes. Amber była taka... uśmiechnęła się... chciała powiedzieć „niezastąpiona", jak gdyby Amber była wyjątkową służącą, obecną w rodzinie od lat. Rzeczywiście było w tej dziewczynie coś służalczego, ale drzemała w niej ambicja, którą Felicity bez trudu dostrzegła. Crystal to nierozgarnięte zero, ale Amber... choć jej młodzieżowy slang trącił już myszką... coś w niej było. Pod maską troskliwości i uległości wyczuwało się jednak stalowy charakter. Felicity uznała, że Amber przypomina... samą Felicity. To ją intrygowało. No i jeszcze te darmowe masaże. Felicity stała się obiektem zazdrości znajomych. Nigdy nie była w Café des Artistes, ale lokal zyskał reputację prawdziwej instytucji Upper West Side, a ponieważ Felicity także zamierzała zostać prawdziwą instytucją Upper West Side, doszła do wniosku, że ona i Café des Artistes powinni się poznać. Zarezerwowała stolik na pierwszą po południu i wyszła z biura ze sporym zapasem czasu, by zdążyć dojechać nawet przy dużym ruchu. Korzystanie z taksówek było kolejnym nowym luksusem: korzystała z taksówki, nawet gdy mogła dojechać na miejsce metrem. W jej życiu zaszło wiele takich małych zmian, pomyślała z satysfakcją. Ciężko zapracowała na te drobne luksusy, ciężko pracując w
biurze, ciężko pracując poza nim, aby Joe był z nią szczęśliwy. Nie szczędziła potu, inwestując swoje wysiłki w pracę i w Joego, kochała pracę i Joego, ale to była inwestycja, która nareszcie zaczęła przynosić zyski. Weszła do dyskretnie oświetlonej restauracji i uprzejmy mężczyzna zaprowadził ją do stolika. Lśniło srebro sztućców, bielały serwetki i obrusy, sztywne i eleganckie jak koszule frakowe. Spojrzała na freski. Wiedziała, że to znane malowidła. Przedstawiały rudowłose nagie kobiety, kołyszące się na winorośli. Nigdy nie musiały pracować w biurze, pomyślała. Nie musiały oszczędzać na wszystkim, żeby kupić ciasne dwupokojowe mieszkanie w niemodnym budynku na wielkim niemodnym osiedlu, które równie dobrze mogło się znajdować w New Jersey albo na manhattańskim Upper West Side. Felicity ściągnęła usta, ale po chwili się uśmiechnęła. Nagie kobiety o bujnych kształtach ze staroświeckiego fresku byłyby dziś zasuszonymi staruchami. Jeżeliby jeszcze żyły. Żyzna, bogata ziemia, jak przystało na bogaty dom, pomyślała Miranda, kopiąc w ogrodzie za domem przy Beachside Avenue. Domem? To był prawdziwy pałac, żadna inna nazwa nie pasowała do imponującej rezydencji. Zbudowano go na pokaz, żeby pochwalić się bogactwem, nie żeby mieć dach nad głową. Rozarium zaniedbywano od lat, lecz wąsy winorośli raźnie pięły się po treliażach. Miranda wyrywała chwasty. Henry ucinał sobie drzemkę w domu. Leanne pracowała nad referatem, który niebawem miała wygłosić na konferencji epidemiologów. Miranda, która nie miała do napisania żadnego referatu ani żadnej drzemki do ucięcia, pełła.
R
Nie wiedziała, jak się uprawia ogród. Ale umiała pleć. Każdy potrafi pleć. Nawet nieudacznik, nawet bankrut, nawet kobieta, która po cichu i wstrętnie zdradza najlepszą przyjaciółkę.
L T
Miranda zakochiwała się wiele razy, a każdy romans zaczynał się od upojnego wzlotu pragnień, a kończył bolesnym upadkiem rozczarowania. Tu jednak chodziło o Leanne, matkę Henry'ego, jej nową przyjaciółkę, osobę, której zwierzyła się ze wszystkiego. Z wyjątkiem jednej rzeczy. Najważniejszej. Jakie to dziwne i intymne ukrywać własne uczucia. Miranda strzegła swojej tajemnicy, przez którą cierpiała, która wywoływała w niej mdłości i zapierała dech w piersiach, ale to jej nie przeszkadzało. Rozkoszowała się swoim bólem. Przeżywała romantyczne szaleństwo, które, o ironio, dusiła w sobie. Zaczął padać rzęsisty deszcz. Może dostanie zapalenia płuc i umrze. To by było bardzo romantyczne. Miranda czytała wiele książek o kobietach, które zakochały się w kobietach. To była niszowa literatura, popularny podgatunek, nieco przebrzmiały, ale cieszący się dużym powodzeniem w latach dziewięćdziesiątych. Sama sprzedała dwie takie książki, jedną Knopfowi, z dużą zaliczką - musiała przyznać, że to było nie lada osiągnięcie. Kobiety odkrywały swoje prawdziwe ja itd., nie potrafiły dłużej żyć w kłamstwie itp. Miranda traktowała twórczość tego rodzaju z pewną dozą życzliwości, lecz uważała rozdmuchiwanie takich wątków za niepotrzebną ekstrawagancję. Za wytwór zbyt wybujałej wyobraźni, a może po prostu wyraz pragnień. Zakochiwała się w nieodpowiednich mężczyznach, co tak ją pochłaniało, że nie miała czasu na głębszą refleksję, poprzestając zwykle na pytaniu: jaki to by miało sens? Ty jesteś sensem, pomyślała Miranda. Teraz już wiem. Przyglądała się Leanne, która przekładała papiery w suchym i ciepłym wnętrzu domu. Deszcz lał coraz gwałtowniej, a za nią huczały fale cieśniny Long Island, fale, które dokładnie w tym samym miejscu wiele miesięcy temu wyrządziły jej taką krzywdę. Nie bardzo wiedziała, jak dostała się stamtąd tutaj, ale nic jej to nie obchodziło. Jeśli tylko mogła zostać.
Znad różanych łodyg i zza ściany deszczu Miranda zobaczyła, jak do pokoju wchodzi Roberts i zaczyna rozmawiać z Leanne. Zobaczyła, jak Leanne pełnym rozpaczy gestem przeciąga dłońmi po włosach. Roberts pokazywał jej plik papierów, najprawdopodobniej jakichś dokumentów. Leanne odrzuciła głowę i utkwiła wzrok w suficie. Potem wstała, pytająco rozkładając ręce i wymachując nimi w geście bezradności. Jej dłonie zacisnęły się w pięści, jej usta otworzyły się i zamknęły. Miranda podeszła do okna. Na migi spytała Leanne: mam wejść? Leanne, krzycząc i machając Robertsowi przed nosem papierami, nawet jej nie zauważyła. Miranda, brnąc przez kałuże, powlokła się do samochodu, żeby pojechać na stację po Annie. Przez tę samą ulewę maszerowała Felicity. Pączkujące drzewa w Central Parku, czarne w deszczu, złowieszczo chrzęściły gałęźmi. Przy drzwiach portier osłonił Felicity parasolem, pod którym przeszła z godnością, jaką udało się jej zachować w takich okolicznościach. Przemokła do suchej nitki, pozlepiane futro z norek wisiało na niej smętnie, jak gdyby postanowiła się okryć rodziną utopionych gryzoni. Miała zupełnie mokre włosy, bo wyrzuciła po drodze parasol, który wiatr wygiął w drugą stronę. Szła i szła przez deszcz bez końca. Oczywiście zniszczyła sobie buty. W windzie czuła piżmowy i zwierzęcy zapach mokrego futra, śmierdzącego jak ociekający wodą pies. - Joe! - Jej buty ciapały na marmurze, którym kazała wyłożyć korytarz. - Joe! Wyszedł suchutki i wymuskany z ciepłej kuchni, ze szklaneczką szkockiej w ręku. Ceniła jego pedante-
R
rię, dbałość o wygląd i strój oraz niezmienność przyzwyczajeń. Dziś jednak widok jego niewzruszonego spokoju i dobrego samopoczucia podziałał na nią niczym płachta na byka.
L T
- Nie widzisz, że zmokłam do suchej nitki? Wziął od niej futro i trzymał jak najdalej od siebie. - Chcesz ręcznik? - spytał, ruszając w kierunku łazienki. Ciekawe, czy już zawsze będzie podawał ręczniki rozhisteryzowanym kobietom. Felicity przynajmniej nie rzuciła w niego szklaneczką szlachetnej whisky jak Betty. Właśnie dzwonił do Mirandy. Dzwonił codziennie, a ona codziennie rzucała słuchawką. Dziewczynki nie próbowały kryć pogardy wobec niego. Ale musiał się dowiedzieć, jak się czuje Betty. Zapalenie opon mózgowych. Dawniej Betty rzadko kiedy się przeziębiała. Jak mogła się nabawić tej okropnej infekcji? Z jakiegoś powodu czuł, że to jego wina. Miranda i Annie najwyraźniej też tak uważały. Przynajmniej wyszła już ze szpitala. Był pewien, że Betty zechciałaby z nim porozmawiać, gdyby jej pozwoliły. Po tylu latach spędzonych razem. Ale Annie przypomniała mu, że już nie są razem. Przecięła pępowinę, mówiła. Dochodzi do siebie fizycznie i psychicznie. Chcesz, żeby poczuła się gorzej? Jesteś aż tak egoistyczny i egocentryczny? Nie obchodzi mnie, czy masz wyrzuty sumienia, mówiła, w każdym razie nie będziesz denerwował mojej matki. - Frederick - powiedziała Felicity, człapiąc za nim w rozmiękłych butach. Zdjął z półki ogromny biały ręcznik. - Proszę, kochanie. - Mówię do ciebie! Słyszałeś, co powiedziałam? Frederick! Ociekające wodą futro wisiało bezwładnie na jego wyciągniętej ręce. Wrzucił je do wanny. Nie zdziwiłby się, gdyby wylazły z niego przemoczone, żądne zemsty norki. Nie cierpiał tego futra. Poza tym dlaczego nosi je w kwietniu? Gdyby Miranda je zobaczyła, byłaby wściekła. Oczywiście i tak była wściekła. Narzucił ręcznik na ramiona Felicity. - Co Frederick, kochanie?
- Żeni się z nią! Z tą... dziewczyną. Joe położył mniejszy ręcznik na głowie Felicity. Wyglądała jak rozsierdzona zakonnica. - Z jaką dziewczyną? Z tą, która u nas była? Z którą? Nie mogłem ich odróżnić. Jesteś pewna? Żadna z nich w ogóle nie była w typie Fredericka. Poza tym to jeszcze dzieci. - Ha! - huknęła Felicity. - Otóż to. Dzieci! - Chyba lepiej, że bierze ślub z dziewczyną niż z chłopakiem, prawda? - Nie, nie rozumiesz? Będą mieli dziecko. Ona jest w ciąży, a przynajmniej tak twierdzi. Nie wierzę w ani jedno słowo. Nic po niej nie widać. Jasne, jak można zauważyć, skoro ciągle chodzi do jakichś klubów fitness. Powiedziałam mu, żeby zażądał testu na ustalenie ojcostwa. Gwen szaleje ze złości. Pomyśl, jak ona się czuje! Po tym wszystkim, co zrobiła dla tej dziewczyny. A ja! Pozwoliłam jej tu mieszkać! Joseph uniósł whisky do ust. Pamiętał Betty siedzącą na kanapie w wymiętym szlafroku, wściekłą. Szklanka poszybowała w powietrze. Zapach szkockiej uniósł się nad nim jak obłok. Mieszkanie było polem bitwy. Dziś było po prostu mieszkaniem. Felicity poszła przodem, szurając nogami, odziana we frotté. Wiedział, że wkrótce będzie jej musiał powiedzieć. - A Frederick? - ciągnęła, nie odwracając się do niego. Ręcznik na głowie tłumił jej głos. - Jak mógł to zrobić własnej córce? Czy on jest z Alaski? Pewnie tam się teraz przeprowadzą. Niedługo się o tym dowiemy.
R
Nawet nie pytaj o Evana: szaleje. Jest wściekły. To takie upokorzenie dla rodziny. W końcu Frederick jest osobą publiczną. Wszyscy się dowiedzą. Tak się zdenerwowałam, że wróciłam do domu pieszo. Ale zaczęło lać i
L T
zmokłam. Dziękuję - dodała, skręcając do kuchni i wycierając ręcznikiem włosy. - Wredna mała naciągaczka. - A w ogóle gdzie ona jest? - spytał Joseph, ciesząc się, że może nieco odwlec zakomunikowanie jej swojej wiadomości. - Nie wróciła z tobą do domu?
- Jej podstępna noga już nigdy nie postanie w tym mieszkaniu. Joseph nastawił wodę, nalał do kubka whisky i wsypał cukier. - Usiądź - powiedział łagodnie. Z lodówki wyciągnął cytrynę, przekroił i wycisnął sok do kubka. Kiedy woda się zagotowała, dolał jej do kubka i podał miksturę Felicity. Powąchała parujący napój. - Tego mi było trzeba. Będziemy musieli wymienić wszystkie zamki. - Owszem - przytaknął Joseph. - Zdecydowanie. Albo zrobi to ktoś inny. Na dźwięk tonu jego głosu Felicity przestała popijać z kubka. - Co? - Właśnie dostałem ostateczną wiadomość od adwokatów. Felicity wstała, prostując się jak struna w swoim habicie z ręczników. - Tak? - Mieszkanie należy do Betty. Felicity milczała przez chwilę, po czym odrzekła: - Świetnie. Usiadła i pociągnęła kolejny łyk grogu.
Joseph zdał sobie sprawę, że właśnie za to ją kocha. Za tę twardość. Za nieugiętość. Felicity była silna. Nie zawsze całkiem ludzka, jak się przekonał, ale zawsze silna. - I tak zawsze chciałam mieszkać w centrum - powiedziała. - Czas West Side już się skończył. Amber stała pod dinozaurem w Muzeum Historii Naturalnej, gdzie razem z Crystal schroniły się przed deszczem, i trzymała przy uchu telefon komórkowy. Drugą ręką szczypała w ramię siostrę co drugie słowo. - To jej wina, Frederick. Wszystko tak dobrze szło - powiedziała do telefonu, aplikując jej trzy szczypnięcia. - Au... Tak mi się tylko wymknęło, Amber... Au... Dzień przed nawałnicą Betty poszła do lekarza z brzydkim kaszlem. Nie chciała, ale gdy Annie wróciła z pracy i ją usłyszała, zadzwoniła do lekarza i umówiła ją, w ogóle nie pytając Betty, traktując ją jak dziecko, a Betty nie miała siły protestować. - Ten kaszel mi się nie podoba - oświadczył lekarz. Ty też mi się nie podobasz, pomyślała Betty. Doktor był młody i odnosił się do niej protekcjonalnie. Ale przynajmniej nie zwracał się do niej „złociutka" i nie mówił powoli i głośno jak niektórzy. - Przecież to tylko przeziębienie - powiedziała Miranda, gdy lekarz upierał się, żeby zostawić Betty w szpitalu. Nie trzeba robić z tego wielkiego problemu. Poza tym wiadomo, że w szpitalu ludzie chorują jeszcze bardziej. Zwłaszcza ludzie starsi.
R
- Tylko nie nabaw się demencji - upomniała Betty wieczorem, gdy razem z Annie zostawiły ją pod tro-
L T
skliwą opieką personelu pielęgniarskiego. - I często myj ręce. - Przecież już mam gronkowca, kochanie. - No widzisz?
Betty na pożegnanie posłała im całusa, zaniosła się kaszlem i pomachała do nich. - „Idol" - wykrztusiła w przejęciu, wskazując telewizor. Już przy drzwiach odwróciły się, żeby na nią spojrzeć. Była drobna i blada, wstrząsały nią ataki kaszlu. Podłączono do niej rurki. Z szuflady szafki obok łóżka wygrzebała portfel. Wzięła telefon i zaczęła stukać w klawisze, spoglądając dla pewności na wyświetlony na ekranie czerwony numer zaczynający się od 800. - Boże, tylko nie to - mruknęła Annie. Młody człowiek w reklamie starł kałużę coli cudownie chłonną ściereczką. - Wspaniale! - zawołał. Nazajutrz, w dzień ulewy, Betty wciąż leżała w szpitalu. Miranda spędziła tam większą część dnia, a potem zrobiła sobie przerwę na wyrywanie chwastów i oddychanie nieskażonym powietrzem znad cieśniny. Kiedy Roberts i Leanne odegrali swoją smutną pantomimę za oknem, Miranda zabrała Annie ze stacji i pojechała prosto do szpitala. Nie mówiła nic o tym, co widziała w deszczu. Rozmawiały tylko o Betty. - Rano dobrze się czuła - powiedziała Miranda. Słyszała, jak kiepsko to brzmi. - Zjadła kawałek grzanki i mus jabłkowy. Gdy zjawiły się w sali Betty, powiesiły mokre płaszcze, a matka przywołała je gestem, wskazując im obie strony łóżka.
- Siądź tu, a ty tutaj - poprosiła. Potem przyciągnęła je do siebie. - Kocham was - powiedziała cicho z oczami pełnymi łez. - Bardzo was kocham. Annie i Miranda spojrzały na siebie za plecami matki. - My też cię kochamy - odrzekły półgłosem. Ale o co chodzi?, mówił ich ton głosu. - To koniec - powiedziała wreszcie po długiej chwili czułości i dyskretnego pociągania nosami. - Koniec. - Co? - Annie poderwała się na równe nogi. - Co się stało? Co powiedział lekarz? - Rozwód. Koniec rozwodu - uspokoiła ją Betty. - Nie rozwodzicie się? - spytała Miranda z głupim uśmiechem. - Och, kochanie, oczywiście, że się rozwodzimy. O to właśnie chodzi. Teraz Josie musi mi dać rozwód. Ten audytor znalazł rozwiązanie. - Jaki audytor? - zdumiała się Annie. - O czym ty mówisz? - Nazywa się pan Mole. Czyż to nie idealne nazwisko?* Kiedy usłyszałam je od Robertsa, od razu wiedziałam, że mi pomoże.
* Mole - kret.
- Od Robertsa?
L T
R
- Roberts i pan Mole wszystko załatwili. Josie musi mi dać moje mieszkanie. Musi oddać mi część naszego majątku, musi się zachować jak mensch. Wszystko jest już ustalone. Wiedziałam, że to mensch. W końcu zawsze tak mówił. Annie opadła z powrotem na łóżko.
- Jezu - powiedziała z westchnieniem ulgi. - Też mi mensch. Z jakiego słownika jidysz korzystasz? - Wygrałyśmy! - wykrzyknęła Miranda. - Nareszcie. Naprawdę wygrałyśmy? - Jutro mam jechać do miasta i podpisać dokumenty. Ale... - Wypuszczą cię dzisiaj wieczorem i jutro cię zawieziemy - powiedziała Annie. Betty się zaśmiała. - Przed chwilą prawie uznałaś mnie za zmarłą, a teraz chcesz, żebym wyskakiwała z łóżka i jechała do miasta na spotkania? W każdym razie i tak mnie dzisiaj nie wypuszczą. - Ale... Betty kaszlnęła i wskazała na swoją pierś. - Zapalenie płuc czy coś podobnego... Annie wybiegła z sali w poszukiwaniu lekarza, którego, rzecz jasna, nigdzie nie można było znaleźć. Zapalenie płuc czy coś podobnego? Wyrzuciła tę drugorzędną informację poza nawias? Matka potrafiła ją zdenerwować. Annie miała ochotę potrząsnąć nią i jej zapaleniem płuc. W każdym razie miała ochotę kimś potrząsnąć. Wystarczyłby lekarz. Słuchała komunikatu przez głośniki: Doktor Franken, doktor Franken, proszę się zgłosić... doktor Franken, doktor Franken... Matka nazywała go doktorem Frankensteinem. Był niewiele star-
szy od Charliego, syna Annie. Doktor Franken, doktor Franken... Szpitalne komunikaty zawsze tak strasznie brzmiały. Krew szumiała Annie w uszach. - Macie pełnomocnictwo - powiedziała matka, kiedy Annie wróciła do sali, żeby zaczekać na lekarza. Chcę, żebyście pojechały obie i w moim imieniu podpisały te papiery. - Och, mamo, to może zaczekać. Teraz ważniejsze jest twoje zdrowie. - Potrafisz się martwić dwiema rzeczami naraz, Annie - odrzekła z uśmiechem Betty. - Przekonałam się na własne oczy. Chcę, żebyś tam pojechała. - Lewą dłonią wzięła za rękę Annie, a prawą Mirandę. - Chcę, żebyście pojechały. - Doktor Franken, doktor Franken... - mówił głośnik. - Chcę, żeby ten podły, samolubny, perfidny drań spojrzał wam w oczy - ciągnęła Betty. - Wam obu. Miranda i Annie spojrzały na matkę. - Jest wam to winny - powiedziała Betty. - Niech spoczywa w pokoju - dodała łagodniej. W końcu przyszedł lekarz, młodzieniec w białym kitlu. Infekcja gronkowcowa się pogorszyła, powiedział. Zapalenie płuc... antybiotyki podawane dożylnie... nie ma mowy o wypisaniu do domu... w jej wieku... ma szczęście, że przeżyła zapalenie opon mózgowych... w jej wieku... w jej wieku... w jej wieku... Annie machinalnie notowała. Gdy po powrocie do domu usiłowała rozszyfrować notatki, powiedziała:
R
- To tylko słowa. Masa słów bez żadnego znaczenia. Usłyszałam tylko „w jej wieku". Przecież nie jest taka stara. Gówniarz nie doktor. Położyła się na szezlongu Betty.
L T
- Nie martw się, Annie - powiedziała zmartwionym głosem Miranda. - Wyjdzie z tego. Po raz pierwszy, odkąd Annie sięgała pamięcią, Miranda próbowała ją pocieszać. To ją przeraziło. Musi być bardzo źle.
Miranda zadzwoniła do Leanne, która obiecała zadzwonić do szpitala, porozmawiać z lekarzem jak lekarz i dowiedzieć się, co się właściwie dzieje.
- Pójdzie do niej po południu, kiedy Henry będzie spał. Hilda będzie go miała na oku. Miranda wygląda na taką dumną, pomyślała Annie, jak gdyby szlachetne zachowanie Leanne świadczyło dobrze o niej samej. - To świetnie - odparła, a Miranda rozpromieniła się w uśmiechu. Potem Annie zadzwoniła do kuzyna Lou zapytać, czy Rosalyn mogłaby rano pojechać do szpitala. - Och, w żadnym wypadku, doprowadziłaby twoją biedną matkę do szału. Nie, Boże drogi, nie. Ale ja pojadę. Działam bardziej uspokajająco, nie sądzisz? Potrafię rozweselać ludzi. Pojadę. Rosalyn jest teraz zbyt roztrzęsiona. Ta sprawa okropnie ją zestresowała. - Jaka sprawa? Że mama jest w szpitalu? - Zostawcie to Rosalyn, a gotowa zmienić chorobę matki we własną. - Nie, nie. Mówię o tych dziewczynach z Palm Springs. Wszystko stanęło na głowie. Annie omal nie jęknęła. W tej chwili nic jej nie obchodziła Amber i jej numery. Nie obchodził ją nawet Frederick. Co się stało, to się stało. Obchodziła ją tylko matka.
- Podobno jedna z nich uciekła z tym Barrowem - ciągnął kuzyn Lou. - Gweneth jest wściekła jak sto pięćdziesiąt... Odkąd kuzyn używa takich wyrażeń, pomyślała bez związku Annie. - Rosalyn cały dzień rozmawiała przez telefon z rozhisteryzowanymi kobietami. Jest zdruzgotana. A że dziecko jest w drodze... - Kuzynie Lou - przerwała mu Annie - przykro mi, że Rosalyn jest w takim stanie, ale będziesz mógł przyjechać jutro rano do szpitala czy nie? Muszę wiedzieć. - A kim jestem? Rodziną czy nie? Będę jutro z samego rana.
20 Spotkanie odbywało się w biurze z widokiem na rzekę Hudson. Miranda patrzyła na nieruchomą barkę rdzewiejącą w szarożółtej wodzie. - Barka śmieciarka - powiedziała. - Biedna stara barka śmieciarka. Adwokat Josiego spojrzał na nią z irytacją znad dokumentów. Josie parsknął śmiechem.
R
- Tylko tobie może być żal starej barki - powiedział łagodnie. - Nie traktuj mnie jak idiotki.
L T
Josie wyglądał na autentycznie zszokowanego. - Miranda...
Otworzyły się drzwi i wkroczył audytor, pan Mole, korpulentny mężczyzna, który bardziej przypominał Ropucha niż Kredka. Za nim, ku zaskoczeniu Mirandy, kroczył na swoich długich nogach Roberts z teczką w ręku.
- Pojawiasz się w najmniej oczekiwanych miejscach - stwierdziła Annie, choć tym razem jego sztywny, oficjalny wygląd był jak najbardziej na miejscu. Roberts zasiadł na krześle u szczytu stołu, splótł długie palce i spokojnie popatrzył na przybyłych znad bladoniebieskiej muszki. - Możemy zaczynać? - spytał. - Półemeryt - powiedziała na wpół do siebie Miranda. Podpisali dokumenty w ciszy, w której było słychać tylko skrzypienie długopisów. - No - rzekł z uśmiechem Josie - mówiłem wam, dziewczynki, że będę hojny! Annie spojrzała na człowieka, który do niedawna był jej ojcem, i wiedziała, że kiedyś w przyszłości znów nim będzie. Nie dlatego, że mu wybaczyła. Przebaczanie naprawdę nie należało do niej, nie z nią się rozwiódł, a zresztą nie wybaczyła mu bez względu na to, czy to do niej należało, i nigdy nie wybaczy. Wiedziała też, że nie zapomni, chociaż zapewne by mogła, często z upływem lat wspomnienia tracą barwy. Ale Josie miał odzyskać miejsce w jej sercu z innego powodu. Dlatego, że go kochała. Po prostu w tej chwili go nie kochała. - Och, Josie - powiedziała ze smutkiem, wstała i objęła, czując dotyk ojcowskiego policzka, czując ojcowski mydlany zapach. - Naprawdę jesteś skończonym draniem.
- Lunch? - zaproponował dość żałośnie, spoglądając to na Annie, to na Mirandę. - Musimy wracać do cierpiącej matki - odparła Miranda - która nareszcie ma porządny dach nad głową. Joseph przytaknął. - Dzięki Bogu - powiedział. - Dzięki Bogu, wreszcie ustaliliśmy szczegóły. - Dzięki księgowości śledczej - zauważyła Miranda, częstując go swoim najbardziej wyzywającym spojrzeniem półprzymkniętych oczu, które tak dobrze znał z jej dzieciństwa. Czy potrafiły zrozumieć, jak ogromną ulgę odczuł, wiedząc, że należycie zadbał o Betty? Ale wystarczy popatrzeć, jakie były zacięte, jak lojalne wobec matki, jakie silne. - Jesteście dobrymi dziewczynkami - powiedział. Cisza. - Wasza matka na to zasługuje - dodał. - To wyjątkowa kobieta. I wspaniały człowiek. Miranda wybuchnęła płaczem, rzuciła się Josiemu w ramiona, a potem warknęła: - Nienawidzę cię - i wybiegła z pokoju. - No to do widzenia - powiedziała Annie, wychodząc za siostrą, i tak spotkanie dobiegło końca. Uścisnęły rękę pana Mole'a i mu podziękowały. - Och, proszę mi nie dziękować - wzbraniał się. - Nie zrobiłbym niczego, gdyby nie mój dobry przyjaciel Roberts.
R
Roberts zaproponował, że odwiezie je do domu, a gdy szli do samochodu, Miranda wstąpiła do sklepu po butelkę wody.
L T
- Dziękuję - powiedziała Annie. - Nie wiem, jak ci dziękować za to, co zrobiłeś. Wzięła jego dłoń i niewiele myśląc, ją pocałowała.
Jego twarz rozjaśnił szeroki uśmiech. Po chwili, zauważywszy, że jego dłoń pozostała przy ustach Annie, mimo że ją puściła, kaszlnął, cofnął rękę, poprawił muszkę i oświadczył, że to wyłącznie zasługa pana Mole'a, czarodzieja Mole'a.
- Mole jest prawdopodobnie najlepszym audytorem w kraju - ciągnął, gdy wyjeżdżali na autostradę West Side. - Musiał wykonać świetną robotę, jeżeli udało mu się nakłonić Josiego do zmiany zdania - zauważyła Miranda. - Och, niczego nie musiał robić. Wystarczyła tylko możliwość. Myśl o tym, że Mole zajrzy do ich ksiąg, skłania wiele osób do zrewidowania swojego stanowiska, by tak rzec. - Jeszcze raz dziękuję - powiedziała Annie. - Dziękuję za pana Mole'a. Roberts odrobinę się zarumienił. Annie dostrzegła, że zaróżowił mu się kark. - Dziękuję - zawtórowała Miranda. - Dziękuję z całego serca w imieniu całej rodziny. Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Mieli słońce za plecami. Drzewa jaśniały wiosennym blaskiem i delikatnymi wiosennymi liśćmi. - Chyba już nie będziemy sąsiadami - odezwała się Annie. - Panie Weissmann wracają do miasta. Zauważyła, że Roberts i Miranda nagle się wzdrygnęli. - Najpierw zabierzmy mamę ze szpitala - powiedziała po chwili Miranda. - Bez względu na to, kiedy nastąpi ten exodus - rzekł Roberts - na pewno będę za wami tęsknił.
Annie pochwyciła jego spojrzenie w lusterku wstecznym. Odwrócił wzrok. - Tak - powiedział. - Będę tęsknił. Kilka tygodni wcześniej Annie zastanawiała się, jak Roberts może mieć na imię i zajrzała do książki telefonicznej Westport-Weston z 1993 roku, która leżała na półce w kuchni. Przerzucała szare cienkie stronice, dopóki nie dotarła do liter R-S. W połowie drugiej strony go odnalazła. „Phineas Roberts z małżonką", głosił wpis w książce telefonicznej. Uśmiechnęła się na widok imienia. Nic dziwnego. „Phineas Roberts z małżonką". Para, a zarazem spójna całość. Przez wiele dni nie potrafiła przestać myśleć o tym wpisie. Zastanawiała się, czy Roberts kiedykolwiek przestał o nim myśleć. Odwiedziły w szpitalu matkę, której opowiedziały o spotkaniu, o złudzeniach Josiego co do własnej szlachetności, o panu Mole'u, Krecie, wyglądającym jak Ropuch. Potem wysłuchały matki, która pomiędzy jednym kaszlnięciem a drugim opowiedziała im, jak Roberts szybko, dyskretnie i na własną rękę ułożył i przeprowadził plan przestraszenia Josiego biegłością pana Mole'a. Następnie Miranda podrzuciła Annie do domu, a sama pojechała do gmaszyska Charlotte Maybank na Beachside Avenue. - Miranda! - przywitała ją Leanne, gdy służąca przyprowadziła ją do salonu. - Tak się cieszę, że cię widzę. W ogóle nie wyglądała na uradowaną. Siedziała zwinięta na kanapie, mając na stoliku pod ręką opróżnioną do połowy butelkę johnnie walkera, a w ręku szklaneczkę.
R
- Jak się czuje twoja matka? Kiedy u niej byłam, cały czas spała. Henry też śpi. Wiem, że po to przy-
L T
szłaś: zobaczyć się z Henrym. Ale śpi. Ciotka Charlotte też śpi. Ja nie śpię. No więc jesteś chyba skazana na moje towarzystwo. Wyciągnęła do niej szklankę.
Miranda nie była pewna, czy Leanne chce, żeby napiła się z jej szklanki, czy do niej dolała. Wyjęła szklaneczkę z ręki przyjaciółki i delikatnie postawiła obok butelki. - Przyszłam porozmawiać z tobą, Leanne, nie z Henrym. - Ze mną? Z biedactwem? To miło, że przyszłaś porozmawiać z biedactwem. Wiedziałaś, że jestem biedna? Że biedactwo jest biedne? Zawsze byłam biedna, ale teraz jestem bez grosza, wiesz, tak jak ciotka Charlotte, która zawsze chciała mi wszystko zostawić, więc się nigdy nie martwiłam, że będę biedna, bo jestem lekarzem i zawsze zarobię na życie, więc co to za bieda, ale wyjazdy do Afryki, żeby badać epidemiologię, nie dają za dużo pieniędzy, chociaż zdajesz sobie sprawę, że kiedy tu jesteś biedna, to tam byłabyś bogata, ale ciotka Charlotte nigdy nie była w Afryce, więc trudno się spodziewać, żeby zrozumiała... Kiedy Leanne plotła bez ładu i składu, Miranda chodziła po pokoju tam i z powrotem. Wiedziała, że powinna starać się ją pocieszyć. Zorientowała się, że doszło do jakiejś tragedii finansowej poważnych rozmiarów. Powinna usiąść obok Leanne i ją uspokajać. A ona podchodziła do okien, wracała do drzwi, znów szła do okien i nie mówiła absolutnie nic. - Biedna ciotka Charlotte została w końcu biedna, tak jak się zawsze spodziewała, i teraz naprawdę trzeba będzie zlicytować portrety, fotele i srebrne łyżeczki, ale myślała, że to będą powinności spadkowe, tak to nazywa, co za pretensjonalność, a teraz powinności spadkowe trzeba będzie wypełnić za jej życia, zwariowana starucha. Przynajmniej zobaczy, jak spełnia się jej fantazja, można i tak na to spojrzeć...
Wreszcie Miranda wzięła się w garść. Przyszła tu coś powiedzieć, nie słuchać ani współczuć. Ale doszło do katastrofy. To, co chciała powiedzieć, będzie musiało zaczekać. Leanne miała kłopoty. Potrzebowała Mirandy. Miranda porozmawia z nią, cierpliwie i łagodnie, ustali rozmiary katastrofy, udzieli jej rady i podtrzyma w niej nadzieję. - Co się stało, do cholery? - warknęła. - Co ty wygadujesz? - Nie możesz mnie winić - trajkotała dalej Leanne. - Mówiłam jej, że nie można mu ufać, mówiłam, żeby nie dawała mu ani centa i nie dawała, jak twierdzi, ani centa. - Nie dawała... komu? - Zobaczyła, jak źle jest z Leanne. Odstawiła butelkę na bardziej oddalony stolik, po czym wróciła i usiadła obok niej. - Komu? - powtórzyła zniecierpliwiona. - Komu?! - Nie, ani centa, ani jednego centa - mówiła Leanne. Triumfalnie potrząsnęła głową. - Ani jednego, a dała mu wszystkie co do jednego. - Nie zwracała na Mirandę najmniejszej uwagi. - Nie dała mu, mówi. Nie jemu, tylko wpłaciła do funduszu inwestycyjnego, o którym jej powiedział, przyzwoitego, bezpiecznego funduszu jego znajomego z Wall Street, on weźmie tylko coś w rodzaju prowizji dla pośrednika, która i tak będzie dla Henry'ego, no i nie weźmie od niej, ale od menedżera funduszu...
R
Coś jej zaczynało świtać. Tknięta złym przeczuciem, Miranda spytała: - Kit?
L T
- To był zamknięty fundusz, ale ten jego znajomy obiecał, że dla niej zrobi się wyjątek. Do tego funduszu miała wejść dzięki siostrzeńcowi menedżera. Miała słabość do wszystkich ekskluzywnych klubów, zbzikowana wiedźma.
- Wstawaj, Leanne. - Miranda pociągnęła ją z kanapy.
- Chyba histeryzujesz, co? Weź głęboki oddech czy coś takiego. - Nie pozwalała mu mieszkać w swoim domu, nie mógł nawet zajmować się Henrym, kiedy mnie nie było, zamykała go w domku nad wodą jak obłąkaną żonę Rochestera, a teraz wszystko poszło z dymem. Nie znosiła go, uważała go za oszusta i nagle daje mu wszystkie pieniądze i jeszcze bardziej nagle znikają. Wszystkie znikają... Nie było mnie sześć tygodni i co się stało... - Chwyciła poduszkę i rzuciła nią. Miranda zastanawiała się, czy tak wyglądały jej napady. - Przestań! - krzyknęła. - Zachowujesz się jak ja! Złapała Leanne. Leanne się szamotała. Tylko przez chwilę. Potem padła z płaczem w ramiona Mirandy. Miranda zanurzyła twarz w jej włosach. - Teraz już lepiej - powiedziała. - Lepiej, jak płaczę? - spytała Leanne głosem stłumionym przez ramię Mirandy. - Lepiej dla mnie. Słyszę swoje myśli. - Odczep się. - Przejdziemy się, co ty na to? Na świeże powietrze. - Świeże powietrze - powtórzyła tępo Leanne.
Poszły nad brzeg cieśniny i zaczęły spacerować po maleńkiej plaży. Na czarnym niebie lśnił nisko cienki sierp księżyca. - Wytrzeźwiałaś już? - spytała Miranda. Ale sama czuła się pijana. Upita zamętem we własnej głowie, pragnieniem, niecierpliwością. - Tak, tak. To tutaj poznałaś Kita. - Wyciągnęła rękę w kierunku miejsca na plaży, które wcześniej pokazywała jej Miranda. - Geniusz finansowy. - Głęboko nabrała powietrza. - Co mam zrobić? - spytała cicho. Co mam z nią zrobić? Może umrze, zanim będzie się musiała przeprowadzić, zanim się zorientuje, co się stało. - Może. - Miranda próbowała słuchać, ale trudno jej się było skupić. Przyszła dziś do tego domu w konkretnym celu. Użyła całej siły woli, żeby pokonać długi podjazd, zadzwonić do drzwi, pójść za Hildą do salonu. A teraz, katastrofa. Pamiętała, żeby powiedzieć: - Przepraszam, Leanne. Naprawdę przepraszam za to wszystko. Leanne kopnęła kupkę muszelek. - Właściwie po co tu przyszłaś? Księżyc nad nimi wyglądał jak cięcie na czarnym aksamicie nieba. W chłodnym powietrzu unosił się zapach morza. Miranda wrzuciła do wody kamyk. Popatrzyła głupio na Leanne. Ujęła ją za obie ręce. Poczuła, że Leanne drży. Miranda spojrzała na nią zdziwiona. Leanne przysunęła się o krok. Miranda zastanawiała się, czy też drży. Tak, drżała. Widziała siebie z daleka, z innego życia, i pomyślała: to już, dotarłam do urwiska i
R
jestem po drugiej stronie, nogi jeszcze biegną, wymachując w powietrzu wysoko nad twardą ziemią najeżoną skałami.
L T
- Chciałam z tobą porozmawiać - powtórzyła. Ale nic nie mówiła. Przesunęła palcami po wargach Leanne, górnej wardze, dolnej wardze. Przesunęła dłoń po policzku Leanne, boku ucha, dopóki nie objęła jej głowy. Przyciągnęła do siebie głowę Leanne. Przysunęła twarz do twarzy Leanne i przycisnęła usta do jej ust.
21
Betty zmarła tydzień później. Zakażenie sięgnęło serca. Domek, tak mały, wydał się nagle Annie i Mirandzie wielki i pusty. Niebo pociemniało. W nocy Miranda snuła się od pokoju do pokoju w metalicznym blasku księżyca. Wspięła się po schodach. Przypomniała sobie noc, gdy stała u szczytu schodów i przyglądała się śpiącej matce. To była noc cykad. Dziś nie było cykad. Jej matka była taka drobna i blada. Spojrzała na łóżko, łóżko matki, bez matki. - Och, mamusiu - powiedziała głośno. A może to powiedziała Annie? Annie nagle znalazła się obok niej. Położyły się na łóżku matki, tuląc się do siebie. - Mamusiu - mówiły. - Och, mamusiu, mamusiu, mamusiu. - Widzisz? - mówiła Felicity. - Bardzo hojnie zabezpieczyłeś swoje pasierbice.
Tak, to prawda, odrzekł Joseph. Betty zostawiła im wszystko. Mieszkanie i część majątku zgodnie z ustaleniami ugody miały przejść na własność Mirandy i Annie. - Tak jak powinno być - powiedział. - Powinno, mogło, należało: to wszystko dzięki tobie. Dzięki tobie i twojemu wyczuciu, co jest słuszne, a co nie, spadek dostaną Annie i Miranda - ciągnęła Felicity. - Niech je Bóg błogosławi. Joseph skinął głową. To prawda, jego dziewczynkom niczego nie będzie brakowało. - Cieszę się, że mogłam cię wspierać w utrzymaniu dobrych stosunków z pasierbicami. Rodzina przede wszystkim, zawsze tak mówię. Mimo to poprosił Felicity, żeby nie towarzyszyła mu na pogrzebie. - Rodzina przede wszystkim - powtórzyła surowym tonem, ale Joseph nie odpowiedział. Tego wieczoru nalał sobie drinka, zabrał go ze sobą do gabinetu i zamknął drzwi. Annie i Miranda zrobiły sobie przerwę w płakaniu na kawę. Annie zwróciła uwagę na dzbanek do kawy, filiżanki - najlepsze, te, które Betty lubiła najbardziej. Przechyliła dzbanek i kawa popłynęła łukiem do filiżanki. Dlaczego, pomyślała Annie, dlaczego kawa tak ją trapi? Zadzwonił telefon. To był kuzyn z Buffalo. Podała mu niezbędne informacje: - Jutro. Riverside. Potem u mnie w mieszkaniu. Tak, dziękuję ci bardzo. Rzeczywiście taka była. Wiem, że szczerze. Też cię kocham. - Jej kawa zupełnie wystygła.
R
- Jesteśmy sierotami - powiedziała Miranda. Znów się rozpłakała.
L T
Och, Miranda, musiałaś? Ale Annie też płakała, mocno obejmując siostrę. Ten ranek spędziły przy telefonie, informując, umawiając się i płacząc. W nocy spały skulone w łóżku matki.
Wypiły kawę i siedziały wycieńczone.
- Będzie mi chyba brakowało tego domku - powiedziała po dłuższej chwili Annie. Miranda obiema rękami podrapała się po głowie, gwałtownie odrzucając włosy z twarzy, wydała z siebie ni to westchnienie, ni to jęk, po czym oznajmiła: - Ja zostaję. I opowiedziała Annie o wszystkim. - Leanne czuła to samo od miesięcy, ale też nic nie mówiła, bo to... wiesz... - Krępujące? - Annie była w szoku. Czy takie rzeczy naprawdę zdarzają się od tak? - Od tak, po prostu? - zapytała. - Od tak? - Myślisz, że powinnam odbyć jakąś praktykę? Zgadza się, ot tak, właśnie tak dochodzi do każdej zmiany, tak ludzie zaczynają sobie coś uświadamiać, tak się zakochują. - Ja nie robię takich rzeczy - odparła Annie. - Wszystko robię stopniowo. - Dobrze. No to stopniowo możesz się zakochać we wspaniałej kobiecie. - Och, Miranda, wiesz, o czym mówię. Po prostu... hm, jestem zaskoczona, to wszystko. I chyba czuję się trochę zdradzona. - Przecież nie wstępuję do armii konfederacji.
- Martwię się - powiedziała Annie. - Czy to ma być jeden z twoich numerów? Bo wiesz, Miranda, tu w grę wchodzi mały chłopczyk. Na twarzy jej siostry pojawił się wyraz rozmarzenia. - Henry. - Nie robisz tego po to, żeby być blisko Henry'ego, co? To by było zupełnie chore. - Wiesz co? - Miranda pocałowała siostrę. - Tym razem nie musisz się o mnie martwić, Annie. Naprawdę, naprawdę nie musisz. Annie zastanawiała się, czy to kiedykolwiek będzie prawda. - Chyba się cieszę, że jesteś szczęśliwa, Miranda. - Mama wiedziała - dodała po chwili. - Co wiedziała? - O Leanne. Tak mi się wydaje. - Może. - Miranda przez kilka sekund nerwowo bębniła palcami w kuchenny stół. Miała zaciśnięte usta i łzy na policzkach. - Może. Dużo wiedziała. Miranda i Leanne postanowiły zamieszkać z Henrym w chatce. - I wiesz co?
R
- Co? - Annie miała już po uszy niespodzianek. Co naprawdę może być niespodzianką z wyjątkiem śmierci, zawsze niespodziewanej, nieuchronnie nieoczekiwanej. - Leanne i ja bierzemy ślub. - Na litość boską, Miranda.
L T
Miranda się uśmiechnęła. Niewinnie. Prostodusznie. Irytująco. - Sądziłam, że nie wierzysz w małżeństwo - dodała Annie. - To co, wierzysz tylko w jednopłciowe małżeństwa? - Wierzę w to małżeństwo.
Uderzyła ją prostota i szczerość tych słów, ich naiwność. Niemal poczuła palec matki szturchający ją w plecy i usłyszała jej szept: Daj spokój, bądź miła, przecież wiesz, jaka jest twoja siostra... Miranda pokazała Annie nienapoczęte pudełko krakersów. - Jej krakersy - powiedziała Annie. Rozpłakały się gorzko, zawodząc, ściskając się i kołysząc jak starzy ludzie podczas modlitwy, a potem z czcią i bez słowa otworzyły pudełko i zjadły krakersy z masłem migdałowym. Kiedy Miranda powiedziała jej, że zostaje w domku z Leanne i Henrym, Annie zastanawiała się, co się stanie z ciotką Charlotte. Czy też będzie musiała iść pod młotek razem ze swoimi fotelami? Ale ciotka Charlotte wybierała się w znacznie przyjemniejsze miejsce, na tyle bliskie, że Leanne mogła widywać ją codziennie. Przeprowadzała się do kuzyna Lou. - Nie możesz tego zrobić - oznajmiła Rosalyn, usłyszawszy o jego planach. - Prawie nie znasz tej kobiety. Lou, nie prowadzimy domu starców. Lou był jednak nieugięty. Nie mógł się oprzeć pokusie, by wziąć pod skrzydła kobietę, która, jak się okazało, była czwartą kuzynką pani Houghteling w odległej linii.
- Jest jak rodzina - powiedział z wyraźną przyjemnością. Minął ich pan Szpuntow w towarzystwie swojej opiekunki i poczłapał do kuchni. - Twój ojciec będzie miał przyjaciółkę - zauważył Lou. - Lou, na litość boską, co oni będą razem robić? Grać w piłkę? Tego już za wiele. O wiele za wiele. Nie mamy nawet na tyle miejsca. - Będziemy mieli - odparł. - Kiedy wprowadzimy się do tego przepięknego starego domu na Beachside Avenue, zajętego jako obciążona nieruchomość. - Dom pań Maybank? - Dom pań Maybank. Dom, który właśnie kupiłem. Dom pogrzebowy znajdował się niedaleko mieszkania na Central Park West, gdzie wciąż mieszkali Joseph i Felicity. Mieli się wyprowadzić dopiero w przyszłym miesiącu, więc Joseph zaproponował, że po pogrzebie podejmie gości w mieszkaniu. - Wydaje mi się, że tak życzyłaby sobie Betty - powiedział dziewczynkom. - Betty nie żyje - odparła Annie. Mieli więc iść do mieszkania Annie. Tydzień wcześniej francuski profesor wrócił do Paryża. - Skoro Annie odzyskała swoje mieszkanie, a Miranda zostaje w Westport ze swoją zbankrutowaną ko-
R
chanką, może powinniśmy odkupić od nich mieszkanie - podsunęła Felicity, pamiętając, ile zyskał na wartości dom na Cape Cod. - Jestem pewna, że będą rozsądne. W końcu mieszkanie zostałoby w rodzinie.
L T
- Może jednak nie powinniśmy - uciął Joseph.
I tak Felicity wróciła do poszukiwań loftu w centrum, koniecznie z portierem. Betty zmarła na tyle młodo, by mieć na pogrzebie pełną salę, pomyślał Joseph, wchodząc do domu pogrzebowego. Zastanawiał się, czy będzie miał taką sposobność i zrobiło mu się trochę żal siebie, wierzył bowiem, że umrze w tak sędziwym wieku, iż żaden z jego przyjaciół nie pozostanie przy życiu, by przyjść na pogrzeb. Rozpoznawał wszystkich - małżeństwa, wdowy, wdowców, nowe pary małżeńskie, dorosłe dzieci, dorosłe wnuki. Tylu ludzi z jego życia z Betty. Wszyscy witali go z mieszaniną głębokiego smutku i ciekawości. Jak to znosi?, zastanawiali się. Niedobrze, chciał odrzec. Moja Betty odeszła. Pozwoliłem odejść mojej Betty. Odpowiadał jednak tylko stoickim uśmiechem i serdecznym uściskiem dłoni, czasem dłuższym i znaczącym spojrzeniem, kiedy indziej przyjacielskim uściskiem, odważnym pocałunkiem. Pozwoliłem odejść mojej Betty, myślał przez łzy. I odeszła. Lou nie powiedział nic do Josepha, tylko podał mu rękę, a potem chwycił go w objęcia. Rosalyn zapytała go o Gwen. Przez chwilę nie wiedział, kto to jest Gwen. Zobaczył Annie i Mirandę. Zauważył, jak bardzo są podobne do Betty, choć tak się różniły od siebie. Byli też synowie Annie. Zostawili matkę i podeszli do niego. Nazwali go dziadkiem Josiem. Potem podeszły dziewczynki. Zapłakały w jego ramionach. Wszyscy tu są, myślał. I nie ma nikogo. Na pogrzebie Betty zjawił się też Frederick Barrow.
- Mam nadzieję, że się nie gniewasz - powiedział do Annie, obejmując ją. - Wiem, że to delikatna sytuacja, przez Felicity i tak dalej. Ale twoja matka była wspaniałą kobietą. I... - urwał na moment. - Ty też - dodał, a po kolejnej pauzie zauważył: - „Życie jest tylko przechodnim półcieniem"*. * „Makbet" w przekładzie Józefa Paszkowskiego.
Annie próbowała się nie wzdrygnąć. Nieuprzejmie jest wzdrygać się podczas rozmowy z mężczyzną składającym kondolencje, nawet jeśli użył do tego nietaktownego cytatu z „Makbeta". Ale chyba wolno być nieuprzejmym w dniu pogrzebu własnej matki? Jest się odrętwiałym. Na przemian milczy się i płacze gorzkimi łzami. Ma się zastrzeżenia do cytatów. Śmieje się. Zupełnie traci się panowanie nad sobą. I czasem zdarza się człowiekowi wzdrygnąć. No i co z tego?, pomyślała. Moja matka nie żyje. Dlaczego wszyscy stąd nie wyjdą i nie zostawią mnie samej z matką? Frederick pochylił głowę, niemal nieśmiało, potem się wyprostował. W jego oczach zamigotały iskierki. - Minęło sporo czasu, prawda? Czy to możliwe, żeby Frederick flirtował z nią w dniu pogrzebu jej matki? Wykonała ruch, jak gdyby chciała odejść. Wziął ją za rękę.
R
- Annie - powiedział ochryple. - Mówię poważnie. Wiem, że to niewłaściwy moment. Naprawdę bardzo
L T
mi przykro z powodu twojej matki. Ale chciałem ci też powiedzieć, że wiem, że byłem... że nie całkiem zachowywałem się tak, jak bym sobie życzył... ale chciałbym zacząć tam, gdzie przerwaliśmy... spróbować jeszcze raz...
Josie wpatrywał się szklanym wzrokiem w przestrzeń. Stał sam. Dlaczego jest sam? Gdzie jest Betty? Gdzie moja matka? Chcę do matki. W tej sali jest za ciepło. Frederick chciał zacząć tam, gdzie przerwali. Cofnęła rękę. - Jak się czuje Amber? - Amber? - powtórzył lekceważącym tonem. - Amber wyjechała na miesiąc miodowy. Annie odsunęła się oszołomiona. Amber pojechała na miesiąc miodowy. Frederick ujął jej ręce. Jak gdyby tańczyli. Patrzyła na Mirandę, która szlochała na ramieniu Charliego. Też chciała szlochać na ramieniu Charliego. Ale Amber wyjechała na miesiąc miodowy. - Na miesiąc miodowy? Sama? - Oczywiście, że nie sama - odparł Frederick, wyraźnie zirytowany, że przerwano mu wygłaszanie poważnej deklaracji. - Z Evanem. - Z Evanem?! - Ach, Evan, mój krnąbrny syn... Ale „nie ma miejsca we wspólnej dwojga serc przestrzeni dla barier, przeszkód..."*. * Sonet 116 Szekspira w przekładzie Stanisława Barańczaka.
Annie złapała się za głowę. Może Frederick zwariował. To nigdy nie przyszło jej na myśl. Rzeczywiście wspólna dwojga serc przestrzeń. Frederick się zaśmiał. Nie mógł się powstrzymać. Wyglądała jak wcielenie osłupienia. - „Odmęt dokonał swego arcydzieła!". Znowu „Makbet"?, pomyślała odruchowo. - Przecież Amber i Evan... - Prawdziwy skandal, masz rację. - Rany Julek. - Annie myślała: Frederick, mimo swoich gaf albo z ich powodu, musisz mieć zawroty głowy. Mnie się kręci w głowie. Tobie nie? Miała ochotę usiąść. Próbowała skupić wzrok na Fredericku. - Dobrze się czujesz? To znaczy... Frederick zastanowił się przez chwilę. Złożył usta w dyskretny uśmieszek, wolno pokręcił głową i rzekł: - Szczerze? Myślę, że niebiosa przeznaczyły sobie tych dwoje. Trafiła kosa na kamień. - Ale co... co z dzieckiem? Usłyszała krótki, okropny śmiech, choć Frederick już się nie uśmiechał. Annie żałowała, że zadała to pytanie. Chciała zaspokoić ciekawość? A jeżeli stało się coś strasznego, na przykład poronienie? A jeśli Amber nie poroniła? Syn będzie wychowywał dziecko ojca, swojego młodszego braciszka? Coś jak z „Drogi tytoniowej".
R
- Dziecko? - powtórzył Frederick. Przyjrzał się jej uważnie. - Oczywiście pytasz o dziecko Gwen?
L T
Annie nie odpowiedziała. Jej matka odeszła. Nie miała już matki.
- Dziecko Gwen urodzi się za miesiąc. - Zmierzył ją ostrym spojrzeniem. Tym razem w oczach nie było iskierek. Annie zmusiła się do uśmiechu.
- Ach, tak - powiedziała. Pewnie nigdy się nie dowie, co właściwie się stało. Była jednak pewna, że na świat nie przyjdzie Frederick junior. Jakże wyzwolony musiał się czuć Frederick na wiadomość, że jego błąd okazał się błędem. Wyobraziła sobie, jak się dowiedział: o aborcji? O zwykłym kłamstwie? Cokolwiek Amber zrobiła albo czego nie zrobiła, cokolwiek powiedziała albo czego nie powiedziała, Annie nagle uświadomiła sobie, że nic jej to nie obchodzi. - Czasem sprawy nie układają się tak, jak oczekujemy. - Jej głos był bardziej znaczący, niż się spodziewała. Frederick uniósł brew. - Czasem sprawy się kończą - powiedziała. - Nie sądzisz? - Szkoda - odparł. Pocałował ją w policzek, znów w dobrym humorze, nieporuszony nieuporządkowanym życiem innych, nawet życiem własnych dzieci, nawet - a zwłaszcza - bałaganem we własnym życiu. Uśmiechnął się. Frederick miał magnetyczny uśmiech, wciąż czuła jego przyciągającą siłę. Ale to był magnes wyposażony w poręczną dźwigienkę, którą włączało się go i wyłączało. Frederick zawsze był bezpieczny, przyciągając do siebie tylko tyle, ile chciał, oddając tylko tyle, ile chciał oddać, samowystarczalny, samopodtrzymujący się obwód, rodzaj
marksizmu duszy. Frederick mógł sobie pozwolić na iskierki w oczach. Ciekawe czy powie „Komedia omyłek"? - Prawdziwa „Komedia omyłek" - powiedział. Annie podziękowała mu w duchu za „prawdziwą". Doda jej sił, gdy będzie bolała nad jego nieobecnością. Ponieważ bolała nad jego nieobecnością już teraz, gdy przed nią stał. - Muszę iść - powiedziała. Annie wzięła w objęcia synów, najpierw Nicka, potem Charliego, czując, jak ich szerokie, męskie ramiona dygoczą od płaczu. Pogładziła ich włosy, chłonąc dłońmi kształt i ciepło. Jak mogłaby przestać? Trzymała ich kurczowo. Podczas ceremonii pogrzebowej siedziała tuż za nimi, nie spuszczając z nich oczu. Pamiętała ich jako dzieci, maleńkie dzieci śpiące w wielkim łóżku w mieszkaniu Betty. Charlie ściskał w jednej rączce swojego królika, w drugiej czerstwy obwarzanek, Nick leżał w koszyku. Betty siedziała wyprostowana między nimi, patrząc to na jednego, to na drugiego. Godzinami. Miranda usiadła obok i wzięła ją za rękę. Roberts siedział cicho po drugiej stronie, przechyliwszy na bok długie nogi. - Zawsze będę za nią tęsknić - powiedziała Annie. Głowy jej dzieci były piękne. Widziała je przez łzy.
R
- Zawsze - rzekł Roberts. Delikatnie otoczył ją ramieniem i przyciągnął bliżej. - To prawda. Zawsze. Gdy kantor zaintonował żałosną pieśń w prastarym języku, Annie zapłakała głośno, tak głośno jak jej
L T
siostra. Potem wsparła głowę na pewnym ramieniu Robertsa i dalej płakała.